Dwie okupacje i repatriacja - Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo

Transkrypt

Dwie okupacje i repatriacja - Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo
Bohdan Andrzej Krogulski
Dwie okupacje i repatriacja
Pod okupacją radziecką (1939-1941)
Kołomyja – niewielkie miasto galicyjskie, zamieszkane przez Polaków, Ukraińców i Żydów. Powiat
Horodenka, województwo stanisławowskie. Południowo-wschodni zakątek przedwojennej Polski
graniczący z Rumunią. Był rok 1939. Kończyły się właśnie letnie wakacje. Pierwszego września rano
poszedłem z bratem Leonardem do szkoły ss. Urszulanek, gdzie już od dwóch lat pobieraliśmy nauki
jako tak zwani „chłopcy z dobrego domu”. Ojciec nasz był urzędnikiem bankowym i od 1939 roku
porucznikiem rezerwy, Matka – nauczycielką.
Po przyjściu do szkoły dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. Kazano nam iść do domu. Odtąd
życie zaczęło się dla mnie toczyć szybciej. Obraz rodzinnego miasta zmieniał się jak w kalejdoskopie.
Miałem wówczas niespełna jedenaście lat. Moja rodzina od kilku już lat zamieszkiwała w jednopiętrowej willi położonej w głębi sadu przy ulicy Grottgera 44. Jeszcze do niedawna widywaliśmy bardzo
często kompanie żołnierzy powracających tędy z ćwiczeń poligonowych. Teraz, na początku września
1939 roku, koszary opustoszały. Cały 49 huculski pułk strzelców wyruszył na wojnę. Na dziedzińcu
pozostały jedynie porozrzucane części uzbrojenia, jakieś stare ćwiczebne karabiny, maski przeciwgazowe. Sprawiało to przygnębiające wrażenie.
Któregoś dnia siedzieliśmy wszyscy przy stole w dużym pokoju: rodzice, starszy brat Leonard,
młodszy – Janusz i ja. Służąca Hania podawała akurat obiad. Usłyszałem jak Ojciec powiedział do
Matki, że otrzymał powołanie do wojska. O ile pamiętam miał się stawić w punkcie mobilizacyjnym we
Lwowie. Spakował się, pożegnał z rodziną i wyszedł z domu. Parę dni później poszedł na wojnę jako
szeregowy młodszy brat Ojca – Wiktor, który mieszkał razem z nami. Na niewielkim placu między
naszym domem a koszarami widziałem ludzi przygotowujących okopy i schrony przeciwlotnicze.
Od początku wojny wiadomo było, że pieniądze stracą wartość. Przed odjazdem Ojca na front
rodzice przywieźli do domu dorożką dwie czy trzy bele materiału na ubrania. Chodziły słuchy, że
niemieckie samoloty zrzucają ładnie opakowane, lecz zatrute cukierki. W radiu codziennie podawano
komunikaty na temat sytuacji na froncie. Słyszeliśmy o bombowcach nieprzyjacielskich niszczących
polskie miasta.
Krótko przed wojną rodzice wynajmowali jeden pokój w naszym mieszkaniu podporucznikowi
z pobliskich koszar. Oficer ten miał swojego ordynarna, który przychodził co jakiś czas prasować mu
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Bohdan Andrzej Krogulski, Dwie okupacje i repatriacja
2
mundur i czyścić buty. Podporucznik ów nazywał się Kręcicki. W czasie rozmów z moimi rodzicami
powtarzał często, że Polska mając milionową armię nie odda Niemcom nawet guzika od munduru.
Głęboko w pamięci utkwiło mi pewne zdarzenie, które miało miejsce w naszym domu we wrześniu
tego foku. Któregoś dnia siedziałem z Matką w kuchni, a moi bracia bawili się chyba w ogrodzie. W
pewnym momencie w drzwiach ukazał się obcy człowiek z rewolwerem w ręku. Zaczął coś mówić pół
po polsku – pół po ukraińsku. Zwrócił się do Matki z żądaniem: „Oddaj broń męża! Gdzie jest broń?!”
Matka odpowiedziała, że nie mamy w domu żadnej broni. On jednak nie uwierzył. Oboje przeszli do
pokoju. Matka wysunęła spod łóżka dużą, zieloną walizkę Ojca. Otworzyła ją. Wewnątrz był tylko
galowy mundur oficerski. Ukrainiec powywracał wszystkie rzeczy, ale broni nie znalazł. Przez cały czas
rewolwer trzymał skierowany w stronę Matki. Byłem przerażony! Po pewnym czasie opuścił nasze
mieszkanie.
Od początku września w domu zaczęło się robić pusto. Ojciec i stryj poszli na wojnę. Wyjechał
również Kręcicki. Pozostało nas pięcioro: Matka, ja z braćmi i służąca Hania. Pewnego ranka obudziły
mnie jakieś dziwne odgłosy dochodzące od strony ulicy. Wybiegłem z bratem na podwórze. Stało tam
pełno dorożek i samochodów. Ludzie odpoczywali na ziemi. Matka ze służącą zaczęły gorączkowo
przygotowywać im ciepłe posiłki i coś do picia. Dowiedziałem się, że byli to uciekinierzy z zachodniej
i centralnej Polski. Jechali w kierunku granicy. Widok był zatrważający. Teraz dopiero zrozumiałem
czym jest wojna. Zgromadzeni na podwórzu ludzie byli bardzo nerwowi, co chwilę patrzyli w niebo
w obawie przed samolotami niemieckimi. Właściciel willi, w której mieszkaliśmy – Żyd o nazwisku
Schoercer (?), chodził z żoną między nimi i nakłaniał, aby jak najszybciej stąd odjechali. Bał się, że
mogą ściągnąć na jego dom jakieś nieszczęście. Wieczorem tego samego dnia wszystkie dorożki,
furmanki i samochody odjechały.
W radiu mówili o przystąpieniu do wojny z Niemcami Francji i Anglii. Wszyscy mieliśmy nadzieję,
że przy ich pomocy szybko pokonamy wroga.
W połowie września chodząc po ulicach Kołomyi zauważyłem ze zdziwieniem, że jest tu pełno
polskich żołnierzy. Na każdym kroku spotykałem ludzi w mundurach. Dopiero później dowiedziałem
się, że przez dzień lub dwa stacjonował w naszym mieście Sztab Główny Wojska Polskiego z marszałkiem Rydzem-Smigłym. Zatrzymał się tu w drodze do granicy rumuńskiej.
Minął drugi tydzień września. Przez cały czas utrzymywała się słoneczna pogoda, która ułatwiała
Niemcom prowadzenie walki z powietrza i bombardowanie polskich miast. Wówczas jeszcze nie
zdawałem sobie sprawy z ogromu nieszczęść, jakie spadły na nasz kraj. W domu nastąpiła wielka
radość – wrócił Ojciec. Przyjechał pociągiem ze Lwowa. Powiedział Matce, że nie znalazł tam swojej
jednostki wojskowej, gdyż jeszcze przed jego przybyciem wyruszyła na front. Pytał nas o stryja Wiktora,
ale nie wiedzieliśmy co się z nim dzieje.
Przez miasto codziennie przewalały się tłumy uciekinierów. Często przychodzili do naszego domu
oficerowie polscy. Ojciec dawał im cywilne ubrania i wysyłał ich w stronę granicy, albo do Lwowa
z jakimiś instrukcjami. Dowiedziałem się od Matki, że pełnił rolę łącznika. Jeden uciekinier zatrzymał
się dłużej w naszym domu. Nazywał się Michotek. Prowadził z Ojcem długie rozmowy. Pamiętam, że
był człowiekiem bardzo wesołym. Wieczorami grał nam na mandolinie stryjka Wiktora.
W czasie swoich spacerów po ulicach stwierdziłem, że większość spośród uciekających do Rumunii
to ludzie zamożni, skoro stać ich było na samochody. Moja rodzina żyła na przyzwoitym poziomie, ale
Ojciec posiadał tylko motocykl „Orzeł”, którym przed wojną odwoził mnie na wakacje do krewnych.
Po jakimś czasie powrócił do domu stryj Wiktor. Służył w kompanii artylerii. Opowiadał nam
straszne historie, co się dzieje na terenach zajętych przez Niemców i o swoich przeżyciach z frontu.
Wojna zbliżała się ku końcowi. W Kołomyi przez cały wrzesień nie słyszałem ani jednego wystrzału
i tylko raz w oddali widziałem niemiecki samolot. Skończyły się wszystkie przyjemności. Do niedawna
z podziwem oglądałem paradne musztry naszych żołnierzy maszerujących co niedziela do kościoła.
Przed wojną lubiłem chodzić z Mamą na targ. Po drodze zawsze kupowała mi lizaka albo loda. Teraz
wszystko się skończyło...
Zaczęła się okupacja radziecka. Wczesną jesienią widziałem wojska radzieckie ciągnące się długimi
kolumnami wzdłuż naszej ulicy w kierunku koszar. Żołnierze wyglądali bardzo nędznie. Ubrani byli
w długie, szare, wełniane płaszcze, przez plecy mieli przewieszone stare karabiny na szmacianych
paskach lub zwykłych sznurkach. W naszym domu wydzielono jeden pokój dla radzieckiego oficera.
Pamiętam, że nazywał się Bratkowski i pochodził z polskiej rodziny mieszkającej gdzieś na Syberii.
Ojciec prowadził z nim długie rozmowy. Był to bardzo miły, młody człowiek. Nieraz Mama albo służąca
podawała mu śniadanie do pokoju. Mieszkał u nas krótko – miesiąc, może dwa. Następnym lokatorem
był jakiś wyższy oficer radziecki, chyba major. On też często i chętnie rozmawiał z Ojcem. Zachowywał
się porządnie. Wkrótce jednak i jego gdzieś przenieśli.
Nastała mroźna zima. Zacząłem chodzić do pobliskiej szkoły, w której uczono nas języka rosyjskiego. Zostałem przyjęty do klasy czwartej. W chłodne dni podawano nam gorące mleko. W naszym domu
zamieszkał jakiś Rosjanin ze swoją rodziną – żoną, dwojgiem dzieci i chyba siostrą żony. Był to
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 6
3
funkcjonariusz NKWD. Zajmowali pokój i panoszyli się po kuchni. Żona z siostrą chodziły po
mieszkaniu tylko w bieliźnie (w halkach), sądząc, że są to jakieś wytworne sukienki. Rosjanin był
bardzo ponury i rzadko rozmawiał z Ojcem. Jego obecność odczuwaliśmy nieprzyjemnie.
Zaczęły chodzić słuchy, że władze radzieckie wywożą polskie rodziny na Syberię. Spośród naszych
znajomych aresztowano panią Boberową – żonę oficera, który nie wrócił z wojny. Wy wieziono ją na
Syberię. Matka i mała córeczka pani Boberowej zdołały się wcześniej ukryć. U nas w domu panowała
ponura atmosfera. Obawialiśmy się, że którejś nocy mogą i po nas przyjechać. Ojciec w tym czasie
dostał pracę w fabryce, w pobliżu dworca. Mama nie pracowała.
Na wiosnę 1940 roku Mama dostała wiadomość z Obertyna od jakiegoś rolnika o aresztowaniu jej
ojca a naszego (mojego i braci) dziadka. Dziadek był adwokatem, miał swoją kancelarię. Razem z nim
aresztowano ciotkę Marię Skibską i mojego kuzyna, Staszka Dolińskiego. Dowiedzieliśmy się, że
pociąg, którym jadą do Kazachstanu stoi właśnie na stacji w Kołomyi. Mama pospiesznie zapakowała
do torby żywność, odzież zimową i inne niezbędne rzeczy. Było to przed południem. Ojca i braci nie
było wtedy w domu. Poszedłem z Mamą na dworzec kolejowy. Już z daleka zobaczyliśmy stojący na
bocznicy długi pociąg. Składał się z tzw. „krowiaków” – wagonów towarowych z małymi, zakratowanymi okienkami. Grupki ludzi próbowały się zbliżyć do pociągu, którego strzegli żołnierze radzieccy.
Słyszałem krzyki i płacz. Mama prosiła jednego z wartowników, żeby pozwolił jej podejść bliżej
i przekazać paczkę – niestety bezskutecznie. Zresztą odnalezienie naszej rodziny wśród setek lub
tysięcy aresztowanych wydawało się niemożliwe. Zrozpaczeni powróciliśmy do domu.
W lecie na moim terenie zabaw, nad stawem obok cegielni, pojawiły się grupy chłopców rosyjskich.
Poszedłem tam kiedyś z bratem Lonkiem i kolegą – Witkiem. Kilku Rosjan zbliżyło się do nas
z wyraźnie wrogimi zamiarami. Kazali nam się stamtąd wynosić i stwierdzili, że jest to ich teren.
Codziennie rano szedłem do szkoły z kolegami ulicą Grottgera, przechodziłem przez kładkę nad
strumieniem, a następnie mijałem szkołę ukraińską. Mieściły się w niej także jakieś warsztaty stolarskie. Uczniowie tej szkoły wiedząc, że jesteśmy Polakami, obrzucali nas z okien i podwórza
kamieniami. Musieliśmy się tamtędy przemykać chyłkiem. Bardzo przykro odczuwaliśmy nacjonalizm
ukraiński.
Mijał rok 1940. Od ciotki Skibskiej zaczęły przychodzić pierwsze listy z Kazachstanu. Przez długi
czas ciotka ukrywała przed nami wiadomość, że dziadek w parę tygodni po przyjeździe na Sybir zmarł.
Mama raz w miesiącu sporządzała paczkę z żywnością, którą następnie zaszywała w płótno. Na tym
płótnie ołówkiem chemicznym pisała adres i wysyłała do Kazachstanu.
Święta Bożego Narodzenia 1940 roku nie były już takie radosne jak dawniej. Na ogromnym
drzewku nie było czekoladowych cukierków i innych słodyczy. Z komunikatów radiowych wynikało, że
Niemcy walczyli w Jugosławii i na Zachodzie. Jako młody chłopak nie rozumiałem polityki i mało się
nią zajmowałem. Lubiłem piłkę nożną, a moją pasją było zbieranie znaczków pocztowych. Rozczytywaliśmy się z bratem Lonkiem w powieściach młodzieżowych. Przeczytaliśmy między innymi trylogię
Sienkiewicza. Na naszym terenie zabaw w ogrodzie odtwarzaliśmy sceny z powieści. Lonek był Wołodyjowskim, sąsiad Witek – Skrzetuskim, a ja Kmicicem.
Któregoś dnia rano pod koniec czerwca 1941 roku stwierdziliśmy, że Rosjan już nie ma w Kołomyi.
Uciekli przed Niemcami. Rodzina, która z nami mieszkała też załadowała się rano na jakąś ciężarówkę
i wyjechała bez pożegnania. Ludzie mówili, że na północy w oddalonym od miasta kościółku Rosjanie
trzymali worki z mąką. Usłyszawszy to, nasza służąca Hania wzięła taczki i poszła razem ze mną w to
miejsce. Była to bardzo dzielna kobieta w średnim wieku. W całym rozgardiaszu, jaki panował przed
kościołem, udało się jej wydobyć z tłumu worek mąki. Wrzuciła go na taczki i z moją pomocą dotarła do
domu. Nasza zdobycz była w owym czasie wielkim skarbem.
Chodziły słuchy, że do wycofujących się z Kołomyi Rosjan z ukryć strzelali ukraińscy nacjonaliści.
Okupacja niemiecka (1941-1944)
W końcu czerwca 1941 roku na ulicach pojawili się pierwsi żołnierze niemieccy na motorach. Byli
krótko w mieście – dzień, może dwa. Potem w opuszczonych koszarach usadowili się Węgrzy, którzy
razem z Niemcami ścigali Rosjan. Przez całe lato codziennie chodziłem do koszar z braćmi i kolegami.
Do blaszanych baniek, które ze sobą zabieraliśmy, Węgrzy nalewali nam smaczną zupę, obficie
zaprawioną papryką. Przynosiliśmy ją do domu i tu jedliśmy z całą rodziną. I znów – tradycyjnie,
w jednym z naszych pokojów zamieszkał oficer. Tym razem węgierski, przysłany z koszar. Pamiętam,
że miał aż dwóch ordynansów, młodych żołnierzy, którzy na zmianę przychodzili go obsługiwać. Często
rozmawiał z moim Ojcem (po niemiecku) o polityce. Wkrótce oficer wyprowadził się od nas, gdyż
razem ze swoim pułkiem wyruszył na front.
Jak się miało okazać, najbliższa przyszłość gotowała nam ciężkie czasy. Jeszcze podczas pobytu
Rosjan, gdy brakowało żywności, rodzice sprzedali fortepian, na którym uczyliśmy się grać przed
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Bohdan Andrzej Krogulski, Dwie okupacje i repatriacja
4
wojną. Dostali za niego 5 kg smalcu. Dywan z dużego pokoju też został zamieniony na żywność. Po
wkroczeniu Niemców właściciel naszego domu – Żyd Schoercer – zaczął nosić na ramieniu białą opaskę z gwiazdą Dawida. Wszyscy Żydzi byli stopniowo umieszczani w getcie, które utworzono w centrum
miasta. Obejmowało ono kilka ulic. Po jakimś czasie Schoercerów też zabrano do getta.
Zimą został aresztowany nasz Ojciec – podobno za pomaganie Żydom w ukrywaniu się, ale być
może był inny powód. Nastały ciężkie dni. Nie mieliśmy co jeść. Stryj Wiktor jeździł na rowerze do
pobliskich wsi z towarem do przehandlowania za żywność. Zawsze przywoził coś do jedzenia.
Pamiętam, że ja z Mamą chodziłem do wsi ukraińskich. Mama zamieniała na żywność biżuterię,
ubrania swoje i Ojca i wszystko co się dało. W wiosenne, chłodne dni chodziliśmy po domach prosząc
o kupienie tego, co mieliśmy do zaoferowania. Było to bardzo poniżające. Ukraińcom dobrze się
powodziło. Mieli wszystko. Często wracaliśmy do domu zaledwie z kilkoma jajkami lub woreczkiem
mąki czy kaszy.
Dostaliśmy od kogoś wiadomość, że Ojciec przetrzymywany jest w pobliskim więzieniu. O ile
pamiętam przy ulicy Romanowicza. Chodziliśmy wolno spacerkiem po chodniku naprzeciw więzienia
z nadzieją, że nas zobaczy. Pewnego dnia, gdy tam przechodziliśmy z Lonkiem i Mamą, usłyszeliśmy
znaną nam melodię, którą Ojciec czasem grywał na fortepianie. W tym momencie byliśmy pewni, że to
on ją gwiżdże. Od tego czasu prawie codziennie chodziliśmy wzdłuż ulicy Romanowicza i zawsze
słyszeliśmy tę samą melodię. W bramie więzienia podawaliśmy strażnikom menażkę dla Ojca, do której
Mama wkładała coś do jedzenia, np. gotowane jajka, ziemniaki itp.
Pewnie z powodu panującego głodu przyjechała do nas ze Lwowa babka Kowalska (matka naszej
Mamy). W rozmowie z Mamą ustaliła, że weźmie nas do siebie, a później pojedziemy do cioci Krysi do
Rzyczek koło Rawy Ruskiej, żeby jakoś przetrzymać ciężki okres. Jeszcze wczesną wiosną młodszego
brata, Janusza, stryj Wiktor odwiózł na wieś do Kamiennej, gdzie mieszkała siostra Ojca, Frania
z mężem. Z babką Kowalską, Mamą i Lonkiem spakowaliśmy się któregoś wiosennego dnia i wyjechaliśmy do Lwowa. Była to moja pierwsza tak długa podróż pociągiem. Od dworca kolejowego
pojechaliśmy tramwajem do innej części miasta. W domu czekała na nas siostra Mamy, Wanda.
Przyszliśmy tam zmarznięci i wygłodniali. Ciotka Wanda mieszkała w ciasnym pokoiku zawalonym
meblami, bo przeniosła się tu z innego, większego mieszkania. Miała malutkiego syna, Andrzeja. Na
drugi dzień po naszym przybyciu postanowiono, że na zmianę z Lonkiem będę wyjeżdżał do Rzyczek do
cioci Krysi. Lonek chciał pierwszy zostać u cioci Wandy, więc mnie babka zawiozła do Rawy Ruskiej.
Stamtąd przypadkowo napotkanym wozem przez błoto dojechaliśmy do Rzyczek. W wiejskiej chacie
krytej słomą i przedzielonej na pół mieszkały dwie rodziny: w jednej części matka z dwoma dorastającymi synami, w drugiej – ciocia Krysia z wujkiem Dołkiem i małą córeczką, Stasia. Mama miała
jechać z powrotem do Kołomyi, aby być blisko uwięzionego Ojca i dostarczać mu żywność.
Jak się okazało w domu wujka nie dano mi próżnować. Musiałem pomagać wujkowi przy cięciu
drzewa na opał, pielić grządki w ogrodzie, a także na zmianę z chłopcami sąsiadki co drugi dzień
wychodzić wcześnie rano na pastwisko z krowami, gdzie zawsze zabierałem książkę do czytania. Wujek
był nauczycielem w wiejskiej szkole. Kazał mi tam przychodzić na naukę. W klasie było nas kilkanaścioro. Czasem popołudniami wujek zabierał mnie ze sobą, gdy szedł w odwiedziny do proboszcza,
z którym grywał w karty.
Poprzez Rzyczki, przez pola szedł tor kolejowy do miejscowości Bełżec, gdzie utworzono obóz dla
Żydów. Pewnego dnia, będąc u księdza z wujkiem, zobaczyłem małą dziewczynkę – jak się okazało
Żydówkę. Ksiądz wyjaśnił nam, że ktoś ją znalazł w polu przy torach i przywiózł do plebanii. Z
opowiadań dziewczynki wynikało, że została wyrzucona przez swoją mamę z pociągu jadącego do
obozu.
Bardzo tęskniłem za Ojcem, Matką i braćmi. Pamiętam, kiedyś do naszego domu podeszło dwóch
niemieckich żandarmów z karabinami. Byliśmy wszyscy wystraszeni, ale wujek wyszedł do nich i zaczął
rozmawiać po niemiecku. Okazało się, że byli na rutynowym patrolu i prosili, żeby im dać coś do
jedzenia. Ciocia Krysia i druga gospodyni wyniosły im jajka, które zapakowali do torby, po czym
odeszli.
Minęło parę miesięcy. Przyszło lato i czas na mój wyjazd do Lwowa. Przyjechała po mnie babka
Kowalska. Razem pociągiem dotarliśmy do domu. Przez chwilę widziałem się z bratem Lonkiem, ale
jeszcze tego samego dnia babcia pojechała z nim do Rzyczek. Ja zostałem z ciotką Wandą. Moim
zadaniem było codzienne chodzenie z bańką po mleko dla małego Andrzejka. Będąc głodny często nie
mogłem się powstrzymać i trochę wypijałem po drodze. Ciotka sama nie mając wiele, dzieliła się ze
mną jedzeniem. Była to przeważnie kasza gryczana. Miałem sąsiada, mojego rówieśnika, z którym
często się widywaliśmy i rozmawialiśmy. Na ogół jednak byłem samotny. Pamiętam, że idąc z bańką po
mleko wchodziłem na pagórek, z którego mogłem obserwować cmentarz Łyczakowski. Po drugiej
stronie muru widziałem ludzi przewożących taczkami trupy. Widok był wstrząsający!
Ciotka Wanda zmieniła mieszkanie. Przeprowadziliśmy się na pobliską ulicę. Nazywała się Henryka
Kadyego. Tam też zajęliśmy mały pokoik. Mieliśmy kuchenkę elektryczną, na której ciocia przygotowy© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 6
5
wała posiłki. Nie pamiętam czy pracowała. Zawsze gdy wychodziła z domu pozostawiała mi Andrzeja
do pilnowania.
Naprzeciw naszego domu stała dwu- lub trzypiętrowa kamienica. Pamiętam, że kiedyś w pobliżu
zebrało się dużo ludzi, pojawili się niemieccy żandarmi. Podobno gonili jakiegoś Żyda, który wbiegł do
kamienicy i dostał się na dach. Nie wiem, jak się ta historia skończyła, w każdym razie bardzo mną
wstrząsnął widok żandarmów polujących na człowieka jak na zwierzynę.
Dostaliśmy wiadomość od Mamy z Kołomyi, że Ojciec został wypuszczony z więzienia. Wyjechał na
wieś, żeby się trochę dożywić i wkrótce miał do nas przyjechać. Mama i Ojciec planowali przenieść się
do Lwowa.
Był wrzesień 1942 roku. Ojciec zapisał mnie do jakiejś szkoły, gdzie krótko chodziłem. Często
spacerował ze mną po mieście, dużo rozmawialiśmy. Byłem bardzo szczęśliwy, że znów jesteśmy
razem. Poinformował mnie, że szuka jakiegoś mieszkania, w którym moglibyśmy zamieszkać całą
rodziną. Chodziłem z nim po wszystkich znajomych. Byliśmy u państwa Paszkiewiczów, Ukraińców,
znajomych Ojca jeszcze sprzed wojny z Kołomyi. Przyszliśmy do nich na smaczny, proszony obiad,
jakiego już dawno nie jadłem. Raz czy dwa razy sam pojechałem do państwa Rogalów. Ojciec podał mi
adres i kazał jechać tramwajem. Było to dość daleko. Od ostatniego przystanku szło się jeszcze kawałek
do willi. Trochę mi było głupio, bo Ojciec mówił: „pojedziesz tam, to pani Rogalowa da ci obiad”.
Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi pani Rogalowa. Po przywitaniu wprowadziła mnie do pokoju
i poczęstowała rosołem. Oczywiście zjadłem ze smakiem, podziękowałem i wróciłem tramwajem na
ulicę Kadyego, gdzie nadal mieszkałem z ciotką Wandą.
Wkrótce dzięki Ojca zapobiegliwości i pomocy państwa Paszkiewiczów otrzymaliśmy mieszkanie
przy ul. Szaszkiewicza. Była to mała uliczka, poprzeczna do Sapiehy, przy więzieniu Łąckiego. Zamieszkaliśmy na parterze budynku w czterech pokojach z łazienką. Przyjechała do nas Mama z Kołomyi
z młodszym bratem, Januszem. Rodzice sprowadzili z dawnego mieszkania część mebli. Od ciotki Krysi
przyjechał Lonek. Byliśmy w komplecie. Wprowadziła się do nas także siostra Mamy, Wanda
z Andrzejkiem. Pamiętam, że Ojciec otrzymał pracę w firmie „Landwirtschaftliche Zentralstelle Distriktstelle Galizien”. Mama z ciocią zajmowały się domem. Mnie i starszego brata zapisano do pobliskiej
szkoły, przy kościele św. Magdaleny. Chodziliśmy do jednej klasy. Oprócz książek zabieraliśmy do
szkoły kubki, bo byliśmy tam dożywiani zupą. Na rogu ulicy była jeszcze jedna szkoła zamieniona na
szpital wojskowy. W drodze na lekcje widywaliśmy rannych, zabandażowanych żołnierzy niemieckich.
Wygrzewali się na trawniku przed budynkiem. Byli tutaj dowożeni pociągami z frontu wschodniego.”
Nadszedł czerwiec 1943 roku. Kończył się rok szkolny. Ukończyłem z bratem 7 klasę szkoły
podstawowej. Janusz uczył się kilka klas niżej. Pamiętam, że w starym, przedwojennym atlasie, na
jednej z map zaznaczaliśmy na kolorowo linię przesuwającego się frontu.
Jak wspomniałem, w pobliżu naszego domu mieściło się więzienie Łąckiego. Naprzeciwko był skwer
z ławkami. Szybko zauważyłem, że codziennie przychodziło tam dużo dzieci z rodzicami. Starsi ludzie,
kobiety i mężczyźni, siadali na ławkach i pilnie obserwowali okna zasłonięte deskami po drugiej stronie
ulicy. Pewnego razu, wracając tamtędy ze szkoły, zostałem zaczepiony przez jakąś kobietę. Wytłumaczyła mi, że jej mąż wyrzucił z okna więziennego gryps, który jednak nie doleciał do skweru, tylko upadł
na środek ulicy między szyny tramwajowe. Błagała mnie, żebym postarał się jej to przynieść. Po drugiej
stronie ulicy chodził niemiecki wartownik. Widząc łzy w jej oczach nie mogłem odmówić. Zostawiłem
na ławce swoją torbę i powiedziałem kobiecie, żeby na mnie poczekała. Poszedłem w górę ul. Leona
Sapiehy i zastanawiałem się, jak zdobyć ten gryps. Widziałem tą białą kuleczkę między kostkami jezdni.
W pewnym momencie zauważyłem, że z bocznej ulicy wychodzi człowiek ciągnąc skrajem jakiś
dwukołowy wózek z dyszlem. Błyskawicznie, nie namyślając się, podszedłem do niego od tyłu. Jedną
ręką oparłem się o wózek. Człowiek ten obejrzał się. Widocznie myślał, że chcę mu pomóc, bo nic nie
powiedział. Szliśmy tak w dół ulicy w kierunku więzienia. Z daleka obserwowałem, w którym miejscu
jest wartownik. Chodził spacerkiem po chodniku do końca budynku i z powrotem. Tak się szczęśliwie
ułożyło, że zjeżdżając tym wózkiem trafiłem na moment, kiedy był do nas odwrócony plecami. Gdy
byliśmy w pobliżu więzienia puściłem wózek, schyliłem się i szybko złapałem gryps, chowając go do
kieszeni. Zszedłem na bok, na chodnik, ostrożnie obszedłem skwer dookoła i zbliżyłem się do kobiety.
Ona zerwała się z ławki z moją torbą. Podeszła do mnie i spytała: „Masz, synu?!”. Odpowiedziałem:
„Tak, mam!”. Powiedziała, żebym z nią poszedł do bramy jakiejś kamienicy, bo tu mógł nas zauważyć
wartownik. W bramie dałem jej gryps. Wzięła go ode mnie trzęsącymi się rękoma i schowała do
torebki. Miała łzy w oczach. W tym momencie wyjęła plik banknotów i podała mi ze słowami: „Masz
synu – za to, że załatwiłeś”. Ja zdziwiony odmówiłem przyjęcia pieniędzy, szybko się pożegnałem
i poszedłem do domu. Byłem dumny, że mogłem komuś pomóc w nieszczęściu.
W domu niezbyt dobrze nam się powodziło, nie zawsze było co jeść. Najczęstszą potrawą na obiad
czy kolację były tzw. „paluszki” – pokrojone kawałki ciasta, gotowane i polewane jakimś tłuszczem. Od
czasu do czasu przychodziła od stryjka Wiktora z Kołomyi paczka z kaszą. Chcąc pomóc rodzicom
w utrzymaniu domu postanowiliśmy z braćmi, że zajmiemy się sprzedażą papierosów na pobliskim
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Bohdan Andrzej Krogulski, Dwie okupacje i repatriacja
6
targu. Ojciec załatwiał je po znajomości hurtowo w kartonach od pewnej kobiety. Przychodziliśmy
z tym do domu i zawijaliśmy papierosy w papierki po 10 sztuk. Obładowani takimi paczuszkami
jechaliśmy tramwajem na bazar zamarstynowski. Był to dość duży plac, zawsze zapełniony przez
handlarzy. Przeciskaliśmy się z braćmi przez ten tłum, mówiąc niezbyt głośno: „lewenty, machorkowe,
sporty...” (marki papierosów). Na bazarze u handlarek można było kupić gorący posiłek. Czasami
posilaliśmy się u nich za zarobione pieniądze. Wśród tłumu przechadzał się często patrol niemiecki. My
jako mali chłopcy nie mogliśmy ich w porę dostrzec. W takich sytuacjach pomagali nam starsi ludzie.
Informowali nas, z której strony nadchodzą Niemcy, żebyśmy mogli uciec. Handel zajmował nam kilka
godzin.
Kiedyś Mama powiedziała, że wybiera się do siostry do Rzyczek. Chciała przywieźć trochę żywności.
Zgłosiłem się na ochotnika do pomocy. Pojechaliśmy do Rawy Ruskiej, stamtąd przez ponad godzinę
szliśmy przez las. W końcu dotarliśmy na miejsce. Na drugi dzień przed południem odprowadził nas
wujek Dołek. Szliśmy obładowani żywnością. Do domu dotarliśmy szczęśliwie. Tym razem nie było
w pociągu kontroli.
Ojciec po powrocie z pracy jeździł wieczorami po mieście do znajomych i udzielał lekcji angielskiego. Wracał do domu bardzo późno. Nie mówił mi tego, ale ja domyślałem się, że działa w Armii
Krajowej, bo czasem pod. wieczór przychodzili do niego jacyś mężczyźni. Krótko rozmawiali i wychodzili. Jednego z nich pamiętam – nazywał się Kuźmiński i był chyba sierżantem, podwładnym Ojca.
Ojciec był porucznikiem. W czasie takich spotkań zasłaniali okna czarnymi, papierowymi zasłonami.
Mnie prosili, żebym siadł do pianina i coś grał. Grałem tak przez cały czas ich rozmowy jakieś mazurki
czy inne utwory znane ze słuchu lub odczytywane z nut.
Któregoś popołudnia ujrzałem wstrząsający widok. Stojąc na skwerze widziałem długą kolumnę
jeńców radzieckich wyprowadzanych z cytadeli, ubranych w łachmany i wygłodniałych. Prowadzili ich
uzbrojeni Niemcy z karabinami przygotowanymi do strzału.
Ludzie ukradkiem rzucali jeńcom kawałki chleba lub cokolwiek do jedzenia. Oni natychmiast
schylali się po to lub łapali w powietrzu i wkładali do ust.
Naprzeciw naszych okien znajdowała się szkoła ukraińska – chyba muzyczna, bo często słyszeliśmy
stamtąd dźwięki muzyki. Mieściło się tam również kino. Stróż tego budynku, Ukrainiec, lubił mnie
i braci i puszczał nas bocznymi wejściami na wyświetlane filmy – przeważnie komedie niemieckie.
Kiedyś Ojciec kazał mnie i Lonkowi iść razem z nim do jakiegoś mieszkania, którego właściciel
został aresztowany czy uciekł. Mieszkanie miało być opróżnione. Ojciec wziął wózek i razem zaczęliśmy
wywozić książki. Były to przeważnie powieści kryminalne. W domu została nimi zapchana cała
biblioteczka.
Skończyła się żywność i trzeba było znów jechać do Rzyczek. Tym razem Mama się źle czuła, więc
postanowiłem pojechać sam. Wybrałem się z plecakiem tą samą trasą co wcześniej. W Rzyczkach
załadowano mi plecak różnymi artykułami. W drodze powrotnej, gdy szedłem prawie szczęśliwy ulicą
do domu we Lwowie, z bocznej bramy wyskoczył żandarm niemiecki. Wciągnął mnie do bramy
i powiedział łamaną polszczyzną: „Co tu masz?”. Miałem mąkę, jakieś jarzyny i dość dużo jaj. Tymi
jajami żandarm napakował obie kieszenie płaszcza i puścił mnie wolno.
Innym razem wracałem z targu, gdzie sprzedawaliśmy z braćmi papierosy. Mieliśmy przy sobie
część towaru, którego nie udało się sprzedać. Jechaliśmy tramwajem do domu stojąc na końcu pojazdu.
Na jednym z przystanków z przodu wsiadło dwóch żandarmów. Byliśmy prawie pewni, że jak przejdą
na tylny pomost, to zauważą paczki papierosów ukryte przez nas pod płaszczami. Gdy zaczęli się zbliżać
w naszym kierunku, starszy brat krzyknął: „wyskakujemy!”. Lonek zrobił to pierwszy, potem ja. Na
końcu próbował wyskoczyć Janusz. Odbił się od stopnia, ale zaczepił o coś połą płaszcza. Papierosy
rozsypały się na ulicy. Żandarmi popatrzyli w naszym kierunku i tylko pogrozili nam ręką. W domu
pieniądze zarobione na papierosach oddaliśmy Mamie.
Przyszedł wrzesień 1943 roku. Starszy brat był już w tym wieku, że groziło mu wywiezienie do
Niemiec na roboty, jeżeli nie będzie miał dokumentu świadczącego o zatrudnieniu tu na miejscu.
Ojciec
postarał mu się o pracę w prywatnej firmie elektronicznej. Lonek zaczął tam chodzić codziennie na
parę godzin. W warsztacie uczył się od podstaw elektrotechniki. Mnie Mama zapisała do szkoły
artystycznej na ul. Snopkowskiej. Po ukończeniu w czerwcu siódmej klasy nie mogliśmy już z bratem
uczyć się dalej. Oprócz szkół podstawowych były jeszcze tylko zawodowe, np. szkoła przemysłu
artystycznego, do której zostałem zapisany. Na początku musiałem zdać egzamin. Na wielkim arkuszu
brystolu kazano mi kawałkiem węgla namalować stojącą na stole wazę. Widocznie zadanie wykonałem
dobrze, gdyż zostałem przyjęty. Szkoła była dość daleko od domu. Trzeba było jechać tramwajem ulicą
Pełczyńska i przesiąść się w jeszcze jeden na ul. Snopkowskiej. Lekcje odbywały się w dużej sali. Uczyło
się tam sporo młodzieży – około 40 osób. Wykładowcy próbowali czegoś nauczyć, ale wydaje mi się, że
głównym celem było uchronienie nas przed wywiezieniem na roboty. Tu poznałem Leszka Piaseckiego,
który został moim najlepszym kolegą. Popołudniami po zajęciach szliśmy z kilkoma innymi,
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 6
7
najlepszymi kolegami do pobliskiego parku. Dowiedziałem się, że niedaleko jest pawilon, jakby duży
namiot, gdzie można oglądać Panoramę Racławicką.
Gdy ja w domu odrabiałem lekcje, Leonard przychodził zmęczony z pracy. Kiedyś dostaliśmy
z Rawy Ruskiej bardzo przykry list od wujka Dołka i cioci Krysi. Donosili nam, że którejś nocy zostali
napadnięci w Rzyczkach przez bandytów ukraińskich. Wujek wykazał dużą przytomność umysłu
i zdążył ukryć ciocię z córką na strychu. To samo chciał zrobić z chorą babką, która jednak nie wyraziła
zgody. Wszedł więc na strych i wciągnął tam drabinę. Ukraińcy wdarli się do domu, zrabowali pościel
i inne rzeczy, ale babce nic nie zrobili. Wujek na górze miał siekierę i był gotów na wszystko w obronie
rodziny. Po tym zdarzeniu rodzina przeniosła się z Rzyczek do Rawy Ruskiej. W jakiś czas później
pojechałem tam z Mamą na jeden dzień w odwiedziny. Pamiętam, że babka leżała w łóżku obłożnie
chora. Mieszkanie było ciasne i zawalone meblami.
Z chwilą gdy Lonek zaczął pracować, a ja rozpocząłem naukę w szkole artystycznej, porzuciliśmy
handel papierosami.
Któregoś popołudnia szedłem sobie ulicą Sykstuską w stronę Poczty Głównej. Będąc na dole
w pobliżu wałów usłyszałem strzał i ujrzałem zbiegowisko. Bałem się tam podejść, ale ludzie mówili, że
zastrzelono jakiegoś gestapowca. Spodziewano się obławy, więc szybko poszedłem do domu.
Ojciec po powrocie wieczorem z miasta opowiadał nam przy kolacji wesołe dowcipy polityczne dla
podtrzymania nas na duchu. Niemcy mieli trudności na froncie wschodnim. Po ich stronie walczyły
z Rosjanami wojska węgierskie, rumuńskie, Litwini i podobno jakaś „błękitna brygada” z Hiszpanii. Na
ulicach Lwowa widywaliśmy dużo lotników, widocznie gdzieś pod miastem musiało być lotnisko.
Od zimy 1943/1944 roku wieczorami przychodziła do nas znajoma Ojca, pani Zosia Łobarzewska.
Zaczęła nas uczyć literatury polskiej i innych przedmiotów w zakresie gimnazjum. Przynosiła specjalnie
dobrane lektury, między innymi powieści Żeromskiego. Od jakiegoś czasu przyjeżdżał do nas z Krakowa wujek Alojzy, mąż Maryli, dalszej krewnej Ojca. Był kelnerem w pociągu niemieckim kursującym
z Krakowa do Lwowa. Nie miał tutaj znajomych więc uzgodnił z Ojcem, że będzie przyjeżdżał na noc do
nas, by się przespać. Wcześnie rano wracał do Krakowa. Witaliśmy go zawsze z radością, bo przywoził
jakieś artykuły żywnościowe od ciotki – czasem kurczaka, który był wówczas rarytasem.
Krążyły straszne wieści, że po wsiach Ukraińcy mordują ludność polską. Niektóre wioski polskie
potrafiły zorganizować obronę.
Popołudniami lubiłem grywać na pianinie łatwe melodie ze słuchu lub z nut. Wieczorami
wygrzewałem się przy kaflowym piecu słuchając wykładów Zosi Łobarzewskiej.
W miejscowej gazecie, ukazującej się w języku polskim – tzw. szmatławcu – poinformowano
mieszkańców Lwowa, że w razie nalotu będą wygaszane światła. Pewnej nocy, w lutym albo w marcu
o godz. 9 wieczorem siedzieliśmy przy kolacji, gdy nagle żarówka zaczęła stopniowo przygasać. Wtedy
wszyscy zabraliśmy przygotowane wcześniej walizki ze swoimi rzeczami i zeszliśmy do piwnicy. Po
kilkunastu minutach nastąpiła cisza i wróciliśmy na górę. Z daleka słyszeliśmy pojedyncze wybuchy
bomb.
Na Wielkanoc przyjechała ciocia Maryla z wujkiem. Przywiozła nam wielką kurę. Tego samego dnia
wieczorem znów był nalot. Zeszliśmy do piwnicy, ale tym razem nikt się specjalnie nie bał, bo odgłosy
wybuchów były bardzo dalekie. Ciocia szczególnie upodobała sobie mnie i namawiała na wyjazd z nią
do Krakowa. Mówiła, że tam jest ich córka, więc będę miał towarzystwo, a poza tym ulżę rodzicom.
Czekałem co powie Ojciec, on jednak chciał, żebym sam zdecydował. Ja wolałem zostać w domu
z rodziną.
Raz lub dwa razy w miesiącu odwiedzał Ojca znajomy, pan Tyszkiewicz – podobno adwokat,
którego żonę wywieziono do obozu w Oświęcimiu. Przynosił ze sobą artykuły żywnościowe kupowane
gdzieś na wsi, albo na targu. U nas w domu pakował to wszystko z pomocą Mamy. Tak przygotowaną
paczkę ja zabierałem na Pocztę Główną i wysyłałem.
Przy rogu ulic Leona Sapiehy i Sykstuskiej stała ładna willa, podobna do pałacyku. Ogrodzona była
żelaznymi prętami. Zajmowali ją żołnierze włoscy (może był to jakiś sztab?). Przed budynkiem
spacerowało zawsze dwóch wartowników w czapkach z dużym, czarnym piórem. Każdy z nich nosił na
pasku mały karabinek. Po jakimś czasie, kiedy upadły rządy Mussoliniego stwierdziłem, że ich już nie
ma. Widocznie wrócili do Włoch, albo trafili do jakiegoś obozu jenieckiego.
W połowie czerwca 1944 roku byliśmy z bratem Lonkiem bierzmowani w kościele Św. Magdaleny.
Było to wielkie przeżycie dla nas obu. Na ulicach odczuwało się wówczas nerwową atmosferę – zbliżał
się front. Kiedyś w niedzielę Ojciec wysłał mnie z powiadomieniem do pana Kuźmińskiego, swego
podwładnego. Dał mi zwitek papieru ze słowami: „Ten zwitek masz dostarczyć Kuźmińskiemu, ale
musisz go trzymać w czasie drogi w ustach. Gdyby w tramwaju była rewizja, to od razu go połknij”.
Podszedłem do sprawy bardzo poważnie. Zwitek włożyłem pod język i pojechałem pod wskazany adres.
Oczywiście kartki z adresem nie brałem. Ojciec pokazał mi na planie jak mam tam dotrzeć. Dojechałem
do tego domu i zastukałem w bramę w umówiony sposób. Po chwili otworzyła mi jakaś kobieta.
Powiedziałem jej od kogo przychodzę i wszedłem do środka. Poszliśmy korytarzem do pokoju. Tam
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Bohdan Andrzej Krogulski, Dwie okupacje i repatriacja
8
czekał pan Kuźmiński, któremu przekazałem wiadomość od Ojca. W pokoju okna były zasłonięte
papierowymi zasłonami. Na długim stole ustawiony był na nóżkach karabin maszynowy, przy którym
stało czterech lub pięciu młodych mężczyzn. Domyślałem się, że byli to podchorążowie szkoleni przez
Kuźmińskiego. Po chwili opuściłem to mieszkanie i z ulgą wróciłem do domu.
Któregoś dnia Ojciec zapytał mnie i Lonka czy chcielibyśmy wstąpić do Szarych Szeregów. Oczywiście chcieliśmy. Poszliśmy pod wskazany adres na ulicę Leona Sapiehy, za Politechnikę. Poznaliśmy
tam młodego człowieka – podobno był podporucznikiem. Przeprowadził z nami wstępną rozmowę
i ustalił wizyty – raz, albo dwa razy w tygodniu. Zbierało się nas tam kilka osób, ale musieliśmy
przychodzić pojedynczo w odstępach paru minut. Odbywaliśmy lekcje trwające około godziny.
Podporucznik (nazwiska nie pamiętam) uczył nas odczytywania map wojskowych. Po paru lekcjach
przyniósł nawet pistolet, którym uczyliśmy się posługiwać. Ćwiczyliśmy także rozkładanie broni.
Później nasz dowódca zaproponował, żebyśmy wybrali sobie jakieś pseudonimy. Mieliśmy być
zaprzysiężeni. Na obrazku z bierzmowania miałem postać św. Augustyna, więc to imię wybrałem jako
swój pseudonim.
W połowie lipca część Niemców, którzy pracowali we Lwowie, zaczęło wyjeżdżać na zachód. Front
był już niedaleko, słychać było od wschodu salwy artyleryjskie. Rozmowy przy kolacji w naszym domu
toczyły się głównie wokół spraw wojskowych i przyszłości rodziny. Ojciec już przestał pracować, a jego
biuro zostało zamknięte. Idąc kiedyś obok więzienia Łąckiego zauważyłem, że nie ma już wartownika.
Coraz częściej widywaliśmy kompanie zmęczonych żołnierzy niemieckich, zmierzające w kierunku
dworca. Pod koniec lipca 1944 roku z ciekawością oczekiwaliśmy na nadchodzące zmiany...
Wyzwolenie
Lwów – moje ukochane miasto, gdzie przeżyłem z rodziną większą część niemieckiej okupacji.
Koniec lipca 1944 roku, gorączka oczekiwania. Od wschodu codziennie słyszało się głuche dudnienie,
jakby dalekie grzmoty zwiastujące burzę. Chodziłem ze starszym bratem po ulicach. Poznawaliśmy
różnice, jakie zaszły w naszym mieście po ostatnich bombardowaniach. Miałem wtedy piętnaście lat...
Niemcy wycofywali się z miasta. Pewnego popołudnia z balkonu naszego mieszkania, które
znajdowało się na parterze, zauważyłem, że na podwórze zaczęło napływać wielu uzbrojonych
Niemców. Rękawy koszul podwinięte do łokci, na głowach hełmy. Już z daleka zauważyłem, że są
śmiertelnie zmęczeni. Siadali na stopniach schodów lub wprost na ziemi. Ich dowódca cały czas chodził
w środku i rozglądał się po ścianach kamienic. Prawdopodobnie obawiał się, że ktoś może do nich
strzelać. Po kilkunastu minutach gardłowym głosem wydał jakąś komendę. Poderwali się wszyscy,
założyli hełmy na głowy i dwójkami wyszli na ulicę. Wieczorem nasiliła się strzelanina. Niemcy razili
miasto ogniem artyleryjskim. Nie były to ciężkie pociski i dlatego nie musieliśmy schodzić do piwnicy.
Gdy się uciszyło, wyszliśmy z bratem z domu i w narożnej kamienicy na wysokości piwnicznego okna
ujrzeliśmy wielką wyrwę po pocisku armatnim. Następnego dnia nie mogłem usiedzieć w domu.
Obszedłem naszą kamienicę dochodząc do ulicy Leona Sapiehy, naprzeciw więzienia Łąckiego.
Zatrzymałem się przed jednym z domów i wszedłem na klatkę schodową. Stała tam dozorczyni ze swoją
rodziną i jeszcze kilka osób. Przy krawężniku znajdowało się umocowane działo przeciwpancerne.
Obok siedziało chyba trzech radzieckich żołnierzy w furażerkach. Dozorczyni krzyknęła do mnie,
żebym tam nie podchodził, bo zaraz będą strzelać. Wszyscy ukryliśmy się w sieni...
Chyba to był niemiecki snajper, bo padł strzał i siedzący na chodniku Rosjanie zaczęli nas wołać.
Okazało się, że jeden z nich był ranny w pierś. Z kamienicy wyskoczyło parę osób, które pomogły
przenieść ciało rannego do mieszkania dozorczyni. Położono go na kanapie. Patrzyłem na rannego
rozszerzonymi z przerażenia oczami. Pochyliłem się nad nim, a w tym momencie on zdarł prawą ręką
kolorową odznakę z munduru i po rosyjsku powiedział: „masz, to dla ciebie”. Nie czekałem już co
będzie dalej. Chwyciłem odznakę i tą samą drogą, którą tam przyszedłem, wróciłem do domu. Na
szczęście było już cicho. Nie było słychać żadnych wystrzałów.
W domu panowała nerwowa atmosfera. Krążyły plotki rozsiewane przez Ukraińców, że od zachodu
nacierają na Lwów ich oddziały i mordują Polaków. Nie wiedzieliśmy co robić – uciekać czy siedzieć
w domu? Ojciec zachowywał stoicki spokój. Nazajutrz okazało się, że były to rzeczywiście tylko plotki.
Niemcy wycofywali się z miasta. Front posuwał się na zachód za nimi. Przez dzień lub dwa we
Lwowie nie widzieliśmy żołnierzy. Wyszliśmy z bratem na pobliski skwer z zadeptanym trawnikiem
i zniszczonymi ławkami. Między skwerem a kościołem Św. Magdaleny, na małym wzniesieniu ciągnęła
się ulica Sykstuska. Wczoraj stał tam niemiecki czołg ostrzeliwując nacierających żołnierzy radzieckich.
Dziś już go nie było. Weszliśmy z bratem do budynku, w którym kiedyś mieściła się siedziba organizacji
Todt. Na klatce schodowej z przerażeniem odkryliśmy martwego człowieka w cywilnym ubraniu.
Następnego dnia do Ojca przy szedł jakiś mężczyzna. Chyba był to jego podwładny z AK. Ojciec
powiedział coś do Matki i szykował się do wyjścia. Poprosiłem go, żeby mnie zabrał ze sobą. Chętnie się
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 6
9
zgodził. Wyszliśmy razem na ulicę Leona Sapiehy kierując się w stronę Politechniki. Po drodze Ojciec
i ów nieznany mężczyzna założyli sobie na lewe ramiona biało-czerwone opaski z czarnym napisem AK.
Ja również założyłem sobie taką samą opaskę. Skręciliśmy w boczną uliczkę za szpitalem, przeszliśmy
kilkaset metrów w dół, dużym łukiem okrążyliśmy więzienie Łąckiego i znajdujący się niedaleko szpital
wojskowy – oczywiście teraz już opustoszały. Nie pytałem Ojca, ale wiedziałem, że jest to patrolowanie
tego rejonu. Nie widziałem, żeby miał przy sobie broń. Po godzinie wróciliśmy do domu. Nieznajomy
mężczyzna po drodze pożegnał się z nami. Z rozmowy, jaką wcześniej prowadził z moim Ojcem
wynikało, że Ukraińcy bronią się jeszcze w kościele św. Jura i w pobliskim parku. Kilka dni później już
ich tam nie było – zostali wyparci przez akowców.
Nastąpiła radość wyzwolenia, euforia. Na ulicach widywało się tłumy żołnierzy radzieckich, wśród
nich wiele umundurowanych kobiet. Zauważyłem, że byli ubrani znacznie lepiej niż w roku 1940, kiedy
widziałem ich w Kołomyi. Mieli czyste koszule wypuszczane na spodnie i spięte pasem, a na nogach
skórzane buty wojskowe. Wszyscy rozśpiewani i roztańczeni. W budynku dawnego kina „Odeon”,
naprzeciw naszego domu, urządzono teraz scenę, na której występowały wojskowe zespoły muzyczne.
Często tam przychodziłem i z wielkim zaciekawieniem oglądałem rosyjskie tańce przy akompaniamencie harmoszki. Język rosyjski pamiętałem trochę z 1940 i 1941 roku, a po paru tygodniach rozumiałem
już prawie wszystko.
Lato szybko minęło. Nadszedł wrzesień. Rodzice zapisali mnie i braci do odległej szkoły. O ile
pamiętam była to ósma klasa rosyjskiego systemu. Chodziłem ze starszym o rok bratem do jednej
klasy. Była ona przepełniona młodzieżą. Ja z własnego wyboru zapisałem się dodatkowo na lekcje
łaciny. Odbywały się one w innej klasie i o innej porze.
Mijały miesiące. W domu Ojciec zaproponował nam naukę języka niemieckiego i angielskiego (oba
znał doskonale) oraz stenografii. Starszy brat nie bardzo był tym zainteresowany, ale ja przyjąłem
propozycję z radością. Stanęło na tym, że stenografii Ojciec uczył tylko mnie, a w angielskim szkoliliśmy się razem z bratem. Poznawaliśmy język poprzez dialogi, wykorzystując do tego celu podręcznik
Berlitza. Te dialogi chętnie powtarzaliśmy z bratem na głos jadąc na przykład tramwajem. Ludzie
przyglądali się nam, jakbyśmy byli synami dyplomaty angielskiego.
Nauka w szkole szła nam dobrze, gdyż w ciągu kilku ostatnich lat uczyliśmy się na tajnych
kompletach. Dużo zawdzięczaliśmy pani Zosi Łobarzewskiej, dzięki której nasze wykształcenie
osiągnęło poziom gimnazjum, a nawet liceum. Poznawaliśmy twórczość Żeromskiego, Kraszewskiego,
Sienkiewicza i wielu innych pisarzy. Do szkoły, jak wspomniałem, mieliśmy daleko. Wsiadało się
w tramwaj przy więzieniu Łąckiego i jechało ulicą Leona Sapiehy aż do kościoła św. Elżbiety. Tam
wysiadałem. Po drodze przy skrzyżowaniu z ulicą Bajki stała kamienica zbombardowana w taki sposób,
że widać było ściany pokojów na każdym piętrze odsłonięte jakby cięciem skalpela. W pamięci utkwiło
mi szczególnie pewne wydarzenie z początkowych miesięcy nauki. Do naszej klasy przyszedł wykładowca botaniki. Gdy go zobaczyłem, trąciłem łokciem siedzącego obok mnie brata. W nowym nauczycielu
obaj rozpoznaliśmy tego samego młodego mężczyznę, który podczas okupacji niemieckiej udzielał nam
– członkom Szarych Szeregów – lekcji z topografii i przedmiotów wojskowych. Mieszkał przy ulicy
Leona Sapiehy, niedaleko Politechniki. Bardzo się ucieszyliśmy widząc starego znajomego jako nauczyciela w naszej szkole. Zajęcia zaczął od odczytania listy uczniów. Każdy wywołany musiał wstawać. Gdy
doszedł do naszego nazwiska, zatrzymał się na chwilę i nieznacznie mrugnął do nas z katedry.
Z okresu okupacji radzieckiej pamiętam smutne wieczory. Cały czas mówiło się, że kogoś
aresztowali. Żyliśmy w ciągłej obawie, że mogą nas wywieźć na Sybir. Wielką rodzinną tragedią było
aresztowanie w Obertynie dziadka, Franciszka Kowalskiego z ciotką Skibską i kuzynem Staszkiem
Dolińskim. Teraz, w 1944 roku byłem przekonany, że Rosjanie są naszymi sojusznikami, bo razem
z państwami zachodnimi walczą przeciwko Niemcom. Oczywiście zachowanie ich było zupełnie inne
niż trzy lata wcześniej. Widocznie dostali polecenie, żeby do ludności polskiej odnosić się przyjaźnie.
Jednym słowem – dali się lubić. Mój stosunek do nich zmienił się dopiero po przykrym przeżyciu,
które spotkało mnie pewnego dnia. Jadąc tramwajem z naszego przystanku przy więzieniu Łąckiego
w dół ulicy, z powodu tłoku uczepiłem się poręczy na zewnątrz. Wielu z nas jeździło wówczas w taki
sposób. Dojechałem dwa przystanki do ulicy Kopernika pod Pocztę Główną. W tym momencie stojący
na stopniach wyskoczyli, żeby zrobić miejsce wysiadającym. Nie zdążyliśmy wsiąść z powrotem, gdyż
nagle z bramy kamienicy wyszli jacyś żandarmi rosyjscy w kożuchach (było to zimą) i otoczyli naszą
grupkę. Było ich chyba czterech, bez karabinów a tylko z bronią boczną. Zaprowadzili nas do odległego
o kilkaset metrów więzienia. Wewnątrz zostaliśmy zrewidowani, zabrano nam paski, sznurowadła
i inne przedmioty. Znalazłem się w celi, gdzie przebywało już kilku mężczyzn. Były to jakieś podejrzane
typy – złodzieje, przemytnicy. Pochodzili chyba ze wschodu, bo mówili z obcym akcentem. Spaliśmy
pod ścianą na słomianych matach. Dwa razy dziennie – rano i po południu dostawaliśmy miski z jakąś
zupą. Trwało to około dwóch tygodni. Byłem załamany psychicznie. Zastanawiałem się, czy odnajdzie
mnie tu moja rodzina. Zacząłem się modlić... Szczęście mi dopisało, bo po dwóch tygodniach zawołano
mnie do dyżurki i po zwróceniu rzeczy osobistych wypuszczono na wolność. Na zewnątrz czekał Ojciec.
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Bohdan Andrzej Krogulski, Dwie okupacje i repatriacja
10
Z radością rzuciłem mu się na szyję. Po drodze prawie się nie odzywał i o nic nie pytał. Powiedział
tylko, że Matka bardzo przeżywała moje uwięzienie.
Repatriacja
Kilka miesięcy po zakończeniu wojny, w wakacje 1945 roku, chodziły po mieście pogłoski, że Polacy
mogą się zapisywać na wyjazdy do Polski. Zamieszczano ogłoszenia w miejscowej prasie, na słupach
rozklejano ulotki. Rodzice moi oczywiście zgłosili chęć wyjazdu. Powoli zaczęliśmy się pakować.
Podobnie postąpiła większość Polaków ze Lwowa. Dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg miał się nazywać
„transportem nauczycielskim”. Widocznie mieli nim jechać nauczyciele ze swoimi rodzinami. Na
miesiąc lub dwa przed planowanym na październik 1945 roku wyjazdem do Polski, Ojciec zaczął
wyprzedawać niektóre meble i sprzęt domowy. Pamiętam, że był u nas w mieszkaniu jakiś pułkownik
radziecki, który kupił pianino. Rodzice starali się zebrać jak najwięcej pieniędzy na podróż i możliwie
jak najmniej zostawić. Pozostawione rzeczy miały przepaść bezpowrotnie bez jakiegokolwiek
odszkodowania. Wszyscy pakowaliśmy do walizek to co najcenniejsze. Ja do skórzanego kuferka, jaki
kiedyś nosili lekarze, włożyłem swoje „skarby”, a wśród nich pamiętnik. Obaj ze starszym bratem
pisaliśmy pamiętniki jeszcze od lat przedwojennych.
Nadszedł dzień wyjazdu. Przed południem Ojciec kupił czy wynajął dwukołowy wózek ręczny
z długim dyszlem. Ciągnęliśmy go ulicą Leona Sapiehy do kościoła św. Elżbiety i dalej do dworca na
bocznicę kolejową. Zrobiliśmy chyba ze trzy takie kursy, bo rzeczy mieliśmy sporo. Pamiętam, że
wieźliśmy materace, parę tobołków z pościelą. Ojciec zapakował dużo książek do drewnianych skrzynek
i wszystkie ubrania. Transport urządziliśmy w ten sposób, że na bocznicy kolejowej została jedna osoba
do pilnowania rzeczy, ja z Ojcem i starszym bratem zająłem się przewozem, a reszta rodziny pilnowała
dobytku w mieszkaniu. Gdy znaleźliśmy się wszyscy na bocznicy z tobołami i skrzynkami, nasz wózek
ktoś odebrał. Po dłuższym czasie podstawiono bardzo długi pociąg, złożony z krytych wagonów
towarowych. Było też chyba trochę wagonów odkrytych. Załadowaliśmy się do jednego z krytych
i zajęliśmy całą jego lewą połowę. Prawa przypadła jakiejś innej rodzinie. Skrzynie i paczki ułożyliśmy
na dnie wagonu, na to poszły materace i tobołki z pościelą, którą potem rozłożyliśmy, bo zbliżał się
wieczór. Swoją torbę zawiesiłem nieopatrznie na drągu łączącym obie połowy drzwi. Przed odjazdem
pociągu chciałem coś z niej wziąć i wtedy stwierdziłem, że torby nie ma. Widocznie jakiś złodziej
ściągnął mi ją przechodząc obok. Najbardziej żałowałem swojego pamiętnika.
Cała ta podróż była dla mnie wielką, niecodzienną przygodą, chociaż moja rodzina odczuła ją jako
dramat. Miliony Polaków musiało opuścić swoje strony! Straciliśmy nasze odwieczne kresy wschodnie.
Pociąg ruszył i z wolna zaczął się posuwać w kierunku zachodnim. Wlókł się tak wolno, że można
było z niego wyskoczyć bez żadnej obawy. Tylko czasem przyspieszał, lecz na krótko. Jechaliśmy tak
całą noc. Próbowaliśmy zasnąć, ale było zbyt niewygodnie. Rano pociąg zaczął powoli hamować. W
końcu zatrzymał się i z lokomotywy ktoś przekazał wiadomość, że będziemy stać pół godziny czy nawet
godzinę. Wreszcie mogliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza, rozprostować nogi i załatwić potrzeby
fizjologiczne. Mama wyciągnęła z wagonu maszynkę spirytusową (tzw. „prymus”) i zagrzała nam wodę
na herbatę. Zjedliśmy kanapki i zaraz lokomotywa dała gwizdem sygnał do odjazdu. Wszyscy
pospiesznie weszli do swoich wagonów i pociąg ruszył.
Wiedziałem o grasujących na południu Polski bandach ukraińskich i cały czas obawiałem się, żeby
nas w drodze nie zatrzymali jacyś banderowcy. Miałem bujną wyobraźnię, która podsuwała mi
najgorsze myśli. Gdy wjechaliśmy na tereny Małopolski, z zaciekawieniem oglądałem mijane miasta
i wsie. Nocą iskrzyły się światła osad. Po stronie rosyjskiej wsie i mniejsze miasta w nocy były niemal
zupełnie ciemne.
Minęliśmy Rzeszów, Tarnów. Korzystaliśmy z każdej chwili postoju pociągu, przygotowując sobie
gorącą herbatę i coś ciepłego do zjedzenia. Czasem chodziliśmy do lokomotywy po wodę do mycia. Na
szczęście pogoda była ładna, ale tylko w dzień – noce były chłodne. Nieraz nad ranem budziłem się
skostniały, chociaż przykryty byłem kołdrami, kocami i przeważnie spałem ubrany. Chyba trzeciego
dnia znaleźliśmy się na dworcu w Krakowie. Tu już zauważało się wielkomiejskie życie – Zachód. Na
peronach tłumy ludzi i kolejarze w polskich czapkach. Po dłuższym postoju pociąg ruszył w stronę
Katowic, gdzie mieliśmy się osiedlić.
Wczesnym rankiem piątego dnia podróży zajechaliśmy na bocznicę dworca kolejowego w Katowicach. Ci, którzy chcieli tu pozostać, zaczęli się powoli wypakowywać. Większość przesiedleńców miała
jechać dalej, aż na Ziemie Odzyskane, bo tam głównie wywożono repatriantów. Wysiedliśmy na
bocznicy całą rodziną wraz z dobytkiem. Ojciec poszedł szukać kogoś z Komitetu Repatriacyjnego,
zajmującego się przybywającymi ze wschodu Polakami. W Katowicach mieszkała ciotka Maryla, która
przyjeżdżała do nas do Lwowa podczas okupacji niemieckiej. Ojciec miał jej adres. Po przybyciu dc
Katowic poszedł ją odwiedzić. Mama była nauczycielką, więc wysłano po nas z jakiejś szkoły niewielki
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 6
11
samochód ciężarowy, do którego załadowaliśmy się ze wszystkimi rzeczami. Jechaliśmy krótko, może
kilkanaście minut, długą ciasną ulicą. Dotarliśmy do szkoły położonej głęboko w podwórzu. Wypakowaliśmy wszystkie nasze tobołki i złożyliśmy w jednej z klas. Tam też nocowaliśmy. Następnego dnia
przyszedł Ojciec z ciotką Marylą, wujkiem Alojzym i ich córką Lizą. Ciotka pytała mnie, czy chciałbym
zamieszkać u niej, aby ulżyć rodzinie w początkowym okresie pobytu w Katowicach. Widząc w jak
trudnej znajdujemy się sytuacji zgodziłem się na jej propozycję. Narzuciłem na siebie tylko płaszcz, bo
wszystkie moje rzeczy zginęły we Lwowie przed wyjazdem, pożegnałem się z rodzicami i pojechałem
z ciotką. Zamieszkałem z wujostwem przy ulicy Zabrskiej 12 na drugim piętrze. Tam przebywałem
przez pierwsze dni czy tygodnie. Prawie codziennie z kuzynką Lizą odwiedzałem swoją rodzinę, która
nadal mieszkała w szkole. Rodzice poprzez Komitet Repatriacyjny dowiadywali się na temat możliwości uzyskania jakiegoś mieszkania, Ojciec starał się o pracę w banku. Po pewnym czasie przyjęty został
do Banku Gospodarstwa Krajowego przy ulicy Mickiewicza. Wkrótce otrzymaliśmy mieszkanie przy
ulicy Mariackiej, na parterze w kamienicy. Była to dosłownie nora. Kamienica wybudowana została
chyba jeszcze w XIX wieku. W mieszkaniu był długi przedpokój, po lewej stronie znajdowała się duża
kuchnia z piecem na węgiel, nieduży pokój, z którego przechodziło się do następnego. Okna obu
pokojów wychodziły na brudne, śmierdzące i zaśmiecone podwórko. Coś okropnego! W porównaniu
z naszym lwowskim mieszkaniem nowe robiło koszmarne wrażenie.
Przeniosłem się od ciotki Maryli do rodziców i zacząłem uczęszczać do trzeciej klasy gimnazjum
ogólnokształcącego przy ulicy Mickiewicza. Ojciec stopniowo otrzymywał z banku różne meble.
Teraz każdy miał żelazne łóżko z materacem, w kuchni była ława, „w dużym pokoju jakieś stare
krzesła. W tym trudnym okresie dostawaliśmy paczki z UNRRA, które pozwalały rodzinie przeżyć zimę.
Ze starszym bratem wzięliśmy mały, czterokołowy wózek i pojechaliśmy do pobliskiej kopalni.
Kupiliśmy tyle węgla, że starczyło do wiosny. Powoli asymilowaliśmy się w nowym otoczeniu, choć
w głębi serca pozostał Lwów – ukochany i niezapomniany...
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2001