Geoprzegląd XII - Samorząd Studentów WGiSR UW

Transkrypt

Geoprzegląd XII - Samorząd Studentów WGiSR UW
Uniwersytecka gazeta geograficzna, nr 2/2015 (12), g. bezpłatna
ISSN 2084-2406
w numerze m.in.
- geopolityczny kunszt józefa
piłsudskiego - hakuna shida!
13
19
- nowa wielka gra22
- droga ku luandzie
- wywiad z prof. Andrzejem
24
kowalczykiem
30
Od redakcji
Szanowni czytelnicy!
Witamy Was serdecznie po świątecznej przerwie! Mamy nadzieję, że wśród Waszych noworocznych postanowień znajdują
się też te naukowe i podróżnicze. Jeśli nie macie pomysłu co zrobić w ciągu nadchodzących miesięcy, zainspirujcie się przygodami naszych autorów i zorganizujcie ciekawe i aktywne praktyki studenckie albo wybierzcie się w wymarzoną podróż.
W tym numerze czekają na Was relacje z podróży do Afryki, Skandynawii, Azji Środkowej, ale też do naszej, polskiej Łęcznej
(woj. lubelskie). Tym razem przygotowaliśmy dla Was wiele informacji popularnonaukowych związanych m.in. z częstymi
błędami językowymi popełnianymi w geografii, czy zmysłem geopolitycznym Józefa Piłsudskiego. Jak co semestr przedstawiamy też wywiad z kolejnym pracownikiem naszego Wydziału, tym razem jest to prof. Andrzej Kowalczyk. Na koniec hydepark,
a w nim nowości książkowe, krzyżówka i piękne zdjęcia z Longyearbyen.
■ Redakcja
Spis treści
Od redakcji
ZSS UW
ZSS WGiSR UW
2
3
4
wokół wydziału
EGEA Warszawa
4
KNGiT
5
KN POLIGEOS
5
EGEA north and baltic regional
congress 2015
6
z wizytą na litwie
8
na łódce, w pięknym miejscu
i dobrym towarzystwie
9
powszechne błędy w geografii
12
geopolityczny kunszt józefa
piłsudskiego 13
2
podróże i podróżnicy
przypadkiem pod chińską granicę norwegia - tam, gdzie
rządzi natura
Hakuna shida!
nowa wielka gra
droga ku luandzie
15
17
19
22
24
ziemia łęczyńska - dziki wschód
polski
27
temat numeru
Wywiad z prof. andrzejem
kowalczykiem 30
Hydepark
Nowości książkowe Krzyżówka zasady dla autorów
Longyearbyen FotoGeoleria 29
33
34
35
36
Zarząd Samorządu Studentów UW
Coś się kończy, coś się zaczyna
Zakończenie roku to czas refleksji i odpoczynku, który
jest możliwy dzięki dniom wolnym od zajęć. To także czas
podsumowań i rozpoczęcia planowania działań na nowy rok!
W związku z tym Zarząd Samorządu Studentów przygotował dwa dokumenty opisujące działania podjęte w zeszłym
roku, a także diagnozujące bieżące problemy i zapotrzebowanie studentów.
Sprawozdanie ZSS UW zawiera wszystkie informacje na
temat zeszłorocznych inicjatyw, posiedzeń Zarządu (które
łącznie trwały ponad 130 godzin!), kwestii finansowych czy
zorganizowanych wydarzeń. Raport Studencki 2015 to opisane analizy badań przeprowadzonych zarówno wśród studentów, jak i wśród przedstawicieli organizacji studenckich.
Porusza on sprawy dydaktyczne, informacyjno-techniczne,
socjalno-bytowe oraz dotyczące mobilności studentów, a także funkcjonowania samorządów jednostkowych, kół naukowych czy Komisji Stypendialnych. Co ważne Raport zawiera
także rekomendacje (na poziomie uczelni oraz na poziomie
jednostki!).
Koniec roku to też czas, by ustalić plany na kolejny
rok – mimo sesji jest to też zintensyfikowany czas działań
Zarządu, który rozpoczyna organizację różnego rodzaju projektów. Jeśli więc chcecie brać udział w organizacji Wielkiej
Parady Studentów, UW Cupu, Tygodnia Artystycznego czy
Miasteczka Akademickiego to nie traćcie czasu i zgłoście się
do nas. Jednak ZSS to nie tylko działania eventowe – jeśli
interesujesz się finansami, zapewnieniem jakości kształcenia,
regulaminami i sprawami prawnymi, wymianą studencką
czy kwestiami socjalnymi to koniecznie napisz!
Działalność w samorządzie, czy to na poziomie jednostki,
czy na poziomie ogólnouniwersyteckim to niesamowite doświadczenie (zresztą – cenione przez pracodawców), możliwość poznania ciekawych osób i nauczenia się wielu przydatnych umiejętności, niekoniecznie związanych z kierunkiem
studiów. Jeśli chcecie rozpocząć przygodę z samorządem
już dzisiaj napiszcie do odpowiedniego Przewodniczącego
Komisji – wszystkie kontakty znajdziecie na www.samorzad.
uw.edu.pl. Tam też do jest do pobrania Sprawozdanie ZSS
UW i Raport Studencki.
Zarząd Samorządu Studentów UW
Zmiany personalne w strukturach samorządowych
Co roku na listopadowym posiedzeniu Parlamentu
Studentów Uniwersytetu Warszawskiego odbywają się
wybory do organów samorządu studentów. Kadencja
Warto nadmienić, że Błażej Papiernik został ponownie wybrany na Marszałka PS UW. Wicemarszałkami zostali: Anna
Krupa i Mieszko Czerniawski (w zeszłym roku pełniący funkcję Przewodniczącego Komisji Współpracy Samorządowej).
Przewodniczącego ZSS UW trwa dwa lata – w związku
Nasi samorządowy odnieśli także sukces w wyborach poza
z tym tę funkcję nadal pełni Maja Matuszewska, jednak PS
murami uczelni! 9 grudnia podczas spotkania Porozumienia
zatwierdził nowy skład Zarządu. Ścisły Zarząd w tym roku
Uczelni Warszawskich, zrzeszającego przewodniczących
będzie liczył sześć osób – prócz Przewodniczącej w jego skład
samorządów studenckich stołecznych szkół wyższych, zo-
wchodzić będą znani z działalności w poprzedniej kadencji:
stały podjęte decyzje dotyczące juwenaliów w 2016 roku.
Julia Sobolewska (Przewodnicząca Komisji ds. Koordynacji
Mieszko Czerniawski, obecny wicemarszałek Parlamentu
Projektów), Maxymilian Rybczyński (Przewodniczący Ko-
Studentów UW, będzie pełnił funkcję Rzecznika Juwenaliów
misji Prawnej) oraz Piotr Włodarczyk (Przewodniczący
Warszawskich,
Komisji Współpracy Zewnętrznej), a także Adam Harchi
Komisji Współpracy Samorządowej, została współkoor-
(Przewodniczący Komisji Dydaktycznej) i Daria Zyśk
dynatorem Wielkiej Parady Studentów 2016 ds. promocji
(Przewodnicząca Komisji Współpracy Samorządowej).
i sponsoringu.
natomiast
Daria
Zyśk,
Przewodnicząca
Zmiany personalne nastąpiły także w innych komisjach
Wszystkim, którzy kończą swoją przygodę z samorządem,
Zarządu. Pieczę nad Komisją Finansową w kadencji 2015/16
dziękujemy za cały trud włożony w tym roku w działalność
sprawować będzie Iga Łaniec, Komisją Mobilności Studentów
na rzecz środowiska studenckiego oraz życzymy powodzenia
zajmie się Anna Smaruj, natomiast Komisją Socjalną kierować
w życiu prywatnym i zawodowym. Natomiast nowy Zarząd
będzie Diana Zagrodzka. Na czele Komisji UW HERE stanie
z zapałem bierze się do pracy – stay tuned!
Joanna Sknadaj, a redaktorem naczelnym Uniwerek.TV będzie Łukasz Noszczak.
3
ZSS WGiSR UW
Nowy rok naszych działań zaczęliśmy praktycznie w dniu
zakończenia poprzedniego. Pierwszym wyzwaniem jakie
nas czekało było powitanie na uczelni i wdrożenie nowych
studentów WGiSR. Przez cały okres składania przez nich dokumentów rozstawione było stoisko, gdzie każdy nowoprzybyły otrzymał poradnik pierwszoroczniaka, a także uzyskał
odpowiedzi na wszystkie palące pytania.
Następną częścią naszych działań była ogólnie pojęta integracja. Zaczęliśmy tradycyjnymi spotkaniami nad Wisłą,
jednak, jak wiadomo, jej kulminacja przypadła na Murza
2015. W tym roku uczestnikami zajmowała się dziesięcioosobowa kadra złożona z ZSS, pełnomocników ZSS, a także
Oli Koszewskiej i Zosi Pękali. Dodatkowo pomogli nam
doświadczeni weterani Mateusz „Sador” Sadownik i Maciej
„Dzynek” Radyno (dzięki Panowie!). Podczas tegorocznego
wyjazdu byliśmy świadkami pierwszego, historycznego „ślubu” obozowego.
Pod koniec września odbyły się dni adaptacyjne, podczas
których ZSS, wraz z władzami dziekańskimi i kołami naukowymi, wprowadził wszystkich w annały studiowania na
wydziale.
Tuż po rozpoczęciu roku akademickiego w klubokawiarni Medyka odbyła się impreza inauguracyjna, na której
frekwencja była wprost powalająca, pojawiło się tam ponad
trzysta osób.
4 listopada na naszym wydziale odbyły się wybory do
wszystkich organów samorządu na naszym wydziale. W ich
wyniku, w skład ZSS weszli: Wojtek Starzycki (przewodniczący), Marcin Osiński (wiceprzewodniczący), Monika
Tryniszewska, Damian Wiśniewski, Marcin Ciechanowicz.
Do rady wydziału: Wojtek Starzycki, Marcin Osiński,
Damian Wiśniewski, Ada Górna, Krzysztof Górny, Marcin
Ciechanowicz, Marcin Szymajda.
Do parlamentu studentów UW: Marcin Osiński i Damian
Wiśniewski.
Tego samego dnia zamknęliśmy kadencję organizując
karaoke w pubie ŻE HO HO, na którym wszyscy bawili się
śpiewając do późnych godzin nocnych.
Dziękujemy za zaufanie na kolejny rok i mamy nadzieję
pokazać, że był to w stu procentach właściwy wybór.
■ Tomek Pawlak
EGEA Warszawa
Ostatni rok akademicki w wykonaniu EGEA Warszawa
można zaliczyć do udanych - nasza jednostka zorganizowała
wymianę z Cluj-Napoca oraz CP Weekend, czyli spotkanie
reprezentantów jednostek wschodnich. Przedstawiciele koła
uczestniczyli w wielu wydarzeniach międzynarodowych,
zarówno tych bardziej integracyjnych, np. Russian Weekend,
jak i tych naukowych, czyli kongresach.
Co czeka nas w kolejnym, rozpoczętym już roku kalendarzowym? Będą zmiany, jeśli chodzi o zarząd jednostki czeka nas zastrzyk świeżej krwi. Pierwsze międzynarodowe
wydarzenie to wymiana z jednostką z Marburga, a następna
- z Leuven. Jeśli będzie zainteresowanie tego typu aktywnością, nawiążemy kontakt z innymi jednostkami. Wszystko
zależy od Was.
Annual Congress 2015 odbył się w miejscowości
Someren, znajdującej się w pobliżu Eindhoven (Holandia).
Co ciekawe, organizacji tego kongresu podjęła się jednostka z Utrechtu, która jest jedną z jednostek założycielskich
EGEA (obok Warszawy i Barcelony). Tematyka wydarzenia
oscylowała wokół transportu zrównoważonego. Nie bez
przyczyny Holandia wszystkim kojarzy się ze wszechobecnymi rowerami, które to również zalicza się do transportu
zrównoważonego.
Najważniejsze wydarzenia EGEA, czyli kongresy, zapowiadają się wyjątkowo interesująco. Tak więc, Kongres
Zachodni zorganizuje EGEA Graz, Kongres Północny - Wilno,
Wschodni - Bukareszt, a Śródziemnomorski - Skopje. Kongres
Roczny tym razem zorganizuje Zurych.
W trakcie kongresu, oprócz warsztatów, wykładów oraz
wycieczek tematycznych, odbyło się Zgromadzenie Ogólne,
podczas którego podsumowano kolejny rok działalności
EGEA, jak również wybrano nowy europejski zarząd oraz
przedstawicieli regionalnych. Kończący swoją kadencję prezesa Marcin Żebrowski został asystentem Regional Contact
Person. Oznacza to, że będzie współodpowiedzialny za
koordynowanie działań jednostek wschodnich. Gratulujemy
i życzymy owocnych działań!
4
O naszych planach, jak i o wszystkich istotnych informacjach związanych z kołem dowiecie się na naszym facebookowym profilu (facebook.com/egeawarszawa) a także możecie
nas śledzić na instagramie (instagram.com/egea_warsaw).
Zapraszamy wszystkie chętne osoby do współpracy, cały
czas można do nas dołączyć - naprawdę warto !
■ Magdalena Golan, Monika Miklaszewska
KNGiT
Zapraszamy do grona teledetektywów!
Serdecznie zapraszamy na spotkania Koła Naukowego
Geoinformatyki i Teledetekcji UW.
Działamy na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych
Informacji na temat spotkań szukajcie na naszym facebooku: https://www.facebook.com/KNGiT
lub piszcie na: [email protected]
od 2009 roku. W tym czasie braliśmy udział w wielu projektach naukowych, przygotowaliśmy warsztaty ze specja-
Do zobaczenia
listycznego oprogramowania, organizowaliśmy prestiżowe
■ Katarzyna Szczęsna
konferencje oraz uczestniczyliśmy w wielu krajowych i zagranicznych wyjazdach.
Jeżeli interesujecie się tematyką teledetekcyjną i GISową,
z chęcią pomożemy Wam w rozwijaniu kariery teledetektywów. Jeśli natomiast nie macie pojęcia, o co tyle szumu – koniecznie przyjdźcie na jedno z naszych „wieczornych spotkań
z teledetekcją”, na których dowiecie się, jakie możliwości daje
obserwacja powierzchni Ziemi z wysokości oraz kto i gdzie
korzysta ze zdjęć lotniczych i satelitarnych. Odpowiedzi na te
pytania niejednego mogą zaskoczyć.
KN POLIGEOS
Minęły już 3 lata odkąd na naszym wydziale funkcjonuje Koła Naukowego Geografii Politycznej i Geopolityki
„POLIGEOS”. Jesteśmy najmłodszym kołem, ale przez wielu
uważanym za najaktywniejsze. Działalność koła to przede
wszystkim cotygodniowe spotkania, na których prezentujemy i dyskutujemy na tematy z dziedzin geografii politycznej i geopolityki. Konflikt na Ukrainie, Państwo Islamskie,
czy podział geopolityczny świata - to przykładowe tematy
naszych spotkań. Prowadzą je najczęściej członkowie koła,
ochotnicy, którzy sami wybierają omawiane przez siebie
kwestie. Tematyka jest bardzo szeroka, więc każdy znajdzie
coś dla siebie.
Co jakiś czas organizujemy konferencje, warsztaty oraz bierzemy udział w projektach naukowych. Ostatni rok to przede
wszystkim projekt „Geografia Wyborcza na UW”, w ramach
którego chcieliśmy zbadać preferencje wyborcze we wszystkich wydziałach Uniwersytetu Warszawskiego oraz pokazać
jak studenci postrzegają lewicę i prawicę. Ponadto ostatnio
braliśmy udział w wyjeździe na Litwę - projekcie który był
współorganizowany ze studentami piątego roku na specjalizacji Geografia Globalizacji. Jest to bardzo dobry przykład,
iż nasza działalność to nie tylko spotkania i prezentacje, ale
również wyjazdy i praca w terenie.
Ten rok akademicki zaczęliśmy od spotkania inauguracyjnego na którym Maciek Dołbień i Magda Piskorek
(członkowie zarządu koła) opowiedzieli nam o kryzysie
imigracyjnym, który niedawno dotknął Europę. Ku naszej
radości, spotkaniu towarzyszyła bardzo duża frekwencja i nie
brakowało chętnych do dyskusji. Na następnym spotkaniu
Paweł Klukowski opowiedział nam o podstawach geografii
politycznej i geopolityki. Nasze spotkania umożliwiają poszerzenie wiedzy, zdobywanie umiejętności prowadzenia dyskusji oraz prezentowania własnych poglądów, a pamiętajmy,
że jak mawiał Stanisław Jerzy Lec: „Nawet flądra nie jest bezstronna”. Warto wspomnieć, że mimo, iż Koło tworzą osoby
o różnych poglądach, to dąży ono do tego, aby być apolityczne. Każdy może wyrazić swoją opinię na dany temat.
Nowy rok oznacza nowe pomysły, nowe cele i nowe inicjatywy. Jeśli masz w sobie ambicję - dołącz do nas! Jesteśmy też
na facebooku: www.facebook.com/kn.poligeos/
Zapraszamy do KN „POLIGEOS”!
■ Szczepan Cegiełko
POLIGEOS jest także aktywne poza WGiSR. Oprócz
współpracy z innymi kołami naukowymi, nasi członkowie
uczestniczyli w dniach nauki w ZSO im. Prezydenta Ignacego
Mościckiego w Zielonce, gdzie przedstawiali tematykę geopolityczną dla młodzieży.
5
EGEA North and Baltic Regional
Congress 2015
W tym roku kongres Regionu Północnego i Bałtyckiego
podziwiać wygłady lodowcowe o znacznej powierzchni, wy-
EGEA odbył się w Finlandii, w miejscowości Tuusula, odda-
tworzone na skałach granitowych. W czasie wycieczki mieli-
lonej ponad 30 km na północ od Helsinek. Organizowany był
śmy szansę obserwować niektóre z ptaków zamieszkujących
przy współpracy dwóch jednostek - Joensuu i Helsinki.
fińską tajgę, jak i liczne wykroty oraz krzaczkowate porosty,
Szczęśliwie złożyło się, że EGEA Warszawa mogło wysłać
dwóch reprezentantów. W efekcie tego ja i Filip znaleźliśmy
się na dworcu autokarowym w Helsinkach, przy okazji poznając pierwszych współuczestników wydarzenia, po czym
razem dotarliśmy do celu.
wskazujące na doskonały stan środowiska parku, pomimo
bezpośredniego sąsiedztwa wielkiego miasta.
W celu zaprezentowania rezultatów naukowych warsztatu
nakręciliśmy film w lesie.
Kamil: Uczestniczyłem w 5. warsztacie. W ramach zajęć
Pierwszego dna, po oficjalnym rozpoczęciu, odbyło się
omówiono tematykę LIDAR – zdalnego urządzenia, które
Sitsit – kolacja będąca lokalnym odpowiednikiem polskiej
poprzez emitowanie precyzyjnie wymierzonych wiązek
studniówki. Była to okazja do zaprzyjaźnienia się w atmos-
laserowych umożliwia zmierzenie odległości między urzą-
ferze śpiewu z uczestnikami kongresu, organizatorami i ma-
dzeniem a celem, i przeanalizować odbite światło. Efekty
skotką (Czeko-Łosiem o imieniu Väinö ).
badań można przedstawić w formie chmury punktów lub ich
Następnego dnia rozpoczęła się właściwa część kongresu
- warsztaty. Pierwszy dotyczył waloryzacji środowiska i koncepcji usług ekosystemowych. Następny dotyczył historii
myśli i polityki ekologicznej oraz więzi człowieka z lasem.
Uczestnicy trzeciego warsztatu zajmowali się przeznaczeniem i rozwojem lasów na przestrzeni wieków. Czwarty
warsztat podjął tematykę bioróżnorodności tajgi. Ostatni,
piąty warsztat podjął się tematyki pozyskiwania i analizowa-
klas. Z danych pozyskanych w ten sposób można opracować
m.in. mapę topograficzną, mapę nachyleń stoków, czy intensywności pochłaniania promieniowania. Jest to tylko kropla
w morzu możliwości zastosowań skaningu laserowego,
które zwiększają się dzięki kolejnym narzędziom programu
ArcGIS. Przykładowo po stworzeniu mapy ukształtowania
terenu, Viewshed analysis zaznacza obszary widoczne gołym
okiem z wybranego punktu.
nia danych poprzez skaning laserowy w programie ArcGIS.
Po omówieniu tematu, cała grupa opracowała na przykła-
Każdy uczestnik kongresu zapisywał się na jeden z pięciu
dowym obszarze mapę długości okresu wegetacyjnego roślin
warsztatów, następnie cała grupa w przedostatni dzień kon-
oraz mapę wysokości roślinności leśnej.
gresu prezentowała efekty swojej pracy.
Kongres regionalny to nie tylko same warsztaty. W prze-
Filip: Uczestniczyłem w warsztacie „Biodiversity of boreal
rwie pomiędzy zajęciami odbyły się Targi Kulturowe (ang.
forest” (bioróżnorodność tajgi), który wymagał przygotowa-
Cultural Fair), na których uczestnicy zaprezentowali swoje
nia prezentacji multimedialnej na temat wybranego parku
ojczyzny. Odwróceniem ról stanowił Wieczór Fiński podczas,
narodowego Finlandii, w którym ochronie podlega roślinność
którego Finowie zaprezentowali nie tylko swoje potrawy,
tajgi, jak również zamieszkująca ją fauna. Następnie, już na
produkty i stroje, ale również nauczyli czym dla nich jest sau-
miejscu, gdzie odbywał się kongres, miałem zaprezentować
na i jak z niej poprawnie korzystać.
specyfikę opracowanego parku na podstawie slajdów.
Na kongresie odbył się również wykład „W poszukiwa-
Oprócz prezentacji, dzięki którym każdy z uczestników
niu nowej urbanizacji”. Niilo Tenkanen (członek 7-osobowej
miał możliwość zapoznania się z cennymi przyrodniczo
grupy Urban) podjął się tematu dotyczącego problemu urba-
miejscami w Finlandii, wzięliśmy udział w wycieczce do
nizacyjnego Helsinek – miasta otoczonego lasami, w którym
Parku Narodowego Sipoonkorpi graniczącym z aglomeracją
według prognoz na 2050 rok, ma mieszkać 2 000 000 miesz-
Helsinek. Przypomina tym nieco Kampinoski Park Narodowy.
kańców. Poprzez prezentacje trzech koncepcji łączenia miasta
Zarówno w jednym jak i w drugim parku narodowym moż-
z lasem (koncepcji lasów miejskich bliskim naturze, koncepcji
na natknąć się w środku lasu na obszary bagienne. O ile
Metsälähiö (miasto w lesie) i koncepcji zabudowywania wol-
jednak w drzewostanie Kampinoskiego Parku Narodowego
nych przestrzeni przy autostradach (tzw. Bouldevardization)
dominuje sosna, o tyle w parku Sipoonkorpi głównym gatun-
próbowano zrozumieć, jaka jest rola zielonej infrastruktury
kiem drzew jest świerk. W Sipoonkorpi mogliśmy również
w rozwoju miasta. Podkreślono fakt, że tzw. lasy miejskie
6
uznawane są za element obowiązkowy dla dobra miasta fiń-
Narodowym Parku Miejskim Aulanko, gdzie po wspięciu się
skiego. Grupa Urban Helsinki wyszła ze swoją koncepcją za-
na szczyt wieży, rozkoszowali się widokiem na całą okolice.
kładającą pogodzenie architektury miejskiej z ekosystemem
Faworytem było jez. Aulangonjärvi otoczone lasem iglastym.
tworząc tereny zielone między przemysłową i mieszkaniową
częścią miasta.
W trzecim dniu kongresu, odbyły się wycieczki. Uczestnicy
kongresu zostali podzieleni na dwie grupy, z czego pierwsza
z nich – wraz z Filipem – pojechała do Parku Narodowego
Nuuksio.
Filip: Park znajduje się kilkanaście kilometrów od centrum
Helsinek, koło miejscowości Espoo. Kilkukilometrowa trasa
pieszej wycieczki, okrążającej Jezioro Sorlampi, pozwoliła
nam na podziwianie pięknej szafirowej barwy jeziora rynnowego położonego w sercu fińskiej tajgi. Mogliśmy je zobaczyć
z punktu widokowego znajdującego się na krystalicznej
wychodni opadającej wprost do wody. Takie okoliczności
przyrody dawały dobre wyobrażenie o batymetrii tego jeziora niebędącej sprzymierzeńcem dla turysty pragnącego zejść
po omszałej skale w dół nad toń jeziora. Sama skała również
stanowiła obiekt naszego zainteresowania ze względu na liczne, wyraźne rysy, będące przykładem działania sił egzaracji.
Park Narodowy Nuuksio mógł zachwycić nie tylko młodych
geomorfologów z całej Europy, ale również geoekologów,
którzy mogli zobaczyć pionierskie porosty, wkraczające na
powierzchnię zwietrzałych skał krystalicznych, jak również
Czwartego dnia odbyło się Zebranie Regionalne. Między
innymi zadecydowano, że kolejną edycję kongresu zorganizuje EGEA Wilno w miejscowości Nida na Mierzei
Kurońskiej.
Piątego dnia, zgodnie z powiedzeniem „Wszystko co
dobre, kiedyś się kończy”, przyszedł czas na pożegnanie się
z poznanymi przyjaciółmi, zakończenie kongresu i na powrót
do Polski.
Wbrew pozorom, wyjazd na taki kongres uczy bardzo
wiele. Nie tylko na temat geografii, czy też gospodarki
przestrzennej, ale też na temat EGEA oraz samego życia.
Warsztaty „EGEA Why”, które odbyły się trzeciego dnia kongresu pomogły uświadomić wartość stowarzyszenia na arenie międzynarodowej oraz jak niesamowici i ciekawi ludzie
tworzą tę społeczność.
To jest właśnie najwspanialsza rzecz w Stowarzyzeniu
EGEA – możliwość wyjazdu i poszerzania wiedzy połączone
z interakcją międzyludzką. Dlatego zachęcamy do zainteresowania się międzynarodowymi wydarzeniami. Nie ma
lepszego sposobu na doświadczenie, czym jest EGEA, bez
zanurzenia się w niej na dobre.
zwieszające się z nich bujne porosty krzaczkowate. W trakcie
wycieczki mieliśmy okazję spróbować fińskiej kiełbasy (makkara) lub kukurydzy będącą wegańską alternatywą – kocha-
■ Kamil Konarzewski, Filip Matras
jący przyrodę Finowie często odrzucają produkty pochodzące
od zwierząt, dlatego też nasi organizatorzy pomyśleli o kongresowiczach wegetarianinach i weganinach. Oba produkty
piekliśmy oczywiście nad ogniskiem w specjalnie dla tego
celu przygotowanym miejscu. W czasie tej przerwy spotkaliśmy się z przedstawicielami wszystkich pokoleń Finów – od
przedszkolaków biorących udział w wycieczce, przez ich
opiekunki do starszych panów sprawnie porozumiewających
się z nami po angielsku. Po odbyciu wycieczki zwiedziliśmy
nowoczesne i nowatorskie Centrum Przyrodnicze Haltia,
zbudowane w całości z drewna oraz zasilane energią słoneczną i geotermalną.
Druga grupa z Kamilem, udała się bardziej na północ, do
miasta Hämeenlinna.
Kamil: Hämeenlinna, partner Torunia liczący ok. 68 000
mieszkańców, położona jest w sercu historycznego regionu
Häme. Z tego miasta wywodzi się fiński kompozytor Jean
Sibelius. Nazwa miasta dosłownie znaczy „zamek Häme”,
i jest on lokalną atrakcją turystyczną. Podczas zwiedzania
miasta, uczestnicy wyjazdu zmierzyli się z zagadnieniami
urbanizacji oraz gospodarki przestrzennej miasta, zwiedzili
centrum oraz zamek. Następnie wyruszyli w wędrówkę po
Väinö (fot. K. Konarzewski)
7
Z wizytą na Litwie
W ostatnich latach media co jakiś czas donoszą o napięciach w relacjach polsko-litewskich oraz naruszaniu praw
mniejszości polskiej na Litwie. Postanowiliśmy sprawdzić,
jak sytuacja wygląda w rzeczywistości.
W połowie października, wraz z grupą studentów specjalizacji Geografia Globalizacji oraz kilkoma członkami
Koła Naukowego POLIGEOS, pod opieką prof. UW dr hab.
Marcina Solarza oraz doktorantów: Małgorzaty Wojtaszczyk
i Michała Orleańskiego wyruszyliśmy na 5-dniowe badania
poświęcone mniejszości polskiej na Litwie.
Od wieków obszar Wileńszczyzny zamieszkiwali Polacy,
Litwini, Żydzi, Rosjanie i Białorusini. Ich języki i zwyczaje mieszały się ze sobą, tworząc unikalny klimat Kresów.
Historia tego regionu jest niezwykle burzliwa. Od zakończenia I Wojny Światowej tereny te kilkanaście razy przechodziły pod władzę polską, litewską lub rosyjską. Od 1990 roku
(wtedy Litwa odzyskała niepodległość) ostatecznie znajdują
się w granicach Republiki Litewskiej.
Mniejszość polska stanowi, według spisu powszechnego
z 2011 roku, około 6,6% ludności Litwy – kraju zamieszkiwanego przez niespełna 3 miliony osób. Nasze badania przeprowadziliśmy w rejonie solecznickim, gdzie udział mniejszości
polskiej wśród pozostałej ludności jest największy. Polacy
stanowią bowiem około 80% wszystkich mieszkańców.
Celem naszej wizyty było zbadanie poczucia tożsamości
narodowej wśród młodzieży w wieku 16-18 lat, a także dorosłych mieszkańców regionu, zwłaszcza tych, deklarujących narodowość polską. Dzięki uprzejmości dyrekcji szkół
w Ejszyszkach - Polskiego Gimnazjum oraz Litewskiego
Gimnazjum im. Rapalionisa oraz Rosyjskiego Gimnazjum
„Zgoda” w Solecznikach Wielkich, udało nam się przeprowadzić wśród uczniów przygotowane wcześniej ankiety oraz
ćwiczenia z rysowania map mentalnych.
Drugą częścią naszych badań, było zapoznanie się
z kwestią dwujęzycznego nazewnictwa w miejscowościach zamieszkiwanych głównie przez Polaków. Językiem
urzędowym w całym kraju jest litewski. Wszystkie nazwy
(ulic, miejscowości, a nawet nazwiska!) pisane muszą być
w tym właśnie języku. Tablice dwujęzyczne zostały zakazane
w 2009 roku, także te, znajdujące się na prywatnych posesjach. Za nieusunięcie polskich tablic, na samorządy nakładano kary wysokości kilkunastu tysięcy euro. Po kilku latach
sporów pozwolono, na pozostawienie nazw polskich jedynie
w obrębie prywatnych działek. Wszystkie nazwy oficjalne
muszą jednak pozostać wyłącznie w języku litewskim.
Podczas podróży udało nam się spotkać z wieloma przedstawicielami mniejszości polskiej na Litwie – także z osobami
zajmującymi ważne stanowiska urzędowe. Poznaliśmy zatem sytuację mniejszości nie tylko z perspektywy zwykłych
mieszkańców rejonu solecznickiego, ale też z punktu widzenia władz samorządowych (większość pracowników samorządu w rejonie to właśnie Polacy).
W trakcie wyjazdu nie zabrakło również czasu na
zwiedzanie.
Byliśmy między innymi na słynnym cmentarzu
w Solecznikach (podobno to na nim Mickiewicz oglądał rytuał Dziadów). Odwiedziliśmy Narwiliszki – wieś położoną
przy samej granicy litewsko-białoruskiej, przez którą przebiega płot oddzielający Unię Europejską od reszty świata.
Oprócz płotu, w Narwiliszkach znajdują się też: stary kościółek, cmentarz oraz pałacyk, zlokalizowany na wzgórzu ze
wspaniałym widokiem na okolicę.
Obowiązkowym punktem programu było oczywiście
zwiedzanie Wilna – Ostrej Bramy, starego miasta, kościoła
św. Piotra i Pawła na Antokolu oraz wizyta na cmentarzu
na Rossie, gdzie pochowanych zostało wielu przedstawicieli
wileńskiej inteligencji, a także, serce Józefa Piłsudskiego.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy też do Trok, zobaczyć kościół Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny oraz gotycki
zamek, zbudowany na jednej z wysp jeziora Galwe.
Z podróży wróciliśmy bardzo zadowoleni. Udało nam się
przekonać na własne oczy, jak naprawdę wyglądają relacje
Polaków i Litwinów w rejonie solecznickim. Zebraliśmy
także cenny materiał badawczy oraz odwiedziliśmy wiele
ciekawych miejsc i zabytków.
■
Katarzyna
Szczęsna
8
Na łódce, w pięknym miejscu
i dobrym towarzystwie
- takich praktyk jak najwięcej!
Praktyki terenowe są nieodłącznym elementem naszych
studiów. Każdy geograf chętnie wyjeżdża w teren, żeby
zdobytą podczas wykładów i ćwiczeń wiedzę sprawdzić
w praktyce.
My - studenci czwartego roku specjalizacji Klimatologia
i Hydrologia - mieliśmy taką możliwość na przełomie sierpnia i września. Nasze praktyki odbywały się w malowniczych
Borach Tucholskich, które jak tylko dojechaliśmy na miejsce,
urzekły nas swoim pięknem. Kto jeszcze nie zawędrował tam
podczas swoich geograficznych podróży, czym prędzej powinien odwiedzić ten region.
Zostaliśmy zakwaterowani w miejscowości Charzykowy,
w gospodarstwie „Zagroda”. Charzykowy to niewielka miej-scowość, położona 6 km na północny-zachód od Chojnic.
To w niej spędziliśmy tydzień naukowych wakacji. Jako
hydroklimatolodzy nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszej
lokalizacji.
Miejscowość leży nad Jeziorem Charzykowskim, gdzie
podczas sezonu turystycznego tętni życie. Dzięki temu, gdy
tylko mieliśmy chwilę wolnego czasu, mogliśmy pływać
na rowerkach wodnych lub wypożyczać kajaki. Natomiast
amatorzy spokojniejszych aktywności fizycznych wypoczywali spacerując nad jeziorem i podziwiając zachody słońca.
Na tym nasz kontakt z jeziorem i tamtejszą przyrodą się nie
skończył. Wody było jeszcze więcej!
Podczas analiz trafiliśmy na ciekawy okres,
ponieważ z racji panującej w całym kraju
suszy, w rzekach i jeziorach pojawiła się
tzw. niżówka
Praktyki nad wodą – to jest to!
Z racji że były to praktyki hydrologiczne, każdego dnia
mieliśmy kontakt z wodą. Codziennie wybieraliśmy inne jezioro i tam, pod okiem ekspertów (dr Barbary Nowickiej i dr
Jarosława Suchożebrskiego z Zakładu Hydrologii WGiSR)
dokonywaliśmy licznych pomiarów.
Na Jeziorze Charzykowskim pływaliśmy na statku z silnikiem spalinowym. Podczas rejsu nie tylko szkoliliśmy się
z zakresu hydrologii, ale także, dzięki uprzejmości kapitana,
kto chciał, na chwilę mógł przejąć ster.
Próbki wody analizowaliśmy pod względem chemicznym...
Na mniejszym jeziorze Ostrowite poruszaliśmy się mniejszą łódką, na której każdy popisywał się własną tężyzną
oraz umiejętnościami w wiosłowaniu. Nie zabrakło też bardziej naukowych zajęć. Podczas rejsów pobieraliśmy próbki
wody, które analizowaliśmy pod względem chemicznym.
Badaliśmy zawartość azotanów, fosforanów, ich przewodnictwo elektryczne oraz odczyn pH. Sprawdzaliśmy przeźroczystość jezior za pomocą krążka Secchiego. Mieliśmy również
okazję mierzyć temperaturę wody, w zależności od głębokości. Na zakończenie praktyk, dr Nowicka zaprezentowała
nam wyniki naszych pomiarów i badań. Podczas analiz trafiliśmy na ciekawy okres, ponieważ z racji panującej w całym
kraju suszy w rzekach i jeziorach pojawiła się tzw. niżówka.
9
Nasze praktyki odbywały się w malowniczych Borach Tucholskich...
Dzięki temu, nasze badania pozwoliły na uchwycenie stanu
jezior w ekstremalnej sytuacji hydrologicznej. W zależności
od głębokości, temperatura w jeziorze spada, a wzrasta przewodność elektrolityczna właściwa. Na zróżnicowanie wartości tego parametru ma wpływ produkcja pierwotna, mogąca
obniżać zawartość soli w wodzie. Tak więc odczyn pH jest
zróżnicowany w zależności od głębokości. Najciekawsze
okazały się wnioski dotyczące Jeziora Charzykowskiego.
W latach 80., na skutek silnej antropopresji, stan ekologiczny
jeziora pogarszał się (niektóre cechy nosiły znamiona ewolucji w kierunku hipertrofii). Dzięki budowie oczyszczalni
ścieków w Chojnicach, jakość wody znacznie poprawiła się,
jednak stan ekologiczny nadal budzi niepokój. Znacznie więcej wniosków oraz ciekawych spostrzeżeń zostanie przez nas
zaprezentowanych na konwersatorium Instytutu Geografii
Fizycznej jeszcze w tym roku.
metoda młynkowa znana starszym
studentom z pińczowa oraz z innych zajęć,
przeszła do lamusa
Pod okiem profesjonalistów z IMiGW
Oprócz pływania na łódce, organizatorzy zadbali także
o naszą sprawność fizyczną. Wycieczki rowerowe urozmaicały nam czas podczas pomiarów. Jeździliśmy po terenie
Parku Narodowego Bory Tucholskie, skąd pobieraliśmy
próbki wód ze znajdujących się tam jezior (m.in. Mielnica,
Gacno Wielkie czy Kacze Oko). Mieliśmy także okazję poznać
pracę hydrologów oraz techników z Instytutu Meteorologii
i Gospodarki Wodnej w Chojnicach. Wraz z ekipą hydrologów uczestniczyliśmy w pomiarach przepływu pobliskich
rzek. Dzięki ich uprzejmości, każdy z nas mógł wykonywać
pomiary najnowocześniejszym sprzętem. Metoda młynkowa
znana starszym studentom z Pińczowa oraz z innych zajęć,
przeszła do lamusa. My mierzyliśmy przepływ za pomocą
Flowtracker’a i miernika ADCP na pływaku. Podczas wyjazdów w teren z technikami, dbającymi o stan sieci telemetrycznej, mogliśmy obserwować, w jaki sposób są konserwowane
i sprawdzane przyrządy pomiarowe.
Nie zabrakło także spotkań z ciekawymi ludźmi.
Uczestniczyliśmy w wykładach prowadzonych przez dyrektora Parku Narodowego Bory Tucholskie i pracownika
Zaborskiego Parku Krajobrazowego. Dyrektor, pan mgr inż.
Janusz Kochanowski, zapoznał nas z historią Parku oraz
opowiedział o terenie, na którym mieliśmy odbyć praktyki.
Podczas wizyty w dyrekcji Parku Krajobrazowego zwrócono
naszą uwagę na problem roślinności, która wypiera rodzime
gatunki. Dowiedzieliśmy się, jak duży jest to problem i w jaki
sposób Park Krajobrazowy informuje oraz zachęca do sadzenia rodzimych gatunków przez mieszkańców okolic.
Pod okiem profesjonalistów z IMiGW
Mimo że praktyki były obowiązkowe i odbywały się
w wakacje, to nikt nie żałuje spędzonego tam czasu. Wreszcie
wykorzystaliśmy w pełni wiedzę nabytą podczas lat studiów
oraz, co najistotniejsze, znacznie ją poszerzyliśmy. Wszyscy
bawiliśmy się świetnie i pożytecznie wykorzystaliśmy zarów-
Choć były to nasze ostatnie praktyki
w takim gronie, wszyscy jeszcze bardziej się
zintegrowaliśmy
no czas, jak i dobrą pogodę. Oby takich praktyk na naszym
wydziale było jak najwięcej. I jako „prawie” absolwenci zazdrościmy następnym rocznikom, że ich to dopiero czeka.
Mierzyliśmy przepływ za pomocą Flowtracker’a...
Zdjęcia załączamy dzięki uprzejmości dr Barbary
Nowickiej, dr Jarosława Suchożebrskiego, Dominiki Karczmarzyk i Andrzeja Kelera oraz Kierownika stacji IMGW
w Chojnicach.
Praktyki na 5!
Choć były to nasze ostatnie praktyki w takim gronie,
wszyscy jeszcze bardziej się zintegrowaliśmy. W wolnych
chwilach graliśmy w siatkówkę, badmintona oraz piłkarzyki.
Wieczorami spotykaliśmy się wszyscy na kolacji, na której
dzieliliśmy się wrażeniami. Nieraz dzień kończyliśmy wspólnym grillowaniem.
■ Ilona Bazyluk, Agnieszka Dobosz, Aleksandra
Popławska, Kalina Walento-Furmańska
Praktyki nad wodą - to jest to!
Powszechne błędy w geografii
W naukach zajmujących się opisywaniem świata, tak jak
i w każdej innej dziedzinie wiedzy, występują zwroty, które
są stosowane powszechnie, lecz nie mają wiele wspólnego
z rzeczywistością. Nazewnictwo pewnych zjawisk, obszarów lub przedmiotów zwykle ma korzenie w ich nazwach
zwyczajowych, historycznych lub umownie przyjętych przez
badaczy. Pomijając dyskusje dotyczące wartości merytorycznych zawartych w konkretnych pojęciach (o których dyskutują naukowcy lub filozofowie nauki), warto zauważyć, że
zdarzają się zwroty, które odbiegają nie tylko od treści, ale
również od logiki. Im mniej błędów podczas konwersacji,
tym mniej nieporozumień między rozmówcami. Wszyscy
popełniamy błędy językowe, nawet profesor Miodek.
Akwen wodny lub demokracja ludowa, mimo iż są terminami stosowanymi również w mediach, to zawierają w sobie
zwykłe powtórzenie treści tworzące pleonazm, czyli „masło maślane”. Zgodnie z tym nie można cofnąć się do tyłu,
podskoczyć do góry lub popełnić błędnej pomyłki poprzez
lokowanie faktu autentycznego w jakimś okresie czasu.
Natomiast zabić kogoś na śmierć można tylko na filmie, a nie
w statystykach. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że
podatek VAT oraz wirus HIV to formalnie również pleonazmy, choć dopuszczalne przez językoznawców. Dublowanie
konotacji, tak jak i hiperpoprawność sprawiają wrażenie pretensjonalności i rozmówca może nas źle odebrać. Chyba, że
mówimy w kontekście żartobliwym.
Pewne nieścisłości językowo-terminologiczne mają swoje
źródło w językach obcych. Strefa tropikalna, zgodnie z nazwą, oznacza strefę zwrotnikową, tak jak strefa ekwatorialna
oznacza strefę równikową. W związku z tym, błędem jest nazywanie wilgotnego lasu równikowego lasem tropikalnym.
Przyczyną takiej pomyłki jest prawdopodobnie skrócenie
nazwy lasy intertropikalne, czyli lasy międzyzwrotnikowe,
do nazwy lasy tropikalne. Inny błąd tego typu: amerykańskie
stany (states) to dosłownie państwa, ale takie, które mają już
na tyle ograniczoną suwerenność, że utraciły swoje słownikowe znaczenie. W krajach anglosaskich na państwo – aparat
władzy - mówi się state, lecz różne państwa/kraje nazywa się
countries. Z tego względu powstaje nieścisłość między krajem
a państwem, a terminy te często traktowane są jako synonimy. Jednakże nie słyszy się o państwach rozwijających się lub
o krajach upadłych.
12
Kolejne błędy wywodzą się z niewiedzy ludzkiej i tu za
przykład posłużą nam pewne okazy flory. Gatunek drzewa
nazywany przez dendrologów robinią akacjową lub grochodrzewem białym (Robinia pseudoacacia) nie nazywa się akacją
(Acacia Mill.). Akacje rosną głównie w strefie międzyzwrotnikowej, a w Europie jedynie w arboretach. Nie jest możliwym
ujrzenie w warszawskim parku akcji. Natomiast spośród gatunków bzu, które występują w Polsce, możemy spotkać bez
czarny (Sambucus nigra), bez hebd (Sambucus ebulus) oraz bez
koralowy (Sambucus racemosa). Lilak pospolity (Syringa vulgaris) nie jest gatunkiem krzewu z rodzaju bez. Piżmaczkowate
i oliwkowate to odrębne rodziny w systematyce organizmów.
Wśród innych powszechnych błędów, które mogą wynikać z nadmiernej potoczności, niewiedzy użytkowników
języka lub wpływu mediów na kreację świadomości można
wymienić: wieczną zmarzlinę, ujemny przyrost naturalny
oraz sprawiedliwość społeczną. Pamiętajmy, że zmarzlina
może być wieloletnia, zaś zwrot „przyrost ujemny”, mimo
dobrych intencji nadawcy, jest oksymoronem opisującym najprawdopodobniej ubytek naturalny. Sprawiedliwość może
być wyłącznie bezwzględna i bezprzymiotnikowa, gdyż
każda inna nie jest już sprawiedliwością. Odwrotnie zaś jest
ze środowiskiem i postępem, które powinny dotyczyć konkretnego obszaru/zjawiska i do niego się odnosić, np. środowisko przyrodnicze. Warto również zaznaczyć, że „burza
piaskowa” to najczęściej burza pyłowa, a myśląc o mieszkańcach jakiegoś obszaru powinniśmy mówić o ich liczbie, a nie
ilości i nie istnieje coś takiego jak większa połowa narodu.
Dla uniknięcia prostych pomyłek warto też zaznaczyć, że
w sadzie rośnie pomarańcza, a nie pomarańcz, zaś po jeziorze
pływa łabędź, a nie łabądź.
Ponadto nie zaszkodzi zanotować, że Dominikana
i Kostaryka to nie są wyspy i nie można lecieć na nie, tylko do nich. Z Kanadą nie sąsiadują Stany Zjednoczone
Ameryki Północnej, tylko Stany Zjednoczone; do Ameryki
jako pierwszy nie dopłynął Titanic, i jest elementarna różnica między Irakiem a Iranem. Co więcej, cytując za Piotrem
Bałtroczykiem - poszłem, bo miałem blisko, ale poszedłem
bo miałem daleko; daleko-chowam, blisko-chowiem i chyba
wszyscy to wią!
■ Maciej Dołbień
Geopolityczny kunszt
Józefa Piłsudskiego
Marszałek Józef Piłsudski przy pracy, lata 30. XX w., Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego
Po raz kolejny 11 listopada obchodziliśmy Święto
Niepodległości Polski, ale czy wiemy czym ono tak naprawdę
jest? Komu je zawdzięczamy? Dlaczego ta data? I w końcu,
czy rzeczywiście jesteśmy niepodlegli?
„Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić!” – w ten
sposób przyszły naczelnik państwa polskiego zwrócił się do
rządu Ignacego Daszyńskiego zaraz po powrocie z twierdzy
magdeburskiej. „Komendant” słynął z bezpardonowych
wypowiedzi, dzięki czemu (a także domniemanej pomocy
w zamachu na cara) wygrał pięcioletnią wycieczkę na Syberię.
„Ziuk”, bo i tak go nazywano, był wyjątkowo kreatywnym
człowiekiem. Przykładowo, gdy trafił do warszawskiej cy-tadeli, wydano mu opinię o zaburzeniach psychicznych
objawiających się „wstrętem do osób odzianych w mundury”
– dosyć podejrzaną jak na przyszłego zwierzchnika sił zbrojnych II RP – dzięki której przeniesiono go do Petersburga,
skąd uciekł. Piłsudski, pochodzący z okolic Wilna, najlepsze wyniki osiągnął na maturze z historii i geografii, co nie
powinno dziwić patrząc na jego dalsze dokonania. Analiza
geopolitycznej sytuacji Polski pojawiała się w myślach Józefa
Piłsudskiego nader często (na długo zanim Polska wróciła na
polityczną mapę Europy). Marszałek odnosił się do zakresu
badań tej dziedziny geografii na dwie dekady przed wprowadzeniem terminu „geopolityka” do powszechnego użytku.
Musimy wiedzieć, że jeden z największych polskich bohaterów narodowych dorastał w legendzie powstania styczniowego, co potem zaowocowało tworzeniem organizacji
bojowych w ramach Polskiej Partii Socjalistycznej. Zdawał sobie sprawę, iż w obliczu zbliżającego się wielkiego konfliktu
(I wojny światowej) Polska ma szansę na wydostanie się spod
jarzma zaborców. Polacy podzielili się wówczas na dwa obozy: zwolenników Piłsudskiego (walki z Rosją u boku AustroWęgier) i wspierających lidera ruchu narodowego Romana
Dmowskiego (walka z III Rzeszą w unii z Rosją). Obu Panów
różniła też koncepcja nowego państwa – Piłsudski pragnął federacji „Międzymorza”, zaś Roman Dmowski widział Polskę
krajem nacjonalistycznym.
Koncepcja Józefa Piłsudskiego nie była czymś zupełnie
nowym, gdyż już w czasie powstania kozackiego (1648 r.)
istniała wizja Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Aby zrealizować swe ambitne plany „Komendant” musiałby obalić
carat lub… przyjąć nową taktykę. Praktyczne oparcie dla geopolitycznego przewrotu, o jakim myślał Piłsudski, mógł dać
sojusz z Austro-Węgrami i Niemcami – przeciw Rosji. To był
wybór taktyki, która miała prowadzić do usamodzielnienia
się polskiej inicjatywy politycznej na wschodzie. Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności – zadziałała...
Federacyjna koncepcja Piłsudskiego, historycy.org
13
Z powyższych względów, jako zwierzchnik organizacji
strzeleckich powoływanych w Galicji, po rozpoczęciu działań
wojennych Józef Piłsudski skutecznie balansował między
młotem a kowadłem. Początkowo u boku państw centralnych, później na własną rękę (dowodząc wbrew rozkazom)
Komendant doprowadził do poważnych problemów Rosji
na froncie. Gdy w czasie działań wojennych Niemcy zażądali złożenia przysięgi na wierność, Piłsudski wydał rozkaz
kategorycznej odmowy, co przyczyniło się do represji wśród
żołnierzy, ale gdy zaczęli oni występować z szeregów armii
zaborców, sprawa polska stała się kluczową kwestią dla
Niemiec i Austro-Węgier potrzebujących polskich „legionów” w obliczu ataku Rosji.
Proklamacja niepodległości Rzeczypospolitej stała się
już kwestią czasu, z czego sprawę musieli zdawać sobie zarówno Austriacy, jak i Niemcy, którzy zwolnili więzionego
w twierdzy magdeburskiej Józefa Piłsudskiego (bardziej niż
polskiej suwerenności obawiano się bolszewickiej rewolucji
w Niemczech). 10 listopada 1918 roku Piłsudski przybył do
Warszawy, nie przyjął jednak znaku partii PPS, gdyż, jak
powiedział, „mam obowiązek działać w imieniu całego narodu”. 11 listopada Piłsudskiemu została powierzona przez
Radę Regencyjną kontrola nad wojskiem, a 12 listopada misja
utworzenia rządu narodowego. Nie było to łatwe, ponieważ
Piłsudski kojarzony był przede wszystkim jako działacz
lewicowy.
Zachodnia granica nowo powstałej II RP została ustalona pokojowo, zaś wschodnia granica pozostawała otwartą
kwestią. W stosunku do Rosji Piłsudski był zdania, że: „o ile
przeciw Niemcom zawsze mogliśmy znaleźć sojuszników,
w swym własnym interesie działających – i w ewentualnym
starciu z nimi nie bylibyśmy odosobnieni, to odwrotnie wygląda sprawa w stosunku do Rosji”. Józef Piłsudski wspierał
zatem działania Semena Petluri na Ukrainie licząc na jego
przychylność w trakcie tworzenia hipotetycznej federacji
„Międzymorza”. Ekspansywna działalność „Marszałka” nie
mogła spodobać się Leninowi, z tego względu Piłsudski zlecił
mu przekazać, iż: „Naczelnik Państwa raz jeszcze oświadcza,
że wojować z Sowietami nie chce. Jeżeli zaś rząd sowiecki chce
z Polską wojować, to rękawicę tę podejmie”. Porewolucyjna
Rosja miała jednak spory apetyt…
Wojna z Bolszewikami w 1920 roku („Cud nad Wisłą”)
miała głównie charakter obrony ledwo co uzyskanej niepodległości, w późniejszej fazie natomiast była walką o wschodnie
terytoria. Kolonizacja na wschodzie stanowiła konieczny warunek odrodzenia i rozwoju zrujnowanego przemysłu, jedyne pole zatrudnienia masy bezrobotnych, inaczej skazanych
na emigrację przymusową. Rosja zrujnowana, wycieńczona
upływem krwi, nie była zdolna do powrotu ekspansywnego
na zachód.
Wojna polsko-bolszewicka, historycy.org
Polska musiała ustalić wygodną i trwałą granicę państwową na wschodzie. Według naczelnika, Litwa powinna
być złączona z Polską z uwagi na konieczność kolonizacji,
na wspólnotę historyczną, na tradycję religijną i wreszcie na
to mnóstwo pracy kulturalnej, jakie Polacy w nią włożyli.
W ostateczności jednak, gdyby Litwa jako całość nie weszła
w skład państwa polskiego i została przyłączona do innego
państwowego organizmu, Polska uznać musiałaby Litwę
ograniczoną do jej obszaru etnograficznego, bez Mińszczyzny
białoruskiej i Wileńszczyzny polskiej. Polskie wpływy na
Litwie Józef Piłsudski uważał za jedyną ostoję społeczną tego
kraju przeciwko bolszewizmowi. W Galicji nasze minimum
narodowe było linią obejmującą Lwów i Kałusz. Wschodnia
granica Polski miała być w porozumieniu z Rosją wyrównana, dawać Polsce osłonę bezpośredniej linii kolejowej z Wilna
przez Kowel do Lwowa, zaś między Rosją a Polską powinna
zostawiać pas błot i lasów Prypeci. W ten sposób Rosji odstąpiono wszystkie tereny urodzajne, nie potrzebujące wkładów
ani pracy rekonstrukcyjnej. Polsce zaś przydzielono zniszczone kraje podatne na nasze silne kolonizacyjne aspiracje.
Na zakończenie, zwróćmy uwagę, że Polska przez wieki
była obszarem wyjątkowo niestabilnym geopolitycznie, przez
który przetaczały się liczne wojny i dochodziło do licznych
delimitacji granic. I w tym ciągłym niebezpieczeństwie utrwa-lała się tożsamość i świadomość Polaków. Przyglądając się
dzisiejszej sytuacji geopolitycznej w naszym regionie warto
mieć na względzie słowa „Marszałka” - „Balansujcie dopóki się
da, a gdy się już nie da, podpalcie świat!”
■ Daniel Sobczyński
Rzeczpospolita Trojga Narodów, pl.wikipedia.org
14
Przypadkiem pod chińską granicę
Droga do Tash Rabat (fot. A. Zenczewska)
Podróżowanie autostopem po Kirgistanie, mając za
sobą jedynie europejskie autostopowe doświadczenia,
było dla nas, dwóch samotnie przemierzających ten kraj
dziewczyn, niemałym wyzwaniem i zaawansowanym
kursem bajkopisarstwa. Na pytanie o nasz stan cywilny,
wolałyśmy nie ryzykować odpowiedzią „panny”. Zazwyczaj
byłyśmy zamężne lub przynajmniej zaręczone. Samo stopowanie w Kirgistanie nie było trudne, pod warunkiem,
że wcześniej się wspomniało o nieuiszczaniu opłaty za
tę przysługę. Później następowały długie wywody na temat, co to znaczy „autostop”. Zazwyczaj całe tłumaczenie
kończyło się fiaskiem, a w jednym przypadku, zniecierpliwionym zapytaniem: „- no dobrze, to gdzie jest ten wasz
autostop?”.
Po drodze nie można liczyć na coś takiego jak drogowskaz.
Zazwyczaj nie jest też on konieczny, ponieważ przez miasteczko, ze względu na specyficzną rzeźbę terenu, wiedzie
jedna, nierozgałęziająca się droga. Tym razem było inaczej…
Kiedy przyjechałyśmy do Narynu z gór Kawaktau, gdzie
robiliśmy badania naukowe, zapragnęłyśmy czterotysięcznika. Palcem po mapie znalazłyśmy szczyt. Łatwy technicznie,
bez lodowca – idealny, no więc w drogę!
Tash Bashat – przczytałyśy ułomnie nazwę najbliższej charakterystycznej miejscowości, którą musimy minąć. Instynkt
podpowiadał nam iść główną drogą, ale dla pewności zapytałyśmy taksówkarzy. Próba naciągnięcia na taksówkę, standardowe tłumaczenie konwencji autostopu, przekonywanie
przez miejscowych, że to niemożliwe i koniec końców wskazują nam drogę. Co dziwne, nie tam, gdzie podpowiadała
nam intuicja. Wściekłe na chytrych taksówkarzy, pewne, że
umyślnie chcą nas zmylić, szukałyśmy innego źródła informacji. Jak na złość rozszalała się burza i nie widząc chwilowo
innych perspektyw, schowałyśmy się w budynku dworca.
Tam zaczepił nas pewien młody chłopak. Korzystając
z okazji, że się „napatoczył” zapytałyśmy o drogę także jego.
Dziwne. Powiedział dokładnie tak jak tamci taksówkarze.
Pokazałyśmy mu nawet mapę dla pewności i opowiedziałyśmy o dalszych planach podróży. Kiedy deszcz przestał
padać, z racji jednogłośnych opinii co do drogi którą mamy
podążać, porzuciłyśmy własne instynkty oraz kompas
i dałyśmy się poprowadzić tubylcom. Odeszłyśmy kawałek
za „miasto” i wystawiłyśmy kciuk.
- Do Taszabat? – zapytałyśmy jednocześnie pokazując
miejscowość na mapie.
- Jeszcze dalej, pod granicę z Chinami, wsiadajcie.
- Bezpłatnie?
Szybka konsultacja kolegów i zaraz dosiadłyśmy się na
tyły, do małego chłopca. „Pod granicę z Chinami”…nasza
mapa nie obejmowała zbyt wielkiego obszaru, dlatego nie
udało się zlokalizować celu podróży naszych kierowców.
Wydawało nam się jednak, że droga jest tylko jedna, a jako,
że plecaki trzymałyśmy na kolanach, orientacja na mapie
była bardzo utrudniona. Wspomniałyśmy o nazwach kolejnych miejscowości, które nam po drodze. Kierowcy ich nie
kojarzyli, co oznacza, że na pewno tam nie jadą. Cóż, pomyślałyśmy, że może mamy zdezaktualizowaną mapę. Ważne,
że zawiozą nas do miejsca, gdzie jest skręt na Tash Bashat.
„Autostrada” do Chin na wylocie z Narynu wyglądała jak
wykopaliska w błocie. Co kilkanaście metrów stały ugrzęźnięte w czerwonej breji chińskie ciężarówki, a i nam zepsuł
się samochód po ujechaniu kilku kilometrów. Chwilę potrwało zanim nasi kierowcy doprowadzili auto do stanu używalności, ale w końcu znowu byliśmy w trasie. Po kilkunastu
kilometrach wyjechaliśmy na piękną, równiutką, zupełnie
nową drogę asfaltową. Jako że ruch był znikomy mogliśmy
pozwolić sobie na odrobinę ekstrawagancji i jechaliśmy, a to
prawym, a to lewym pasem ruchu i to z zawrotną, jak na
kirgiskie warunki, prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów
na godzinę. Wcale nas nie zdziwiło, że odcinek około 20 kilometrów pokonywaliśmy w więcej niż dwie godziny. Zbyt
zjawiskowe były widoki za oknem, żeby się tym przejmować. A okolica była naprawdę bajeczna: strzeliste, ośnieżone
szczyty wyrastających z równin pięciotysięczników na tle błękitnego nieba. Kiedy wyszłyśmy z amoku poczułyśmy lekkie
zaniepokojenie. Coś jest nie tak. Przejeżdżając przez kolejną
miejscowość sprawdziłyśmy jej obecność na mapie. Nie było.
Jeszcze kolejnej także nie….
Zbyt długo nie zdążyłyśmy się pomartwić, kiedy samochód się zatrzymał i panowie zakomunikowali nam, że
15
dojechaliśmy do naszego rozdroża. Wysiadłyśmy, grzecznie
się pożegnałyśmy i podziękowałyśmy za podwózkę.
Uff, ulżyło nam. Nie porwali, nie sprzedali, wszystko jest
w porządku. Usiadłyśmy przy wskazanej nam drodze i dokonałyśmy próby mapy i kompasu. Hmm, zepsuł się? Za wszelką cenę próbowałyśmy dopasować istniejące warunki do tego
co na mapie i naciągnąwszy trochę fakty… no może…. może
i się zgadza. Kiedy tak siedziałyśmy przy drodze wyklinając
„starą, radziecką, beznadziejną mapę” nadjechał samochód.
Zapytałyśmy chłopaków, gdzie jest Tashabat. Niedaleko.
Powiedzieli, że mogą nas podwieźć. Pokazałyśmy im mapę,
żeby zapytać jak daleko do dalszej miejscowości. Nie kojarzą.
Przez pewien czas wpatrywali się w mapę i w końcu rzekli:
- Tu jest błąd na tej mapie. Literówka. Tash Rabat, a nie:
Tash Bashat.
To nieistotne - ruska mapa - wszystko możliwe. Zdziwiło
nas tylko, że nie kojarzą nazw miejscowości, które znajdują
się kilkanaście kilometrów dalej, chyba nie zniknęły przez te
paręnaście lat. Po pewnym czasie studiowania naszej mapy,
padła kolejna hipoteza:
- To nie błąd na mapie, to zła mapa! Nie ma nas teraz na
niej. Jesteśmy tu na dole – pokazuje nam palcem w powietrzu
jeden z chłopaków. Tutaj jest Tash Rabat, a nie Tash Bashat.
Na Geograbie (fot. A. Zenczewska)
16
I nagle wszystko stało się jasne. Tash Rabat okazał się
miejscem dość popularnym wśród turystów. Znajduje się tam
piętnastowieczna świątynia i Europejczycy często tam jeżdżą.
Chłopcy jeszcze raz zaproponowali nam podwózkę do miasteczka, gdzie z łatwością mogłybyśmy znaleźć sobie nocleg.
Podziękowałyśmy, ale wolałyśmy zostać tu na stepie, a zamiast hotelu, wybrałyśmy nasz przytulny namiot. Nazajutrz
wykonałyśmy plan z dnia poprzedniego i ruszyłyśmy już
tym razem na wschód. Ostatecznie zdobyłyśmy nasz pierwszy czterotysięcznik i nazwałyśmy go Geograbem.
Historia ta wyśmiewa nas trochę jako geografów. Nigdy
byśmy nie wpadły na pomysł, że w okolicy mogą znajdować się miejscowości o tak podobnych do siebie nazwach
tym bardziej, że w wymowie właściwie niewiele się różnią.
Włożyłyśmy wiele energii w interpretacje mapy, która nie
dotyczyła obszaru na którym byłyśmy. Sam fakt, że porzuciłyśmy atrybuty geografa, takie jak kompas i mapa przemierzając Naryn jest z całą pewnością niewybaczalny, ale nie żałuję żadnego przejechanego kilometra. Staram się raczej ufać
„drodze” i cieszyć się tym co przynosi. W żadnym wypadku
nie uważam też tej pomyłki jako jakąkolwiek porażkę. Jak to
mówią: Geograf nigdy się nie gubi, geograf eksploruje.
■ Agnieszka Zenczewska
Norwegia – tam, gdzie rządzi
natura
Płaskowyż Hardangervidda (fot. A. Filipowicz)
Norwegia, chłodny skandynawski kraj, którego otoczone
Administracyjny Chińskiej Republiki Ludowej – Makau ma
skalnymi ścianami fiordy, nie bez powodu, przypadły do
18 380 os./km2. Nic więc dziwnego, że natura ma tutaj swój
gustu Wikingom. O Norwegii nie słyszy się wiele. Popularnie
decydujący głos.
znany jest fakt, iż Norwegia żyje z ropy naftowej oraz nie należy do Unii Europejskiej, a jej tanie linie lotnicze Norwegian
coraz częściej wykonują loty nad krajami Europy. Tyle wiedzieć może przeciętny Polak o tym pięknym, zamorskim kraju, w którym jesteśmy drugą, co do wielkości narodowością
(1,4% mieszkańców Norwegii); pierwszą oczywiście są sami
Norwedzy. Mało kto patrzy na tę część Skandynawii jak na
miejsce pełne zapierających dech widoków, dla których warto poświęcić wyjazd do jednego z krajów okalających Morze
Śródziemne. Są jednak i tacy, których chłodne wody fiordów
bądź ich srogie, strome oraz nagie, skalne ściany nie odstraszą. Pośród tych ludzi wpadłam i ja, a bezkresne płaskowyże
czy wąskie kręte drogi oprócz odrobiny przerażenia, sprawiły, że pokochałam Norwegię całym sercem.
Terenowy Land Rover, który stał
obok, nazywał się Trolls Hunter
Wieczorem dotarliśmy do położonego z dala od miasta,
czerwonego domku z trawą oraz drobnym drzewkiem rosnącym na dachu. Mieliśmy w nim spędzić pierwszą noc.
Właściciele pomimo swojego starszego wieku dobrze mówili
po angielsku, co mnie trochę zaskoczyło. Jak się później okazało, ciężko było tu znaleźć kogoś, kto z angielskim miał trudności. Właściciele okazali się być niezwykle przyjaźni, tak jak
wszyscy ludzie, jakich tu spotkaliśmy. Najprawdopodobniej
nauczeni przez srogi klimat i duże odległości od jednego
domu do drugiego, uważają za priorytet żyć w zgodzie i być
pomocnymi, gdyż sami tej pomocy kiedyś może będą potrzebowali. Czerwony domek położony był w dolinie otoczonej
górami, które nabrały wyraźnego kształtu po niedawnym
deszczu. Aby tam dotrzeć trzeba było przejechać krętą, wąską
drogą z ciemnym asfaltem. Dowiedziałam się, że zimą droga
jest prawie nieprzejezdna, a co ciekawsze, że samochody,
którymi jeżdżą Norwedzy mają nadawane oryginalne imio-
(Łowca Trolli) i wyglądał na takiego,
na. Terenowy Land Rover, który stał obok, nazywał się Trolls
który ścigał już niejednego z nich
Hunter (Łowca Trolli) i wyglądał na takiego, który ścigał już
Swoją podróż zaczęłam w Bergen, mieście portowym,
gdzie można kupić nogi krabów długie na parędziesiąt centymetrów czy też gatunki ryb, których nazwy pierwszy raz
sięgnęły moich uszu. Choć kraby trzymane są w ciasnych
akwariach, jedne na drugich, to są one jedną z pierwszych
oznak bycia w Norwegii. Drugą, bardziej dobitną i odrobinę szokującą, są rozwieszone na straganach salami z mięsa
reniferów, które nam kojarzą się jedynie ze wspaniałomyślnym Świętym Mikołajem. Po takim norweskim przywitaniu
byłam gotowa ruszyć w głąb kraju, gdzie ludzka ręka nie
ingeruje w naturę, a wręcz się jej podporządkowuje. Warto
by tu zauważyć, że kraj ten zamieszkuje jedynie 5 milionów
osób, co daje 13 os./km ; dla porównania Specjalny Region
2
niejednego z nich.
Pierwsze spotkanie z górami i krętymi drogami, które
swoją wstęgą starały się okiełznać potężną naturę sprawiło,
że poczułam jej siłę i surowość. Miałam tylko nadzieję, że pozwoli mi ona na zobaczenie tego, jaka jest też piękna.
Jedną z tych pięknych rzeczy, na które czekałam, był lodowiec Jostedalsbreen. Jest on największym w Europie kontynentalnej. Jego powierzchnia to aż 487 km2. Jostedalsbreen ma
ponad 50 ramion i to właśnie na jednym z nich organizowane
są wspinaczki. Wyposażeni w raki, czekany i uprzęże czekaliśmy aż nasz przewodnik połączy nas liną w sznureczek,
który po chwili miał powędrować w górę jęzora lodowcowego. Zostaliśmy uprzedzeni, aby uważać na korytarze, jakie
17
nie doświadczyliśmy żadnego z nich. Lecz mieliśmy czas
na dostrzeżenie tego, po jak potężnej masie lodu stąpamy.
Myśl o tym, że pod nami jest kilkaset metrów lodu, w którym kryją się korytarze wody i szczeliny, napawała mnie
odrobiną respektu, ponieważ przy takiej sile natury byłam
po prostu bezsilna. Wspinaczka trwała dalej i zauważyliśmy,
że nasz przewodnik co jakiś czas uderza czekanem o ścianki
lodowego przejścia. Na pierwszy rzut oka byliśmy zdziwieni, lecz potem spotrzegliśmy, że oderwane kawałki lodu są
dla niego jak woda w butelce, tylko że w bryłkach. Po chwili
każdy chciał spróbować wody z lodowca. Czemu? Ponieważ
była czysta, chłodna i była wodą z lodowca –rzadko spotykaną w europejskich sklepach. Im bliżej do końca wspinaczki,
tym częściej czekan był używany, nie dlatego, aby zapobiec
upadkowi podczas schodzenia w dół, a po to, aby napić się
jak największej ilości wody z lodowca. Lecz dlaczego? Nie
wiem, może na zapas. Wspinaczka po lodowcu dobiegła końca, co wywołało u mnie lekki smutek. Lecz podczas pobytu
w Norwegii było mi jeszcze pisane zobaczyć widoki i miejsca
zapierające dech w piersiach.
Innym zachwycającym miejscem, do którego dotarłam z nadzieją na to, że mnie zaskoczy było Preikestolen.
Lodowiec Jostedalsbreen (fot. A. Filipowicz)
drąży woda topniejącego latem lodowca, gdyż prowadzić
one mogą nawet kilkaset metrów w dół, bo taką miąższość
nabierał lodowiec w wyższych partiach. Przywiązani jedno
do drugiego z poczuciem lekkiego, ale jednak bezpieczeństwa
oraz podekscytowani tym, że możemy zasmakować kropli
Następna wspinaczka, tym razem na półkę skalną położoną
604 m n.p.m., zapowiadała się na dwugodzinne wejście
w strugach deszczu. Pomimo początkowego zniechęcenia,
z czasem, a raczej z wysokością nabrałam optymizmu. Szlak
prowadził częściowo przez las, częściowo przez polany,
a także w pobliżu drobnych jeziorek. Nie zdążyłam nawet
zwrócić uwagi, czy jest oznakowany, gdyż wyznaczały go
tego, czego doświadczają profesjonaliści, ruszyliśmy za młodym przewodnikiem o jasnych, jak na Skandynawa przystało,
włosach. Już na początku zaczęliśmy dostrzegać drobne korytarze wodne, a z czasem lód nabierał grubości, tworząc ściany
i szczeliny. Po godzinnym spacerze byliśmy wdzięczni za raki
na nogach i czekany. Spacer to mało powiedziane, jeśli mowa
o takim doznaniu.
Wkoło było masę lodu, który sprasowany pod własnym
ciężarem był krystaliczny i nabierał niebieskiego koloru. Kolor
ten był wynikiem światła, które po tym jak wpadało w bryłę
lodu bez najmniejszego bąbelka powietrza wypadało z niej,
niosąc jedynie niebieskie pasmo światła. Lód tworzył nie tylko tunele z płynącą wodą, która była źródłem rzeki o pastelowo-niebieskim od osadów kolorze, ale także masę szczelin
i drobnych jaskiń. W połowie wspinaczki, przechodząc przez
jedną ze szczelin, dowiedzieliśmy się, że w tym miejscu skały
ograniczają jęzor lodowca z boków bardziej niż w innych jego
częściach. Dlatego tutaj pod naporem masy lodu znajdującej
się powyżej lód pęka, tworząc szczeliny. Jęzor lodowca jest
w ciągłym ruchu, dlatego wszyscy postanowili zamilknąć
na kilkanaście minut w nadziei, że usłyszymy jedno z tych
charakterystycznych i przeszywających trzaśnięć. Niestety
18
Lodowiec Jostedalsbreen (fot. A. Filipowicz)
kolorowe kurtki wielu amatorów wspinaczek: od kilkuletnich
Po tej zapierającej dech w piersiach, bo komu by go nie
dzieci do starszych ludzi, których dusza wciąż była młoda.
zaparło na widok ponad półkilometrowej przepaści, zatrzy-
Im bliżej Preikestolen, tym częściej szlak prowadził przy
małam się w uroczym, nowoczesnym i co najważniejsze
krawędzi przepaści. Dlatego zdziwiło mnie, że niektórzy nie
ciepłym schronisku Preikestolen Fjellstue, znajdującym się
zwracając uwagi na innych wyprzedzali ich z głową schowa-
na początku szlaku. Niektóre z pokoi, choć małe, są dwupię-
ną w żółtym bądź czerwonym kapturze kurtki przeciwdesz-
trowe. W schronisku jest też niesamowita sala wspólna, która
czowej. Chociaż do momentu mojej wspinaczki nikt nigdy
ma przeszkloną jedną ze swoich wysokich i dużych ścian
z Preikestolen nie spadł, to nie zdziwiła mnie wiadomość, że
i rozciąga się z niej widok na jezioro Revsvatnet.
parę miesięcy później już taki wypadek miał miejsce.
Każdy, kto nigdy nie był w żadnym ze skandynawskich
Każdy chce zrobić sobie zdjęcie z tym „skalnym stołem”
krajów, powinien choćby rozważyć wyjazd do jednego
i wodami fiordu Lysenfjorden, które płyną ponad 600 metrów
z nich. Opisałam tutaj tylko część Norwegii, która spośród
niżej. I wcale im się nie dziwię, bo nie będę ukrywać, widok
wszystkich czasem dla nas nietypowych, czasem przeraża-
jest zachwycający. Lecz należy przy tym uważać, ponieważ
jących, a czasem po prostu wspaniałych rzeczy zrobiła na
krawędź nie jest zabezpieczona. Aby dostać się w pobliże
mnie największe wrażenie. Jadąc do tego wspaniałego kraju
wspomnianej krawędzi i poczuć całym sobą tę wysokość, je-
nie sądziłam, że aż tak mnie zaskoczy i zafascynuje. Dlatego
steśmy zmuszeni dodatkowo przejść nad niezbyt szeroką, ale
wiem, że gdy będę miała okazję to z wielką chęcią poświęcę
dość głęboką szczeliną, przebiegającą przez środek „skalnego
wyjazd do ciepłych krajów po to, by jeszcze raz przemierzyć
stołu”. Muszę przyznać, że wzmaga to poczucie respektu dla
skandynawskie pustkowia.
natury i jej zasad, gdyż w głowie pojawia się myśl, że kiedyś
ten szeroki i długi na 25 metrów kawałek Preikestolen oderwie się i spadnie w zimne wody fiordu.
Trollstigen - drabina troli (fot. A. Filipowicz)
■ Ania Filipowicz
Hakuna shida!*
Magiczna Droga Mleczna (fot. M. Sętorek )
Ciężko nie odwzajemnić uśmiechu jednej z bohaterek
moich zdjęć. Ciężko jest się też przy niej smucić, bo za każdym razem, kiedy się na nią spojrzy, pokazuje swoje małe,
białe zęby. Ciężko jest też pojąć, że dziecko, które nie ma nic domu, rodziny, zapewnionej w jakikolwiek sposób przyszłości - bez przerwy jest uśmiechnięte. W Afryce można spotkać
wielu ciekawych ludzi, ale Mariam (tak ma na imię ta mała
modelka) skradła serce każdego, a w szczególności moje.
„W Afryce można spotkać wielu
ciekawych ludzi, ale Mariam […] skradła
serce każdego, a w szczególności moje.”
Niekiedy wielkie podróże planowane są latami. Mnie
spotkało to szczęście, że mój miesięczny pobyt w Tanzanii
rozpoczął się od niewinnej rozmowy na korytarzu z sąsiadką.
Już miesiąc później znajdowałem się na pokładzie samolotu do Dar es Salaam. W trakcie lotu, jak również podczas
pierwszych dni pobytu, miałem wiele obaw. Trafiłem do
państwa, które w wyniku przeróżnych przemian politycznych (uzyskanie niepodległości przez Zanzibar i Tanganikę,
tworzące obecną Tanzanię, na początku lat sześćdziesiątych)
i ze względu na swoją lokalizację w niesprzyjającym klimacie,
stało się jednym z najbiedniejszych na świecie. W 2009 roku
PKB per capita wynosiło tam zaledwie 550 USD.
Zagubienie i niepewność minęły po zaledwie dwóch
dniach. Słynna na całym świecie życzliwość ludzi z Afryki
udzielała mi się na każdym kroku. To niewyobrażalne dla
mieszkańca Europy, że ktoś, komu brakuje podstawowych
środków do życia, potrafi się dzielić wszystkim, co ma.
Ulice Dar es Salaam i mijane slumsy były tylko przedsmakiem tego, co czekało mnie w trakcie podróży w głąb kraju.
Warto wspomnieć, że miasto, pomimo największej liczby
ludności, od 1981 roku nie jest już stolicą Tanzanii. Funkcję tę
pełni o wiele mniejsza Dodoma położona w centralnej części
państwa. Z Dar es Salaam pojechaliśmy do obecnej stolicy. To
właśnie po wyjeździe z Dodomy zakończyła się przyjemność
podróżowania po utwardzonych drogach. Reszta trasy do
Kondoa, gdzie miałem spędzić dwa tygodnie, prowadziła
20
szutrowymi drogami przez sawannę. Widok gór, drogi
z unoszącym się czerwonym od związków żelaza pyłem, baobabów i zachodzącego słońca zapierał dech w piersiach. Po
trzynastu godzinach podróży w bagażniku jeepa, siedząc na
torbach i plecakach marzyłem tylko o ciepłym posiłku i odpoczynku w łóżku.
W Kondoa miałem okazję poznać najwięcej ludzkich historii oraz być częścią wielu niecodziennych dla mnie sytuacji.
Od pogrzebu, na który zostałem zaproszony oraz wesela, po
dni spędzone wśród dzieci mieszkających w sierocińcu. To
właśnie ta niewielka grupka uśmiechniętych buzi, które nieustannie wołały na mnie mamba** sprawiała, że każdy dzień
spędzony w tym miejscu był dla mnie wyjątkowy. Moje serce
skradła Mariam - drobna dziewczynka podrzucona siostrom
do sierocińca. Podczas całego pobytu nie usłyszałem z jej ust
ani jednego słowa, ale mały uśmiech, którym obdarzała praktycznie każdego, sprawiał, że zapominało się o wszystkich
problemach. To właśnie z jej powodu często nie pojawiałem
się na kolacji, tylko spędzałem czas w sierocińcu na usypianiu
dzieci.
„Jednym z wielkich plusów braku znanej
nam wszystkim cywilizacji był nieziemski
spektakl rozgrywający się na niebie
w nocy.”
Jednym z moich celów podczas pobytu w Kondoa była pomoc przy budowaniu studni w małej miejscowości Lo, położonej pośrodku sawanny, gdzie na co dzień brakowało wody
pitnej. W praktyce zamiast kopania moja praca ograniczała
się do wypraw na wzgórze, skąd pozyskiwaliśmy bazalt, który rozłupywaliśmy na drobne kamienie. W tej postaci skały
uzupełniały beton, którym wypełnialiśmy formy, tworząc
kręgi. Fascynujące było to, że przy budowie pomagali zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. Nie istniały podziały
religijne, ważniejszy był cel. Dzięki temu praca postępowała
znacznie szybciej, a wieczorem był czas na wspólną zabawę
w rytmie uderzeń o dno wiader, pełniących funkcję bębnów.
Jednak jedna z najciekawszych historii, jakie przydarzyły
mi się w trakcie pobytu w Afryce, wydarzyła się, kiedy pomagaliśmy budować kościół w jednej z wiosek. Po skończonej
pracy, wraz z moimi dwoma współtowarzyszami - Marcinem
i Łukaszem - zostaliśmy zaproszeni na obiad do domu jednego z robotników. Nie była to dla nas do końca dobra informacja. Do tej pory staraliśmy się unikać spożywania tego, co
nam oferowano, szczególnie bez zachowania podstawowych
środków higieny, takich jak obmycie rąk bieżącą wodą czy
używanie sztućców. W drobnej chatce otoczonej płotem z patyków otrzymaliśmy obiad podany w niewielkiej misce. Nie
mieliśmy wątpliwości co do jego świeżości, gdyż podany kurczak został złapany i ugotowany na naszych oczach. Należy
podkreślić, że była to wielka uprzejmość ze strony gospodarza, gdyż całe jego gospodarstwo liczyło zaledwie kilkanaście kur i dwie kozy. W ten sposób chciał podziękować za
naszą niewielką pomoc przy budowie, zatem, pomimo obaw,
spróbowaliśmy. Nie muszę chyba kończyć, że bez względu
na ilość zażytych pastylek węgla, dla naszych brzuchów nie
skończyło się to zbyt dobrze?
Trudno opisać miesięczny pobyt w kraju, który na każdym
kroku zaskakuje. Przytoczone tu historie są tylko fragmentem
tego, co można powiedzieć o lokalnej kulturze i społecznościach. Safari, krótki wypad na Zanzibar, wizyty w szkołach
i domach - to wszystko zasługuje na opowiedzenie. Pobyt
w Afryce zmienia, uczy pokory i gdybym jeszcze raz dostał
propozycję wylotu do Tanzanii, to nie wahałbym się ani
chwili.
* Hakuna shida (swahili) - nie martw się! - synonim „hakuna matata” używany na obszarze Tanzanii
** mamba (swahili) - krokodyl
■ Michał Sętorek
„Fascynujące było to, że przy budowie
pomagali zarówno chrześcijanie, jak
i muzułmanie. Nie istniały podziały
religijne, ważniejszy był cel.”
Jednym z największych zaskoczeń podczas spacerów po
Kondoa było dla mnie odkrycie na lokalnym cmentarzu. Pod
potężnym baoabem znajdowała się niewielka grupa grobów
Polaków, którzy przebywali tutaj w pierwszej połowie XX w.
Nie udało się do końca ustalić, czym zajmowali się nasi rodacy, którzy byli tutaj przed kilkudziesięcioma laty. Od kilku
starszych osób udało mi się uzyskać informację, że pomagali
przy budowie szkoły. Wiem tylko jedno: oprócz grobów
pozostawili po sobie nietypowy ślad. Gdy tylko mijali nas
starsi ludzie, którzy dowiadywali się, że jesteśmy z Polski, to
witali nas głośnym „dzień dobry!”. Ciężko opisać zaskoczenie, które mi towarzyszyło podczas pierwszej takiej sytuacji.
Być w samym środku sawanny, sześć tysięcy kilometrów od
domu i usłyszeć ojczysty język to bezcenne uczucie!
Jednym z wielkich plusów braku znanej nam wszystkim
cywilizacji był nieziemski spektakl rozgrywający się na niebie w nocy. Dosłownie nieziemski, bo taka ilość gwiazd, jaką
miałem okazję zobaczyć, nie była nawet w zasięgu moich
marzeń. To właśnie w Tanzanii pierwszy raz spróbowałem
astrofotografii. Droga Mleczna, widziana gołym okiem
(wiem, że w Polsce też można ją dostrzec, ale jeszcze nigdy
nie miałem takiej okazji), aż prosiła się o uwiecznienie przy
pomocy mojego aparatu.
Uśmiech Mariam, który zapada w pamięci (fot. M. Sętorek )
21
Nowa Wielka Gra
Kazachski myśliwy z orłem (fot.Altaihunters)
jak pozyskać dumnych mieszkańców Azji
Środkowej?
xxx
Konflikt na Ukrainie pokazał, że Rosja nie zamierza
przestać traktować obszaru byłego ZSRR jako własnej strefy
wpływów. Równolegle do tych wydarzeń w Azji Środkowej
toczy się rywalizacja, która w znacznie mniejszym stopniu
przyciąga uwagę zachodniej opinii publicznej. Rywalizacja ta
jest cicha i długofalowa, ale zwycięstwo w niej może wyłonić
przyszłego eurazjatyckiego hegemona.
Trwająca niemal cały XIX wiek rosyjsko-brytyjska walka
o wpływy w środkowej Azji, Persji i Afganistanie została szumnie nazwana „Wielką Grą”. W czasach Związku
Radzieckiego istniał trwały podział wpływów w tym regionie. Po upadku ZSRR i zniszczeniu status quo Kazachstan,
Kirgistan, Tadżykistan, Uzbekistan i Turkmenistan proklamowały niepodległość, otwierając tym samym nową partię
w Wielkiej Grze (1). Od lat 90. XX wieku Azja Środkowa
ponownie stała się miejscem walki o wpływy między mocarstwami. Główni bohaterowie tej rywalizacji to Rosja i Chiny.
Ich polityka oparta jest na działaniach ekonomicznych i soft
power.
Co powoduje, że Azja Środkowa jest tak ważna? Według
mackinderowskiej teorii geopolityki obszar ten stanowi zna-czną część Heartlandu (Heartland to naturalnie ufortyfikowane centrum Eurazji, które jest kluczem do panowania nad
całym kontynentem). Tutaj również krzyżują się dwa szlaki
handlowe - pierwszy rosyjsko-indyjski i drugi, szczególnie
ważny, łączący Chiny z Europą.
Uwagę polityków przyciągają również złoża surowców
naturalnych, zwłaszcza energetycznych, zlokalizowanych
w zachodniej części regionu. Opisane zasoby ropy wynoszą
31,2 miliardów baryłek, z czego aż 30 miliardów znajduje
się w Kazachstanie (2). Jeśli chodzi o gaz ziemny, jego złoża
wynoszą 21 trylionów m3. Aż 17,5 trylionów m3 znajduje się
w Turkmenistanie. Te niesłychanie wysokie liczby plasują
Kazachstan na 11. miejscu na świecie pod względem zasobów
ropy, a Turkmenistan na 4. pod względem zasobów gazu (3).
Środkowoazjatyckim bogactwem jest również „niemodny”
dziś węgiel kamienny.
Pięć „stanów” to nie tylko energetyka. Występuje tutaj
większość rud metali, w tym szlachetnych (kirgiskie złoto) oraz metali ziem rzadkich. Znaczne są również złoża
uranu w Kazachstanie (pierwszy światowy producent)
22
i w Uzbekistanie (4). Ten surowcowy skarbiec ostał się w czasach Związku Radzieckiego z racji tego, że władze w Moskwie
jako priorytet wybrały eksploatacje zasobów Syberii (5). Nic
dziwnego, że Azja Środkowa jest na orbicie zainteresowania
mocarstw, szczególnie rozwijających się Chin, które szukają
zaspokojenia swoich „surowcowych apetytów”.
Rosja na obszarze Azji Środkowej jest stroną broniącą
się, ale nie bierną. W myśl tzw. doktryny Primakowa destabilizacja tego regionu byłaby dla niej katastrofalna, dlatego jej siły muszą być tam zaangażowane. Rosja realizuje
ten cel przede wszystkim poprzez inicjatywy polityczne.
Na gruncie Wspólnoty Niepodległych Państw i Układu
o Bezpieczeństwie Zbiorowym powołuje do życia kolejne
organizacje skupiające państwa byłego ZSRR. Przykładami
takich organizacji są Euroazjatycki Bank Rozwoju (EDB),
Unia celna Białorusi, Kazachstanu i Rosji, czy wreszcie
Euroazjatycka Unia Gospodarcza (EUG). Inicjatywy te mają
na celu zachowanie, a wręcz pogłębienie więzi pomiędzy
państwami byłego ZSRR. De facto oznacza to m.in. nadzór
nad wydobyciem i przesyłem surowców za pomocą ulepszanej infrastruktury z czasów ZSRR (Prikaspiskij gazoprowod).
Rosyjskie spółki takie jak Rosneft czy Gazprom są silnie obecne na terenach wydobywczych, jednak na miejscu nie są monopolistami i muszą mierzyć się z konkurencją innych firm
np. China National Petroleum Corporation (CNPC). Wspólne
dziedzictwo sowieckiego imperium jest, według Rosji, czynnikiem spajającym kraje Azji Środkowej z Moskwą. Rosjanie
podkreślają także rolę własnego języka w regionie, który
ma status urzędowego w Kazachstanie i Kirgistanie, a sama
jego znajomość jest powszechna. W kontekście wydarzeń na
Ukrainie niezbędne jest też uwzględnienie faktu, że Rosjanie
stanowią około 10% mieszkańców Azji Środkowej (6). Jest to
około 6,5 miliona ludzi, z czego 4 miliony zamieszkuje głównie północny Kazachstan. Ochrona interesów mniejszości
rosyjskiej należy zaś do priorytetów polityki państwa rosyjskiego, która uznaje ją za tak samo ważnych jak mieszkańcy
samej Federacji.
Chiny i Rosja oraz wszystkie państwa Azji Środkowej,
prócz Turkmenistanu, należą do Szanghajskiej Organizacji
Współpracy (SCO), która ma na celu zapewnienie bezpieczeństwa na terenie Azji. Jednakże działania Chin
w regionie są skupione na sferze gospodarczej. Chińskie firmy
inwestują w branży wydobywczej i transporcie. CNCP w kooperacji z państwowymi firmami naftowymi z Kazachstanu,
Turkmenistanu i Uzbekistanu łączy Azję Środkową z Chinami
poprzez budowę ropociągów i gazociągów. Pokazuje to, że
biznes naftowy i gazowy w Azji Środkowej ma się świetnie
bez pomocy Gazpromu czy Rosneftu. Widać tu również
chęć środkowoazjatyckich przywódców do dywersyfikacji
kierunków eksportu. Inną spektakularną chińską inwestycją
w regionie jest plan stworzenia Nowego Jedwabnego Szlaku,
wraz z otaczającymi go przedsiębiorstwami i infrastrukturą. Inicjatywa gospodarcza, która przyniosłaby zyski obu
stronom jest poważną konkurencją dla politycznych planów
Moskwy związanych z tworzeniem EUG. Porównując bezpośrednie inwestycje zagraniczne Rosji i Chin w regionie
widać, że w ostatnich latach Pekin zyskał znaczącą przewagę nad Moskwą. Przykładem tego jest Kazachstan, gdzie
pod względem inwestycji Chiny wyprzedziły Rosję w 2010
roku, a w 2012 „przebiły” pięciokrotnie (chińskie inwestycje
- 2 miliardy dolarów, rosyjskie- 400 milionów) (7). Wielkość
inwestycji i znaczny wzrost wymiany handlowej pokazują, że to Chiny zaczynają wygrywać ekonomiczny wyścig
w regionie. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Moskwy,
Pekin nie wymusza żadnych działań politycznych na środkowoazjatyckich przywódcach, przez co jest lepszym partnerem
gospodarczym.
Podsumowując: największe wpływy polityczne w Azji
Środkowej ma Rosja. Od strony gospodarczej dominują jednak Chiny. Zastanawiające jest jak długo ten układ się utrzyma. Region ten jest na tyle ważny, że na pewno nie zostanie
pozostawiony sam sobie. W przyszłości Kazachstan i pozostałe państwa mogą opływać w bogactwa, tak jak dziś kraje
Zatoki Perskiej. Możliwy jest również scenariusz Libii i powstania przeciwko autorytarnym przywódcom. Wszystko
zależy od wpływu graczy, a także od wyborów, których
dokonają dumni mieszkańcy Azji Środkowej.
[...] spektakularną chińską inwestycją
1 Akbar Z. „Central Asia- the New Great Game”
2 BP Statistical review
3 CIA World Factbook
4 World Nuclear Association
5 Grochmalski P., „Kazachstan. Studium politologiczne”
6 CIA World Factbook
7 Bakashvili „A chinese Marshall Plan for Central Asia?”
■ Paweł Klukowski
KN Geografii Politycznej i Geopolityki “POLIGEOS”
w regionie jest plan stworzenia
artykuł pojawił się na portalu www.wei.org
nowego jedwabnego szlaku [...]
KAPRYŚNE GRANICE - KORYTARZ
WACHAŃSKI
Dolina rzeki Wachan całkowicie oddziela od siebie terytoria Pakistanu
(dawnej kolonii brytyjskiej) od Tadżykistanu (kiedyś terytorium
rosyjskiego). Te dwa potężne imperia rywalizujące o wpływy w Azji
Środkowej w 1895 r. stanęły w obliczu poważnego konfliktu zbrojnego.
Aby je oddzielić w granice neutralnego wtedy Afganistanu wcielono
korytarz o długości 300 km. Jego południowa granica biegnie po
szczytach Hindukuszu, północna Pamiru, a wschodnia Karakorum.
Wysokości nierzadko przekraczają 6500 m n.p.m. Dawniej doliną wiódł
szlak handlowy, którym w 1271 r. podążał Marco Polo. Dziś obszar jest
prawie bezludny. Od 1949 r. granica Afganistanu i Chin o długości 76
km jest szczelnie zamknięta. Taka tam polityka…
23
Droga ku Luandzie
- Tam, w Angoli, będziesz cierpiał - powiedział zambijski
celnik odganiając muchę ze swojego czoła.
Czuję, że wzbiera we mnie złość, kątem oka widząc drogę
ku angolskiemu przejściu, która przypominała wejście do
polskiego lasu za szlabanem.
- Nie ma tam żadnego miasta, ludzie żyją i polują w lesie,
a raz na tydzień/dwa jedzie wojskowa ciężarówka. Nie powinieneś tam iść - dodał, drapiąc się po brzuchu.
Wówczas nie wytrzymałem i rzuciwszy kilka niecenzuralnych słów, odszedłem. Nie mogłem bowiem znieść widoku
gościa, mówiącego, że czeka mnie ciężki los, ale jednocześnie
niemającego zamiaru kiwnąć palcem u stopy, by mi pomóc.
Do najbliższego „miasta”, w którym można kupić wodę i coś
- Tam, w angoli, będziesz cierpiał powiedział zambijski celnik, odgarniając
muchę ze swojego czoła.
do jedzenia jest 140-200 km, ale nie to jest największym problemem, taki dystans przecież w naszych warunkach klimatycznych można by spokojnie pokonać w 3 dni. Problemem
jest słońce i temperatura, sprawiające, że każdy krok kosztuje
więcej siły i przede wszystkim wody.
- Nie mam wyjścia - myślę sobię - będę szedł nocą i spał
w dzień.
Docieram do imigracji angolskiej, która jest po prostu
szlabanem zrobionym ze ściętego drzewa. Dalej drewniane
i murowane szałasy oraz flaga Republiki Angoli powiewająca
dumnie na jakimś patyku. Już sam widok tej drogi wyklucza
możliwość kursowania większości cywilnych samochodów
terenowych, jakie znam. Po znalezieniu celnika, idziemy do
biura i załatwiamy formalności. Gość nie wygląda na miejscowego, śmieję się pod nosem, że musiał coś mocno przeskrobać, skoro wysłano go na tak odległą placówkę graniczną.
O prądzie, zasięgu telefonicznym czy Internecie oczywiście
nie ma tu mowy. Wyciągam cenne informacje, zwłaszcza, że
jest to prawdopodobnie ostatnia, znająca kilka słów po angielsku osoba, którą spotkam w najbliższym czasie.
- Chcesz iść do Gazombo?! - pyta ze zdziwieniem.
- Tak, chyba nie mam wyboru - odparłem.
- Chodź, dam Ci coś - mówi celnik i prowadzi do zamykanej na kłódkę szopy.
Widzę pudełka z napisami UN i UNICEF. W środku puszki, suchary, soczki i dżemy, czyli wszystko, czego potrzebuję
i czego tu nie ma. No i oczywiście mnóstwo butelkowanej
24
wody. Biorę jej tyle, ile jestem w stanie udźwignąć oraz jedno
pudełeczko jedzenia, jako że to nie żywność, a woda jest najważniejsza. Zwołuję biegające po wiosce dzieciaki i rozdaję
im wszystko, bez czego się obędę, by w to miejsce zapakować
prowiant.
Gdy rozdaje się coś afrykańskim dzieciom, klucz to zachować dystans, ponieważ po chwili otacza Cię już setka ludzi,
zaraz za nimi podchodzą dorośli i nagle może okazać się,
że Twojego plecaka, aparatu czy dokumentów już nie ma.
Dlatego należy w porę upominać, by nikt nie podchodził
bliżej.
Dzień zbliża się ku końcowi, więc ruszam. Księżyc świeci
tak jasno, że nawet pomimo drzew widzę drogę, co pozwala
mi nie wpaść w żadną dziurę. Tracę wodę w zastraszającym
tempie. Liczę kroki by zapomnieć o zmęczeniu i wychodzi
mi, że przeszedłem już ok 20 km. Nagle słyszę grzmot i przez
dziurę w dachu lasu widzę grube chmury tropikalne.
- Cholera - myślę sobie. - Jeszcze tego brakowało.
Po kilkunastu minutach widzę małe ognisko gdzieś zdala
od drogi.
- Muszę tam przeczekać deszcz - mówię i idę w ich stronę.
Przy ognisku siedzi czwórka kobiet i sporo dzieciaków.
Gdy mnie dostrzegają, rozbiegają się w popłochu, a jedna
wybiega na skraj polany i zaczyna wykrzykiwać jakieś
nieartykuowane dźwięki. Zmieszany stoję w miejscu i na
znak przymierza daję jednej z nich puszkę z mięsem, którą
aktualnie jadłem. Atmosfera uspokaja się, siadam koło ognia
pod daszkiem i tłumaczę na gesty, że zamierzam tutaj dziś
spać. Wkrótce pojawia się stary, wysuszony człowiek - to
gospodarz. Pyta co tu robię. Zna kilka słów po angielsku, co
umożliwia nam jakąkolwiek komunikację. Okazało się, że na
tej akurat polance mieszkają jego córki wraz z mężami i dziećmi, dlatego starzec zaprasza mnie na jego polankę. Ja jednak
stanowczo odmawiam, ponieważ nauczyłem się już, że murzyni, a zwłaszcza ci żyjący w buszu średnio rozumieją moje
potrzeby. Tutaj mam oginisko a nad nim słomiany daszek i to
wszystko, czego mi aktualnie trzeba.
Przychodzi świt. W nocy lało jak z cebra, ale poza kilkoma
karaluchami, które widać upodobały sobie słomiany daszek,
pod którym rozwiesiłem hamak, nic mi nie przeszkadzało.
Ze smutkiem liczę zapasy wody, jakie mi zostały. Wypiłem
ponad połowę... Nie ma mowy o kontynuowaniu marszu,
będę tu czekał do skutku. Myślę o tych słynnych ciężarówkach, które ponoć czasem tędy jeżdżą. Mijają godziny, upał
rozkręcił się na całego, nie zauważyłem, by ktoś planował
coś jeść, więc otwieram moje szczęśliwe pudełeczko od ONZ
i pomimo biegających wokół mnie dzieciaków, zjadam swoją
porcję sam. (Wiem, brzmi to samolubnie, ale są momenty,
kiedy trzeba myśleć tylko o sobie, zwłaszcza, kiedy przyszłość jest niepewna - a moja taka absolutnie jest!). Poza tym
pojemność brzuszków afrykańskich dzieci, jak i sama ich liczba, jest olbrzymia! Ale za to daję dzieciakom pustą puszkę,
którą najpierw dokładnie wylizują, a potem robią z niej zabawkę. Nie dzieje się absolutnie nic. Obserwuję przytłumionym wzrokiem iskające się i plotące wzajemnie warkoczyki
murzynki. Upał sprawia, że nie chce mi się wstawać. Późnym
popołudniem sprowakowany absolutną, bezperspektywiczną
nudą, przenoszę się na polankę gospodarza, z nim bowiem
mam szansę nawiązać jakakąkolwiek konwersacją.
Przychodzi nowy dzień. Wczoraj nie przejechało tą dziurawą drogą kompletnie nic.
Znajduję się teraz na polance podobnej do poprzedniej,
z trochę większym daszkiem nad ogniskiem i liczącej 4 szałasy. Jednak nie zmienia to faktu, iż oprócz starca, są tu same
kobiety i dzieci, żadnego mężczyzny. Jestem wściekły i nie
chce mi się z nikim rozmawiać. Ten zastój, upał, kończące się
jedzenie i woda powaliły moją psychikę na kolana. Wiem, że
to dziwne siedzieć u kogoś w wiosce już drugi dzień i zamienić z nim tylko kilka słów, ale nie patrzecie na to przez pryzmat naszego kręgu kulturowego. To inne realia i inny świat
i zdaje mi się, że nawet sami gospodarze to rozumieją. Jestem
między ludźmi, lecz nie mogę od nich oczekiwać żadnej pomocy, ponieważ nawet para starych butów jest tu rzadkością.
To ludzie żyjący w lesie, czerpiący z niego wszystko, czego
potrzebują i niestety to, czego potrzebują, jest tym co mogą
mi dać, nic więcej. Sami mieszkańcy polanki (jest ich ok. 10
osób) nie zwracają na mnie zbytniej uwagi. Wstają ze słońcem
o 6 rano, siadają przy niedogasłym ognisku i rozmawiają o jakiś nieistotnych kwestiach, potem dzieci biegną się pobawić,
a kobiety zaczynają iskać sobie głowy i pleść warkoczyki,
czasem też śpiewają, lub śmieją się całymi godzinami niewiadomo z czego (może ze mnie), ogólnie swoje życie prowadzą
identyczne każdego dnia. Co najciekawsze - jestem tu 2 dzień
i nie zauważyłem by ktokolwiek coś jadł!
Przychodzi chłodny wieczór, dosiadam się do ogniska,
przy którym siedzi gospodarz i jego kompan. W naczyniu
wydrążonym z jakiegoś wielkiego owoca mają pewien napój.
To piwo robione z miodu zbieranego w lesie. W smaku paskudne, ale moc całkiem całkiem, jak na moje oko 12%. Samo
picie to nie taka prosta sprawa, gdyż trzeba to przefiltrowywać przez zęby z pływających w środku kawałków wosku
pszczelego. Po jakimś czasie udało mi się skonstruować prowizoryczne sitko z kartonika po soku, co znacznie zwiększało
przepustowość.
- Wiesz, kiedy przeniosłem się z żoną do lasu, to były niespokojne czasy. Wojna domowa w Angoli, nie brakowało też
incydentów grup rebelianckich po zambijskiej stronie. Las był
jedynym bezpiecznym miejscem w tej okolicy. A poza tym
przyzwyczaiłem się, mam swoje kozy, kury, miód i zwierzynę z lasu, nieopodal jest strumień, z którego bierzemy wodę,
mam tu swoje córki i synów, a one mężów, żony i dzieci.
Czego więcej potrzeba? Myślę, że nie potrafiłbym żyć w wiosce, wiesz, życie tam jest ciężkie, ten las to mój dom...
Po kilkudziesięciu minutach rozmowy i kilkunastu pociągnięciach piwa miodowego, moja moc wraca. Ponownie
jestem optymistą, pewnym, że juto na pewno przejedzie
ciężarówka i moje problemy się rozwiążą. Z takim nastawieniem rozbijam namiot po środku polanki i idę spać.
Nazajutrz stało się rzeczą jasną, że jeżeli nie chc się załamać, muszę pić. Dosiadam się do gospodarza przy ognisku
i już od rana tankuję tę białawą substancję w sporych ilościach. Pomimo barier językowych, toczymy dość składną
konwersację. Uczę się nawet kilku niezbędnych zwrotów
w bantu/portugalskim, np. najbliższa wioska, woda, nie mam
pieniędzy… Po południu na polance pojawia się czterech gości i dosiadają się do ogniska. Ich wygląd świadczy o tym, że
spędzili wiele dni w lesie. To myśliwi, mężowie kobiet, które
poznałem pierwszego dnia. Jeden trzyma coś, co przypomina
opalonego z sierści psa, drugi zaś plastikową beczuszkę pełną
plastrów miodu, co bardzo mnie cieszy, ponieważ piwo jest
już na ukończeniu. Gospodarz jednak nie jest zadowolony
z łowów. To niewiele, jak na tak liczną rodzinę. Kobiety biorą
się do gotowania, kroją zwierzę na kawałki i podają razem
z papką z batatów, którą je się praktycznie w całej Afryce. Ja
grzecznie odmawaim, ponieważ mam zasadę, by nie jeść tu
mięsa i może dlatego nie miałem do tej pory żadnych poważnych zatruć. Uczta trwa, piwo leje się strumieniami, a transportu jak nie bylo, tak nie ma.
Zapada noc, z dala słychać, jak coś dużego tłucze się po
dołach, zaraz potem dochodzi ryk silnika pokonującego
wzniesienia i koleiny na wysokich obrotach. To ciężarówka!
Stara wojskowa ciężarówka z napędem na 3 osie i grubymi terenowymi oponami, na pace pełno murzynów oraz zwierząt
gospodarczych, w kabinie tradycyjnie: miejsc 2, pasażerów 5.
Niestety, jedzie do Zambii... Jako że wracają z miasta, proszę
ich o wodę, dostaję pół butelki, z czego i tak jestem zadowolony. Pomimo zawodu, pojawia się jednak nadzieja, że tą drogą
coś faktycznie jeździ, jednak kierowca nie miał informacji na
temat tego, by ktoś wybierał się w stronę Gazombo.
- Skąd znasz angielski? - pytam starca, przewartościowując
jego umiejętności, bo zna dosłownie kilkanaście słów.
- Pochodzę z Zambii, skończyłem tam podstawówkę.
- Zatem umiesz czytać i pisać?
- Tak.
- Dlaczego więc mieszkasz w buszu? Przecież mógłbyś
znaleźć sobie pracę w wiosce. Miałbyś sąsiadow, sklep, aptekę itd.
25
Nowy dzień zaczyna się tak samo, jak poprzednie. Leniwie
siadam do ogniska i raczę się sporymi ilościami piwa, często
też rozpakowuję i ponownie pakuję plecak, bądź wykonuję
inne bezsensowne czynności, by zająć głowę i nie myśleć
o sytuacji, w której się znalazłem. Dodatkowo niepokoi mnie
fakt, iż od blisko tygodnia nie dałem znać rodzinie, że żyję,
a o zasięgu z jakąkolwiek kartą SIM i nawet o prądzie można
tu jedynie pomarzyć.
Dochodzi południe. Z dala słychać silnik motocyklowy, co
więcej jadący od strony Zambii. Wybiegam na drogę i zatrzymuję kierowcę, ten zajeżdża na polankę i spokojnie przysiada
się do ogniska. Problem w tym, że jest totalnie wyładowany
towarami na handel, a kiedy w Afryce mówimy, że ktoś jest
totalnie wyładowany, oznacza to, że do każdego wolnego
centymetra karoserii jest przytwierdzony jakiś worek, torba, bądź sznurek, na którego końcu wisi kura. Zdaję sobię
sprawę, że nie powinienem zabierać głosu w negocjacjach.
Wszystko zostawiam gospodarzowi i mieszkańcom polanki.
Siedzimy razem już tak długo, opowiedziałem im tak wiele,
że doskonale wiedzą, czego mi trzeba. Poza tym w Afryce
nikt nie traktuje białego człowieka zbyt poważnie. Rozmawia
z nim gospodarz osady oraz jego synowie, szwagrowie i inni
murzyni, którzy nie wiem, kim są, ale przychodzą czasami do
ogniska.
- Gość musi ulec - mówię do siebie.
Staje na 125 USD, pierwszy raz będę musiał zapłacić za
transport, ale wiem, że kierowca doskonale zdaje sobie sprawę z mojego położenia, jak również z jakości drogi, która
dla jego KEWESEKI o pojemności 50 cm3 jest sporym wyzwaniem. Tak kończy się ten wymagający dużo cierpliwości
i wytrwałości etap. Jestem bardzo wdzięczny moim gospodarzom. Na pytanie, co mogę dla nich zrobić słyszę:
- Masz leki przeciwbólowe?
Po drodze mijamy grupkę myśliwych, oni też zamawiają leki u mojego kierowcy. Jeszcze tej nocy docieram do
Gazombo, droga polegała na ciągłym zsiadaniu, przenoszeniu motocykla lub podnoszeniu go z ziemi po upadkach.
Żegnamy się z kierowcą, a ja widząc asfaltowe ulice tego
niewielkiego miasteczka, myślę o pewnym białym człowieku,
który polecił mi tę drogę. Pomimo, że przez ostatnie dni bez
przerwy na niego bluźniłem, teraz jestem wdzięczny za doświadczenie, które miałem okazję przeżyć.
Wygrzebuję coś z moich niewielkich zapasów i daję gospodarzowi całą paczkę. Obrazuje to minusy życia w lesie, jak
i zarazem przesiąknięcie cywilzacją.
KAPRYŚNE GRANICE - WOREK
DZIEWIEŃSKI
Zaznaczony na czerwono rejon solecznicki w 80% zamieszkany jest przez
Polaków, sytuacja ma się podobnie w gminie Dziewieniszki kształtem
przypominającej wyrostek robaczkowy wciśnięty w terytorium Białorusi.
W rzeczywistości jest to odtworzona, dawna granica pomiędzy woj.
wileńskim i nowogródzkim z czasów II RP. Pomimo to Dziewieńkie legendy
głoszą, że przebieg granic zawdzięcza się Józefowi Stalinowi. Podobno, gdy
w 1939 roku radzieccy kartografowie wytyczali nowe granice, papa Stalin
zostawił na mapie swoją fajkę. Ci bojąc się zwrócić mu uwagę, grzecznie ją
obrysowali. Jeszcze inna wersja głosi, że Litwini rozczarowani niewielkim
obszarem swojego państwa poprosili papę Stalina, żeby coś im dorzucił. Ten
przyłożył swój palec do mapy i go obrysował. Takie tam niewinne bajeczki…
26
■ Przemysław Bogucki
Ziemia Łęczyńska- dziki
wschód Polski
Dzik w herbie, położenie w widłach rzek Świnki
i Wieprza… Mówi się o niej ostatnio, że jest najbardziej odstraszającym muzłumanów miastem w Polsce. To tak żartem,
bo na poważnie Łęczna to miejsce na niejednym pograniczu
i z niejednym górnikiem.
Aby zrozumieć fenomen tego miejsca warto wiedzieć,
że początki Łęcznej sięgają XII wieku, prawa miejskie zaś
uzyskała w 1467 r. Od początku swego istnienia miasto
słynęło z jarmarków, które przyciągały na Lubelszczyznę
sprzedawców i kupców z całej Europy. Przez Łęczną przejeżdżała Oleńka Billewiczówna, bohaterka „Potopu” Henryka
Sienkiewicza, o mieście wspominał też Ignacy Krasicki
(„Ukazała się nam zręczna na przemysły swoje Łęczna”).
W Łęcznej w 1960 roku nakręcono wojenny film „Rok pierwszy” i choć trudno rozpoznać w nim dzisiejsze krajobrazy
miasta, to warto zobaczyć jak żyło się Łęczynianom przeszło
pięćdziesiąt lat temu.
Dlaczego Łęczna jest warta zobaczenia? Z pewnością
z powodu zabytków, które można w niej zobaczyć i które
przypominają ducha jarmarcznego i wielokulturowego mia-steczka. Domy zajezdne, dom z podcieniami, charakterystyczny układ urbanistyczny z trzema rynkami, zespół dworsko-pałacowy, synagogi, cmentarz żydowski, czy niedawno
odkryty cmentarz prawosławny, barokowy kościół pw. Św.
Marii Magdaleny, mansjonaria, ratusz… Długo by wymieniać, a przecież nie tylko zabytkami miasto stoi! Pojawiają
się fantastyczne nowe inwestycje, jak przykościelna kalwaria,
odnowiony park dinozaurów, izba regionalna, no i w końcu
stadion Górnika Łęczna.
Opowiadając o Łęcznej nie można zapomnieć o przeklętym Mustangu, czyli hotelu, który kilkakrotnie płonął, a gdy
w końcu postanowiono ostatecznie go zburzyć okazało się,
że zbudowany był na terenie dawnego cmentarza prawosławnego (i jak tu nie wierzyć w fatum?). Koniecznie trzeba
też wspomnieć o legendzie związanej z historią miasta, które
miało być uratowane przed jednym z pożarów przez dzika.
Zbudził on nieświadomych niczego mieszkańców, a teraz,
na tle płomiennej czerwieni, dumnie strzeże Łęcznej jako jej
herb.
Inna historia związana jest natomiast z gryfem, obecnie
symbolem powiatu łęczyńskiego, który to przepowiedział, że
bogactwo ziemi łęczyńskiej ukryte jest nie na powierzchni, ale
w jej głębiach. Jak miała się ta przepowiednia spełnić? Otóż
jeszcze przed II wojną światową prof. Jan Samsonowicz (geolog, ojciec znanego historyka, prof. Henryka Samsonowicza)
odkrył i opracował złoża węgla kamiennego na Zachodnim
Wołyniu i Południowym Polesiu. Od tego czasu, badania ruszyły pełną parą (z przerwą na działania wojenne), a w 1965
roku pobrano pierwsze próby z okolic Łęcznej. Okazało się,
że węgiel jest i to w znacznych ilościach, postanowiono zatem wybudować kopalnię. Był to renesans dla miasta, liczba
ludności zwiększyła się o 19 tysięcy mieszkańców, którzy
przybyli głównie z Górnego i Dolnego Śląska oraz z całej
Lubelszczyzny. Do dziś na ulicach Łęcznej można usłyszeć
śląską gwarę.
Okazało się, że węgiel jest i to w znacznych ilościach, postanowiono zatem
wybudować kopalnię.
Łęczna jest dziś miastem górniczym, co widoczne jest
zwłaszcza 4 grudnia, w Barbórkę. Orkiestra górnicza przemierza miasto, gra pod oknami szkół, przedszkoli, pod
balkonami mieszkańców. Odbywają się barwne uroczystości, koncerty i zabawa do rana. Z górniczą bracią związany
jest też słynny w całej Europie Festiwal Kapel Ulicznych
i Podwórkowych, który co roku przyciąga rzesze fanów tej
wesołej muzyki. Górnicy towarzyszą Łęczynianom przy wielu innych wydarzeniach, a szczególnie chętnie biorą udział
w meczach drużyny piłkarskiej, którą niegdyś sami założyli.
Piłkarze Górnika to dziś najważniejsiszy mieszkańcy, którzy
nie tylko zwycięsko wychodzą z niejednej ekstraklasowej
rozgrywki, ale też aktywnie angażują się w sportowy rozwój
tego dwudziestotysięcznego miasteczka.
Jednak kiedy nadchodzi przerwa między sezonami rozgrywek Ekstraklasy, zarówno piłkarze, górnicy, jak i wszyscy inni mieszkańcy Łęcznej stawiają na przyrodę. A ta jest
w okolicy nieprzeciętnie piękna i interesująca. Powiat łęczyński leży bowiem na granicy dwóch regionów geograficznych:
27
Polesia Lubelskiego i Wyżyny Lubelskiej, na styku dwóch
podregionów: Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego oraz
Obniżenia Dorohuskiego. Co to oznacza w praktyce?
Na odcinku między Ciechankami Łęczyńskimi a Spiczynem rzeka Wieprz dokonuje przełomu wśród skał tzw.
Guza Kredowego (który niektórzy z was opracowywali na
ćwiczeniach z geomorfologii). Rzeka meandruje w ciasnej dolinie o stromych, białych zboczach, a chętni mogą podziwiać
te dary natury podczas jednego ze spływów kajakowych. Na
Wieprzu wybudowano jeden z bardziej kontrowersyjnych
kanałów melioracyjnych Kanał Wieprz-Krzna liczący 144 km
długości. Cennym przyrodniczo miejscem, poza samą rzeką,
jest jej pradolina. Margliste wzgórza i pagórki wznoszące się
ponad leniwą równinną okolicą bogate są w murawy kserotermiczne oraz terasowe punkty widokowe, z których obserwować można wiele chronionych gatunków roślin i zwierząt. Z miejsc, które warto zobaczyć w Pradolinie Wieprza
Do dziś na ulicach Łęcznej można
usłyszeć śląską gwarę.
należy wymienić m.in. Górę Spichlerzową w Nowogrodzie
(resztki starego grodziska), Łąki Tureckie w Ciechankach
Łańcuchowskich (wspomniane murawy kserotermiczne
i odsłonięcia kredowe) oraz ruiny zamku w Zawieprzycach
(gdzie co roku odbywają się majówki z inscenizacją bitew
z czasów Jana III Sobieskiego).
Synagoga duża (fot. M. Piskorek)
W północno-wschodniej części powiatu znajduje się 17
jezior, których geneza nie jest jeszcze w pełni wyjaśniona.
Dwa z nich są na pewno jeziorami krasowymi (Piaseczno
i Rogóźno), są one głębsze od tych, których powstanie wiąże
się z rozlewiskami plejstoceńskimi, a te znajdują się w otoczeniu licznych torfowisk. Najciekawszym jest jednak fakt, że
jeziora łęczyńskie są jedyną grupą w Polsce, która znajduje
się poza zasięgiem ostatniego zlodowacenia. Wokół jezior
powstaje w ostatnich latach bogata baza turystyczna, która
powinna zadowolić zarówno zawodników rządnych błogiego lenistwa jak i tych marzących o przygodzie i adrenalinie.
O Łęcznej można by mówić długo, ale najlepiej pojechać
tam osobiście. Zimą można przenocować w jednym z hoteli,
latem lepiej skorzystać z bogatej bazy ośrodków wypoczynkowych, pól namiotowych czy gospodarstw agroturystycznych. Głodomorom polecam spróbować forszmaku
i prawdziwych cebularzy (z cebulą i makiem, bez sera!),
a przy okazji Wszystkich Świętych lub odpustu przy jednym
z kościołów koniecznie trzeba zakupić szczypkę. Pewnie nie
wiecie, ale prawdopodobnie próbowaliście już kiedyś naszych lokalnych produktów! Dżemy z Milejowa czy makaron
Pol-Mak z Ludwina (może bardziej znany jako omnomnom),
to są właśnie nasze przysmaki. Do Łęcznej można dojechać
niejednym autobusem, więc do dzieła, planujcie termin podróży jak najszybciej!
■ Magdalena Piskorek
Nowości książkowe
Życie i śmierć na Drodze Umarłych Grzywaczewski Tomasz
Od miasta Salechard nad Obem do Igarki nad Jenisejem. 1297 kilometrów. Transpolarną
Magistralę Kolejową zaczęto budować w 1949 roku. Miała być kolejnym wielkim dziełem
Józefa Stalina. Nigdy jej nie dokończono. Sześćdziesiąt lat po śmierci Stalina Transpolarną
Magistralę Kolejową wraz z ekipą filmową i naukową przemierzył Tomasz Grzywaczewski,
autor głośnej książki „Przez dziki Wschód”, w której opowiedział o wyprawie śladami
ucieczki Witolda Glińskiego z sowieckiego łagru.
Drogę Umarłych budowano wyłącznie siłą niewolniczej pracy więźniów Gułagu, przede
wszystkim skazańców politycznych oraz jeńców wojennych. Według szacunków, łącznie
przy budowie mogło pracować od 80 do 120 tysięcy więźniów, z których tysiące zginęło
ze względu na kilkudziesięciostopniowe mrozy, głód i choroby. Jak dzisiaj wygląda Droga
Umarłych? Grzywaczewski podążając wzdłuż linii kolejowej spotyka współczesnych mieszkańców Syberii, niektórzy z nich pamiętają jeszcze wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat.
Odwiedza też przerażające pozostałości łagrów. Wiele dawnych obozów zostało zamienionych w bazy geologów, poszukujących złóż ropy i gazu. I tak przeszłość łączy się z teraźniejszością. Okazuje się także, że sen Stalina ma szansę się ziścić. Niewykluczone bowiem, że
współczesna Rosja wybuduje linię Salechard-Norylsk, czyli dokładnie taką, o jakiej marzył
Ojciec Narodu.
Wyspy nieznane Domenici Viviano
Są takie wyspy, gdzie nieprawdopodobne staje się prawdą. To o nich opowiada
Viviano Domenici
Autor brał udział w wielu wyprawach do najbardziej oddalonych zakątków naszego globu. Owocem tych wypraw jest książka, w której odsłania nieznane oblicze wysp:
od Clipperton po Madagaskar przez Ziemię Ognistą czy Samoa. Każde opisane przez
niego miejsce to osobny świat ze swoją historią, kulturą, przyrodą i architekturą. Są
tu historie o skandalach, wielkich miłościach, tajemniczych skarbach, potworach morskich, zaginionych plemionach i archipelagach cudów. Opowiedziane nietuzinkowo,
w romantyczny, erudycyjny i pełen nostalgii sposób.
Geologia kontynentów- Mizerski
Włodzimierz
Jest to drugie wydanie podręcznika omawiającego budowę geologiczną kontynentalnych fragmentów globu ziemskiego. W obecnym wydaniu uwzględniono najnowsze dane dotyczące budowy i historii geologicznej wszystkich kontynentów i ich części.
Zaktualizowano nazewnictwo niektórych jednostek tektonicznych. Więcej uwagi
poświęcono kształtowaniu się kontynentów w prekambrze oraz przyczynom ukształtowania się ich obecnej struktury.
Publikacja jest przeznaczona dla studentów geologii, geografii, górnictwa oraz
ochrony środowiska, będzie pomocna także wykładowcom oraz osobom interesującym się geologiczną historią różnych fragmentów powierzchni Ziemi.
■ Katarzyna Greń
29
Wywiad z Prof. Andrzejem Kowalczykiem
Prof. dr hab. Andrzej Kowalczyk – dyrektor Instytutu Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Gospodarki Przestrzennej oraz kierownik
Zakładu Geografii Turyzmu i Rekreacji Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego, ale przede wszystkim
geograf i badacz turystyki w miastach, prywatnie – pasjonat historii wojskowości. Od lat prowadzi na WGiSR seminaria magisterskie oraz
przedmioty takie, jak Planowanie i zagospodarowanie turystyczno-rekreacyjne, czy Turystyka a rozwój lokalny.
Ada Górna: Panie Profesorze, skąd wzięła się u Pana pasja geograficzna? Czy ciekawość świata wzbudziły podróże,
czy było raczej odwrotnie i to studia geograficzne motywowały do wyjazdów?
Andrzej Kowalczyk: Właściwie trudno powiedzieć, co jest
przyczyną, a co skutkiem. Po pierwsze, jako dziecko wychowałem się wśród map, bo mój ojciec, mimo że nie miał nic
wspólnego z geografią, był ich pasjonatem. Nie tylko je kolekcjonował, ale też sam je kreślił. Do dzisiaj mam narysowaną
przez niego „dwudziestkę piątkę” - Arkusz Piaseczno! Kiedy
miałem 7 lat, poszedłem do pierwszej klasy i tak, jak to dzieci,
na Dzień Matki narysowałem mamie laurkę, a na niej umieściłem planik wyimaginowanego miasta - zaznaczony na nim
odpowiednią sygnaturą kościół, dworzec kolejowy itp. No,
a przy tym, ponieważ była to laurka, jakiś symboliczny kwiatek ze wstążeczką. Drugi powód jest taki, że mój ojciec przed
wojną, jako młody chłopak przez 2-3 lata mieszkał w Algierii.
Z tego, co pamiętam, w okolicach miejscowości ColombBéchar, blisko granicy z Marokiem, budował szosy dla Legii
Cudzoziemskiej. I zamiast opowiadać mi bajki, opowiadał
swoje wspomnienia afrykańskie, co w jakiś sposób wywołało u mnie pewną ciekawość świata. Chyba bardzo duże
znaczenie miało również to, że w ramach pracy zawodowej
ojca, który był technikiem budowlanym, w latach 60-tych
na niecałe 3 lata pojechałem razem z nim i moją mamą do
Afganistanu, gdzie spędziłem okres przechodzenia z wieku
dziecięcego w wiek młodzieńczy. To spowodowało otwartość
na świat, na różne kultury oraz pojawienie się u mnie dwóch
pasji równoległych. Jedna to pasja geograficzna, a druga
historyczna. Zdecydowałem się przyjść na geografię, co nie
znaczy, że dalej nie interesuję się historią.
A.G.: A jaką specjalność Pan ukończył?
A.K.: Moje korzenie to geografia miast. O miastach pisałem
pracę magisterską. Na pograniczu miast i nie tyle turystyki,
co wolnego czasu był mój doktorat. Habilitacja dotyczyła
domów letniskowych i dopiero z czasem zacząłem się interesować turystyką. Jednak tym, co najbardziej mnie interesuje,
jest turystyka w miastach.
A.G. Czy jest Pan tylko naukowcem i badaczem tych
procesów, czy czasem też ich uczestnikiem? Zdarza się Panu
być turystą?
A.K.: Wie Pani, trudno powiedzieć, bo uważam, że w życiu geografa granica, gdzie jest czas zawodowy, a gdzie czas
prywatny, jest zatarta. Sam łapię się na tym, że nawet będąc
w Warszawie, jak jadę z żoną do dzielnic, w których kilka lat
nie byłem to, jak to nazywa dr Mikołaj Madurowicz, jestem
turystą we własnym mieście. I tak samo jest w czasie moich
wyjazdów. Kiedy jestem niby zrelaksowany i wypoczywam
30
gdzieś w ośrodku all inclusive, jednocześnie rozmawiam
z menadżerem hotelu o tym, jaka jest historia hotelu, czy
struktura własności. Efektem jest to, że właściwie w każdej
mojej publikacji są materiały z moich wyjazdów. Jak widać,
jest to cienka granica.
A.G.: A czy od zawsze miał Pan aspiracje profesorskie?
A.K.: Nie wiem, jak moi koledzy. Ja takich myśli nie miałem. Natomiast to, co Pani powiedziała, nie jest chyba oderwane od rzeczywistości. Pamiętam jedną z moich młodszych
koleżanek, która u nas pracuje. Jak była studentką, chyba
na drugim roku studiów licencjackich powiedziała, że chce
zostać na uczelni i pracować naukowo. Jeszcze licencjatu nie
zrobiła! Ktoś więc może mieć taką myśl. Natomiast to, że ja
zostałem na Wydziale, jak większość rzeczy w życiu – mogło
być przypadkiem. Byłem na seminarium magisterskim u prof.
Bogodara Winida (osoba naprawdę bardzo nietuzinkowa!)
i profesor zaproponował mi, gdzieś może na korytarzu, czy nie
chciałbym zostać na uczelni. To był rok 1977. Powiedziałem
tak. Zostałem przyjęty na etat asystenta-stażysty, przez 6
tygodni byłem w Zakładzie Geografii Regionalnej, ale, ponieważ powstawały wtedy nowe jednostki, przeszedłem
do dopiero co utworzonego Zakładu Geografii Społecznej
i Politycznej. Tam zrobiłem doktorat. Potem przeszedłem do
dawnego Zakładu Geografii Ekonomicznej i 9 lat temu, zupełnie przypadkowo powstał nasz Zakład. Wtedy dziekanem
był jeszcze pan prof. Andrzej Richling, który zapytał, czy
nie uważam, że powinien powstać u nas Zakład Geografii
Turyzmu, czego nigdy nie było na Uniwersytecie, choć od
dawna turystyki uczyliśmy. Jednak, to nie było tak, żebym ja,
mając 25 lat czy nawet 30, myślał o stworzeniu swojej szkoły,
czy zakładu. Mnie zupełnie pasował ten układ, kiedy przez
kilkanaście lat prowadziliśmy specjalizację, nie mając żadnej
struktury administracyjnej. Można powiedzieć, że żadna biurokracja mnie wtedy nie interesowała. Po prostu zajmowałem
się swoim, czyli kształceniem studentów, pisaniem artykułów, przygotowywaniem wystąpień na konferencje.
A.G.: Był Pan pilnym studentem? Czy jednak w trakcie
toku studiów zdarzały się jakieś „wpadki”?
A.K.: W liceum byłem bardzo dobry i to naprawdę bardzo
dobry, z geografii i historii. I byłem, no można nawet powiedzieć, że bardzo zły z fizyki, matematyki i chemii. Podobnie
było na studiach. Moim pierwszym egzaminem, w pierwszej
sesji, był egzamin z astronomii. Zgłosiłem się na termin zerowy i miałem banalne, oczywiście według egzaminatora,
pytanie. Musiałem przedstawić w formie rysunku, dlaczego
z Ziemi widać tylko część powierzchni Księżyca. Mówiłem,
od czego to zależy, że nachylenia osi, że ruch i tak dalej.
Narysować nie potrafiłem. „Niech Pan idzie, będzie Pan
zdawał w pierwszym terminie”. W pierwszym terminie miałem to samo pytanie. Znowu wszystko powiedziałem, tylko
nie narysowałem i dostałem dwójkę do indeksu. W drugim
terminie dostałem to samo pytanie. I wtedy obecny pan prof.
Marcin Kubiak powiedział z pewnym niesmakiem „Panie
Andrzeju Kowalczyku, Pan się tego nigdy nie nauczy”
i wstawił mi trójkę. W drugim semestrze 7 razy zaliczałem
matematykę! Na drugim roku czułem się trochę lepiej, natomiast byłem zaskoczony na egzaminie z hydrografii, bo była
jakaś fama, że będzie on testowy. Okazało się, że było chyba
6 pytań opisowych… Na każde coś odpowiedziałem, ale to
było za mało. I dostałem dwójkę z hydrografii. To była moja
ostatnia dwójka. Po drugim roku wybieraliśmy specjalizację.
Na trzecim i czwartym roku, nie miałem już chyba nawet
żadnej 4. Pamiętam, wtedy przedmiot surowce mineralne
świata prowadziła pani dr Jadwiga Winidowa, którą bardzo
lubiłem i szanowałem, a ona, zdaje się, mnie tak samo. Na
egzaminie zadała mi pytanie, na które odpowiedziałem, ale
ona postawiła mi 5 z minusem. I wie Pani, naprawdę, bardzo
mnie to ugodziło, bo miałem poczucie, że po prostu zawiodłem osobę, która była przekonana, że akurat na to pytanie
śpiewająco odpowiem! Efekt końcowy był taki, że jak skończyłem studia, to się okazało, że mimo tych wpadek z pierwszego i drugiego roku, miałem średnią koło 4,5, więc mogłem
zostać na Wydziale.
A.G.: Czyli jest jakaś szansa dla tych, którzy nie radzą
sobie na pierwszym roku?
A.K.: Uważam, że jak najbardziej!
A.G.: A jakie wydarzenia stanowiły punkty zwrotne
w Pana karierze naukowej? Rozumiem, że prof. Bogodar
Winid odegrał w niej istotną rolę?
A.K.: Tak, to on spowodował, że w ogóle tutaj zostałem.
Natomiast potem, jak powstał Wydział (składał się on z trzech
instytutów, a kartografia była oddzielną katedrą), dyrektorem
Instytutu Geografii Społeczno-Ekonomicznej był prof. Antoni
Kukliński, w tym czasie był chyba wiceprzewodniczącym
Komitetu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju, który
organizował wielką konferencję światową w Białowieży.
Brali w niej udział naukowcy z Japonii, Argentyny, Stanów
Zjednoczonych. Prof. Antoni Kukliński zwrócił się z prośbą
do mojego ówczesnego szefa, czyli prof. Stanisława Otoka,
żeby przysłał mu kogoś, kto pomógłby w konferencji od
strony technicznej. Zostałem do tego wyznaczony. Poszedłem
do Pałacu Kultury, gdzie była siedziba KPZK. W tym czasie
Sekretarzem KPZK był obecny prof. Jerzy Grzeszczak. I tak
wpadliśmy sobie w oko, że jak pojechałem do tej Białowieży,
to był on moim takim jakby ojcem. Ponieważ profesor był
w tamtym czasie chyba największym w Polsce specjalistą od
francuskiego planowania przestrzennego, a ja jednocześnie
zacząłem się interesować domami letniskowymi, uznał, że
przygotujemy tekst do Montpellier, z którym nasz Wydział
wtedy współpracował. W 1983 roku w specjalnej książce
pokonferencyjnej wyszedł mój artykuł współautorski. To spowodowało, że po pierwsze, ja uwierzyłem w siebie oraz w to,
że tematyka drugich domów ma sens, bo wcześniejszy mój
szef nie pozwolił mi pisać na ten temat doktoratu. Po drugie,
miałem publikację na Zachodzie! Drugi ważnym momentem
było to, że dzięki obecnemu prof. Grzegorzowi Gorzelakowi
oraz prof. Bogdanowi Jałowieckiemu, w latach 80-tych
zostałem włączony w gigantyczny, dzisiaj można powiedzieć
grant pt. „Rozwój regionalny, rozwój lokalny, samorząd
terytorialny”. Chyba wszyscy ze starszego pokolenia u nas
brali w nim udział. I prof. Andrzej Richling, i prof. Mirosława
Czerny. Przez to poznałem, wielu ludzi z innych ośrodków.
Na początku lat 90., dzięki prof. Bogdanowi Jałowieckiemu,
zostałem włączony do zespołu, który przygotowywał fragment reformy terytorialnej kraju. Także ja osobiście i to ta
moja prawa ręka rysowała mapę podziału na powiaty. Na
tyle poznałem Polskę, że nawet prof. Grzegorz Gorzelak
robił ze mną zabawy, że na konferencjach rzucano mi nazwę
gminy, a ja podawałem, z jakimi gminami graniczy! Kolejną
osobą, która, już w końcowym okresie, na swój sposób bardzo mi pomogła, była ówczesna dziekan pani prof. Maria
Skoczek, która zainspirowała mnie, żebym dosyć szybko
rozpoczął starania o uzyskanie tytułu profesora. Natomiast
w moim życiu dydaktycznym ważną rolę odegrała pani prof.
Alicja Kostrowicka, z którą pod koniec lat 80-tych zaczęliśmy
tworzyć specjalizację w zakresie geografii turyzmu.
A.G.: A czy podążanie ścieżką naukową wymagało wielu
wyrzeczeń? Czy było to bardzo trudne?
A.K.: Pani Ado, to pytanie powinna Pani zadać mojej żonie,
a nie mnie, dlatego, że dla mnie to było łatwe! W zasadzie nie
miałem żadnych ograniczeń. Natomiast jasne, że nie było ono
łatwe dla żony, mimo że ja tego nie dostrzegałem, co prawdopodobnie boli ją do dzisiaj. Ja miałem sytuację w miarę dla
mnie wygodną. Przez 16 lat mieszkałem z żoną i z dzieckiem
u moich teściów, mieliśmy jednak działkę letniskową nad
Liwcem, więc kiedy kończyłem moją pracę doktorską, moi
teściowie, moja żona i wtedy 3-letnia córeczka wsiedli w pociąg, bo nie mieliśmy samochodu, i na cały weekend tam pojechali, żeby tatuś mógł dokończyć. Trzeba pamiętać, że to był
1985 rok i wtedy wszystko pisało się na maszynie! Niemniej
jednak, takie zachowanie było ewidentnie pomocą ze strony
mojej rodziny, natomiast ja, no nie wiem… może byłem na
tyle bezwzględny, że traktowałem to jako coś oczywistego?
A.G.: Czy w imię takich wyrzeczeń, uważa Pan, że mimo
wszystko było warto?
A.K.: Na pewno. Mam na przykład ogromną satysfakcję
z naszej córki, która poza tym, że skończyła studia, pracuje
w branży turystycznej i ma bardzo wysokie osiągnięcia zawodowe. Gdybym nie zajmował się nauką, to możliwe, że bym
tego w niej nie zaszczepił. Nie wiem. A może odwrotnie, ja
byłbym teraz zależnym od mojej córki? Na pewno ogromne
znaczenie ma również to, że moja żona jest z wykształcenia
geografem i w dużym stopniu grono naszych najbliższych
znajomych, a jest to właśnie prof. Maciej Jędrusik i jego żona,
dr Mirosław Grochowski, dr Małgorzata Bartnicka. Coś dzieje
się na Wydziale i to samo jest w domu. Taka jest ta nasza geografia! Jest częścią naszego życia prywatnego.
A.G.: Panie Profesorze, pod koniec roku akademickiego
na naszym Wydziale odbędą się wybory władz dziekańskich i jak wiemy, obecny dziekan, pan prof. Andrzej
Lisowski oraz pani prodziekan dr Bożena Kicińska kończą
swoją drugą kadencję, więc w świetle prawa nie mogą
zostać wybrani na następną. Czy tak gruntowne przemodelowanie zespołu dziekańskiego będzie stanowiło punkt
zwrotny w historii Wydziału? Czy wiele się zmieni?
31
A.K.: Pani Ado, bardzo mnie niepokoi, że, pomimo, iż zostało kilka miesięcy nie widać, kto chciałby zostać dziekanem.
A.G.: Czyli nie ma typowej kampanii wyborczej?
A.K.: Przynajmniej ja tego nie dostrzegam. Są jednak dwa
scenariusze. Pierwszy, jeżeli dziekanem zostanie ktoś ze starszego pokolenia, to powinien myśleć o dobrym przygotowaniu swojego następcy. To powiedzmy, nie byłoby najgorsze.
Natomiast drugi, że władzę na wydziale przejmie to młodsze
pokolenie, czyli pokolenie doktorów habilitowanych i profesorów UW. I problem zasadniczy jest w tym, że na dzień dzisiejszy mamy 7 osób z tytułami profesorskimi i przy tych różnych zewnętrznych okolicznościach, może istnieć zagrożenie,
że jeżeli to młode pokolenie nie zrobi szybko tytułów profesorskich, co może być trudne przy pełnieniu obowiązków
administracyjnych, to może być ono ostatnim pokoleniem
dziekańskim na Wydziale, bo po prostu przestanie on istnieć.
Sytuacja wygląda w taki sposób nie tylko w Warszawie,
podobnie jest w Łodzi, Krakowie… To jest w ogóle problem
ogólnopolski. Niestety, takie są przepisy.
32
A.G.: Kończąc naszą rozmowę, chciałabym poprosić, aby
w kilku zdaniach opowiedział Pan, co uważa za szansę dla
naszego Wydziału oraz co stanowi jego mocną stronę?
A.K.: Państwo jako studenci, jesteście bardzo zróżnicowani, bardziej niż to było dawniej. I my jako nauczyciele akademiccy powinniśmy mieć w sobie na tyle dużo zdrowego
rozsądku, żeby wyłapywać te diamenty spośród studentów
poprzez wciąganie ich do współpracy. To nie jest gołosłowne.
Uważam, że powinno się cennych studentów, których jest
naprawdę wielu, angażować w prace badawcze, publikować z nimi. To, tak naprawdę, jest dobra wola studenta, ale
i dobra wola pracownika. Studentów musimy traktować jak
partnerów. Akademickość i Uniwersytet, jak sama nazwa
wskazuje, to społeczność. My nie jesteśmy tu przypadkowo,
mamy jeden wspólny cel.
A.G.: Bardzo dziękuję za rozmowę.
A.K.: Ja również dziękuję.
■ Rozmawiała Ada górna
Krzyżówka
Pionowo:
B1 - norweski prąd morski
K2 - mieszkaniec Bałtyku promowany przez
WWF
A3 - dominuje w skorupie ziemskiej
F4 - brazylijski Metys
A5 - ciepły wiatr
N5 - stolica Samoa
D6 - kalibracja mapy
O7 - kora lipy
B8 - kraj o najwyższym World Happiness
Index
O8 - płynąca tafla lodu
C9 - element asekuracyjny we wspinaczce,
inaczej split
L9 - niedotykalny Hindus
B10 - indiański kajak
O10 - szczyt na Honsiu
B11 - alternatywa dla rolnictwa
konwencjalnego
M12 - wpada do Morza Białego
E13 - miejsce zbiegu kilku wypukłych form
rzeźby terenu
A14 - między Somalią a Ugandą
O14 - akronim państwa nad Zatoką Perską
H15 - uzdrowisko goszczące ekonomistów
i biegaczy
A17 - miara gruntu
E17 - przyrząd do pomiaru odbitego
promieniowania słonecznego
A19 - ustrój polityczny Watykanu
K19 - miasto z Jackowem
K21 - religia narodowa Żydów
B22 - Elektroniczne Czasopismo
Geograficzne wydawane przez UAM
A24 - najdłuższa rzeka Azji
I24 - miasto-ogród położone na południowyzachód od Warszawy
F25 - wieś Boryny
Poziomo:
A14 - urzędowy spis gruntów i budynków
B1 - niemiecki samochód lub argentyńskie
miasto
B10 - prawy dopływ Obu
B22 - stromy, skalisty grzbiet górski
C8 - na mapie punktowy, liniowy lub
powierzchniowy
C13 - słabo zagospodarowany obszar
wewnątrz lądu
D3 - dowódca arabski
D8 - produkt eksportowy Włoch
D21 - afrykańskie zboże
E1 - dojeżdża do Warszawy m.in. z Otwocka
i Legionowa
E5 - przywracanie środowiska do stanu
pierwotnego
F21 - bliski człowiekowi afrykański endemit
G4 - największy stadion Ameryki Północnej
G17 - starszy pasterz owiec
H10 - skafander eskimoski
I1 - w niej obłoki srebrzyste
I15 - główna siedziba ESRI
I24 - …Kinley
J11 - Państwo Środka
J23 - kod IATA lotniska w Wiedniu
K2 - cieśnina dzieląca Półwysep Malajski od
Sumatry
L14 - indiański namiot
L19 - południowokoreańskie konsorcjum
przemysłowe
M1 - np. kenozoiczna
M8 - wieża w klasztorze buddyjskim
N4 - ogród oliwny
N15 - inaczej napowietrzanie
N23 - ostatnia faza Księżyca
O5 - Jacek, autor książek podróżniczych
P1 - państwo ze stolicą w Suvie
P7 - siódma planeta od Słońca
P19 - spis nazw obiektów geograficznych
R5 - placówka dyplomatyczna
R14 - japońska sztuka walki
■ Ania Bilny
33
Zasady dla autorów
Drogi autorze,
Wiemy, jak jest trudno zapamiętać Ci wszystkie wymogi dotyczące przygotowania artykułu do Geoprzeglądu. Dlatego
poniżej umieszczamy te zasady w formie checklisty. Po prostu przed wysłaniem do nas artykułu przejrzyj je i zaznacz kryteria,
które są spełnione. Gdy wszystko będzie OK, wtedy wysłaj.
1. Czy jest tytuł, który zachęca do przeczytania tekstu oraz opcjonalnie
podtytuł?
2. Czy limit jest w granicach: 6400-6500 znaków ze spacjami w przypadku
tekstu na dwie strony (np. artykułu podróżniczego) lub 3900-4000 znaków
ze spacjami w przypadku tekstu na stronę (np. streszczenia pracy licencjackiej) lub 2400-2500 znaków ze spacjami w przypadku tekstu na pół strony (np.
sprawozdania z działalności Koła)?
3. Czy są podane 2-3 wyróżnienia do ramek, do 140 znaków ze spacjami
każdy?
4. Czy tekst jest podzielony na akapity i podrozdziały z tytułami?
5. Czy artykuł jest podpisany przez wszystkich autorów imieniem
i nazwiskiem?
6. Czy tekst został przejrzany pod kątem podwójnych spacji, błędów ortograficznych, literówek, przecinków i kropek(zawsze po wyrazie bez oddzielenia spacją), cudzysłowów (tylko podwójne „”).
7. Czy do artykułu dołączonych jest prynajmniej 5 zdjęć w osobnych plikach (.jpg, .png)? Czy dołączone zdjęcia mają odpowiednią jakość?
8. Czy każde zdjęcie ma w nazwie podany podpis oraz autora zdjęcia (imię
i nazwisko)?
Bezpłatne czasopismo studenckie
Ukazuje się na WGiSR UW
© Geoprzegląd 2015
Adres:
Krakowskie Przedmieście 30
00-927 Warszawa
Mail: [email protected]
Druk:
Drukarnia Invest-Druk
800 egzemplarzy
KAPRYŚNE GRANICE- KORYTARZ CAPRIVI
W 1890 roku rządy Niemiec i Wielkiej Brytanii podpisały traktat Helgoland
– Zanzibar zakładający wymianę terytoriów. Brytyjczycy zobowiązali się oddać
wyspę Helgoland na M. Północnym w zamian za niemiecką wyspę Zanzibar
we Wschodniej Afryce. Dodatkiem do umowy było dopuszczenie Niemieckiej
Afryki Zachodniej (dziś Namibia) do biegu rzeki Zambezi. Krążą plotki, że 400
km korytarz miał być podobno prezentem brytyjskiej królowej Wiktorii i księcia
Alberta dla ich wnuka cesarza Niemiec i króla Prus Wilhelma II. Sam zainteresowany podobno nigdy nie miał okazji zobaczyć swojego prezentu. Liczy się
jednak gest – iście królewski. Takie tam rodzinne interesy…
34
Redakcja:
Monika Bartman, Ada Górna,
Krzysztof Górny, Katarzyna Greń,
Mateusz Kuchta, Natalia Kur, Monika
Miklaszewska, Magdalena Piskorek,
Anna Filipowicz, Zuzanna Kruschewska
Korekta:
Julia Wasilewska, Katarzyna Greń
Design i łamanie:
Katarzyna Greń
Wstawki: Krzysztof Górny
Zdjęcie na okładce: Michał Sętorek
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, zdjęcia
w artykułach są własnością autorów.
Longyearbyen...
Fotoreportaże
Zdjęcia: Katarzyna Greń
35
FotoGeoleria

Podobne dokumenty