Wieś, w której żyję
Transkrypt
Wieś, w której żyję
TILIA „Wieś, w której żyję” Pamiętam, wieś, w której się wychowałam... Niby żyję w niej nadal, jednak nie przypomina ona już w niczym swego pierwowzoru. Na przełomie lat 80’ i 90’ ludzie w mej okolicy tworzyli zwartą wspólnotę, dzielącą codzienne radości i smutki. Matka często wspominała dzień mych narodzin, gdy w szpitalu oświadczono „Dziś to chyba Pani nie zdąży urodzić” na co odrzekła, że musi zdążyć i to przed 21 bo wtedy bar zamykają. Położna, chyba nie do końca zrozumiawszy przesłanie, poinformowała, o możliwości oddania dziecka do adopcji. A godzina zamknięcia baru, była wówczas zwyczajnie chwilą, gdy zgromadzeni tam w oczekiwaniu dobrych wieści krewni i przyjaciele tracili dostęp do jedynego w okolicy telefonu... Każdy, każdego znał. Dzieci były jakby wspólne. Biegały samodzielnie po okolicy od najmłodszych lat i nikomu nawet nie przyszło do głowy, że mogłoby grozić im jakieś niebezpieczeństwo. Czasami zazdroszczę pokoleniu swych rodziców tej beztroski. W centralnym punkcie miejscowości, w której przyszło mi żyć stoi XIX pałac, stanowiący niegdyś najważniejsze miejsce spotkań i istotnych okolicznych wydarzeń. Mieściło się w nim przedszkole. W sali kominkowej miewały miejsce zabawy taneczne dla dorosłych, święcenie wielkanocnych koszyczków oraz każdego roku Dzień Dziecka na pałacowym rozległym trawniku... Pamiętam ekscytację, gdy wiosną wszystkie dziewczynki w nowych sukienkach i połyskujących lakierkach gnały z barwnymi koszyczkami w dłoniach do święconki, jednak koszyczki te były wówczas o wiele skromniejsze, tradycyjne i przystrojone żywymi kwiatkami a nie kurczaczkami z marketu. Po Wielkanocy nastawał wyczekiwany Lany Poniedziałek, a wraz z nim krążące po domach, roztańczone i rozśpiewane „kucyki” [przebierańcy] odciskające swe umorusane mieszanką smalcu i sadzy łapki na drzwiach nieobecnych lub ukrywających się domowników, stanowiące najradośniejszy świąteczny akcent. Ponadto dawniej, tego dnia woda lała się strumieniami. Nikt nie burzył się, gdy lądowała na nim zawartość czyjegoś wiadra, ani nawet, gdy wrzucano go do stawu. Ludzie potrafili się bawić. Dzień Dziecka również odcisnął się w mej pamięci kolorowym wspomnieniem. Liczne zabawy każdego roku się powtarzały, co dawało starszym dzieciom przewagę doświadczenia nad młodszymi. Już miesiąc wcześniej w gronie przyszłych uczestników debatowano, w jaki sprytny sposób nagiąć zasady tak, aby ich nie złamać a zwiększyć swe szanse na wygraną... Pałac był także siedzibą otaczającej go spółdzielni produkcyjnej, która corocznie sponsorowała nagrody na te wydarzenia, oraz dla okolicznych uczniów osiągających najlepsze wyniki, chociaż trudno powiedzieć, aby był to zabieg bezinteresowny. W zamian za to każdy z uczniów mojej szkoły, od IV klasy wzwyż musiał każdego roku obowiązkowo odpracować na rzecz wspomnianej spółdzielni pewien czas w polu, w zależności od wieku zbierając fasolkę lub pieląc buraki. Ciekawe, iż wówczas nikomu nie przyszło nawet do głowy by dopatrywać się w tym zjawisku czegoś niestosownego. Aktualnie mam na tę kwestię odmienny pogląd. Codziennie o ustalonej godzinie mieszkańcy zbierali się w miejscu, gdzie „wydawane” było mleko. Każdy z własną niepowtarzalną kanką. Ustawiali je wówczas w barwnej kolejce, a sami pogrążali się w rozmowach, do chwili, gdy brama się otwierała i starsza pani z wielką chochlą poczynała każdemu odmierzać należną porcję, ufając na słowo jak duża owa porcja winna być. Nawet ludzie... Jak zwykło się mówić, już nie te co kiedyś. Dawniej nawet typowi dla takich miejsc „panowie spod baru” pili jakoś kulturalniej. Czasem pod wpływem zagrali na gitarze, czasem pośpiewali cygańskie czy ludowe pieśni na rowie... Ich domeną było hasło „dla mnie setka i oranżada dla dziecka”, formułką powitalną „Dzień dobry Panienko” („Pani ładna” w wersji dla mężatek). Na porządku dziennym, szczególnie w szkole, była odmiana nazwisk, również dostosowana do stanu cywilnego, często odnosząca się jednak nie do właściwego nazwiska, lecz do nazwiska najstarszych pamiętanych przodków np. „Podejdź tu Nowakówna” lub „Pani Nowakowa prosiła o...”. Obecnie ludzie przedkładający „mieć” nad „być” stali się sobie odlegli i obcy. Kilkanaście lat temu, wraz ze zmianą władz spółdzielni, zmieniły się również panujące w niej zasady. Odtąd nikt poza pracownikami nie ma prawa wstępu na teren pałacu ani przylegających włości. Myślę, że ten właśnie czynnik miał decydujące znaczenie w przemianie relacji społecznych jaka w owym okresie nastąpiła. Świat pełen „cioć” i „wujków”, lokalnych rytuałów i tradycji przeobraził się w całkiem obcy twór. A szkoda...