Czy istnieje (feministyczne) życie pozakongresowe

Transkrypt

Czy istnieje (feministyczne) życie pozakongresowe
Czy istnieje (feministyczne) życie pozakongresowe?
Podobnie jak prawie wszystkie znane mi działaczki ruchu feministycznego i kobiecego z
Pomorza, tak i ja mam do przedsięwzięcia nazwanego Kongresem Kobiet ambiwalentny,
złożony stosunek. Długo sądziłam, że jestem po prostu obrażona, bo tak jak większość innych
feministek i działaczek organizacji kobiecych „lokalnych”, pozawarszawskich, dowiedziałam
się o Kongresie z mediów i od koleżanek i nikt mnie o nic nigdy nie zapytał; mogłam więc
wybrać: albo zrobić dobrą minę do złej gry i połączyć się we wspólnym kongresowym
entuzjazmie albo pójść za swoim złym samopoczuciem i zbojkotować imprezę.
Jak wiadomo, uczucia resentymentalne są właściwie niewyrażalne (w tym sensie, że prawie
nigdy nie opłaca się ich wypowiadać publicznie), jednak kiedy zaczęłam pisać ten tekst
uświadomiłam sobie, że do dziś czuję się obrażona, i uświadomiłam sobie także, że jestem
również oburzona. I że wcale nie ulatnia się moje poczucie krzywdy, poczucie naruszenia
dóbr osobistych i że rozważenie tego uczucia, analiza gniewu, przynosi rozpoznanie, które
warto wypowiedzieć.
Widzę w koncepcie zorganizowania Kongresu niewątpliwe zalety, dostrzegam dużą
skuteczność tego przedsięwzięcia. Osiągnięcia są oczywiste – wyraźne zwiększenie
widzialności „kwestii kobiecej” w Polsce, poruszenie sprawy parytetów, rozpoczęcie
procedury ich ustanawiania, poprzez wprowadzenie (tymczasowo mam nadzieję) kwot.
Dzięki Kongresowi sprawa udziału kobiet w życiu publicznym stała się czymś, o czym
politycy nie mogą już zapomnieć, czego nie mogą (jak zbędnego balastu) się pozbyć.
Kongres Kobiet jako akt politycznej interwencji był i jest potrzebny, sądzę jednak, że obecnie
przekształca się on w pewien rodzaj instytucji, a o ile da się (może ?) wyrazić zgodę na
tymczasowe instrumentalizowanie przybyłych na Kongres kobiet (a jak sądzę, do czegoś
takiego doszło, stad mój gniew; fakt, że chodzi o kobiety zwiększa delikatność operacji –
kobiety tyle razy były już uprzedmiatawiane, że ponowienie nadużycia, nawet przy
najlepszych intencjach, pozostaje czymś drastycznym); powtarzam, o ile można (?) zgodzić
się na czasowe urzeczowienie dokonywane w imię ważnej interwencji politycznej, o tyle od
Kongresu jako trwałej instytucji politycznej wymagać powinnyśmy czegoś więcej, więcej
odpowiedzialności, więcej demokracji, więcej przyzwoitości. Jeśli w podjętej spontanicznie
reanimacji medyczny debiutant łamie ratowanemu żebra, fakt ten ma niewielkie znaczenie
wobec ocalenia tegoż, jeśli jednak lekarze pogotowia regularnie uszkadzają ratowanym kości,
znaczy to, że działanie instytucji nie jest całkiem dobre.
Obecnie w swoim sposobie istnienia Kongres balansuje pomiędzy statusem jednorazowej
interwencji politycznej a byciem trwałą instytucją życia publicznego i ten chybotliwy modus
vivendi sprowadza na nas, jak sądzę, wiele sytuacji dwuznacznych, niekoniecznie
sprzyjających rozwojowi demokracji w Polsce. A o to przecież w końcu chodzi; my,
feministki, chcemy, żeby polska demokracja stawała się czymś powszechnym i głębokim,
sprzyjającym udziałowi i aktywności kobiet w życiu publicznym, w takim samym stopniu
(ani mniej, ani więcej) jak i innym podmiotom.
Każdego roku my, kobiety uczestniczące w różnego rodzaju ruchach antydyskryminacyjnych,
feministycznych, kobiecych, organizujemy czy współorganizujemy dwa spektakularne
wydarzenia: manify i Kongres. Mają one ze sobą tyle wspólnego, że oba są widowiskowymi
próbami oddziaływania na życie polityczne kraju i oba są demonstracjami mającymi osiągnąć
efekt, którego w inny, stosunkowo szybki sposób nie dałoby się osiągnąć. Różnią się jednak
bardzo.
Manify ciągle pozostają niezbyt skutecznymi, dość rozpaczliwymi właściwie interwencjami
w kwestię widzialności kobiet w życiu publicznym. Kobiece w większości, niezbyt liczne
pochody idą ulicach wielkich i dużych miast, umiejscawiając się lokalnie, regionalnie (manifa
warszawska, choć największa i najważniejsza, jest obecnie jedną z wielu) i jako takie
pozostają u siebie, na głębszej lub płytszej prowincji.
Na o wiele większą skalę zakrojona interwencja Kongresu odbywa się w Pałacu Kultury i jest
wydarzeniem ogólnopolskim, na które zjeżdżają masowo uczestniczki, „delegatki” z całego
kraju. Kongres niewątpliwie jest wydarzeniem i spektaklem o wiele większym i
skuteczniejszym niż manify; w życiu publicznym Kongres bardzo się już liczy, bo
organizatorki kongresu miały już możliwość trzykrotnego pokazania iloma „kobiecymi
dywizjami” dysponują a to niewątpliwie zrobiło wielkie wrażenie na partiach, parlamencie i
ważnych przywódcach kraju.
Jednak silny apel organizatorek Kongresu o akces do polityki, ich niewątpliwe wtargnięcie do
sfery ogólnopolskiej, mainstrimowej, osiągnięte dzięki szczególnej demonstracji siły, dzięki
swoistemu „puszeniu się” na Kongresie i poprzez Kongres, na pokazywaniu, ile też On ma za
sobą kobiecych zasobów, pozostaje ryzykowną grą, bo nieustannie odwołuje się do
nieformalnych, lobbystycznych, czasem nawet na damską modłę klientelistycznych chwytów
(patrz Jolanta Kwaśniewska i inne słynne żony) i jest ekwilibrystycznym działaniem na
skróty.
Ponieważ mam swoje lata i chciałabym zobaczyć inną Polskę, generalnie nie jestem przeciw
kontrolowanemu działaniu na skróty. Tutaj jednak zachodzi coś, co ciągle mnie niepokoi.
Obawiam się, że przedsięwzięcie, które ma pewne cechy teatralnej mistyfikacji,
demonstrowania dużych sił na poły tylko posiadanych (coś jak wioski na wpół
potiomkinowskie) nie dąży do tego, żeby się urealniać, nabierać życia i autentyzmu, lecz
wprost przeciwnie, życia i autentyczności ciągle odbiera temu, co jest - czy bywa - żywe i
autentyczne; sądzę, że widowisko pasożytuje na życiu skromnym i słabym, ale niewątpliwym.
Chciałabym, żeby Kongres Kobiet - szczególna, zbiorowa Nikodema Dyzma - stopniowo
czyniła możliwym pojawienie się polityczek zdolnych do realnego współrządzenia krajem, i
uważam, że nie jest to niemożliwe, ale żeby tak się stało, muszą być spełnione pewne
warunki, które na razie są ignorowane (czasem wręcz działa się na Kongresie przeciwko nim).
Co to są za warunki?
Po pierwsze: szacunek organizatorek Kongresu dla już istniejących, bez ich udziału
ukształtowanych, form samoorganizowania się różnych środowisk i opieranie się Kongresu na
już istniejących organizacjach lokalnych, prowincjonalnych, „tubylczych”. Każda z lokalnych
działaczek, regionalnych przywódczyń i liderek powinna mieć poczucie, że ranga, na która
latami pracowała w swoim środowisku i struktura organizacyjna, którą współtworzyła, jest
uszanowana, uznana i poprzez udział w Kongresie zaprzęgnięta do pracy już w skali całego
kraju. Działające w całej Polsce kobiety i dziewczyny muszą mieć poczucie, że przyjeżdżają
do Warszawy – z Krakowa (jak wiadomo, ten właśnie ważny ośrodek w znacznym stopniu
ignoruje Kongres), Poznania, Mławy, Szczecina, Gdańska, Bydgoszczy - ze swoim
dorobkiem, organizacjami, (czasem bardzo skromnymi) stowarzyszeniami, które już istnieją,
które już wypracowały, że również one zaszczycają Kongres swoją obecnością. Że są
delegatkami swoich środowisk i że jeśli Kongres nie może być - dosłownie - kobiecym
parlamentem, to jednak one same są delegatkami swego miejsca i środowiska, i będzie
moment, w którym ich doświadczenie, inicjatywa, autonomiczne wybory, przykują uwagę
organizatorek Kongresu i kierunek spojrzenia, jak dotąd kierowanego raczej ku Gwiazdom
Kongresowej Gali, odwróci się i ujrzy różnorakie szczegóły od morza do Tatr.
Przybyłe na ogólnopolski zjazd działaczki nie powinny mieć poczucia, że stają na Kongresie
odpodmiotowione, skolonizowane przez Centrum, któremu potrzebne są jako bezimienne
dywizje do okazania prezydentowi, premierowi, czy innym przywódcom wielkich partii.
Wielka akcja kobiet (którą jest Kongres) podjęta w kraju, który przeszedł od 13 grudnia 1981
roku tyle odesłań do domu, tyle lekceważeń społecznej i politycznej aktywności swoich
obywatelek i obywateli, nie może opierać się na fundowaniu tego po raz kolejny
feministycznym i prokobiecym działaczkom. Tymczasem początki Kongresu „w terenie” były
prawie kolonizatorskie. W Regionie Pomorskim urzędniczki z Lewiatana i innych korporacji mianowane z dnia na dzień aktywistkami kobiecymi - organizowały regionalne kongresy, na
które nie zapraszały nawet działających od lat działaczek z Newwu, TAK-u, Partii Kobiet i
innych organizacji; nie ze złej woli, ale z niewiedzy, one same zaczynały od zera. Nic
dziwnego, że lokalne kongresy raczej się nie odbywają (zwłaszcza w miejscach, które miały
własną, autonomiczną działalność przedkongresową).
Rzeczywiste równouprawnienie kobiet jest częścią wielkiej sprawy urealniania demokracji w
Polsce i metody walka o tę równość nie powinny demokracji szkodzić. Musimy się nauczyć
działać w skomplikowanym gąszczu relacji i napięć genderowych, klasowych, rasowych (to,
że ta ostatnia kategoria jest tylko fantomowo obecna w kraju bladych, katolickich twarzy, nie
zmienia faktu, że problemy z nią związane są i tu jak najbardziej realne) i wszelkie działania
na skróty muszą to brać pod uwagę.
Nadreprezentacja na Kongresie warszawskich celebrytek z klasy średniej (okoliczność nie do
uniknięcia, z wielu względów korzystna) powinna być świadomie, autoironicznie wiązana z
teatralnym, bliskim mistyfikacji aspektem Kongresu i równoważona dążeniem do
zakorzeniania się na różnorodnych prowincjach i peryferiach.
Po drugie: nasza polityczna herstory (zwróciła mi na to uwagę Jola Banach w rozmowie,
która toczyłyśmy wracając z III Kongresu). Lekceważenie wiotkich struktur lokalnych
spotyka się na Kongresie z lekceważeniem kobiecej pamięci, choćby walk politycznych
toczonych po 1989 roku: walk z zakazem aborcji, z religią w szkołach, z rosnącymi
wpływami Kościoła.
Trzeba rekonstruować dzieje naszych klęsk po odzyskaniu niepodległości, wyciągac z nich
wnioski, ale także uhonorować najdzielniejsze bojowniczki o prawa kobiet, takie jak Barbara
Labuda czy – generalnie – liderki Parlamentarnej Grupy Kobiet.
I po trzecie: trzeba myśleć czujnie o środkach nadzwyczajnych, o działaniach na skróty.
Pamiętać, że mamy myśleć globalnie i działać lokalnie, a jeśli centralne (też lokalne) zagraża
lokalnemu, to znak, że coś tu nie gra.
Ewa Graczyk