prawie kulturalny - CD

Transkrypt

prawie kulturalny - CD
Magazyn
nie tylko gramy | po godzinach
Zawarte tu treści i opinie są prywatnymi poglądami autora tekstu i nie
stanowią oficjalnego stanowiska CD-Action w żadnej sprawie.
prawie
kulturalny
muzyka
film
Zapaśnik
Reżyseria: Darren Aronofsky
Scenariusz: Robert D. Siegel
O bsada: Mickey Rourke, Marisa
Tomei, Evan Rachel Wood
Gatunek: dramat/sportowy
Kraj produkcji: USA/Francja
Czas trwania: 111 minut
Zacznijmy
od tego, że nie
lubię Mickey Rourke’a. Nie, wręcz nie
znoszę tego nasterydowanego damskiego boksera. Ostatni dobry film,
jaki według mnie nakręcił, to „Angel’s
Heart” (w Polsce znany jako „Harry
Angel”) z 1987 roku. I gdybym w dzieciństwie z zapartym tchem nie śledziła
niesamowitych wyczynów wrestlingowej ekipy WWO (i nie tylko), nie skusiłabym się na obejrzenie „Zapaśnika”.
Już wiem, że byłoby czego żałować.
Reżyser Darren Aronofsky jest znany
z dość pokręconego gatunku filmowego; dla przykładu – to jego dziełami są
„Pi”, „Requiem dla snu” czy „Źródło”.
Czyli najogólniej rzecz ujmując: psychodela. „Zapaśnik” natomiast jest
doskonale zrealizowanym dramatem obyczajowym, w niczym nieprzypominającym poprzednich filmów Aronofsky’ego. Robi wrażenie
filmu dokumentalnego, gdzie kamerzysta krok w krok śledzi głównego
bohatera.
„Zapaśnik” jest historią Randy’ego
„The Ram” Robinsona (Mickey Rourke), byłej gwiazdy wrestlingu,
którego jedynym źródłem utrzymania pozostają gościnne walki na
galach wrestlingowych czy pamiątki sprzedawane fanom. Jesteśmy
świadkami jego zmagań z chorym
sercem, prób naprawienia kontaktów z córką (Evan Rachel Wood)
porzuconą wiele lat wcześniej, rodzącego się uczucia do pewnej
striptizerki (świetna Marisa Tomei,
z reguły grająca słodkie i niewinne
istotki). Nic w tym pięknego ani
magicznego, za to mnóstwo realizmu. To, co zadziwia w postaci
granej przez Rourke’a, to determinacja do walki. Randy jest gotów
podjąć się nawet pracy
w sklepie spożywczym,
żeby tylko wrócić na
ring.
Wszystko w tym filmie
jest bardzo PRAWDZIWE, poruszające i dla
fanów hollywoodzkiego
blichtru nie jest zbyt
dobrą odskocznią od
rzeczywistości. Wręcz
przeciwnie, pokazuje
paskudne, szare życie
człowieka, który kiedyś
był kimś, a teraz, zgorzkniały i samotny, wszędzie szuka akceptacji
i wsparcia. Nie wiem, czy
doskonała rola Misia
Rurki to jego zasługa,
czy po prostu trafiła mu
się świetnie napisana
postać, ale z pewnością
jest to rola godna Oscara.[Anastazja Jakubska]
138
138
HateSphere – To the Nines
Wytwórnia: Napalm Records
Dystrybucja w Polsce: Mystic
Gatunek: thrash
Duński
HateSphere na początku XXI wieku zrobił szybką karierę. Takie
albumy jak„Bloodred Hatred” czy„Ballet
of the Brute” wsparte niezliczoną liczbą
koncertów sprawiły, że wszyscy mówili
o nich jako o następcach Kreator czy
Testament. Tak było do roku 2007, gdy
HateSphere zaczął się sypać. Najpierw
ukazała się słaba płyta „Serpent Smilies
and Killer Eyes”, która zamiast szybkiej,
żywiołowej muzy zawierała numery
wolne, pozbawione ikry. W dodatku
częste trasy koncertowe doprowadziły
do tego, że gitarzysta Pepe wywalił
resztę muzyków, łącznie z charyzmatycznym wokalistą Jacobem.
Odrodzony HateSphere powraca wreszcie z nowym albumem. Okładka wprawdzie jest dość... kontrowersyjna, ale
w przypadku Duńczyków jak zawsze
liczy się tylko muzyka. Jaki jest zatem
nowy długograj? Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu nowy skład postawił
na odświeżenie starych pomysłów, choć
prawdę powiedziawszy, „To the Nines”
to przekrój przez całą twórczość. Są tu
szybkie, melodyjne kawałki do tupania
nóżką i machania główką, jak chociażby
tytułowy kawałek, jak i wolniejsze,
cięższe fragmenty trochę przypominające poprzedni album, aczkolwiek lepiej
zagrane i zaaranżowane. Nawet nowy
wokalista daje radę, chociaż Jacob przez
lata był alfą i omegą HateSphere. Joller,
jak nazywa się nowy nabytek Duńczyków, potrafi wrzeszczeć w stylu bardzo
zbliżonym do poprzednika, a kiedy
trzeba, umie też nisko zaryczeć.
Słucha się „To the Nines” bardzo przyjemnie, choć powiedzmy sobie szczerze
– nie wydaje mi się, aby HateSphere
jeszcze kiedykolwiek zbliżył się do poziomu z „Bloodred Hatred”. Ale mogę
się mylić, w końcu kiedy nowy skład
nabierze doświadczenia, to kto wie...
Polecam „To the Nines” wszystkim,
którzy lubią muzykę szybką, łatwą
i przyjemną. Jeśli ktoś natomiast szuka
mocniejszych wrażeń, odsyłam do
wydanego niedawno debiutu Tribulation „The Horror”. Młodzi Szwedzi jeńców nie biorą.
[eld]

Podobne dokumenty