Nie dam się pochłonąć wielkiemu miastu. Gdzieś hen od cywilizacji
Transkrypt
Nie dam się pochłonąć wielkiemu miastu. Gdzieś hen od cywilizacji
Nie dam się pochłonąć wielkiemu miastu. Gdzieś hen od cywilizacji jest miejsce dzieciństwa, miejsce, w którym czuję się sobą, miejsce mojej duszy. I może to, dlatego miejsce owo przywołuje same radosne myśli, tak silnie zakotwiczone w krajobrazach dwóch malutkich wiosek otoczonych przez pola i lasy. Tak trudno jest mi opisać to, co widzę, to, co staje mi przed oczyma… Po pewnym czasie, w którym staram się sklecić pierwsze zdanie zdaję sprawę, że nawet mimo szczerych chęci i umiejętności to praktycznie niemożliwe. Dopada mnie przekonanie, iż nie uda mi się oddać tego, tego tak drogiego mojemu sercu, piękna. Niektórych rzeczy jednak nie da się już zobaczyć, zostały pochłonięte przez czas, teraz istnieją tylko mojej pamięci… Wdech… Wydech… Musze się postarać… Jadę samochodem, który, co tu ukrywać, znacznie odbiega od dzisiejszych standardów, ale to były inne czasy, co innego miało znaczenie. Wznosimy tumany kurzu pokonując bardzo powoli wszystkie meandry drogi, z uwagi na liczne wyboje, na których co i rusz podskakujemy. Wszystkie okna są pootwierane, jest niezwykle gorąco, niemiłosierny upał niemalże wtapia się w moją skórę, lecz te okoliczności nie mają znaczenia. Liczy się tylko ekscytacja małego dziecka granicząca wręcz z euforią i jeno zdanie, zaprzątające młodą płową główkę: „To już”. Dzieci w aucie zaczynają piszczeć, gdy w oddali ukazuje się mały, biały domek, z ogrodem pełnym roślin: kwiatów, krzewów, warzyw, starych drzew, miejscami tajemniczy lub cienisty, wielkie podwórze ze studnią a wszystko to otoczone pięknym drewnianym płotem i ukryte tuż od lasem. Wyrywam się z dusznego wnętrze pojazdu i biorę pierwszy prawdziwy oddech tego lata. Biegiem odwiedzam stare kąty i myślę o tysiącu zabawa na najbliższe tygodnie. Wspomnienie się kończy, lecz napływają kolejne i kolejne są tak bezładne, porozrzucane w czasie, tworzą dziwną sieć połączeń, w której jedno oczko prowadzi do kilku następnych. W czasie powstaje wielka pajęczyna rozciągająca się i zostawiająca ślady, mniejsze i większe, na całym moim życiu. W młodym zagajniku tuż za stodołą rozbijam wraz z rodzeństwem obozowisko. Ubrani w nieprzemakalne buty, długie spodnie i bluzy, dla ochrony przed małymi krwiopijcami, znosimy zewsząd suche gałęzie, kilometry sznurka i wiele innych niezwykle potrzebnych rzeczy. Nie przejmujemy się błotem, ani tym, że jest stanowczo zbyt gorąco na taki strój, pracujemy raźno, wyznaczyliśmy sobie cal i do niego dążymy. A po kilku dniach na tym samym miejscu stoją szałasy, jakich świat nie widział. Jesteśmy z siebie tacy dumni. Pewnego razu, gdy wybraliśmy się ma spacer skręciliśmy w mała dróżkę, której nigdy przedtem nie badaliśmy. Zacieniona przez korony krzew tworzące dach nad naszymi głowami prowadziła ku rzece. Jak to dzieci kochające wodę musieliśmy się tam pobawić i oczywiście cali mokrzy wróciliśmy do domu? To był pierwszy i jeden jedyny raz, kiedy wdziałam moją babcię tak rozgniewaną. Ile to razy wspólnie z tatą i rodzeństwem wyruszaliśmy w wielką podróż na wieś rowerami. Tę eskapadę planowaliśmy przez długi czas przed wyjazdem. Czasem siadaliśmy wspólnie i tata pokazywał nam trasę na mapie, mówił o miejscach, w których się zatrzymamy. To są jedne z chwil absolutnego szczęścia, czystej radości z tak prozaicznych czynności jak przejażdżka rowerowa, którego nie mógł zmącić nawet ból startego kolana i zmęczenie. Moja wioska to także smak rosołu z gąsek, pierogów z grzybami czy jagodami, owoców leśnych. Zapach lasu, świeżo skoszonej trawy i siana, kwiatów, nocy, mglistych poranków. Ten mały biały domek to nie tylko zdarzenia same w sobie, to przede wszystkim ludzie. Odkąd pamiętam spędzałam tam wakacje wraz z moimi młodszymi siostrami, lecz nigdy nie byłyśmy tam same, towarzyszyło nam rodzeństwo cioteczne, kuzyni i oczywiście nasi rodzice jak również dziadkowie. Co roku zbierała się tak wesoła hałastra złożona z rodziny i przyjaciół. Właśnie tam odkryłam tyle nowości. Uczyłam się rozpalać ogniska, zbierałam jagody, maliny, grzyby. Poznawałam las i przyrodę tak inną od przydomowego ogródka i kwiatków w doniczkach. Karmiłam jeżyki i podglądałam sarny. Pomagałam w gospodarstwie. Razem z moim dziadkiem wypędzałam krowy na pastwisko, zbierałam jajka i karmiłam kury. Nie raz byłam na wykopkach i zbierałam owoce w sadzie. Moi dziadkowie i rodzice pokazywali mi swój świat miejsce, w którym mieszkali, pracowali, to, co było ich życiem. Ani oni, ani ja nie zdawaliśmy sobie sprawy jak wiele lekcji mimochodem otrzymałam. Właściwie dopiero teraz, powoli, zaczynam to sobie uświadamiać. A zapoczątkowała to komiczno– tragiczna historia. Mianowicie na jedne z lekcji matematyki mieliśmy proste zadanie: gospodarz miał krowy i konie był tyle a tyle rogów i tyle a tyle uszu. Ile było krów a ile koni? Na co mój znajomy podnosi rękę i pyta czy konie mają rogi. Przyznam się, że w tym momencie zaczęłam tracić wiarę w ludzi i ich inteligencję. Jednak dopiero, gdy zmieniłam środowisko, zaczęłam naukę w liceum, w ogromnym mieście, powróciła do minie ta sytuacja, zaczęłam dostrzegać różnice między sobą i osobami, które podobnie jak ja pochodzą z mniejszych miejscowości, a ludźmi mieszkającymi w stolicy. Czasem zdaje mi się ze oddziela mnie od nich przepaść głęboka i nie do przebycia. Oni przywykli do mieszkania w blokach, ciągłego hałasu, wszechobecnego tłumu, posiadania wszystkiego tuż pod nosem, prostych pytań i prostych odpowiedzi. Podczas gdy ja nie cierpię anonimowości, lubię to, że znam z widzenia ludzi z mojej okolicy, za normalne uznaje przywitanie się z nimi i ucięcie sobie małej pogawędki. Otaczające nie znajome twarze zawsze napełniają mnie entuzjazmem i dobrym humorem. Wszędobylska zieleń pozwala mi oddychać pełną piersią i cieszy oczy. W głowie mi się nie mieści jak można żyć w otoczeniu betonu z małymi trawnikami i parkami gdzie nie ma prywatności. Podczas gdy ja mam swój prywatny kawałek ziemi własne drzewa i cień pod nimi gdzie mogę odpoczywać baz poczucia, że ktoś mnie obserwuje. Tu mogę zwolnić, nie musze pędzić przez tłum, bo autobus, bo spotkanie, bo nie ma czasu. Nie odczuwam rywalizacji duszącej mi w kark, mam poczucie, że każdy ma swoje miejsce i nawet, jeśli polegnę w jednej z bitew to będę miała, dokąd wrócić bez obawy, że stracę wszystko. Pierwsze miesiące w nowym miejscu wykańczały mnie i psychicznie i fizycznie, co przypisuje diametralnej zmianie środowiska. Przez pewien czas po powrocie ze szkoły jadła tylko obiad i kładła się od razu spać by następnego ranka wszystko się powtórzyło. Trwałam tak w chronicznym zmęczeniu codziennymi dojazdami, bliskością wielu ludzi i spalinami do czasu, gdy mój organizm nie przywykł do takiego stanu rzeczy. Teraz, gdy rok szkolny nareszcie się skończył a ja po raz kolejny powracam na to odludzie, żeby odpocząć i naładować baterie. Wychodzę z domu, zaczął się kolejny dzień, ciepło z Wolana rozlewa się w powietrzu wypełniając dom, podwórze oraz wszystkie zakamarki, nieubłaganie zastępując resztki rześkiego poranka. Niebo jest roziskrzone, niebieskie, nosi jedynie niewielkie znamiona bieli chmur. Słońce jest jasne, przejrzyste, zapowiada się piękny dzień. Spokojną ciszę poranka przerywają swoim świergotem ptaki, pszczoły cicho brzęczą w gałęziach lipy, wiatr szumi w jej gałęziach a potem więźnie na długie chwile w rosnących nieopodal brzozach by potem hulać po polach. Z oddali dociera do mnie muczenie samotnej krowy na pastwisku. To miejsce najlepiej można opisać siadając tu, na samym środku podwórka, wtedy na papier przelewa się wszystko po kolei nie zapominając o niczym. Przenoszę oczy z jednego miejsca na drugie, to, co zasłaniają budynki czy drzewa przywołuję w pamięci, wszystko znam już od dawna, lecz zerkam raz jeszcze by ucieszyć oczy. I zaczynam powolna wędrówkę dla podtrzymania tej pamięci. Tak, więc po mojej lewej stronie jest dom z gankiem jedno i drugie nie pierwszej młodości, choć tu i tam widać wykonane już prace remontowe. Jeśli chcesz możesz chodzić w kółko, i w kółko wszystkimi pomieszczeniami kolejno korytarz, kuchnia, sypialnia, sypialnia i spiżarnia. Zapewniam, że jeśli o czymś myślisz i idziesz do któregoś z pomieszczeń, to zrobisz pętle i nie przypomnisz sobie, po co tak właściwe tu przyszedłeś. Kuchnie ma swój klimat z białymi wyszorowanymi do czystości meblami i piecem kaflowym. W sypialniach jest po kilka łóżek tak by wieczorami nie nudzić się w samotności i dla oszczędności miejsca oczywiście. W spiżarce zawsze znajdują się jakieś skarby i chociaż szybko znikają to cieszą. Co z tego, że gdy wchodzisz tu po raz pierwszy po tak długiej przerwie pachnie kurzem i stagnacją, czas otworzyć okna i zacząć od nowa. Na ganku od dawien dawna rezydują wiekowe stołki zrobione z pni ściętych drzew. Ich konary z pewnością widziały o wiele więcej niż człowiek przez całe życie, wspomnień zapisanych w tych ciemnych słojach rysujących się na jaśniejszym drewnie nikomu nie przekażą. Są jeszcze brązowe barierki, za które nie wolno się nam wychylać, mimo że jesteśmy już stanowczo za duzi by zrobić sobie krzywdę. Cały budynek przypomina mi półwysep otoczony przez ogród. Ogród za wszystkim, są tu goździki, malwy, czosnek, maliny, ziemniak, słonecznik możnaby jeszcze długo wymieniać, a i tak za każdym razem zaskakuje mnie czymś innym. Za nim jest droga prawdziwa, wiejska, kurząca sie bardzo i pełna małych kamyczków. Za moimi plecami znajduję się budynki gospodarcze, na które kilka lat temu, zimą zawalił się dach, co zapoczątkowało wiele zmian. Przebudowano je na pomieszczenia mieszkalne zmieniając, wraz z kilkoma ulepszeniami, cały ten mikro krajobraz, ale o tym później. Po prawo widnieje stara stodoła i komórka na nutrie obie te szopy są już dziurawe i pobliski las oraz jego mieszkańcy powoli wdzierają się przez te wszystkie otwory na podwórze. Chociaż chyba nikomu to nie przeszkadza. Nam nawet ułatwia przejście do lasu, całkiem sporego, w którym panuje niepowtarzalna atmosfera. Zawsze, gdy tam wchodzę czuje Si jakbym znalazła się w mitycznym dawno temu zapomnianym królestwie. Niewiele już osób wędruje po tym lesie a z pewnością mniej niż przedtem, dlatego ścieżki wydeptane przez ludzi i polany z powrotem wracają w posiadanie natury. To uświadamia mi jak uparta i potężna jest matka ziemia. Przeżyła już tak wielu ludzi, niezliczone klęski i tragedie a jednak wciąż dobrze sobie radzi. Przede mną jest tylko drwalka i mieszkanko mojej cioci wydaje mi się, że byłam tam tylko raz w życiu a jedyne, co pamiętam to mnóstwo różu. Tak właśnie wygląda to miejsce w chwili obecnej a ja nie wiem czy śmiać się czy płakać, bo tyle się tu zmieniło. Zniknął drewniany płot zastąpiony przez metalowa siatkę. Wiekowe drzewa owocowe zostały usunięte, to samo spotkało bez i leszczyny. Miejsce mojego dzieciństwa powoli odchodzi w przeszłość. Podnoszę się i otrzepuje spodnie nawet nie zauważyłam jak prędko minął mi dzień. Powietrze na powrót ochładza się, słońce chyli ku zachodowi, a ja ruszam wolnym krokiem w stronę pól, a moje myśli wciąż błądzą wokół dzisiejszego dnia, wspomnień, przemyśleń. I w miarę jak coraz bardziej oddalam się od budynków, im więcej wiatru czuje wokół siebie odczuwam przemożną pewność, że nigdy nie dam się pochłonąć wielkiemu miastu.