EKSPRESJE t. V - całość publikacji w pliku
Transkrypt
EKSPRESJE t. V - całość publikacji w pliku
Expressions Wydawnictwo Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą Publication of the Association of Polish Writers Abroad Redaktor: Alina Siomkajło (Londyn) Stale współpracuja: Marek Baterowicz (Sydney) Włodzimierz Korcz (Warszawa) Wojciech Ligęza (Kraków) Andrzej Paluchowski (Lublin) Joanna Pasterska (Rzeszów) Janusz Pasterski (Rzeszów) Adresy korespondencyjne: [email protected] 19B Dorville Crescent, London W6 0HH Expressions Rocznik Literacko-Społeczny Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą Rok 2014 Tom V Londyn 2015 © Copyright by Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą Adiustacja, korekta, dystrybucja zagraniczna Redakcja „Ekspresji” Na okładce abp Józef Feliks Gawlina. Fot. udostępniona przez Archiwum Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii ISBN 978-0-9570833-3-2 Printed in Poland Korekta erratowa, łamanie, dystrybucja krajowa Wydawnictwo Test Bernard Nowak ul. Skautów 5/18, 20-055 Lublin tel. 606 359 936; e-mail: test.bn@wp. pl www.bernard-nowak-wydawnictwo-test.com Druk: Oprawa Sp. z o.o., 90-019 Łódź, ul. Dowborczyków 17 Za subwencje na fundusz „Ekspresji” Redakcja i Zarz d Stowarzyszenia serdecznie dzi kuj : Fundacji Mateusza B. Grabowskiego Polonia Aid Foundation Trust oraz indywidualnym Darczy com: Krystynie i Andrzejowi Belskim Ninie Janczewskiej Dorocie Jaworskiej Elżbiecie Wernik Ryszardowi M. Żółtanieckiemu Od redaktora Nie szukam lepszej formuły, kiedy znajduję doskonałą cudzą. (W. Borowy, O poezji polskiej w wieku XVIII, 1948, s. 9) Słuszne nagany rzadko ze złej drogi odwiodą. Sądzeni, mający delikatniejsze uczucia, oddają się wyrokowi potomnych i źle pisać nie przestają, inni prawdziwie szkodliwi, wynajdą zawsze słabszą stronę publiczności i potrafią ją sobie pozyskać. [...] Zawsze pisarze znajdą przyjaciół, chwalców, którzy w nich i w znaczną część publiczności fał szywe uprzedzenia wmówić potrafią. (K. Brodziński, O krytyce, w: Pisma estetyczno-krytyczne, t. 1, s. 148) Zadaniem k r y t y k i je s t w s z y s t ko p o s t aw ić n a w ł a ś c iw y m m ie js c u i ot wor z yć ok no – pozostawiając resztę światłu i czaso wi – nic więcej. Chwalić, ganić, zalecać, stręczyć, poddawać, nastrajać, przedawać... etc. ... to do krytyki wcale nie należy. (C. Norwid, [Sztuka okolicznościowa], w: Pisma wszystkie, t. VI, wyd. J. Gomulicki, 1971, s. 538) Byli niegdyś, pisywali, oddziaływali zbrojni wiedzą i pasją, wierni bezkom promisowej prawdzie krytycy literaccy naszej emigracji, m.in.: Jan Bielato wicz, Michał Chmielowiec, Konstanty A. Jeleński, Józef Mackiewicz, Jadwiga Maurer, Janina Katz Hewetson, Jerzy Stempowski, Tymon Terlecki, Barbara Toporska, Stefania Zahorska. Rok 2014 tom V NAGRODA literacka 2014 Paweł Kądziela – Laureat Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Fot. Marcin Kiedio Józef Maria RUSZAR UKRYTY ZA SWYM DZIEŁEM Paweł Kądziela należy do tych postaci życia publicznego i intelektu alnego w Polsce, które całkowicie chowają się za swoje dzieło, dlatego aż mnie kusi, aby zacytować kilka zdań na temat kogoś innego – żyją cego sześćset lat temu, ale przecież charakteryzującego także bohatera tego szkicu. W eseju Herberta Piero della Francesca czytamy o ulubio nym malarzu Poety: 10 Józef Maria RUSZAR Co wiemy o jego życiu? Nic, albo prawie nic. Nawet data jego urodzenia jest niepewna i historycy piszą po gwiazdce 1410-1420. [...] Nie można napi sać o nim romansu. Jest tak szczelnie ukryty za swoimi obrazami i freskami, że niepodobna domyśleć się jego życia osobistego, jego miłości i przyjaźni, ambicji, gniewu i smutku. Dostąpił najwyższej łaski, jaką darzy artystów roz targniona historia, gubiąca dokumenty, zacierająca ślady życia. Jeśli trwa, to nie dzięki anegdocie o nędzach swego życia, szaleństwach, upadkach i wzlo tach. Cały został pochłonięty przez swoje dzieło. 2014 tom V W tym porównaniu nie ma krzty przesady. W czasach, kiedy naj głupsza gwiazdeczka lub marny polityk musi się pławić w sławie „na fejsiku”, pełniejszego biogramu jednego z najważniejszych animatorów życia intelektualnego w Polsce nie sposób „wygooglać”. Jeżeli już się znajdzie jego nazwisko, to tylko w kontekście prowadzenia dzieła jego życia – Biblioteki „Więzi”. To za nią schował się redaktor, jak Piero za swymi obrazami. Łatwiej znaleźć coś na temat jego rodziców. Geny Ojciec, Jerzy Kądziela, urodzony w Warszawie w 1927 roku, uczest nik Powstania Warszawskiego, zmarł w roku 1984. Podobnie jak jego syn, całkowicie schował się za swoje dzieło. Był sławnym redaktorem i komentatorem pism Żeromskiego (w sumie prawie dwadzieścia pozy cji książkowych!), w szczególności wydawcą listów i dzienników wiel kiego pisarza, jego biografem, a przede wszystkim autorem zasadniczej pracy Stefan Żeromski 1864-1925. Poradnik bibliograficzny (Biblioteka Narodowa 1964). Nietrudno zauważyć, jak paralelne są intelektualne zainteresowania redaktora Biblioteki „Więzi” i zmarłego pracownika Instytutu Badań Literackich. Syn poszedł w ślady ojca, co łatwo zauwa żyć, czytając spis wydanych pozycji, a jego największym dziełem jest monumentalna praca Twórczość Zbigniewa Herberta. Monografia Bibliograficzna (Warszawa 2009), zresztą dedykowana ojcu i bratu. Matka pochodzi z rodziny ziemiańskiej, stąd i dłuższa pamięć hi storyczna. Ojciec do nazwiska przywiązywał dużą wagę, pilnował właściwej artyku lacji i pisowni, bo mylono i wymawiano „Ziółkowski”. [...] Nosił też na palcu [...] sygnet z herbem Jastrzębiec. Przeczytałam później, że to jeden z najbar dziej popularnych herbów i pieczętowały się nim liczne rody UKRYTY ZA SWYM DZIEŁEM 11 – zapisze w swojej wspomnieniowej książeczce Teresa Żółkowska-Ką dzielowa, ostatnia dziedziczka nazwiska. Po synach – Łukaszu i Paw le – nie było jednak znać chęci kontynuowania szlacheckich tradycji. Bliższa im była tradycja inteligencka, o której tak przenikliwie pisał Bohdan Cywiński w Rodowodach niepokornych – biblii ówczesnej młodzieży. Kontrą wobec ziemiańskich tradycji była też socjalistyczna atmosfera środowiska w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej, choć przecież i tam nie brakło „bezetów” czyli byłych ziemian. Synom raczej nie imponowało, że za jednego z Żółkowskich wyszła rodzona siostra Tadeusza Kościuszki, a i biskupa o tym nazwisku by się znalazło. Takie parantele raczej nie interesowały Łukasza i Pawła. Woleli śpiewać „Nigdy z królami nie będziem w aliansach...”, a może i z biskupami? KIK-owi intelektualiści cenią sobie niezależność, także od kościelnej hierarchii. Katoliccy intelektualiści mają nawet tendencję do pouczania biskupów, ale ta maniera akurat nie przeszła na ród Kądzielów. Nie mniej jednak Paweł Kądziela odziedziczy portrety prapradziadków. Taka była ówczesna patriotyczna norma. W styczniu do lasu poszło trzech starszych synów. „Najmłodszy Kazimierz w chwili wybuchu zaledwie czternastoletni [...] donosił tylko z ojcem żywność i broń do oddziału”. Zesłani na Syberię synowie stracili kontakt z rodziną. Jeden zginął, drugi może i przeżył, ale nie wrócił, bo po odbyciu kary został wysłany na „posielenije”. Tylko jednemu – Stanisławowi – udało się ja koś zatrzymać w Moskwie, i to jako nauczycielowi gry na fortepianie, a więc w komfortowych warunkach, ale do Polski już nigdy nie wró cił. Ostał się więc jedynie ten, który był za mały, aby wyruszyć w pole – Kazio i jego siostra Celina. Miała po kim nosić czarną suknię prapra babcia Pelagia. Kazimierz ukończył rosyjskie szkoły i powoli piął się po szczeblach urzędniczej kariery w dziale ubezpieczeń, by znaleźć się w Kielcach z rangą „radcy dworu” i pensją 750 rubli rocznie. Z tego okresu życia rodziny Żółkowskich zachowało się sporo informacji w młodzieńczych NAGRODA literacka 2014 Ludwik Żółkowski jest na nim mężczyzną w sile wieku o pełnej, owalnej twarzy i wyraźnie zarysowanej łysinie. Ubrany jest na czarno. Być może jest to mundur, ale na ciemnym tle, z którym się zlewa, trudno to rozeznać. Por tret prababci Pelagii Anny jest wyraźniejszy [...] Obok przeważającej czerni występują [w jej stroju] kolory biały i czerwony. Żałobę narodową zaczęto po dobno nosić jeszcze przed powstaniem, po śmierci „pięciu poległych”. 12 Józef Maria RUSZAR Dziennikach Stefana Żeromskiego, pieczołowicie potem wydawanych przez Jerzego Kądzielę. Sam pisarz nieco romansował z najmłodszą córką tego „poczciwego Litwiniska”, jak nazywał ojca panny Celiny. Żeromski zapisywał swoje afekta w dzienniku, ale nie ożenił się z in teligentną, wykształconą i wrażliwą panną, bo nie miała posagu, czyli była goła jak i on sam. Celina została kimś w rodzaju „siłaczki”, choć nie jest pewne, czy stanowiła prototyp bohaterki znanego opowiada nia. A młody pisarz dobrze się ożenił i wyjechał do Szwajcarii. Dziadek Pawła Kądzieli, Paweł Żółkowski, miał zainteresowania his toryczne, ale silna rusyfikacja Kongresówki nie rokowała, by ewentual ny nauczyciel ojczystych dziejów miał jakieś pole do popisu. Na bardziej praktyczne studia pojechał więc do Wiednia, na tamtejszą politechnikę. Do Legionów Piłsudskiego się nie zgłosił. W listopadzie 1918 roku był już w Warszawie i rozbrajał Niemców. Później brał udział w walkach z Ukraiń cami o Lwów (miał odznakę Orląt Lwowskich), a w roku 1920 w wojnie bol szewickiej 2014 tom V – pisze o swoim ojcu Teresa z Żółkowskich-Kądzielowa. Jakież to typo we dla tamtej generacji! Zostawszy inżynierem (po odzyskaniu przez Polskę niepodległości pracował w warszawskiej Dyrekcji Wodociągów i Kanalizacji), tym samym potwierdził swym własnym życiem znany socjalny schemat ewolucji polskiego ziemiaństwa, które po powstaniu styczniowym, tracąc majątki, powoli przechodziło w szeregi polskiej inteligencji. W 1926 w Warszawie urodziła mu się córka Teresa. Paweł Żółkowski zmarł nagle w 1937 roku, nie doczekawszy katastrofy pol skiego państwa. Na nim skończyła się męska linia starego litewskiego rodu, którego początki wywodzą się gdzieś pod Święcianami – okolicy znanej z Ballad i romansów Mickiewicza. Formacja Teresa i Jerzy Kądzielowie mieli dwóch synów: Łukasza i Pawła. Starszy Łukasz, znany działacz niepodległościowy i historyk, zmarł w 1997 (do dziś jak się jakiś polityk chce pochwalić przyzwoitym na zwiskiem, to wymienia Łukasza w swej kampanii wyborczej). Miał ra czej naturę działacza i badacza jednocześnie, stąd jego zaangażowanie w presolidarnościową opozycję lat 70. (jako jeden z tych, którzy jeździ li na procesy robotników Ursusa i Radomia, był współpracownikiem KOR-u), następnie w powstającą NSZZ „Solidarność”, a później, już w stanie wojennym, praca w Prymasowskim Komitecie Pomocy Oso bom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom. Tam zresztą – podczas milicyjnego napadu w maju 1983 na siedzibę Komitetu w klasztorze św. Marcina na Piwnej – Łukasz został pobity, porwany przez cywil nych funkcjonariuszy i wraz z kilkoma kolegami wywieziony nocą do kampinoskich lasów, gdzie upozorowano „rozwałkę”. W wolnej Polsce kilkanaście lat trwał proces Edwarda Misztala i Janusza Smugi – funk cjonariuszy odpowiedzialnych za napad i pobicie. Sprawcy nie ponieśli kary, wręcz przeciwnie – mają się dobrze jako członkowie postkomu nistycznego establishmentu. I słusznie, bo losy obywateli powinny od zwierciedlać dzieje ojczyste, a nawet je symbolizować. Łukasz jako historyk zajmował się przede wszystkim przełomowym wiekiem XVIII – czasem rozbiorów i Konstytucji 3 Maja. Charaktery styczne, że jego praca doktorska Między zdradą a służbą. Fryderyk Moszyński 1792-1793 wyrosła z zainteresowania problematyką narodowej zdrady i kwestią granic kompromisu dopuszczalnego w działalności politycznej. Pytanie sprzed dwóch wieków aktualne było także w dru giej połowie wieku XX: Czy można, a jeśli tak, to w jakim zakresie wol no godzić się na uczestnictwo we władzach niesuwerennego państwa, aby nawet w najbardziej niekorzystnych warunkach działać na rzecz dobra wspólnego? Niestety, przedwczesna śmierć Łukasza Kądzieli prze rwała jego prace nad konfederacją targowicką. Ta niedokończona habi litacja została opublikowana pośmiertnie pod tytułem Od konstytucji do insurekcji. Młodszy o trzy lata Paweł także wyrastał w Sekcji Rodzin, a potem w Sekcji Kultury – jak nazywano młodzieżówkę Klubu Inteligencji Ka tolickiej. Wcześniej ukończył Szkołę Podstawową nr 18 w Śródmieściu oraz Liceum im. Żmichowskiej. To dobrze znane warszawskie placów ki, z ciekawą historią i jednocześnie charakterystyczne dla PRL-u ze względu na przemieszanie środowisk. Podstawówka miała kształcić ko munistyczne elity, stała więc na przyzwoitym poziomie, ale uczęszczały do niej także dzieci rodzin KIK-owskich i znanych opozycjonistów. Podobnie było w sławnej Żmichowskiej, która wprawdzie miała swe naj lepsze lata już za sobą, ale ciągle było tam kilku nauczycieli z dawnego zaciągu. Nie nauczyciele jednak, a atmosfera liceum kształtowała młodzież, która już wtedy miewała kłopoty z władzą, jak choćby za stawienie się w ambasadzie sowieckiej, aby w rocznicę Wielkiej Rewolucji Paździer 13 NAGRODA literacka 2014 UKRYTY ZA SWYM DZIEŁEM 2014 tom V 14 Józef Maria RUSZAR nikowej wpisać się do Księgi Pamiątkowej. „Życie Warszawy” napisało bowiem, że warszawiacy tłumnie odwiedzają ambasadę, aby wpisać rocznicowe gratulacje. Obnażenie fikcji było łatwe, bo oczywiście żad nej księgi nie było. Tłumów też. Uczniowie zaś o mało nie wylecieli ze szkoły. Młodzież namiętnie uczęszczała na kółko teatralne, wystawiając nie tylko trefne w PRL-u Dziady, ale także Powrót posła (ach, ten koniec Rzeczpospolitej!), a nawet montaż wierszy Zbigniewa Herberta. Ale główną formację dawał KIK i raczkująca opozycja. Młody Paweł Kądziela jeszcze w liceum uczęszczał na tajne komplety w mieszkaniu Lipskich, gdzie między innymi Władysław Bartoszewski uczył historii Polskiego Państwa Podziemnego (podręcznikiem była książka Stefana Korbońskiego pod tym tytułem). Krzysztof Dybciak – wtedy jeszcze magister, a nie profesor literatury – uczył w KIK-u interpretacji wier szy Herberta, a także literatury zakazanej. Dzieci inteligenckiej elity warszawskiej nie miały kłopotów z dostępem do paryskiej „Kultury” czy bezdebitowych książek, a miały możność obcowania z takimi in telektualistami, jak Andrzej Kijowski i Bohdan Cywiński. Były uprzy wilejowane, to prawda, ale też zwracały przywilej swą postawą i pracą. Uzupełnieniem obywatelskiej i społecznej edukacji stały się „formacyj ne obozy” w Pewli Małej – KIK-owskim ośrodku pod Żywcem, oraz wyjazdy w góry. Bardzo trudno dzisiaj wytłumaczyć, co dla ówczes nego duchowego rozwoju młodzieży znaczyło zwyczajne wędrowanie po Tatrach czy Beskidach albo dalej – po półdzikich Bieszczadach. Faktem jest, że na południu Polski czuło się nie tylko wiatr góralskiej ślebody, ale spotykało się pewien typ ludzi. Było to ważne doświadcze nie, choć tak trudno uchwytne w opisie. Studenckie czasy Pawła Kądzieli przypadły na okres wzbierającej rewolucji. Paweł nie miał zacięcia działacza i w porównaniu ze swym starszym bratem na pewno był bardziej zdystansowanym człowiekiem, ale i on wziął udział w przemianach, choć na swój, to znaczy intelektu alny, sposób. Odgrywał znaczącą rolę w kołach naukowych – instytucji żywej w Warszawie, przynajmniej na wydziałach historii, filologii, so cjologii i matematyki Uniwersytetu – dlatego też wraz ze swoim Kołem Polonistów w roku akademickim 1980/81 przygotowywał projekt re formy programowej studiów filologicznych. Specyfiką warszawską były też próby odrodzenia studenckiej samorządności. Zaraz po ukończeniu studiów zaczął pracować w „Więzi”, a od 1986 roku był już najmłodszym z dotychczasowych dyrektorów Biblioteki UKRYTY ZA SWYM DZIEŁEM 15 Dzieło Charakterystyczną cechą Biblioteki „Więzi” są publikacje niszowe, a dotyczy to nawet uznanych pisarzy, których dzieła podstawowe mogą liczyć jeśli nie na gruby zarobek, to przynajmniej na brak straty finan sowej. Modelowy jest pod tym względem przypadek spuścizny po Zbig niewie Herbercie. Wiersze wydają Kryniccy w „A5”, na eseje ma patent Barbara Toruńczyk i jej „Zeszyty Literackie”, ale mniej rynkowe Dramaty (niezwykle pieczołowicie opracowane przez J. Kopcińskiego) czy wymagające benedyktyńskiej pracy teksty rozproszone Poety, to już domena Laureata. A przecież bez Węzła gordyjskiego – monumental nego tomu stworzonego przez Pawła Kądzielę – wiedza o Zbigniewie Herbercie byłaby nie tylko niekompletna, ale wręcz miejscami bała mutna. Po prostu bez tego grubego tomiszcza niemożliwa jest interpre tacja poglądów autora Trenu Fortynbrasa oraz śledzenie jego rozwoju jako literata. Podobnie ma się rzecz ze spuścizną Zygmunta Kubiaka. O ile ryn kowo zyskowne dzieje literatury, mitologii oraz historii Greków i Rzy mian ukazały się w komercyjnym wydawnictwie „Świat Książki”, o tyle ważne, ale bardziej elitarne szkice i eseje tego badacza kultury śródziem nomorskiej mogły się ukazać już tylko w Bibliotece „Więzi” – a jest tego kilka tomów. Identycznie jest ze spuścizną Andrzeja Bobkowskiego, Jana Lechonia, Kazimierza Wierzyńskiego, Jarosława Iwaszkiewicza i wielu, wielu innych wybitnych pisarzy, których listy, dzienniki czy eseje można znaleźć tylko w elitarnej serii prowadzonej przez Pawła Kądzielę. Są to pozycje skazane na margines zarówno przez rynek, jak i zmia ny cywilizacyjne, preferujące rzeczy łatwe, miłe i przyjemne, a przede wszystkim nie wymagające wysiłku przyswojenia tradycji traktowanej jako balast, a może i przeszkoda. Stąd jego współpraca z wybitnymi historykami, historykami literatury oraz eseistami, za czym idą publi kacje prac tak różnorodnych, jak Tomasza Łubieńskiego Molier nasz współczesny, Bohdana Pocieja Romantyzm bez granic, Andrzeja Wer NAGRODA literacka 2014 „Więzi”. Po odzyskaniu niepodległości przeprowadził proces unieza leżnienia serii od Wydawnictwa „Znak”. Tak więc niemal 30 lat kie ruje jedną z najbardziej intelektualnie istotnych oficyn wydawniczych w Polsce. W czasach rewolucji i transformacji to zjawisko niemal nie spotykane. 16 Józef Maria RUSZAR nera Polskie, arcypolskie, Marii Danilewicz Zielińskiej Polonica portugalskie czy dwutomowe wydanie zbioru szkiców znakomitego krytyka literackiego Jana Józefa Lipskiego (Słowa i myśli). Bywa, że są to prace stricte naukowe, jak Nasłuchiwanie Jacka Kopcińskiego, poświęcone dramaturgii Zbigniewa Herberta, Dramat religijny Tołstoja Radosława Romaniuka albo Nowojorski pasjans Beaty Dorosz, poświęcony Pol skiemu Instytutowi Naukowemu w Ameryce i wybitnym twórcom – Wierzyńskiemu i Lechoniowi. Ciekawostka i ewenement zarazem: często są to zbiory not lub sta łych rubryk z pism literackich, które – znikliwe – ulegają zapomnieniu, a stanowią żywe świadectwo życia literackiego, jak Podróże po Szpargalii Juliusza W. Gomulickiego czy Andrzeja Biernackiego Abeandry (wybór not z „Twórczości”). Jak ważne jest utrwalenie tego rodzaju publikacji, redaktor wie z własnego doświadczenia, skoro przez bez mała 23 lata prowadził na łamach miesięcznika „Więź” niepowtarzalną i bezcenną dla pamięci kulturalnej rubrykę „Zmarli”. W rzeczowych i zwięzłych biogramach odnotowywał w niej sylwetki, dokonania i losy tak wy bitnych, jak i szarych pracowników narodowej kultury, budując w ten sposób panoramę losów polskiej inteligencji końca XX wieku. Niestety, kontynuowanie jej stało się niemożliwe, a przyczyny tego stanu rzeczy autor wyjaśnił w kwietniowym numerze miesięcznika z 2009 roku: 2014 tom V Ostatni to już odcinek nekrologicznej kroniki prowadzonej na tych ła mach od września 1986 roku. Pisząc noty o zmarłych w kraju i na obczyźnie, wzorowałem się na pracy Piotra Grzegorczyka, Władysława Bartoszewskie go, Józefa Chudka i Andrzeja Biernackiego, którzy po 1956 roku w różnych wydawnictwach ciągłych i w różnych okresach prowadzili podobne kroniki. Zamykam tę rubrykę, gdyż na skutek mniejszej liczby wydawanych zeszytów WIĘZI w roku, informacje tu podawane straciły na aktualności. Poza tym wobec rozwoju Internetu większość zawartych tu wiadomości można bez trudu tam odnaleźć. Wszystkim Czytelnikom dziękuję za życzliwość (pk). Paweł Kądziela jest nie tylko wydawcą, ale także animatorem, kreato rem lub inspiratorem powstawania książek – tak opublikowano ste nogramy z rozmów Jaroszewicza i Gierka ze stoczniowcami Szczecina (M. Paziewski, Debata robotników z Gierkiem). Jest także szperaczem, który postanawia wydrukować gotowy zbiór wypowiedzi o socreali zmie z Polskiego Października, zatytułowany Rachunek pamięci. Ta ostatnia pozycja jest pasjonującym dokumentem z historii mentalności UKRYTY ZA SWYM DZIEŁEM 17 A kiedy Tyran spłodził prowokatora, a prowokator spłodził donosiciela, i wszystko, co ludzkie, popadło w podejrzenie, zaciągnięto wartę więzienną nad słowem. Swoje aresztowanie w 1948 roku tak komentuje Paweł Jasienica: Wiele przykrych i słusznych rzeczy napisano ostatnio o dawnym MBP [Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego]. Obawiam się jednak, że jakiś przyszły historyk gotów nie całkiem uwierzyć tym zarzutom, gotów może nawet wysławiać liberalizm władz śledczych, które puszczały mimo uszu do NAGRODA literacka 2014 politycznej jako zapis stanu umysłów w roku 1956. Cenzura w ostatniej chwili nie dopuściła tego zbioru szkiców pisarzy, którzy wzięli udział albo wręcz organizowali socrealizm polski lat 50. (niektórzy za sowiec ką rewolucją opowiedzieli się już w Lublinie w 1944, a najzatwardzialsi we Lwowie w 1939). Pozycja tym ciekawsza, że w pierwszym szoku literaci wypowiadali się raczej uczciwie, z poczuciem winy i zawstydzenia, a przede wszyst kim nie zdążyli jeszcze przemyśleć misternej linii obrony, służącej sa mousprawiedliwieniom – to przyjdzie z czasem, kiedy trzeba będzie walczyć o utrzymanie się na literackim Olimpie i walczyć z „lustrato rami”. Pod tym względem pouczające jest porównanie z późniejszymi o trzy dekady wywiadami Jacka Trznadla (Hańba domowa, 1986) albo rozmowami Magdaleny Bajer (Blizny po ukąszeniu), w których – już po odzyskaniu niepodległości – tłumaczą się byli partyjni naukowcy. Książka J. Trznadla, wydana w Instytucie Literackim, spowodowała ostracyzm wobec „bezwzględnego inkwizytora”, jakim okazał się Zbig niew Herbert, który ośmielił się powiedzieć, że chodziło o apanaże i złą wolę, a nie jakieś „postępowe złudzenia”, ale wywiady M. Bajer prze szły bez większego echa. Może dlatego, że blizny nie były nadmiernie rozdrapywane, a w realnej Polsce szybko zarosły podłością, co jest tym łatwiejsze, że o Żeromskim nikt już nie pamięta, zwłaszcza lewica. Ciekawe, że w czasie tzw. „odwilży” o wiele ostrzej wypowiadali się nie tylko ci, którzy w hańbie nie brali udziału (jak Hanna Malewska czy Jerzy Zawieyski), ale także sami zainteresowani – jeśli nie wziąć pod uwagę biadoleń Jalu Kurka, że zawistni „pryszczaci” wcale mu nie chcieli wydawać jego prawomyślnych dzieł, napisanych jeszcze za sana cji, a więc dla komunistów w heroicznym okresie. Znamienne są słowa Anny Kowalskiej (powieściopisarki znanej z tematów antycznych), któ ra metaforycznie podsumowała: 18 Józef Maria RUSZAR 2014 tom V nosy gorliwie składane przez prasę, nie zarządzały aresztowań, nie rozpoczy nały dochodzeń. Nie bronię Różańskiego. Twierdzę natomiast, że nie tylko on i jemu podobni odpowiadają za wytworzenie atmosfery moralnej, w której mogło rozkwitać polityczne gangsterstwo, ubrane w pozory prawa. To jest opinia o literatach, a nie o policjantach w systemie totalitarnym. Nie jedyna w tym eseju. Dokument epoki tym ważniejszy, że później nikt nie ośmielił się wypowiedzieć takiej opinii publicznie bez groźby, że zostanie zakwalifikowany do kategorii mściwych lustratorów. Skupiłem się na publikacjach literackich, okołoliterackich i histo rycznych, co jest wynikiem osobistych preferencji, a przecież ważnym wątkiem Biblioteki „Więzi” jest wychowanie katolickie, religia, a na wet teologia, nie mówiąc już o serii prezentującej twórców filmowych. Rzecz w tym, że nie jest możliwe przedstawienie całości dokonań Re daktora i jego zespołu. Gdyby jednak pokusić się o scharakteryzowanie osobistych zain teresowań Pawła Kądzieli, to można przypuszczać, że preferuje litera turę międzywojenną i jej światy, stąd w jego opracowaniu na przykład wspomnienia o Antonim Słonimskim. A że wielu wybitnych poetów II Rzeczpospolitej znalazło się po wojnie na emigracji, to bardzo czę sto przewija się wątek polskiego wychodźstwa, o czym świadczy cykl przygotowanych przez niego wspomnień o Kazimierzu Wierzyńskim i Janie Lechoniu. Zbiory tekstów, zwłaszcza zebrane z pism emigracyj nych, nie tylko przywracają polskiemu czytelnikowi literaturę ciągle źle obecną w Kraju, ale też poniekąd zastępują rzadkie monografie twórców emigracyjnych i przybliżają literacki świat polskiej diaspory oraz słabo znany, bo dopiero od niedawna przywracany, obraz życia elit w Dru giej Rzeczpospolitej (tu – z nowszych publikacji – trzeba wymienić Ka zimierza Fudakowskiego Między endecją a sanacją. Wspomnienia ziemianina, Powroty Felicji Lilpop-Krance, Dzienniki i wspomnienia Anny Iwaszkiewiczowej), choć w tym zestawieniu nie brak i przybliżeń cza sów najnowszych, jak Dzienniki z lat 1954-1957 J.J. Lipskiego czy Folklor tamtych lat Anki Kowalskiej – rzecz o opozycji lat siedemdziesiątych. Czy w świetle tych dokonań i zasług może kogoś dziwić, że Stowa rzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą postanowiło przyznać swoją do roczną nagrodę Pawłowi Kądzieli? Kraków, 16 listopada 2013 UKRYTY ZA SWYM DZIEŁEM 19 Wieczór Laureata prowadzi Jacek Ozaist – Sala Malinowa POSK. Fot. Krystyna Kulej W oczekiwaniu na kolację w galowej części restauracji „Łowiczanka” w POSK-u. Od lewej: dr Józef Ruszar, Katarzyna Kądziela, Paweł Kądziela (Wydawnictwo Więź), Alina Siomkajło, Krystyna Kulej, Ryszard M. Żółtaniecki, Bernard Nowak (Wydawnictwo Test), Elżbieta Wernik, NN, Nina Karsov (Wydawnictwo Kontra). Fot. Arkadiusz Jastrząbek Rok 2014 tom V Paweł KĄDZIELA NIEZAPOMNIANY KLIMAT Składam serdeczne podziękowania Jury Nagrody za jej przyznanie. Dziękuję organizatorom – Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich za Grani cą – za przygotowanie tak pięknej uroczystości. To dla mnie wielki zaszczyt być piątym – po Romualdzie Werniku z Londynu, Andrzeju Doboszu z Paryża, Marku Baterowiczu z Austra lii i Andrzeju Buszy z Kanady – laureatem tej prestiżowej Nagrody Lite rackiej. Dziękuję sponsorowi Nagrody – Fundacji Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii. Stowarzyszenie Polskich Komba tantów WB to bardzo zasłużona instytucja dla niepodległości Polski; od początku swego istnienia dbała o rozwój życia kulturalnego na emi gracji. Od kilkudziesięciu lat finansuje nagrody literackie. W najśmiel szych marzeniach nigdy nie sądziłem, że moje nazwisko pojawi się w długim szeregu, na którego czele stoją Kazimierz Wierzyński (mój ulubiony pisarz, któremu poświęciłem wiele lat badań) i Gustaw Her ling-Grudziński, którego utwory miałem zaszczyt wydawać w Biblio tece „Więzi”, a z nim samym spotykać się i dyskutować o wielu spra wach w Paryżu, Warszawie czy Lublinie. Dziękuję doktorowi Józefowi Ruszarowi za wygłoszenie laudacji. Potym, co usłyszałem, właściwie mógłbym już umrzeć, ale słowa Pana Doktora – tak miłe dla mnie – zobowiązują do dalszej pracy. Tak uroczysta chwila jest dobrą okazją do spłacenia długów wdzięcz ności. Przede wszystkim osobom, które po wojnie mieszkały w Londynie, a których domy i serca zawsze były otwarte dla młodego, ciekawego świata i dziejów najnowszych historyka literatury. Miałem to szczęście, NIEZAPOMNIANY KLIMAT 21 że dane mi było poznać osobiście i wielokrotnie rozmawiać tu, nad Ta mizą, z wybitnymi postaciami emigracji, których dziś już nie ma wśród nas – z panią Lidią Ciołkoszową, Stefanią Kossowska, Anielą Mieczy sławską, z prof. Tymonem Terleckim, prezydentem Edwardem Raczyń skim, a z młodszego pokolenia – ze Zdzisławem Jagodzińskim i Jerzym Kulczyckim. Podczas spotkań i odwiedzin u nich miałem okazję – wzrastając w Polsce rządzonej przez komunistów – na chwilę wejść w niezapom niany klimat przedwojennej inteligencji warszawskiej. W aurę tej pra wie nieistniejącej już dziś formacji, o której Anna Micińska pisała przed laty, że była Dziś dziękuję im za mądrość, okazaną przyjaźń, za wszystko, co zrobili dla suwerennej i niepodległej kultury polskiej. Pozwólcie Państwo, że podziękuję jeszcze założycielom środowiska „Więzi”, też już niestety nieżyjącym – Tadeuszowi Mazowieckiemu i Wojciechowi Wieczorkowi, który zaraz po ukończeniu przeze mnie studiów, przyjął mnie w stanie wojennym do pracy w redakcji mie sięcznika, a po czterech latach powierzył prowadzenie naszego wydaw nictwa, pozostawiając dużą autonomię w budowaniu linii programo wej oficyny oraz dużą swobodę w dobieraniu autorów i tytułów. Obaj Redaktorzy zawsze życzliwie przyjmowali inicjatywy publikowania w kraju dzieł pisarzy emigracyjnych. Dziękuję wszystkim Państwu, że zechcieliście przybyć na tę uro czystość i swą obecnością ją uświetnić. Jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję. NAGRODA literacka 2014 Formacją ludzi mądrych i dzielnych. Wyrosłych i ukształtowanych w kręgu, w którym słowo „kultura” oznaczało nie tylko wiedzę, wykształcenie, talent, mniejsze lub większe rozeznanie w literaturze i sztuce, lecz także cały szereg z nim związanych imponderabiliów. Takich jak honor, lojalność, wierność. Otwartość i brak jakichkolwiek uprzedzeń. Także poczucie współodpowie dzialności – jeśli nie za losy świata, to na pewno za bliźnich, jakimkolwiek mówiliby językiem. Rok 2014 Inedita Mateusz ANTONIUK O LISTACH OBERTYŃSKIEJ O tekście Z Portabelkiem po Portugalii to tytuł umowny dla wyboru listów Beaty Obertyńskiej, przyjęty na potrzeby niniejszej edycji. Dotyczy on specy ficznego i, jak można sądzić, niedokończonego tekstu literackiego o tema tyce podróżniczej. Objaśniający komentarz do utworu rozpocznę od zary sowania jego bezpośredniej genezy. Wiosną 1936 roku Beata Obertyńska skorzystała z zaproszenia swo ich przyjaciół: Zofii z Wańkowiczów Romerowej (zwanej Ziutą) oraz Ta deusza Romera, zasłużonego dyplomaty polskiego, naówczas kierownika poselstwa RP w Lizbonie. Trasa podróży wiodła linią kolejową ze Lwowa do Neapolu, następnie zaś transatlantykiem – przez Syrakuzy, Algier, Gi braltar – do Lizbony. W gościnie u Romerów Obertyńska przebywała od końca marca do lipca 1936 roku, po czym udała się w morsko-kolejową drogę powrotną z krótkim paryskim postojem. Podczas kilkumiesięcz nego pobytu w Portugalii poetka uczestniczyła w życiu towarzysko-kul tom V 24 Mateusz ANTONIUK 2014 tom V turalnym Lizbony (liczne przyjęcia, spotkania dla dyplomatów, ich rodzin i znajomych), przede wszystkim jednak poznawała najciekawsze zabytki oraz przyrodnicze atrakcje tego miasta i kraju. Równocześnie prowadziła intensywną korespondencję. Obertyńska pisała regularne, obszerne listy; najwcześniejsza data owej epistolarnej aktywności to 6 marca 1936 (list pisany w pociągu pod Wiedniem), najpóźniejsza zaś – 23 lipca (w pocią gu do Lwowa). Główną adresatką była młodsza o trzy lata siostra Beaty Obertyńskiej, Aniela z Wolskich Pawlikowska, zwana przez rodzinę Lelą (artystka plastyczka, zajmująca się m.in. grafiką, ilustracją książkową i malarstwem portretowym). Wolno jednak przyjąć, iż dalszym i zamie rzonym adresatem listów był także szerszy krąg rodzinno-przyjacielski. Korespondencja służyła niewątpliwie podtrzymywaniu relacji z najbliż szymi osobami, dzieleniu się bogactwem wrażeń, doświadczeń, olśnień oraz własnych przemyśleń na temat poznawanego (i w znacznej mierze egzotycznego) świata. Niewykluczone, iż pisanie listów było także sposo bem porządkowania i utrwalania podróżniczego doświadczenia. Jeszcze w trakcie portugalskich peregrynacji Beata Obertyńska przy gotowała i wysłała do redakcji „Prosto z Mostu” teksty trzech felietonów reportażowych – zapewne zamówionych, o czym świadczy ich szybkie opublikowanie (były to felietony: Ogród Monserratu, nr 26 z 28 czerwca; U Kapucynków za siedmioma górami, nr 27 z 5 lipca; O królewskich karocach, nr 32 z 26 lipca). Artykuły te powstawały na kanwie listów do sio stry, wykorzystując nie tylko ich tematy, lecz także – mniej lub bardziej „przetworzone” – zdania i akapity. Po zakończeniu podroży, już w Polsce, Beata Obertyńska wykonała zastanawiającą pracę redakcyjną o nieoczy wistym charakterze. Przepisała mianowicie wszystkie listy, tworząc „cią gły”, liczący sto osiemdziesiąt pięć stron maszynopis. Zachowany został przy tym pierwotny podział na datowane listy, natomiast istotnemu prze redagowaniu uległy teksty poszczególnych epistoł. Wojciech Ligęza, autor wnikliwego studium poświęconego „portugalskiej prozie” Beaty Ober tyńskiej, zauważa*: Zniknęły rozpoczynające listy – wymyślne nieraz – apostrofy, wyelimino wane zostały problemy aktualne, życiowe, doraźne prośby i troski o bliskich we Lwowie. Znaczne retusze zacierają ślady zwykłej korespondencji. Wykrystalizo wana wtórnie koncepcja zmierza do tego, by całości nadać wyraźniejszy kształt podróży artystycznej. Zatem skłonny jestem używać nazwy gatunkowej „dzien nik”, bądź „dziennik epistolarny”, nie zaś „listy portugalskie”, nie tylko z tego * Wojciech Ligęza, Beaty Obertyńskiej podróż portugalska, w: Zaklęte przestrzenie: o twórczości Beaty Obertyńskiej, red. Z. Andres, Z. Ożog, Toruń 2005. O listach Obertyńskiej 25 powodu, by nie mylić notatek Obertyńskiej z apokryfem przypisywanym mnisz ce portugalskiej Mariannie Alcoforado (pióra G. J. Guilleraques’a). Oczywiście cechy epistolografii nie zostały do końca zatarte. Na sporządzonym maszynopisie Obertyńska dokonała jeszcze ręcz nej autokorekty – głównie w zakresie stylistyki, ortografii i interpunkcji – zdradzającej troskę o „doszlifowanie” tekstu. Uważna lektura pozwala jednak stwierdzić, iż ów proces „polerowania” nie został doprowadzony do końca – w sprawnie, niemal finezyjnie pisanym tekście zdarzają się na przykład nieuzasadnione artystycznie powtórzenia. W wyniku takich operacji pisarskich wyłoniła się całość o niejedno znacznym statusie tekstologicznym oraz genologicznym. Powstał nowy, skomplikowany w swym działaniu, utwór prozatorski. Oparty na wcze śniejszych, „autentycznych” listach, reprezentujący właściwą im aurę prywatności, familijności, a równocześnie poddający ją cenzurze i prze kształceniu. Zachowujący pamięć swej epistolarnej proweniencji, zarazem jednak wychylony ku poetykom i stylistykom eseju, reportażu, dziennika podróży. Pracowicie poprawiany (szykowany do publikacji?), a jednocześ nie nie w pełni dopracowany, zawieszony między brulionowym i czysto pisowym modusem istnienia. Nietrudno zauważyć – napięcia te decydują o atrakcyjności tekstu dla współczesnej wrażliwości czytelniczej, rozmi łowanej przecież w „słabej”, „zmąconej” autobiograficzności, sylwiczności oraz procesualności i niedokończeniu. Trudno dziś rozstrzygnąć, jakie dokładnie plany wiązała autorka z wy konywanymi czynnościami redaktorsko-kompozycyjnymi. Jedno nie ule ga wątpliwości: „portugalska proza” nigdy nie została podana drukiem jako całość. Artykuły ogłoszone w roku 1936 na łamach „Prosto z Mostu” korespondują z odnośnymi fragmentami tekstu maszynopisowego, zre dagowanego po powrocie do kraju, nie są jednak z nimi tożsame. Już po śmierci autorki, w roku 1992, fragment scalonej redakcji maszynopisowej opublikowany został na łamach czasopisma „NaGłos” (nr 6 i 7) pod ty tułem Z Portabelkiem po Portugalii, nadanym przez Jerzego Illga. Pełny tekst opracowany przez Beatę Obertyńską po powrocie z iberyjskich wo jaży pozostaje wciąż nieznany szerszemu odbiorcy. Jest to najobszerniejsza, jak dotąd, prezentacja ww. tekstu. Ponieważ autorka nie nadała opracowywanej przez siebie całości żadnej formuły tytułowej, powtórzony i podtrzymany został (za uprzejmą zgodą Jerzego Inedita O edycji 2014 tom V 26 Mateusz ANTONIUK Illga) tytuł Z Portabelkiem po Portugalii – istniejący już w tradycji edytor skiej, przy tym zgrabny, cechujący się stylistycznym urokiem. Podstawą wydania jest maszynopis sporządzony przez Obertyńską w Polsce na podstawie wcześniejszych listów pisanych i wysyłanych z po dróży (maszynopis ten przechowywany jest w zbiorach Biblioteki Jagiel lońskiej w Krakowie). Ręczne poprawki naniesione przez autorkę zostały każdorazowo uwzględnione. Milcząco poprawiono ewidentne pomyłki, głównie literówki, na iden tycznej zasadzie przeprowadzono także konsekwentną modernizację orto grafii (częściowo dokonaną już przez samą pisarkę w odręcznej autokorek cie). Oryginalny układ akapitów został podtrzymany. Za maszynopisem powtórzono także (nieliczne) podkreślenia. Język Beaty Obertyńskiej charakteryzuje się sporą ilością neologizmów, w tym słów zaczerpniętych z prywatnego (familijnego, towarzyskiego) słownika rodziny Pawlikow skich i Wolskich. Zauważalna jest znaczna inwencja słowotwórcza i mor fologiczna, przejawiająca się m.in. w stosowaniu niestandardowego trybu zdrobnień. Wszystkie te zjawiska nie zostały oczywiście naruszone. Zna czenie tworzonych i przetwarzanych przez poetkę wyrazów bywa trudne do odgadnięcia – niejednokrotnie mamy bowiem do czynienia z prywat nym, rodzinnym kodem porozumienia między korespondującymi oso bami. Istotne rozstrzygnięcie edytorskie dotyczy kwestii interpunkcji, trak towanej przez Obertyńską w sposób autorski i służącej celom ekspresyw nym. Zdecydowano się zachować i wiernie przekazać niemal wszystkie interpunkcyjne swoistości tekstu, takie jak, na przykład, podwójne myśl niki. Wyjątek stanowi operowanie kropką na końcu zdania. Autorka jako znak niedopowiedzenia wprowadza często podwójną kropkę, stosowaną wymiennie z (rzadziej używanymi) trzema kropkami. W druku przyjęto wszędzie wielokropek standardowy, zgodny z normami interpunkcyjny mi – składający się z trzech kropek. Dla oznaczenia miejsc opuszczonych w druku zastosowany został na wias kwadratowy: [...]. Tekst opatrzony jest przypisami, objaśniającymi zwroty obcojęzyczne, niektóre realia geograficzno-historyczne oraz per sonalne. Publikacja stanowić może asumpt do dalszej pracy edytorskiej nad portugalską prozą Beaty Obertyńskiej. Rok 2014 Beata OBERTYŃSKA Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII (wybór listów) „Vulcania” 9/3. Później [...] Jest czwarta po południu i marzec w Neapolu! Na czarnozielonej wodzie „Vulcania”. Kolos transatlantycki, biały, z czerwonymi komina mi, ciężki i zwalisty jak jakaś spaśna gąsienica niewiadomego motyla. Po chwiejnych, przejrzystych schodkach, wiszących skośnie wzdłuż boku tego kolosa, wstępujesz coraz wyżej i wyżej. Emocja i radość, trochę strachu, ale przede wszystkim - - szczęście!! Takie, któremu nie wypada krzyczeć, ale które darłoby się na cały głos, albo szczekało jak pies, albo śpiewało jak ptak, w każdym razie coś robiło, żeby się wyła dować! No bo pomyśl sama: pogoda bez oddechu, modra, zielona, ró żowa, biaława – coś, na co nie ma słów! A we mnie świadomość, że oto jadę sobie, pierwszy raz w życiu sama jedna, i to aż – do Lizbony! No pomyśl! „Vulcania” to kolos istotnie. Na nie wiem, ile pięter. Na zdjęciu mo że tego nie widać, ale z bliska aż niesamowicie. Parada jak w kinie! Czysto, jak w niemieckiej kuchni. W ogóle wspaniale! Jest tu wszystko! Kino, jazz, sala gimnastyczna, basen kryty i „od”, fryzjer, biblioteka, sala gier dla dzieci, dzienniki radiowe, więc świeże, doktor, fordanser, aku szerka... wszystko! Moja kabina niestety mała i bez okna, ale samotna, to znaczy na jed ną osobę, więc już dobrze. Łazienkę za to mam o dwa kroki od drzwi i kąpię się co dzień w morskiej wodzie, błękitnej rzecz prosta jak aqua marina, a tym zabawnej, że się w niej mydło ani w ząb nie pieni! Robi Wszystkie daty stawiane przez Beatę Obertyńską odnoszą się do roku 1936. tom V 2014 tom V 28 Beata OBERTYŃSKA się złe i twarde i szorstkie, że ledwie w dłoniach je obrócić można, ale ani jednej bulki z siebie nie wypuszcza. Wikt jak u króla na imieni ny! Obiecywałam sobie, że schudnę na okręcie, a tu tymczasem pasą nas jak na zarżnięcie. Bronię się słabo, bo wszystko przeważnie nowe i inne, a po wikcie Zosi (dość franciszkańskim...) nowe horyzonty otworzyły się przed... a raczej pod moim podniebieniem! Jakieś rybki, rybuszki, figle, faramuszki, takie i inne, a wszystkiego po uszy. Pięć razy dziennie nas tu karmią, ale staram się jeść tylko trzy razy, co mi się jak dotąd udaje. [...] Dziwne miasto te Syrakuzy! Z daleka, tak jak ci pisałam, sam ka mień różowawy, gładki, antyczny, odbity w morzu, z białym stożkiem Etny w głębi. Z bliska antyczności ani śladu, zieleni moc, kwiatów, wody, cienia, chłodu, osłów, bananów, pomarańcz! W ruinach amfite atru i świątyni którejś z bogiń nie byliśmy, bo mój Portugalczyk nie pozwolił mi nigdzie za nic płacić i wszystko chciał sam, a do tychże ruin trzeba było brać dryndę, co jest dość kosztowne, więc nie chcąc go narażać na koszta - - patrz jaka subtelna! - - powiedziałam, że jestem zmęczona i chcę już wracać na okręt. Zamiast więc do tamtej, poszli śmy do dawnej świątyni Diany (w samym środku miasta), która jest dzisiaj katedrą. Wyobraź sobie tak: kolosalny kościół z żółtawo-bia łego kamienia, barok ciężki, przeładowany, banalny, tyle że olbrzym. Zaś z jego murów, resztką sił, wypruwają się tu i tam kolumny doryc kie, z różowego szorstkiego kamienia, niczym Dafnis wydzierająca się z kory, która ją obrasta. Jakiż ten barok staje się bezduszny, wykrętny i niepoważny przy cudzie i spokoju tamtych zadławionych kolumn! Jakaś wieloramienna polipowata potwora, dusząca w ramionach bez bronną i nie próbującą się nawet bronić powagę antyku... Wnętrze szkaradne. Ohydne, pomadkowe, cukierkowate figury, banalne witra że, plusze, podłe adamaszki i tylko od czasu do czasu, jakby dla wy nagrodzenia oczom, szorstka różowość tamtych, prawiecznych żłob kowań. Szkaradnie, choć zwycięsko wychodzi barok z tej bezgłośnej walki. Taki „nuworisz”, którego na to stać! Ja płacę, ja wymagam, ja mogę mieć. Także w tych Syrakuzach zauważyłam jedną rzecz, miano wicie, że morze przy brzegu, w słońcu jest zielono-złote, bo płyciutkie, i bo słońce łazi po dnie jak krab w drżących, kiwających się pajączkach. Pasażer „Vulcanii”, poznany przez Obertyńską w trakcie rejsu. Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 29 Pasażerowie „Vulcanii”, poznani przez Obertyńską w trakcie rejsu: wspomniany wcześniej Portugalczyk oraz „trzy razy rozwiedziony Hiszpan o szarych, kupieckich oczach (kupiec istotnie)”. Tu zapewne: niewielkie rzeźby, bibeloty, ozdoby. Obertyńska pisze prawdopodobnie o Venus anadyomene (wynurzającej się z morza), zwanej także (od nazwiska odkrywcy) Wenus Landolina – antycznej rzeźbie, eksponowa nej w syrakuzańskim muzeum archeologicznym i często występującej jako motyw lite racki (m.in. w Książce o Sycylii J. Iwaszkiewicza, w Oksanie W. Odojewskiego). Inedita Przecudne! Najgorzej tylko, że moi panowie nie uznają „patrzenia na nic” i ciągnęli mnie popod sklepy z męską garderobą, a na brzegu nie dali postać i pogapić się dowoli. Czasem mi to dojada, ale z drugiej strony, gdyby nie oni, ani połowy tych rzeczy bym nie widziała, które widzę. Sama nie byłabym się wybrała z okrętu do Syrakuz, a tym sa mym nie byłabym zwiedziła ex-świątyni Diany ani Muzeum, o którym niżej. Trudno... Nie można niczego za darmo. Zatem to muzeum. Ach! Co za Tanagry! Co za Wenus! Co za szkła iryzujące! Co za amfory! Wazy! Co za – wszystko! Wykopaliska jakieś prawieczne, na szyjniki jaskiniowe prawie, broń, ozdoby, terepele, lalki. Jedna czarecz ka iryzująca, kształtu kapelusza, złoto-różowo-zielona jak jakiś motyl niesłychany, skrzy się tak czysto i świeżo, jak gdyby była mokra. Cudo! Różne bobki-drobki, które by człowiek kradł garściami i kochał jak Mama swoje. Jakieś nasady do pik czy lanc, zzieleniałe najcudowniej, mające w kształcie roślinną śmigłość, coś z szerokich liści trzcin. Łazi liśmy tak sobie z moim Portugalczykiem ze dwie godziny wśród tych cudów. Nasz uśmiechnięty kupczyk wolał bowiem chodzić po sklepach i dopiero na okręcie mieliśmy się spotkać. Była jedna chwila w mu zeum, której nigdy nie odżałuję, to znaczy nie odżałuję, żem przy sobie nie miała bratniego łokcia, który bym trącić mogła. Było tak: jak wiesz, chodzą po muzeach takie objaśniacze. Baniaki to ma na głowie jak na żart. Gada dużo i wszystko jedno po jakiemu, bo niczego nie rozumia łam. Otóż trafił się w sali z cudowną, syrakuzańską Wenerą taki jeden mały, gruby, z bielmem na oku, o gębie tłustej i błyszczącej jak wyspa ne dziecko. Nad tym wszystkim baniak czapki, a pod czapką wesoła głupota i czyste sumienie... Stajemy przed Wenus... zatyka człowieka... Cudo bez głowy i bez obu rąk, ale o torsie niesłychanym. Nasz wesoły balon w baniaku gada. My nic. Patrzymy. On sprężyście przyskakuje do Wenusy, coś nam pokazuje, zaniepokojony widocznie tym, że nikt na niego nie zwraca uwagi. Dziś domyślam się, że chciał nam wytłuma czyć, że Wenus przecie kiedyś miała ręce, i to obie. Wtedy jednak było 2014 tom V 30 Beata OBERTYŃSKA mi wszystko jedno i wcale mi tych rąk nie brakowało. Nagle nasz ba lon, widząc widocznie, że ma z idiotami do czynienia, postanowił rzecz zreferować poglądowo. I oto staje sobie tuż pod cokołem, na którym bieleje to cudo, przybiera wyraz możliwie dziewiczy, krzyżuje wstydli wie łapy jak kotlety, po kobiecemu, jedną tu, drugą tam, tuli kolanka jak dwie przestraszone owce i chce nam narzucić w ten sposób pier wotny wygląd Wenery. Nie! To opisane jest mdłe i wcale nie śmieszne. Ja natomiast myślałam, że się udławię, a mój Portugalczyk ditto! Tu gęba tłusta, dziecinna, zasromana a pikantna, ten baniak, te łapy wsty dliwie rozpłaszczone tu i tam, to było coś nie-do-wytrzymania! Myślę, że Wenus, gdyby była miała głowę, byłaby się śmiała razem z nami do rozpuku. Najdroższy! Tak już chciał nam wytłumaczyć! Tak naocznie! Boję się tylko, że już na zawsze do mojej porażonej tą śmiesznością pa mięci przylgnie razem z tamtym śnieżystym cudem i ta morda pod baniakiem! Ale bo też to mogło człowieka porazić! Ponieważ ćwiartka ta musi już być ostatnia, spróbuję się streszczać i teraz, pour la bonne bouche, chcę Ci napisać o czymś, o czym pisać nie można, bo słów nie ma. MORZE!! Pierwszy raz przecie dojrzałymi oczami patrzę na nie z tak bliska i tak rozmaicie. Pierwszego wieczora była pełnia. Rozumiesz? Pełnia i morze, i piana, kotłująca się pod ta kim gigantem, i fale, i szum, i mewy, i przód statku i jego ogon, i woda wpadająca pod śrubę, i taka już wykręcona, stłamszona, biała, sycząca, w szeroki gościniec rozsunięta za okrętem. I to wszystko naraz! Ko lor, szum, ruch, zapach... wszystko! Mam już takie moje miejsceczko na pokładzie, skąd najlepiej wszystko widać. Dawno wiedziałam, że w pły nącą wodę potrafiłabym się zapatrzeć na śmierć. Teraz wiem, że woda płynąca jest niczym wobec takiej morskiej, i że to taka dopiero duszę z człowieka wywleka. Coś niesłychanego... Ta piana, na wodzie zielo nej, niemiłosiernej, równie strasznej jak cudownej, te skiby szklane, gładkie, rozbijające się tak łatwo w proch biały i lotny, i ta nieustanność i wieczystość tego ruchu, ta monotonia wiecznie nowa i zawsze inna! Ta myląca, podstępna równina bez końca, coś tak bezpiecznego i nie winnego, że człowiek nie rozumie, dlaczego bosymi nogami nie wy biera się po niej, gdzie oczy poniosą? Aha! Właśnie! Daleko by uszedł! Dostać się w takie kłębowisko piany za okrętem. Winszuję! Ta wściekła Z języka wł. – to samo, jak wyżej. Z języka fr. – tu: na deser, dla poprawienia smaku. Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 31 siła i zajadłość ruszonego, dotkniętego w swym majestacie żywiołu... Śni taki bezmiar pod księżycem, ciężko przelewany, oddychający po swojemu swoim własnym rytmem, aż tu zjawia się taki biały wieloryb i wwierca mu się śrubami, o sile Bóg wie ilu koni, w zielone łono! Orze wodę, odwala ją szerokimi skibami, rozmiata, ubija zieleń w białość i mija, zostawiając długo na wodzie rozchodzącą się coraz szerzej smu gę. Nic się morzu nie dziwię, że się tak bezsilnie za okrętem wścieka, nie dziwię się jednak i sobie, że stać tak mogę godzinami i gapić się do utraty świadomości, że patrzę. Raz jeden mój poczciwy Portugalczyk zaprowadził mnie jakimiś tajnymi przesmykami na sam dziób okrętu i jechaliśmy tak nosem w pełnię po srebrzystej jak lód wydmie wodnej, mając wprawdzie wiatr i pęd w oczy, ale za to i uczucie Krzysztofa Ko lumba wyruszającego na odkrycie Ameryki. Przynajmniej ja! Piszę to wszystko na kilka rat w dużej sali, gdzie się kłębi od dzieci, ale za to gdzie są okna tak nisko, że ani na chwilę nie tracę morza z oczu. Mewy o żółtych dzióbach i rozwianych skrzydłach wieją się tuż za oknem, siadają na falach i huśtają się bezpiecznie jak w kołysce. Moi panowie dawno już poszli, nie mogąc się doczekać, kiedy skończę, i wra cali już parę razy wabiąc mnie na pokład. W żaden też sposób nie chcą uwierzyć, że można taki długi list pisać tylko - - do siostry! Uśmiechają się niedowierzająco i mrugają domyślnie... Niech sobie. Dziś wieczór mamy być w Algierze. Tam chcę nadać ten list, żeby nie przepadł, bo choć niejednego na pewno nie zapomnę, wszystko na dalekość zlepi mi się w jakąś pigułę, w której trudno się będzie doszukać szczegółów. Inna rzecz, że nie napisałam Ci pewnie ani połowy tego, co było warte napisania, a zamiast tego napakowałam Ci potocznego śmiecia, które mi napływa oczami do łba. No ale trudno... Czym tam chata bogata... Błędów tu i pomyłek też więcej jak czego, ale tak dygocze tu wszystko jak w pulmanie. Lub mnie okropnie, bo ja Ciebie też okropnie lubię! 11/3 „Vulcania” Tzn. „Vulcanii”, statku, którym autorka odbywała podróż do Lizbony. Inedita [...] Dziś, dzięki uprzejmości naczelnego jej inżyniera, Włocha, zwiedziłam okręt do dna, po same maszyny. Co to za niesamowite cudo! Zupełnie jakby się człowiek dostał w jakieś milionkrotnie po 2014 tom V 32 Beata OBERTYŃSKA większone płuca wieloryba i patrzył z bliska na wytężoną, sprawną pracę każdej cząsteczki tych płuc, każdego naczyńka... Muszą we mnie pokutować jakieś opiłki Tateczkowego inżynierstwa, bo choć natu ralnie nie rozumiem z tego nic, napatrzyć się nie mogłam. Mądry, gi gantyczny organizm, funkcjonujący precyzyjnie, tłusto i gładko. Huk, szum, wiew, upał równocześnie, bo wentylatory oszalałe rwą gorąco w górę, a spychają na dół wiatr... Nafta, oliwa, przeźroczyste, w po wietrzu wiszące schodki, pomosty, sita chodników nad przepaściami. A po obu stronach tych chodników grzbiety gorące jakiś kadłubów lśniących od tłuszczów, skrzela stalowe dyszące tłokami, rozmachane łokciami przekładnic czy czego, dygoczące, kulejące, przysiadające, zapamiętałe w rozpędzie. W niebotycznej, kilkupiętrowej przestrzeni kłębowisko rur, kominów, pasów, jakieś boilery o pojemności kilku nastu tysięcy litrów czy hektolitrów czegoś, kompresory, kotły, dziwa dła o łbach jak stalowy skafander, o oczach pełnych gotującej się oliwy, jakieś rzędy metalowych niby-ptaków, dzióbiących, zatokowanych do bezpamięci. Dalej rury organowe ze szkła, pełne wody i duże, czarne krople oliwy, odczepiające się rytmicznie od dna rury i ociągliwie nie sione w górę, aby się potem dostać w zawiły labirynt rurek, kapałek i żyłek i ciapnąć wreszcie w oznaczonym tempie na jakiś staw rozma chany. Precyzja, precyzja i jeszcze raz precyzja! Tak mi było przykro, że oglądam te cuda tylko ja, idiota i laik, a wyobrażam sobie, co by to była za radość dla któregoś z naszych chłopców, starych czy małych! Nie! Mimo wszystko, człowiek to strasznie mądra bestia. Ujarzmić takiego giganta, nie mówiąc już o stworzeniu go, wyznawać się w mimice – że tak powiem – tych skafandrów, rur i motorów! A w tym wszystkim te czarne, spocone męczenniki, prażone w tym dzień i noc, uśmiecha jące się do człowieka gościnnie, dziecinnie i poczciwie. Każdy na coś chce zwrócić uwagę, coś objaśnić, coś wytłumaczyć, co jednak wobec huku i dygotu powietrza, musi się ograniczyć do gestów i uśmiechów. Na szczęście motor idzie na nafcie, nie na parze, więc nie ma tu tego ostatecznego piekła, jakim bywa kotłownia na okrętach. Ale i tak upał tu niemożliwy, wymieszany z mroźnym strumieniem powietrza z wen tylatorów. Poręcze schodków ociekają tłuszczem, tak że u stóp każdej z tych wiszących drabin stoi uśmiechnięty drab i podaje ci kołtun pa kuł do wytarcia rąk. Nie masz pojęcia, jakie to zwiedzanie okrętu było ciekawe! Potem uprzejmy inżynier zaprosił nas wszystkich razem do swojej kabiny na koniaczek, za który skromnie podziękowałam, jako że Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 33 w południe nie cierpię alkoholu. Tam też pokazał mi fotografię swojej mamy, starej, pomarszczonej chłopki włoskiej, z dwoma spracowanymi rękami leżącymi w podołku i o łagodnym, drzewnym jakimś uśmie chu. Powiedział mi, że jest to jedyna kobieta na świecie, którą całuje w rękę, bo ona jedna jest tego warta i godna. Inna rzecz, że strasznie mi się z nim trudno porozumieć. Nie mówi właściwie żadnym innym językiem prócz włoskiego, a ja po włosku tyle chyba, o ile mi się jakiś zwrot umianej piosenki akurat nada. Chłopisko to ogromne, o oczach psotnego dziecka a szczękach troglodyty. Budował „Piłsudskiego” i „Batorego”, a teraz eskortuje odremontowaną „Vulcanię” z ramienia stoczni do Nowego Jorku. Ma do mnie widoczną słabość. Przypusz czam, że chwyciło go za serce moje uwielbienie dla maszyn. Coś mi nawet w ten deseń gadał. Poza tym mam pono oczy „d’una ragazza” i uśmiech „d’innocente bambino” . Niech mu będzie... [...] Lizbona 12 / 3 1936 Jestem na miejscu szczęśliwie i pysznie! Napiszę dłużej, gdy tylko się da. Dziś ani rusz, więc tylko ściskam i strasznie się cieszę, żem już tu! Lizbona 17 / 3 Wysłałam zaraz po przyjeździe karteczkę, a dziś pukam drugą, aby Ci powiedzieć, że jeszcze i dziś listu nie napiszę. Wpadłam w taki wir przygotowań do bankietu w Poselstwie, że się nie da. Dość gdy Ci po wiem, że samych ministrów będzie sześć sztuk! I to każdy w innym języku! Zatem dom szumi, kipi a ja z tremą na ramieniu kipię razem. Jak się szczęśliwie przewali, opiszę Ci już wszystko razem, z kawałkiem drogi i Gibraltarem włącznie. Zatem servus! Jadę z Ziutą10 do kwiecia rza, dekoratora i innych matadorów od bankietu. I wszystko byłoby dobrze, gdybym nie miała na sobie skóry ścierpniętej ze strachu o to, co się wykluje z tej przeklętej Nadrenii! 11 Z języka wł. – oczy dziewczyny, uśmiech niewinnego dziecka, chłopczyka. Ziuta – Zofia z Wańkowiczów Romerowa, żona Tadeusza Romera. 11 7.03.1936 oddziały niemieckie wkroczyły do Nadrenii, będącej – zgodnie z posta nowieniami Traktatu Wersalskiego – strefą zdemilitaryzowaną. 10 Inedita 34 Beata OBERTYŃSKA 2014 tom V [...] 19 / 4 Nie wiem dlaczego tak mi się jakoś zebrało, żeby dzisiejszy list zacząć wilgotnie! Mianowicie chcę Ci napuścić w kopertę nieco ryb i morskiej wody. Jest tu w Lizbonie akwarium, nie wiem czy większe czy mniejsze od innych po świecie, ale ponieważ mam je świeżo w oczach, wydaje mi się najcudowniejszym, jakie w życiu widziałam! Przede wszystkim już sam nastrój... Mroczno tam i tajemniczo i tyle światła, ile pada od tych zaczarowanych, zielonkowato-modro-złotych i przejrzystych witryn. Każda szyba to bajka! Bajka o cudownym tle, napuszczona ciężkim przeźroczem wody, którego wagę wyczuwa się oczyma poprzez szkło! Bajki rozpędzone ku górze drobną ikrą świetlistych kuleczek powie trza, dymiącego pośpiesznie z ukrytych w piasku rur, kuleczek, które u dołu są drobne i prawie na mgłę rozbite, a im wyżej, tym większe i okrąglejsze... Łyka je u samego szczytu powierzchnia lśniąca i gładka od spodu jak tafla złotego lustra, w której odbija się skośnie i niepodob nie niepokój i zamęt wszystkiego, co się kłębi pod nią. Bo powiększone i wykrzywione przez grubość tafli wodnej snują się sennie, w powietrzu jakby, stwory nieprawdopodobne. Takie n.p. malutkie rybki o zjeżonym grzebieniu, rybki mające kształt okrętu, z całym szeregiem fosforyzu jących okienek wzdłuż brzucha. Zupełnie okna kabin. Inne: długie jak węgorze, całe w plamy zamazane, brunatno-płynne, kłębiące się wężo wato całymi stadami, jedna przez drugą, jakimiś utartymi wodnymi szlakami, systematycznie, konsekwentnie i zawsze tak samo, jak to ci czasem umie ożyć w gorączce szlak pod sufitem i przeplatać się potem nieustannie dookoła samego siebie. Dalej: ryby-motyle! O dużych, roz wianych skrzydłach, mieniących się w niektórych załamaniach świa tła mokrą, mroczną tęczą i skrzydłach, które pod innym nachyleniem będą tylko strzępem nietoperzowatej błony, bezbarwnej i lepkiej. Po tem rybeczki jakieś rącze jak płotki, wesołe i lotne, i jak owe z „Tysiąca i jednej nocy” pomarańczowe, zielone, niebieskie, fiołkowe i żółte, mio tające się z kąta w kąt całymi chmarami tak szybko, że prócz przemyka jącego świetlistą wodą cienia mało co z ich kształtu można schwycić okiem. Barwę tylko... Tak jak to wróble robią czasem... Wiesz jak? Jakby kto garść ziarna w powietrze cisnął... Otóż tak samo latają te rybeczki. Chełbie jakieś jak abażury, z żywą, mrugającą frędzlą dokoła całego obwodu, chełbie, którym z tajemniczej głębi białej bani wyrastają wąsy Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 35 12 Od azteckiego słowa „pejotl”, narkotyk pochodzenia roślinnego, wywodzący się z Meksyku; w latach trzydziestych narkotykiem tym interesował się m.in. Witkacy. Inedita purpurowe i rozmachane, wąsy podobne do wołochatych pylników niewiadomego kwiatu, tyle że pylników wydłużonych nad miarę i nad miarę krętych. Dalej jakieś ciasteczka wymyślne, przyssane piętą do kamienia, ciasteczka o kępie wiecznie zwichrzonych, amarantowych kudełków na czubku. Rozgwiazdy rozczapierzone na płasko, owe dzie więciorniki podmorskich łąk, czekające bezradnie zmiłowania boże go... Stajesz wreszcie przed taką jedną szybą, za którą woda jest najdo słowniej jak akwamaryn, a piasek cytrynowo-biały... Poza tym pusto... Lśniące banieczki bulkoczą tylko całym strumieniem w jednym kącie i wnikają w złote lustro u szczytu. Po chwili dopiero postrzegasz, że na dnie coś się rusza. Dwa słupki, wielkości raczych oczu, zakończone czarną kroplą źrenicy! Tak... Naturalnie... Całe roje oczu na słupkach, z których każde patrzy w inną stronę, zależenie od tego, jak się słupek ruszy. Wrażenie zupełnie niesamowite! Masz przed sobą - - nic, tylko patrzący spode łba, obleśnie i zezowato - - piasek! Nagle wszystko się mąci i z grząskiej złotości dna wybucha w wodne powietrze przedmiot płaski i wielki jak półmisek, o rozfalowanym obwodzie, przedmiot mający kolor piasku, a konsystencję ślimaczej pięty. Na grzbiecie zaś sterczą mu ruchome słupki oczu, którymi zazwyczaj, wkopawszy się w dno, zezuje za żerem cierpliwie i godzinami. Mimikra kompletna, tak kształtem jak kolorem i ten bezmyślny rozum i podstęp, owo chy tre strzelanie w różne strony twardą kropkę źrenicy, nagle wybuchy z piasku i płaski powrót na dno, w którym falistymi otrząsami obwodu wgniata się taki stwór na doby całe... Przecie to niesłychane! I idzie człowiek od okna do okna, od witryny do witryny tej jakiejś wielkiej, „panaboskiej” wystawy, oczy gubi i dech traci! Żadna fantazja, żaden sen, żadna pejotlowa wizja12 w przybliżeniu nie potrafiłaby wymyślić takich nieprawdopodobieństw, takich zjaw i takich cudo-dziwolągów... A to przecie nie żaden sen, tylko znikoma cząstka tego, co gdzieś – so bie, nie komu – istnieje niewidziane, poznane albo nie i albo nazwane, albo bezimienne do dziś... Stworzone w ciemności, w najgłębszych głębokościach morskich, niepotrzebne i „na wiwat”, powstaje i ginie miliardami, w kompletnej nieświadomości własnej i cudzej – dlatego tylko – że Najwyższa Świadomość raczyła w jednym z owych siedmiu dni i o nich też pomyśleć! Ten gest! Ta wielkopańskość Przyrody, tego 2014 tom V 36 Beata OBERTYŃSKA premiera boskich ministrów, oszałamia człowieka do znaku! Przypom niał mi się ten wiersz Lilki o akwarium i dobrze rozumiałam jej wo łanie o klęcznik i różaniec!13 Boże! Jak to cudownie, że człowiek ma oczy! [...] Jak się pewnie domyślasz, list ten piszę do Ciebie na kilkanaście na wrotów, stąd ta mieszanina wszystkiego bez ładu i składu. Ale jeszcze tak nisko nie upadłam, żeby pisząc do Ciebie o składzie myśleć. Zatem jazda dalej, z metra, jak idzie. Mam żuchwy tak pełne, że nie wiem, od czego zacząć. Po prostu deborduję14 od wrażeń i chcę je na gorąco wysypać w list. Otóż korzys tając z dnia słonecznego i bez wiatru - - jeden tu teraz taki na sto in nych - - wybraliśmy się autem na całe popołudnie w krajobraz. Więc przede wszystkim znowu do owej Sintry, tego niewiadomego osypiska skał, wyszarpujących się z równiny zielonej i łańcuchem gór wysokości prawie skolskich. Z bliska wygląda to zupełnie tak, jakby się jakiś olb rzym bawił żwirem, jakby go zsypał na jedno miejsce w wysoki kop czyk, a potem zapomniał wzgórek ten na odchodnym rozkopnąć... Jeden jednak taki kamuszek ma jak nic wielkość dużego gmachu! Naj bardziej przypomina to jakieś kolosalne Bubniszcze15. I tak: z jednej strony ma to osypisko wygląd zupełnie pustynny, prócz mchu nic, tylko głaz na głazie, zaś z drugiej, to znaczy od morza, roślinność do słownie podzwrotnikowa. Kipiel mokra od soków i duszna od oparów, plątanina palm, azalii, rododendronów, paproci wielkich jak u nas lipy, kwitnących glicynii i las kamelii o lakierowanych liściach, do których lgną kwiaty płaskie, mięsiste, bezwonne, ale za to o takim nasileniu ko loru, że kolor przestaje być kolorem, a staje się czymś namacalnym, co musi mieć także jakąś swoją wagę i ciepłotę... Zaś poprzez to wszystko, w rozporach tej dżungli kwitnącej, popod rosochate pachy jakiegoś kor kowatego drzewa czy w girlandzie bladego gronowiska glicynii – mo rze! Nie! Ja się z morzem nigdy nie oswoję! Zawsze mnie natchnie, za dziwi, zauroczy! Kwiczeć by się chciało i machać rękami, i wleźć w to z głową, i sama już nie wiem co! Dość, że od czasu do czasu – morze. 13 Mowa o wierszu Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej pt. Akwarium w Monako, opublikowanym w roku 1925 na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”. Wiersz ten kończy się frazą: „O, dajcie mi na czym uklęknąć i mój sandałowy różaniec, / a będę na nim po wtarzać bez końca: Naturo! miłości moja!”. 14 Wylewam, przelewam nadmiar. 15 Wieś w powiecie stryjskim, popularne miejsce wycieczkowe, pojawiające się we wspomnieniach Beaty Obertyńskiej. Gładziutkie tego dnia, świetliste, szafirowe, pomarszczone miejscami drobniutko a dreszczykowato, ruchome i nieruchome równocześnie, łagodne, bezpieczne i straszne. Jechaliśmy więc tak sobie nosem w to wszystko, jakich kilka kilometrów za miasteczko do ogrodów Monser ratu. Jest to ogród, a właściwie park bezbrzeżny, obejmujący prócz same go parku kilkadziesiąt morgów lasu i Bóg wie ile morgów owych ka miennych buł... Jest to prywatna własność angielskich przemysłowców (fabrykanci sukna), jakiś Cook, który obecnie ma tytuł hrabiego na Monserracie i przyjeżdża tu czasem własnym jachtem na parę tygo dni z dworem, liczącym czasem kilkadziesiąt osób, w tym linoskoczki, akrobaci, aktorzy, literaci i malarze, dziennikarze i tym podobna zbie ranina... Zeszłego roku było to wszystko na sprzedaż za półtora milio na złotych, co zważywszy obszar, pałac – paskudztwo w mauretańskim stylu, ale urządzone komfortowo i kompletnie – oraz ogród, jedyny taki w Europie, nazywa się za bezcen... Otóż tenże ogród. Już Byron tracił pono nad nim dech. Można powiedzieć, że jest to jakby bezbrzeżna Arka Noego na rośliny. Wszystko, co gdziekol wiek na świecie rosło, kwitło czy rodziło, jest w tym ogrodzie. Każ da część świata ma swoich przedstawicieli, i to takich, którym czuba nie widać z gonności i bujności – drzewa, o których chyba sam Pan Bóg zapomniał, że je stworzył, tak są dziwne i do niczego niepodobne. Nikt z opowiadań nie potrafi odtworzyć sobie obrazu tego parku. Bo to tak: kompletna dzicz, wparta plecami w omszone, kilkupiętrowe, ka mienne ściany, przelewająca się sama sobie przez brzegi, a równocześ nie gazony, golone co dzień jak każdy Anglik... Wodospady huczące po kamieniach jak jakieś dzikie dopływy Amazonki tuż obok gładziut kich, karpio-pawio-granatowych sadzawek, w których moknie odbicie strzyżonych bukszpanów i tui, odbicie prute czasem i marszczone z rozwagą przez powoli sunące łabędzie o wzdętych skrzydłach. Jary głębokie i głuche, skąd wieje chłód i próchno, i grzyb, i woń zgnilizny roślinnej, a parę kroków dalej polaneczki pogodne, nasłonecznione, jaszczurcze, że tak powiem – i macierzancze, które mogłyby jak nic po chylać się ku słońcu w jakimś Beskidzie czy Karpatach. Cały zaś ten, nie wiem ile morgów liczący, park bełkocze, dudli, chlupocze, dzwoni, paple, ciapie, kapie i cmokta od wody rozmaitej, tej od wodospadów, takiej sypkiej od fontanny, takiej granatowej od łabędzi, strumy ków, płynących ścieżką, którą idzie się razem z nimi po kamieniach, 37 Inedita Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 2014 tom V 38 Beata OBERTYŃSKA umyślnie w wodzie poukładanych, albo wody biegnącej przy człowieku rynną umieszczoną w grzbiecie kamiennego murka, towarzyszącego ci wykrętnie kilometrami. Jednym słowem, woda robi tam honory domu, bo park jest tak duży, że choć zwiedza go zawsze moc cudzoziemców, można godzinami nikogo nie spotkać, a ogrodnicy są tak wtopieni w otchłań zieloności, że się ich wcale nie zauważa. Nie miałam dotąd pojęcia, że istnieją tak szalenie rozmaite rośliny. Czy wiesz n.p. że jest taka żyrafa, o chudej plamistej szyi, której pod samą już brodą rośnie kilka palmowych liści o finezji najcieńszego asparagusa, a której łeb przerodził się w smutny, zwisły kołtun bru natnego koloru, mającego wagę kiści dojrzałych daktyli i ciągnie ją siłą ku ziemi? Jeżeli nie wiesz, to pociesz się, bo ja także nie wiedziałam... Teraz już wiem... Czy widziałaś n.p. roślinę kwitnącą pawimi głowa mi? Bo ja tak. Tyle, że paw ten ma szyję amarantową, dziób i czubek głowy najcudowniej błękitne, niczym wiosenny zmierzch, a owa lekka, kilkopałkowa korona, rozczapierzona wachlarzowato, jest ogniście po marańczowa... Czy znanym Ci jest drzewo, mające kształt krępej, zwartej, piniowej szyszki, ale szyszki liczącej może ze trzy piętra, która w dotknięciu jest miękka jak mech, choć z daleka robi wrażenie cze goś równie kolącego jak jałowiec? Albo drzewo o pniu grubym i atła sowo gładkim, mającym wężowate, gołe konary, zakończone niespo dzianie ubogą kępką ogromnych, prostych igieł, coś niby hurtowny skład szczotek do intymnych naczyń w państwie jakiegoś giganta. Albo – skoro już o domowych porządkach mowa – wyobraź sobie taki jeden krzak, olbrzymi, rozłożysty, o liściach jak agawa, aż twardych od mocy i rozpanoszenia, krzak, który powinien by dźwigać kwiat wiel kości altany, jak myślisz – czym się wykpił? Oto wypuścił z siebie na niezmiernie długiej łodydze amarantowe, konsystencji koguciego grze bienia – piórko do prochów! Piórko do przepędzenia kurzu z amaran towego mięsa... Podoba Ci się? Jakieś wierzbeczki, cienkie jak mgła, jakieś krzaczyska o kolcach jak rożny, jakieś rozchodniczki świecące podskórną rosą, o czerwonych ząbkowanych brzegach... Drzewa jedne aż czarne od zieloności, inne złote, jak u nas w najsuchszą jesień złotym umie być klon, buki czerwone, czarne, żółte, mimozy tulące uszy za zbliżeniem się człowieka, pieprzowe drzewa o listeczkach zwiewnych i mięciutkich, bambusy, papirusy, kaktusy... Te ostatnie - - nie wiem, czy dzięki bliskiej Wielkanocy - - bąblą się jeszcze od czerwonych gru Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 39 16 Wyraz utworzony od francuskiego słowa „coulant” – płynnie, łagodnie. Inedita złów, uczepionych w płaskiej łopacie, niczym Paschał od tych gwoździ z kadzidłem. Zdaje mi się, że choćbym jeszcze dwa razy tak długo gadała, nie po trafię Ci dać najbledszego obrazu tego ogrodu. Po prostu raj, tyle, że bez zwierząt i ludzi. I może dlatego utarł się tu zwyczaj, że pierwszy spacer po zaręczynach odbywa młoda para właśnie do ogrodu Monserratu. Wiadomo... Takim zdaje się zawsze, że na całym świecie istnieje tylko ich dwoje. Tu mogą mieć to złudzenie łatwiej i dokładniej niż gdziekol wiek indziej... Nad całym bowiem ogrodem trwa samotność i pustka, jakby przed stworzeniem zwierząt i człowieka... Rośliny i woda... Obleciawszy park i zobaczywszy co się dało, z kieszeniami kłują cymi od różnych popodnoszonych z ziemi szyszek, patyków i dziwolą gów – między innymi taki brunatny robak, spadły jakiemuś szpilkow cowi z gałęzi, coś długiego na pół metra, a giętkiego, jak krekoludy, taka wężowata szyszka, pachnąca cudnie żywicą, ale gruba ledwie na mały palec... – wróciliśmy znowu do auta i ruszyli z kopyta śliczną, asfaltową szosą, tylko tak krętą, że aż autu w krzyżach strzyka, gdy mu przyjdzie z wdziękiem a kulantnie16 wziąć jakiś nagły zakręt... Wzdłuż murków, wzdłuż gąszczy, wzdłuż morza, lekko, ale nieustannie mając się ku górze, dotarliśmy wreszcie do klasztorku Kapucynów Król hiszpański Filip II zwykł był mawiać, że posiada w swoim pań stwie największy i najmniejszy klasztor na świecie. Mówiąc o najwięk szym miał na myśli opactwo w Eskurialu... Do dziś widnieje w zielonym krajobrazie potężny, zwarty czworobok tej budowli, niczym kamienna, odosobniona wyspa, oblana dokoła pustką i odludziem... A daleko... daleko stamtąd, w głębi zagarniętej podówczas przez Hiszpanię Por tugalii, wtulony w lasek korkowych drzew na cyplu wiszącym wysoko nad morzem, wśród wądołków porosłych rozchodnikiem i macierzan ką, krył się ten drugi, najmniejszy klasztorek pod słońcem. Założony około 1560 przez jakiegoś don Alvaro de Castro, oddany został zakonowi Kapucynów. Capuszjos, po portugalsku. Zalęgły się tu te biedaki w brunatnych habitach św. Franciszka i, żyjąc z jałmużny, przetrwały wieki na modlitwie i umartwieniach. Dziś klasztorek jest pusty jak orzech przewiercony przez robaka. Po rewolucji rozpędzo no zgromadzenie na cztery wiatry, które to wiatry wróciły tu potem i gospodarują bezkarnie w opustoszałych kątach. Nie broni im przy 2014 tom V 40 Beata OBERTYŃSKA stępu żadna furta, żadne drzwi... Przewlekają się z gwizdem wąskimi korytarzykami, przysysają ciaśniej do okna maleńkie okiennice, by je za chwilę odrzucić na skrzypiących zawiasach, szeroko, by aż stuknęły o skałę... Wiatr i pustka, dwa zakony o niewiadomej regule, mieszczą się dziś w tych murach... Serce by Ci się topiło na widok tego klasz torku! To jest coś, na co nie ma słów! Bo wyobraź sobie, że to nie jest żadna budowla, tylko jakąś jaskółczą techniką polepione ze sobą ka mienne buły, z powykuwanymi schodeczeczkami, korytarzykami, cel kami i kapliczką. Zupełnie tak, jak Ci mówię. Były skały, wśród których trzeba było zamieszkać, więc pozatykało się rozpadliny ciasno upcha nymi kamieniami, zalazło błotem czy wapnem i porobiło w niektórych miejscach kawałeczki ścian, z pełnym uwzględnieniem surowej skały, która omszała i naturalna, tworzy całe spłachcie wewnętrznych partii budowli. Ponieważ istniał ten klasztorek paręset lat, z czasem wkradł się tu pewien rozczulający komfort – ba! luksus. N.p. zrobiono okap nad pa leniskiem i wypuszczano dym Panu Bogu w chmury a kapucynki prze stały się wędzić w swojej norze. Potem, może przez wzgląd na wichry dmące tu od morza, porobiono te okiennice, czyli kawałki kory kor kowego drzewa, uczepionej na jakichś prymitywnych zawiasach... Okienka wielkości wprost lilipuciej! Ponieważ rozkład klasztorku zale żał ściśle od terenu, nie ma zdaje mi się ani dwóch dziupli skalnych, które byłyby na tym samym poziomie. Toteż jest to wnętrze z niczym na świecie nieporównane. Zupełnie ma się wrażenie, że się człowiek zmienił w termita i wędruje po zawiłych labiryntach termitiery. Refektarz, jak na ich rozmiary, jest wprost olbrzymi. Kliteczka, w której może można by rozścielić perski modlitewnik i to z tych mniej szych... Ma za to trzy okieneczka, wszystkie trzy na wysokości kolan i wszystkie trzy pełne morza, gzymsy wykute w skale, pewnie do sia dania i dużą szkarłupnię kory korkowej, podstawioną czterema kloc kami na rogach. Tenże stół uginał się pod ciężarem korzonków leśnych i wody w kubkach z kory, gdyż, sądząc po kuchni, gotowanego nie jedli chyba wcale. Paleniskiem jest szczerba w skale mającej jakby dwie kon dygnacje: na dolnej leżały szyszki czy inne smolne patyki, pod które podkładano ogień, w górną zaś, w okrągłe, nierówno rozrzucone otwo ry, sadzało się jakieś naczyńka wielkości małego garnuszka i kopciło im się na tym ogieńku pupinę... Szyszki widocznie jednak dym mają przenikliwy, gdyż dodano ów okap, śmiesznie ciężki w zestawieniu Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 41 z paleniskiem – i tymże okapem przeciążek łagodny wysysał żywiczne swędy... Podobne palenisko znajduje się przy infirmerii. Bo była też i infirmeria... a jakże?... Podgrzewano tam jakieś mikstury i ulepki, któ rymi kapucynki leczyły się wzajemnie, a gdy wypadło i ludność oko liczną. Srogi przeor – mający dla siebie aż dwie celki, jedną o kilka ka miennych stopieńków wyżej od drugiej położoną – leczył jednak na równi z ciałem i dusze swoich owieczek... Nie zazdroszczę braciszkowi, który coś przeskrobawszy, dostał się do ciemnicy. Jest to klatka wykuta w skale tak niska, że nie wiem czy klęknąć by w niej można. Wilgoć bucha stamtąd zastała, odwieczna, a w zupełnej, mokrej ciemności bzy czą – pewnie malarią obrzękłe – komary. [...] Jedyny zbytek i to zbytek, na który mało kto mógłby sobie gdzie in dziej pozwolić – to widok! Boże! Co za widok! Może być, że jego rozleg łość potęguje się jeszcze przez ciasnotę pierwszego planu. Bo te celki to całkiem jak ciasne czaszki a okienka jak oczy, widzące cały świat! Świat rozlany w bezmiar Atlantyku, niebieski, zielony, świetlisty, ów rucho my i nieruchomy, ów łagodny i straszny, ów do którego człowiek sam sobie wyskakuje przez własne oczy z zachwytu! Największą paradą tego klasztorku jest taras, tym razem naprawdę rozległy, obrzeżony białym murkiem, wzdłuż którego od wewnętrznej strony ciągnie się szeroko kamienna ława. Zaś za tą ławą, ponad murkiem, pod kosmatymi, węź lastymi konarami jakiegoś niewiadomego szpilkowca - - ONO! Szafi rowe, w smugi świetliste, ono od deski do deski, ono nienapatrzone, nienamiane - - MORZE! Gdyby reguła kapucynków polegała tylko na patrzeniu, w tej chwili wstąpiłabym do tego zakonu i zbudowała sobie pustelnię nosem w stronę Oceanu! Nie wierzę, aby się kto mógł kie dy do syta mu napatrzeć! Aha... Tylko co z newralgią? Czy kapucyn kom wolno zażywać „kogutki”? Chyba nie... No więc czekaj... Jeszcze się chwilę zastanowię... I czy wolno by mi mieć mojego portabelka?17 17 Autorskie określenie małej maszyny do pisania (na temat przywiązania Beaty Ober tyńskiej do swoich piszących maszyn zob. Wojciech Ligęza, Pod kreską, Kraków 2013, s. 45-46). Inedita Eee – to może nie wstąpię do Capuszjosów – co? Jak myślisz... Zwłasz cza - - zwłaszcza, że dziś, mimo światła, przeciągu, widoku, przewiewu i słońca okropnie tam jakoś smutno! Myślę, że to ta wielka krzywda, jaka się nad nimi dokonała, kiedy ich z tych nor wygnali het precz w świat - - im chyba stokroć większy i straszniejszy niż komukolwiek 2014 tom V 42 Beata OBERTYŃSKA innemu - - została w tych kamiennych dziuplach i butwieje w wilgoci i pustce. Pomyśl! Wyporpali sobie, wylepili, nanieśli, obchodząc się isto tnie byle czym, a właściwie niczym, lata czy setki lat - - aż tu nagle takie „fora ze dwora”! Takie biedne karzełki za siedmiu górami, zagospoda rowane w swoim miniaturowym gnieździe, umartwione, zamodlone, dobroczynne i winne Bogu ducha - - i taka noga, co to mrowisko ma leńkie kopnęła i rozpędziła. Nie rozumiem, co komu szkodzili w tym pustkowiu!? Biedaki! [...] Kościółek - - jak kościółek, kapliczka raczej, mizerna i opuszczona, bo to światami od ludzi, wystygła i wywietrzała, żyjąca tylko świetny mi wspomnieniami cudów. Te cuda są opisane - - a co cudniejsze - wymalowane w kilkunastu obrazkach, wiszących na ścianach, rzędem, a dostatecznie nisko, by się im przyjrzeć można. Ah! Lelu! Że też czło wiekowi nie wypada kraść. Nie potrafię Ci opisać czaru i naiwności tych malunków! Te różne bezradne, niemogące nic choremu pora dzić czarne medyki, spieszące z jakimiś retortami ku baldachimowi, pod którym spoczywa dama wyfiokowana, w fontaziu, cztery razy z samego szacunku malarza za duża... Ta rodzina, wijąca się na klęcz kach a bardzo roztargniona i zerkająca ku widzowi! Na każdym zaś obrazku w kłębuszku obłoków jawi się Cudowna Matka Boska w sza tach daremnie próbujących ustrzec się przed pewnymi naleciałościa mi epoki, w baniatej koronie, w baniatych panierach i z wystrojonym Dzieciątkiem na ręku. Koloreczki - - prześliczne. Nie wiem czy im tak czas dobrze uczynił, ale poprzez całą dziecinną nieporadność znać na nich jakiś smaczek wytrawny, może bezwiedny, ale obecny bez wąt pienia. Te karoce z ponoszącymi końmi! Te lektyczki cztery razy za małe w stosunku do nadzianki! Te koafiury! Cała zaś historia i każ dego cudu wypisana jest wąsatymi literami tuż pod rozgrywającą się akcją, tak, że niekiedy wyfraczone czy panierzaste figurki plączą się w wykrętnych od wdzięczności floresach. Naturalnie, że są i późniejsze obrazki. Ostatni z jakiegoś 1880 i coś roku, o ile pamiętam. Ale tamte najstarsze - - cudowne! Kolorki przeważnie siwo-modry, głogowy, czar ny, biały, trochę szafirku... Palce lizać! - - Opowiadają także, że w tej to kaplicy, przed każdą odkrywczą wyprawą przywódca i załoga spę dzali noc na modlitwie. Nie wiem, jak się tu mieścili, bo to maleństwo, może zresztą część ich zaległa strome, kamienne schodki, wiodące do kościółka. Wydmuch tam jak na jakimś szczycie niebotycznym! I wi dok! Wiesz, zupełnie, ale to zupełnie mapa! To, co dotąd widywałam na papierze, zobaczyłam żywe, naprawdę. To niebieskie to woda, a to zielone to ląd. I zabawnie uświadomić sobie, że to jest sam kraniec tej Europy, tej starej wyjadaczki Europy, o której się tyle gada i gada i że to jest naprawdę jej brzeg wzębiony, wzygzaczony skałami, wioskami i zielonością w bezmiar Oceanu! Stoi człowiek na takim hylu i gapi się, i wierzyć mu się nie chce, że oto patrzy światu w paszczę i że go widzi aż po migdały! Jeżeli myślisz, że przestanę mówić o morzu, to się my lisz, moja kochana! Otóż morze tym się odznacza, że choćbyś patrzyła na nie z nie wiem jakiej wysokości, to zawsze będzie wyżej od ciebie... Zawsze masz wrażenie, że to, gdzie stoisz, czy to jest góra czy dół, jest wgniecione własnym jakby ciężarem w głąb. To tak, jakby ktoś ciężki stanął na środku pajęczyny krzyżaka, która się pod nim ugięła i której brzegi dlatego jeszcze wyżej podskoczyły. Rozumiesz? Morze, gdy na nie patrzeć z tak wysoka, jest wypukłe i pochyłe, pokryte słoneczną go łoledzią i nigdy tak naocznie jak wtedy nie uświadamia sobie człowiek faktu, że cała kula ziemska jest zawinięta w ten gruby, zielony, ciężki naleśnik wody! I to zdziwienie, że się ten wał wody, ten o tyle wyższy od ziemi lej, piętrzący swe obrzeże Bóg wie ile pięter wyżej niej, nie wali, nie obsuwa, nie zamyka nad nią?! Wiem. Jakieś przyciąganie czy co... Oczy jednak o żadnym przyciąganiu nie wiedzą i dziwią się, i głupie ją! Ach! Jakże głupieją! Ze szczęścia! Z nienapatrzenia! Z żarłoczności? Bo i tu, i tam warto by patrzeć... Tu morze jest zielone, w smugi jakieś brązowane idące od lądu... To pewnie rozmoknięta glina brzegów... Tam razi białością kolącą, rozmigotaną, przechodzącą w błękit stalowy i twardy, w którym migot tężeje i gaśnie. Indziej zaś rozprzestrzenia się szafir o kilku odcieniach, szafir rozgłaskany, rozprowadzony, roztoczo ny, leżący na wznak na wodzie, leniwy, ciężki i niewysłowiony! I tylko przy brzegu, nie wiadomo po co, budzą się smugi ospałej fali i od nie chcenia opieniają skały, jakby się morze leniwie opędzało ziemi, jakby ją ciągle łagodnie odpychało od siebie, z cierpliwością i słodyczą niewy czerpaną. Bo w taki cudowny, brylantowy dzień fale wcale nie atakują brzegów. Przeciwnie. Chcą mieć spokój i opędzają się tylko... Łagodnie, cierpliwie, przez sen jakby, tyle, że nieustannie... Boże! Boże! Dlaczego ja wam tego wszystkiego pokazać nie mogę!? Czemu tylko ja na to patrzę!? Choć robię, co mogę, wiem, że nie potra fię nigdy pożreć ani setnej części tego, co mi się sunie przed oczyma. Tyle niezjedzonego zostanie po drodze! Wszyscy byście się pożywili do syta, a tu tylko ja chłepczę tę cudność ile wlazło [...]. 43 Inedita Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 44 Beata OBERTYŃSKA Wszystko dobre jednak miewa koniec. Trza się nam było brać ku domowi... Zdaje mi się, że gdybym tak jeszcze z godzinkę tam pobyła, byłabym się przyssała oczyma do świata mocno, jak te czarne motyle w szkarłupniach do skał. Trzeba już było długą chwilę czekać na odpły nięcie wody spod mojej skały, a i tak piasek był ciemny i grząski, kiedy przyciężkim kłusem nasza podróżująca sarenka uciekała przed falą... Ta więc fala goniła mnie białopłetwa, sycząca, obrzeżona jak siatka do teni sa wałkiem płótna, by się zniechęcić wreszcie i cofnąć ślisko wstecz. [...] Za pięć minut jadę na koncert Rubinsteina. Kończę więc galopem, choć mam jeszcze mnóstwo rzeczy, o których mogłabym Ci napisać. W ogóle ten żywot jaki tu wiodę! Ja czy nie ja - - myślę nieraz patrząc do lustra, kiedy wyfiokowana na ostatni guzik jadę na jakiś five do ja kiejś ambasady! Porosłam tu w różne konieczne pióra, pod szykownym patronatem Ziuty. Dziś jadę w komplecie czarnym, jedwabnym, z róż nościami białymi do tego. Kapelutek... szyk... panie tego... woalinka na nos, tył kapelusza poddarty, przodzik przeciwnie... i dwie białe róże z gazy usadzone nad daszkiem... Cera jak brzoskwinia, oczka wszawe... ręce na szczęście przepadną bez śladu w rękawiczkach białych, zamszo wych... a jakże... bo pamiętaj, że ja tu jestem za kogoś i muszę stanąć na wysokości tego łgarstwa... 2014 tom V 28 / 4 [...] Raut w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zaczęło się od tego, żem poznała ministrową Monteiro na koncercie Rubinsteina. Na drugi dzień dostaję zaproszenie. Że jednak dla korpusu dyplomatycznego był dawany przed rautem obiad, miałam dojechać do tegoż Ministerstwa o dwie godziny po Ziucie. Rozumiesz? Znaczyło to, że mam jechać sama, sama wejść, sama witać się, sama odszukać Ziutę w tłumie - w ogóle - - sama! – Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z tego, czym jest takie oficjalne przyjęcie w ministerstwie? To setki ludzi. Obcych! W olbrzymim, pokrólewskim pałacu... To po prostu zły sen! Ale nic... Jak się już ofiarowałam na tę „światową”, niechże wydudlam to piwcio do dna... Żegnałam Ziutę wyjeżdżającą przede mną – cudną, w sukni koloru vert jade18, z takimiż soplami w uszach, oskrzydloną smugami 18 Z języka fr. – koloru oliwkowozielonego. Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 45 19 Z języka ang. – królowa w jej czarnej sukni. Inedita starej, złotawej, aż po ziemi się za nią wlokącej koronki – z uczuciem skazańca. Obiecała mi solennie czekać na mnie gdzieś blisko wejścia zaraz po obiedzie, po którym miał się zacząć raut dla ludzi spoza kor pusu. Dlatego mówię o Ziucie samej, bo Romer jest na Maderze i wróci dopiero w niedzielę, razem z „Batorym”. Wystroiłam się więc jak mo głam, uczesałam, wymalowałam, wypudrowałam - - the queen in her black dress 19 - - tyle, że mi ją Ziuta kazała porozpruwać gdzie się dało... Westchnąwszy żałośnie za moimi butonami, które gdzie jak gdzie i kiedy jak kiedy, ale wtedy właśnie byłyby mi się przydały – błyska jąc sadełkiem tu i tam, z sercem bijącym, cała w plamy jak zaskroniec, wsiadłam do auta, które tu po mnie wróciło. Lelu! Pomyśl! Przecie to wyczyn! Pałac jak twierdza... Mijamy jedną bramę, drugi dziedziniec, trzecią bramę, trzeci dziedziniec, aż wjeżdżamy przed illuminowany fronton pałacyszcza jak z kina! W ogóle wszystko jak z kina. Reflekto ry, żywe kwiaty w kamiennych wazonach, lokaj na lokaju, szwajcar na szwajcarze, galony, liberie, wojsko - - wszystko! Wspaniałe, dywanami wysłane schody w kwiatach i lampach, i lokajach, a co trzy kroki nie ruchomy gwardzista w białych, opiętych ineksprymablach, z białym wodospadem piór na czaku i lśniącą szablą. A środkiem tych schodów, w ziucinych Breitschwanzach, na trzęsących łydkach, jak gdyby nig dy nic - - ja! Sama! Na raut do ministerstwa w Lizbonie! Tyle, że oni nie wiedzą, że to tylko ja... Kłaniają się jak trącone domina... Plum - plum - - plum - - wiesz jak? Pierwszy zaczął, drugi powtórzył, trzeci po dał dalej... Na szczęście widywałem nieraz w kinie jak światowa kobieta wstępuje na schody i to w wieczorowej, długiej tualecie. Lekkie koleba nie się w biodrach, falisty ruch całego ciała, nonszalancje, wdzięk (bez zbytniej uniżoności w stosunku do lokajów!!) Wdzięk przede wszyst kim! Widzisz mnie? Co się jednak nabałam, to moje... A potem ta stra szna chwila, kiedy już wszystko, co można było, poprawiłam w garde robie i niczym nie można było odwlec chwili skierowania się ku salom, skąd dochodził mnie szum i szelest „wybiegłej” na ex-królewskie po sadzki śmietanki towarzysko-dyplomatycznego „hajlajfu” Lizbony. Boże! Byle tylko Ziuta była naprawdę gdzieś blisko! Wchodzę... Pierwsza sala wielkości foyer we lwowskim teatrze... Go beliny, dywany, kwiaty, lustra - - ale Ziuty ani śladu. Za to kilkanaście - to najgorsza ilość w takiej dużej sali - - osób obwieszonych orderami, 2014 tom V 46 Beata OBERTYŃSKA wstęgami, szarfami jak przy kotylionie. Na moje szczęście poznaję z daleka krzywą i obrzękłą gębę szefa protokółu - - nigdy nie przypusz czałam, że się nim kiedy w życiu tak ucieszę! - - i rzucam się ku niemu jak ku desce ratunku. Pokazał mi panią domu - - której może nie była bym poznała w wieczorowej tualecie i bez kapelusza, bo widziałam ją tylko raz, wtedy w loży - - więc jazda do niej w lansadach i banalite tach... Ona przedstawiła mi swego męża - - jedyny piękny okaz rodzaju męskiego w Portugalii - - a potem to już tenże Minister Spraw Zagra nicznych poszedł ze mną po salach szukać Ziuty. Od tej chwili najstraszniejsze się skończyło, a zaczęło ładne i cie kawe. Pałac jak z bajki. Sale jak z filmu, „so schon wie im Kino!”. Tua lety, klejnoty, kwiaty, gobeliny, szkła, obrazy - - mówię Ci, klasa! Bez najmniejszej przesady ani wątpliwości było to najładniejsze i najwspa nialsze przyjęcie, jakie w życiu widziałam - - co Ci tym łatwiejsze bę dzie do zrozumienia, że to było właściwie pierwsze przyjęcie oglądane przeze mnie z bliska. Przede wszystkim samo tło, a potem co niektóra nadzianka... Ziuta i Holenderka znowu najładniejsze. Ta ostatnia miała suknię z czarnego, mięciuteneczeczkiego aksamitu, a że jest wysoka jak wieża Eiffla, miał się gdzie aksamit ten przelewać, lśnić i łamać. Do tego cera polnej róży - - najdosłowniej - - włosy jak złoty dym, zęby jak perły, a perły jak czereśnie... Cudna, przecudna... Męża ma tylko ferał ka, starygana o twarzy niemowlęcia na rozpłakaniu... Jedna żona już od niego uciekła - - opowiadają, że ją sam, z kwiatami, płacząc, odwoził następcy - - ta druga jeszcze nie, bo bardzo niedawno „nastała” w całej swej świeżości, piękności i długości... Ciekawam czy równie „długo” wytrzyma... No więc – poprzedstawiała mnie Ziuta na prawo i na lewo, na dalekość wyciągniętej ręki, bo dalej to już nie obowiązywało i gadu siało się wykwintnie a o niczym, czekając na „co potem?”. Potem okazał się koncert. Śpiewała dobrze jakaś pani w szalonej tremie i w banano wej sukni, ciekawe, portugalskie, ludowe piosenki i grała dobra orkie stra arie ze starych portugalskich oper. Potem otworzono bufet – step obrusa, zastawiony setkami - - dosłownie - - półmisków, z homarami, langustami, frykasami i niebieskimi migdałami. Tam to pełzała wokół stołu chlupocząca, genialna kadź (Vacarescu20), obwieszona orderami 20 Elena Văcărescu (1864-1947) – rumuńska pisarka, poetka, tłumaczka arystokra tycznego pochodzenia, pisząca po francusku, znana z głośnego romansu z rumuńskim następcą tronu oraz późniejszej działalności dyplomatycznej na forum Ligi Narodów. 47 Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII i klejnotami - - wodząc nosem po półmiskach i patrząc przez lorgnon nadzianym indykom w głąb duszy... [...] 8/6 W okresie portugalskiego pobytu Obertyńskiej występowała w Lizbonie z dwoma odczy tami – wydarzenia te zostały omówione we wcześniejszych listach. 21 Właść. Sebastiăo José de Carvalho e Melo (1699-1782) – osiemnastowieczny portu galski polityk, jeden z najważniejszych ludzi w państwie w okresie panowania Józefa I. 22 Jean-François Millet (1814-1875) – francuski malarz, reprezentant realizmu, znany z przedstawiania scen z życia chłopskiego. 23 José Maria de Eça de Queirós (1845-1900) – wybitny pisarz portugalski, przed stawiciel realizmu, po II wojnie światowej niektóre jego powieści i opowiadania zostały przetłumaczone na język polski (Kuzyn Bazyli, Mandaryn, Ród Maia, Zbrodnia księdza Amaro, Dziwactwa pewnej blondynki). Inedita [...] Największy pomnik w Lizbonie, jej chluba, o którą zapyta cię każdy Portugalczyk, to pomnik markiza de Pombal 21. Wyobraź sobie tak: na obelisku niebotycznej wysokości, białym jak wapno, stoi ci ten Pombal, spiżowy pan we fraku z czasów Ludwika XV, w peruce, z łyd kami jak balustrada. Tuż przy nim, za „pan brat” jak chart łaszący mu się u kolan, lew. No, dobrze. Dotąd wszystko jeszcze nie najgorzej. Cóż kiedy cała podstawa obelisku kłębi się od postaci naturalistycznych, dziesięć razy nadnaturalnej wielkości, postaci w stylu Millet’a22, w czte rech grupach, przedstawiających różne tutejsze rzemiosła. Więc są żni wiarze, rybacy, pasterze, matki z dziećmi, starcy, żołnierze... – o ile to też są rzemiosła... dość, że pełno tego, a wszystko razem i każde z osob na mdłe i jak z białego cukru. Od frontu natomiast pomnika, z nie wiadomych nikomu powodów tkwi olbrzymia, brązowa Pallas Atene! Ni w pięć ni w dziewięć - - akurat ona i to taka sztywna, prymitywna trochę, jakby kto tamtą Fidiaszową prosił siadać, bo na domiar wszyst kiego siedzi. I to tuż, boczek w boczek, z tamtymi białymi kolosami, przesłodzonymi i naturalistycznymi. Kretyństwo nie Pombal! Jest tu jeszcze i drugi, ukochany mój pomnik, który mnie zawsze w taki dobry humor wprowadza, że śmieję się sama do siebie prze chodząc obok. Był taki sławny powieściopisarz - - pono istotnie feno men, co mi mówili nie tylko Portugalczycy, więc wierzę - - nazywający się Essa de Kejrosz (pisze się inaczej, ale mniejsza z tym) 23. Między innymi rzeczami miał kiedyś powiedzieć, że poeta jest od tego, aby 48 Beata OBERTYŃSKA „okrucieństwo prawdy przysłaniał welonem poezji...”. Kiedy mu przy szło stawiać pomnik, rzeźbiarz - - i to pono jeden z najlepszych - - po stanowił to właśnie głębokie powiedzonko „oddać” w marmurze. Wygląda to mniej więcej tak: na kopczyku zaniesionych kamieni, na dwu gładkich schodkach, stoi sobie pan z krawatem, dziurką w klapie, guzikami w porządku - - w ogóle - - pan. Trochę niżej od niego, w prze gibie zalotno-miłosnym, zaglądająca mu od spodu w twarz naga donna o zapraszająco rozłożonych ramionach i uśmiechu niedwuznacznym. Wisi jej wprawdzie od łokci jakieś prześcieradło i coś niby mokra dra peryjka „dekuje” kolana, ale żeby to było okrycie - - to nie. Zaś na ten jej przegib czarowny, z najobojętniejszą miną Badedinera, ów wąsaty, znudzony pan patrzy ponad to prześcieradło, jakby pytał: „Moje dziec ko, czy ty tak jeszcze długo potrafisz?” Mina dentysty zaglądającego do paszczy pacjenta, lekarza obserwującego dziesiąty już dziś z kolei przypadek chorobliwej zalotności u swojej pacjentki - - jednym słowem coś rzeczowego, pozbawionego wszelkiego polotu, wypadek stanowczo raczej z miejsca kąpielowego czy kliniki niż z Parnasu. I ta jego nie oszacowana mina człowieka, któremu „wszystko dawno zbrzydło”, który cierpi przy tym na robaki i czeka, żeby ona przestała, bo on nie ma ochoty. I ten jego kołnierzyk i dziurka w klapie przy tym jej dość prononsowanym dekolcie! [...] 2014 tom V 4/7 [...] Czekajże... Teraz się dopiero opatrzyłam, żem Ci nic dotąd nie napisała o Batagli i Alcobasie 24. To takie dwa tutejsze cuda architektu ry, dwie katedry w manuelińskim stylu. Bataglia uchodzi za cud pierw szej klasy i słusznie, jeżeli zważyć przepych, wielkość i paradę. Katedrzysko to przebogate, pokryte rzeźbą i ozdobami, tyle że lek kie i coraz przejrzystsze ku górze. Szczytem zaś jej konturów biegnie płot z kamiennej koronki, przerywany co dwa kroki krępą fialką, spiral nie kanciatą. Wieży żadnej, tylko wysokie czoło, ku któremu doskakują przejrzystym łukiem rzeźbione, boczne przypory. Portal głęboki, z sześ- 24 Miasta, w których znajdują się sławne zespoły klasztorne (Mosteiro de Santa Maria da Vitória oraz Mosteiro de Santa Maria de Alcobaça), perły portugalskiej architektury i sztuki gotyckiej. cioma Apostołami z każdej strony wejścia, a każdy Apostoł stoi w nyży, która się ku szczytowi przeradza w łuk trafiający dzióbato w odpowiedni łuk przeciwległego Apostoła... W tej też Batagli jest grób Nieznanego Żołnierza i grób Księcia Niezłomnego. Ten ostatni śpi we wnęce ugina jącej się pod ciężarem rzeźb, a raczej w jednej z kilkunastu takich sa mych wnęk obiegających długim szeregiem kaplicę Infantów. Kaplica ta jest jak jeden zakalec jakiegoś maurytańskiego znowu gotyku - - jeżeli był taki - - coś przypominającego plaster miodu i indyjskie świątynie, w ogóle wszystko co na świecie było paradne, przeładowane, ozdobne. A mimo tego, wszystko razem wzięte, jest spokojne i wspaniałe. Może dlatego, że gubi się w półmroku i perspektywie. U Księcia Niezłomnego zastaliśmy bukiet białych róż. Przyparty czołem do podnóża sarkofagu więdnął sobie powolutku w kadzidlanym chłodku... Ciekawam, kto go tu przywiózł... Ktoś pamiętliwy w każdym razie... To było jedyne żywe w tej kaplicy... Grób Żołnierza Nieznanego to znowu ogromna płyta z napisem, wpuszczona w posadzkę pustej, kolosalnej kaplicy. Na czte rech rogach tej płyty żywe, kolosalne róże - - nie przesadzam, bo wiel kości płytkiego talerza - - i jedna na środku. Coś niby serce. W głowach, na wysokim trójnogu żywy, kopcący, targany przeciągiem płomień. Kaplica jest prawie pusta, ma tylko po czterech rogach jakieś strzygi gotyckie, wyleźnięte do pasa z muru, na łapach wsparte, i nasłuchujące, jakby je kto wołał... I więcej nic... Jedyną jej ozdobą jest o zachodniej porze ogromny cień rzeźbionego okna zalegający kamienną posadzkę. Dwa nieruchome posążki żywych żołnierzy w hełmach z karabinami czuwają u wejścia. Poza tym jest tam, jak tu wszędzie, duży wirydarz, zamknięty ze wszystkich stron krużgankiem o łukowatych arkadach, z których każda ma łuk zasnuty przejrzystą, nieprawdopodobnie jak na kamień lekką, koronką. A każda inna. Tak jakby milionkrotnie po większone płatki śniegu „oddane w kamieniu”. Śliczne. – Opactwo to było widać kiedyś zasobne i rozsiadłe, sądząc już tylko po kuchniach, o jakich mi się w ogóle nie śniło. Dość, gdy Ci powiem, że jedną z nich przepływał żywy strumień, ujęty naturalnie w koryto, tak, że wody nie trzeba było przenosić ani wynosić, tylko się n.p. sprawianego wołu płukało od razu w strumieniu w kuchni. Komfort, nie? Jest tam refek tarz wsparty na kolumnach rozpalmiających się u szczytu, refektarz, do którego mnisi wchodzili po schodeczkach wpuszczonych w grubość muru, obstawiony dokoła posągami królów wielkości trzy razy natu ralnej... Olbrzymia, rozsyczana jakby wirującymi ornamentami rozeta 49 Inedita Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 2014 tom V 50 Beata OBERTYŃSKA okna zielenieje na dnie mrocznej, kamiennie chłodnej sali i gdyby nie kołysanie się drzew tuż za oknem, byłoby tu śmiertelnie martwo. [...] Specjalnością, że tak powiem, Batagli jest tzw. „niedokończona kaplica”, ta właśnie, której szczyt miał wytrysnąć ponad całą katedrę gonną wieżą, wspartą na dziewięciu narożnikach tej kaplicy. Tymcza sem czegoś zabrakło, niewiadomo, tchu, pieniędzy czy króla, który by się o to zatroszczył, dość, że wygląda to tak, jakby ktoś ściął w pół słu py wody, walące prosto w niebo i jakby te kikuty skurtyzowane nie spodzianie, nie opadły już ku dołowi, tylko zostały „stać” na miejscu. Najzabawniejsze jest jednak to, że nigdy nie pojmę, jakim sposobem wyczuwa się po prostu w pustce nad nimi strzelistość tej nieistnieją cej wieży, jej proporcje i kontur, aż po sam szczyt, tak jakby grubość tych narożników i ich rozstawienie wykluczało inne rozwiązanie. Coś jakby słowo niedokończone na jednej stronnicy, a które, nim kartkę odwrócisz, znasz już całe z sensu poprzedniego zdania. Albo jeszcze jak taki najwyższy, niezaśpiewany ton, który przecie się słyszy, bo zna tonację całej pieśni. Otóż tak właśnie ta wieża, której nie ma... Ona jest! Naocznie i namacalnie prawie nad tymi gigantycznymi kikutami. I to jest wspaniałe! Wspanialsze może od tego, gdyby była. Zdaje mi się, że wszystko czego nie ma, jest zawsze większe od wszystkiego, co jest... I dlatego pewnie takie wrażenie robi ta „niedokończona sonata” z ka mienia. Tyle, że chyba symfonia, bo to wszystko olbrzymie i na wielką miarę... A mimo wszystko wolę Alcobaçę! Tum to niebotyczny i pusty. Kamień złotawy, gonny, bardzo oględ nie obłożony ozdobami od wnętrza. Skończono właśnie rekonstrukcję kościoła, ale nie zdążono go jeszcze zapełnić... Dzięki czemu prócz ka mienia nie ma w nim obecnie nic. Chłód i echo. Okna wąskie, więc i światła niedużo. Może dlatego jest w nim strasznie poważnie i surowo. Ale to nic. A może właśnie wszystko! Nawa wąska, gubiąca się prawie w perspektywie, kończy się prezbiterium okrągłym, w którym ołtarz, nie obstawiony jeszcze żadnymi figurami, można obejść dokoła, bo stoi daleko od ściany. Właściwie nie ściany, bo żadnej nie ma, tylko szere żeg niskich kolumienek, garbiących się w głębi na przestrzał... Lekkie to i pełne powietrza. W ogóle cudne. Tyle tam Pan Bóg ma miejsca! I cicho Mu tu i przestronnie i chłodno nawet w upał! Żadnych jeszcze ławek, żadnych obrazów, żadnych figur. Sam Pan Bóg! W tej to Alcobasie w bocznej kaplicy natknęłam się niespodzianie na grób Inez de Castro. Jest to kaplica ogromna, z niskim, w pałąk zgiętym oknem i z dwoma olbrzymimi sarkofagami z kamienia. To nie sarkofagi! To budowle. Wysokie na jakie trzy metry a długie chyba na cztery! Całość przygniata do ziemi cztery uległe lwy, o uprzejmych, za spanych mordach, lwy, które udają, że im strasznie przyjemnie dźwi gać te bloki na grzbiecie. Boki sarkofagów pokrywa rzeźba tak gęsto ubita, że się w niej prócz chaosu nie widzi ani sensu ani wyobrażonych tam scen czy poszczególnych postaci. Zabij - - a nie pamiętam nawet, czy są jakieś postacie... Może sam ornament... Pod światło stoi w do datku, więc całkiem to oczom przepada... Na wierzchu zaś, płaściut ko rozsmarowana w kamieniu, leży taż Inez. Aby ją zobaczyć, trzeba wleźć na wnękę okna po umyślnie tam przystawionych schodkach. I wtedy widzi się ich oboje. Bo mąż jej leży nie tyle obok, ile naprzeciw niej. Podobno za życia swego kazał sobie zbudować ten sarkofag i tak go właśnie ustawić. Leżą więc nogami zwróceni ku sobie po to, aby kie dy zagrzmi trąba Sądu Ostatecznego i kiedy oboje siądą na swych sar kofagach zaspani i ogłupiali - - pierwsze ich spojrzenie na siebie padło. Żeby wiedzieli na pewno, że się w tym zamieszaniu nie zgubią i nie rozminą... Leżą więc i czekają... On - - coś á la nasz Kazimierz Wielki, drągal zawiesisty i brodaty, obłożony ciężkimi fałdami swej rycerskiej szaty, przepasany pasem z olbrzymim mieczem u boku. Ona - - jak Ci mówię - - rozgłaskana na płasko, strzeliście, taka gotycka, ścięta i na kamieniu położona ostróżka z wysokim czołem i za ciężką koroną, która jej się jakby w tym przydługim śnie trochę z głowy osunęła. Buzia w ciup, rączki wysmukłe, jak pączki lilii, leżą niezdale na dużej książce do nabożeństwa, a kamienny fałdzik przy fałdziku oblepia ją od wyso kiego stanu, aż po dwa nosy smutnie od siebie odchylonych stóp... Leżą tedy i czekają... No bo cóż mają robić ostatecznie? W kaplicy jest chłod no i zielonkowato od ruszającej się w słońcu zieleni za okienkiem. Wystygli, zobojętniali, przestali dawno być ludźmi a stali się histo rią... – Ciekawa jestem, jak on dziś, z pewnej odległości, ocenia smak owej potrawki z serc jej zabójców a ona swoje królewskie flirty za ple cami królowej wtedy, kiedy była jeszcze tylko damą dworu?... A może takich detali się nie pamięta? Może wiedzą i pamiętają już to tylko, że się kochali? A może i to już detal? Nie można wiedzieć... Stoi sobie czło wiek nad tymi sarkofagami i patrzy na kamienny spokój tych dwoj ga, a że nie stać go na nic oryginalnego, przeżuwa w myśli różne ba nały na temat znikomości rzeczy tego świata... A właściwie, na rozum biorąc, powinien myśleć coś wprost przeciwnego! Znikomy odcinek 51 Inedita Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 52 Beata OBERTYŃSKA czasu w jakim im dane było żyć - - im i każdemu - - w stosunku do dłużyzny takiego oczekiwania właśnie, wydaje się tak niesprawiedli wie krótki, że raczej z ulgą należałoby myśleć „No, ci to sobie przynaj mniej użyli!”... Tymczasem idiota myśli inaczej. Wyrachowany, ostroż ny idiota! Z pewną gorzką wyższością pyta ich: „a co pannie z tego?”, tak, jakby nie wiedział, że dziś już im naturalnie z tego nic, ale wtedy było wszystko! Najgorzej zaś takiemu, co wie i jedno i drugie i takiemu, co żałuje takich, i co z całego serca im zazdrości! Bo wtedy ani tędy, ani tędy... Albo - - co najgorsze ze wszystkiego - - troszkę tędy i tamtędy odrobinkę... Człowiek to jednak strasznie podła kreatura... Myślę na turalnie o tym, co to sobie tam stał w Alcobasie, we wnęce okna i mełł w swoim ptasim móżdżku różne apropotne myślątka... Napisawszy Ci to wszystko, teraz dopiero opatrzyłam się, żem Ci nie powiedziała, że ta Bataglia to skomasowane w jedno miejsce groby portugalskich królów... – Także, gdybyś mi kazała zeznawać teraz pod przysięgą, czy ten klasztor z kuchnią, refektarzem i wariatami był w Ba tagii czy w Alcobasie - - tobym przysięgi odmówiła. Łyknęliśmy to jed nego przedpołudnia, zaraz jedno po drugim - - ot... i zlepiło mi się tak w pamięci, że nie wiem. W każdym razie Książę Niezłomny, Żołnierz Nieznany i niedokończona kaplica to Bataglia, a pusta nawa kościoła, gdzie Pan Bóg Sam na Sam ze Sobą i kaplica z Inez de Castro - - to Al cobaca. [...] 2014 tom V 19 / 7 „Alcantara” na pełnym morzu skąd widać wąziutki pasek brzegów Bretanii... Tak i jadę... Drugi dzień i drugą noc jesteśmy na morzu. Wyjechaliśmy w piątek o piątej, odprowadzeni przez pół Lizbony. Na zwiniętym gospodarstwie został Bobi z p. Staszewskim, drugim sekre tarzem poselstwa, takim Franiem ze „Szczęścia Frania” Perzyńskiego, człowiek aksamitny i cichutki, wsiąkający w tło, a patrzący komu by się czym przysłużyć i na co się przydać, człowiek o najbardziej nierucho mej twarzy, jaką znam, tyle, że nieruchomej na słodko i cierpliwie... Mieszkanie do siebie niepodobne. Gołe, bose, puste... Dywany jak długie pozwijane w rulony, pozasypywane, szeleszczące od gazet. W ogóle cały dom szeleści od gazet... Nareszcie zrozumiałam, po co Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 53 25 Obertyńska nawiązuje do sławnego trzęsienia ziemi, które nawiedziło Lizbonę 1 lis topada 1755, wywołując ogromne zniszczenia i wywierając znaczny wpływ na świado mość i wyobraźnię ówczesnej Europy. Inedita portugalskie dzienniki są takie ogromne... Kanapy, fotele, tapczany - wszystko zrobiło się białe i płaskie pod tymi płachtami. Tak, że pod ko niec nie było już gdzie skłonić „smutnych combrów” dla odsapnięcia... Pakowało się bowiem w pośpiechu, jako że decyzja zapadła dość nagle i trzeba było i zebrać się i dom zaopatrzyć na lato i wizyty pożegnalne poskładać i sto okolicznościowych drobiażdżków... Pakując rzeczy do szaf i skrzyń bardzo starannie segregowała Ziuta rzeczy takie, które się mogą potłuc w czasie domniemanego pod jej nieobecność trzęsienia ziemi i takie, które woli, żeby nie... Gdyby w roku 1755 był kto równie przewidujący jak ona, może owo najcudowniejsze, legendarne już dziś muzeum skarbów nawiezionych z Brazylii, owych bożków ze szczerego złota, naczyń, sprzętów - - Bóg wie czego wszystkiego - - nie byłoby po szło sobie pod wody Tagu na nie wiem ile metrów i byłabyś miała ode mnie o jeden więcej przeładowany przymiotnikami list... 25 Chodził sobie człowiek po tym ogołoconym mieszkaniu i wrywał w pamięć to i owo, tak „na pamiątkę”, na wypadek, gdyby tu już nigdy więcej wrócić nie miał... Zabawnie jest pomyśleć patrząc na jakiś szcze gół, jeszcze całkiem z bliska - - że zostanie taki sam, w niczym niezmie niony, podczas gdy człowiek będzie już o sto mil i może go nigdy nie zobaczy... Tak sobie chciałam zapamiętać widziany z mego okna ogró dek z pochyłym daszkiem z czerwonych dachówek na pierwszym pla nie (daszkiem, na którym wylegiwał się zwykle „szary kot”, wróg na szego i jaskółek wywodzących się w ciasnym podwórku, koło kuchni), ogródek z pergolą i huśtawką dzieci, usychającą niestety wiśnią i posa dzonymi przez Ziutę niedawno pieprzowymi drzeweczkami.. A potem był jeszcze taki „kudel”, który chciałabym zapamiętać... Z szklanych drzwi u końca korytarza widok na całą ulicę Amoreiras w dół, aż do arkad, gdzie moja znajoma kapliczka... Zawsze gruby policjant stał tam na środku i regulował ruch aut... Gruby, żółty jak jajecznica tramwaj łaził sobie dobrodusznie tuż pod gankiem, sycząc drutami i dzwoniąc ile wlazło... I była czerwona skrzynka na listy, taki pękaty słup z szero ką gębą, w którą idąc rano do kościoła wsuwałam moje listy do Ciebie... A nad ulicą, ponad drutami tramwajowymi widzianymi stąd z góry, het precz, już tam, gdzie się Amoreiras gubiła w perspektywie, jak pastel jaki zdmuchnięty niebieściał Tag... Niby nic... ledwie skrawek, 2014 tom V 54 Beata OBERTYŃSKA a przecie dość, by się od razu robiło chłodno od wody i świeżo... Tam też to zawsze, nad tą dalekością wilgotną, wschodziła pełnia. Ogromna pomarańcza windowała się wolno ku szczytowi nieba a im wyżej szła, tym mniej robiła się podobna do pomarańczy, bo się gdzieś jej czerwo ne złoto podziewało po drodze, a zostawał tylko skrzepły, srebrzysty chłód... Ale mnie chodzi o tę jedną chwilę, kiedy się zza niebieskiego Tagu, ponad szarymi drutami ulicy jawiła pomarańczowa kula. I tak, jak swoją wzrokową pamięć znam - - przypuszczam, że mi to zostanie... Umiem sobie takie rzeczy nie-do-zabrania brać przecie w jakiś sposób i mieć... – Bo nie to, żebym się nie cieszyła na powrót - - bo lubię wracać, ale jak człowiekowi gdzie tak dobrze było, jak mnie, przybłędzie, tu, to mu „zimno w serce” i w dołku ściska. - - Bobi, widząc „brzydkość” spu stoszenia strasznie był zaniepokojony, na żaden fotel wleźć nie mógł, bo wszystko szeleściło - - chodził nam za piętami, patrzył w oczy py tająco, jakby przeczuwał, że tym razem na ten dość daleki spacer nie zostanie wzięty razem. No i został.. Została płacząca Murzynka Otavia (ta od Dżoakina, która wraca do Włoch i robi „małżeństwo z rozsądku”), uprzejma Eugenia z ładnym uśmiechem bez jednego zęba i Cesia - - mała Polka, emigrantka, którą dosłownie ledwo żywą z głodu, z całą rodziną, za opiekowali się Tadzikowie... (Wprawdzie potem jej rodzice mieli moc pretensji i fochów, że to niby „my dla pana ministra to i tamto, a pan minister nam tylko to”, ot, jak zwykle...) Dość, że cała służba stłoczona w jednym oknie, z Bobim trzymanym za obrożę i z kotem - - dość obo jętnym, jak to koty - - żegnali nas łzami i machaniem chustek... „Alcantara” to wieloryb, większy jeszcze od „Vulcanii”, tyle, że star szy, więc trochę mniej moderne. Ale wygodny... Mieścimy się w trzech kabinach. Trochę było trudności z rozmieszczeniem wilka, kozy i ka pusty, ale się w końcu tak utasowało, że ja na tym wyszłam najlepiej, bo mam kabinę śliczną, jasną i przewiewną, tuż obok łazienki i panuję tu sobie jak królowa. Kwiatów nanieśli nam całe fury. Ziuta miała osiem kolosalnych mioteł, ja cztery, więc i stół jadalny i kabiny wyglądają, jakbyśmy jechały w podróż poślubną... [...] Właśnie skończył się uroczysty obiad (pożegnalny dla tych, co jutro wysiadają w Cherbourgu). Gramofon ryczał nam w plecach, menu było ozdobne i pamiątkowe i każdy gość zastał przy łóżku jeden jadłospis z dzisiejszą datą i starannym podkreśleniem tego, co raczył spożyć tego pamiętnego wieczora. Z PORTABELKIEM PO PORTUGALII 55 26 Zofia (Ziuta) i Tadeusz Romerowie. Inedita Dziś w nocy, około pierwszej, mamy być w Cherbourgu. Ale wyplują nas tam dopiero o 7mej rano. Tam mamy wsiąść do pośpiesznego i być w pięć godzin w „Palizie”, jak mówiła Lula, kiedy była malutka... Nic jeszcze nie wiem, jak będzie ten Paryż wyglądał, ale już się wszystko we mnie trzęsie z radości. Tylko tak krótko! Cała moja nadzieja w Ta dziku, który się odgraża, że mi musi co tylko się da z Paryża pokazać. No i ostatecznie będę miała ze sobą oczy i naleje mi się nimi do gło wy i pamięci choćby to tylko, co można o Paryżu wiedzieć z jego łupy. A przecie i to gratka! Dawno już zrezygnowałam, abym tam kiedykol wiek była... I nie tylko teraz, ale dawniej... A tu paf!! ani się spostrze głam, kiedy tam mam być... Naprawdę, że nie wiem za co mi Pan Bóg dał Tadzików! 26 Zdaje mi się, że morze jest w tej chwili spokojniejsze, bo i mózg mój mniej wzdycha. Mam się jeszcze spakować, wykąpać w słonym, lazu rowym ukropie! I spać! Jutro, skoro świt, zaczniemy się kłębić po kabi nach. – Cudownie jest budzić się rano... Kabina pełna powietrza, a po jej białym suficie pełgają pajączki płynne i świetliste uciekającej wstecz wody... Fale chrapią dobrotliwie o ściany, bukiet śniado-malinowych róż pachnie tuż obok, a za drugą ścianą słyszę śmiechy i rwetes mytych dzieci, które za chwilę wpadną do mnie na dzień-dobry. Strasznie lubię te dzieci! No, więc żegnam Cię na dzisiaj, a jak się tylko da, popukam jeszcze na gorąco w Paryżu. Właściwie nie mam pojęcia, po co jeszcze piszę. Chyba z przyzwyczajenia, bo chyba ten list wręczę Ci już osobiście... Zostawiam list na wałku, bo a nuż w Paryżu coś jeszcze... Rok 2014 POEZJA Ewa CHRUŚCIEL Dla Papuszy Jem twoje wiersze jak jagody Jak czarne lica lalunie W słoiku trzymam nietoperze na szczęście z prześwitów wylewa się śpiew cykad, szlary zwiastują szczęście na śmierć. Aby napoić Twoją duszę kupiłam dzban, ale ty zanim umarłaś, nabrałaś wody w usta. Ars poetica Wypuszczam z rąk papierowe księżyce, które unoszą się rozpalone w górę lapis lazuli. tom V 58 Ewa CHRUŚCIEL Wypuszczam z rąk niebo Wypuszczam z rąk górę Wypuszczam się na głębokie wody wypuszczam lisa spod pióra lis wybiega na pola napręża mięśnie, skacze w głąb bieli blask bije od majestatu niezapisanej linijki płatek słowa co nagość ciszy pochwyci Lis spożywa słowa jak święty Wiersz A jeśli mój wiersz w pleśń? 2014 tom V i farfocle? A jeśli ciurkiem w chłodny nurt i słoik? i ryba w nim załuskowieje Ewa CHRUŚCIEL 59 słodkowodna i dźwiękonaśladowcza Sączą się wiersze Noszę je w czarze na szczęście jak nietoperze Oda rzeszowska I Mój ojciec zamienia się na naszych oczach w Cesarza Franciszka Józefa, w modliszkę i żuka, w antologistę Umiera każdej nocy w wielu postaciach i na wielu krzyżach na których dogorywają jego słowa od ich piór, biała anarchia Odys powraca w łachmanach aż po światło przemienienia aż po zawieszony sercomierz Oda rzeszowska II więc zabrał ją do domu na obiad: Poezja Ojciec zaadoptował czaplę. Żarła naszą trawę bez opanowania 60 Ewa CHRUŚCIEL Długo się ociągała ocierała swoje skrzydła o próg brodziła po przedpokoju zakluczona W końcu przystała na schabowy i buraczki Po obiedzie rozpostarła nad nami skrzydła i rozsnuła opowieść o białych kosach, które z ukrycia wychodzą tylko przy świetle księżyca i głosy piękne wydają. Za dnia natomiast, gdyby ktoś spróbował, są bardzo trudne do schwytania Byliśmy zaskrzydleni, tylko nasza niepiśmienna babcia ze stuletnim garbem i landrynkami w gębie wyczuła w dziobie czapli olśniewający plagiat z Arystotelesa Rok 2014 Marek BATEROWICZ * * * Z Drzewa Czasu zrywam liście odłamując gałązki i odcinam konary – dzień po dniu – (rozejm przynosi sen) trwa to dzieło zniszczenia, aż pewnego dnia z drzewa zostanie tylko pień – nagi i bezlistny – przestanie szumieć na wietrze, zastygnie w ciszy i w milczeniu ptaków, które odlecą na inne drzewo, kwitnące w odwiecznym świetle. (Z cyklu Drzewo Czasu) * * * W łodygach świtu opada widmo nocy, spływa do wnętrza gwiazd, tonących nad morzem. Budzę się w łuskach ryby. tom V 62 Marek BATEROWICZ * * * W labiryncie snów szukam schodów do ciebie, stopionej z miastem jak cyprys pośród murów, wbity głęboko w ciało. * * * W tunelu Czasu śpiewają gdzieś legiony, hordy Atylli, chóry mnichów i klownów – o, polifonio dziejów! (Z cyklu Tanki) Rok 2014 Józef BARAN Podróż unosić się nad własnym życiem w wielkim balonie Brasil i widzieć w dole pod ławicami obłoków rafy koralowe plankton nocy i dni mozaikę kolorowych szkiełek z Wawelem i Wieżą Mariacką w tle zmalały z nagła kraik na morskim dnie a wszystko jak we mgle za siódmą chmurą za snem Formosa w niedzielne popołudnie – Henrykowi i Gosi Siewierskim Miejscowość śliczna z nazwy z wyglądu znacznie mniej widocznie architekta zmorzył z gorąca sen tom V 64 Józef BARAN i przysnął w trakcie szkicowania miasteczka na mapach co zanim się zaczęło zastygło w powijakach zawieszone w bezczasie rodzące się stale na nowo nie może stać się ciałem jak poronione słowo przecięte szosą wpół rozmazane w chaosie zdjęcie co z prześwietlonej kliszy nie umie się wykokosić tandetne domki z gliny i słońce słońce słońce uliczki leniwo w miejscu bez pomysłu drepczące bo wszystko stapia się w końcu w niemiłosiernym słońcu ludzie koty na murkach jak muchy w mazi brodzące i tylko czasem miasteczko rozbłyśnie jak w kurzu szkiełko gdy przejdzie ulicą dziewczyna – czyste wcielenie formosy przebudzi się handlarz melonów zatańczy przy straganie sambę Formosa na chwilę się ożywia przypomina sobie jak się nazywa 2014 tom V (Formosa – miasteczko w centralnej Brazylii; nazwa pochodzi od starego, portugalskiego słowa oznaczającego: ładny, piękny.) Niewidzialna skąd się wzięłaś na Terra Brasileira gdzie nawet niebo patrzy twoimi gorącymi oczami Józef BARAN 65 po burzy rozwieszasz tęczę uśmiechu nad jeziorem o nieznanej nazwie o zmroku wypełniasz serce słodką muzyką cykad zawsze obok krok w krok w czarodziejskiej czapce niewidce widzialna tylko dla mnie i ptaszka bem-ti-vi który radośnie wita każdy dzień jak ty Szybko zapada słońce w Guarani das Missoes gdy pijemy herbatę na werandzie z Janem i jego siostrą Marią Chcą żebym im opowiadał o Polsce której nie widzieli i nie zobaczą Przywiózł ją w sercu dziadek do Guarani das Missoes Maria od dziesięciu lat sama Jan od czterech dni wdowiec – Zobacz jakie to życie chwilowe i jak samotny jest człowiek A ile się nasiłować trzeba ze sobą i światem by westchnąć w końcu po latach że wszystko to pogoń za wiatrem Poezja Staruszkowie w Guarani das Missoes 66 Józef BARAN – Znam ten ból bracie przeżyłam śmierć męża – wzdycha Maria słońce jest coraz niżej i niżej Guarani das Missoes ______________ Staruszkowie w oczach mi nikną już rozmawiam z ich cieniami Staruszkowie w oczach mi nikną już rozmawiam z cieniami ...Już rozmawiam z cieniami w Guarani das Missoes... 2014 tom V Deszcz wszędzie gdzie ja tam deszcz w Brasilii i Kurytybie w Sao Paulo i w Guarani biegnie za mną wiernie jak pies na smyczy nieba deszcz deszcz deszcz deszcz zacierając ślady mojej obecności jakby chciał rzec nigdy cię tu nie było sam przecież wiesz że prawie wszystko co przeżywasz wcześniej czy później przecieknie między palcami Czasu Rok 2014 Anna AUGUSTYNIAK A moja córka nie ma grobu jest zdjęcie Fatimy lat trzy arabskie linie zakręcają się w jej imię i jest głowa rudego kota co wąsy ułożył na kamieniu i zapatrzył w morze pewnie narodził się z piany a potem sam z siebie dorósł pod gorącym słońcem dziś rano jak zwykle wskoczył na grób Fatimy parę zgrabnych ruchów łapką suche płatki kwiatów przepędzone parę łyków wody z wazonu i już można się schronić pod płomiennymi pociągnięciami pędzla Van Gogha to on rozkołysał cień cmentarnych cyprysów na wieki Ciąża myślę sobie teraz ile szczęścia było w nas gdy jadłaś truskawki prosto z łubianki właśnie się pojawiły tamtego roku chwilę wcześniej widać już tom V 68 Anna AUGUSTYNIAK nic nie widać trzeci miesiąc to co ma być widać obie miałyśmy chęć na te truskawki to akurat było widać We wnętrzu pustyni przecież to znam zwierzęta pocięte na kawałki przyglądasz się wiszącej głowie krowy i muchom deszcz w Kairuanie zdarza się rzadko liże spieczone wargi nieznacznie jakby wcale nie był chciwy a muchy uciekają tylko na chwilę pośród wąskich uliczek w samym sercu medyny na piętrze w białym domu żyje wielbłąd który ma zawsze zasłonięte oczy lśni posadzka z kolorowych kafli a on przywiązany do dyszla kręci się wokół studni Bir Barouta i czerpie świętą wodę płynącą z Mekki od 8 do 17.30 kiedy ręką dajesz znak już czas odejść oddycham z ulgą bo wiem że zaraz o wszystkim zapomnisz 2014 tom V Prześwit z samotności można nawet wymyślić miłość wedrzeć się w kogoś aż pomylą się języki wodospady słów wytrzymać bez jednego słowa mleczny opal wody która kusi to zielonym to niebieskim połyskiem dać się wcielić wyczekując cudu przemienienia i tylko czasem w światłocieniach opuścić głowę jak wisielec Anna AUGUSTYNIAK Kocie ostatki przed eutanazją psy umierają inaczej nie dotykaj mnie mruczy kot i zwija się w kłębek mam do przemyślenia jeszcze tyle spraw przed wiecznością 69 Rok 2014 Izabela FIETKIEWICZ-PASZEK *** Wygląda na to, że nigdy cię nie opiszę językiem Fridy*. A tak chciałam rozkołysać twoje imię w obcym brzmieniu, wynajętym choćby na kilka dni. Myślisz, że moje usta pełne od słów, których – tak po prostu – wolno nam nie rozumieć, mogą być piękne? Ostatniej nocy znów mówiłam przez sen. Brzmiało to ponoć mniej więcej tak: Dos Desnudos en un Bosque. Boję się, że słowa zostawiają ślady. Zaczynam rozumieć: rozpakujemy walizki, przestawimy zegarki. wynajmiemy pokój za miastem. Nie ma żadnego Meksyku, * Frida Kahlo, Dos Desnudos en un Bosque. tom V Izabela FIETKIEWICZ-PASZEK 71 wygląda na to, że wszystko znajdziemy we wnętrzu twojej dłoni. 27/28 lipca 2010 Epilog Tak łatwo o wrażenie, że jeśli coś ruszyć, jakiś fragment przesunąć czy rozciąć misterne sploty między faktami, wprowadzić inwersję w sekwencje wydarzenia czy wstrzymać impulsy od przyczyny do skutku, odblokować przeszłość (wysiąść na innej stacji, spotkać innych ludzi inne monety znaleźć, inne ścieżki zgubić), lekko zmienić azymut albo chociaż tempo – uda się obumarłe tkanki odbudować, mieć znowu dawne wyjścia, stanąć na rozdrożach, które już za plecami. I zmienić biografię. Gdy się na cały obraz po czasie spogląda na popiół, pustkę, żałość czy ruiny mocarstw, tak łatwo o wrażenie, że można inaczej. (Fragment Poematu z kanału Babinka) Poezja Rok 2014 Alchemia prozy Marek Baterowicz NIEDZIELNA WIZYTA Tej niedzieli słońce z trudem przebijało się przez ławice chmur. Przesuwały się po niebie powoli, z rzadka odsłaniając przesmyki błęki tu nad dachami kamienic. Za naszymi oknami wznosił się jednak stary mur, ułożony ze średniowiecznych głazów, otaczający równie starą świątynię i zabudowania klasztoru. Ten mur i górujące nad nim basz ty potrafiły zniewolić wyobraźnię, fascynowały mnie od pierwszych chwil dnia. Moje łóżko stało na wprost okna, budziłem się więc, zawsze mając przed oczyma ten niezwykły widok. Przenikał w serce z prze możną siłą, słońce czy słota – pogoda nie miała w tym wypadku żad nego znaczenia. Dzisiaj w porannej krzątaninie wybijało się stukanie laski, którą podpierała się babcia Adela. Szum pary z czajnika, brzęk naczyń oznajmiały porę śniadania. W tej symfonii dźwięków brako wało niespodziewanie głosu ojca, zwykle mającego wiele do powiedze nia, już od samego rana. Matka z uśmiechem uchyliła drzwi do naszej sypialni. tom V 2014 tom V 74 Marek Baterowicz – A wy, śpiochy, wstaniecie wreszcie? Spojrzałem na siostrę, jej łóżko stało bliżej pieca. Przecierała oczy jakby oszołomiona nadmiarem światła. Najwidoczniej rozleniwiona jeszcze po całej nocy snów. I mnie też przyjemne ciepło krążyło po kościach, naciągnąłem więc pierzynę na głowę, odwracając się w stro nę ściany. Nagle zaskoczyło nas walenie do drzwi mieszkania. Matka poszła otworzyć. Czyjeś głosy wtargnęły do środka, mącąc błogostan poranka. Czyjeś kroki wtargnęły do przedpokoju. Nagle jakieś zamie szanie wypełniło nasz dom. Nieznany nam mężczyzna otworzył drzwi sypialni, zajrzał do środka. – To pokój dzieci... – usłyszałem głos babci. – Nie szkodzi, obejrzymy na końcu... Mężczyzna przeszedł przez naszą sypialnię, oglądając uważnie ściany, po czym zniknął w pokoju z pianinem. Niedziela zapowiadała się ciekawie, a po odgłosach zorientowałem się, że ktoś wszedł też do gabinetu ojca. Pod pierzyną było mi dobrze, ale ciekawość przemogła ten stan. Ubrałem się szybko, moja siostra także nie pozostała w tyle. Poza ciekawością poderwał nas apetyt na śniadanie. Idąc do kuchni, przez przedpokój, zobaczyłem jakiegoś mężczyznę w płaszczu. Zdzi wiło mnie to, bo nasi goście zwykle zdejmowali płaszcze, zostawiając je na wieszaku. Widocznie ten pan nie był naszym gościem albo pomylił mieszkania. I zaraz sobie pójdzie – pomyślałem... Ale pan nie wycho dził, a w kuchni babcia Adela załamywała ręce, krążąc pomiędzy spi żarnią a kredensem. Na palniku dymił czajnik z wodą, na stole leżał pokrojony chleb i kawałki białego sera. Smarowałem kromkę masłem, gdy do kuchni zajrzał ten pan w płaszczu. – Może chce pan herbaty? – zapytała babcia drżącym głosem. – A może... Ale na służbie to nie mogę... Przełykałem chleb z serem, zastanawiając się, na jakiej to służbie był ten pan. Mieliśmy służącą Julcię, która pomagała babci przy gotowa niu i w domowych porządkach. Akurat dzisiaj miała wychodne, wyszła wcześnie rano. A na jakiej służbie był ten pan? – rozmyślałem, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Patrzyłem w sufit. – Upadł ci kawałek sera, mój ty dystrakcie! – obudził mnie głos bab ci. Istotnie, kawałek sera leżał na podłodze. Schyliłem się, by go pod nieść. – Ty niezgrabo! – śmiała się moja siostra Ania, stukając łyżeczką o spodek. – A ty grabo! – odpaliłem – zyg zyg marchewka! Po śniadaniu chcieliśmy wyjść pobawić się nad Wisłą, ale mężczyz na w płaszczu nie wypuścił, co bardzo nas zdziwiło, a nawet zezłościło. Wróciliśmy więc na pokoje, gdzie jacyś nieznani mężczyźni szperali po szufladach, zaglądali w każdy kąt. Na biurku ojca leżał stos papie rów, a jeden łysy pan grzebał w nich z wielką uwagą. Matka siedziała na krześle, przy stole. Bez słowa. Papierów przybywało, były tam rów nież stare listy. Łysy pan – z braku miejsca – przenosił papiery na stół. Nudziło mnie to wszystko, podbiegłem więc do pianina. Otworzyłem nuty starych tańców i melodii, zacząłem grać menueta. Po kilku tak tach podszedł do mnie jeden z panów, zdjął z taboretu i powiedział do naszej mamy: – Proszę się nim zająć, nie powinien teraz grać na pianinie! – A co to szkodzi ? – spytała matka. – Może dawać komuś znaki na ulicy... – wyjaśnił krótko mężczy zna. – Ach tak?... – westchnęła babcia, która zjawiła się w pobliżu. Chciałem wyjrzeć przez okno, czy rzeczywiście ktoś pod naszymi oknami nasłuchuje tych znaków wygrywanych na klawiszach, ale ten sam pan odciągnął mnie od parapetu. Było to coraz mniej zabawne, a że nudziłem się setnie postanowiłem coś czytać i sięgnąłem po Iliadę w kieszonkowym formacie dla szkół, wydaną jeszcze przed wojną. Czytanie jednak nie szło mi, dziwny niepokój rozpraszał moje myśli. A w powietrzu czuło się strach jakiś porażający, ostry jak szkło mrozu, chociaż byliśmy już w miesiącu kwietniu. Wyjąłem więc atlas z zarysa mi kontynentów i kolorowymi kredkami wypełniałem obszary państw. Na mapie Azji granicę Chin wymalowałem na Uralu, zabierając Rosji całe terytorium na wschód od tych gór. Kiedy żółtą kredką znaczyłem nowe, a stworzone moją fantazją, tereny Chińczyków, podeszła do mnie matka. Zamknęła szybko atlas i odebrała mi go, mówiąc łagodnie: – Synku, skończysz to potem... – i wsadziła atlas między książki wyrzucone z etażerki, a które przedtem przeglądał już jeden z naszych niedzielnych gości. Nie zauważył tego pan stojący przy oknie, akurat wyglądał na ulicę. A łysy jegomość dalej przeglądał papiery w gabinecie ojca. Wróciłem do kuchni, tam czułem się pewniej z dala od intruzów, choć mężczy zna w płaszczu dalej krążył po przedpokoju. Babcia kroiła placek. – Babciu, a gdzie tata? Kiedy wróci? 75 Alchemia prozy NIEDZIELNA WIZYTA 2014 tom V 76 Marek Baterowicz – Oh... – uśmiechnęła się smutno babcia – pewnie nieprędko... Może jutro? Do kościoła też nie pójdziemy, bo panowie posiedzą u nas dłu go... Skosztuj placka... – To co, bawisz się ze mną? – siostra wpadła do kuchni niczym fryga, roześmiana trzpiotka. – Goń mnie... Pobiegłem więc za nią do sypialni, a w przedpokoju o mało nie zde rzyłem się z jegomościem w płaszczu. Siostra umknęła do pokoju z pia ninem, ale tam dopadłem ją pod etażerką. Mocowaliśmy się chwilę, a że byłem starszy o dwa lata, w końcu poskromiłem jej pląsy. I teraz ja miałem uciekać przed nią, gdy nagle pan spod okna zatrzymał mnie. Kucnął przy nas, tak jakby chciał się bawić z nami. Uśmiechał się na wet miło, tak po koleżeńsku. Wyciągnął z kieszeni rewolwer, położył go na swojej dłoni i balansował nim lekko. Nigdy przedtem nie widzia łem w życiu prawdziwego pistoletu, ale wiedziałem, do czego służy. Jegomość kołysał bronią przed naszymi oczyma, w końcu spytał: – A gdzie wasz tatuś chowa taką zabawkę? Byłem oszołomiony, nigdy bowiem nie widziałem u ojca pistoletu. Siostra też patrzyła bez słowa na pana z rewolwerem, w jej dużych czar nych oczach odbijało się coś na kształt zdumienia. – Nie wiem – odpowiedziałem – nigdy nie widziałem takiej zabawki u ojca... Jegomość skrzywił się, schował rewolwer do kieszeni marynarki. Wstał i wrócił na swoje stanowisko pod oknem. A nam odechciało się zabawy w gonionego. Wróciliśmy do sypialni. Siostra wyjęła swoje kredki, rysowała coś na kartce, a ja podszedłem do okna. Za szybą zie leniły się drzewa. Po drugiej stronie ulicy, za starym murem wznosiły się baszty i wieże klasztoru na Skałce. Wydawało się, że płynęły z wia trem. Było to złudzenie, to obłoki przesuwały się po niebie. Ten pięk ny widok malowałem nieraz akwarelami, jak wszystkie dzieci w moim wieku. Za rok skończę już dziesięć lat – pomyślałem – dostanę narty! Koniec z jazdą na sankach, do dobre dla dziewuch... I rozmarzyłem się, wędrując w myślach na wzgórza pod kopcem Kościuszki. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Pobiegliśmy z siostrą do przed pokoju, ale pan w płaszczu nas uprzedził. Wpuszczał właśnie do środ ka ciocię Marysię z wujkiem Wincentym. Przyszli do nas z niespodzie waną wizytą. Patrzyłem zdumiony, jak wujek unosi ręce do góry przed rewolwerem, a pan w płaszczu sprawdza, czy wuj nie ma przy sobie broni. Za chwilę każe cioci otworzyć torebkę i pokazać jej zawartość. – No wie, pani... W tak dużej torebce to można schować granat! – tłumaczył dowcipnie. Babcia Adela stała na progu kuchni z poważną twarzą, podobną do pomarszczonej oliwki. – I dowody osobiste proszę... – komenderował mężczyzna w płasz czu, nie chowając rewolweru. Sprawdzał je bez pośpiechu, sylabizując wszystkie dane. Wreszcie przepuścił gości do gabinetu ojca. Przywitali się z naszą matką, która dalej nie opuszczała pana przeglądającego pa piery, listy, a nawet rodzinne fotografie. Wuj Wincenty usiadł w fotelu, milczał. Nie namówiłbym go chyba dzisiaj, by recytował mi po staro grecku fragmenty z Homera... A lubił to robić, siedząc w fotelu, i cho ciaż nie rozumiałem ani słowa jakiś dreszcz przebiegał mi po plecach, gdy słuchałem tych antycznych strof brzmiących niczym łopotanie ża gli muskanych wiatrem. – Państwo to rodzina? – odezwał się łysy znad biurka. – Tak jest, panie oficerze... – odparł oschle wuj. – Aha, pomyślałem, to jakaś ważna figura. Tyle ma spraw na gło wie, że wypadły mu włosy. Nie byłem jednak pewien, czy trafne było moje przypuszczenie. Ale był chyba ważnym oficerem, bo zwracał się do wszystkich podniesionym głosem. – O, co ja tu widzę? Zdjęcie pani z mężem, a jak mówi dopisek z tyłu, zrobione na balu w „Patrii”! W Krynicy... No proszę, jak to się burżuje bawili przed wojną! – Panie oficerze, dziś też balują... – próbował żartować wuj. – Ale nie ci sami! Teraz ten słynny hotel jest własnością ludu pracującego... miast i wsi! – dokończył. Oficer nie dostrzegł ironii, obracał dalej fotografię w grubych pal cach. – Mało się pani zmieniła! – Dziękuję – wykrztusiła z siebie ciocia – ale latka lecą. – Tak, tak... Ja to wyłysiałem trochę... – wtrącił wuj Wincenty. – Panie, co mi pan tu opowiada... To mnie nie obchodzi... Czy pan też należy do tej organizacji, co pana szwagier? – Co takiego? Jaka organizacja? Pierwsze słyszę... – No... tylko bez bajeczek! – wrzasnął oficer. – My i tak wiemy... Lepiej przyznać się bez bicia... W tym momencie matka wyprowadziła mnie i siostrę do sypialni, zamykając drzwi za sobą. Nie dało się nawet podsłuchiwać, od gabi 77 Alchemia prozy NIEDZIELNA WIZYTA 78 Marek Baterowicz netu ojca dzielił nas jeszcze salon z pianinem. Od czasu do czasu tyl ko dobiegało stamtąd pohukiwanie oficera. I niewyraźny pogłos roz mowy. Schowałem głowę pod poduszkę, moja siostra bawiła się dalej kredkami. Za jakiś czas wstałem i podszedłem do okna. Za szybą pły nęły z wiatrem baszty klasztoru i wieże kościoła na Skałce, tak właśnie było, a nie inaczej. To ławice chmur stały w miejscu, szare i nierucho me jakby zakotwiczone w niebieskich zatokach. A wieże fruwały wy soko, wyżej niż stada czarnych ptaków kołujących nad ziemią, nad tą ziemią, która była – jak już powoli przeczuwałem – naszą odwieczną ojczyzną. I stary mur za oknem, otaczający klasztor, a wzniesiony ze średniowiecznych głazów, był kamiennym dowodem tej prawdy. ZAĆMIENIE 79 Szedłem aleją w stronę przystanku autobusów, drzewa śpiewały ob juczone ptakami. Ich zawodzenie drażniło uszy, nigdy przedtem nie koncertowały o tej porze, pulsujący świergot przenikał światło dnia. Dochodziło południe. Wiosenne słońce rozpalało się, nieliczne chmu ry nie dawały cienia. Rozpiąłem koszulę, mimo rześkiego wiatru. Do przystanku brakowało może sto metrów, wcisnąłem mocniej słomkowy kapelusz na głowę i osłaniałem się parasolem, który w Sydney wypada nosić nawet przy słonecznej aurze. Zdarzało się bowiem, że jakieś pta ki atakowały przechodniów, broniąc w ten sposób swoje małe, ukryte w gniazdach. Były to chyba sroki, także jakieś inne ptaszyska o żółtych dziobach, które podobno przywędrowały tu z Indii. Nie miałem pa mięci do tych latających stworów, choć nieraz słyszałem, jak nazywali je znajomi. Na przystanku ujrzałem sąsiadkę, Chinkę z Hongkongu. – How are you, Hennies? – Not bad... – odparła jednak zasępiona – ale miałam jechać do Hongkongu i widzisz, co się dzieje! – Ano właśnie, oby się to nie skończyło tak, jak na Tianmen Square... – Tego się obawiam. Ależ oni są tępi w tym Pekinie... Co im szkodzi, że studenci wybiorą swojego lidera? I tak mogliby potem go kontrolo wać na różne sposoby... – Widocznie na to nie wpadli – wtrąciłem – i grożą stłumieniem protestów... – To byłoby straszne! Przedtem mieliśmy demokrację... – Cały świat zwariował... A do tego ptaki dokazują w samo połu dnie! – Aaa... – rzekła Hennies – one już czują zaćmienie księżyca... – Że co? – To nie wiesz ? Dziś wieczorem będzie zaćmienie księżyca! – O, nie wiedziałem..., ale czy naprawdę ptaki czują to już w połud nie? Alchemia prozy ZAĆMIENIE 2014 tom V 80 Marek Baterowicz – No pewnie, tak jak słonie i inne zwierzęta czują trzęsienie ziemi wiele godzin wcześniej! – Niezwykłe..., chyba żartujesz? – Nie żartuję! Rozmowę przerwała nam głośna muzyka. Na przystanku zjawił się miejscowy włóczęga, który zawsze nosił torbę z radiem, słuchając ha łaśliwych piosenek. Najczęściej były to rockowe zespoły, które dzisiaj zagłuszyły nam zawodzenie ptaków. Włóczęga rozsiadł się na ławeczce i zapalił papierosa. Spod mankietu koszuli widać było zarys tatuażu. Podrygiwał i podśpiewywał w rytm piosenki, zaciągał się i mówił coś do siebie w australijskim dialekcie. Nieraz wyciągał rękę po jałmużnę – papierosy kosztują. Pociągał też wino z butelki ukrytej w papierowej torebce, by nie drażnić kierowców autobusów, którzy mieli na niego oko i czasem, gdy nie chciał wyłączyć radia, kazali mu wysiadać. Kiedy zjawił się pośpieszny L94, jadący do City, mężczyzna zgasił papierosa i ściszył muzykę. W przeciwnym razie kierowca nie wpuścił by go do środka. – Wiesz, lepiej jedźmy następnym autobusem, o, już nadjeżdża... 393..., bo irytuje mnie ta nieznośna kakofonia! – OK – zgodziła się Hennies – i tak jadę tylko do Maroubra Shop ping... W autobusie było zimno, jak zwykle przesadzili z klimatyzacją, i je chaliśmy jak w lodówce na kółkach. Do Maroubry to zniosę – pomyśla łem – ale jechać w tych warunkach do City? Dziękuję... Hennies lepiej znosiła niską temperaturę. Do oceanu wchodziła od razu, lubiła pły wać w pobliskiej Little Bay, gdzie ją czasem spotykałem. Ja natomiast musiałem pobawić się z falami, jeśli były zbyt chłodne, i zanurzałem się powoli, na raty, czekając aż moja skóra oswoi się ze stanem wody. W autobusach nie ma jednolitej temperatury, na szczęście bywają i takie, co nie stosują klimatyzacji; często przesiadałem się z lodówki do ciepełka, chroniąc kości i resztę organizmu przed zamrożeniem. Nie chciałem zostać hibernatusem upiornej ery technologii. A nowe stulecie – dopiero co rozpoczęte – nie zapowiada się lepiej od poprzedniego. Stare konflikty i nowe wojny, które wywołują kolejne konflikty i podsycają terror, są nieszczęściem tylu narodów. Ofiarami terrorystów padają znowu niewinni ludzie. I tak, od Bliskiego Wscho du i Afryki po Daleki Wschód planeta krwawi często wstrząsana za machami w biały dzień. Najwięcej ich w Iraku, gdzie lata temu doszło ZAĆMIENIE 81 do niepotrzebnej wojny. Niestety, wyzwoliła jak z lampy Aladyna jakie goś złego ducha, który teraz jest plagą tego regionu i dziesiątkuje żyją ce tam plemiona. A od niedawna wojownicy jakiegoś kalifatu mordują wszystkich, którzy nie modlą się do ich proroka. Planeta jest w szpo nach rozpasanych i krwiożerczych demonów. Pożegnałem się z Hennies i wysiadłem z lodówki na kółkach jeden przystanek przed Maroubra Shopping, co trochę skróciło mi czas prze bywania w zimnie. Autobus często stoi dodatkowo na skrzyżowaniu, czekając na zielone światło, i przedłuża się wtedy tortura. Wysiadając wcześniej, mogłem też wstąpić do Vinnies, gdzie za dolara czy dwa można znaleźć świetne nagrania CD z muzyką klasyczną albo ciekawe książki. Ostatnio trafił mi się album o francuskiej Bretagne, prawie za grosze. Tym razem udało mi się kupić tylko Sibeliusa, ale za to symfo nię, w której pobrzmiewają echa heroicznej obrony Finów przeciwko rosyjskim najeźdźcom. Wstąpiłem potem do Anglican Care, tam też były książki po dolarze, i wyłuskałem na półkach zawalonych tanimi powieściami prawdziwą perełkę – dziennik wyprawy Jamesa Cooka, wydany pod tytułem Hunt for the Southern Continent. Przyda się na prezent dla kogoś, może dla Michaela w dalekiej Lizbonie? Po drodze do delikatesów wrzuciłem list do Marisy w dalekiej Italii. Stara miłość nie rdzewieje, choć od naszego związku mija już lat czter dzieści. O dziwo, ożył w listach. Minąłem Aldiego, nie lubię bowiem stać w długich kolejkach, i kupiłem bagietkę w otwartej tu niedawno francuskiej piekarni. Młodzi Francuzi uciekają z ogarniętej kryzysem republiki, gdzie chyba nie rządzą już tubylcy, ale przedstawiciele Unii Europejskiej. A jeszcze nieustanne powodzie, zwłaszcza na południu i w regionie Var, rujnują francuskie miasteczka, pola i winnice. Ucie kają też masowo Włosi, spotykam ich często na przystankach autobu sowych. Oni również szukają pracy w Australii i nawet ją znajdują, bo przecież w Sydney są dziesiątki włoskich restauracji. Uciekają też dla tego, że nawet w Rzymie za miesiąc pracy w trattorii płacą zaledwie tysiąc euro! Tak oto antypody stają się ziemią obiecaną, a może i rajem dla nowych imigrantów. Za to z Afryki płyną do Europy tratwy i łódki z uciekinierami szu kającymi byle jakiej pracy i dachu nad głową. Tysiące ich toną w Morzu Śródziemnym, które staje się powoli cmentarzem dla uchodźców, ale Alchemia prozy * 2014 tom V 82 Marek Baterowicz następne fale desperatów już czekają na afrykańskich brzegach i kie rują się w stronę Sycylii albo Andaluzji. Większość z nich nie zamie rza jednak pozostać we Włoszech czy w Hiszpanii, gdzie bezrobocie bije rekordy, ale próbuje przez Francję dostać się na Wyspy Brytyjskie. Francuska policja ma więc ręce pełne roboty, na przejściu granicznym w Mentone zatrzymuje przybyszy z Afryki i odsyła ich z powrotem do Italii. Jak długo potrwa ten proceder? Może do końca świata? W europejskich delikatesach na Maroubra jest wszystko – od her bat ziołowych z Bałkanów po francuskie pasztety i trufle, hiszpańskie chorizos czy kiełbaski z Tuluzy, polskie parówki i portugalskie salami. Ostatnio nawet pojawiły się rosyjskie pierożki, polska kapusta kiszona i ogórki, a grecka oliwa i konfitury były tam zawsze. Podobnie jak wło ski pane di casa, ciemny chleb estoński czy pieczywo z polskiej piekarni. Trafi się i kozi ser z Hiszpanii albo z Francji, zresztą serów są tam tuziny i wszelkiego asortymentu. I oczywiście wielki wybór oliwek, kuszących wędlin, suszonych owoców i słodyczy. Tak, jesteśmy rozpieszczani na antypodach, gdy w wielu miejscach planety trwają wojny i plemienne rzezie, a tysiące ludzi przymierają głodem. Przed delikatesami spotkałem Ekę, sympatyczną Gruzinkę i znako mitą pianistkę, osiadłą w Sydney od dawna. Mówi doskonale po pol sku, jakiś czas żyła nawet w Polsce, a jej mąż Bogusław nie znał gru zińskiego. Uczy gry na fortepianie w konserwatorium i prywatnie, jej siostra pianistka także poślubiła Polaka, skrzypka; mają domek w Ma traville. Polacy i Gruzini trzymają się razem, a ich ojczyzny – zwłasz cza od niedawnej inwazji rosyjskiej na Gruzję – nie są jeszcze bezpiecz ne ani dla Gruzinów, ani dla Polaków. Nasze ziemie nadal są narażone na podjazdowe wojny ze strony Moskali, a granice – niepewne. Polska dyplomacja wstrzymała wprawdzie agresję na Gruzję, lecz prezydent Lech Kaczyński przypłacił to życiem w odłamkach strąconego Tupole wa. A teraz kresy w ogniu, separatyści nie szanują nawet pasażerskich boeingów – na polach Ukrainy leżą jeszcze zabawki zabitych w powie trzu dzieci. Ale portfele rodziców – też rozerwanych szrapnelami – jed nak zniknęły, podczas gdy szczątki ich ciał znajdowano jeszcze wiele miesięcy po zestrzeleniu samolotu. To jakieś zaćmienie ludzkich serc, stokroć gorsze od zaćmienia słońca czy księżyca. A niestety, trzeba żyć dalej na tym świecie i oglą dać w telewizyjnych dziennikach kolejne dowody człowieczego bestial stwa. Po szybkich zakupach w lodowatym labiryncie Coles czekałem na powrotnym przystanku, po drugiej stronie Anzac Parade. Mój autobus miał zjawić się za pięć minut, nie zdążyłbym więc odwiedzić polskich delikatesów, tuż za rogiem ulicy. A dwie torby z konserwami, ryżem i słoikiem miodu i tak nie pozwalały na dodatkowe zakupy. Usiadłem na ławce przed wietnamską piekarnią, gdzie nieraz kupowałem ciem ne bułki albo apple slice, wyborny na pierwsze śniadanie. Obok Grecy oferowali kurczaki i sałaty, także cypryjskie klopsiki o tak niezrówna nym smaku, że mogłyby podbić podniebienie najbardziej zawziętych jaroszów. Owa różnorodność kulinarnych propozycji była wdzięcznym akcentem wielokulturowości na antypodach. Na wprost mnie, na plastikowym pudle siedziała stara Australijka, paląc papierosa. Potrafiła tak spędzić prawie cały dzień, rozmawiając ze znajomymi i kurząc jak komin. Jej punkt obserwacyjny być może nastrajał ją filozoficznie, nie przeczyły temu nierzadkie przekleństwa. Dym z papierosów drażnił mnie, przeniosłem się na drugą ławkę. Tam siedzieli pomarszczeni Chińczycy, ich dzieci zawładną kiedyś tym kon tynentem. Nadjechał mój autobus, który kursował dłuższą trasą, ale za to nad malowniczą Malabar Bay o skalistych wybrzeżach. Za kwadrans wy siadłem przed domem. Idąc pod drzewami, słyszałem ponownie pulsu jący świergot ptaków. Tym razem spotkałem Carolinę zmierzającą do swego auta. – Comment ça va? [Jak się masz?] – spytała. Lubiła rozmawiać po francusku, być może z racji swych wietnamskich korzeni. – Pas mal... [Nie najgorzej...] – odparłem, nie było sensu biadać nad stanem planety, gdy otwierała już drzwi od toyoty – mais ce soir nous verrons l’éclipse de lune! [ale wieczorem obejrzymy zaćmienie księżyca!] – Ah, bon? Je vais danser... [Ach tak? Ja chcę tańczyć...] – i odjechała aleją śpiewających ptaków. W domu włączyłem telewizor. Była pora wiadomości i właśnie po kazywano szarżę policji na protestujących w Hong Kongu. Pałki nacie rały na parasolki. W tym nierównym starciu studenci nie mieli szans, raz jeszcze brutalna siła była górą nad marzeniem o wolności. Pieski świat. A za chwilę na ekranie można było ujrzeć nowe zamachy bom bowe w Iraku i w Afganistanie, również w Egipcie – zaćmienie ludz kości, zaćmienie serc, przy którym zaćmienie księżyca jest doprawdy urokliwym kaprysem kosmosu. 83 Alchemia prozy ZAĆMIENIE Rok 2014 tom V Katarzyna Latała POWRÓT Moje pierwsze samodzielnie wynajmowane mieszkanie znajdowało się w starej kamienicy przy ulicy Dietla. Właściwie była to rudera − i kamienica, i moje mieszkanie. Ciasny pokój z wysokim sufitem i kil koma starymi meblami, przedpokój z mosiężnymi hakami przywier conymi do ściany, które wyglądały jak dłonie wyciągnięte w prośbie. Było mi ich żal, więc wieszałam na nich, co tylko popadło: parasol, ny lonowe siatki po zakupach, nawet rajstopy do suszenia. W ten sposób wkrótce na wieszaku uzbierała się taka hałda rzeczy, jakby mieszkało tu kilka osób, a nie ja sama. Przyjemne złudzenie. Była tam też kuchnia z przeciekającym żeliwnym zlewem i łazienka z małym okienkiem tuż przy podłodze. To wszystko, na co było mnie stać w tamtych czasach, kiedy mój dziwaczny kraj budził się do życia, a ja do dorosłości. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Prowadziły do niego trzeszczące drewniane schody ze stopniami prze tartymi na środku od chodzenia. Przy stopniach brakowało toczonych filarów w balustradzie. Kiedy przekraczałam próg wiecznie uchylo nych, skrzydlatych drzwi kamienicy, klatka schodowa witała mnie tym szczerbatym wnętrzem. Mimo zewnętrznej brzydoty kamienica wyda wała mi się na swój sposób ładna. Wszystkie moje okna, z wyjątkiem łazienkowego lufcika, wychodziły na dwie wstęgi ulicy przedzielone szerokim pasem zieleni. Środkiem biegły tory tramwajowe. Z trawy wyrastały kolumny wiekowych drzew. W ich cieniu przycupnęło kilka łaciatych ławek, z których odchodził lakier. Z okna widywałam przy siadających na nich staruszków, czasem pijaka kontemplującego butel kę zbawiennego trunku lub spragnioną swojego dotyku parę. Tu czas płynął wolno i obojętnie wobec codziennych zdarzeń. Drażniąco wol no jak dla mnie. Są takie miejsca, które kpią sobie z pędu do jutra, jak by wiedziały, że jutro nie istnieje, jest mrzonką, mirażem niespokojnej myśli. Ale wtedy jutro jawiło mi się jako pewnik, dziesiątka, w którą strzelę, loteria, którą wygram. Tymczasem, pewnego jutra, wcześnie rano obudził mnie hałas za oknem. Nie był to dzwonek zatrzymującego się na przystanku tram waju ani odgłos ruchu samochodowego. Hałas miał charakter bardziej ludzki niż maszynowy. Głos za oknem śpiewnie falował, unosił się wy sokimi, zrzędliwymi tonami i agresywnie opadał w złości. Odsunęłam firankę i wyjrzałam na zewnątrz. Przed kamienicą po drugiej stronie ulicy na ławce siedziała jakaś kobieta w kapeluszu. Nie widziałam do kładnie rysów jej twarzy, ale mogłam dostrzec, że to nie ona artykułuje irytujące dźwięki. Zauważyłam, że poprawiła kapelusz na głowie. W jej ruchu był jakiś dziwny spokój i elegancja. Nikt już nie nosi takich ka peluszy ani tym bardziej w taki sposób. Z trudem otworzyłam okno. Z framug posypał się biały lakier i jeszcze coś lekkiego, puszystego, jakby pył, robota korników – domyśliłam się. Uderzyło mnie rześkie powietrze poranka i zapach wilgotnych murów. − ...powtarzać? − usłyszałam fragment pytania. Spojrzałam w dół. Przed wejściem do kamienicy piekliła się czer wona jak indor dozorczyni o krępych, twardo stąpających po ziemi no gach. − A pójdzie stąd! – krzyczała. – Tyle razy mówiłam, żeby tu nie kar miła gołębi! Przyzwyczają się ptaszyska i będą mi się zlatywać przed drzwi... − Przecież i tak zlatują – wyrwało mi się niespodziewanie, nie wiem, dlaczego, bo jeszcze ułamek sekundy wcześniej wcale nie miałam in tencji, by ingerować w sytuację. Dozorczyni zadarła głowę do góry i obrzuciła mnie złowrogim spoj rzeniem. − A zlatują, zlatują! A potem mi się lokatorzy skarżą, że narobione na parapetach. − Kto się skarży? − A ci... – urwała nagle i spojrzała na mnie podejrzliwie. − Skarżą się, skarżą i już! A kogo potem spółdzielnia rozlicza? Kogo? − Kogo? – zapytałam naiwnie, znając odpowiedź. − No właśnie. Powiedzą, że nie dbam, nie sprzątam, że brudno. A to nie moja wina przecież, tylko gołębi. 85 Alchemia prozy POWRÓT 86 Katarzyna Latała − Ale gołębi na klatce nie ma − znów wyrwało mi się wbrew mojej woli. Dozorczyni chwilę przemielała myśli w głowie, po czym machnęła ręką ze złością. − Zafajdane gołębie! A poza tym, co wy myślicie, że taka dozorczy ni to ma kokosy? – kontynuowała niemal z pianą na ustach, ignorując moją uwagę. – A pójdzie stąd, bo kijem przegonię! Obróciła się w kierunku gołębiary, ale tej już nie było w pobliżu. − Gdzie ona się podziała? − dozorczyni rozglądnęła się nerwowo. − Widziała pani studentka... − Nic nie widziałam. − Wróci. Jutro. Takie zawsze wracają. Jak wrzody na... – dobiegło mnie jeszcze zrzędzenie dozorczyni, gdy mocowałam się z domknię ciem skrzypiącego okna. 2014 tom V * Tego dnia śpieszyłam się na uczelnię. Siedziała na ławce, zajęta wy konywaniem jakiejś niesprecyzowanej czynności. Pchnięta ciekawoś cią, zwolniłam kroku, by móc się jej przyjrzeć. Trudno było określić jej wiek, ale na pewno nie była taka stara, jak mi się wcześniej wydawało. Wykałaczką wydłubywała brud spod paznokci. Miała szczupłe dłonie i długie palce pianistki, z pożółkłymi paznokciami w kształcie mig dałów. Pochłonięta czynnością z początku nie zauważyła mojej obec ności. Poranne słońce przeświecało przez siwe, rozczochrane włosy na bladą twarz, która w kontraście z czernią ortalionowego, wymiętego płaszcza wydawała się biała i napięta. Jej cera była gładka i cienka jak pergamin, niemal przezroczysta. Gdyby ją naciągnąć, pewnie przetar gałaby się z bolesnym szelestem. Obok na ławce leżał kapelusz. Z bli ska nie wyglądał tak imponująco. Wydawał się nie pasować do pory roku – ciemny, miejscami wypłowiały welurowy stwór z błyszczącym żywicznym okiem szpilki łypiącym z ronda. Kobieta była drobnej po stury. Jej chude białe nogi wystawały z czarnych, męskich, jak mi się wydało, skarpetek, a te z zakurzonych i rozklekotanych, również mę skich butów. Pomiędzy jej nogami, pod ławką spoczywała żakardowa torba podróżna. Jaskrawy wzór zlewał się w niezidentyfikowaną maź kolorów na poprzecieranych rogach. − Dzień dobry – usłyszałam zaskoczona brzmieniem jej głosu, bo kobieta nawet nie podniosła głowy. Pochylona, skupiona nad swoją niezwykłą toaletą wyglądała jak święta z promienną aureolą odstających rzadkich włosów nad głową. Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam nic z siebie wydusić. Pomyś lałam, że lepiej nie zakłócać tego rytuału, któremu oddawała się z tak niezmąconym spokojem. Przez kolejne dni nie pojawiła się. Jej nieobecność na ławce przed moim oknem kłuła mnie w oczy co rano, gdy oparta o parapet pochła niałam rozmoczone w ciepłym mleku miękkie kawałki bułki – moje wystawne śniadanie. Niedzielę spędziłam u rodziców pod Krakowem. W poniedziałek wracałam do domu tramwajem. Dźwigałam rekla mówkę książek i plecak pełen różnych dobrodziejstw ze spiżarni mojej mamy, która niezależnie od faktycznego stanu mojej ziemskiej powło ki, zawsze witała mnie gromkim lamentem: „Dziecko, jak ty schudłaś!”. W rezultacie nie mogłam opuścić progu bez różnego rodzaju marche wek („od sąsiadki z ogródka, hodowana bez nawozu”), powideł śliw kowych („to z naszych węgierek”), mandarynek („tato kupił specjalnie dla ciebie”), suszonego, domowego makaronu („wrzuć na gotującą się wodę i masz gotowy”), termosu z rosołem („z wiejskiej kury, od pani Gieni z placu targowego – zdrowiusieńki, a jaki pyszny!”). Wytaszczy łam cały bagaż z tramwaju i wtedy ją zobaczyłam, postać chwiejącą się w porannym powietrzu jak fatamorgana. Siedziała na ławce w swoim kapeluszu naciągniętym głęboko na głowę i karmiła chmarę gołębi czerstwym obwarzankiem. − Dzień dobry – odezwałam się, przechodząc, ale ani ona, ani żar łoczne ptaki nie zwróciły na mnie najmniejszej uwagi. Minęłam ją, z wysiłkiem poprawiając plecak na ramieniu. − Gdzie się tak spieszysz? Masz landrynki? Odwróciłam się. Gołębiara wpatrywała się we mnie wyczekująco. − Proszę? − Landrynki... Skończyły mi się przedwczoraj o 12.33. − Proszę? − O 12.33. − Aha... – przytaknęłam, nie wiedząc, co powiedzieć. − To co, masz landrynki? − Niestety nie mam landrynek – uśmiechnęłam się niepewnie. 87 Alchemia prozy POWRÓT 2014 tom V 88 Katarzyna Latała Już chciałam odchodzić, ale jakaś wewnętrzna siła przytrzymała mnie w miejscu. Sięgnęłam do kieszeni dżinsów i wyciągnęłam do po łowy opróżnione wymięte opakowanie. − Mam gumy do żucia. – powiedziałam. Kobieta spojrzała na mnie z zaciekawieniem. − Miętowe – podsunęłam jej paczkę z wystającymi srebrnymi listkami. − To nie to samo – skwitowała, ale wzięła sobie gumę i schowała ją do wielkiej torby podróżnej pod ławką. − Po co ci to? – zapytała, wskazując na moje bagaże. − Proszę? − Po co ci te toboły? Przystanęłam. Patrzyła na mnie z oczekiwaniem na twarzy. − Książki, na studia... − potrząsnęłam reklamówką. – I zapasy na wypadek bomby atomowej albo końca świata – zażartowałam, popra wiając pasek plecaka, który wżynał mi się w skórę ramienia. − Ja też mam – uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Podniosła spod ławki brudną torbę i przytuliła ją do piersi. Torba wyglądała na pustą. Zaintrygowało mnie to. − A co tam pani ma? Spoważniała i spojrzała na mnie, jakby nie zrozumiała, o co mi cho dzi. − Ktoś jeszcze wie? – szepnęła zaniepokojona. − Wie? − Nie! Nikt nie wie – ucieszyła się. – To lepiej dla nich. − Wie, o czym? – próbowałam zrozumieć. − O końcu świata... − Aaa… – odparłam niepewna, jak mam podejść do tej rozmowy. – Koniec świata. − Jak cię tylko zobaczyłam z tymi tobołami, pomyślałam, że wiesz... − No i proszę bardzo. Miała pani rację – odparłam wesoło. − Miałam – uśmiechnęła się ukontentowana i rozrzuciła gołębiom okruchy obwarzanka. Zsunęłam z pleców ciężar i usiadłam obok niej. − Pani torba jest pusta – zauważyłam. − A na co mi rzeczy? Koniec to koniec. − To po co pani torba? – próbowałam skierować gołębiarę na tory logiki. POWRÓT 89 − No jak to tak bez torby w podróż? – oburzyła się. − To jak wybrać się w drogę bez butów i bez kapelusza... − Ale w środku nic nie ma. Nic, co mogłoby się przydać w podróży, czy w ogóle... − Nieprawda – ucięła zniecierpliwiona − Nic nie rozumiesz. Mam wszystko, czego potrzebuję. − Acha – mruknęłam, żeby ją uspokoić. Chwilę milczałyśmy, obserwując stadko gołębi nerwowo podskaku jących na chudych nóżkach. − One też wiedzą – uśmiechnęła się tajemniczo. − Tak? − One wiedziały pierwsze... Zawsze wiedzą wcześniej niż ludzie. − Dlaczego tak jest? – zainteresowałam się. Nie odpowiedziała, chwyciła torbę, wstała z ławki i wolno ruszyła przed siebie. − Już pani idzie? – chciałam ją zatrzymać. − Jeszcze nie, ale cały czas się wybieram. – Spod kapelusza rzuciła przelotne spojrzenie w kierunku kamienicy, w której było moje miesz kanie. W drzwiach wejściowych stała gruba dozorczyni. − Tylko nic jej nie mów − krzyknęła gołębiara. – I tak by nie zrozumiała. − Nie powiem – obiecałam. Przez kolejne miesiące byłam zajęta – studiowaniem, planowa niem, kochaniem, rozstawaniem, szukaniem odpowiedzi, wypełnia niem pustki lub usuwaniem nadmiaru. Moją ekscentryczną znajomą widywałam regularnie, zimą trochę rzadziej. Nie wiem, gdzie się wte dy podziewała. Nie mówiła, a ja nie pytałam. Czasem na kilka minut przysiadałam na ławce obok niej i częstowałam ją jakimś łakociem. Wymieniałyśmy grzeczności, rozmawiałyśmy o gołębiach, tramwa jach, przechodniach i zbliżającym się końcu. Jednego dnia wracałam wieczorem z uczelni do domu. Gdy tylko zatrzasnęłam bramę wejściową do kamienicy, skrzypnęły drzwi na parterze i zobaczyłam wychylającą się głowę dozorczyni. − Dobry wieczór! Przestraszyła mnie pani – chciałam uniknąć kon wersacji z nią, więc szybko zaczęłam się wspinać po stopniach do swo jego mieszkania. − No i już problem mamy z głowy − zaczepiła mnie. Alchemia prozy * 2014 tom V 90 Katarzyna Latała − To super. A jaki problem? – zapytałam, nie odwracając się w jej kierunku. − No z tą łachmaniarką od gołębi – krzyknęła za mną, nie ukrywa jąc zadowolenia. − Tak? – zdziwiłam się i wyciągnęłam dzwoniące klucze od drzwi. − A tak! Włożyłam klucz do zamka w drzwiach i przekręciłam. Echo ponio sło ostry dźwięk po całej klatce schodowej. − Ale tu dziś była afera... Straciła pani niezłe widowisko. Policja, karetka pogotowia. Nawet ruch tramwajowy zatrzymano na godzinę. Odwróciłam się w drzwiach zaniepokojona. − Co się stało? − Już wszystko pani studentce powiem! – odkrzyknęła zadowolona, że udało jej się przykuć moją uwagę. − Lumpy chciały zabrać jej torbę. Wywiązała się szarpanina. Łach maniara padła jak długa i straciła przytomność. Zaczęłam schodzić po schodach, tak żeby widzieć twarz dozorczyni, która dalej streszczała. − Jacyś ludzie z przystanku tramwajowego widzieli całe zajście, we zwali policjantów i pogotowie. − I co? − Lumpów złapano zaraz za rogiem, dwóch pijaków, tego jednego to ja nawet znam. On tam mieszka w tym mieszkaniu, co to dawniej... − A co z kobietą? – przerwałam jej niegrzecznie. − Nie wiem – odparła znudzona. − Pogotowie zabrało na sygnale. − Gdzie? − A co mnie to obchodzi gdzie! Co to ja policjant jestem? Zabrali to zabrali. Przynajmniej spokój będzie. Obróciłam się i bez słowa skierowałam na górę. − Najlepszego pani nie powiedziałam – zachichotała. − Wie pani, co było w jej torbie? Podobno... Nie czekałam na wyjaśnienie. Odcięłam skrzekliwy głos dozorczyni, zatrzaskując z hukiem drzwi. W progu czekały na mnie wieszaki. Ściąg nęłam sweter i zawiesiłam na jednej z żebrzących łapek. Wyjęłam z kie szeni swetra paczkę świeżych landrynek. Rozpakowałam. Wsadziłam do ust cukierka. Kwaskowa słodycz uszczypnęła mnie w język. POWRÓT 91 W czerwcu miasto ledwie zipało od upałów. Gołębiara więcej się nie pojawiła. Jej obecność zaczęła blaknąć w mojej pamięci. Pochłonięta sesją, nie chciałam się nad tym zastanawiać. Zależało mi, żeby zdać wszystko w pierwszych terminach i jak najszybciej się obronić, bo wy jeżdżałam za granicę. Jutro, pojutrze, byle szybciej. Chciałam zarobić na własne mieszkanie, coś zakończyć, coś zacząć. Żyć. I wyjechałam. Jed nak wkrótce wymarzony własny kąt w okolicach Kazimierza przestał funkcjonować w mojej wyobraźni jako cel. Moje plany się zmieniły. Kilkanaście lat później odwiedzałam stare kąty. Trafiłam także na Dietla. Ulica jakby zastygła w czasie. Odrapane mury. Przygarbione drzewa. Szarość i pustka w oknach. Tylko w asfalcie mniej dziur i ław ki wymieniono na nowe, a może tylko odmalowano. Ile dróg, miejsc, ludzi, myśli oddaliło mnie od tego miejsca. Nie mogłam uwierzyć. Siedziała tam, gdzie zwykle. W kapeluszu, z żakardową torbą, niezmie niona, otoczona stadem gołębi jak kamienny Adaś na Rynku. Pode szłam do niej wolno, żeby nie spłoszyć ptaków, a może jej − nie wiem. Nie mogłam opanować radosnego uniesienia. − Dzień dobry. Nawet nie spojrzała na mnie. − Pamięta mnie pani? Mieszkałam tutaj – pokazałam na kamienicę naprzeciwko. Nie doczekałam się odpowiedzi. − W... – wymieniłam rok. Staruszka nie zareagowała. − Czasem rozmawiałyśmy... Ach, nieważne – mruknęłam bardziej do siebie niż do niej. − Wróciła pani. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. − To ty wróciłaś. Usiadłam obok niej. Sypała gołębiom ziarna z plastikowego wo reczka. − Masz gumę? Ochoczo otwarłam torebkę. Zawsze mam przy sobie paczkę albo nawet dwie. Nerwowo przeszukałam całą zawartość torebki, ale po gu mach zostało tylko kilka papierków. − Niestety nie mam – odparłam rozczarowana. Po chwili przypomniałam sobie. Sięgnęłam do kieszeni żakietu. Alchemia prozy * 92 Katarzyna Latała − Ale mam landrynki – ucieszona wyciągnęłam dłoń z dwoma cukierkami owiniętymi w celofan z nadrukiem pomarańczy. − To nie to samo – skwitowała, ale sięgnęła po landrynki. Jedną odpakowała i wsadziła do ust, drugą podała mnie. − Dobra? – zapytałam. − Dobra. Rozwinęłam cukierka i położyłam na język. Chwilę słychać było na sze mlaskanie. Ulica tętniła swoim popołudniowym rytmem, bezwol nie absorbując naszą obecność. − One tu zawsze przylatują – pokazała palcem na gołębie. − To ich miejsce. Spojrzałam na podrygujące przed nami, pogrążone w jakimś chao tycznym tańcu ptaki. Nie odezwałam się, bo słowa gołębiary powoli wsiąkały we mnie wraz z kwaśną słodyczą pomarańczowego krysz tałka. Rok 2014 Jacek OZAIST ŚCIEŻKI NIEBYTU Przez otwarte okno wiatr łagodnie potrząsał bordową zasłoną. Na idealnie zaścielonym łóżku leżała herbaciana róża. Lekarz wprowadził zalęknioną, młodą kobietę w przykrótkim płaszczu i niedbale zarzuco nej apaszce. W ręce trzymała wypchaną po brzegi reklamówkę znanej sieci handlowej. – Łóżko jest do pani dyspozycji – powiedział lekarz. – Proszę się spokojnie przygotować. Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Kobieta usiadła na brzegu łóżka i zgarbiła plecy. Drżącą ręką sięgnęła po ukryty pod płaszczem tele fon komórkowy. Kilka razy pomyliła się, zanim wystukała prawidłowy numer. – Tato, jesteś pewien, żeby usuwać? – wyszeptała. – Jak jasna cholera! – zdecydowany męski głos nie pozostawiał cie nia wątpliwości. – Inaczej nie wracaj do domu. Kobieta podeszła do okna. Zamknęła je i pociągnęła zasłonę. • Piotr bardzo dobrze znosił pobyt w placówce opiekuńczej. W prze ciwieństwie do dzieci, które trafiły tam z domu rodzinnego, on nie znał innego życia. To był jego dom, wychowawcy zastępowali mu rodziców, a wychowankowie rodzeństwo. Zresztą nie pozostał tam długo. Wy starczyło, że podrósł i zaczął wykazywać niezwykłe cechy charakteru, by szybko znaleziono mu nową rodzinę. Zabrało go bezdzietne mał żeństwo czterdziestolatków, posiadające własny dom i dobrze prospe rującą wypożyczalnię kaset video. Już w momencie powitania sprawił, że przybrana matka zapłakała ze szczęścia. tom V 2014 tom V 94 Jacek Ozaist – To jest mama, a to tata? – spytał zaciekawiony, i kiedy usłyszał odpowiedź twierdzącą, dodał z uśmiechem: – Będziemy rodziną. Zamieszkał w małym domku na przedmieściach; miał swój pokój i osobną łazienkę. Z początku nie umiał przyzwyczaić się do ciszy, in tymności, samodzielności, potem zrozumiał, że każdy człowiek ma ja kiś świat i nie trzeba ciągle być w grupie. Rodzice również uczyli się życia od nowa, z nim jako postacią centralną, której trzeba podporząd kować wszystko. Z czasem bariery ustąpiły wzajemnej, bezgranicznej miłości. Ciągle zadziwiał swoją osobowością, niezwykłą na swój wiek mą drością, skalą wrażliwości. Od początku wykazywał inteligencję, z jaką rodzice nie spotkali się jeszcze nigdy. Pochłaniał wiedzę w tym samym tempie co kanapki z szynką, ciągle o coś pytał, nieustannie był ciekawy świata i ludzi. Potrafił być męczący. W przedszkolu też wzbudzał same zachwyty, bo predyspozycjami umysłowymi przewyższał wszystkie uczęszczające tam dzieci. Odkrył też coś nowego – niespożytą energię, która nie pozwalała mu odpoczywać razem z rówieśnikami. Widząc to, opiekunki starały się pracować z nim indywidualnie. Tylko kiedy chorował, był w stanie leżeć spokojnie. Co jakiś czas ojciec zabierał go na ryby albo w góry, by wzmocnić go fizycznie i odciągnąć choć na chwilę od spraw ducha, którym po święcał tyle energii. Początkowo Piotr niechętnie wychylał nos z poko ju pełnego zabawek i książek, ale już w czwartej klasie szkoły podsta wowej pojął, że w życiu potrzebna jest równowaga. Zaczął z prawdziwą przyjemnością łowić ryby, a zdobywanie kolejnych górskich szczytów traktował jako swego rodzaju wyzwanie. Razem z ojcem wygrali woje wódzkie zawody wędkarskie i spenetrowali większość grzbietów Tatr, Bieszczad i Sudetów, zdobywając wszelkie dostępne odznaki PTTK. Z mamą natomiast chętnie sprzątał dom, pomagał w kuchni czy ogród ku, cały czas rozprawiając na temat literatury i sztuki. – Jak to się dzieje, że to, o czym czytamy, i to, co nas otacza, to dwie różne rzeczy? – pytał. – Jak to możliwe, żeby teoria była tak bardzo przekłamana przez praktykę? Mama uśmiechnęła się z uwielbieniem. Zawsze czuł się dziwnie, kiedy patrzyła na niego w ten sposób, lecz jednocześnie był niezmier nie dumny, że potrafi budzić w niej tak głębokie uczucia. – Po to właśnie jest teoria, abyśmy próbowali realizować ją w prak tyce najlepiej, jak umiemy – odparła. – Dlaczego?! – protestował. – Przecież to bez sensu! – Jesteś, syneczku, zbyt surowy dla świata. To, co zależy od ludzi, rzadko jest bliskie ideału. – Więc po co nam teoria? – oburzał się z dziecinną naiwnością. – Możemy tworzyć praktykę na bieżąco. Mówiąc to, przekrzywił głowę, co u niego było wyrazem totalnego skupienia na omawianym temacie. Mama westchnęła bezsilnie i pogła dziła jego miękkie włosy. – Mało kto to potrafi. Większość ludzi potrzebuje ideału, do które go mogliby dążyć – tłumaczyła cierpliwie. – Jakoś nie dążą. – Próbują. – To za mało! Mama rozłożyła ręce w geście kapitulacji. – Kiedy dorośniesz, sam będziesz mógł im to zademonstrować. – I tak zrobię! Którejś Wigilii posłali go po ostatnie zakupy. Długo nie wracał. Ojciec już chciał za nim iść, a mama dzwonić na policję, kiedy Piotr stanął w drzwiach z bezdomnym mężczyzną, którego spotkał po dro dze. Zażenowany włóczęga podobno bronił się ile sił, lecz w efekcie uległ przejrzystej, natchnionej perswazji chłopca. Tłumaczył potem, że ujęła go niezwykła dobroć Piotra i nie miał sumienia go zawieść. W każdym razie ich syn zapukał do drzwi z obdartym, zarośniętym mężczyzną o bardzo smutnych oczach. – To jest pan Wiktor – przedstawił gościa z uśmiechem, który powa liłby na kolana największego przeciwnika. Zaprosiłem go na kolację, bo strasznie mnie drażni puste miejsce przy stole. Chciałbym, żeby symbol ożył. – Ja... przepraszam... – wydukał nieśmiało gość. – Prosimy dalej – mama przytomnie otwarła drzwi na oścież. Do kolacji pozostała godzina z okładem, więc Piotr wziął gościa do siebie. Po chwili mama przyniosła kawę i ciastka, po czym wycofała się cicho. Obserwowali się długo. Piotr pierwszy przerwał milczenie. – Dlaczego nie ma pan ochoty żyć? – Przecież żyję! – Tak? – Tak jak umiem. Nie jestem wybredny. Nie mam wymagań. Czy to zbrodnia? 95 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 2014 tom V 96 Jacek Ozaist – Moim zdaniem tak. Pan Wiktor zamyślił się wyraźnie zakłopotany. Piotr z uwagą stu diował jego rysy i osobliwą gestykulację, polegającą na pocieraniu kciukiem brody. Niżej nie patrzył, bo nie mógł znieść widoku popla mionego płaszcza, zniszczonych spodni i dziurawych skarpet. Sama twarz bezdomnego sprawiała wystarczającą przykrość. Była czerstwa, miejscami zaczerwieniona od mrozu, a chorobliwą bladość cery pod kreślała ruda broda. – Czuję się jak uczeń – mruknął rozbawiony pan Wiktor. – Przepraszam. Nie taki był mój cel – jęknął rozczarowany Piotr. – Nic nie szkodzi, ale już za późno, by cokolwiek zmienić. – Nie wierzę. Co pana tak stłamsiło? – Życie, mój drogi. Samo życie. Nic mi nie wychodziło, więc prze stałem się starać. Powiedz, czy nie wolno tak żyć? Piotr zapalczywie pokiwał głową. – W pewnym sensie nie wolno. To jakby wbrew naturze. Pan Wiktor drżącą ręką uniósł filiżankę do ust i bardzo powoli ugryzł kawałek ciasta. Potem równie wolno odmierzył słowa: – A jeśli dla mnie natura składa się z podłości, fałszu, chciwości, nienawiści? – To nieprawda! – Prawda cząstkowa, ale dla mnie podstawowa. Doświadczyłem jej. Dlaczego miałbym jej nie ufać? – Już nie wiem, jak z panem rozmawiać. Bezdomny położył mu rękę na ramieniu, ale Piotr strząsnął ją szyb ko. Widać było, że ma ochotę rozpłakać się. – Posłuchaj, mój chłopcze. Mało jeszcze wiesz o świecie. Coś ci wytłumaczę. Spójrz: pchła gryzie psa, pies pchły nie gryzie. Pies cza sem gryzie człowieka. Człowiek też może go ugryźć, ale woli kopnąć albo zastrzelić. Jest więc na szczycie drabiny. Został uczyniony władcą Ziemi, ale nie potrafi używać swojej mocy zgodnie z przeznaczeniem. Najczęściej kieruje ją przeciwko sobie lub bezbronnej przyrodzie. Ja tak nie chcę, więc wycofałem się na peryferie, gdzie nikt mi nie zagraża, ani ja nie zagrażam nikomu. To przecież zdrowy układ. – Ja też nie chcę tak żyć – obruszył się Piotr.– Czy to znaczy, że mam rzucić wszystko i mieszkać na ulicy? – Jasne, że nie. Masz sporo czasu, żeby znaleźć lepsze wyjście. – Pan Wiktor nieoczekiwanie uśmiechnął się szeroko. – Widzisz, ja też się ŚCIEŻKI NIEBYTU 97 na coś przydałem. Pokazałem ci, że z ideałami nie warto przesadzać. Są piękne, ale zdradliwe. Muszą być kontrolowane. A teraz już pójdę. – Nic mi pan więcej nie powie? – Na jaki temat? – O sobie. Pan Wiktor zawahał się na moment. Zaciskał usta do białości, po czym wyraz jego twarzy znacznie złagodniał. Twarde spojrzenie Piotra zdawało się zatrzymywać go w miejscu. – Byłem miękki i nieudolny. Nie nadążałem za tempem życia. Stra ciłem przez to żonę i małe dziecko. Zacząłem pić, a kiedy piłem, straci łem mieszkanie i wszystkich przyjaciół. Teraz mieszkam nigdzie i z ni kim się nie zadaję. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak ziemia potrafi być zimna... Piotr pokiwał głową. Widać było, że szczera odpowiedź przynio sła mu ulgę. Bezdomny dopił swoją kawę i schował do kieszeni ka wałek ciasta. Wyszedł bezszelestnie przez nikogo nie odprowadzany. W drzwiach pokoju natychmiast stanęła mama. – Mój królewicz jest smutny? – pogłaskała go czule. – Rozumiał mnie, ale sobie poszedł. – Nie możesz go zmienić. Jutro spotkasz innych i potraktują cię tak samo. Piotr nie wykazywał ochoty do dalszej dyskusji. – Zapraszam do stołu – powiedziała. Gdzieś w głębi duszy Bartka zawsze mieszkał żal do świata. Za brak domu, jakość życia, za ciągłe pomiatanie i każdą nieudaną chwilę. W trakcie dorastania poczucie niesprawiedliwości stało się wręcz obse sją, która coraz bardziej izolowała go od reszty społeczeństwa. Był jak wielka, ropiejąca rana. Początkowo było mu nawet dobrze. Miłe panie bawiły się z nim, pil nowały go i pielęgnowały. Czuł się potrzebny. Później okazało się, że to tylko ich praca i niewidzialna ręka szefa może je dowolnie wymieniać. Pani, którą pokochał nad życie, musiała pewnego dnia odejść, a na jej miejsce przyszła dziwna, oschła, niecierpliwa dziewczyna, która od po czątku nie przypadła mu do gustu. Nagle wszystko się zmieniło. Nowa ciągle go poganiała, krytykowa ła i, jak całą resztę dzieciaków, miała za nic. Szybko wymyślił takty Alchemia prozy * 2014 tom V 98 Jacek Ozaist kę obronną, przypominającą łagodną odmianę autyzmu. Zamykał się w sobie i udawał, że nie słyszy, co do niego mówią inni. Patrzył nieru chomo w ścianę i za wszelką cenę starał się nie ruszyć nawet powieką. Wychowawcy i nauczyciele ciągle pytali, dlaczego przestał się uczyć, dlaczego unika kontaktu, dlaczego nic nie mówi, lecz nie fatygował się, by im cokolwiek tłumaczyć. Za którymś razem stracił cierpliwość. Miał wtedy dwanaście lat. Nadchodził czas wystawiania stopni okre sowych, a on miał spore zaległości we wszystkim oprócz wychowania fizycznego. Nowa przyszła do niego wieczorem, sprawdzić, czy się uczy, i zastała go siedzącego na parapecie z podkurczonymi kolanami. – Co ty sobie wyobrażasz?! Wydaje ci się, że jesteś na wczasach? – Nie odpowiedział. Jak zwykle nie drgnął nawet jeden mięsień na jego twarzy. – Rozmawiaj ze mną! Szarpnęła go za ramię tak mocno, że spadł z parapetu i poturlał się po posadzce. Tego było za wiele. – Odczep się! – warknął, zrywając się na równe nogi. – Nauka i posłuszeństwo to twoje najważniejsze obowiązki. Musisz mnie słuchać! – wycedziła. Pełen długo tajonej złości Bartek złapał ją za włosy i podrapał poli czek do krwi. Nienawidził jej rudych pukli, szpiczastego nosa i wielkich okularów. Nie pozostała mu dłużna. Uderzyła go w twarz. Był chłop cem tak drobnej postury, że siła ciosu powaliła go na plecy. Poczuł przy tym jakby mózg podskoczył mu wewnątrz czaszki. Leżał i dyszał, pa trząc na nią morderczym wzrokiem. – Mam cię już dość! – wrzasnęła przestraszona. – Idę po dyrektora! Ruszyła do drzwi. Bartek w odruchu paniki skoczył jej na plecy. Impet przewrócił ją od razu, a ciężar chłopca przygniótł do podłogi. Zaślepiony furią Bartek zaczął walić pięściami gdzie popadło, ale ona nie przestawała krzyczeć. – Zamknij się, zdziro!!! – zawył przenikliwie. Złapał faliste włosy i uderzył jej głową o posadzkę. Potem jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu umilkła. Płacząc spazmatycznie, podniósł się i rzucił do ucieczki. Zbiegł po schodach i wypadł na podwórko. Już wte dy był pewien, że nikomu nie pozwoli się więcej skrzywdzić, bo się obroni siłą. Przebiegł przez ogród, odbił się od betonowego murka i pokonał niski płotek. Pobiegł nad rzekę po drugiej stronie ulicy. Zawsze tam uciekał, kie dy potrzebował samotności. Zbiegł po stromym zboczu na kamienistą plażę. Do zmroku siedział bez ruchu i wpatrywał się w leniwie płynącą wodę. W końcu zasnął. Wczesnym rankiem obudził go dotkliwy chłód. Trzęsąc się niemiłosiernie, poczuł złość na wszystko i wszystkich. Na dodatek burczało mu w brzuchu jakby nie jadł od stuleci. Zaczął tań czyć i podskakiwać, parodiując Michaela Jacksona, potem ruszył brze giem w dół rzeki. W zamyśleniu nie zauważył starszego pana w orta lionowej kurtce i czapeczce z daszkiem, który wędkował, siedząc tuż przed linią wody. Mężczyzna odwrócił się przestraszony, ale na widok chłopca uśmiechnął się życzliwie. – Co ty tu robisz tak wcześnie? – Chodzę sobie. – Dziwne. Dzieci o tej porze śnią o dniu wolnym od szkoły, czyż nie? Starszy pan miał miłą twarz, siwe włosy i niewielki wąsik. Kiedy zo baczył, że chłopiec dygocze z zimna, podał mu koc i poczęstował kub kiem gorącej herbaty. – Jesteś głodny? Bartek pokiwał głową. Bułka z szynką smakowała wybornie, zwłasz cza że na co dzień jadał marmoladę, pasztetową i jajecznicę. – Powiedz coś o sobie – poprosił starszy pan, kiedy bułka przepadła w żołądku chłopca. Bartek poczuł ukłucie niepokoju, ale po chwili zaczął kłamać jak z nut. – Tata się upił i zbił mamę – pociągnął żałośnie nosem, nie mogąc uwierzyć, jakie to łatwe. – Potem chciał mi dołożyć, ale zwiałem. Lepiej spać nad rzeką. – Straszne. – Ale to nic. Jak wytrzeźwieje, to przyniesie mamie kwiaty i będzie po staremu. – I to go rozgrzesza? – Nie wiem. – Zupełnie takich ludzi nie rozumiem. Wychowałem dwójkę dzieci i nawet nie podniosłem na nie ręki. Niektórzy ludzie nie powinni być rodzicami. – Ale co wtedy mają robić dzieci? – zapytał drwiąco Bartek. Starszy pan bezradnie potrząsnął ramionami. Akurat złapała ryba, więc zajął się kręceniem kołowrotkiem. Była to maleńka płotka, którą od razu wyrzucił z powrotem do wody. 99 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 2014 tom V 100 Jacek Ozaist – Teraz to ja nie wiem, co powiedzieć – przyznał i zamachnął się wędką od nowa. – Wiem tylko, że dzieci to nasz największy skarb. Bartek zaśmiał się krótko. – Ja nie jestem skarbem – mruknął. – Jestem ciężarem. Wędkarz przyglądał mu się straszliwie długo, potem uśmiechnął się zmieszany. – Jeśli chcesz, możesz tu przychodzić codziennie – powiedział po chwili. – Będę cię zabierał na obiad i... no, nie wiem co jeszcze... – Nie – odparł stanowczo Bartek. – Ja lubię być sam. Najlepiej bę dzie, jak sobie już pójdę. – Zaczekaj! – krzyknął wędkarz. – Masz tu, przyda ci się. Wręczył mu zmięty banknot i serdecznie poklepał po ramieniu. Bartek spojrzał mimochodem na papierosy, które leżały obok krzeseł ka dobroczyńcy. – A dałby mi pan te papierosy? – Co to to nie! – obruszył się wędkarz. – Jesteś za młody. Bartek stłumił uśmiech, który błąkał mu się na ustach. – E, nie dla mnie. Dla ojca. Na pewno już nie ma i kiedy wstanie, znów będzie wściekły. – To co innego. Weź. Bez najmniejszego zażenowania Bartek sięgnął po paczkę papie rosów. Schował do kieszeni i spojrzał prosto w niesamowicie błękitne oczy dobroczyńcy. – Pan jest dobry. – Chciałbym – odparł zakłopotany wędkarz. Bartek ruszył wzdłuż rzeki. Po paru krokach przystanął i odwrócił się. – Pan jest aniołem – powiedział z powagą. – Tylko ja w anioły nie wierzę. Niech pan lepiej wraca do nieba, bo tu się pan rozczaruje. Odszedł szybkim krokiem. Nie chciał wiedzieć, co jeszcze ten czło wiek ma do powiedzenia. Zamknął oczy. – Hej, chłopcze, zaczekaj! Mylisz się! Wszystko zależy od nas! Nie walczymy i to właśnie jest zło! Bartek przystanął na chwilę przy kiosku i kupił sobie zapałki. Był syty, najedzony i rozgrzany. Łatwo znalazł połamaną ławkę w parku, okrytą gałęziami płaczącej wierzby, sięgającymi do samej ziemi. Usiadł wygodnie i zapalił papierosa. Zaczął palić w szkole. Chłopcy przyno sili codziennie coś do popalenia i choć go denerwowało, że częstują go z litości, z biegiem czasu problem stracił znaczenie. Ważne było, żeby zapalić. Ćmiąc zawilgłego papierosa, zauważył leżącą na ławce gazetę, ktoś przeczytał i porzucił. Z łatwością wyobraził sobie, że na pierwszej stronie piszą o nim. Pobił wychowawczynię, która przebywa aktual nie w szpitalu, i uciekł. Poszukują go wszyscy, a rysopis jest dostępny w każdej gazecie. – Cześć, małolat – jakiś głos wyrwał go z przyjemnego letargu. – Nie będziemy przeszkadzać? Dwóch uśmiechniętych od ucha do ucha młodych mężczyzn sta nęło przed nim w rozkroku. Skurczył się ze strachu, ale nie zamierzał odejść. – Jasne, że nie. – To spoko. Rozsiedli się obok niego. Ten, który go zagadnął, wyjął z torby butel kę taniego wina i plastikowy kubek, drugi zaś wziął od niego butelkę, uderzył pięścią w dno i wyjął korek zębami. Wypili jednym haustem. Bartek zupełnie nie wiedział co robić. Postanowił pójść gdzie indziej, jednak zanim zdążył się podnieść, usłyszał: – Napijesz się? – Pewnie! – odparł bez wahania. Wypił. Cierpki płyn wykrzywił mu usta, zdawał się pożerać żołą dek. Dopiero po jakimś czasie poczuł ciepło i uśmiechnął się bez przy musu. – I jak? – Dobre. – No widzisz! Jestem Krzysiek, a to Tomek – rzekł zadowolony chłopak, który go zaczepił. – Lubimy sobie tu posiedzieć. Jest cisza, a policja o tej ławce jeszcze nie wie. Skąd się tu wziąłeś? Bartek obojętnie wzruszył ramionami. – Z domu dziecka. – Uciekłeś? – No. Krzysiek trącił Tomka i obaj uśmiechnęli się z uznaniem. – Swój chłopak! Ja byłem w wychowawczym. Bartkowi błysnęły oczy. – Za brak rodziców? – Nieee.... Za kradzieże. 101 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 2014 tom V 102 Jacek Ozaist – Acha. A to trudne? Znów się roześmiali, ale nie szyderczo. Miał wrażenie, że odnoszą się do niego z szacunkiem i postanowił odpłacić im tym samym. – Jak się nie boisz, to nie – powiedział poważnie Tomek. – Trzeba mieć silne nerwy i dobry plan. Reszta kula się sama. Co zamierzasz? – Bo ja wiem... – Bartek w ogóle się nad takimi rzeczami nie za stanawiał, ale nie chciał źle wypaść przed nowymi kumplami. – Może pojadę nad morze. Nie byłem tam jeszcze, ale widziałem w telewizji. Jest superowe. – A z czego będziesz żył? Bartek tępo patrzył przed siebie, bo zupełnie nie wiedział, co powie dzieć. – Nie dam się złapać – odparł tylko. Wino skończyło się dość szybko i obaj koledzy zaczęli gorączkowo przeszukiwać kieszenie. Wysupłali parę monet, lecz ich miny mówiły, że mają za mało. Bartek w mig podjął decyzję. Wyciągnął swój banknot i podał Krzyśkowi, oczekując wdzięczności. – To wszystko? – usłyszał i zrobiło mu się przykro. – Wszystko co mam – bąknął rozczarowany. – Zostaw sobie – rzekł dziwnie miękko Krzysiek. – Pójdziemy gdzieś na „sępa”. – Co „na sępa”? – obruszył się Tomek. – Są smaki, a smaki są gorsze od kaca. – Ja też mam smaki – dodał Bartek, wciskając Krzyśkowi pienią dze. – No dobra. Tomek, gibnij się... – Czemu ja? – Bo masz największe smaki, a młodemu nie sprzedadzą. Tomek podniósł się niechętnie i zniknął między gałęziami wierzby. Bartek wyciągnął papierosy, czym zyskał dodatkowe uznanie nowego kolegi. Tak bardzo podobało mu się, że ktoś poświęca mu uwagę, że ktoś go lubi. – Znasz w ogóle swoją matkę? – zagaił Krzysiek. – Nie – Bartek pokręcił głową bez emocji. – Szmata! – No chyba. – Żal mi cię, małolat. Chciałbym ci jakoś pomóc, ale sam ledwo krę cę. Tworzymy z Tomkiem zgrany duet. Tylko byś przeszkadzał. Bartek zaciągnął się mocno i zrobił parę kółek z dymu, które szyb ko rozwiał wiatr. Krzysiek długo nad czymś myślał, potem odezwał się wzruszony: – My, odrzuceni przez świat, musimy mieć do siebie zaufanie. Tak mi się wydaje. Chcesz dowiedzieć się paru rzeczy? Bartek przytaknął z entuzjazmem. Zaczęli rozmawiać o tym, jak najlepiej ukrywać się przed policją, jakie stosować metody kradzieży i strategie przetrwania w trudnych warunkach. Bartek pilnie notował w pamięci wszystko, co wydawało mu się przydatne do zastosowania w przyszłości. Dowiedział się też, jak na gapę dojechać nad morze i co robić, gdyby przypadkiem konduktor zachował się inaczej, niż zakła dał plan. Był strasznie zadowolony, że spotkał Krzyśka. Kiedy wrócił Tomek, z marszu otworzyli następne wino. – Oddaj mu resztę – nakazał Krzysiek. Tomek spojrzał na niego z ukosa i niechętnie zwrócił pieniądze. Bartkowi robiło się coraz przyjemniej. Wszystko wokół wirowało łago dnie, kontury przedmiotów zmiękły, rozmyły się. Zasnął. Kiedy się obudził, tamtych już nie było. Powoli przypomniał sobie wszystko i pomacał kieszenie. Pieniądze były na swoim miejscu. Park zionął pustką. Nieliczne sprawne latarnie ledwie rozrzedzały mrok. Bartek ruszył chwiejnym krokiem w stronę nocnego sklepu. Burczało mu w brzuchu, mdliło go. Chciał coś zjeść i przy okazji rozejrzeć się za możliwością zdobycia większej sumy pieniędzy. Ulica przed deli katesami była jasno oświetlona neonami i reflektorami wystaw pobli skich sklepów. Przy obrotowych drzwiach kręciło się wielu ludzi. Byli to głównie podpici mężczyźni, którym skończył się zapas alkoholu, ale nie brakowało też kobiet, a nawet dzieci. Kupił ładnie opakowaną w folię kanapkę i ukrył się w jednej z bram. Nie zdążył nawet ugryźć, gdy do korytarza z hukiem wtoczył się pijany mężczyzna z torbą na ramieniu i usiadł pod ścianą, zwieszając ciężką głowę. Podniecony Bartek nie zastanawiał się długo. Po raz pierwszy w życiu miał okazję wypróbować zdolności oraz sprawdzić, czy będzie umiał zachować zimną krew. Czuł, że los jest po jego stronie. Podszedł na palcach do pochrapującego pijaka i ostrożnie pomacał jego kiesze nie. Sprawa był o tyle trudna, że śpiący założył ręce na piersi, zasłaniając dostęp do wewnętrznych kieszeni. Bartek cierpliwie wsuwał dłoń mię dzy poły marynarki i już miał sięgnąć po portfel, kiedy spadł na niego silny strumień światła. Krew uderzyła mu do głowy. Omal nie krzyk 103 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 104 Jacek Ozaist nął, lecz po chwili wahania zerwał się na równe nogi i rzucił w głąb korytarza. – Stój!!! – krzyknął jeden z policjantów. – Bo spuszczę psa! Bartek szarpnął klamkę drzwi prowadzących na podwórko. Stawiły zdecydowany opór. Wtedy szorstka dłoń policjanta zacisnęła się na jego ramieniu. – Pójdziesz ze mną, kolego. 2014 tom V * Rodzice odeszli w ciągu miesiąca, jak gdyby się umówili. Piotr miał wówczas dziewiętnaście lat. Znów został sam na świecie – ogromnym i pustym. Wyjechał w Bieszczady i zaszył się w schronisku w Komańczy. Co dziennie robił długie, wyczerpujące rajdy, chłonąc piękno gór i rozmy ślając. Później przeniósł się w Tatry, z którymi łączyła go niezwykła więź. To tam przeżywał najszczęśliwsze chwile z ojcem, odnajdywał sekretne miejsca, uczył się rozumieć świat i samego siebie. Tatry miały w sobie coś kojącego, lecz były przy tym bardziej zdradliwe niż Biesz czady. Człowiek z otwartym sercem biegł na spotkanie z ich urzekają cym pięknem i nieoczekiwanie zastawał je w bardzo złym humorze. Potrafiły zaprosić wędrowca na sam szczyt i dopiero tam powitać zim nym wiatrem lub bijącymi na oślep piorunami. Dla Piotra stanowiły metaforę życia. Dwutygodniowy pobyt w górach pozwolił mu przemyśleć wiele spraw. Przede wszystkim pojął, że czas ma wartość największą i że każ da chwila lenistwa bezpowrotnie przemija. Kiedy wrócił do domu, za czął działać natychmiast. Nierentowną wypożyczalnię kaset sprzedał z niewielkim zyskiem, a pieniądze zdeponował w banku, by mieć z cze go żyć na studiach. Budynek po rodzicach, którego nie był w stanie utrzymać, użyczył fundacji zajmującej się pomocą samotnym matkom. Nazwał go Bezpieczną Przystanią. Miejscy notable odnieśli się do jego planów z entuzjazmem. Burmistrz dał pieniądze na materiały budowla ne i meble, naczelnik lokalnego więzienia przysłał ekipę budowlańców, opieka społeczna zapewniła węgiel i artykuły higieniczne, Urząd Pra cy zobowiązał się przez rok utrzymywać księgową, obsługę medyczną i kucharki. Wszyscy obiecali pozyskać sponsorów. Sprawy potoczyły się tak gładko, że Piotr na nowo uwierzył we wła sne możliwości i siły. Znów czuł się potrzebny, był na swoim miejscu. Rok zwlekał z podejściem do egzaminów wstępnych na uniwersytet, udzielając się przy tworzeniu Bezpiecznej Przystani, a potem z rozpędu zdał i na medycynę, i na psychologię. Ostatni tydzień września spędził w słowackich Tatrach oraz nad zalewem Liptovska Mara, gdzie poznał sympatyczną dziewczynę, która także wybierała się na studia do Kra kowa. Polubili się i przez kilka tygodni wcale nie rozstawali. Podczas wspólnych wędrówek Małą Fatrą wiele dyskutowali. Lucyna była ładna, okazała się również dziewczyną inteligentną. Od października wszelkie troski i radości dzielili przez dwa, podobnie rachunki i posiłki. Dzię ki spotkaniu Lucyny Piotr pokonał żałobę po rodzicach, a nawet po czuł się szczęśliwy. Nauka na obu kierunkach szła mu na tyle dobrze, że szukał dodatkowych zajęć. Najpierw założył telefoniczny poradnik „1001 porad na wszystko” i warował przy aparacie po dwie, trzy go dziny dziennie, pisząc jednocześnie eseje o ciekawszych przypadkach. Popularność przedsięwzięcia wzrosła do tego stopnia, że dziekan dał fundusze na rozwój, by inni studenci mogli odbywać praktykę i uczyli się rozwiązywać cudze problemy. Piotr jednak zrezygnował po kilku rozczarowaniach. Nie chciał uwie rzyć, że istnieją problemy, których nie da się rozwiązać za pomocą te lefonu zaufania. Porażkę przyjął jako zachętę do zmiany instrumentów pracy. Odszedł z poradnika, zostawiając go w dobrych rękach, i zabrał się za zbieranie pieniędzy dla dzieci chorych na białaczkę. Praca ta pole gała na zaczepianiu przechodniów i proszeniu o wolne datki do puszki. Bardzo szybko się zniechęcił. Denerwowało go, że ludzie dopatrują się w nim oszusta. W ogóle nastały czarne dni. Lucyna strasznie go rozczarowała. Dla niej był to kolejny związek, dla niego coś świeżego, absolutnie odkryw czego, niemal świętego. Coraz częściej mijali się bez słowa, intereso wali zupełnie czymś innym, czego innego poszukiwali. Dotychczas sądził, że Lucyna jest mądra, zna się na literaturze i sztuce, wyznaje jakąś głęboką filozofię, lecz okazała się płytka niczym kałuża okresowo napełniana deszczem. Odeszła na trzecim roku. Dostała stypendium socjalne oraz miejsce w akademiku. Wtedy pomoc Piotra straciła dla niej znaczenie. Widywał ją później z innymi chłopakami tyle razy, że w końcu zobojętniał na ten widok. Ostatecznie był jej wdzięczny, że tak szybko pokazała, kim jest naprawdę, nie hamując go w rozwoju i nie marnując mu czasu. 105 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 2014 tom V 106 Jacek Ozaist Studia ukończył ze wspaniałymi wynikami, specjalizując się w psy chologii leczenia bólu i w onkologii. Jeszcze w liceum marzył o tym, żeby wynaleźć optymalny środek uśmierzający ból, taki, który byłby jednocześnie skuteczny i nie uzależniał. W trakcie studiów stwierdził, że to była kolejna idea nadwartościowa, jakich wielu doznał w swoim krótkim życiu. Teraz pragnął badać nowotwory i całkowicie się temu poświęcił, zapominając o swoich pasjach społecznikowskich. Gdy pewnego dnia niespodziewanie odwiedziła go Lucyna, w pierw szej chwili pomyślał, że chce się pochwalić pracą magisterską albo innym wyjątkowym osiągnięciem, jednak szybko się rozczarował. Była przygaszona i małomówna, w niczym nie przypominała tej roześmia nej, pewnej siebie dziewczyny sprzed lat. – Przyszłam cię zobaczyć po raz ostatni – wyszeptała dramatycz nym głosem. – Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego dane mi było w życiu spotkać. – Miło mi to słyszeć – mruknął z krzywym uśmiechem. Przeszli do mniejszego pokoju, gdzie kiedyś mieściła się ich sypial nia, a teraz małe laboratorium chemiczne. Usiedli na miękkiej sofie. Lucyna prawie nie spuszczała z niego oczu, co po pewnym czasie za częło mu przeszkadzać. – Jaką mnie zapamiętałeś? – zapytała w końcu. Piotr spojrzał w sufit, a potem przeniósł wzrok z powrotem na nią. – Arogancką, dumną, pewną siebie. Lucyna uśmiechnęła się z przejmującym smutkiem, z jakim wspo mina się osoby zmarłe. Nigdy nie widział jej w takim stanie, więc nie cierpliwie czekał na następne pytanie lub słowo wyjaśnienia. – Potrafiłbyś żyć połową siebie? – To zależy jakiej całości byłaby to połowa – odparł wymijająco. – Połową tożsamości, świadomości... Automatycznie pomyślał o sobie. Życie metodycznie coś mu odbie rało, a jednak żył pełnią siebie, zapychając dziury, regenerując się po każdej stracie. – Wierzę, że można zastępować ubytki. – Dzwoniłam do poradnika, ale nikt tam o tobie nie słyszał. Zabolało. Potem przyszła ulga, że inicjatywa ma się dobrze. – I co z tego? – Wobec tego przyszłam osobiście, by ci powiedzieć, że roztrwoni łam najważniejszą część mojego życia. – Ty? – rzekł autentycznie wzburzony. – Jak to możliwe?! Niby od niechcenia przytuliła głowę do jego ramienia. Nie zarea gował. – Nie skończyłam nawet studiów. Piotr zamknął oczy. Czekał. – Straciłam dziecko. Zacisnął zęby, nieruchomo patrząc na ścianę. – Jestem pijana i po prochach. Westchnął ciężko. Powoli usunął ramię spod jej głowy i spojrzał głęboko w jej na wpół przymknięte oczy. Nie wytrzymała. Domknęła powieki. – Faktycznie, wyglądasz strasznie – powiedział bez satysfakcji. – Nie mam już nic – wyszeptała, nie otwierając oczu. – Jestem nikim. Chcę się zabić. – Po co? Wyglądała tak, jakby to pytanie ją zaskoczyło. Zastygła z otwarty mi ustami. Nerwowym ruchem wyjęła paczkę papierosów i próbowała wytrząsnąć jednego. Była tak rozdygotana, że wypuściła je z ręki. Piotr podniósł zmiętą paczkę, ale kiedy chciał jej zwrócić, szybko pokręciła głową. – Przecież chciałaś! – Ale już nie chcę! – Nie jesteś sobą – stwierdził rozgoryczony. – Nigdy przy mnie nie byłaś. Nawet w tej chwili nie umiesz. Rozpłakała się nagle. Pierwszy raz w życiu widział jej łzy. – Bo ja już nie wiem, czego chcę. – Po co tu przyszłaś? – Pożegnać się. Piotr zerwał się i zaczął nerwowo spacerować od okna do drzwi. – Nieprawda! Przyszłaś po radę. Rzetelni samobójcy po prostu odchodzą. W ciszy i spokoju. Nie czynią ze swojej śmierci ceremonii, nie szukają widowni, nie życzą sobie, by ktoś ich powstrzymywał. Mam rację? Lucyna niedbałym ruchem otarła łzy. Przywarła do niego mocno. Objął ją, choć wcale nie miał na to ochoty. – Pomóż mi – poprosiła. 107 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 108 Jacek Ozaist 2014 tom V * Bartek po raz kolejny przekonał się, że los wcale nie jest po jego stronie. Po dwutygodniowym pobycie w Pogotowiu Opiekuńczym i szybkiej rozprawie w sądzie dla nieletnich został umieszczony w po prawczaku. Wyrok zawdzięczał pobiciu opiekunki z domu dziecka oraz próbie zuchwałej kradzieży. Osobiście nie czuł się winny i w ogóle nie wdawał się w dyskusje z sędziną, ani myślał okazać skruchę. W zakładzie poprawczym szybko poznał nowych kolegów. Był pew ny siebie, butny i agresywny, czym zjednał sobie ich szacunek. Tworzyli zgraną paczkę, w której każdy odpowiadał za każdego i w razie potrze by był gotów stanąć w jego obronie. Trudny charakter nie przysparzał mu za to sympatii wśród wychowawców. W związku z tym zdarzało się, że obrywał, choć sam nie wiedział za co. Wciąż nie był dość silny, żeby się bronić, ale postanowił, że kiedyś odpłaci im za wszystkie krzywdy. Któregoś dnia trzech chłopców, w tym Bartek, zostało dotkliwie po bitych przez wychowawcę. Facet był pijany i z jakiegoś powodu potwor nie wściekły, więc starali się schodzić mu z drogi. Najwyraźniej jednak szukał zaczepki, bo wieczorem czekał na nich pod drzwiami świetlicy. Wybrał moment, kiedy w pobliżu nie było nikogo. Stał w rozkroku, uśmiechając się sadystycznie. – I co, gamonie?! – rzekł kwaśno, woniejąc wódką. – Czujecie jakąś skruchę? Zgodnie milczeli, żeby go nie prowokować. Patrzyli w ziemię. – Wszystkich bym was pozabijał, ale mi nie wolno. Wczoraj takie ścierwa, jak wy, zdemolowały mi samochód. Pracowałem na niego pięt naście lat!!! Cofnęli się ostrożnie. Bladzi, pełni napięcia, bezbronni czekali, co stanie się dalej. Ręce trzymali przy sobie. – No co, gnoje?! Bartek nie wytrzymał. – Przykro nam – bąknął nieopatrznie. – Wam, kurwa, przykro!!! Wychowawca z całej siły pchnął go na ścianę, a potem uderzył pięś cią. Chłopiec osunął się bezwładnie. Darek schylił się, by zobaczyć, czy coś złego mu się nie stało, i wtedy otrzymał kopniaka w żebra, tracąc na chwilę oddech. Rozochocony wychowawca dopadł trzeciego z nich, Grubego Jasia, lecz ten, mimo potężnego ciosu, utrzymał się na nogach. To rozwścieczyło agresora jeszcze bardziej. Bił i kopał ofiarę z taką pa sją, jakby chciał wziąć odwet za całe zło świata. Bartkowi mgła spłynęła na oczy. Doskoczył i odepchnął wychowawcę dwa metry do tyłu. – Kiedyś cię zabiję, sukinsynu! Ktoś nadchodził. Wychowawca natychmiast się uspokoił, nieudolnie próbując maskować uśmiechem siną twarz i przekrwione oczy. Spoj rzał na nich z nienawiścią. – Mordy w kubeł, bo nie ręczę za siebie – wycedził i zniknął za ro giem. Korytarzem nadeszła pielęgniarka. Widząc ją, chłopcy mimowolnie wybuchnęli śmiechem. Tej nocy postanowili, że kiedyś stamtąd uciek ną. Plan zrealizowali dwa lata później, bez Grubego Jasia, którego wcześniej przewieziono do innego zakładu. Pewnego ranka jak zwykle poszli do pracy w ślusarni i dokończyli dzieła. Tynk przy kratach był już całkiem wydrapany. Pozostało jedynie wyrwać te przeklęte pręty. Kwadrans później jechali ciężarówką w stronę Katowic. Darek chciał tylko wstąpić do brata po kasę na dalszą włóczęgę i już nie wrócił. Poli cja czekała w samochodzie pod blokiem jego brata, jakby od dawna wiedziała, że się tam pojawi. Załamany Bartek nie mógł uwierzyć, że policjanci uwinęli się tak szybko; przecież od ucieczki minęło ledwie kilka godzin. Do wieczora ukrywał się, stroniąc od bardziej uczęszczanych miejsc, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy. Domyślał się, że patrole i tajniacy jeżdżą po mieście, wypatrując podejrzanie wyglądających chłopaków. Dopiero ciemność wieczoru sprawiła, że mógł zacząć poruszać się swo bodnie. Był strasznie głodny, a nie miał ani grosza. Na jednej z bocz nych uliczek pobił do nieprzytomności jakiegoś mężczyznę i zabrał mu portfel. Później, niczym drapieżne zwierzę, ukrył się w krzakach i sycił zdobyczą. Była to spora suma pieniędzy, książeczka PKO i bon towa rowy do wykupienia w PSS Społem. Klasnął w dłonie. Miał siedemna ście lat, czuł się silny i samodzielny. Umiał o siebie zadbać. Postanowił uczcić sukces w jednej z dyskotek. Ochroniarze wpuścili go bez proble mu, myśląc, że jest dużo starszy. Uraczył się serwowaną tam pizzą, którą zapił dwoma piwami, a po tem rozejrzał się za kimś do towarzystwa. Przypomniały mu się noce w poprawczaku, pełne opowieści o seksualnych podbojach, wiedział, że to łatwe. Upatrzył sobie niską blondynkę z dużym biustem. Była nie co pucołowata i okrągła, miała w sobie urok leniwego kota. Od razu 109 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 2014 tom V 110 Jacek Ozaist mu się spodobała. Wkrótce ich stolik zapełnił się szklankami z piwem, pucharami deserów i paczkami papierosów. Bartek miał natchnienie. Dowcipkował, pozował na macho, prawił wyszukane komplementy – czuł, że jest w swoim żywiole. Kiedy znudziło go błaznowanie, zaprosił Agatę do tańca. Szał kołysania ciałem okazał się na tyle silny, że zostali na parkiecie do zamknięcia lokalu. – Jesteś fantastyczna! – krzyczał zachwycony. – Wiem. – Może pójdziemy do ciebie? – Nie da rady. Mój stary nie cierpi chłopaków. – Skuję mu mordę i po sprawie. – Daj spokój. Możemy iść do parku. Takie krótkie dialogi prowadzili do końca zabawy. Schodzili z par kietu ostatni, popychani przez zniecierpliwionych bramkarzy. O czwar tej nad ranem usiedli z butelką wina na parkowej ławce. Agata siedziała mu na kolanach i czule obejmowała go za szyję. Kontakt z jej miękkim ciałem był trudny do zniesienia, lecz bez końca przedłużał przyjem ność, bo nie miał pewności, kiedy taka sytuacja znowu się powtórzy. – Zawsze chodzisz na dyskotekę sama? – Jestem samodzielna. Poza tym nie wierzę w miłość i te wszystkie bzdury. – Naprawdę? Ja też! – Kiedyś wierzyłam, ale się nacięłam. On tylko mnie bił i gwałcił, a ja mu na to pozwalałam. Był dzisiaj... – Czemu mi nie powiedziałaś? Skopałbym gnoja. Agata pogłaskała go po policzku. – Zemsta nie ma sensu. Bartek zmarszczył brwi. Zastanowiły go jej słowa. – A oko za oko? – Ja tego nie uznaję – wzruszyła ramionami. – Bo jesteś dziewczyną. Nie masz siły, żeby się odgryźć. Ścisnęła go mocniej za szyję. Chciał ją pocałować, lecz zrobiła unik. Roześmiał się, kryjąc rozczarowanie. – Dlaczego nie wierzysz w miłość? – spytała z poważną miną. Bartek długo milczał. Nikt dotąd nie zadał mu tego pytania i po pro stu nie wiedział, co odpowiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zazwyczaj rozmyślał o nienawiści. – Nie wiem. – Spróbuj. Tak dla mnie. – Hm, śmieszą mnie uczucia. One odbierają człowiekowi siłę. Dlate go nauczyłem się nienawidzić. Poczuł dumę, że fajnie wybrnął z sytuacji, choć tak do końca nie rozumiał sensu swoich słów. Agata przyglądała mu się ze smutkiem w oczach. – Mylisz się – powiedziała po chwili. – Nie ucz mnie życia – prychnął z pogardą – znam je od podszewki. Włożył jej rękę między nogi. Nie protestowała. Był nachalny i agre sywny, myślał, że tak trzeba. Kiedy wzięła inicjatywę w swoje ręce, po jął że można inaczej. Kochali się w absolutnej ciszy, jak gdyby skupiali się nad czymś głęboko duchowym. O świcie Agata poszła do domu, a on długo jeszcze leżał na ławce i patrzył w niebo. Był dziwnie pobudzony. Wspominał każdą chwilę na dyskotece i potem w parku, smakując wszystko od nowa. Opowieści kumpli z poprawczaka były prawdą, nieprawdą jednak okazały się wy chwalane przez nich techniki uprawiania miłości. Pewnie fantazjowali, nie mając pojęcia, o czym mówią. Poszedł nad rzekę. Usiadł na kamieniach i przeliczył resztę pienię dzy. Z niepokojem zauważył, że roztrwonił prawie połowę zdobytej sumy. Machnął ręką – w końcu się opłacało. Zapalił papierosa. Wolność była jednak czymś szczególnym. Tak mało jej w życiu zaznał, że odczu wał jej smak w jakiś nadnaturalny sposób. Nikotyna obudziła w nim uczucie głodu. Postanowił pójść na dworzec i przegryźć coś z ulicznej gastronomii. Słyszał kiedyś, że dają tam wyśmienite hot-dogi, ale jesz cze nie miał okazji spróbować. Idąc brzegiem rzeki, natknął się na siedzącego wędkarza. Serce zabi ło mu mocniej. Mężczyzna sylwetką przypominał miłego pana sprzed lat, ale z bliska okazało się, że to facet o szczurzej gębie i krzywym no sie. Zarzucił haczyk i odwrócił się do Bartka z wymalowaną na twarzy wrogością. – Czego tu chcesz? – Niczego. – To zmiataj! – To miejsce publiczne. – Ryby mi płoszysz! Bartek nastroszył się i zrobił krok w jego stronę. Czerwona gęba wędkarza przypominała mu znienawidzonego wychowawcę. 111 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 112 Jacek Ozaist – Nie krzycz na mnie, dziadzie – wycedził, pochylając głowę do przodu. Wędkarz zerwał się jak oparzony. – Posłuchaj, gówniarzu... Bartek nie czekał dłużej. Jednym ciosem powalił go na kamienie i poprawił kilkoma kopniakami. Kiedy leżący przestał się ruszać, przeszukał mu kieszenie. Zabrał portfel, zegarek i obrączkę. Splunął z pogardą. – Anioły nie istnieją – syknął i odszedł. Nie przewidział, że pobity ocknie się i zacznie wzywać pomocy. Szedł beztrosko w stronę mostu z papierosem w dłoni, gdy jakiś ciężar niespodziewanie runął mu na ramiona, a sprawna ręka zakuła go w kajdanki. Przy moście czekał już radiowóz. 2014 tom V * Piotr uparcie pracował nad swym powołaniem. Miał na koncie spore osiągnięcia, wyniki jego badań publikowała prasa w kraju i za granicą, lecz wciąż czuł, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa, że najważ niejsze odkrycie jest nadal przed nim. Nie były mu obce również coraz dłuższe okresy zwątpienia, kiedy nie robił dosłownie nic. Biernie cze kał na cud, a kiedy ten wreszcie nadszedł, wcale nie rozpatrywał tego w kategoriach jakiegokolwiek cudu. Był to raczej gwóźdź do trumny. Bóg, w którego wsparcie tak nieludzko wierzył, zesłał mu nowotwór złośliwy. Piotr upadł na duchu i całkowicie zwątpił w swoją przydatność dla świata i Boskich planów. Widać Stwórca uznał, że trzeba sprzątnąć wiernego sługę, niczym jakiegoś pasożyta. Po wielu męczących dniach i bezsennych nocach przyszło mu na myśl, że może nie jest tak źle, że to generalny sprawdzian jego woli. Orzeźwiony tym spostrzeżeniem zabrał się do najważniejszej walki swego życia. Mając do dyspozycji laboratorium uniwersyteckie i najnowszy sprzęt, podjął desperackie próby zatrzymania choroby, testując kolejne pomysły na sobie. Prawie nie sypiał, nigdzie nie wychodził, z nikim się nie widywał. Po boles nym, pełnym niepowodzeń okresie badania reakcji białkowych przyj rzał się bliżej chemioterapii. Kilka miesięcy później, bardzo osłabiony i wyniszczony przez chorobę, wyłonił dwa typy genu, które mogły od powiadać określonemu rodzajowi działania chemii. Pierwszy jedynie pozorował podatność i organizm odrzucał próby, drugi spowodował powolne zatrzymanie choroby. Tego dnia Piotr zasnął kamiennym snem i spał ponad dwadzieścia godzin. Rezultaty jego pracy zaczęły być widoczne nie tylko w wynikach ba dań, ale nawet gołym okiem. Piotr zwiększył wagę ciała i nabrał żyw szych kolorów. Dopiero gdy uzyskał niezbitą pewność, że określone geny odpowiadają określonemu typowi chemii, sporządził obszerny raport i posłał jednemu z największych autorytetów w tej dziedzinie – profesorowi Zielińskiemu z kliniki w Bostonie. Mógł szukać pomocy w kraju, ale nie ufał tutejszym specjalistom, którzy już parę razy od nieśli się do jego badań bez entuzjazmu. Wśród młodszych panował kult sukcesu i zawiści, starsi kierowali spojrzenie ku polityce. Nie oce niał nikogo, nie czuł niechęci ani złości, po prostu wierzył w tak zwaną karierę polską albo „lot bumerangu”, czyli fakt, że dopiero sukces za graniczny może przynieść uznanie w kraju. W walentynki wybrał się z Lucyną na uroczystą kolację. Bardzo chciała, więc zrobił to głównie ze względu na nią. Nie podobał mu się termin, bo serdecznie nie cierpiał tego głupkowatego święta. Tych ser duszek, kwiatuszków, lizaczków, kwilenia w telewizji, śmołów-wołów w prasie. Nie czuł miłości do takiego wymiaru. Odkąd zawiódł się na Lucynie, starał się kochać ludzi jako całość i nie potrafił z powrotem spersonalizować tego uczucia. Kobiety traktował z tym samym łagod nym dystansem, co mężczyzn, dzieci i zwierzęta. Lucyna chciała do niego wrócić, to było jasne, jednak w okresie choroby postawił na sa motność i nikogo do siebie nie dopuszczał. Tymczasem ona znalazła dobrą pracę, mieszkanie, oddanych przyjaciół. Lekka, łatwa, przyjem na dla każdego panienka przemieniła się w rozważną, doświadczoną kobietę. Piotr był z niej bardzo dumny i chętnie przystawał na wspólne wypady do kina, teatru czy restauracji. Na więcej jednak nie było go stać. – Weźmy jakieś fondue – zaproponowała, kiedy zasiedli przy ostat nim wolnym stoliku i od kwadransa czekali na któregoś ze zziajanych kelnerów. – Jak uważasz – uśmiechnął się. – Ja jestem wszystkożerny. – Wiem – klepnęła go lekko w nadgarstek. – Proponowałam z uprzej mości. – Ale wino zamawiam ja. – Tak, mistrzu. 113 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 2014 tom V 114 Jacek Ozaist Miłe były te pogaduszki. W towarzystwie Lucyny czuł się dobrze, odpoczywał. Już nic od niego nie chciała, za to rozpaczliwie próbowała coś z siebie dać. – Nalegałam na to spotkanie, bo mam coś ważnego do oznajmienia. Wydaję książkę. Piotr nachylił się w skupieniu. Było lepiej niż przypuszczał. – Pewna znana fundacja przyjęła mój projekt terapii poprzez sztu kę. W gigantycznym skrócie chodzi o to, że każdy człowiek – obojętnie w jaki sposób – zmarginalizowany, ma w sobie cechy demiurgiczne. Je den potrafi śpiewać, inny malować, jeszcze inny opowiadać. A uprasz czając jeszcze bardziej, zawsze znajdzie się ktoś, kogo przekonamy, że potrafi tworzyć sztukę użytkową – wyszywać, murować, dłubać w drewnie. Byłam w takim ośrodku w Kopenhadze, który jest liderem rynku w zakresie krzyżaków pod choinkę, podkładek pod doniczki i desek kuchennych. Uwierzyłbyś? – Ale co odkrywasz, jeśli oni już to robią? – zapytał zamyślony. – Jeju, nie dołuj mnie – zaprotestowała. – Skupiam się na mechani zmach, nie zastosowaniu. Poza tym w zakresie zastosowania jesteśmy pięćset lat za Duńczykami. – Już rozumiem – pokiwał z uznaniem głową i wstał, żeby ją przy tulić. – Chodź do mnie... Pierwszą od bardzo dawna intymną chwilę przerwała im sztucznie uśmiechnięta blondynka z koszem pełnym róż na sprzedaż. Piotr po dziękował jej gniewnie. Usiedli na swoich miejscach zażenowani tym nagłym zbliżeniem. W końcu zjawił się kelner. Nie kryjąc ironii, zło żyli zamówienie, ale kiedy dość szybko przyniósł butelkę wybornego wina, dali mu spokój. – Nie jego wina, że taki smak wina – zażartował jeszcze Piotr i za mierzał zmienić temat, gdy zadzwonił jego telefon. – Tak? Halo! Nie słyszę dobrze. Skąd pani dzwoni? Halo! Kilka minut słuchał, co ten ktoś miał do powiedzenia, raz blednąc, raz wybuchając czerwienią. Oczy biegały mu dramatycznie po osobach przy sąsiednich stolikach, ścianach i podłodze. Lucyna przyglądała mu się z coraz szerszym uśmiechem niedowierzania. Skończył i zatań czył dziko wokół stolika. – Przyjęli mój projekt!!! Jadę na stypendium do Stanów! – Jaki projekt? – Opowiem ci... ŚCIEŻKI NIEBYTU 115 Minęło pięć lat. Brama więzienia musiała się przed nim otworzyć, czy ktoś tego chciał, czy nie. Bartek odbył karę z dokładnością do kil ku godzin. Co parę miesięcy niepotrzebnie wzywano go przed komisję penitencjarną, która miała zadecydować o jego szybszym powrocie do społeczeństwa, ale jemu wcale na tym nie zależało. Lżył szanownych członków komisji najbardziej wyszukanymi przekleństwami i opusz czał salkę obrad przed czasem. Czuł się dobrze z chłopakami w celi, a na zewnątrz nie czekał na niego nikt. Agata odwiedziła go dwa razy. Za pierwszym przyniosła rewelacje o ciąży, za którą obarczała go od powiedzialnością, za drugim odebrała wzgardliwą zachętę do pójścia na zabieg. Tak mu doradzili bardziej doświadczeni towarzysze niedoli, za co z wdzięczności obdarował ich papierosami, które przyniosła. – Ty masz źle pod kopułą, Bartek – kręcił głową oddziałowy. – Dowódco, ja jestem jak dziadek, co wybija komuś szybę w grud niu, żeby trafić na trzy miesiące i przezimować do kwietnia – uśmie chał się jak gwiazdor filmowy. – Dobrowolnie stąd nie wyjdę. – Przecież tam ci życie ucieka! – A tu mi płynie! Te pięć lat minęło dziwnie szybko. Może dlatego, że nie odliczał, jak inni, każdego dnia z osobna i że nie tęsknił za nikim ani niczym. Wewnętrznie wcale się nie zmienił, za to na zewnątrz przybyło mu znamion nabytych doświadczeń. Jego twarz stężała i zrobiła się szara, na umięśnionych wskutek treningów ramionach przybyło tatuaży. Kiedy szedł korytarzem do wyjścia, miał na sobie otrzymane od państwa polskiego stare spodnie, sweter i ortalionową kurtkę oraz buty wygrane od kogoś w karty. Szedł z krzywym uśmiechem, rozstawiając nogi najszerzej jak potrafił. Przed ostatnią kratą wyszedł mu naprzeciw znienawidzony wycho wawca o nazwisku Nazim. Stanęli twarzą w twarz i mierzyli się wzro kiem, jak bokserzy podczas konferencji prasowej. – Co zamierzasz? Nie masz dokąd pójść. – To moja sprawa. Przesiedziałem od dzwona do dzwona. Zrobię, co zechcę. – Trzymać dla ciebie łóżko? – Odczep się pan! Alchemia prozy * 2014 tom V 116 Jacek Ozaist Bartek ostro ruszył ku kracie. Sadził tak zamaszyste kroki, że kon wojent nie mógł za nim nadążyć. Nazim dalej nie poszedł. Tak się złożyło, że w ten sam dzień zakład opuszczali również tacy, którym karę zawieszono warunkowo, więc za bramę wyszli we trzech. Bladzi, roześmiani, zdumieni odzyskanym na nowo światem, poszli prosto do sklepu monopolowego. Z kilkoma winami rozsiedli się na trawie i popijając, kontemplowali wygląd przechodzących kobiet. Były dla nich czymś z odległej bajki, bo na co dzień obcowali jedynie z pod starzałą, apatyczną panią psycholog i widmami seksbomb w telewizji. Każdy z nich pochodził z innej części kraju, ale chcieli pobyć trochę razem, zanim rozjadą się na zawsze. Bartek szczególnie polubił Ma riusza – barczystego, serdecznego czterdziestolatka o mętnych oczach i zniszczonej twarzy. Kiedyś ponoć prowadził melinę z alkoholem, za co władze PRL-u kilka razy konfiskowały mu mienie i posyłały za kratki. Ostatni wyrok odbywał jednak za pobicie żony. Często spoty kali się w świetlicy i na spacerach, by pogadać o głupotach. Teraz Bar tek bez mrugnięcia okiem przyjął propozycję odwiedzenia go w domu. Rozstali się z kolegą i z baterią win wsiedli do pociągu na Śląsk. Pod drodze Mariusz opowiedział, jak to było z żoną. – Ty wiesz, że ja jestem spokojny facet. Próżno ze mną szukać dymu. Ale ona bywa nie do zniesienia. Kiedy wypije, robi się złośliwa i głu pia. No i przegięła. Darła ze mną koty przez cały dzień, aż ją palnąłem w ucho. Trochę za mocno, bo padła jak nieżywa. Zadzwoniłem po po gotowie, a lekarz na policję, i byłem ugotowany. Kryśka wzywała potem wszystkich świętych, ale prokurator nie dał jej wiary, że to pieszczoty były. Rozbawiony Bartek nalał wina do plastikowych kubków. – Może lepiej odpuśćmy – zaproponował pół serio. – Damy sobie z nią radę – Mariusz machnął ręką. – Obyś się nie przeliczył. Kryśka przyjęła ich chłodno, ale gdy wyciągnęli butelki z winem, od razu złagodniała. Przygotowała nawet jakieś niezbyt smaczne kanapki i bladą, mocno przesłodzoną herbatę. – Nalej mi też – zażądała. – Nie, bo będziesz dymić – Mariusz pokręcił głową. – Nie będę. Zmieniłam się. – Słowo? – Słowo. Od tego momentu pili we trójkę, wypalając papierosa za papiero sem i żywo rozprawiając o dniach w odosobnieniu. Po kilku godzinach Mariusz opadł na stół i zaczął niemiłosiernie chrapać. Podpita Kryśka schowała ostatnią butelkę do szafy i udawała, że Bartka w ogóle nie wi dzi. Zirytowany tą zniewagą, wpatrywał się w nią bez słowa. W końcu straciła cierpliwość i wybełkotała: – Co się tak gapisz? Nic z tego nie będzie. – Ależ będzie – rzekł z ironią. – Nie sypiam z byle kim. Wybuchnął gromkim śmiechem, ale zaraz spoważniał. – Nie rozumiemy się. Mnie chodzi o flaszkę. – Koniec picia. Idź do domu. – Nie mam domu. – To idź na dworzec. Bartek łypnął na nią z ukosa, próbując opanować nerwy. – Nie ty o tym decydujesz, więc się zamknij – warknął urażony. Kryśka zerwała się jakby ją ktoś oblał wrzątkiem. – Spadaj stąd! – wrzasnęła, próbując wziąć go pod ramię. – Wyno cha! Opierał się z leniwym uśmiechem, za którym czaiła się furia. Roz śmieszał go upór, z jakim pijana kobieta starała się zaciągnąć go do drzwi, lecz jednocześnie drażnił jej odpychający wygląd i barwa głosu. – Świnio! Wynocha! – Nie drzyj się. Mariusz śpi. – Won, przybłędo!!! Skrzekliwy głos, budzący pogardę wygląd starego dziecka, a może kolejny epitet pod jego adresem – cokolwiek to było, przebrało mia rę. Sprężył całą siłę w pięść i uderzył. Głowa Kryśki omal nie okręciła się wokół szyi. Zatrzymała ją dopiero ściana, która tylko wzmocniła cios. Krew bluznęła na wszystkie strony, kilka zębów wypadło z na brzmiałych czerwienią ust. Uderzył jeszcze raz, potem już tylko kopał, wkładając w to cały bagaż upokorzeń, jakich doświadczył przez lata od innych ludzi. Nie miała prawa go tak traktować! Chciał spokojnie posie dzieć w domu kumpla, napić się i pogadać, a ta baba celowo robiła mu na złość. Gdy jego wściekłość straciła impet, przyklęknął nad nieruchomą ko bietą i długo przyglądał się jej zniekształconej twarzy. Nie ruszała się, nie oddychała. To było coś nowego. Pierwszy kontakt ze śmiercią cał 117 Alchemia prozy ŚCIEŻKI NIEBYTU 118 Jacek Ozaist kiem go zaskoczył, bo nie działo się nic. Człowiek, którego opuściło życie, leżał jak kłoda. I to wszystko. Kompletny bezsens... A jednak po chwili jakaś pomroka spadła mu na ramiona i sprawiła, że zaczął się dusić. Nie czekał dłużej. Wybiegł z tego przeklętego domu i rzucił się na oślep. * 2014 tom V Od świtu Piotr krzątał się między łazienką, kuchnią a sypialnią. Znów nie spał, tyle że tym razem z nadmiaru radości. Wczoraj Lucyna pomogła mu dobrać gustowny garnitur, koszulę i muchę, żeby mógł zaprezentować się okazale. W końcu na Kongres Walki z Rakiem zjeż dżały największe światowe autorytety i koniecznie chciał wyglądać ina czej. Pozostali lekarze na pewno będą mieli sandały, adidasy i trepy. Luźne spodnie, spłowiałe dżinsy lub sztruksy. Obszerne bluzy, golfy i koszule w kratę. On będzie jak spod igły, bo to jego dzień. Czesał się przed lustrem, przyglądając się swojej twarzy z odrobiną uwielbienia. Był z siebie taki dumny! Dziś konferencja prasowa i semi narium poświęcone jego dokonaniom, jutro Nagroda Nobla i fundusze na dalsze badania. Życie jest piękne! – pomyślał. Założył buty, wyglanso wane tak, że mógł się w nich przeglądać, i ostatni raz zerknął w lustro. – Mamo, tato – głos mu się załamał, a w oczach stanęły łzy – dla was to wszystko. Trzasnął drzwiami i zbiegł po schodach. Przed domem czekała dłuuuuga, czarna limuzyna. Przeraźliwie chudy osobnik w smolistym garniturze dworskim gestem zaprosił go do środka. Piotr zerknął na jego zapadniętą twarz i przez chwilę zdało mu się, że widzi coś, o czym dawno zapomniał. – Pan po mnie? – zapytał z niedowierzaniem. – Niechybnie – odparł tamten. – Gratuluję osiągnięć. Piotr niechętnie zajął miejsce na tylnym siedzeniu. Drzwiczki zam knęły się lekko. Limuzyna znikła za rogiem. * Bartek ciągle biegł, choć zaczynało brakować mu tchu. Pusta ulica była pogrążona w mroku. Gdzieś z oddali dochodziły echa muzyki ta necznej. Nikt go nie ścigał. Uciekał przed sobą. Czuł się zbędny jak nig dy dotąd. Dotychczas to inni uważali go za niepotrzebny ciężar, teraz był również ciężarem dla samego siebie. Przez te wszystkie lata niczego ŚCIEŻKI NIEBYTU 119 nie stworzył, a tak wiele zniszczył. I zawsze śmierć była mu bliższa niż życie. Nagle zza rogu wyjechał długi, ciemny pojazd. Tylko silne światła sprawiały, że w ogóle było go widać. Bartek wpadł prosto na maskę, przetoczył się i spadł na asfalt po drugiej stronie. Zerwał się gniewnie, kopnął z furią w bok samochodu i pobiegł dalej. Nagle na ulicy zrobi ło się jeszcze ciemniej – znikły gdzieś latarnie, neony, wystawy. Bartek nic już przed sobą nie widział, lecz nie przestawał biec. Po chwili znów wpadł na maskę samochodu. Odbił się i ominął go łukiem. Następnym razem zrzucił kurtkę, szykując się do bójki. – Co jest!? – wrzasnął, dodając sobie animuszu szybkimi ruchami ramion. – Chętni do zabawy wystąp! Drzwi otworzyły się lekko. Ktoś wysiadł. Bartek widział jedynie zarys smukłej, bardzo chudej postaci. – Stary, nabierz wagi – mruknął zadowolony. – Z trupem na solo nie idę. – Wsiadaj, Bartek – usłyszał głos, który zmroził w nim krew. – Po znaj brata bliźniaka. Wahał się. Wolał dalej uciekać. – Znamy się? – zapytał. – Dość już złego narobiłeś. Zaciekawiony Bartek niechętnie wsiadł do limuzyny, która odje chała w ciszy. W pokoiku panował nieznośny zaduch. Jedyne okno pozostawało przez cały czas zamknięte i zasłonięte bordową kotarą. Na wąskim łóż ku leżała kobieta, bezmyślnie patrząc w sufit. Drzwi uchyliły się, do po mieszczenia bezszelestnie wszedł lekarz. Kiedy kobieta wbiła w niego błagalne spojrzenie, na jego kościstej twarzy pojawiło się coś w rodzaju skwapliwego zadowolenia. Położył jej ciepłą rękę na czole i zbadał puls. – Jak się pani czuje? Kobieta nawet nie mrugnęła powieką. – W ogóle się nie czuję – wyszeptała. – Wszystko poszło znakomicie. Nie będzie żadnych komplikacji. Niedługo wróci pani do domu. Oczywiście proszę nikomu o naszym zabiegu nie wspominać. Alchemia prozy • 120 Jacek Ozaist Powiedziawszy to, posłał jej zbolały uśmiech i wyszedł. Po policz kach kobiety potoczyły się łzy. Przewróciła się na bok i skuliła w pozy cji embrionalnej. Łzy wsiąkały w poduszkę, tworząc wielką, przejmują cą plamę. Rok 2014 Alina Siomkajło Emisariuszki Nawroty lepiej zacumowanych wspomnień garną się pod pióro – epi zody peerelowskiej prozy opowiadam. W Domu Doktoranta i Asystenta, zwanym później Domem Pracow nika Naukowego Uniwersytetu Warszawskiego (UW), w latach siedem dziesiątych mieszkało zwykle około dwustu akademików zatrudnio nych lub podchodzących do doktoratu na różnych wydziałach uczelni, tuczonej okiem Komitetu Centralnego PZPR. Najliczniejszą grupę stanowili asystenci i doktoranci socjologii i nauk politycznych, psychologii, pedagogiki, zarządzania i administracji... Jeszcze liczniejszą – partyjni oraz upartyjnione i niepartyjne wtyczki Służby Bezpieczeń stwa (SB), z racji uprawianego serwilizmu korzystające z różnych przy wilejów i profitów. Uchowali się w Domu również akademicy trzymają cy się z daleka od polityki, cichym porozumieniem zachowujący wobec służalczego elementu dyplomatyczną rezerwę. * Z esbecją po raz pierwszy zderzyłam się jako studentka Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (KUL). Przed wyjazdem z turystyczną wycieczką na Węgry urzędnik izby paszportowej nie mógł mi wydać dowodu tożsamości, tłumacząc nie moc brakiem jakiegoś podpisu. Obijając się między ścianami koryta rza, kilka godzin czekałam na prawomocnego poręczyciela. Znudzona bezsensem sytuacji wyjęłam z torebki lusterko, by po prawić Boże dzieło. Mądre zwierciadełko pokazało nie tylko wyprane z nadziei oblicze jego właścicielki, ale też stojącego pod oknem przy stojniaka jednym okiem czytającego gazetę. Drugie wlepiał we mnie. tom V 2014 tom V 122 Alina SiomkaJło – O co mu biega? Podrywacz? – pomyślałam i nagle zajarzyłam: – Zjawił się, jest. Niechybnie ten ma złożyć ostatni podpis. Ciekawe, jak długo mnie obserwuje? Zdzieliłam palanta deszyfrującym wzrokiem. Rezygnując z pozycji obserwatora, rzucił gazetę do kosza i dużym krokiem ruszył z miejsca. Za chwilę urzędnik opuszczający paszportową izbę wskazał mi otwar te drzwi. U wnijścia zapraszał do pokoju facet z korytarza. Machnął mi przed oczami służbową legitymacją SB. Zdążyłam uchwycić jej brzeg i przytrzymując, odczytałam nazwisko... (Jak się później wydało, „opiekunem” przydzielonych mu przez SB kulowców był student ostat niego roku historii z sąsiedniego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodow skiej.) Niewiele starszy ode mnie, a może rówieśny młodzik przechwalał się kokieteryjnie, że od niego zależy, czy dostanę pozwolenie na wy jazd. Wyruszając z rana po paszport, nie zdążyłam zjeść śniadania – pusty żołądek pieklił się. Zaskakująca sytuacja dodatkowo sposobiła do odpowiedzi ciętych. – Następnym razem, pozwalając komuś czekać w nieskończoność na pana podpis, proszę przynosić posiłek dla delikwenta. Uśmiechnął się ujmująco i podsunął krzesło. Licząc na moją próż ność, zaczął schlebiać. – Wiemy, że jest pani prawą ręką Profesora, u którego jest pani na magisterskim seminarium. – „Wiemy”, to znaczy kto oprócz pana zna tę niedorzeczność? Jes tem studencką płotką i pierwszy raz coś podobnego słyszę. – Ale Profesor myśli o stypendium naukowym dla pani. – Czy wie pan to od Profesora? Bo ja nie. Po nieudanych zalotach zaczęło się przesłuchanie bez ogródek. – Co pani powie o ostatnim artykule Profesora? – Nic nie powiem. Artykułu jeszcze nie czytałam. – Ale na pewno potrafi pani określić stosunek Profesora do władz Polski Ludowej? – zmierzał do celu. – Nie jestem tego tak pewna, jak pan. – Dlaczeeego? – pytał przeciągle. – Nie znam pana, a z obcymi nie rozmawiam o osobach, które szanuję... – A o innych profesorach..., a o pracownikach dziekanatu KUL?... Emisariuszki 123 – Ma pan zainteresowania, które nie są przedmiotem moich badań. W zamian mogę panu opowiedzieć na przykład o epigramatyczności liryki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskkiej. Propozycję zbył szyderczym uśmieszkiem. – A co mówi pani... (tu wymienił trudne do zapamiętania nazwisko, dodając, że należy ono do katolickiego biskupa na Węgrzech). – Nic mi nie mówi. Pierwszy raz je słyszę. Zadziwia mnie pan pyta niami. I tak potoczyła się szarpanina słowna, z której po kilkunastu mi nutach wybawił powracający na swoje stanowisko urzędnik. Młodzik przyzwalająco skinął w jego stronę głową i opuścił pokój. Robiłam urzędnikowi wyrzuty za nieuprzedzenie, że znajdę się w jakiejś śledczej sytuacji. – A czy ten pan nie powiedział, że nie wolno pani wspominać o tym spotkaniu? – pytał zniecierpliwiony. – Nie, nie zrobił takiego zastrzeżenia. Urzędnik wyraził miną zdziwienie. Jeleń czekał na korytarzu. Dopiero odprowadzając, napominał, bym milczała o naszej rozmowie. – Nie zabiegałam o to spotkanie. To nie była rozmowa „nasza” – od parowując, grałam mu nadal na nerwach. – W domu powiem o zajściu mamie, a mama, jak to mama, rozniesie po całej ulicy. – Jak będzie trzeba, to zamkniemy pani usta – straszył wyprowa dzony z równowagi. – Skoro z pana taki mocarz, to niech mi pan teraz wymieni złotów ki na forinty, bo właśnie zamykają bank. – Jeszcze pani zdąży – zirytowany rzucił na odchodne. Własne rozdygotanie równoważyłam satysfakcją z dydaktycznego wyżycia się na esbeku. W 1964 roku decyzją władz komunistycznych rozwiązano na KUL‑u anglistykę. Studenci wydziału, by ukończyć studia, musieli szu kać miejsc na innych uniwersytetach. Przyjaźniłam się z anglistką Anią z Gdańska, która z żalem opuszczała Katolicki Uniwersytet, przenosząc się na Uniwersytet Łódzki. Wyjeżdżała z Lublina bezpowrotnie, a nie zdążyła, jak tłumaczyła, zdobyć koniecznego w indeksie do zaliczenia roku podpisu czy pieczątki z ambulatorium. Prosiła o dopełnienie tej Alchemia prozy * 124 Alina SiomkaJło 2014 tom V formalności i przesłanie jej indeksu listem poleconym. Własnemu in deksowi dawno już zapewniłam wakacje i zapomniałam, czym trzeba było poprzedzić niezbędny cyrograf, który zapadł w pamięć na zawsze, gdy doszło do uzupełnienia indeksu Ani. Pielęgniarka nie identyfikowała indeksu ze studentką. Deliberując w głowie, co począć z fantem, nie zdążyłam powiedzieć, z jaką przy chodzę sprawą. A pielęgniarka, czyż mogła przypuszczać, że idzie o coś bardziej skomplikowanego niż zwykły zabieg? – Najpierw szczepienie przeciw ospie – rzekła stanowczo. Straciłam mowę. Wystarczyła chwila zaniemówienia, by opiekunka zdrowia zdążyła dziabnąć mnie igłą w przedramię. Podsuwając indeks do zaliczenia, desperowałam wewnętrznie. – Ach tak, wyjechała nagle, bez szczepienia i bez litości nade mną... Czego jednak nie robi się dla dobrej koleżanki... Niebiosa ustrzegły mnie przed powikłaniami z powodu drugiego szczepienia. Ania dostała dowód zaliczenia roku z wybornie siarczystą wiązanką słowną. Bijąc się w popiersie, pokornie wyjaśniała, jak panicz nie boi się szczepień, że wrobiła mnie w „podpis” świadomie, ufając, iż wybrnę z domknięcia jej indeksu jakimś obrotniejszym od szczepienia sposobem. Wartko płynęły lata. Los Ani, któremu dłużna jestem osobną opo wieść, układał się pochmurnie – nie chciała o tym pisać. Nasza począt kowo ożywiona korespondencja powoli wygasła. Trzeci już rok asysto wałam przy Katedrze Historii Literatury KUL. Zajęcia akademickie, a potem niesnaski pracownicze – wypełniały czas po kokardę na gło wie. Tak, „po kokardę”, bo było tego wyżej od dziurek w nosie, gdy z Anglii sfrunęła odkryta kartka, mniej więcej tej treści: Alinko, jeżeli adresu nie zmieniłaś i wieść moja dotrze do Ciebie, odpowiedz szybko. Wyszłam za mąż za Anglika. Jesteś pierwszą osobą, którą zapraszam do Londynu – pamiętam, że się za mnie zaszczepiłaś. Ania * Wyprawę za „żelazną kurtynę” podjęłam w okresie wakacyjnym. Przed wyjazdem do Anglii otrzymałam wezwanie do lubelskiego Wydziału Wyznań Rady Narodowej. Przesłuchanie prowadzili dwaj jakby urzędnicy. Najpierw zadali mi pisanie z pamięci mego nijakiego wówczas życiorysu. Porównywali z napisanym wcześniej, który leżał przed nimi. Zgadzało się, nie mieli się czego doczepić. Powracali wciąż Emisariuszki 125 do celu mego wyjazdu, pilnie oglądając nadesłane przez Anię zapro szenie na okres jednego miesiąca, z załączonym biletem w obie strony na podróż pociągiem przez Niemcy, Holandię, statkiem przez Morze Północne z Rotterdamu do Harwich (o huśtawce podczas sztormu na Północnym – innym razem) i dalej pociągiem do londyńskiej Liver pool Station. Ważny młodszy – specjalista od życiorysu – opuścił pokój wcześniej. Sympatyczniejszy starszy nadal pracował nad moją niedorozwiniętą świadomością. „Dobry tatuś” przestrzegał przed niespodziankami cze kającymi zwłaszcza niedoświadczonych podróżnych ze Wschodu po przekroczeniu granicy Niemiec zachodnich. Opowiadał też, jak to inni akademicy z KUL-u nawiedzają go, gdy mają do załatwienia sprawy wyjazdu zagranicznego. Na przyszłość zachęcał do tego samego. Pod koniec przesłuchania ciszej, zupełnie poufnie dodał: – A jak Pani zostanie w Anglii, będzie dla nas więcej chleba w Polsce. Podpucha – pomyślałam – chce mnie ciągnąć za język, wyobraża sobie, że trafił na podatny grunt, że puszczę w końcu jakąś farbę. Najścia i podchody esbeków do mnie jako najmłodszej asystentki od początku współpracy przewidywał i przestrzegał przed nimi Profesor (o wojennych przejściach tego dzielnego oficera wileńskiej Armii Kra jowej opowiada książka autobiograficzna: Czesław Zgorzelski, Przywołane z pamięci. Za niepoprawność przekonań i niepodporządkowanie się komunistycznym zasadom usunięty został przez władze państwo we z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Znalazł przystań i uznanie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim). Służył radą, ostrzył analitycz ny kunszt i zmysł krytyczny uczniów. Solidną wiedzą meblował głowy, stawiając w nich barykady przeciwko totalitarnej sowietyzacji. Informowałam Profesora o każdym przypadku esbeckich zakusów. Zobowiązywał do milczenia wobec kolegów o tych zajściach. Kiedy tylko było to możliwe, kierował moimi krokami. Werbujących partyjniaków spokojnie wysłuchiwałam, by następ nie zbywać ich odpowiedzią: jeszcze do PZPR nie dojrzałam. Na esbe ków sarkałam, legitymowałam ich i konsekwentnie nie przyjmowałam wciskanych mi przez nich wizytówek. Wparowywali na akademickie spotkania, mieli na swoich usługach studentów. Krążyli w publicznych przestrzeniach, wyłaniali się zza rogu ulicy jak nieodłączny cień. Wy Alchemia prozy * 126 Alina SiomkaJło stawali pod drzwiami mieszkania, objaśniałam przez zamknięte drzwi, gdzie i kiedy na KUL-u udzielam konsultacji. Woleli wyczekiwać pod kościołami i „odprowadzać” po nabożeństwach... Robiąc ukradkowe podchody do upatrzonej ofiary, uzbrojeni byli w szczegółową wiedzę o tym, co dzieje się na KUL-u, co piszczy w Ka tedrze Profesora. Dokładnie wiedzieli, który z kolegów po fachu czyim jest podgryzaczem. Z pewnością nadawał im ktoś z wewnątrz Uczel ni – „koleżeńskie” podkopy rzucane mi w twarz przez esbeków zga dzały się z faktami co do joty. – Proszę nie mówić do mnie źle o moich kolegach – protestowałam. Przecząc faktom i sobie, starałam się niweczyć metody ich kaptowania. Zapewniali, że bez ich pomocy mam jedną drogę – „prosto do gro bu”. O ich najściach i szykanach pisałam, naiwna, do głuchego Mini sterstwa Spraw Wewnętrznych i z duszą na ramieniu przepraszałam świat, że żyję. Wtajemniczeni życzliwi pouczali: uważaj, gdy przekra czasz bramy kamienic, by cię ktoś za którąś z tych bram nie ukatrupił. A żeby auto w biały dzień nie wpadło na ciebie na chodniku, trzymaj się zawsze tłumu. „Intratnej” oferty tajnego etatu na KUL-u – składanej przez funk cjonariuszy SB, drepczących nieustannie za mną – asystentką Profeso ra o nieposzlakowanej godności; ani późniejszych propozycji wstąpie nia w szeregi PZPR, podobnie jak pracy w wojskowości, zapewniającej otrzymanie upragnionego mieszkania, nigdy nie podjęłam. (Kilka lat temu próbowałam odzyskać zawartość dotyczącej mnie teczki SB. Miałam nadzieję, że znów stanę się właścicielką własnych lis tów pisanych na esbeków. Na próżno – w lubelskim oddziale IPN osobie upoważnionej do załatwienia sprawy odpowiedziano, że po moim wy jeździe z Lublina „teczka” poszła za mną do Warszawy. Z Warszawy nadeszła „teczka”... pusta.) 2014 tom V * KUL – wspaniała, niepowtarzalna uczelnia! Czasy studenckie otu lam jak najlepszą pamięcią. Późniejsze, zwłaszcza pracowniczo-koleżeń skie relacje, pozostawiły jednak wiele niedobrych wspomnień. W intelektualnym środowisku w sposób wyrafinowany toczyła się niewidzialna walka o pozycje dydaktyczno-naukowe. W szermierce bieglejsi starsi starali się pozbyć młodszych, zwłaszcza wysuwających się do przodu. Z domu wyniosłam przekonanie, że nawet najlepsze nigdy nie jest wystarczająco dobre. – Pani Alino proszę pamiętać, że lepsze jest wrogiem dobrego, wy wołuje zawiść otoczenia, a zoil chwyci każdy pretekst – doradzał Pro fesor. Dzisiaj staram się to wyrozumieć i dystansować tamte problemy. Na polonistyce KUL pracowników naukowo-dydaktycznych za mo ich czasów było wielu, studentów – proporcjonalnie mało. Wchodziła w grę zapewne i zazdrość o wydumane przez kolegów względy Pro fesora, który być może częściej niż innym – z uwagi na moją młod szość – dawał mi posłuchanie. Na drożdżach plotek rosły jednak po mówienia. – O czym Profesor z nią rozmawia? – próbowali przenikać ciekaw scy, których o esbeckich podchodach niebezpiecznie było informować. Przykłady, najpierw drobiazgowe, potem coraz groźniejsze, potwier dzające mądrość Profesora mnożyły się jak grzyby po deszczu. Podobnie jak inni asystenci ostatnie w akademickim roku zajęcia ze studentami, gdy pogoda dopisywała, prowadziłam w położonym na przeciw Uczelni parku. Szły więc donosy do władz KUL-u, jakobym zajęcia w ogóle przeniosła do parku. Jeden z nich, podpisany przez starszych asystentów, trafił do Profesora, który był wówczas dziekanem polonistyki. Wezwana do dziekanatu miałam możność ustosunkowa nia się do pisma na gorąco. – Panie Profesorze – wyjaśniałam – zapomnieli napisać, że na pożeg nanie ufundowałam studentom lody. Niedobrze też było być na KUL-u spragnioną wiedzy młodą niewia stą podobną do ludzi, niezamężną i niepoświęcającą zbytniej uwagi ro dzajowi męskiemu, w dodatku niewstępującą do zakonu. Zewsząd czy hały na taką podejrzenia, których doświadczenie stało się częścią mojej biografii. Z kolegą teatrologiem zawarłam umowę o przeprowadzenie przez niego zajęć z zakresu teatrologii w moich grupach ćwiczeniowych, w zamian ja miałam prowadzić zajęcia z poezji w jego grupach. Usłu żni natychmiast puścili plotkę, że rozbijam jego małżeństwo. Znaliśmy siłę kulowskiej plotki w aureoli – do wymiany zajęć nie doszło... Na krajowym forum konferencji młodych pracowników polonisty ki (koło Szczecina) podchmieleni starsi „koledzy” wychylali toasty za zniszczenie mnie (tam nieobecnej). Urządzano na KUL-u wymierzone we mnie zebrania, o których miałam nie wiedzieć. Organizatorzy py 127 Alchemia prozy Emisariuszki 2014 tom V 128 Alina SiomkaJło tani przez profesorów, o co w tej nagonce chodzi, oskarżali mnie o pisa nie pamiętników. – A czego te czyste sumienia obawiają się – uspokajał Profesor. W okresie najlepszych wyników naukowych w moich asystenckich dziejach i najlepszych w porównaniu z wynikami pozostałych asys tentów zwalniana byłam przez zagadkowe siły za rzekomy brak wy ników – zwolnienie podpisał Prorektor. Podstępna sprawa wydała się w porę i oparła o prezesa kulowskiego Związku Nauczycielstwa, na stępnie o ówczesnego Kanclerza KUL. Rektor (zakonnik) otrzymał polecenie anulowania pod owym zwolnieniem podpisu prorektora do spraw pracowniczych. Miałam okazję słyszeć, jak podniesionym gło sem perswadował Kanclerzowi KUL-u anulowanie, twierdząc, że gdy będzie musiał spełniać takie życzenia, straci autorytet. Etat został przy wrócony, ale relacje z rektoratem stały się nie do zniesienia (kto wie, czy nie zasługują na przyczynkarskie opisanie do książki Dariusza Ro siaka, Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista?). W podobnym do powyższego drugim przypadku odgórnego zwol nienia Profesor wskazał mi drogę do Prymasa Stefana Kardynała Wy szyńskiego. Dostąpiłam długiej niezapomnianej audiencji. Dowiedzia łam się wówczas, że Rektor KUL jest w podejrzanych relacjach z władzami komunistycznymi. Prymas wystosował pismo do Rekto rów, w którym polecił zorganizować konfrontacyjne spotkanie ze mną pracowników polonistyki KUL mających mi cokolwiek do zarzucenia. Do owego spotkania nie dopuszczono. Ale Prymas dostał lakoniczną odpowiedź Prorektora, stwierdzającą, iż zgodnie z życzeniem spotka nie zalecone przez Jego Eminencję otrzymałam. Z Kancelarii Pryma sa przyszła kopia listu Prorektora. Podziękowanie za kopię kończyłam słowami: „Od tej chwili wiem, że Prorektor KUL nie tylko mnie wpro wadza w błąd, ale i Waszą Eminencję”. – Niech pani skorzysta z pomocy SB – ironicznie doradzał Rektor, osłaniający podstępne posunięcia Prorektora. Postawę Rektorów oglądała płomiennie temperamentna ich sekre tarka. Pewnego późnego popołudnia zaprosiła mnie do gabinetu Rekto ra. Koniak z rektorskiego kredensu rozwiązał języki. Wypłynęły na jaśnię sprawki deponowane na moim koncie przez zakapturzonego Rektora i jego zastępcę kawalera. Esbecja miała widoczne osiągnięcia. Nie zdawałam sobie sprawy, że oko na pulsie zamieszania trzymają profesorowie z różnych katedr polonistyki. Pewnego razu wypożyczyła Emisariuszki 129 mnie na szczerą rozmowę profesor Maria od teorii powieści. Po wymia nie wielu spostrzeżeń doszłyśmy do wniosku, że najlepszym wyjściem z sytuacji, w której znalazłam się zarówno ze względu na zakusy SB, jak i zawieruchę dezinformacji, byłaby zmiana środowiska. – Pani Alino, w warszawskim „Ekspresie” jest informacja o nieodle głym naborze na łączone Studia Doktoranckie Uniwersytetu Warszaw skiego i Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Niech pani startuje. W kokonie tutejszych nieporozumień już nic dobrego nie może pani spotkać. Poturbowana kulowskim plotkarstwem łatwo zaraziłam się ryzy kownym wyzwaniem. Jak bardzo ryzykownym, warto poznać wspo mnienia i relacje absolwentów uczelni zebrane w książce Z dyplomem KUL w Polskę (pod red. Zofii Jasińskiej i Marii Staniszewskiej, 1994); także – Janusza Dunin-Horkawicza: Przystanek na wyspie wolności. Pejzaż KUL-owski z partią i PAX-em na horyzoncie (1993). W latach 70. asystentka z KUL-u bardziej niż każdy inny absolwent nie miała szansy nie tylko na państwowym uniwersytecie. Ponadto eta tu na uczelni zatrudniającej trzeba się było zrzec na pół roku przed przystąpieniem do konkursowego egzaminu (taki był warunek starań na owe Studia). A kulowskie władze przy rozwiązaniu ze mną umowy o pracę informowały: bezpowrotnie... Osobliwy egzamin na Studia Doktoranckie UW czeka w kolejce do przywołania. Od trzech lat jako doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego pro wadziłam przypisane doktorantom zajęcia ze studentami i z tej pozycji na wyrost rozglądałam się za odpowiednią pracą. Moje jakie takie na ukowe zaplecze dostrzegła polonistyka Uniwersytetu Marii Curie Skło dowskiej w Lublinie. Starałam się zatem o etat zgodnie z zaleceniami pani Profesor, która postanowiła podać mi pomocną dłoń i wzmocnić moim dorobkiem swój Zakład. Wydawało się, że wszystko posuwa się bezkolizyjnie, gdy w roku 1976 posądzona zostałam przez SB – za pośrednictwem Wydziału Nauki i Kultury Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Lublinie – o współ pracę z dawno rozparcelowaną, nawet po więzieniach, ogólnopolską opozycyjną organizacją o nazwie „Ruch”. Posądzenie o to, jakobym była prawą ręką ks. Huberta Czumy – przywódcy organizacji, podło Alchemia prozy * 130 Alina SiomkaJło żone mi tajnie łamane przez podstępnie przez pracownika SB, który wcześniej dostał niejednego prztyczka od asystentki KUL i nie udało mu się nakłonić mnie do przyjęcia „intraty” z jego puli, kolportował instruktor SB do PZPR i dalej na uczelnię do Rady Uczelnianej UMCS. A w Radzie rękę na podaniach o etat trzymał czynnik partyjny o melo dyjnie brzmiącym nazwisku. Pomówienie mogło mi schlebiać, ale plotkoaktywny deszcz unie możliwiał otrzymanie zatrudnienia gdziekolwiek, nie tylko na którymś z uniwersytetów. Wystąpiłam do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Lublinie o rewi zję posądzenia. Po upływie roku nadeszła odpowiedź: Kolejne odwołania wymilczano lub odpowiadano pokrętnie nie na temat. 2014 tom V * Mieszkałam w Domu UW. Najpierw jako jedyna doktorantka, a po obronie doktoratu – habilitantka, która miała za sobą studia i asysten turę na Katolickiem Uniwersytecie Lubelskim, co sytuacji nie ułatwia ło. W oczach partyjnych i ubeckich znaczyło niedobrą przeszłość. Za wiesiste „twarze” wytykały kulowskie pochodzenie i nie bez słuszności traktowały mnie jako wroga socjalistycznego systemu. Naznaczana by łam etykietkami: „niekompromisowa”, „kulowiec”, „opozycjonistka”. Takich jak ja wrogów i opozycjonistów w Domu UW było więcej. Ci ze złą przeszłością i nie najlepszą teraźniejszością przekazywali sobie praktyczne informacje, np. kto z mieszkańców Domu jest donosicie lem, która portierka kontaktem... Na usługach wiadomych służb była administracja Domu. Wiedzie liśmy, że oprócz posiadania wewnętrznych „wtyczek” i „czerwonych pająków” Dom jest także na ostrym podsłuchu telefonicznym tajnych służb, jak niosła wieść – przy kryminalnej Rakowieckiej. Krążył o tej ulicy dowcip demaskujący rozgrywające się tam tragedie ludzkie: „Któ ra z ulic w Warszawie jest najdłuższa? – Oczywiście Rakowiecka, bo wszedłszy, można z niej nigdy nie wyjść”. Jeden z telefonów w przytułku dla akademików – niby przez przy padek, w rzeczywistości na przynętę – funkcjonował prawie za darmo. Za złotówkę można było rozmawiać godzinami nawet z zagranicą. Gdy do intratnego telefonu zaczęła ściągać Warszawa, kolejka wydłużała się na zewnątrz Domu, blokując uliczkę Brwinowską, biegnącą po między akademikiem pracowników UW a naprzeciwległą szkołą, kie rownictwo zgłosiło kazus do Urzędu Pocztowego. Rychła odpowiedź potwierdziła przypuszczenia. Rzekomej wady linii telefonicznej nie dawało się usunąć bez przekopania jakiegoś kanału kablowego. A na przekopanie nie było szans. Zorientowani, co się gra, uprawialiśmy za bawę w incognito – zmieniając głos i kablując uncje prawdy pod adre sem „opieki‑bezpieki”. Jednego z kolegów zidentyfikowano na podsta wie podejrzeń. Mimo że mu niczego nie udowodniono, pożegnał się z zagranicznym stypendium. W koszarowym akademiku mieliśmy wyłącznie dwuosobowe po koje. Moją współlokatorką była młodsza asystentka polonistyki UW, która – z nadzieją na asystenturę – zaciąg w szranki PZPR uczyniła już jako studentka. Teraz obawiała się, że dzielenie ze mną lokum przekreś li ją w oczach partii. Gdy się rozniosło, że jestem oskarżona o współ pracę z „Ruchem”, natychmiast zadenuncjowała mnie przed odpowied nimi czynnikami. Usunięta zostałam z Domu Uniwersytetu Warszawskiego w sposób zaskakująco represyjny. Pod moją nieobecność należące do mnie rze czy i regały z książkami wystawiono na korytarz. Portiernia otrzymała polecenie niewydawania klucza do pokoju. Gorliwi usuwacze na moje szczęście nie zwietrzyli bezdebitowej lektury ukrytej pod podłogą bu dowlanej szafy. 131 Alchemia prozy Emisariuszki 2014 tom V 132 Alina SiomkaJło Rozstępowała się ziemia pod nogami. Jako pierwsza z doktorantów niepowtarzalnego Studium (dwu skłóconych wówczas ośrodków aka demickich) obroniłam chlubnie doktorat z nauk humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Skończyło się skromne stypendium dok toranckie. Nie miałam innych źródeł utrzymania. Z kulowską prze szłością akademicką, po świeżych oskarżeniach o przynależność do „opozycji” i bez zaprzedania się SB lub PZPR, znalezienie zatrudnienia było czczą mrzonką. Podobnie przedstawiało się wynajęcie mieszkania. Na najtrudniejszy czas dachu nad głową przy Grójeckiej w Warszawie udzieliły mi niezawodne siostry zakonne, do których wstąpiła moja ko leżanka ze studiów. (Po studiach obu nam Profesor zaproponował asy stenturę. Ona związała się ślubami zakonnymi, ja – na moje niewieście nieszczęście – naukowymi.) Opatrznościowo miało się jednak wkrótce urzeczywistnić orzecze nie „Komisji Senatu UW d/s analizy niewłaściwych decyzji personal nych władz UW podjętych w latach 1968-1980” (> Aneks). W zamian za etat przyznany mi przez solidarnościową Komisję (na czele z prof. Klemensem Szaniawskim) dostałam stypendium habilitacyjne i za jęcia konwersatoryjne z genologii poezji dla starszych lat polonistyki. Dziekan Wydziału Polonistyki UW wyjaśniała stan rzeczy sytuacją przejściową. Szczególnie tym, że na Uniwersytecie powstała możliwość otworzenia Katedry Konradystycznej pod kierunkiem dr. Zdzisława Najdera – staliśmy więc w kolejce do jednego etatu. Gdy wydało się, że Najder jest dyrektorem Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa, poloni styka musiała się rozstać z myślą o nowej Katedrze, a do unieszkodli wienia zatrudnienia mnie – byłej asystentki KUL – na UW tym razem solidnie przyłożył się „czynnik” z Kadr warszawskiej uczelni. Odwo łania i powoływanie się na orzeczenie Komisji Senatu UW nie skutko wały – moja dokumentacja nieustannie ginęła. Z racji stypendium habilitacyjnego i prowadzonego konwersato rium z powrotem znalazłam się w Domu Pracownika Naukowego Uniwersytetu Warszawskiego. Naznaczona piętnem niedawnych posą dzeń, szczodrze częstowana wrogością zastraszonego, dbającego o wła sne naskórki otoczenia, musiałam mieszkać znacznie ostrożniej niż poprzednio. Emisariuszki 133 Jakby na przekór biegowi wydarzeń, właśnie w najostrożniejszym okresie, letniego popołudnia wakacyjnego przed Domem między sza rymi blokami, trabantami i maluchami zatrzymało się pachnące „zgni łym Zachodem”, słonecznie uśmiechnięte autko popularnej marki Re nault z francuską rejestracją. Z wehikułu wysiadły rzucające się w oczy cztery dystyngowane osoby. Wprawdzie ubrania miały jakby świeckie, ale w tonacji czarno-granatowej – dyskretnie eleganckie. Ich duchowny stan wyraźnie zdradzały koloratki. Stało się. Z Sallaumines, w ramach zwiedzania Polski, przybyły do mnie w odwiedziny trzy bardzo modern siostry zakonne: Alicja, Ewa i Krystyna, które po kazachstańskim zesłaniu (1940-1946), po zali czeniu wszystkich tyfusów, po II wojnie światowej przywrócone przez Andersa światu – później po przeprawie afrykańskiej, podczas któ rej uczyniły zaciąg do nazaretanek, po tułaczce po Wielkiej Europie: Rzym, (Alicja po studiach muzyki gregoriańskiej w Turynie), Londyn, Paryż, osiadły we Francji, gdzie w końcu dostąpiły ludzkiego żywo ta, pracując w parafii francuskiej węglowego zagłębia. Przybył z nimi ksiądz Jane. Chciały pokazać Francuzowi Polskę. Ostrzeżone uprzednio, że zatrzymają się w lokum, które duchow nych osób nigdy nie oglądało, i proszone, żeby z tego powodu szatek zakonnych zbytnio nie manifestowały, Siostry zdjęły przed przybyciem, zapewne i dla podróżnej wygody, rozłożyste kornety. Fryzury miały starannie wyondulowane, radosne oblicza zmęczeniem niezaprószone. Moja nowa współmieszkanka wyjechała właśnie na wakacje. Roz porządzałam więc całym pokojem. Na szczęście tego dnia po oknie nie spływała zawartość żołądka mieszkającego piętro wyżej rosochatego jak Rasputin Białorusina. Aleksowi po orgiastycznych libacjach rozum przesuwał się tam, gdzie się kończy szlachetna nazwa pleców. Korzy stając z polskiego stypendium, zionął nienawiścią do, jak nas nazywał, „Polaczków”. W segregatorze moich myśli miał miejsce pod epitetem: zakapiorny ćwok. Przygotowywałam posiłek w kuchni wspólnej dla mieszkańców pierwszego piętra, podczas gdy nobliwi goście, prostując nogi po męczą cej podróży, przechadzali się długimi korytarzami. Zapoznawali się z dziwiącym się im Domem. Alchemia prozy * 134 Alina SiomkaJło Już sam fakt, że do mnie – byłej asystentki KUL, wielokrotnie wcześ niej przesłuchiwanej i podejrzewanej o Bóg jeden wie co – przybyli goście zza „żelaznej kurtyny” i że były to osoby duchowne, w tamtym środowisku stawiał w sytuacji potwierdzenia ssanych z systemowego palca oskarżeń. Cierpłam na myśl, że na dodatek sypną się w koryta rzowych rozmowach z czymś trudnym do przewidzenia, a zakazanym. To coś wisiało w powietrzu. Ze względu na Jane’a rozmawiali jednak po francusku, a mieszkający w Domu romaniści byli w porządku. Po załatwieniu w Warszawie jakiejś sekretnej sprawy goście wyru szyli w Polskę. Siostra Alicja, moja stryjeczna, jeszcze na kilka dni wróciła do mnie. Dopiero wtedy zdradziła, z jaką misją przy okazji odwiedzin przybyli do Polski. Przeczucia, że mogą się z czymś sypnąć, miałam dobre. 2014 tom V * – Auto prowadziliśmy na zmianę. Najstarsza i najszczuplejsza z nas tu i tam była obłożona pokaźną sumą franków, które wiozłyśmy dla polskich Solidarnościowców w darze od robotników francuskich. Urząd Celny przeszłyśmy bez trudności. Nikt nie robił nam rewizji osobistej. – Może polscy celnicy chcieli się dobrze zapisać w pamięci księdza Francuza? – pytałam. – Sowieccy, przewracając Was podszewką do góry w poszukiwaniu połkniętego złota, pewnie nie okazaliby takiej delikatności. Jakby nie było, przypadkowo kurtuazyjna izba celna wywołała na Siostrach niezłe wrażenie, więc nabrały przekonania, że w Polsce moż na korzystać jeżeli jeszcze nie z wolności, to przynajmniej ze swobody, że nie ma już prześladowań. Wiedzione chrześcijańską ufnością poczu ły się wyzwolone z zasłyszanych opowieści o terrorystycznym zamor dyzmie w peerelu. – Po spotkaniu z tobą w Domu UW udałyśmy się we dwie na Stare Miasto, gdzie miałyśmy przekazać pieniądze pod wskazany adres. Na Piwnej zadzwoniłyśmy do odpowiedniej furty. Pod bramą czekało już kilka osób. Po chwili wrota otworzył nieznany nam ksiądz. I wtedy ży wiołowa siostra Krystyna, która zwykle najpierw mówi, a później myś li, wyrecytowała radośnie jednym tchem: „niech będzie pochwalony... Jesteśmy z Francji. Przywozimy pieniądze od robotników francuskich dla robotników polskich...”. Ksiądz nie wysłuchawszy przemówienia Emisariuszki do końca, trzasnął nam odrzwiami przed nosem, zniknął i nikogo nie przyjął. Krystyna w mig, ale o moment za późno, pojęła swój błąd. – Naturalnie, człowiek zza bramy wystąpienie Krystyny przyjął jako prowokację – wyjaśniałam. Żeby przekazać powierzony im dar, emisariuszki musiały okupić spontaniczność siostry Krystyny trudem znalezienia okrężnej drogi pod wskazany adres. Opatrzność czuwała. Misja została spełniona. 135 136 Alina SiomkaJło 2014 tom V ANEKS 137 Alchemia prozy Emisariuszki 138 Alina SiomkaJło Rok 2014 O przekładzie i krytyce Jorge Luis BORGES LAS DOS MANERAS DE TRADUCIR* Suele presuponerse que cualquier texto original es incorregible de puro bueno, y que los traductores son unos chapuceros irreparables, padres del frangollo y de la mentira. Se les infiere la sentencia italiana de traduttore traditore y ese chiste basta para condenarlos. Yo sospe cho que la observación directa no es asesora en ese juicio condenatorio (aquí me ha salido una especie de alegoría legal, pero sin querer) y que los opinadores menudean esa sentencia por otras causas. Primero, por su fácil memorabilidad; segundo, porque los pensamientos o seudopen samientos dichos en forma de retruécano parecen prefigurados y como * Esej pierwotnie był opublikowany w argentyńskim dzienniku La Prensa (1 sierpnia 1926); następnie włączony został do wydania dzieł wybranych autora – Textos recobrados 1919-1930 (Emecé, Buenos Aires 1997, s. 256-259), dostępny także na stronie internetowej: https://ferrusca.files.wordpress.com/2014/02/1997/textosrecobrados19191929compilacic 3b3.pdf (s. 183-185). W przekładzie na język polski ukazuje się po raz pierwszy za zezwo leniem The Wylie Agency (Agency – Agreement # 100043637). Copyright © 1995, Maria Kodama. All rights reserved. tom V 2014 tom V 140 Jorge Luis BORGES recomendados por el idioma; tercero, por la confortativa costumbre de alacranear; cuarto, por la tentación de ponerse un poco de ingenio. En cuanto a mí, creo en las buenas traducciones de obras literarias (de las didácticas o especulativas, ni hablemos) y opino que hasta los versos son traducibles. El venezolano Pérez Bonalde, con su traducción ejem plar de El cuervo de Poe, nos ministra una prueba de ello. Alguien ob jetará que la versión de Pérez Bonalde, por fidedigna y grata que sea, nunca será para nosotros lo que su original inglés es para los norteame ricanos. La objeción es difícil de levantar; también los versos de Evaris to Carriego parecerán más pobres al ser escuchados por un chileno que al ser escuchados por mí, que les maliciaré las tardecitas orilleras, los ti pos y hasta pormenores de paisaje no registrados en ellos, pero latentes: un corralón, una higuera detrás de una pared rosada, una fogata de San Juan en un hueco. Es decir, a un forastero no le parecerán más pobres; serán más pobres. Su caudal representativo será menor. Las dificultades de traducir son múltiples. Ya el universalmente ata reado Novalis (Werke, página 207, parte tercera de la edición de Friede mann) señaló que cada palabra tiene una significación peculiar, otras connotativas y otras enteramente arbitrarias. En prosa, la significación corriente es la valedera y el encuentro de su equivalencia suele ser fácil. En verso, mayormente durante las épocas llamadas de decadencia o sea de haraganería literaria y de mera recordación, el caso es distinto. Allí el sentido de una palabra no es lo que vale, sino su ambiente, su con notación, su ademán. Las palabras se hacen incantaciones y la poesía quiere ser magia. Tiene sus redondeles mágicos y sus conjuros, no siem pre de curso legal fuera del país. La palabra „luna”, que para nosotros ya es una invitación de poesía, es desagradable entre los bosquímanos que la consideran poderosa y de mala entraña y no se atreven a miraría cuando campean. De la palabra „gaucho”, tan privilegiada en estas re públicas por nuestro criollismo, un judío me confesó que la encontraba realmente cómica y que su conchabo sólo sería aguantable en un verso que se viese obligado a rimar con „caucho”. La palabra „súbdito” (esta observación pertenece a Arturo Costa Álvarez) es decente en España y denigrante en América. Los epítetos „gentil”, „azulino”, „regio”, „filial”, eran de eficacia poé tica hace veinte años, y ahora ya no funcionan y sólo sobreviven algu nos en los poetas de San José de Flores o Bánfield. Es cosa averiguada que cada generación literaria tiene sus palabras predilectas: palabras LAS DOS MANERAS DE TRADUCIR 141 con gualicho, palabras que encajonan inmensidad y cuyo empleo, al escribir, es un grandioso alivio para las imaginaciones chambonas. En seguida se gastan y el escritor que las ha frecuentado mucho (el hombre avanzado, el muy contemporáneo, el moderno) corre el albur de pasar después por un simulador o un maniático. Eso suele convenirle: toda perfección, hasta la perfección del mal gusto, puede ubicar a un hom bre en la fama. Ser cursi inmortalmente, es una manera de sobrevivir como las demás. Hay obras llanísimas de leer que, para traducir, son difíciles. Aquí va una estrofa del Martín Fierro, quizá la que más me gusta de todas, por hablar de felicidad: La dificultad estriba en la palabra „consuelo”. El diccionario de ar gentinismos no la considera, ni falta que hace. He oído decir que ese consuelo es algunos pesos. A mí no me convence: ha de ser alguna mu chacha, más bien... Universalmente, supongo que hay dos clases de traducciones. Una práctica la literalidad, la otra la perífrasis. La primera corresponde a las mentalidades románticas; la segunda a las clásicas. Quiero razonar esta afirmación, para disminuirle su aire de paradoja. A las mentalidades clásicas les interesará siempre la obra de arte y nunca el artista. Creerán en la perfección absoluta y la buscarán. Desdeñarán los localismos, las rarezas, las contingencias. ¿No ha de ser la poesía una hermosura se mejante a la luna: eterna, desapasionada, imparcial? La metáfora, por ejemplo no es considerada por el clasicismo ni como énfasis ni como una visión personal, sino como una obtención de verdad poética, que, una vez agenciada, puede (y debe) ser aprovechada por todos. Cada lite ratura posee un repertorio de esas verdades, y el traductor sabrá aprove charlo y verter su original no sólo a las palabras, sino a la sintaxis y a las usuales metáforas de su idioma. Ese procedimiento nos parece sacrile gio y a veces lo es. Nuestra condenación, sin embargo, peca de optimis mo, pues la mayoría de las metáforas ya no son representaciones, son O przekładzie i krytyce El gaucho más infeliz Tenía tropilla de un pelo. No le faltaba un consuelo y andaba la gente lista. Tendiendo al campo la vista. Sólo vía hacienda y cielo. 2014 tom V 142 Jorge Luis BORGES maquinales. Nadie, al escuchar el adverbio „espiritualmente” piensa en el aliento, soplo o espíritu; nadie ve diferencia alguna (ni siquiera de énfasis) entre las locuciones “muy pobre” y “pobre como las arañas”. Inversamente, los románticos no solicitan jamás la obra de arte, soli citan al hombre. Y el hombre (ya se sabe) no es intemporal ni arquetí pico, es Diego Fulano, ¿no?, es Juan Mengano, es poseedor de un clima, de un cuerpo, de una ascendencia, de un hacer algo, de un no hacer nada de un presente, de un pasado, de un porvenir y hasta de una muerte que es suya. ¡Cuidado con torcerle una sola palabra de las que dejó escritas! Esa reverencia del yo, de la irreemplazable diferenciación humana que es cualquier yo, justifica la literalidad en las traducciones. Además, lo lejano, lo forastero, es siempre belleza. Novalis ha enunciado con claridad ese sentimiento romántico: La filosofía lejana resuena como poesía. Todo se vuelve poético en la distancia: montes lejanos, hombres lejanos, acontecimientos lejanos, y lo demás. De eso deriva lo esencial mente poético de nuestra naturaleza. Poesía de la noche y de la penum bra. (Werke, III, 213). Gustación de la lejanía, viaje casero por el tiempo y por el espacio, vestuario de destinos ajenos, nos son prometidos por las traslaciones literarias de obras antiguas: promesa que suele quedarse en el prólogo. El anunciado propósito de veracidad hace del traductor un falsario, pues éste, para mantener la extrañez de lo que traduce se ve obligado a espesar el color local, a encrudecer las crudezas, a empalagar con las dulzuras y a enfatizarlo todo hasta la mentira. En cuanto a las repetidas versiones de libros famosos, que han fati gado y siguen fatigando las prensas, sospecho que su finalidad verdade ra es jugar a las variantes y nada más. A veces, el traductor aprovecha los descuidos o los idiotismos del texto para verle comparaciones. Este juego, bien podría hacerse dentro de una misma literatura. ¿A qué pa sar de un idioma a otro? Es sabido que el Martín Fierro empieza con estas rituales palabras: „Aquí me pongo a cantar – al compás de la vi güela.” Traduzcamos con prolija literalidad: En el mismo lugar donde me encuentro, estoy empezando a cantar con guitarra y con altisonante perífrasis: Aquí, en la fraternidad de mi guitarra, empiezo a cantar y ar memos luego una documentada polémica para averiguar cuál de las dos versiones es peor. La primera, ¡tan ridícula y cachacienta!, es casi literal. 1926 DWA RODZAJE TŁUMACZENIA 143 DWA RODZAJE TŁUMACZENIA Zwykle zakładamy, że nie należy poprawiać tekstu oryginału i że tłumacze to skończeni partacze, zdolni do fuszerki i różnych prze krętów. Do ich pracy przyjęło się odnosić włoską sentencję traduttore traditore [tłumacz (to) zdrajca] i już samo to zabawne powiedzenie wystarczy, by uznać ich za winowajców. Podejrzewam, że zachodzi tu analogia z procesem sądowym kończącym się wyrokiem skazującym i że bezpośrednie doświadczenie nie jest doradcą w tym procesie (mi mowolnie zbudowałem tu swego rodzaju alegorię przewodu sądowe go). Osoby mające wpływ na opinię publiczną powtarzają tę sentencję – wyrok skazujący tłumaczy – a czynią tak z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że łatwo ją zapamiętać. Po drugie, ponieważ niektó re myśli, a raczej pseudomyśli, upowszechniane w formie efektownych gier słów zdają się być z góry zakodowane i jakby podsuwane nam przez nasz język. Po trzecie: mówiąc źle o innych, niektórzy ludzie po prawiają sobie samopoczucie. I wreszcie po czwarte: ulegamy pokusie, aby za wszelką cenę błyszczeć. Co do mnie, wierzę, że istnieją dobre przekłady dzieł literatury (nie mówiąc już o przekładach z dziedziny dydaktyki czy dociekań filozoficznych), i uważam, że nawet utwory poetyckie są przekładalne. Dowodem tego jest wzorowy przekład na hiszpański poematu Kruk Edgara Allana Poe, dzieło wenezuelskiego tłumacza Pereza Bonalde. Powie ktoś, że wersja Pereza Bonalde, cho ciaż pełna wdzięku i wierna oryginałowi, nigdy nie będzie dla nas tym, czym dla Amerykanów jest angielski oryginał. Trudno jednak zgodzić się z takim argumentem. Przecież wiersze zawarte w tomie poematu pt. Evaristo Carriego będą uboższe dla ucha Chilijczyka niż dla mojego, gdyż będą u mnie wywoływać skojarzenia z randkami na peryferiach miast, z pewnym typem krajobrazu, a nawet ze szczegółami niezapi sanymi wyraźnie w tych wierszach, ale w nich ukrytymi, takimi jak: hacjenda, drzewo figowe rosnące przy pomalowanej na różowo ścia nie, świętojańskie ognisko rozpalone w jakimś zaułku. Inaczej mówiąc, wszystko to nie tyle będzie się wydawało uboższe cudzoziemcowi, ile O przekładzie i krytyce (przełożył Włodzimierz Korcz) 2014 tom V 144 Jorge Luis BORGES w rzeczy samej będzie uboższe. Zdolność wyobrażeniowa cudzoziemca będzie w tym zakresie mniejsza. Trudności przekładania tekstu są różnorodne. Już przywoływany pod każdą szerokością geograficzną Novalis (Werke / Dzieła, s. 207, t. III wydania Friedemanna) wskazywał, że każdy wyraz ma jedno właściwe sobie znaczenie, inne znaczenia konotatywne i jeszcze inne – całkowi cie arbitralne. W dziedzinie prozy obowiązuje zwyczajowe znaczenie wyrazu i na ogół tłumacz nie ma tu trudności ze znalezieniem ekwiwa lentu w innym języku. W poezji jednak, zwłaszcza w okresach literac kich zwanych dekadenckimi, gdy dochodzi do rozleniwienia ludzi pióra i zwykłego ewokowania, rzecz ma się zgoła inaczej. Tu sens wyrażenia nie równa się sumie jego znaczeń, lecz obejmuje także to wszystko, do czego ono odsyła. Słowa stają się zaklęciami – poezja zmierza w stronę magii. Ma ona swoje magiczne rewiry i zaklęcia, nie zawsze działające poza obszarem danego kraju. Wyraz „księżyc”, który dla nas sam w so bie jest zaproszeniem do poezji, jest czymś nieprzyjemnym dla Busz menów, którzy przypisują mu wielką moc i złe zamiary, co sprawia, że nie odważają się patrzeć na księżyc podczas wypasania bydła. Pewien Żyd wyznał mi, że wyraz gaucho [pasterz bydła], wyniesiony w naszym regionie na piedestał przez „kreolizm”1, brzmi dla niego komicznie i że jest on do przyjęcia w poezji co najwyżej jako wyraz rymujący się z caucho [kauczuk]. Wyraz súbdito [obywatel, poddany] ma znaczenie neutralne w Hiszpanii, natomiast deprecjonujące w Ameryce (ta uwaga pochodzi od Arturo Costa Alvareza). Określenia gentil [uprzejmy, grzeczny, delikatny], azulino [niebie skawy, błękitnoszary], regio [książęcy, królewski], filial [synowski] przed dwudziestu laty były poetycko nośne, a dzisiaj już w ten sposób nie funkcjonują i pojawiają się tylko u poetów z San José de Flores2 lub Bánfield3. Niewątpliwie każde pokolenie literackie ma swoje ulubione słowa – słowa-talizmany, słowa zawierające w sobie bezmiar. Posługu jąc się nimi, ludzie o ubogiej wyobraźni odczuwają ogromną ulgę. Ich impet twórczy słabnie bardzo szybko, a pisarz, który często sięgał do tych środków (człowiek postępowy, bardzo nowoczesny, zawsze podą żający za najnowszymi trendami), naraża się na niebezpieczeństwo, że zostanie potem uznany za symulanta lub kogoś niespełna rozumu. To na ogół mu odpowiada, gdyż wszelka perfekcja, nawet perfekcja w złym guście, może doprowadzić człowieka do sławy. Uprawianie ponadcza sowego kiczu to jeszcze jeden sposób na to, by przejść do historii. DWA RODZAJE TŁUMACZENIA 145 Istnieją dzieła literackie łatwe w lekturze, ale trudne do przetłuma czenia. Oto zwrotka z poematu Martín Fierro, którą lubię najbardziej, ponieważ mówi o szczęściu: Problematyczny jest wyraz consuelo [pociecha, uciecha, rozkosz]. Słownik argentynizmów nie okazuje mu względów, co więcej – w ogóle go nie uwzględnia. Podobno ta „pociecha” kosztuje kilka pesos. Mnie to nie przekonuje: w tym przypadku zapewne chodzi raczej o jakąś dziew czynę...5 Uważam, ogólnie rzecz biorąc, że istnieją dwa rodzaje tłumaczenia. Dla pierwszej odmiany przekładu charakterystyczna jest dosłowność, dla drugiej – peryfraza. Pierwszy odpowiada tłumaczom o usposobie niu romantycznym, drugi – o mentalności klasycznej. Zatrzymajmy się przy tym stwierdzeniu, aby osłabić jego paradoksalność. Otóż osoby o mentalności klasycznej zawsze będą interesować się dziełem sztu ki, nigdy zaś artystą. Będą wierzyły w absolutną doskonałość i będą jej szukały. W pogardzie będą miały to co lokalne, dziwne, niepew ne. Czyż poezja nie powinna tchnąć pięknem podobnym do księżyca: wiecznością, opanowaniem, bezstronnością? I tak na przykład meta fora nie jest dla klasycyzmu emfazą ani osobistą wizją, lecz dotarciem do prawdy poetyckiej, która – raz osiągnięta, może (i powinna) stać się udziałem wszystkich. Każda literatura posiada katalog tego rodza ju prawd. Tłumacz potrafi się nimi posługiwać i przekładać oryginał nie tylko w warstwie leksykalnej, ale także składniowej i metaforycz nej, właściwej dla języka, na który tłumaczy. Taki proceder wydaje się nam świętokradztwem i rzeczywiście nim bywa. Jednakże potępia jąc go, grzeszymy optymizmem, jako że większość metafor to nie re prezentacja wiedzy, lecz wyrażeń używanych bezrefleksyjnie. Słysząc przysłówek „duchowo”, nikt nie myśli o oddechu, powiewie wiatru czy o duchu; nikt nie widzi różnicy (nawet pod względem emfazy) między wyrażeniami „bardzo biedny” i „biedny jak mysz kościelna”. O przekładzie i krytyce El gaucho más infeliz Tenía tropilla de un pelo. No le faltaba un consuelo y andaba la gente lista. Tendiendo al campo la vista, Sólo vía hacienda y cielo.4 2014 tom V 146 Jorge Luis BORGES Romantycy na odwrót, nigdy nie pasjonują się dziełem sztuki, lecz człowiekiem. A człowiek, jak wiadomo, nie jest pozaczasowy ani arche typiczny. Człowiek to konkretny Jan Kowalski – czyż nie? – to ktoś, kto ma określony sposób bycia, ciało, rodowód, charakterystyczny sposób działania czy powstrzymywania się od tegoż, sobie tylko właściwy spo sób przeżywania danej chwili. To wreszcie ktoś, kto ma swoją historię życia, kto ma taką czy inną przyszłość, a nawet śmierć, która jest tyl ko jego udziałem. Trzeba bardzo uważać, aby w tłumaczeniu nie znie kształcić choćby jednego zapisanego słowa, które po sobie pozostawił! Ten szacunek dla niepowtarzalnej indywidualności człowieka, dla wielkiej różnorodności ludzkiej egzystencji, usprawiedliwia dosłow ność w tłumaczeniu. Poza tym to, co odległe, co obce, zawsze jest piękne. Novalis dał klarowny wyraz temu romantycznemu poczuciu: filozofia z odległych terytoriów brzmi jak poezja. Z oddali wszystko staje się poezją: góry, ludzie żyjący gdzieś daleko, wydarzenia dziejące się w odległych rejonach. Przykłady można by mnożyć. Stąd bierze się poetycki w swej istocie charakter naszej natury. Poezja nocy i półcienia (Werke, t. III, s. 213). Upodobanie w tym, co odległe, wyimaginowa na podróż w czasie i przestrzeni, kolekcjonowanie doświadczeń życio wych innych ludzi – to obietnice zawarte w przekładach dzieł literac kich minionych epok; obietnice, które zazwyczaj pozostają w prologu. Zapowiedziane dążenie do prawdy sprawia, że tłumacz staje się fałsze rzem, ponieważ aby oddać obcość w przekładzie, czuje się w obowiąz ku wzmacniać intensywność kolorytu lokalnego, wyostrzać zawartą w oryginale surowość, za pomocą słownego lukrowania wywoływać u odbiorcy przekładu uczucie obrzydzenia, cukrować aż do wywołania mdłości i popadać w emfazę aż do zafałszowania oryginału. Jeżeli cho dzi o wielokrotne ponawianie wersji słynnych książek, na które pozwa la sobie wiele wydawnictw, podejrzewam, że ich prawdziwym celem jest zabawa w różne warianty tekstu wyjściowego i nic więcej. Czasem tłumacz wykorzystuje nonszalancję autora oryginału lub nonsensy za warte w tłumaczonym tekście, aby ukazać wersje alternatywne. Tę grę równie dobrze można uprawiać w granicach tej samej lite ratury. Po co przechodzić od jednego języka do drugiego? Jak wiado mo, poemat Martín Fierro zaczyna się od tych rytualnych słów: Aquí me pongo a cantar – al compás de la vigüela6 . Przetłumaczmy tę strofę z rozwlekłą dosłownością: W tym miejscu, gdzie się znajduję, zaczy nam mą pieśń, przygrywając sobie na gitarze. I jeszcze wersja z zasto 147 DWA RODZAJE TŁUMACZENIA sowaniem górnolotnej peryfrazy: Tutaj, z gitarą mą towarzyszką, pieśń moją zaczynam. A teraz możemy długo spierać się, która z tych dwóch wersji jest gorsza. Pierwsza, przy całej swej śmieszności i lakoniczności, jest nieomal dosłowna. 1926 rok 1 Hiszp. criollismo – nurt literacki w Ameryce Łacińskiej w I połowie XX wieku, eks ponujący tematykę lokalną, indiańską, peryferie wielkich aglomeracji, z reguły piętnują cy niesprawiedliwość społeczną i głoszący potrzebę przemian politycznych. 2 Nazwa stacji metra w Buenos Aires. 3 Wioska powstała w dystrykcie, obecnie znajduje się w granicach miasta Lomas de Zamora, stanowiącego część zespołu miejskiego Buenos Aires. 4 Przekład polski Henryka Mackiewicza (José Hernández, Gaucho Martín Fierro, Ediciones del Aguila Coronada, Buenos Aires 1990): Nawet gauczo najbiedniejszy miał swój tabun jednej maści i żył sobie – spokojniejszy ... A zaś chłopi najbogatsi, gdy na pole swe spojrzeli, mnóstwo bydła tam widzieli. Tłumacz zastosował tu peryfrazę, która nie zawiera ekwiwalentu rzeczownika consuelo (pociecha, uciecha, rozkosz) ani przymiotnika infeliz (nieszczęśliwy), co sprawia, że prze kład ten nie może być egzemplifikacją wywodu autora. W przekładzie Włodzimierza Korcza: Nie miał szczęścia ten gauczo Dorodne stado dumą go napawało I na uciechach mu nie zbywało. Chłopstwo zaś przebiegłe gościńcem chadzało. Gdy na swe pole spoglądało, tylko hacjendę i niebo widziało. 6 Gra słów: Consuelo – hiszpańskie imię żeńskie. Przekład Henryka Mackiewicza (José Hernández, Gaucho Martín Fierro). Pieśń wam zaśpiewam smutną, pod dźwięki i takt gitary. O przekładzie i krytyce 5 Rok 2014 tom V Wojciech LIGĘZA GUST KRYTYKA Czytelnik to osobliwy i rozdwojony w sobie: wierny i szykujący zdra dę, przewidywalny i chimeryczny, szanowany i pogardzany, niezbędny i zbyteczny. Krytyk pełni rolę pośrednika między literaturą a czytelni kami – konsumentami fabuł, miłośnikami poezji, świadkami scenicz nych akcji. Licząc się z panującymi w kulturze tendencjami, wyławia potrzeby odbiorców, wciela się w dyskretnego dydaktyka w sprawach literackiej estetyki. Jest poprzednikiem w akcie lektury, czyli kimś, kto przeczytał więcej książek i przemyślał więcej problemów niż amator literatury. Krytyk to tłumacz znaczeń dzieła, dobry duch wspierający pisarza, który w odmiennym dyskursie wykłada jego idee artystyczne, rzecznik wartości, sojusznik w sporach, programotwórca kierunków literackich, kronikarz pisarskich pokoleń. Wymieniajmy dalej: krytyk uprawia lek turę specjalistyczną – wedle norm i reguł dyscypliny, układa sekwencje dzieł, porządkuje heterogeniczny materiał literacki, ale też swoje od czytania konfrontuje z zastanymi głosami, wchodzi w dialog z innymi czytelnikami-krytykami. Może wypowiadać się w imieniu środowiska, grupy wpływów, poko lenia. Nie wolno krytykowi lekceważyć zjawisk zewnętrznych – w kul turze, społeczeństwie, polityce, ani być obojętnym na zjawisko rynku czytelniczego. Czytając i zdając sprawę z lektury, krytyk uczestniczy w wielorakich grach społecznych. Jego miejsce zależy od przekonań danego czasu o miejscu i roli pisania o literaturze, od obyczajów życia kulturalnego, ale też od krytyka, który sam ustanawia przestrzeń dia logu, wyznacza pozycje strategiczne, walczy o wiarygodność, zdobywa autorytet. Zawsze jednak pozostanie głosem wśród głosów. GUST KRYTYKA 149 Autor, wydawca i także czytelnik żądają od krytyka oceny jednoznacznej: do bra książka czy niedobra, kupić czy nie kupić? Krytyk zaś skłonny jest zawsze do oceny skomplikowanej [Kłopoty krytyka (odczyt radiowy), w tomie: Słoń wśród porcelany /.../, 1976, s. 429]. Ścigany i napiętnowany krytyk musi dramatycznie bronić swojej wol ności, ale też wciąż ulega rozmaitym kompromisom. Dlatego warto po myśleć o paradoksie samotności krytyka w społecznych grach kultury. Zatrzymajmy się przy kwestiach osobistych preferencji, dyskursach prywatności w krytyce, kreowanych obrazach osoby czytającej, lekturze O przekładzie i krytyce Z tego wyliczenia wynika, iż lektura prowadzona przez krytyków rozszczepia się na wiele rodzajów czytania, jest wewnętrznie sprzecz na, a w skrajnych postaciach przypomina schizofreniczne rozdarcie, ponieważ „ja” i „nie-ja” w jednym stoją domu. Krytyk bowiem ulega przymusom i jednocześnie walczy o niezależność. Chcąc nie chcąc, za leży od instytucji (choćby od periodyków, w których drukuje) i wtedy jego głos staje się słyszalny, ale miejsce uprzywilejowane może uwie rać, stąd więc rodzi się pragnienie pozycji osobnej, niezależnej. Poza codziennymi obowiązkami oraz standardami literackiego sprawoz dawcy krytyk pragnąłby objawić światu osobowość, indywidualność, wrażliwość, jak również wyrafinowanie oraz zalety stylu pisarskiego. Mówiąc w skrócie: spontaniczny akt lektury powinien zachować swą niepowtarzalną magię, a czytanie krytyczne nie powinno być pustym rytuałem. Krytyk zawsze znajdować się będzie pomiędzy pańszczyzną a posłannictwem, rutyną a olśnieniem, rzemiosłem a sztuką. Znakomity klasyk Karol Irzykowski w Kłopotach krytyka pisał o sy tuacji oblężenia przez książki – nieprzeczytane, agresywne, oczekują ce na ocenę. Osaczenie przez żywioł literatury można przyrównać do bibliotecznej małej apokalipsy. Zatem krytyk nigdy nie wyzwoli się od instytucjonalnej presji, od środowiska, czyli w tym przypadku od pisa rzy walczących o zaistnienie, o swą literacką karierę; nie odrobi zale głości, nie dotrzyma obietnic i terminów, nie umknie terrorowi redak torów oraz regułom komercji. Czas – czynnik przemijania sezonów, jest potężnym przeciwnikiem krytyka. Ponadto raz po raz ujawnia się konflikt języków wartościujących, gdyż oczekiwania odbiorców i wy obrażenia krytyki często pozostają rozbieżne. Stwierdzenia prostego jak wyrok nie sposób nigdy pogodzić z subtelnym wycieniowaniem opinii. Irzykowski tak pisał: 2014 tom V 150 Wojciech LIGĘZA con amore (bez drażniącej presji powinności), wreszcie – formach, któ re przełamują sztampę referowania i recenzowania. Cztery czynniki są tutaj najważniejsze: ujawniony wizerunek własny krytyka, podmiotowa ekspresja, gatunki pograniczne – zmieszane, nieczyste, lokujące się poza standardami pisania krytycznego, implikowane wyobrażenia odbiorcy. Krytyk pragnie zaistnieć jako pełna indywidualność (osoba o stylu nie do podrobienia, nie do pomylenia z innymi). Zatem w swych apelach wysyłanych do czytelników nie gardzi on stylem literackim. Żeby uzy skać ten cel, zaciera granice między wypowiedzią krytyczną a diarysty ką, zapiskami, brulionami prywatnymi, eseistyką, autobiografią. „Ja” krytyka, zwykle ukryte w wypowiedziach z natury swojej mniej osobistych niż poezja czy proza autobiograficzna, stara się prze bić na powierzchnię tekstu. Nie dość określony podmiot ma się dopie ro skrystalizować, ergo personalny ogląd literatury jest zdobywany, łamie oczekiwania odbiorców, dookreśla się w polemikach. W artyku le z roku 1970, posiadającym znamiona programowe, Wrażliwość zamknięta i wrażliwość otwarta, czyli przepraszam, że lubię poezję Jerzy Kwiatkowski tłumaczył: „Krytyka obowiązuje szczerość estetycznego przeżycia, szczerość smaku”, dodając, iż przekonania o walorach arty stycznych dzieła „nie może zmienić żaden zewnątrz-poetycki system wartości, ani żadna sztywna teoria estetyczna. Zbyt szare są wszyst kie teorie, zbyt zielone i złote są drzewa poezji” (Wrażliwość zamknięta i wrażliwość otwarta, czyli przepraszam, że lubię poezję, w: Notatki o poezji i krytyce, 1975, s. 9). Otwarta wrażliwość powstrzymać ma zapędy redukcjonistyczne, za tem „wizja” literatury jako całości polifonicznej zwycięża normatywne „równanie”. Stanowisko personalne musi więc być chronione i bronio ne. W skład krytycznego credo wchodzić będą przekonania o prymacie przeżycia estetycznego, prawie do manifestowania gustu, spontanicz ności aktu lektury. Szczerość procedur czytania na tym polega, że kry tyk nie może zlekceważyć intuicyjnego rozpoznania wartości ani przy stać na oceny dyktowane z zewnątrz. Taka wewnętrzna wolność wiąże się z etycznym wymiarem zawodu krytyka. Paradoksu serca i rozumu krytycznego nie sposób rozwiązać. Tak rzecz ujmuje Jan Błoński: [...] zadaniem krytyka jest to, by podobały mu się rzeczy całkowicie różne. Tymczasem trudno docenić rzeczy różne, mając równocześnie spoisty system na temat literatury [Do pewnego czasu, do pewnego stopnia, do pewnego wieku, w: Romans z tekstem, 1981, s. 309-310]. GUST KRYTYKA 151 Dzieło Prousta przeczytałem w młodości. Z tej lektury, która trwała całą wiosnę, wyszedłem odmieniony. Pewnego dnia spostrzegłem, że inaczej patrzę, inaczej widzę... [...] Proust, raz pokochany, nie darowuje. Działa na czytelnika na znacznej głębokości ducha: u podstaw wrażliwości. Sprawia, że całe życie po zostajemy mu dłużni – ponieważ staliśmy się inni. Ten dług chciałbym – może nieudolnie – spłacić [Widzieć jasno w zachwyceniu. Szkic literacki o twórczości Prousta, II wyd., 1985, s. 6]. O przekładzie i krytyce Krytyk, jeśli nie pragnie zostać doktrynerem czy pedantem literac kim, nie wyzwoli się od niekonsekwencji, pozostanie osobnikiem roz dwojonym, „niezbornym”. W opisywanym rodzaju krytyki dystans wobec odbiorcy zostaje skrócony, a sygnały wysyłane do czytelników mówią o tym, iż krytyk nie tylko opisuje zjawiska literackie, ale ma odwagę je lubić albo od wrotnie. Jest więc z jednej strony profesjonalistą, wtajemniczonym czytelnikiem-znawcą, z drugiej – amatorem w szlachetnym sensie tego słowa. Wytrzebienie śladów emocji byłoby najfatalniejszym pociągnię ciem krytyka, który, przyjmując rolę człowieka-instytucji albo, co gor sze, pośrednika politycznych idei czy rzecznika kulturowej mody, mu siałby się stopniowo zamieniać w kamienną figurę. Mocne „ja” krytyka wspierane przez „szczerą lekturę”, unikającą kamuflaży i taktycznych przekłamań, ujawnia się w formie wyzbytej skomplikowanych konstrukcji retorycznych, ponieważ w krytycznej mowie znajdzie się też miejsce na wyznanie, na odsłonięcie zasady psy chicznego rezonansu. Lektura prowadzona z pozycji zachwytu staje się rodzajem terapii, zachowuje bowiem przeświadczenie, iż kanon, czyli zbiór dzieł (w sensie duchowym) niezbędnych, nie został naruszony, ale przede wszystkim przeciwstawia się obumieraniu wartości, piętnu je zapaść aksjologiczną, ową „nicościującą dżumę”, jaka dotknęła kul turę naszego czasu. Dodać wypadnie zdanie oczywiste: krytyk-czytelnik w krąg upra wianych procedur włącza olśnienie, gdyż w tym przypadku formuła „widzieć jasno w zachwyceniu” oznacza wybór takich artystów słowa, którzy przesądzają o tym, kim jesteśmy. Zmieniają nasze życie. Dojrza ła i wyspecjalizowana krytyka może być odpowiedzią albo przepraco waniem dawnej „czytelniczej epifanii”. Oto autobiograficzny fragment z książki Jana Błońskiego: 152 Wojciech LIGĘZA W dyskursie krytycznym odciska się ślad duchowego rozwoju. Po jawia się w tym miejscu kwestia wyboru dokonanego wedle kryterium obcowania z osobowością pisarza. Ciekawa przygoda samorozwoju wymaga wierności, zasadza się na ciągłych powrotach do umiłowa nych książek, zatem pierwotne oczarowanie odnawia się poprzez re stytucje lektury. Takie ponowienia stają się signum krytyka, jego zna kiem rozpoznawczym. Jako przykłady możemy podać C. Norwida i S. Brzozowskiego bądź S.I. Witkiewicza, W. Gombrowicza, S. Mrożka, J. Błońskiego. Czytać i powracać do lektury to trwale obcować z utwo rami wybranego na całe życie pisarza, a jego dokonania uczynić ważną cząstką własnych doświadczeń. Czułe rezonowanie z dziełem ma więk szą wagę niż estetyzm salonowy, który polega na chimerycznych fluk tuacjach gustu. Literatura inspiruje, ale też udręcza, epifanie mają bowiem drugą stronę – lękową, depresyjną lub, ostrożniej mówiąc – mroczną w sen sie egzystencjalnym. Ową kwestię przybliża początek szkicu Mariana Stali o Tadeuszu Różewiczu, napisanego z okazji wydania tomu zawsze fragment: 2014 tom V Różewicz był zawsze obecny w moim doświadczeniu poezji: zawsze współde cydował o kształcie tego doświadczenia. Nigdy nie zapomnę naiwnej i zachłan nej lektury Twarzy trzeciej [...], która do dziś pozostaje dla mnie jego książką najważniejszą. [...] Obecność autora Niepokoju zawsze była dla mnie problemem, kłopotem, duchową niewygodą. Jego wiersze prowadziły, wcześniej czy później, „w krainę bez światła”. Uobecnione w nim dotknięcie ciemności było doświad czeniem zbyt intensywnym, a nawet zbyt przerażającym, by można je było znosić spokojnie... Mówiąc inaczej: Różewicz był dla mnie przez lata całe Kusicielem i Przeciwnikiem [Cierpiące ciało i śmiertelne słowo /.../, w: Druga strona. Notatki o poezji współczesnej, 1997, s. 39]. Marian Stala używa określeń „obecność autora” i „doświadczenie” czytającego, przekraczających standardy rutynowych działań krytycz nych. W cytowanej wypowiedzi otrzymujemy miniaturowy odprysk autobiografii. Dawna lektura – o sile inicjacji – skonfrontowana zostaje z aktualnym stanowiskiem krytyka-czytelnika, pojawia się też reflek sja o dwoistym oddziaływaniu utworów poetyckich. Zatem literatura uwodzi i zniewala, ale też może w nas zamieszkać, stwarzając duchowe niebezpieczeństwo. Inny, czyli pisarz, to mystagog i kusiciel, sojusznik i przeciwnik w dramacie istnienia. GUST KRYTYKA 153 Krytyk jako medium idei literackich przede wszystkim kształtuje więc siebie. Wobec tego przestrzeń dialogu się zawęża, ogranicza do oso bistej rozprawy z powieścią czy zbiorem poetyckim. Istotna więź z dzie łem ma swoje stopnie intensywności. Jak pisał Marian Stala o wierszach Czesława Miłosza, które „pojawiają się wciąż na nowo na horyzoncie pamięci, domagają się chwili rozmowy (tak jak domaga się uobecnie nia każda autentyczna wartość)” (Blisko milczenia, w: Chwile pewności. 20 szkiców o poezji i krytyce, 1991, s. 27). Konieczność lektury mocno zostaje zaznaczona. To właśnie dzieło przyzywa krytyka, a nie krytyk wybiera dzieło i swoją uwagą je obdarza. „Rozmowa” przebiega w prze strzeni aksjologicznej, czyli wartość, którą krytyk niegdyś napotkał, poprzez odnowioną lekturę ma powtórnie zaistnieć w pełnym kształ cie. „Notatki o poezji” zbliżają się zatem do raptularza duchowego. Lekturę z „osobistą sygnaturą” należy odróżnić od lektury egotycz nej, obfitej w efekty olśniewania. Nasz przypadek jest najbardziej od legły od tego rodzaju zamierzeń, bo głębi obcowania z literaturą nie mierzy się częstotliwością zaimka „ja” i często bywa tak, że krytyk, kiełznając ego, które mogłoby się nadto odbiorcy narzucać, sięga po po etykę dyskrecji. Powraca do wybranego artysty słowa nie po to, by za lśniły jego racja oraz inteligencja, lecz podejmuje lekturę z wewnętrznej potrzeby i wówczas personalny kontakt nabiera głębi. Oto enuncjacja Kazimierza Wyki: Opiniotwórca – w małym odcinku tekstu – przekształca się w ana lityka własnej osoby, który pośrednio wypowiada się o obyczajach życia literackiego. Kazimierz Wyka, używając małych liter, aluzyjnie wzmiankowane tytuły z Sandauera czy Słonimskiego traktuje jako przykłady w większej skali stosowanej praktyki. Co podkreślić należy, autorytet w sprawach literatury o sobie i własnych upodobaniach pisze dyskretnie, unika ostentacji, wybiera najbardziej sprawdzalne kryteria, czyli bibliograficzny spis. O przekładzie i krytyce Bardzo nie lubię zaimka ‘mój’ w tym odcieniu znaczeniowym, w jakim go używa wielu autorów. Ci, którzy piszą: moje odchylenia, moje walki nad Bzdurą, moje przypadki, mój, moja, moje. Ci zatem, dla których ów zaimek dzierżaw czy jest synonimem słuszności. Tylko w pewnym określonym znaczeniu mogę użyć owego zaimka: moja bibliografia [Kraj pełen tematów, w: Łowy na kryteria, 1965, s. 9]. 154 Wojciech LIGĘZA A teraz cytat z Jerzego Kwiatkowskiego, autora znakomitych felieto nów literackich, który jednak dystansował się od światopoglądu felie tonowego i wmawianej odbiorcy magii osobowości autora periodycz nych odcinków: 2014 tom V Autor rubryki [...] nie przepada za ową specyficzną konwencją felietonowe go świergotania, które tylu przedstawicielom tego gatunku pozwala umieszczać swoją osobę w centrum domniemanego zainteresowania czytelników [Korespondencja z Clermond-Ferrand, w: Felietony poetyckie, s. 124]. Co znamienne, większość cytowanych dotąd wypowiedzi znalazła się w inicjalnych partiach tekstu. Od autoprezentacji – z „ja” ujawnio nym bądź ukrytym – przechodzi się do rozważań o literackim przed miocie. Zatem można powiedzieć, że dialog z odbiorcą toczy się w róż nych i zmiennych obszarach. Krytyk powinien powiedzieć, kim jest, bo przecież rola instytucji literackiej wydaje się niepełna, niewystarcza jąca. I kiedy odsłonięte zostaną mikrohistorie biograficzne, albo tekst krytyczny wzbogaci się o inkrustacje fragmentami intymnego dzien nika, wówczas „persona” realizująca takie standardy, jak rekomendacja utworu czy wyznaczenie jego miejsca wśród nurtów i poetyk, zostanie zastąpiona przez obraz osoby, która musi udowodnić, że nie jest kreacją z papieru. W podjętej „innej rozmowie” kwestie egzystencjalno-meta fizyczne nie dotyczą rekonstruowanych przesłań dzieła, lecz otwierają duchowy horyzont krytyka. Można więc myśleć nie tyle o nadużyciu mowy krytycznej, ile o jej istotnym wzbogaceniu albo też przekrocze niu kręgu przewidywalności. Kilkakrotnie dotknięte zostało zagadnienie gatunków wypowie dzi eksponujących osobowość autora wypowiedzi krytycznej. Formy zsubiektywizowane, które zdają się rozsadzać ramy recenzji i skłaniać się ku esejowi – najczęściej mają genologiczną nazwę. Wskażmy więc rozmaite odmiany dzienników krytycznych, półprywatnych notatek („osobnych zeszytów”), felietonów literackich, dalej lokowałyby się fragmenty autobiograficzne, kroniki wydarzeń literackich, opowieści o czytaniu – z nieupozowanym autoportretem krytyka w tle. Jako przy kłady posłużą w tym miejscu dzienniki, notatniki krytyczne, kroniki literackie Kazimierza Wyki, Jerzego Kwiatkowskiego, Jacka Łukasie wicza, Andrzeja Kijowskiego, Mariana Stali, Tomasza Burka, Leszka Szarugi, Włodzimierza Boleckiego... Nie są to jednak zwykle konstruk cje zamknięte, przeciwnie – fragmentaryczne rozpoznania i diagnozy GUST KRYTYKA 155 uczestniczą w ruchu literackich idei. Dodajmy, iż ważną rolę tutaj odgry wają takie czynniki, jak spontaniczność, żywość reakcji, zapisy olśnień, co wcale nie wyklucza zatrudnień intelektu podążającego uważnie za wyobraźnią krytyka. Zmieszane kategorie gatunkowe wiążą się z wyznacznikami stylu. Osobista sygnatura aktu krytycznego ujawnia się m.in. w dyskursie ga wędy, stylu rozmowy, swobodzie wprowadzanych dygresji, a na prze ciwległym biegunie – w dążeniu do skrótowości: notowaniu pomysłów, szkiców interpretacji, zapisów fragmentarycznych itp. Weźmy znów epigrafy z Kwiatkowskiego, który tak ujmował swe myśli o Miłoszu: Nawet liczba orzeczeń w zdaniu zostaje ograniczona. Szybki ogląd cech swoistych, a raczej rewelacji, jakie wprowadził Czesław Miłosz w obieg nowoczesnej poezji polskiej, przybiera tutaj postać wyliczenia ról-haseł, a użyte neologizmy świadczą o znakomitej inwencji słownej krytyka. Do poetyki notatki sięgają również krytycy młodszych poko leń i nawet – w jakiejś mierze – ta forma uległa konwencjonalizacji. Zapewne materiał egzemplifikacyjny należałoby rozszerzyć, ale i bez dużej liczby przykładów stwierdzenie, że krytyka o nachyleniu personalnym wchodzi w alianse z eseistyką i zbliża się niekiedy do wyznań lirycznych, nie zostaje sformułowane na wyrost. Prawdziwie empatyczna lektura, przynajmniej w jednym ze swoich wymiarów, sta je się odpowiedzią literacką – na literaturę. Osobną kwestię, której tu taj nie rozwijam, stanowi topika krytyki. Zwiększa się w tym miejscu apelatywność przekazu, argumenty na rzecz wartości dokonań literac kich wzmocnione zostają nie przez analizę formy, lecz ujawniony przez krytyka zachwyt. Krytyk podejmuje próbę zbudowania prywatnego kanonu. I jeszcze: własna pamięć zjawisk artystycznych staje się mate riałem tworzonych raptularzy. Akt krytyczny, szczególnie w tekstach obecnie powstających, wpisany zostaje w sytuacje codzienne, a zatem odrzuca się solenne rytuały, zaprzecza dostojeństwu osoby, która ma wydać osąd dzieła, zaś opowieść o fachowym czytaniu zdaje się płynąć w nurcie życia, zmiennym, rozmaitym. Warto by może zatrzymać się O przekładzie i krytyce Prorok, prawodawca, świadek; preceptor, wykładowca, mistrz; penitent, ka znodzieja, objawiciel – jakże dawno nie mieliśmy wielkiej miary poetów, którzy w tych rolach występowali. [...] Wskrzesiciel Ironii, współzałożyciel Dyskursu – prawie obumarłych w poezji od czasów Cypriana Norwida [Notatki o Miłoszu, w: Felietony poetyckie, s. 215, 217]. 156 Wojciech LIGĘZA przy postawie ludycznej w krytyce. O zażyłości z dziełem wybranego pisarza, ale też niwelowaniu dystansu między literaturą sensu stricto a krytyką świadczą – dodawane na marginesie pism głównych – persy flaże, pastisze, dyskretne parodie. Wtedy krytyk ludens wchodzi w uni wersum językowe pisarza, ale też może odpocząć od rutyny narzucanej przez własną profesję. Krytyk to, chciałoby się powiedzieć, dobry znajomy czytelnika, in teresujący rozmówca, przewodnik po świecie literatury, ale również świadek egzystencji. Dzieli więc on z odbiorcą nie tylko upodobania estetyczne, ale też los ludzki. Poprzez utwory literackie dociera do na szych udręczeń, zachwytów, niepewności oraz wtajemniczeń w rzeczy niepojęte i niewyrażalne. Wybitnym krytykom należy wierzyć, bo pro wadzą amatorów literatury po drogach nieprzetartych, nie godzą się na usankcjonowany społecznie banał i pracują nad jakością naszego zdu mienia. Według słów Piotra Śliwińskiego: 2014 tom V Wiarygodność to wypadkowa znawstwa, wrażliwości i nonkonformizmu, au torytet zaś bywa nagrodą za konsekwencję [Przygody z wolnością. Uwagi o poezji współczesnej, 2002, s. 36]. W tym szkicu skupiłem się na twórczości krytycznej mistrzów, któ rzy w czasach instytucjonalizacji oraz rytualizacji życia literackiego musieli walczyć o prawo do prywatności. Ujawniali też siłę osobowości, która z egotyzmem nie miała wiele wspólnego. Po latach okazuje się, jak ważną rolę odgrywała indywidualna wrażliwość i niepowtarzal ny sposób wysłowienia diagnoz i racji. Obecnie dyskurs prywatności w krytyce nie jest niczym osobliwym, a nawet staje się manierą. Choć pojawiła się formacja krytyków poważnych, z pasją i znawstwem wypeł niających swe obowiązki, to często w codziennej produkcji krytycznej na plan pierwszy wybija się gra, epatowanie swobodą mówienia – bez wnikania w to, co się chce powiedzieć, oraz ujawnianie środowisko wych więzi. W dobie kryzysu osobowości, tożsamości płynnej, podmiotowości zmiennej – ustalanej na nowo, w czasach urynkowienia literatury i reklamy książki, a także pustych ekshibicji, czyli wyprzedaży prywat ności, warto przypominać o krytyce na serio podmiotowej. Rok 2014 Wizerunki Paweł Kądziela Londyńskie lata Wierzyńskiego Kazimierz i Halina Wierzyńscy przyjechali na stałe do Europy w grudniu 1964 roku. Święta Bożego Narodzenia spędzili w Paryżu, w pierwszych dniach stycznia 1965 roku dotarli do Rzymu, następnie podróżowali po Włoszech, zwiedzili m.in. Arezzo, Asyż, Florencję. Od lipca do października 1965 roku przebywali w Londynie. 15 września odbył się w Ognisku Polskim wieczór z okazji pięćdziesięciolecia pracy literackiej poety. Podczas uroczystości przemawiali Tymon Terlecki, Stanisław Baliński, Maria Danilewiczowa, Marian Hemar, Leopold Kielanowski, Stefania Kossowska, Marian Kukiel, Juliusz Sakowski i sam jubilat, który podzielił się z zebranymi wspomnieniami o począt kach kawiarni poetów „Pod Picadorem”. Na zakończenie poeta otrzy mał w darze dwa ozdobnie oprawne tomy Literatury polskiej na obczyźnie (pod redakcją Tymona Terleckiego) oraz wydrukowany przez Stanisława Gliwę na bezdrzewnym, czerpanym papierze adres pamiąt kowy podpisany przez wszystkich obecnych. Halina Wierzyńska pisała do Toli i Tymona Terleckich 24 października 1965: tom V 158 Paweł Kądziela Kazimierz oddał Sakowskiemu dwie teczki rękopisów, z których powinny wyjść dwie ładne książki. [...] Pobyt w Londynie uważamy za niezwykle udany, nawet pogoda, na którą wy narzekacie sprawiła nam przyjemność. Byliśmy blis cy pozostania na dłuższy czas, ale nie zdarzył się przypadek (ładne mieszkanie w mieście), który by o tym zadecydował. Żałowaliśmy Londynu jeszcze w Pa ryżu. W ostatnich latach życia ogarnął poetę „jaskółczy niepokój” – często zmieniał miejsca zamieszkania; miesiące zimowe spędzał w Rzymie, letnie w Londynie, przejazdem zatrzymywał się w Paryżu. Jak słusznie zauważył Zbigniew Grabowski – Paryż [...] wydał mu się zanadto zmaterializowany. Rzym [...] był dla niego chłodny i obcy. Londyn wydał mu się z początku jakby namiastką ojczyzny, ale już po jakimś czasie skarżył się na brak słońca . W tym okresie Wierzyński kilkakrotnie wracał do projektu odwie dzenia Polski. Próbował przyjechać na pogrzeb Marii Dąbrowskiej w maju 1965 roku. Jak zapamiętał Aleksander Janta [...] w pewnych kołach padła o nim uwaga, jakoby „zerkał w kierunku Warsza wy”. Pamiętam jego reakcję: „Zerka w kierunku Warszawy? Ależ ja nigdy ani przez chwilę nie odwróciłem wzroku od Warszawy”. 2014 tom V Podobno chciał – według świadectwa Olgierda Terleckiego – „poniekąd rozpoznawczo, by rozejrzeć się na miejscu i przymierzyć do tego inne go, nieznanego mu życia” , spędzić w Polsce lato 1966 roku. W tym też roku dzięki namowom Marii Dłuskiej dokonał wyboru z powojennej swojej liryki z przeznaczeniem dla krakowskiego Wydawnictwa Lite rackiego. Tom ten został jednak wydany dopiero w 1972 roku. W Polsce latem 1967 roku – jak wspominała Maria Dłuska – poja wiła się wiadomość, że Wierzyński został zaproszony na wieczór au torski do kraju. Ucieszona tym profesor Dłuska napisała wówczas list do poety, na który otrzymała odpowiedź 16 sierpnia 1967: Korespondencja Kazimierza Wierzyńskiego, jeśli nie zaznaczono inaczej, jest cyto wana według rękopisów zgromadzonych przez Halinę Wierzyńską w Archiwum Kazi mierza Wierzyńskiego w Bibliotece Polskiej w Londynie. Zbigniew Grabowski, Pożegnanie poety, w: Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, oprac. Paweł Kądziela, Warszawa 2001, s. 91-92. Aleksander Janta, Przemówienie na akademii w Nowym Jorku, w: Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, s. 128. Olgierd Terlecki, Wierzyński nieprzejednany, „Życie Literackie” 1984, nr 4. Londyńskie lata Wierzyńskiego 159 Zaproszenie jest zaszczytne i ujmujące, nie może jednak w niczym zmienić mojej postawy i planów. Pisze Pani o honorach, uznaniu itp. Na Boga, nie chodzi przecież o to. Chodzi o niebo więcej. Na żadne zaproszenie nie czekam, żadne go zaproszenia mi nie potrzeba i kiedy przyjadę – a myślę, że przyjadę kiedyś – zrobię to bez ostentacji i w dyskrecji, bo będzie to doświadczenie najważniejsze w moim życiu. Jak Pani wie, cała ta sprawa ma dla mnie kardynalne znaczenie. Dylemat: wracać, czy nie wracać do ojczyzny, nurtował poetę przez wiele lat, są tego ślady w licznych wierszach, w nieogłoszonej jeszcze korespondencji, we wspomnieniach osób, z którymi się przyjaźnił. Mimo tych rozterek do końca życia pozostał wierny wyborowi dokona nemu w latach czterdziestych, gdy po wojnie uznał, że powrót do Pol ski rządzonej przez komunistów był dla niego niemożliwy – jak sam pisał w eseju Chopin i wiersze – „okazało się, że powrót do Polski byłby powrotem do kraju bez własnej woli”. W pierwszych miesiącach 1956 roku bardzo emocjonalnie wypo wiadał się na ten temat w ankiecie rozpisanej przez Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie: Cyt. wg Maria Dłuska, Powrót, w: Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, s. 59. Kazimierz Wierzyński, Chopin i wiersze, w tegoż: Moja prywatna Ameryka, Londyn 1966, s. 23. Wizerunki Dzieje nasze nie są w tej chwili zależne od Polaków, o wszystkim decyduje stolica Rosji. Jakkolwiek strasznie brzmiałyby te słowa, dzieje Polski toczą się właściwie w Moskwie. Wiadomo, że w tym ucisku szamoce się niepodbity duch ogromnej większości Polaków i że niekiedy udaje się mu wydostać poza kontro lę nastawników. Nie ma nic bardziej przejmującego, niż przedarcie się takiego głosu i radość żeśmy go mogli dosłyszeć. Ale też nie ma nic bardziej upokarza jącego, niż poddańcza gorliwość mameluków moskiewskich. [...] Staram się być najostrożniejszy oceniając ludzi w Polsce i często stawiam się w ich położenie. Trudno mi powiedzieć, co robiłbym, gdybym był na ich miejscu, zbyt wielu pisarzy w kraju, ostrożność ta wydaje się zbytkiem. Ale godność ludzka jest tylko jednym z przywilejów wolności. Prócz niej istnieje cały obszar dobrodziejstw, które odjęto naszemu narodowi i bez których los jego napawa nas coraz boleśniej szą troską. Upomnieć się o nie mogą tylko ludzie żyjący poza granicami tyranii. Nikt nam nie dawał do tego mandatu, poza naszym sumieniem i naszą miłością dalekiego kraju. Gdybyśmy zamilkli, zaparlibyśmy się naszego sumienia, na szych ojców, naszej ziemi i naszego narodu. Gdybyśmy wrócili, na całym świecie zapanowałaby głusza o utraconej wolności Polski. Za naród nasz przemawiałaby Moskwa. Żądałaby potępienia przyjaciół jako zdrajców, a zdrajców mianowałaby przyjaciółmi. Dyktowałaby hymny dla zbrodniarzy, których kazałaby czcić jako 160 Paweł Kądziela oswobodzicieli. Szamocący się w tym uścisku, niepodbity duch Polski znalazłby się zupełnie osamotniony. Bardzo głęboko przeżył wydarzenia polskiego Października. W listo padzie 1956 pisał do Tymona Terleckiego: Jeżeli wydajecie w książce ankietę „Dlaczego nie wracam?”. Trzeba wybić do sadnie datę i podkreślić czas, w którym odpowiadaliśmy na pytanie. Ja np. pisa łem, że „stolica Polski jest w Moskwie”, czy coś takiego, a teraz właśnie o to idzie gra, i chyba stolica wróci do Warszawy. Nie chcę być głupim ani wrednym. Mam najwyższy podziw dla krajowych Polaków, a nawet dla Gomułki i myślę, że on się nie da zgnieść. W ciągu następnych miesięcy entuzjazm Wierzyńskiego dla zmian w Polsce stopniowo gasł. Przy okazji przygotowywania audycji radiowej na temat Pisarz polski w kraju i poza krajem pisał w maju 1957 roku w liście do Józefa Wittlina: Dlaczego nie wracam? Bo opuściłem kraj, aby dać opór przemocy i to wypeł niło moje lata poza krajem i mimo wszystkich zmian na lepsze w kraju, nie spo sób powiedzieć, bym tej przemocy nie odczuwał w dalszym ciągu. 2014 tom V Pisarz z troską obserwował wewnętrzną sytuację polityczną w Pol sce, interesował się położeniem środowisk twórczych, z niepokojem odbierał wiadomości i kurczącym się z roku na rok marginesie popaź dziernikowej wolności. Będąc na emigracji, Wierzyński nie izolował się od Polski, od jej trosk, kłopotów i radości. Utrzymywał stały korespondencyjny kontakt z rodziną i z grupą przyjaciół pisarzy, którzy żyli nad Wisłą. Systema tycznie czytał prasę literacką i książki ukazujące się w kraju. Z wielkim zainteresowaniem śledził losy wybitnych, młodych pisarzy, debiutują cych po wojnie, o książkach niektórych z nich pisał recenzje lub mówił o nich w audycjach Radia Wolna Europa. Dwuletni pobyt we Francji w latach 1959-1961 był okazją do częstych spotkań z rodakami, do bliż szych kontaktów z Polską. W listach z tego okresu pisał z radością: Spotykam tu dużo Polaków z kraju, głównie młodych ludzi, stypendystów różnego rodzaju. Nieoczekiwanie inteligentni, bystrzy, głodni wiedzy i świata [list do J. Wittlina]. Wypowiedź Kazimierza Wierzyńskiego umieszczona w broszurze: Dlaczego nie wracamy? Londyn 1956, s. 28-30. Londyńskie lata Wierzyńskiego 161 Nasz pobyt tu był i pozostanie na zawsze niezapomniany z powodu zetknię cia z Polakami, pierwszy raz w tak wielkiej ilości od 20 lat. To świetni ludzie, inni niż dawniej, porywający i niezniszczalni [do Anieli Urbanowiczowej]. Dyskusje prowadzone w Paryżu z przedstawicielami krajowej huma nistyki dawały możliwość do weryfikacji rozmaitych wieści, pogłosek, plotek, prowadziły do wyostrzenia słuchu na najróżniejsze fałsze i depra wacje, utwierdzały w przekonaniu o olbrzymich rozmiarach stalinow skich spustoszeń w kulturze, nauce, sztuce, w życiu społecznym. Wierzyński pełen uczuć serdecznych i przyjacielskich wobec in nych, niezmiernie silnie przeżywał własną samotność, jego listy słane do przyjaciół na całym świecie są dramatycznym wołaniem o pomoc, przejmującym szukaniem oparcia i zrozumienia. Gdybyś wiedział, jak dolega mi samotność, jak brak mi przyjaźni, jak potrze ba mi ludzkiej – nie mam odpowiedniego słowa pod ręką – po prostu pomocy, by żyć, pisywałbyś do mnie częściej. – pisał do Tymona Terleckiego 26 marca 1959. Decyzja o przyjeździe do Europy w dużej mierze podyktowana była potrzebą bycia bliżej Polski i Polaków. Po Liście 34 wieści napływające z kraju były raczej pesymistyczne, rozdział między władzą a społeczeń stwem systematycznie pogłębiał się. Na temat fasadowego, odbytego w październiku 1966 roku w Warszawie Kongresu Kultury Polskiej, na którym ogłoszono osiągnięcia kultury socjalistycznej Wierzyński pisał 5 listopada 1966 do Wacława Iwaniuka: Kongres Kultury zrewoltował mnie, była to bomba propagandowa, żadnej myśli, właściwie rozpacz, jak byśmy do tego nie byli już przyzwyczajeni. W kręgach inteligenckich niezadowolenie z prowadzonej przez wła dze polityki kulturalnej nasilało się. Wierzyński pisał 21 stycznia 1966 do T. Terleckiego: List Kazimierza Wierzyńskiego do Wacława Iwaniuka z 5 listopada 1966 roku, cyt. za: Samotność słowa. Z listów do Wacława Iwaniuka. Józef Wittlin, Kazimierz Wierzyński, Aleksander Janta-Połczyński, oprac. i wstępem opatrzył Leszek M. Koźmiński, Lublin 1995, s. 111. Wizerunki Opozycja śród literatów (Słonimski, Zagórski, Kołakowski) bez efektów, w ogóle wszędzie apatia i jeśli gdzie się co dzieje to w partii i stamtąd oczekuje się, jeśli nie zmian to jakichś wypadków. Akcja przeciw wspaniałemu wystąpieniu biskupów (sens listu i fronda przeciw polityce rosyjskiej, próba wyjścia z piekła niemiecko-polskiego, które jest stale podsycane przez politykę sowiecko-polską, 162 Paweł Kądziela wreszcie pierwsze publiczne zaznaczenie zaboru ziem wschodnich) – otóż akcja przeciw temu jest niezmiernie agresywna i nie mija bez siania zamętu. Kilka miesięcy później w związku z usunięciem z partii Leszka Ko łakowskiego, po wygłoszeniu przez niego odczytu na Uniwersytecie Warszawskim w dziesiątą rocznicę Października – na znak solidarności wystąpili lub zostali usunięci z partii pisarze: Jacek Bocheński, Tade usz Konwicki, Kazimierz Brandys, Wisława Szymborska, Igor Newerly, Seweryn Pollak, Wiktor Woroszylski i inni. Wierzyński wydarzenia te komentował w liście do Juliusza Sakowskiego z 30 grudnia 1966: Z Polski ekscytujące wiadomości. Rewolta wśród pisarzy komunistycznych coraz większa. Zbuntowali się „starzy bolszewicy” jak Flora Bieńkowska, Wy godzki, Stryjkowski, Brandys Kazimierz i Newerly oddali legitymacje partyjne. W sumie protestowało ok. 25 osób, m.in. takie szmaty jak Ryszard Matuszewski, ale i porządni ludzie jak Grześczak (32 lata), Wirpsza, Pomianowski. [...] Mówili mi, że albo spryciarze czują koniec Gomułki i Kliszki, i zawczasu szukają innego miejsca, albo że jest to początek ogólniejszego wzburzenia (co jest mniej praw dopodobne). „Opozycja” w stylu Antoniego [Słonimskiego] sądzi, że należy nie mieszać się do kłótni „rodzinnej” i odczekać, co potrafią zrobić partyjni. Podob no cała Warszawa w gorączce. * 2014 tom V Podczas pierwszego roku pobytu Wierzyńskiego w Europie po chłaniały go nie tylko sprawy krajowe. Dotychczas żyjąc z dala od londyńskiego centrum emigracyjnego, nie uczestniczył oczywiście w tamtejszych sporach, o których informacje albo w ogóle do niego nie dochodziły, albo dochodziły z opóźnieniem i niejednokrotnie miały siłą rzeczy charakter fragmentaryczny. Doświadczenie kilkunastoletniego pobytu w Stanach Zjednoczonych zmuszało do spojrzenia na życie kul turalne rodaków z szerszej perspektywy. Nic więc dziwnego, że raziła go pewna zaściankowość „Wiadomości” redagowanych przez Mieczysława Grydzewskiego. Wierzyński pisał 12 stycznia 1966 do J. Sakowskiego: Skoro jesteśmy przy „Wiadomościach” jak można było wydać taki numer gwiazdkowy, tak sentymentalny i jako literatura nędzny. Fryling nie powinien ujrzeć światła dziennego, tak samo Winczakiewiczowa. Co znaczy list Rostwo rowskiego? To tylko dla Ciebie, nie chcę sprawiać Mietkowi przykrości i nieba przychyliłbym mu po 40 latach przyjaźni, ale boli mnie ta dedykacja, a wiem, że wszelka dyskusja na nic się nie zda, bo nic go w świecie nie przekona. [...] O nagrodzie też inaczej myślę niż on i zdaje się niż wszyscy. Jest to niepoważna zabawa, która nikogo nie bawi. Nagroda nie podnosi liczby prenumeratorów ani Londyńskie lata Wierzyńskiego 163 nie przyczynia się do poczytności nagrodzonej książki. Widzę to wszędzie, gdzie jestem. Dyskusja nad książką jest nieinteresująca. Samo głosowanie daje wyniki paradoksalne. Statut nagrody jest zły i wymaga korektury. Ale jak to zrobić? Już sam wybór nowego członka Jury jest dla mnie nieprzyjemnością. Nie wiem, co z tym fantem począć i zastanawiam się, jak mam postąpić”. Pisarz miał na myśli rzeczywiście bardzo słabe teksty Anny Wincza kiewiczowej Z rąk do rąk (zamieszczony na pierwszej stronie wydania świątecznego tygodnika) oraz obszerne, zajmujące dwie strony „Wia domości” opowiadanie Jana Frylinga Lux in Tenebris. W sprawie regulaminu nagrody „Wiadomości” Wierzyński pisał bezpośrednio do Grydzewskiego: Teraz co do nagrody. Uważam statut jej za nieodpowiedni. Sportowe stawia nie punktów 1, 2, 3 i eliminacja przez kolejne głosowania daje wyniki paradok salne, przypadkowe i krzywdzące. Wykazała to dotychczasowa praktyka, która nie przysporzyła się dobrej sławie nagrody. Najlepsza książka może być tylko jedna, inne wybitne mogą być wyróżniane. Każdy z jurorów powinien przed stawić przez siebie rzecz, „obronić” ją w przemówieniu, a właściwie wygłosić jej pochwałę i potem powinno odbyć się głosowanie (o ile możności przed kolacją). W razie równości głosów powinien rozstrzygać przewodniczący. Po wyborze najlepszej książki można by zgłaszać jedną lub dwie do wyróżnienia. Nieobecni jurorzy powinni przedstawić swoich kandydatów piśmiennie i głos ich powinien się liczyć tak jak głos biesiadujących. Myślę, że powinieneś w ten sposób zreor ganizować statut nagrody. Nie byłoby „kiełbasy wyborczej”, kryteria byłyby su rowsze, a cała sprawa nabrałaby powagi, której obecnie nie ma. Zastanów się, napisz, co o tym myślisz. Znam Twoją apodyktyczność i obawiam się, że rzucisz ten projekt do kosza [list z 31 stycznia 1966]. Przerażający list. Napisz mi zaraz dokładnie o wszystkim. Czy to istotnie stroke? Jakie objawy? Jak mowa, ruchy itd. Kiedy Mietek napisał mi w ostatnim liście, że wydaje 28-stronicowy numer na Gwiazdkę, ogarnął mnie o niego lęk, a potem złość. Przecież to niesamowita udręka. I po co to wszystko? Napisałem mu coś w tym duchu, niestety jego nic i nikt nie przekona. [...] Musi skończyć balansowanie między korektą a śmiercią i tę swoją ascezę pracy, która go zabija. Wizerunki Jesienią 1966 roku Mieczysław Grydzewski miał wylew krwi do mó zgu. Wierzyński dowiedział się o tym w październiku od Antoniego Bormana. Od listopada redaktor „Wiadomości” przebywał w zakładzie dla nieuleczalnie chorych prowadzonym przez franciszkanów „Bro thers Alexian” w Londynie. W kręgu najbliższych przyjaciół i znajo mych Grydzewskiego jego choroba wywołała poruszenie. Wierzyński pisał do Juliusza Sakowskiego 5 grudnia 1966: 164 Paweł Kądziela Dwa tygodnie później, 19 grudnia 1966 poeta informował Wittlinów: Pewnie wiecie od Frylinga o nieszczęściu Mietka. Według ostatnich wiado mości, które dostałem przedwczoraj czuje się lepiej, lekarze mają nadzieję, że nie dowład ręki i nogi minie, trudno jednak przewidzieć kiedy. Wyobraźcie sobie, jak to na nas podziałało. W tej chwili Mietek jest w specjalnym zakładzie leczą cym takie schorzenia. Prowadzą go franciszkanie, a raczej „Brothers Alexian”. W zakładzie jest stale dwu lekarzy i wszystkie urządzenia do fizjoterapii. Pokój kosztuje tygodniowo 28 funtów, do czego dochodzą dodatkowe koszta zabiegów, pielęgniarza itp. Mietek bywa w nienajgorszym nastroju, pozwolono mu nawet zajmować się pismem, które prowadzi zastępczo Chmielowiec. O chorobie swojej mówi, że to ischias. Pisać do niego należy – jak mnie poinformowano – w lekkim tonie”. 16 stycznia 1967 Wierzyński pisał do Wittlina: Los Mietka nie schodzi mi z pamięci. Kiedy przypomnę sobie niedolę Rafa ła [Malczewskiego], a przedtem jeszcze Karola Stryjeńskiego, serce mi się kraje. Kossowska pisała: „nie martwcie się, on się wygrzebie”. Lekarze podobno twier dzą, że otrzyma władzę w pełni, lecz nie wiadomo kiedy. Sytuacja jest poza tym trudna, bo nie ma pieniędzy. Niepotrzebny w tej okazałości numer gwiazdkowy kosztował koło tysiąca funtów. Jest to suma ogromna, wydana niepotrzebnie, nie mówiąc o tym, że był to ogrom pracy, który z pewnością miał wpływ na or ganizm, tak niedawno porażony pierwszym przejściowym atakiem, na którym lekarze się nie poznali. Pisz do niego tzw. lekkie listy, odpowiedzi nie oczekuj, bo on nie odpisuje i pomódl się. Głównym opiekunem jest Julek, rzeczywiście godny podziwu w swym oddaniu. Codziennie odwiedza go, drugi wierny towa rzysz broni, Borman. 25 stycznia 1967 Wittlin odpowiadał: Piszesz, że nie ma pieniędzy na jego leczenie. Więc trzeba mu jakoś pomóc – rozmawiałem już z Rathausem – w czasie obiadu z okazji ostatnich nagród Fun dacji Jurzykowskich. Zasmucił się, ale powiedział, że teraz z Fundacji nie ma pie niędzy. Pytał też przez kogo najskuteczniej da się zrobić zbiórkę. 2014 tom V Wiosną grupa przyjaciół wystąpiła z apelem stworzenia funduszu „Opieki nad Grydzewskim”: Choć pozostał w pełni władz umysłowych [...] leczenie zanosi się na długie miesiące i najważniejszym zadaniem terapii jest utrzymanie Grydzewskiego przy redakcyjnej pracy. Oderwanie od niej byłoby dla niego wyrokiem śmierci. Oznaczałoby też koniec pisma, któremu niewiele równych na świecie. Grydzew ski przebywa w szpitalu wyspecjalizowanym w terapii poudarowej, ma tam osob ny pokój z własnym telefonem i możliwością codziennej styczności z redakcją. Dzięki tej sytuacji notujemy w stanie stałą, choć niezmiernie powolną poprawę. Niestety zakład kosztuje około 35 funtów (100 dolarów) tygodniowo, co wyczer Londyńskie lata Wierzyńskiego 165 pało środki, jakie dotąd mieliśmy do dyspozycji. Zwracamy się do Pana z gorącą prośbą o udzielenie pomocy . Stan zdrowia Grydzewskiego nie uległ poprawie. Dzięki ofiarności i solidarności emigracji do końca życia miał zapewnioną profesjonalną opiekę medyczną. Wierzyński, gdy był w Londynie, odwiedzał go regu larnie; 22 lutego 1968 pisał do Tymona Terleckiego: Grydz bez zmian – niczym się nie interesuje, tylko „Wiadomościami”. Silvy trzyma się kurczowo, to jego głód życia. Każdy wyjazd do niego (3 godziny z po bytem) to dla mnie wstrząs, mniej lub bardziej silny, ale wstrząs. Redaktor zmarł w rok po Wierzyńskim, 9 stycznia 1970 roku. Przyjazd do Europy ułatwił Wierzyńskiemu kontakty z emigra cyjnymi wydawcami, dzięki temu w roku 1966 ukazały się nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej dwie jego książki eseistyczne: Cygańskim wozem i Moja prywatna Ameryka. W styczniu 1966 roku autor poeta pisał do Juliusza Sakowskiego, dyrektora Polskiej Fundacji Kulturalnej, na temat pierwszego z tych tomów: „Podtytuł proponuję: Miasta, lu dzie, książki. W tej kolejności z przecinkami i bez kropki na końcu. Myślniki – nigdy. Przypuszczam, że poszczególnych kawałków nie bę dziesz oddzielał stroną. Szkoda miejsca. Wystarczy, żeby każdy zaczy nał się od osobnej stronicy. Parandowskiego usuń, to słaba rzecz, na tym skrócie zyska całość. Napisz, co stało się z felietonem o Tchórzew skim, bardzo dobrym malarzu z Polski. Miał pójść po Lebensteinie. Jeśliby się zmieścił, daj go. Tam jest kilka dobrych myśli. Jeśli nie, przy ślij mi tekst, tak jak i Parandowskiego. O ile mógłby pójść Tchórzew ski kosztem poszczególnych skrótów zaznaczonych w innych tekstach, skorzystaj z tej oszczędności, wyrzuć skróty i umieść Tchórzewskiego. Przyślij też Spis rzeczy”. Większość szkiców opublikowanych w Cygańskim wozem powstała na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesią tych XX wieku, gdy Wierzyński przyjechał na kilkanaście miesięcy do Europy i mieszkał we Francji. W tomie obok opisów podróży po Francji i Hiszpanii znajdziemy szkice portretowe poświęcone osobom zaprzy jaźnionym z poetą: Wacławowi Zawadowskiemu, Andrzejowi Bobkow skiemu, Marii Danilewicz, Rafałowi Malczewskiemu. Wierzyński – co Cyt. za: Tymon Terlecki, Józef Wittlin, Listy 1944-1976, oprac. i przypisami opatrzyła Nina Taylor-Terlecka, Warszawa 2014, s. 267-268. Wizerunki * 166 Paweł Kądziela niezmiernie rzadkie – potrafił pisząc o innych, siebie usunąć w cień. Rację miał Juliusz Mieroszewski, gdy notował: 2014 tom V Pewne istotne rysy ludzi i sytuacji bledną i wydają się na zawsze stracone, dopóki nie padnie na nie ciepłe światło ludzkiego uczucia. Opisywani przez Wie rzyńskiego zmarli przyjaciele ożywają – chciałoby się powiedzieć w jaskrawej barwie, którą emanowali za życia. Owa naturalna zdolność ewokowania ciepła, osobistej atmosfery wolna od sentymentalizmu decyduje o nieprzepartym uroku pisarstwa Wierzyńskiego”10. Autor Wiosny i wina bardzo spontanicznie reagował na pojawienie się każdej wybitnej książki na emigracji, szczególnie cieszyło go, gdy wychodziła ona spod pióra pisarza młodego. Miał absolutny słuch lite racki, bezbłędnie wychwytywał czyste tony nie tylko wśród debiutu jących na emigracji poetów (por. jego „ojcowski” stosunek do takich poetów jak Wacław Iwaniuk, Jan Leszcza czy Zbigniew Chałko), ale też wśród prozaików, stąd omówienia książek: Gustawa Herlinga-Grudziń skiego, Zofii Romanowiczowej, Andrzeja Bobkowskiego. Z wielkim zainteresowaniem śledził twórczość najwybitniejszych pisarzy krajo wych: Marii Dąbrowskiej, Jana Parandowskiego, Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza. Nie ograniczał się do literatury, wypowiadał się też o malarstwie Wacława Zawodowskiego czy Jana Lebensteina. Na próżno szukalibyśmy w pisarstwie krytycznym Wierzyńskiego drapieżności intelektualnej na miarę Stanisława Brzozowskiego. Au tor zbioru Cygańskim wozem podchodził do przeczytanych książek czy obejrzanych obrazów jak poeta, nie zaś jak zawodowy krytyk. Lecz właśnie na tym polegała wartość i siła jego szkiców – były spontanicz ną reakcją na przeżycie artystyczne, w sposób bezpośredni i nieskrępo wany wprowadzały w świat sztuki literackiej czy plastycznej. Trudno zgodzić się z Michałem Chmielowcem, którego raził nadmierny umiar, „klasycyzm” Wierzyńskiego. „Nigdzie czytelnika nie drażni, nie wciąga w spór, jest umiejętnym wyrazicielem wartości powszechnych i bez spornych”11. Wydaje się, że była to wartość, a nie wada prozy eseistycznej Wie rzyńskiego. Jego szkice nieuwikłane w doraźne polemiki, w dyskusje o modach i snobizmach estetycznych, zachowały równowagę między 10 Londyńczyk (właśc. Juliusz Mieroszewski), Kronika angielska, „Kultura” 1966, nr 5, s. 101. 11 Michał Chmielowiec, „Cygańskim wozem”, „Wiadomości” 1966, nr 26, s. 1. Londyńskie lata Wierzyńskiego 167 intelektem a uczuciem i dzięki temu są czytelne dla współczesnego od biorcy. Wiosną 1966 roku szykował następny tom szkiców tym razem po święcony Ameryce, pisał do Mieczysława Grydzewskiego 24 kwietnia 1966: „Książeczkę o Ameryce chciałbym nazwać trochę swobodniej, w anglosaskim stylu: Tędy przechodzą jelenie. Notatnik amerykański. Czy myślisz, że to dobry tytuł?”. Książka ukazała się na Boże Naro dzenie 1966 roku pod tytułem Moja prywatna Ameryka, z rysunka mi Mariana Kościałkowskiego. Był to zbiór osobistych, lirycznych esejów powstałych podczas ponad dwudziestoletniego pobytu poety „pod gościnnym dachem Wolności”. Wierzyński dał wyraz w tym tomie fascynacji nie wielkimi, pełnymi zgiełku aglomeracjami ame rykańskimi, czy najwspanialszymi zdobyczami cywilizacji i techniki, lecz prowincją Ameryki. W 1946 roku opuścił Nowy Jork i zamieszkał najpierw w Stockbridge, gdzie napisał biografię Chopina, a po dwu la tach przeprowadził się do Sag Harbor, miejscowości oddalonej o dwie godziny jazdy od Nowego Jorku. Mieszkając z dala od nowojorskich Polaków i mając z nimi prawie wyłącznie kontakt korespondencyjny, poeta wszedł w krąg spraw amerykańskich, poznawał nowych ludzi, podziwiał przyrodę, obserwował zwyczaje ptaków. W Mojej prywatnej Ameryce znajdziemy portrety m.in. Johna Steinbecka, Dylana Thoma sa, Ezry Pounda, Jacksona Pollocka, Aleksandra Caldera. O wyjątko wej urodzie szkiców Wierzyńskiego pisał J. Mieroszewski: To jest zbiór urzekających, impresjonistycznych sztychów i akwarel – utrwa lających sceny i nastroje prowincjonalnej, starej Ameryki. Morze, mewy, wiatr – góry, drzewa, śniegi, ślady łapek lisich, cisza zimowych nocy i Szopen, nad któ rego biografią Wierzyński wówczas pracował. Takiej Ameryki istotnie nie ma. Taka Ameryka powstała pod piórem-pędzlem Wierzyńskiego, jedyna, nowa i nie nadająca się do powielenia”12. Podobizny rysowane przez Kościałkowskiego (Szyszko-Bohusz uważa go za najlepszego malarza i rysownika polskiego) są oczywiście imaginacyjne. Model chwytał tak, jak zdołał go sobie z tekstu wyobrazić. Rzecz jasna, że jest kwestią do dyskusji, czy tak należy postępować! Ilustrator może jednak bronić swego pra wa do fantazji: ani Głowa Cukru (wzniesienie pod Sag Harbor), ani mobile Cal 12 s. 85. Londyńczyk (właśc. Juliusz Mieroszewski), Kronika angielska, „Kultura” 1967, nr 3, Wizerunki Integralną częścią tomu Wierzyńskiego były ilustracje Mariana Kościałkowskiego. Pisał o nich Józefa Wittlina 16 stycznia 1967: 168 Paweł Kądziela dera, ani nawet lot gęsi nie odpowiada rzeczywistości. Jeśli wszystko może być pretekstem do deformacji artystycznej (czytaj: wyrażać Twoje wrażenia z tekstu), dlaczego postać ludzka ma być nietykalna i naturalistyczna? Ja nie bronię Koś ciałkowskiego, tylko komentuję jego punkt widzenia. Ciekawe, że ilustracje te mają swoich entuzjastów i mają też przeciwników”. * 2014 tom V W pierwszych dniach marca 1967 roku odbył się w Paryżu zjazd pol skich poetów i ich tłumaczy13. Spotkanie doszło do skutku z inicjatywy Konstantego A. Jeleńskiego, zaś organizatorami były trzy wydawnic twa – Editions du Seuil, Doubleday, Hanser Verlag – które opubliko wały w połowie lat sześćdziesiątych trzy antologie poezji polskiej: w ję zyku francuskim opracowaną przez Jeleńskiego, w języku angielskim opracowaną przez Czesława Miłosza i w języku niemieckim opraco waną przez Karla Dedeciusa. W konferencji brali udział zarówno pisa rze i krytycy krajowi (m.in. Jarosław Iwaszkiewicz, Zbigniew Herbert, Adam Ważyk, Mieczysław Jastrun, Julian Przyboś, Zbigniew Bieńkow ski, Jan Błoński, Jerzy Kwiatkowski) jak i emigracyjni (Jan Brzękowski, Czesław Miłosz, Marian Pankowski, Kazimierz Wierzyński). Było to pierwsze na taką skalę oficjalne spotkanie pisarzy krajowych i emigra cyjnych. Program czterodniowych obrad był bardzo bogaty, swoje re feraty wygłosili m.in. Adam Ważyk, Zbigniew Herbert, Artur Między rzecki, Karl Dedecius. Poza częścią merytoryczną była to okazja do spotkań towarzyskich, nie zawsze przyjemnych. Wierzyński w liście do Juliusza Sakowskiego z 2 kwietnia 1967 roku pisał: Informacje z Paryża nie są ścisłe. Nie odegrałem tam żadnej roli i czułem się odosobniony. Nic krajowców nie obchodzimy. Przez tydzień nikt z nich nie zapytał mnie słówkiem o cokolwiek albo o kogokolwiek na emigracji. [...] Miłosz okazał się na zjeździe bardzo aktywny. Wszyscy mówią, że jest w złej formie, ja tego nie wyczułem, póki nie przeczytałem okropnych ględzeń (czy to są wiersze?) w ostatniej „Oficynie”. To rzeczywiście jest coś gorszego niż „zła forma”. Poza tym tryska życiem, pewnością siebie, inteligencją i pychą. Z Jarosławem mia łem scysję i sprawiłem mu przykrość, czego żałuję. Nie lubię nikomu sprawiać przykrości, nie mam tego w naturze. Ale życie rozdzieliło nas tak, że nigdy nie wyjdziemy na jasne wody, więc ten jeden kamyk więcej ani nic nie pogorszy, ani nic nie poprawi. W sumie nieprzyjemne i pewnie niepotrzebne spotkanie. Jedyni ludzie, a którymi można było mówić szczerze i otwarcie to Ważyk i Puzyna. 13 Zob. Zofia Romanowiczowa, Zjazd polskich poetów z ich tłumaczami, „Wiado mości” 1967, nr 23, s. 2. Londyńskie lata Wierzyńskiego 169 Do Iwaszkiewicza autor Kufra na plecach miał zadawniony żal o brak jego podpisu pod Listem 34 oraz o bardzo ugodowy stosunek do władz komunistycznych w Polsce. Kontakty z Miłoszem miały cha rakter ambiwalentny – obaj pisarze lubili się towarzysko, ale wzajem nie raczej nie cenili swojej poezji, wywodzili się z całkiem odmiennych tradycji estetycznych i filozoficznych. * Latem 1967 roku podczas wieczoru poetyckiego Zbigniewa Herber ta w domu Krystyny i Czesława Bednarczyków w Londynie, na którym był Kazimierz Wierzyński, doszło do bardzo niemiłych zajść. Autor Pana Cogito sam tak rzecz opisał w liście do Czesława Miłosza z 3 sierp nia 1967: „Czasem, ale nie za często, widuję się z Kaziem Wierzyńskim, który uważa Dolinę Issy za nowego Pana Tadeusza. Pozostałe jego sądy literackie są mniej trafne, a czasem zgoła głupawe. Namawiał mnie do wybrania wolności. Wypiłem mu przeto butelkę wiskacza i nareszcie powiedziałem, co o nim myślę i o jego postawie oraz twórczości. Przez trzy dni potem skarżył się na serce”14. Bogdan Czaykowski, przy okazji publikacji swojej korespondencji z Wierzyńskim, tak relacjonował to spotkanie: Herbert czytał swoje wiersze, popijając z butelki. Po ukończeniu czytania ostro zaatakował emigrację. Sens ataku był wg. Andrzeja [Buszy, świadka zda rzenia – PK] mniej więcej taki, że emigranci robią z siebie cierpiętników, a na prawdę cierpią ludzie z kraju, cierpi on, Herbert. Według Andrzeja to, co mówił Herbert miało charakter self-pity i było raczej ogólnym wymyślaniem emigracji, chociaż mogło się także odnosić osobiście do Wierzyńskiego. Wierzyński, wg Andrzeja, znalazł się bardzo godnie i próbował wybuch Herberta załagodzić15. 14 Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Korespondencja, oprac. Maciej Tabor, Barbara Toruńczyk, Warszawa 2006, s. 86 15 Bogdan Czaykowski, Nota do korespondencji: Kazimierz Wierzyński – Bogdan Czaykowski, „Fraza” 2005, nr 3, s. 210. Wizerunki Po kilku miesiącach w liście do Bogdana Czaykowskiego z 11 paź dziernika 1967 Wierzyński pisał: „Herbertem byłem zaszokowany, nie wierzyłem oczom i uszom, a ponieważ to był mój «herzpinkel» od lat, trudno było mi przełknąć tę agresję. Nie mogę zrozumieć, co się z nim stało i dzieje”. Herbert we wspomnieniu opublikowanym po śmierci Wierzyńskiego na łamach „Tygodnika Powszechnego” oddawał mu sprawiedliwość: 170 Paweł Kądziela Był z samej istoty swego temperamentu zaprzeczeniem stereotypu emigranta z politycznej szopki. Wiem, bo go znałem. Była w nim żywa, autentyczna pa sja, niezgoda, ale także pilne nasłuchiwanie tego, co dzieje się w kraju, cierpliwa uwaga dla racji odmiennych. Gniew, oburzenie, wstyd – wszystkie formy gorz kiej miłości – ale nigdy obojętność, żółć czy wyniosłość wieszcza, o które poma wiała go plotka16. * Po wakacjach spędzonych w Grecji, jesienią 1967 roku Wierzyńscy sprowadzili się na stałe nad Tamizę. W liście z 26 września 1967 Wie rzyński podawał Tymonowi Terleckiemu nowy adres: „18 Queens Gate Terrace SW7. Przeprowadzamy się tam 15 października wzięliśmy mieszkanie w domu kombatantów i tam chcemy się urządzić. Nie mogę dłużej mieszkać w walizkach”. Zamieszkali w typowej wiktoriańskiej zabudowie Londynu w domu Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w dzielnicy nazwanej przez Anglików podczas wojny Polish corridor. W pobliżu znajdowały się polskie restauracje, kawiarnie, księgarnie, sklepy, nieopodal mieściło się „Ognisko” i Instytut Sikorskiego. Po eta miał tam namiastkę życia polskiego. Halina stopniowo urządzała mieszkanie, „wszystko – wspominała Aniela Mieczysławska – wyda wało się ładne i swojskie, a atmosfera, którą stwarzali państwo domu – urzekająca”. 17 grudnia 1967 Wierzyński pisał do Józefa Wittlina: Od 15 października mamy nowe mieszkanie, do którego Halina znosi coraz to nowe rzeczy z wszystkich londyńskich pchlich targów. Z okna widać Kensing ton Park, który łączy się z Hyde Parkiem. 2014 tom V Silnym przeżyciem dla Wierzyńskiego i kręgu pisarzy z nim zaprzy jaźnionych była lektura świeżo wydanego w Londynie pierwszego tomu Dzienników Jana Lechonia. Wierzyński pisał do Tymona Terleckiego 7 lutego 1968: Nie spodziewaj się po tej książce miłych rzeczy, nerwowość odebrała Lecho niowi spokój w sądach o ludziach, zmieniał swoje opinie, wycofywał się z nich, był niesprawiedliwy. [...] On się sam oskarża ostrzej niż wszyscy Chmielowcy na świecie mogliby to zrobić. Rzecz w tym, że jest to najtragiczniejsza spowiedź poety, który zaczął jak geniusz, a potem znalazł się w trudnościach aż do ostat niego potrzasku nie do odwikłania. Miałem z nim najboleśniejsze konflikty w życiu, pewnie Ci o nich mówiłem albo pisałem, ale wobec tej odważnej nie mocy i poczucia klęski twórczej, wszystko blednie – jest to męczeńska księga ob 16 Zbigniew Herbert, O Kazimierzu Wierzyńskim zapiski do wspomnień, „Tygodnik Powszechny” 1972, nr 14, przedruk w: Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, s. 105. Londyńskie lata Wierzyńskiego 171 umierania wewnętrznego, dziennik walki ze sobą, próba ratunku i poszukiwanie zwodniczej nadziei. Miesiąc później dzielił się z Józefem Wittlinem refleksjami w liście z 15 marca 1968: „Dziennik” Leszka wstrząsnął mną do głębi. To rozpaczliwe wołanie o ra tunek i nadzieję. Nikt go nie usłyszał na czas, może dlatego, że tyle w nim było sprzeczności. Niesprawiedliwe i zmienne sądy o ludziach, od czego niestety i Ty ucierpiałeś, tłumaczyć można pobudliwością i nerwami, ja czekam na dalsze tomy, aby także dowiedzieć się o sobie niesprawiedliwych rzeczy. Następne tomy Dzienników Lechonia ukazały się już po śmierci Wie rzyńskiego, w roku 1970 i 1973. Święta Bożego Narodzenia 1967 roku spędzali w Londynie. Wierzyń ski pisał do Wittlinów 17 grudnia 1967: My będziemy świętować we dwoje, obawiam się, że bez kolęd i dopiero na I i II dzień ruszymy między ludzi. Śniegu ani śladu, mrozu też nie ma i jeśli to się utrzyma, będzie jak kiedyś było w Brazylii – najdziwniejsze Święta, jakie prze żyłem. W listach z lat 1966-1969 coraz częściej poeta dzieli się z przyjaciół mi wiadomościami o złym stanie zdrowia, o przebytych chorobach. Wiosną 1966 roku skarży się Grydzewskiemu na dolegliwości okulis tyczne. 5 sierpnia 1967 liście do Tymona Terleckiego pisał: Dwa miesiące leczyłem się na nie wiadomo co, teraz czuję się dobrze. Wszyst kie bóle minęły. Ale czas straciłem doszczętnie, nie mogłem w ogóle myśleć, ani pracować. W następnych latach także pojawiają się sygnały o pogarszającym się zdrowiu. Pisze do Tymona Terleckiego, 8 listopada 1968: Nie najweselej u nas, męczą mnie nędzne choróbska, Halina też kwęka. Chciałbym gdzieś wyjechać, ale kończy się na tym, że marznę tu, biegam od den tysty do okulisty, źle pracuję i diabli mnie biorą. Przez cały czas pobytu w Europie Wierzyński współpracował z Ra diem Wolna Europa. Uczestniczył w dyskusjach przed mikrofonem RWE, wygłaszał pogadanki radiowe. Jesienią 1966 roku brał udział w dyskusji przed mikrofonem rozgłośni RWE razem z Michałem Chmielowcem, Juliuszem Sakowskim i Pawłem Zarembą na temat ob razu współczesnej Polski w trzech książkach: Marka Hłaski Pięknych Wizerunki * 172 Paweł Kądziela dwudziestoletnich, Piotra Guzego Krótkim żywocie bohatera pozytywnego i George`a Flemminga Polska mało znana. Wówczas Wierzyński mówił: Książki te dają nam czarny obraz Polski. Ale z góry chciałbym powiedzieć, że nie jest dla nas rozkoszą rozrabiać ten kolor, że nie mamy takich intencji, jak o to posądza się wciąż emigrację w pismach rządowych. Nie kochamy się w biedzie polskiej, nie cieszymy się niepowodzeniami Polski, przeciwnie – podziwiamy wysiłek naszych uczonych, prace archeologów, geologów, wynalazców, zachwy ca nas muzyka, podbija teatr. Podziwiamy te zdobycze, to jest dla nas wyraz ge niuszu twórczości polskiej. Ale zadręcza nas, doprowadza do rozpaczy niedola Kraju, cofanie się Polski wstecz. Nie tylko w porównaniu z Rumunią i Czecho słowacją, co obserwuje każdy bezstronny człowiek, który ma możność takich po równań”17. Ten nastrój rozpaczy i w jakimś sensie sytuacji beznadziejnej pojawia się także w prywatnej korespondencji poety. 17 listopada 1966 Wie rzyński pisał do Tymona Terleckiego: 2014 tom V Potem wpadłem w wiersze. Chciałem napisać coś jak większą całość, zrobio ną z kilku fragmentów, pamflet na rządy i nierządy w Polsce, bardzo gwałtowny i ostry. Napisałem kilka wariantów – i rozleciało się w rękach. Teraz patrzę na tę kupę papieru z niechęcią, obrzydzeniem i żalem do samego siebie. Przyjechałem do Europy i nie chcę stąd wyjechać, bo tu bliżej kraju, bez Polski żyć nie mogę, im gorzej tam tym bardziej mnie to przejmuje – i nagle nie umiem nic z tego po wiedzieć. Może to już starość i zabójcza skleroza. Miało być coś w rodzaju Dwienacat` – choć to złe porównanie, bez sentymentalizmu tego zresztą przepięknego poematu. Zrozumiałe jest, że w wypadku Wierzyńskiego protest wobec skażo nej złem polskiej rzeczywistości musiał przybrać formę utworu literac kiego, w którym przemówiłby głosem pełnym i suwerennym, nie uwi kłanym w najróżniejsze – groźne w swych konsekwencjach – krajowe ułudy dobra i zła, prawdy i fałszu. Stąd pomysł napisania cyklu wierszy na temat zawiłych, tragicznie poplątanych losów powojennej Polski. Zwątpienie w umiejętność lirycznego wypowiedzenia rzeczy ważnych przy jednoczesnej świadomości, że jest „lirykiem uczuć powszechnych”, którego poezja – jak pisał Zbigniew Herbert – „nadawała imiona zbio rowemu doświadczeniu, reagowała na zdarzenia istotne, była kroni ką nadziei i rozpaczy, sejsmograficznym zapisem doli narodu”18 – nie 17 18 „Wiadomości” 1966 nr 45, dod. „Na Antenie” 1966, nr 43, s. III Zbigniew Herbert, O Kazimierzu Wierzyńskim zapiski do wspomnień, s. 109. Londyńskie lata Wierzyńskiego 173 dawała mu spokoju. Wierzyński nie był w stanie zagłuszyć żywiołu historii, często powracał do pracy nad cyklem wierszy, który pod ty tułem Czarny polonez będzie miał pierwodruk w paryskiej „Kulturze” w marcu 1968. Wiosną tego roku ukaże się pierwsze wydanie poematu w Instytucie Literackim w Paryżu. Odgłosy dochodzące z kraju pogłębiały wewnętrzny imperatyw po wiedzenia wprost prawd gorzkich i bolesnych. Praktyka przemilczania, zasłaniania, ucieczki od krytyki rzeczywistości stała w sprzeczności – w ocenie Wierzyńskiego – z elementarnym wyczuciem moralnym, z ra cjami społecznymi, prowadziła do dalszego rozlewu hipokryzji i zakła mania. Wierzyński doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pisząc te wiersze, wpisuje się w tradycję literatury polskiej znaczoną nazwiskami Norwida, Słowackiego, Żeromskiego, tradycję „rozrywania ran pol skich, żeby nie zabliźniły się błoną podłości”. W drugiej połowie lutego 1968 roku, już po zdjęciu z afisza Mickie wiczowskich Dziadów w reżyserii Kazimierza Dejmka w Teatrze Na rodowym w Warszawie, po manifestacji studentów Uniwersytetu War szawskiego na Krakowskim Przedmieściu, pod pomnikiem Adama Mickiewicza, po nadzwyczajnym zebraniu Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich, na którym zebrani pisarze uchwalili słyn ną rezolucję, Wierzyński pisał do Tymona Terleckiego: Wielki ruch i ekscytacja. Nie wiem, czy po tym zbiorku rozszarpią mnie w kraju, czy też przemilczą te wiersze, ale czuję ulgę, że wyrzuciłem z siebie tę okropność, która mnie wprost dusiła od dwu lat. Tam, to znaczy w kraju straszna sytuacja. Nie ma listu bez alarmu, czasem zdumiewająco ostrego i bez kamufla żu. Inni piszą o „potwornej zimie” w sposób wystarczająco przejrzysty. W ostat nich czasach miałem tu dwa niezmiernie interesujące spotkania. Moczar wojuje z Gomułką otwarcie i wszędzie wygrywa. Najważniejszym współpracownikiem Moczara jest Piasecki. Wszyscy oczekują zmian w rządzie, bo tak dalej „być nie może”. Aresztowania, sądy, wyroki właściwie kapturowe, antysemityzm oszalały i – o dziwo – z oporem społeczeństwa [list z 22 lutego 1968]. Proces upolitycznienia młodych (30-35) i młodzieży nie wygaśnie. Czy wy łoni się z nich siła, do której dołączą się robotnicy i czy będzie aktywna – to jest kwestia. Myślę, że tak – jeśli Czesi utrzymają się przy swoim liberalizmie, w Ro sji nie osłabną nurty, które raz po raz się objawiają, a więc uspokoiłem się, ale drżę i chyba już drżeć nie przestanę. Tu jest się o niebo bliżej spraw polskich niż w Ameryce i to mi odpowiada. Że Czarny polonez ukazał się w tym okresie, nie Wizerunki Dwa miesiące później dodawał: 174 Paweł Kądziela jest oczywiście palcem Bożym, ale jednak jakąś iskrą z tamtego płomienia [list do Tymona Terleckiego z 19 kwietnia 1968]. Terlecki odpowiadał 27 marca 1968: Dziękuję za przesyłkę z Czarnym polonezem. Jesteśmy nim oboje poruszeni, przejęci, wstrząśnięci. To jest pisane ropą z rany, zapiekłą krwią. I ukazało się tak bardzo – niestety! – w porę. Bądź przygotowany, że Ci to nie ujdzie płazem, że staniesz się bête noire, czarniejszą niż kiedykolwiek dotąd. Mam nadzieję, że się z tym liczyłeś i wytrzymasz to spokojnie. Podczas lektury Czarnego poloneza od razu rzuca się w oczy, jak moc no – mimo 30 lat trwającej emigracji – jego autor zrośnięty był z tkanką polską, jak głęboko tkwił w rzeczywistości krajowej, jak świetnie orien tował się w groźnych niebezpieczeństwach, które obezwładniały duszę polską. Zwracał na to uwagę Jan Józef Lipski: 2014 tom V Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie Czarny polonez Kazimierza Wie rzyńskiego. Byłem po prostu wstrząśnięty, nie mogłem zrozumieć jak poeta, któ ry od tylu lat nie był w kraju, potrafił tak wspaniale oddać jego atmosferę. Czyta łem ten poemat tak, jakbym czytał utwór poety krajowego, żyjącego wśród nas19. Również Michał Głowiński uznał Czarny polonez za „najlepszy obok Poematu dla dorosłych Adama Ważyka, utwór w dziedzinie poezji poli tycznej napisany po wojnie”. W Czarnym polonezie Wierzyński wykorzystywał wszystkie dostęp ne środki, by wytrącić rodaków z letargu – odpoetyczniony, zwulgary zowany język, nieregularną, pozbawioną rytmizacji budowę stroficzną, częste dysonanse rytmiczne, nasiąknięty prozaizmami język, oszczęd ność w stosowaniu metafor. W warstwie tematycznej Wierzyński nie pomija żadnego z zasadniczych wątków współczesności. Opisuje i ana lizuje podporządkowany prawu mimikry polski styl istnienia, jak pisał Tadeusz Nowakowski „Nie pociągał go patriotyzm z landrynką, wolał piołun”20. Poemat Wierzyńskiego miał niewątpliwie wpływ na młode pokolenie poetów tzw. Nowej Fali, jest istotnym ogniwem w dziejach polskiej poezji powojennej. Nie wszyscy jednak doceniali Wierzyńskiego. Czesław Miłosz od niósł się z rezerwą wobec tego poematu, pisał krytycznie, że „jeżeli 19 Literatura nie boi się nacisków. (Autoryzowana rozmowa z Janem Józefem Lipskim przeprowadzona przez Józefa Garlińskiego), „Pamiętnik Literacki” 1984, t. VIII, s. 11. 20 Tadeusz Nowakowski, „Piszę pod rozpacz, pod gniew”. O „Czarnym polonezie” Kazimierza Wierzyńskiego, „Wiadomości” 1968, nr 36, s. 1. Londyńskie lata Wierzyńskiego 175 [Wierzyński] zwariował, to nie powód, żeby go drukować”21. Obca była przyszłemu Nobliście tradycja romantyczna, obcy był kostium reto ryczny, w jaki Wierzyński swój poemat przyodział. W liście z 22 marca 1968 polemizował z Miłoszem Jerzy Giedroyc: Zupełnie nie zgadzam się z Twoją oceną [...] Wierzyńskiego. [...] Czarny polonez jest dzisiaj chyba bez przesady znany i deklamowany przez całą młodą inteli gencję [...]. Sytuacja w kraju jest dla mnie jednoznaczna, liczyłem się z podobnym rozwojem wypadków i zamierzam konsekwentnie swoją linię kontynuować. Po raz pierwszy mam trochę optymizmu, gdyż widzę, że obecne pokolenie jest bar dziej rozsądne i realistyczne niż pokolenie „Po prostu”. Półtora roku później, 5 grudnia 1969 Giedroyc dodawał: „Co znaczy, że Wierzyński dał się nabrać, pisząc Czarny polonez? Tak napisać może tylko ktoś, kto się zupełnie oderwał od rzeczywistości krajowej”22. „Kultura” piórem Juliusza Mieroszewskiego broniła Wierzyńskiego23, a w prywatnym liście do Miłosza wypowiedział się Józef Czapski. Mi łosz komentował to tak: Dla Józia moja wstrzemięźliwość oznacza, że na naród polski się wypinam, że mnie jest dobrze w Ameryce, więc polskością gardzę itd. Niestety, faktem już jest, że mam do Polaków odrazę, zarazem myślę, co mam robić, żeby przeciw działać jakiejś psychopatologii zbiorowej, która nie rodzi się dzisiaj, tylko dzisiaj wychodzi na powierzchnię24. Wiosną 1968 roku Wierzyński bardzo aktywnie zabiegał o wyra żenie protestu zachodnich środowisk intelektualnych do władz PRL w sprawie dyskryminowania inteligencji w kraju. Pisał do Tymona Terleckiego 12 kwietnia 1968: 21 Jerzy Giedroyc, Czesław Miłosz, Listy 1964-1972, oprac. Marek Kornat, Warszawa 2011, s. 165. 22 Tamże, s. 296. 23 Londyńczyk (właśc. Juliusz Mieroszewski), Kronika angielska, „Kultura” 1968, nr 11, s. 79. 24 Czesław Miłosz, Konstanty A. Jeleński, Korespondencja, oprac. Henryk Citko, Ra dosław Romaniuk, Barbara Toruńczyk, Warszawa 2011, s. 99. Wizerunki Drugi miesiąc żyję tym, co się w Polsce dzieje. Jeśli uprzytomnisz sobie, co znaczył List 34 i porównasz to z tą masą i krwią protestu, docenisz, że to histo ryczne zdarzenie. Czy PEN Club amerykański się nie odezwie? [...] Miłosz pono przygotowuje protest profesorów. Czy już się gdzieś ukazał? Co o tym wiesz? Czy możecie w Chicago zrobić jakieś oświadczenie profesorów? Takie rzeczy są ko nieczne, właściwie jedyne, na które można mieć wpływ. Nie pasuj – to nieoczeki wana sprawa. Wielkie zmiany w powietrzu. Może jeszcze wrócimy”. 176 Paweł Kądziela 18 maja 1968 poeta dodawał: Protest bardzo dobry, zrób jak najszybciej podpisy i ogłoście to w „New York Timsie” i wszędzie, gdzie się da. Jeden tekst powinien pójść do ambasady PRL w Waszyngtonie albo wprost do Warszawy, do Gomułki. W poniedziałek ma wyjść ostatecznie stąd list PEN Clubu po miesiącu zachodów, śniadań i gadania. Trzeba, żeby wystąpił też PEN Club amerykański, zaznaczając, że dwu członków Zarządu Sekcji Polskiej – Jasienica i Kisielewski zostało bestialsko spostponowa nych, a jeden z nich pobity. [...] Rozdział między społeczeństwem a reżymem – zawsze głęboki – teraz stał się przepastny. Napór a właściwie terror – nieustanny. W sprawach kulturalnych – pogrom. Studentów zaangażowanych biorą do woj ska: branka! Ale opór nie słabnie. Kisielewski (po pobiciu) pojechał do Zakopa nego i w postoju furmankowym znalazł stosy darów i kwiatów. Sam Wierzyński przed mikrofonem Radia Wolna Europa polemizo wał ze słynnym przemówieniem Władysława Gomułki wygłoszonym podczas zebrania w Sali Kongresowej aktywu partyjnego po wydarze niach marcowych: Działalność reżymu jest antypaństwowa. Imieniu Polski w świecie reżym wyrządził krzywdę nieobliczalną, w kraju rozognił stosunki nie do wytrzyma nia. Wszystko co szlachetne pokrywa wszystkim co barbarzyńskie. Złą przysłu gę oddaje także Sowietom. Historia związała z nimi dzisiaj nasz kraj, lecz polska myśl polityczna szuka innych form współżycia niż służbista gorliwość. O tym co działo i dzieje się w Polsce dowiadujemy się drogą okólną. Prasa krajowa nie po wiedziała jednego słowa prawdy o przyczynach i przebiegu wydarzeń. [...] Zapeł niły się areszty. Zamknięto katedry uniwersyteckie. Zdymisjonowano profeso rów. Wyrzuca się pisarzy z ich organizacji. Odbiera się ludziom pracę i możność wyżycia. Nastał terror, groźby nie ustają. Naprawdę zepchnięto nasz kraj w ciem ne wieki, jak to określił życzliwy nam cudzoziemiec i jak za nim musi powtórzyć Polak. W nowej nocy protest manifestantów jest protestem narodu. Jako pisarz myślę z największym uznaniem i serdecznością o kolegach, o ich odwadze, o ich szlachetnej racji, która może oświeci niepewnych siebie, o ich waleczności, która może stanie się porywającym przykładem”25. 2014 tom V * Rok 1969 nie zaczął się pomyślnie dla poety. 20 stycznia 1969 pisał do Tymona Terleckiego: Źle z nami. Przechorowaliśmy się na grypę – chyba najgorszą z gryp – pół miesiąca Halina, a potem drugie pół miesiąca ja, czyli miesiąc straconego życia. 25 Kazimierz Wierzyński, Wieki ciemne, „Wiadomości” 1968, nr 21, dod. „Na Ante nie” 1968, nr 62, s. III. Londyńskie lata Wierzyńskiego 177 Coś z tego świństwa zostało mi jeszcze w uchu i daje mi przedsmak głuchoty. Chcemy gdzieś wyjechać, może na południe. W tym czasie Wierzyński pracował nad nowym tomem poetyckim zatytułowanym Sen mara, do którego weszły wiersze pisane już w Eu ropie, podczas wędrówek po Italii, Grecji, Szwajcarii. Włączył także Wierzyński do tego tomu utwór napisany 25 stycznia 1969, w dzień po grzebu Jana Palach w Pradze, Na śmierć Jana Palacha. Chciał też wykończyć rozgrzebany (prace nad nim rozpoczął w 1962 roku, nadając do kraju pogadanki z cyklu Poet`s Diary) Pamiętnik poety, w którym opowiadał dzieje swojego życia od 1907 roku, gdy był uczniem gimnazjum w Stryju do września 1939, kiedy wyjechał z Pol ski. Wierzyńskiego ogarniało wiele wątpliwości związanych z ostatecz nym kształtem tej książki. 20 kwietnia 1966 zwierzał się Tymonowi Terleckiemu: „To co chcę opracować to nie są pamiętniki, co to jest, sam nie wiem, opowiadanie o wierszach, tytułu nie mam także, sło wem wszystko w negliżu”. Pół roku później, głęboko przejęty chorobą Grydzewskiego, pisał do niego 16 października 1966: Zwrócę się Ciebie z tekstem mojej nowej pracy o czasach naszej młodości, bo jak Ci już mówiłem, nie czuję się na siłach, by go wykończyć bez Twojej pomo cy, korekty, kontroli, zmian, poprawek, ulepszeń, bez sprawdzenia cytatów, bez wyniszczenia obcych słów, bez wygubienia przecinków przed «że», bez użycia «wśród» zamiast «śród», bez ustalenia ortografii ze szczególnym uwzględnie niem przymiotników zaczynających się od «nie» i bez wielu innych rzeczy, które znasz tylko Ty jeden na świecie. Maria Danilewicz w liście z 6 sierpnia 1967 radziła poecie, aby przy pisaniu Pamiętnika poety wykorzystał Słownik geograficzny Królestwa Polskiego (pod red. Filipa Sulimierskiego): Tymon Terlecki w liście z 2 lutego 1967 apelował: Staraj się powiedzieć jak najwięcej o pisaniu, o warsztacie, o chemii i alche mii poetyckiej. Nie wstydź się niczego. [...] Bądź szczery z sobą i z nami. Nie bój Wizerunki Proszę spojrzeć pod Stryj, Borysław – każdą nazwę interesującą Pana – znaj dzie Pan bardzo szczegółowy i odświeżający wspomnienia opis poszczególnych miejscowości. Warto także spojrzeć do Ludu Polskiego Kolberga, do wstępu do odpowiedniego tomu, są tam prawdziwe skarby. Wspominam z rozczuleniem to, co pisał Pan o Matce i o okresie dzieciństwa, o kolejach, o Cyganach. Podejrze wam, że ukrywa Pan przed nami wiele takich pięknych wspomnień, jakąś wielką dawkę klasycznego spokoju, na którym wykiełkowały dawne, radosne wiersze Pana – powinien to Pan z siebie wyrzucić wierszem czy prozą, jak łaska. 178 Paweł Kądziela się, że to może naruszyć samoistne istnienie Twoich wierszy (źle napisałem „sa moistne istnienie” zamiast artystyczną autonomię, samowystarczalność Twoich wierszy). To może być jedyna książka w swoim rodzaju. Książki tej Wierzyński nie ukończył. Z wersji brulionowej została wydana przez niżej podpisanego w 1991 roku26. * W czwartek 13 lutego 1969 poeta od rana pracował nad korektą nowego tomu wierszy Sen mara, przygotowywanego dla Instytutu Literackiego w Paryżu. Przed południem telefonował do Marii Danile wiczowej, kierowniczki Biblioteki Polskiej w Londynie z prośbą o spraw dzenie w encyklopedii czy ośmiornice mają ramiona czy macki. Naj widoczniej poprawiał wiersz S.O.S., którego druga zwrotka brzmi: „Trudno odgadnąć ostatnią godzinę, / Instynkt nieszczęścia, / Wstręt do siebie, / Nienawiść istnienia. / Każdy chce się ratować, / Ale jak? / S.O.S.”. W środku dnia, czując się nie najlepiej, postanowił pójść do swego doktora Józefa Helda, przyjmującego w przychodni na Rutland Gate. Gdy czekał w poczekalni, nagle zrobiło mu się słabo. Wezwano ambu lans i zawieziono go do szpitala St. George`s. Po latach Stefania Kos sowska wspominała: Kazimierz leżał w małym pokoiku, twarzą do wejścia, rozmawiał z Haliną, wyglądał pogodnie, nie na przejętego chorobą. Zawał był mały. – „Nie przejmuj cie się” – powiedział do nas27. 2014 tom V W nocy Kossowska odebrała telefon z wiadomością o śmierci poety. Na tychmiast pojechała do szpitala, gdzie przyjechali też Stefania i Juliusz Sakowscy. Przyjaciele zaopiekowali się wdową, zajęli się pogrzebem, który odbył się w piątek 21 lutego. Najpierw nabożeństwo w Bromton Oratory, potem uroczystości na Fortune Green, na zielonym cmenta rzu na Hampstead, gdzie przemawiał Edward Raczyński. Grób Kazimierza był początkowo w jednym rzędzie z innymi, potem został przeniesiony na oddzielone od innych grobów duże, narożne miejsce, pod wiel kim rozłożystym drzewem. Po paru miesiącach stanął tam piękny, prosty nagro bek: potężny, nieregularny blok kamienny z ręcznie wykutym napisem28. Kazimierz Wierzyński, Pamiętnik poety, oprac. Paweł Kądziela, Warszawa 1991. Stefania Kossowska, Jubileusz i śmierć, w: Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim, s. 156. 28 Tamże, s. 156. 26 27 Londyńskie lata Wierzyńskiego 179 Gustaw Herling-Grudziński zapamiętał: 14 lutego rano poczta przyniosła w Neapolu świeży numer „Wiadomości” z jego wierszami z podróży do Grecji w roku 1967. Przyglądałem się długo wła manej w nie dużej fotografii, która przedstawiała go wchodzącego z żoną pod górę na Akropolu. Per caritá! – wyrwało mi się w duchu. W tej chwili zadzwonił telefon. Był to telefon z Paryża z wiadomością o jego śmierci. Jerzy Giedroyc pisał 17 lutego 1969 w liście do Jerzego Stempow skiego: Bardzo jesteśmy poruszeni nagłą śmiercią K. Wierzyńskiego. Właśnie na dzień przed śmiercią dostałem jego piękny wiersz Na śmierć Jana Palacha. Chciał bym w numerze kwietniowym zorganizować wielogłos pożegnanie Wierzyń skiego, krótkie teksty nie przekraczające 2-3 stron. Czy nie zachciałby Pan wziąć udziału w tym wielogłosie? Jarosław Iwaszkiewicz pisał w kwietniowej „Twórczości” z 1969 roku: Widziałem go jeszcze dwa lata temu. Był równie piękny jak za czasów mło dości, może jeszcze piękniejszy: nic ze starca, a wszystko z dojrzałości i wielkiej goryczy emigracyjnych doświadczeń. Mówił mi przykre rzeczy, ja jemu tak że. I właśnie w tym się okazało, że nie jesteśmy sobie obojętni, że chcemy obaj dać, co tylko możemy, naszej polskiej literaturze. Myślę, że ten jednolity, pięk ny, żywiołowy i jakby rudymentarny człowiek, który nie miał powrócić ciałem do ojczyzny, powinien do nas wrócić duszą – to znaczy swoimi utworami, które zbyt mało są znane w kraju, a przecież są tworem bardzo wybitnego i bardzo prawdziwego poety. Metamorfozy jego powinny być bardziej uwidocznione, bo w nich odbija się w znacznym stopniu cały los inteligenta, poety, pisarza polskie go w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Był emigrantem politycznym z wyboru i głębokiego przekonania. Jego tu łaczka po świecie była protestem przeciw krzywdzie, której Polska doznała. Był poetą mierzącym wagę swoich słów, człowiekiem nieugiętym w swoich przeko Wizerunki W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Halina Wierzyńska posta nowiła przenieść doczesne szczątki poety do Warszawy. 15 kwietnia 1978 odbył się pogrzeb Wierzyńskiego na Starych Powązkach. Trum na spoczęła w Alei Zasłużonych, niedaleko grobu przyjaciół pisa rza – Leopolda Staffa i Marii Dąbrowskiej. Podczas mszy św. w kościele ss. Wizytek w Warszawie 19 kwietnia 1978 homilię wygłosił ks. Jan Twardowski. Decyzja wdowy wywołała duże poruszenie wśród londyńskiej emi gracji niepodległościowej. Na łamach londyńskiego „Tygodnia Polskie go” z 22 kwietnia 1978 głos zabrał Leopold Kielanowski: 180 Paweł Kądziela naniach. Dzwony Warszawy powinny były go witać, jak niegdyś witały przybycie do kraju prochów Juliusza Słowackiego. Stefania Kossowska rozpisała wśród członków jury nagrody „Wia domości” ankietę, w której stawiała następujące pytania: Czy prochy pisarzy emigracyjnych, zaangażowanych politycznie, nawet jeśli wypowiedzieli oni kiedyś życzenie „by spocząć w Polsce”, powinny być prze noszone do dzisiejszej Polski, do której nie wrócili za życia? Czy mamy prawo odbierać im szanse powrotu do kraju kiedyś, gdy ten powrót stałby się gestem narodowym, a nie prywatną sprawą? 2014 tom V Na ankietę odpowiedziało 12 osób: Bronisław Przyłuski, Edward Raczyński, Ignacy Wieniewski, Józef Łobodowski, Wacław Iwaniuk, Wiktor Weintraub, Maria Danilewicz Zielińska („Wiadomości” 1978, nr 28), Józef Mackiewicz („Wiadomości” 1978, nr 29), Tadeusz Nowa kowski, Stanisław Baliński, Henryk Paszkiewicz, Stefania Kossowska („Wiadomości” 1978, nr 30). Zdania były podzielone, jedni uważali, że wyrażoną za życia wolę pochówku w Polsce należy uszanować, inni kategorycznie twierdzili, że doczesne szczątki pisarza mogą wrócić do piero w chwili odzyskania przez Polskę niepodległości. Większość re spondentów kładła akcent na to, że ważniejsze od miejsca wiecznego spoczynku jest udostępnienie czytelnikom w kraju całego dorobku lite rackiego Kazimierza Wierzyńskiego. Mogło się to dokonać dopiero po 1989 roku. Rok 2014 Anna Augustyniak Redaktor „Grydz” Ostatni numer tygodnika „Wiadomości Literackie”, wydawanego w Warszawie przez ponad 15 lat, ukazał się 3 września 1939. Kilka dni później założyciel tygodnika i redaktor naczelny Mieczysław Grydzew ski opuścił Polskę na zawsze. Razem ze Słonimskim, Sobańskim i Tu wimami przekroczył granicę w Zaleszczykach, a potem przez Rumunię i Włochy dotarł do Paryża. Tu, w stolicy Francji, szybko skupia wokół siebie pisarzy i publicystów. I już wiosną następnego roku wznawia wy dawanie pisma. Ma to być kontynuacja warszawskiego tygodnika. Po moc finansowa pochodzi od prywatnych ofiarodawców. „Wiadomości” otrzymują też zasiłek rządowy. Początkowo Grydzewski obawia się, że uzależnienie od funduszów rządowych utrudni mu pracę. Gdy jednak dostaje gwarancję, że będzie miał pełną swobodę działania, przystępu je z energią do pracy. Istnieje jeszcze kwestia tytułu. Grydzewski przewiduje, że jeśli „Wiadomości” wyjdą pod dotychczasowym tytułem, pozostali w Kraju współpracownicy pisma mogą być narażeni na represje ze strony oku panta. Dlatego nadaje tygodnikowi nazwę „Wiadomości Polskie, Poli tyczne i Literackie”. Pierwszy wojenny tygodnik ukazuje się w niedzielę 17 marca 1940. Adam Nowicki w wydawanym wówczas w Chicago „Dniu Polskim” wita pismo Grydzewskiego, podając do wiadomości, że gazeta na szes nastu wielkich szpaltach papieru przedstawia się doskonale. W nada niu nowemu tygodnikowi nazwy, którą Paryż już zna sprzed osiem dziesięciu kilku lat, kiedy to ukazywały się tu „Wiadomości Polskie” wydawane przez Waleriana Kalinkę i Juliana Klaczkę – ówczesnych tom V 182 Anna Augustyniak polskich emigrantów, widzi autor również objaw poszanowania trady cji narodowej. Na pierwszej kolumnie umieszcza Grydzewski tekst Ksawerego Pruszyńskiego Literatura emigracji walczącej: Należy nam piszącym otrząsnąć się przede wszystkim z całej grozy 1939 roku, grozy, w której naprawdę na przestrzeni jednego miesiąca, odżyło raz jesz cze wszystko to, co w całym tysiącleciu historii polskiej było koszmarne, ponure i tragiczne. 2014 tom V I dalej przekonuje, że to, co się stało, należy brać na warsztat, póki jesz cze lepkie od krwi poległych i póki czerni ręce sadzą spalenizn, by wal kę, w której sam nie bierze udziału, przynajmniej uczcić pieśnią. W przedwojennych „Wiadomościach Literackich” Grydzewski pro gramowo odżegnywał się od polityki, teraz miało się to zmienić do tego stopnia, że pod koniec wojny grozi istnieniu pisma – na dwa lata zostaje wstrzymany jego druk. Wtedy redaktor zaprasza do współpracy publi cystów, którzy w swoich tekstach będą szukać odpowiedzi na pytania o przyszłość Polski również w kontekście politycznym. Nadal gazeta ma być szeroką trybuną, a jej treści – dostępne dla każdego czytelnika, niezależnie od jego poglądów czy przekonań. Niemniej piórem księdza Augustyna Jakubisiaka redaktor naczelny, zespalając w jeden amalga mat europejskość i polskość, rozpoczyna krucjatę przeciwko wszelkim totalizmom: faszyzmowi i bolszewizmowi. I tej linii tygodnik nigdy nie zmieni. Paryski epizod Grydzewskiego kończy się po trzech miesiącach, gdy do stolicy Francji wkraczają wojska niemieckie. Redaktor tak wspomi na to w Radiu Wolna Europa w 1953 roku: Najazd niemiecki na Francję po kilku zaledwie miesiącach istnienia „Wiado mości”, zmusił nas do przeniesienia się do Anglii. Ale licząc na cud nad Sekwaną redakcja pozostała niemal do ostatniej chwili w Paryżu. Ostatni paryski numer „Wiadomości” stanowi niezmierną rzadkość i zarazem curiosum bibliograficz ne. Był on jak wszystkie numery „Wiadomości”, postdatowany i dlatego nosi datę 23 czerwca, tzn. datę o dwa dni późniejszą do wejścia Niemców do Paryża”. Ksawery Pruszyński, Literatura emigracji walczącej, „Wiadomości Polskie, Politycz ne i Literackie” 1939, nr 1, s. 1. Mieczysław Grydzewski, Wiadomości – od wojny, „Wiadomości”, nr 35-36-37/1979, s. 2. Redaktor „Grydz” 183 Kolejny raz wojna wygania polskich uchodźców. Tym razem ucie kali z Francji do Wielkiej Brytanii. 11 czerwca wyruszyli z Paryża. Jechali autem Antoniego Bormana z poetą Stanisławem Balińskim. Led wo się mogli zmieścić. Mieli mało pieniędzy, więc zapobiegliwy Borman przytaszczył walizkę z zapasami żywności. Baliński upierał się, żeby zamiast ogromnego kufra Grydzewskiego zabrać futro, które będzie można sprzedać na czarnym rynku. Redaktor bez kufra ani myślał ruszać w podróż. Zdenerwowany dowodził, że ma tam swoje najcen niejsze rzeczy. Pozostali w końcu ustąpili. I nigdy nie wydałaby się za wartość walizy, gdyby w czasie podróży nie trzeba było przeładowy wać auta, by zmieścić bańki z benzyną. Wszystkie bagaże rozsypały się, ubrania mieszały z dokumentami i jedzeniem, a z kufra Grydzewskie go wyleciała jedynie... góra papierów. Po latach Baliński pisał: Było coś tak patetycznego w tym widoku, w ruchach Grydzewskiego, w jego zakłopotaniu i troskliwości przy zbieraniu tych papierów, że uklękliśmy przy nim i zaczęliśmy mu pomagać. Zbieraliśmy rękopisy jakichś wierszy Słonim skiego, Kazia [Wierzyńskiego], Tuwima, jakieś kartki z niewyraźnym pismem Lechonia, jakieś afisze z Komedii Francuskiej, jakieś papiery zabazgrane hiero glifami i egzemplarze korektorskie z numeru na 20 czerwca 1940, który nigdy nie miał się ukazać. Do tego dochodziły jeszcze ogromne pudłowate matryce z ogło szeniami firm paryskich, o które zabiegał Borman dla „Wiadomości”: ogłoszenia wiecznych piór Parkera, mydeł Bourgeois, wędlin polsko-francuskich... Obok nas szumiała nieprzytomna rzeka uciekających samochodów, z dachami pokry tymi dywanami i pościelą francuskich mieszczan. Na niebie furkotały raz po raz niemieckie aeroplany, słońce prażyło obłędnie. A Grydzewski, nie zważając na samochody, na samoloty, na upał, zapominając jakby o dramatycznym przełomie życia – zbierał te swoje archiwa i papiery. Dotąd go widzę na tej szosie, na tym słońcu, na tym upiornym zakręcie historii. Wykrzyknąłem: na miłość Boską, co pan robi? Pan nic nie wie co się dzieje. Odbywa się pospieszna ewakuacja, przed wieczorem jeszcze cały rząd wyjedzie. [...] Profesor Kot wprowadził pana w błąd. Widocznie nie chce pana dopuścić do Londynu i pozostawia pana we Francji. Grydzewski patrzył na mnie ze zdumie Stanisław Baliński, Patrząc w stronę wspomnień, w: Książka o Grydzewskim, „Wia domości”, Londyn 1971, s. 16. Wizerunki Dotarli do Libourne. Adam Pragier (1886-1976) wspomina, jak na zajutrz po kapitulacji Francji, 18 czerwca 1940 spotkał bardzo zaafe rowanego Grydzewskiego, który pochwalił się, że minister Kot zlecił mu jak najszybsze przygotowanie nowego numeru pisma i znalezienie pomieszczenia dla redakcji. 184 Anna Augustyniak niem i widziałem, że mi nie wierzy. Wymogłem na nim tylko tyle, że zdecydował się pójść do MSZ i porozumieć z Wszelakim. Grydzewski musiał rzeczywiście odwiedzić Jana Wszelakiego, se kretarza generalnego MSZ, odpowiedzialnego za ewakuację z Francji, bo dostał przepustkę na statek. Był to węglowiec „Chorzów”, służący do przewożenia chemikaliów, który, jak wspominał Grydzewski, wiózł ładunek nieskończenie cenniejszy niż waliza z materiałami „Wiadomoś ci”. Były tam 74 paki i skrzynie żelazne, a w nich arrasy wawelskie, miecz koronacyjny Łokietka zwany Szczerbcem, chorągiew turecka zdobyta pod Parkanami i mnóstwo innych pamiątek historycznych oraz radiostacja ambasady francuskiej i archiwum szyfrowe MSZ. Sta tek zatrzymał się u brzegu Kornwalii, dalsze 460 km Grydzewski prze był pociągiem. 2014 tom V Za oknami pociągu, pod łagodnym słońcem, przewijała się zielona wieś angielska, ogrody, parki, boiska sportowe, szmaragdowe łąki ze stadami krów i owiec, z rzadka pola falujące pszenicą. Większości uchodźców ten bukoliczny obraz wydawał się widokiem z innej planety: Oni tu nie wiedzą, że jest wojna. Był 23 czerwca po południu, gdy Grydzewski znalazł się w Londynie na dworcu Paddington. I podobnie jak większość uchodźców nie wie dział wtedy, że ostanie tu już na zawsze. W Paryżu został skład papieru, który miał służyć do wydania następnego numeru i całe wyposażenie redakcji. A jednak trzy tygodnie później w Anglii ukazuje się następny numer „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich”. Jest 14 lipca 1940 i spragnieni rodacy mogą wziąć do ręki polskie pismo. Jak Mieczy sław Grydzewski to zrobił? Jak zdobył nowego wydawcę w wojennym Londynie? Jak udało mu się tak szybko zebrać wokół siebie współpra cowników? Nakład liczy zaledwie 5 tysięcy egzemplarzy, a mimo to odtąd tygodnik będzie regularnie docierał i do uchodźców polskich w Wielkiej Brytanii, i do oddziałów polskich w Azji oraz Afryce. Grydzewski zamieszkał w londyńskim hotelu w pobliżu Russell Square. Adam Pragier wspomina, że duży hotelowy hall był czymś w rodzaju polskiego parlamentu. Na rozstawionych tam fotelach i ka napach siedzieli co wybitniejsi polscy uchodźcy i prowadzili dysputy, a między nimi szybkim krokiem rano i wieczorem przemykał Gry dzewski, bo on jeden już wtedy pracował. Potem redaktor przenosi Adam Pragier, Czas teraźniejszy, Londyn 1975, s. 40‑41. Jan Wszelaki, Z Angers do Londynu, „Wiadomości”, nr 35-36/1960, s. 3. Redaktor „Grydz” 185 się do Bloomsbury na Bedford Way i znajduje pokój w XVIII-wiecznej kamienicy. Któregoś dnia niemiecka bomba roztrzaskuje okna i ścia ny, a rozrzut odłamków rani kilkoro ludzi. Również Grydzewskiego. Zjawiają się lekarz, pielęgniarka i straż z obrony przeciwlotniczej. Po opatrzeniu ran polecono redaktorowi iść do szpitala na prześwietlenie, by wykluczyć obrażenia mózgu. Grydzewski krzyczał, żeby dali mu święty spokój, bo jutro z samego rana musi łamać numer. Wyperswadowaliśmy mu w końcu, że może być o 2-ej w nocy prześwietlony, a z rana pójść do drukarni. Za żadną cenę świata jednak nie chciał się zgodzić, żeby go do szpitala (który był blisko) zaniesiono na noszach. Więc odbył się dziwaczny pochód. Najpierw szedł Grydzewski z lekarzem i pielęgniar ką, za nimi nosze, wreszcie ludzie z obrony przeciwlotniczej. Prześwietlenie okazało, że wewnętrznych obrażeń w czaszce nie było, więc Grydzewski przebył resztę nocy w szpitalu, a z rana poszedł do drukarni, złamać numer. Także i ten numer pisma wyszedł bez opóźnienia. Po tym wydarzeniu zostało Grydzewskiemu jedynie kilkanaście szwów na łysej, ale jakże twardej czaszce. I tak redaktor trwał na swym cotygodniowym posterunku wydaw cy „Wiadomości” aż do lutego 1944, kiedy to Rząd Królewskiej Mości cofnął tygodnikowi przydział papieru. Wówczas pismo przestało ist nieć. Grydzewski i teraz wypełnił sobie dni po brzegi. Najpierw zajął się porządkowaniem napływających tekstów od rozrzuconych po ca łym świecie korespondentów, którzy nie wiedzieli o zamknięciu pisma. Później przystąpił do zbierania materiałów do kolejnych antologii na zamówienie Ministerstwa Informacji i 2. Korpusu. Miał zamiar w ten sposób zapełnić lukę, jak powstała po zamknięciu „Wiadomości Pol skich”. Starał się zagospodarować czytelników i dać im namiastkę polskości. Zaczął od książki Wiersze polskie wybrane. Antologia poezji od „Bogurodzicy” do chwili obecnej. Gdy pracował nad gromadzeniem materiału, Adam Pragier, Czas teraźniejszy, s. 44. Wizerunki późnymi wieczorami przychodził do Białego Domu do Sakowskich, schodziliś my się tam chyba co wieczór i nieprzytomny z uniesienia czytał nam odgrzebane w Britiszu wiersze Lenartowicza. [...] Samo nazwisko dawnego poety wydawało się szacowną mumią, a tu nagle Grydzewski wykrywa złote żyły poezji w czarno ziemiu polskiej mowy. Jakim triumfującym wzrokiem wodził po nas, kiedy nam 186 Anna Augustyniak 2014 tom V czytał te śliczne rytmy i dźwięczne rymy, jak mu błyszczały aksamitne oczy, naj piękniejsze, jeśli nie jedyne piękne co w nim było. Wiersze polskie wybrane miały dwa wydania: pierwsze (1945) uka zało się nakładem Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, drugie (1946) – nakładem wydawnictwa Orbis London. Niestety dwie inne antologie: Opowiadania polskie wybrane oraz zbiór esejów Szkice polskie wybrane, które ułożył i były gotowe do druku, nigdy się nie ukazały. Częściowo korzystał z nich potem, zamieszcza jąc fragmenty w reaktywowanych dwa lata później „Wiadomościach”. Teraz zaś, w 1944, na wieść o upadku powstania warszawskiego, jak sam pisze w kilkunastostronicowym tekście Na 150-lecie rzezi Pragi. O próbie rehabilitacji Suworowa, stara się oświetlić postać Suworowa ze wszystkich stron, obiektywnie i stronniczo. Powołuje na świadków kronikarzy, biografów i poetów. Jest nie tylko historykiem walki Pola ków z wojskami rosyjskimi dowodzonymi przez Suworowa, ale i detek tywem, bo żeby dać świadectwo okrutnej i masowej rzezi bezbronnych i niewinnych mieszkańców Warszawy, prowadzi skrupulatne kweren dy – w bibliografii do szkicu przytacza ponad 70 pozycji angielskich, rosyjskich, niemieckich, francuskich i polskich, które obficie w tekście cytuje, choć równolegle z pozycji historyka czuje niedosyt informacji, co tłumaczy tym, że szkic oparty jest na materiałach dostępnych tyl ko w warunkach emigracyjnych, więc tematu nie wyczerpuje. A jed nak udaje mu się starannie odmalować szturm Pragi, przywołać hor dy barbarzyńskiej wściekłości, które w ciągu kilku godzin pozbawiły życia 20 tysięcy ludzi, i przedstawić Suworowa jako monstrum, które w ciele małpy zamyka duszę rzeźnickiego psa i bawiąc się pośród koś ci uprzednio pomordowanych, delegację polską wita słowami: „Vivat i mir wieczysty z walecznym polskim narodem!”. Nic dziwnego, że pełen emocji tekst zaraz w listopadzie 1944 roku drukowano w nowojorskim „Tygodniku Polskim” redagowanym przez Lechonia i Wierzyńskiego, a w 1945 ukazał się w Londynie w formie książeczki (tym razem z nazwiskiem Grydzewskiego i przedmową Zygmunta Nowakowskiego). Na 150-lecie rzezi Pragi wychodzi też we Włoszech nakładem Oddziału Kultury i Prasy 2. Korpusu w serii Biblio teki „Orła Białego”. W tej samej serii redagowanej przez Jerzego Gied roycia, w Drukarni Polowej A.P.W. w Rzymie, Grydzewski pod swoim Marian Hemar, Grydz, w: Książka o Grydzewskim, s. 86. nazwiskiem wydał także 69-stronicową książkę Henryk Dąbrowski: wizerunek twórcy legionów polskich. Złożył w jeden tom pisma generała oraz teksty historyków i pisarzy o nim: Szymona Askenazego, Wacława Berenta, Józefa Drzewieckiego, Alfreda Młockiego, Adama Skałkow skiego oraz Stefana Żeromskiego. Przedmowę napisał gen. Władysław Anders. Anonimowo zabiera się za gromadzenie materiałów do anto logii. Tym razem ukazują się w wydawnictwie J. Rolls Book Co. Ltd., bo M.I. Kolin, jako że dotychczasowy edytor, z którym Grydzewski współpracował w ciągu lat, zakończył działalność, oraz w londyńskim Orbisie. Zbiory, w sumie 16 książek, od 1945 do 1947 roku, wychodziły sukcesywnie w dwóch seriach: Biblioteka „Wczoraj i Dziś” oraz Biblioteka „Ziemi Naszej”. Wystarczy wymienić tytuły, by zauważyć, jak sze roki był krąg zainteresowań Grydzewskiego, także chęć zapewnienia Polonii choćby namiastki polskiej kultury: Ojczyzna i wolność, Dyplomatyka i łowy, Święty płomień, Na angielskim brzegu, Wspomnienia i wspominki, Szósta kolumna (poświęcona Rosji), Na romantycznym szlaku, Kalejdoskop warszawski (reakcja na upadek powstania warszaw skiego i zniszczenie miasta, wypisy z dzieł 28 pisarzy), Niezłomni (Rej tan, Kościuszko, Dąbrowski, Pułaski, Poniatowski, Łukasiński, San guszko, Zawisza, Konarski, Wiśniowski, Traugutt, Okrzeja, Piłsudski), Postaci kobiece w prozie i malarstwie polskim (z 20 ilustracjami na od dzielnych planszach), Wspomnienia o Mickiewiczu, Jednodniówka Pisarzy Polskich. „A wiesz Ty, co z Polską będzie..?”, Magazyn rzeczy ciekawych i użytecznych. Duch gniazda, Pamiętnik wędrowca. Dziewczyna z Champs-Elysees, Biblioteka londyńska. Balast serdeczny, Almanach historyczno-literacki. Wiek klęski. Grydzewski antologie budował w ten sam sposób, dzieląc każdą z nich na dwie części: współczesną, czyli za mówione przez niego nowe teksty najczęściej dawnych współpracow ników tygodnika, oraz zawierającą archiwalne informacje wyszperane przez niego w bibliotece British Museum. Poszczególne tomy zaopa trzone są w bibliografię, krótkie biogramy autorów lub bohaterów szki ców oraz w ilustracje. Pracując nad antologiami, Grydzewski wciąż wierzył, że wkrótce wznowi „Wiadomości”. Przygotowywał się do tego, zbierając materiały. Miał ich pełne teki. Niektóre traciły aktualność, o te lepsze walczył, żeby ukazały się w którymś z wychodzących na emigracji pism. Naj częściej zanosił je do „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, którym kierował jego uniwersytecki kolega Jan Czarnocki, i wiele arty 187 Wizerunki Redaktor „Grydz” 188 Anna Augustyniak kułów z tek Grydzewskiego ukazywało się w druku, choć nie obywało się bez sprzeczek między redaktorami, np. w kontekście artykułu Fer dynanda Goetla: – Ludzie z kraju mają do niego pretensje – skrzywił się [Czarnocki], gdy Grydzewski położył mu rzecz na biurku. – Zarzucają Goetlowi zbytnią uległość wobec Niemców. – Nie czytałem ani jednego słowa, którego Goetel powinien by się wstydzić – zaoponował Grydzewski. – A prócz tego nie mogę nikogo osądzać za zachowanie się tam, gdzie sam nie byłem. Skąd mogę wiedzieć, jak ja bym wytrzymał piekło okupacji? Artykuł jest ciekawy, napisał go znakomity autor. To mi wystarcza. 2014 tom V W prasie polonijnej wojennych lat można znaleźć ponad 50 tekstów samego Grydzewskiego. Krył się pod pseudonimem Scrutator. O czym pisał w swoich rubrykach Polonica w książkach angielskich i Sprawy polskie w książkach angielskich? Były to recenzje nowości wydawniczych woluminów angielskich. Redaktor wyłuskiwał choćby drobiazgi z bro szur, pism, a nawet ulotek, jeśli mówiły o polskiej historii albo miały znaczenie dla współczesnych spraw naszego kraju. Marek Święcicki pi sał, że Grydzewski swoimi drapieżnymi oczami wyłapywał rzeczy na serio i błazeńskie, posępne i śmieszne, dowody erudycji i okazy igno rancji. Artykuły zamieszczał w nowojorskim „Tygodniku Polskim”, „Polsce Walczącej” redagowanej przez Tymona Terleckiego, „Orle Bia łym” wychodzącym we Włoszech, dwutygodniku „W drodze” i naj popularniejszej wśród londyńskiej emigracji gazecie „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, który jako „Dziennik Polski” na wyspach bry tyjskich ukazuje się do dnia dzisiejszego. Równolegle zaczął odnawiać kontakty z ocalałą z Holokaustu resztką rodziny i przyjaciół. Wysyłał listy, książki, ubrania i paczki do Polski, Szwecji, Francji i wszędzie tam, gdzie go o to proszono. Wypytywał o los matki, aż od kuzynki Zofii Wilczyńskiej, dostał informację: O Matce Twej wiem tylko tyle, że odzyskała przytomność i do ostatniej chwili otoczona była troskliwą opieką. [...] Ciesz się, że nie miałeś się o kogo martwić podczas wojny i teraz też nie obawiasz się o nikogo. Czy cała to prawda o życiu Grydzewskiego? Nie, bo liczba osób, o które się niepokoił, które wspomagał i które będzie wspierał przez resztę swojego życia, jest ogromna. Oszczędza na wszelkich wydatkach, Marek Święcicki, Liberał i apostazja, w: Książka o Grydzewskim, s. 238. List Zofii Wilczyńskiej z Paryża, 25 VII 1945. Redaktor „Grydz” 189 nie odkłada żadnych pieniędzy, nie zabezpiecza się na starość, śle pacz ki potrzebującym. Odnajdzie też wkrótce kuzynkę ze strony matki, młodszą od siebie o 26 lat Marię Rundo zwaną Tuśką, której rodzina na długo przed wojną zamieszkała na Złotej w kamienicy Grycendlerów. Po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego pisała do Grydzewskiego ze Szwecji, gdzie została skierowana na leczenie: Drogi Wuju, szczęśliwa jestem, że mam wreszcie okazję wyrazić Wujowi ogromną wdzięczność nie tylko w swoim imieniu, ale także i w imieniu matki i Basi za pomoc, jaką okazał nam Wuj przed wojną i w czasie wojny. [...] Nikt przecież z naszej rodziny oprócz Wuja nie interesował się nami tak serdecznie. Ja przede wszystkim jestem wdzięczna za książki, które zawsze były dla mnie naj większymi skarbami i najwięcej radości mi sprawiały. Słyszałam jeszcze w War szawie, że redagował Wuj za granicą jakieś pismo literackie, chciałabym wie dzieć, jakie to pismo i czy nadal wychodzi? Poza tym ciekawa jestem bardzo czy zamierza Wuj wrócić do kraju i jak ocenia się sytuację naszego państwa wśród Polaków w Londynie10. Koniec września 1945: Dzisiaj przysłano mi Twoje ostatnie listy. Mietku nie umiem Ci wyrazić w ja kim stopniu podniosły mnie one na duchu. Jestem po prostu upojona11. List Marii Rundo ze Szwecji, 10 V 1945. List Marii Rundo ze Szwecji, 25 IX 1945. 12 List Marii Rundo ze Szwecji, 20 XI 1945. 10 11 Wizerunki Maria dostaje wiadomość, że jej narzeczony pisarz, Tadeusz Bo rowski odnalazł się w Monachium. W czasie wojny oboje trafili do Au schwitz. W 1943 roku Maria wpadła w „kocioł” w mieszkaniu przy ulicy Grzybowskiej w Warszawie. Następnego dnia, w tym samym mieszka niu aresztowany został Tadeusz Borowski – szukał jej tam. Maria pi sze do Grydzewskiego, że korespondencja między Szwecją a terenami Rzeszy nie istnieje, więc drogą wojskową podała Borowskiemu adres wuja. „Wybacz mi moją bezczelność i jeśli Ci to nie sprawi trudności prześlij mi te listy, o ile dojdą do Ciebie”12. Grydzewski przesyła listy Borowskiego, który jest oszołomiony szczęściem z odnalezienia narze czonej. Jej pierwszy list umie na pamięć. Cieszy się, że po tylu latach i po tylu obozach koncentracyjnych znów będą razem, że Tuśka będzie jego żoną! A ona przebywa wciąż na leczeniu w Szwecji i u progu 1946 roku pisze do wuja: 190 Anna Augustyniak Dostałam list od matki. [...] Matka poświęciła Tobie obszerny ustęp w swo im liście. Pod względem uczuciowym stoi on na równi z hymnem starożytnych Egipcjan na cześć Nilu13. Odkłada pieniądze i kupuje dla Grydzewskiego prezent; przez zna jomego, który wyjeżdża do Anglii, podaje mu rękawiczki – to wszystko na co może sobie pozwolić. Grydzewski odpisuje, że podobają mu się i przesyła jej kolejne leki, pieniądze i „Wiadomości”, które znów zaczął wydawać. „Wiadomości” oczy na świat otwierają, mnie szczurowi z zaułka skandynaw skiego”14, 2014 tom V Ciekawa jestem, czy wyobrażasz sobie jakie znaczenie mają dla nas emigran tów „Wiadomości”. Mnie się zdaje, że większe niż wszystkie wydawnictwa razem wziąwszy. Chociaż ogłuchłam i oślepłam [pisze po tym, co przeżyła w obozie koncentracyjnym] „Wiadomości” budzą mnie zawsze15. Kontakt urywa się, gdy Maria wzywana przez narzeczonego wraca jednak do Polski, gdzie Borowski zaangażowany w komunizm decy duje się na pracę dla wywiadu. Oboje przeżyli Oświęcim dzięki Armii Czerwonej, to zaważyło na ich pozytywnym stosunku do Sowietów. Wierzą, że komunizm kiedyś ulegnie przeobrażeniu, że czas zbrodni przeminie. Gdy Maria w 1951 roku urodzi córkę Małgorzatę, Tadeusz odwiedzi ją w szpitalu, a po powrocie do domu popełni samobójstwo. Rok po wojnie, wraz z wypłynięciem na powierzchnię polskiego ty godnika, przed redaktorem Grydzewskim rozsunęła się ostatnia kur tyna. Tym razem będą to „Wiadomości” bezprzymiotnikowe. Winietę tytułową nowego pisma zaprojektował w 1946 roku Edward Burrett, angielski grafik i typograf. Była to karykatura Grydzewskiego w posta ci jamnika w kapeluszu, z egzemplarzem gazety w pysku. Pies „patrzył” redaktorskimi oczami. To trzecie wcielenie tygodnika kultywował bę dzie Grydzewski przez kolejnych 20 lat, aż do opanowującej go cho roby. A że przez całe życie był dla innych hojny, w trudnych chwilach, gdy znalazł się w szpitalu chorobą na wpół obezwładniony, nie zawiodą go polscy i żydowscy przyjaciele. Wspólnie wystosowali apel do świa ta – przemawiając do serc ludzi dobrej woli, proszą o wparcie finanso we niezbędne dla opieki nad redaktorem, który mimo dwóch udarów List Marii Rundo ze Szwecji, 2 I 1946. List Marii Rundo ze Szwecji, 24 VII 1946. 15 List Marii Rundo ze Szwecji, 1 VIII 1946. 13 14 Redaktor „Grydz” 191 i połowicznego paraliżu pozostaje w pełni władz umysłowych. W ten sposób Hemar, Sakowski, Raczyński, Wierzyński i Janta-Połczyński tworzą oficjalny fundusz „Opieki nad Grydzewskim”. Proszą o drobne datki, które złożyłyby się na 35 funtów tygodniowo. Tyle, ile w londyń skim zakładzie Braci Aleksjanów, kosztowało wówczas zapewnienie opieki lekarskiej i pielęgniarskiej Grydzewskiemu. Charytatywny czyn wspominał Hemar: Kiedy nasz apel poszedł w świat, odzew był zdumiewający. Ze wszystkich stron świata zaczęły przychodzić pieniądze, co więcej, deklaracje stałych wpłat comiesięcznych. Dalecy, dawni przyjaciel, znajomi i nieznajomi, wierni, gorliwi, z życzeniami poprawy, ze słowami modlitwy, wszyscy, tak jakby te „Wiadomoś ci” liczyły czytelników na dziesiątki, na setki tysięcy trzymali go przez trzy lata przy życiu16. Walka Grydzewskiego od początku choroby skazana była na niepowo dzenie. Kiedyś, w czasach warszawskich, dowcipny Hemar ułożył nagrob kową fraszkę dla Grydza: Nie płaczmy. Tutaj leży ostatni z Grydzewskich. On jest już korektorem „Wiadomości Niebieskich”17. Grydzewski był nagrobkiem wówczas zachwycony i dopowiadał jesz cze – Wydawca: Duch Święty. Redaktor: Grydzewski18. Teraz, w pokoiku szpitalnym, przypomniał sobie o fraszce i powiedział zupełnie poważnie, że oto nadszedł czas, żeby ją dać do druku... Po śmierci Grydzewskiego do redakcji „Wiadomości” z całego świa ta płynęły listy i telegramy kondolencyjne. Władysław Anders pisał: Z wielkim smutkiem dowiedziałem się o śmierci założyciela i redaktora „Wia domości”, śp. Mieczysława Grydzewskiego, wielkiego dziennikarza i publicysty. Oddaję hołd jego bezkompromisowej i nieugiętej walce o wolność Polski, którą prowadził w najcięższych nawet warunkach do końca swego życia. Marian Hemar, Grydz, w: Książka o Grydzewskim, s. 89. Tamże, s. 88. 18 Tamże. 16 17 Wizerunki Jan Nowak Jeziorański z Monachium pod smutnym wrażeniem śmierci doktora Grydzewskiego przesłał osieroconym „Wiadomościom” wyrazy głębokiego żalu od Rozgłośni Polskiej RWE. Egzekutywa Zjed 2014 tom V 192 Anna Augustyniak noczenia Narodowego piórem przewodniczącego Kazimierza Sabbata, premiera i prezydenta RP na uchodźstwie, łączyła się z powszechnym smutkiem emigracji polskiej, która wie najlepiej, jak wielką postacią był Grydzewski i jak nieprzemijające zasługi wniósł w życie narodu pozba wionego ojczyzny. Poeta Jan Rostworowski napisał, że nie znał wśród ludzi za granicą bardziej namiętnego Polaka i równocześnie oświe conego liberała, a też wrażliwego romantyka o żelaznych zasadach; „Umarł człowiek, którego kochałem i po którym płaczę”, dodał. Alek sander Moroz z północnej Anglii, czytelnik tygodnika, wstrząśnięty wieścią o śmierci redaktora, pisał, że zastanawiał się, czy ktokolwiek może dorównać temu niepospolitemu umysłowi i oddać należną mu daninę w postaci pochwał; „Może kiedyś, gdzieś, ktoś wypowie ostat nie słowo o nim, który swój kraj kochał i był mu oddany całym ser cem”, sumował. Józef Wittlin z Nowego Jorku odnotowywał, że zmarły był arką przymierza między dawnymi i młodymi laty; „Przerzucał on w Polsce mosty nad przepaściami, które dzieliły polityczne poglądy”. Kajetan Morawski pisał, że Grydzewski, opuszczając wojenną ojczy znę, kawałek Polski uniósł w sakwie i dzielił się nim z rozsianymi po świecie czytelnikami, jak wigilijnym opłatkiem. Karol Poznański, któ ry utworzył w Londynie Komitet Obywatelski Pomocy Uchodźcom Polskim, opłakiwał Grydza razem z psem; „Grydz był przyjacielem naszego wilka Ronniego, zawsze przynosił mu łakocie, choć kłócili śmy się często, ale lubiłem go bardzo”, notował. „Cóż to był za człowiek i cóż za centralna postać w kulturze polskiej bez mała przez pół wieku, pisarz i lekarz na obczyźnie” – pisał Wit Tarnawski. Natalią Czerniak wstrząsnęła wiadomość o śmierci redaktora: „Gorzkie uczucie pustki i utraty, bo i komu mam przesłać wyrazy współczucia? Żył i pracował samotnie, więc – kolegom, przyjaciołom, współpracownikom? Chyba najbardziej – nam czytelnikom”. Podobnie uzna inny czytelnik, Ma rian Axel: „Mam wrażenie, że to nie ja powinienem złożyć komuś kon dolencje, ale mnie się one należą”. Elżbieta Jeżycka z Montrealu, która z Armią Andersa przemierzyła cały szlak bojowy, donosiła, że choć nie wie czy redaktor był wierzący, zmówiła pacierz w jego intencji. Przy szły dziesiątki, setki kondolencji. Pisała Irena Krzywicka, Leopold Tyr mand Konstanty Jeleński i Miłosz. Józef Czapski z Maisons-Laffitte podsumuje: „Za każdym moim pobytem w Londynie spotykałem go, ale dopiero w ostatnich latach poznałem tego człowieka tak żarliwego i tak młodego, i tak ideowego”. Stefan Płoński z Caracas doda, że był Redaktor „Grydz” 193 Zbliżyłem się do dyskutujących i spojrzałem na nalepkę przyklejoną do ob dartego starego muru. Omal nie krzyknąłem na głos. Nalepka głosiła, że zmarł w Londynie Mieczysław Grydzewski. Nalepka zapowiadała odprawienie mszy św. za duszę zmarłego redaktora. Poszedłem na tę mszę św. i zauważyłem, że do grupki ludzi, których spotkałem przed kościołem dołączyło wielu innych, którzy w skupieniu i ciszy brali udział w żałobnym nabożeństwie. Wizerunki Grydzewski najwyższej klasy wyrazicielem wzniosłego zawołania „za naszą i waszą wolność”, na niekrwawym placu boju, jakim jest walka ideologiczna. Władysławowa Sikorska uzna, że zmarły był nie tylko płomiennym patriotą, lecz przede wszystkim wielkim arystokratą du cha. Przedwojenna aktorka, Kazimiera Skalska wiedziała, że był chory, ale „ważne było że wciąż żyje, istnieje między nami. Dzisiaj wspomi nam okres warszawski, nasze psie pokrewieństwo – bo nasze airedale teriery żeniły się...”. Kolekcjoner druków i sztuki rytowniczej Leopold Wellisz powie, że redaktor podtrzymywał ducha i opromieniał życie tysięcy Polaków na obczyźnie. Dla Biblioteki Polskiej w Londynie to strata jednego z najwierniejszych czytelników i przyjaciół – ubolewała Maria Danielewiczowa. Ks. Kamil Kantak z Bejrutu donosił, że za duszę śp. Grydzewskiego odprawił mszę świętą. Irena Bączkowska, która zadebiutowała w „Wiadomościach” opowiadaniem Jeziora, wy znała, że nigdy nie zapomni chwili, gdy w roku 1942 w Lizbonie po wyrwaniu się spod okupacji niemieckiej czytała „Wiadomości”, nie zapomni ani ich stanowiska, ani znacznie bardziej jasnego spojrzenia na rzeczywistość polską od tego, co głosili ci, którzy mieli wielki głos. Dla Zofii Malczewskiej z Montrealu, żony Rafała, strata Mieczysława Grydzewskiego była nie tylko jej startą, ale wszystkich Polaków, tak na emigracji, jak i w kraju, bo i tam jego wpływ mimo przeszkód docierał. Przyszły listy z Polski, większość niepodpisana, niektóre informowały o tym, że nawet w polskich gazetach pojawiły się wzmianki o śmierci Grydzewskiego. Ot, choćby „Polityka” z 17 stycznia 1970 dała krótką notkę o śmierci Grydzewskiego, założyciela „Skamandra” i „Wiado mości Literackich”, oczywiście przemilczając 30-letnią działalność redaktora na obczyźnie. Korespondenci z Polski donosili, że za duszę Grydzewskiego w kościele św. Marcina na Starym Mieście przy ulicy Piwnej odprawiono mszę św., podczas której zgromadziło się ponad sto osób. Paweł Łysak z Nowego Jorku dzielił się spostrzeżeniami z placu przed kościołem Zbawiciela, na którym bardzo żywo rozmawiała grup ka ludzi: 194 Anna Augustyniak Nekrologi ukazały się też w zagranicznej prasie. Już 15 stycznia 1970 brytyjski „Times” zamieścił niekonwencjonalną informację kondolen cyjną: Śmierć Grydzewskiego odczują jako wielką stratę setki poetów i pisarzy pol skich na wygnaniu, odmawiający powrotu do komunistycznej Polski. Dla nich „Wiadomości” pod redakcją Grydzewskiego stały się nie tylko miejscem, gdzie ich zdolności dochodziły do głosu, ale i ośrodkiem walki o wolność i swobodę wypowiedzi, ideały, których bojownikiem redaktor był przez całe życie w ciągu swej długiej służby literaturze polskiej. Rok 2014 Józef Maria Ruszar EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA Różewicza relacje z Bogiem Czy obraz Jezusa i Jego nauki w wierszach Tadeusza Różewicza to próba przełożenia sytuacji sprzed dwóch tysięcy lat, czy raczej drwina z chrześcijaństwa? Na pierwszy rzut oka – to ostatnie. Czytamy wiersz Widziałem Go z tomu zawsze fragment. recycling (1998) i otrzymujemy obraz kalekiej epifanii, ośmieszającej Jezusa, który przypomina odra żającego kloszarda, a może tylko papieża ubranego w zgrzebne stare sweterki i starą wycieraczkę, karykaturalnie imitujące szaty pontyfikal ne. Wszystko usytuowane jest w otoczeniu cywilizacyjnych odpadów, ilustrujących wielki duchowy śmietnik człowieka u schyłku XX wie ku. Opis degrengolady ludzkiej i duchowego ubóstwa skonstruowany został za pomocą podniosłego słownictwa, co nie tylko dziwi u Róże wicza, ale też potęguje wrażenie rozbieżności formy i treści, kontrast materii i ducha: spał na ławce z głową złożoną na plastykowej torbie płaszcz na nim był purpurowy podobny do starej wycieraczki na głowie miał czapkę uszatkę na dłoniach fioletowe rękawiczki z których wychodził palec wskazujący i ten drugi (zapomniałem jak się nazywa) zobaczyłem go w parku tom V 196 Józef Maria Ruszar między nagim drzewkiem przywiązanym do palika blaszaną puszką po piwie i podpaską zawieszoną na krzaku dzikiej róży ubrany w trzy swetry czarny biały i zielony (a wszystkie straciły kolor) spał spokojnie jak dziecko poczułem w sercu swoim (nie pomyślałem lecz poczułem) że to jest Namiestnik Jezusa na ziemi a może sam Syn Człowieczy chciałem go dotknąć i zapytać czy ty jesteś Piotr? ale ogarnęło mnie wielkie onieśmielenie i oniemiałem twarz miał zanurzoną w kłakach rudej brody chciałem go obudzić i spytać raz jeszcze co to jest prawda 2014 tom V pochyliłem się nad nimi poczułem zepsuty oddech z jamy ustnej a jednak coś mi mówiło że to jest Syn Człowieczy otworzył oczy i spojrzał na mnie zrozumiałem że wie wszystko EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA 197 odchodziłem pomieszany oddalałem się uciekałem w domu umyłem ręce Zdegradowana Ewangelia Pierwsza, literalna interpretacja, która zakłada szyderstwo, powia da, że być może jest to obraz słusznej ucieczki od marnej cywilizacji i na tym polega głęboka wiedza kloszarda, żebraka, który pańskim ge stem odrzuca blichtr tego świata, by dotknąć żywej egzystencji poza za przedaną złotemu cielcowi społecznością. W takim odczytaniu utwór ten wpisywałby się w cykl wymierzony w moralno-intelektualno-eg zystencjalną nędzę współczesności pozbawionej Boga – tym razem z dodatkiem zdegradowanych ewangelicznych i kościelnych rekwizy tów, karykaturalnie odciskających swą dawną świetność i wzniosłość w wulgarnej formie, czy też „foremce”, by użyć słowa samego poety. Purpura Zbawiciela, do której przywiązani są wierni, zamieniona została na starą wycieraczkę. Czapka uszatka i dziurawe fioletowe rę kawiczki są karykaturalnymi atrybutami ikonograficznymi portretów papieży i kardynałów. Widać, że Różewicz, historyk sztuki, ma pod powiekami portrety Juliusza II pędzla Rafaela i Tycjana. Przywoła nie znanych płócien pozwala poecie liczyć na skojarzenie czytelnicze, dzięki czemu aluzje do dostojności znajdą swój kontrast w opisywanej nędzy. Trzy kolory sweterków mają prawo kojarzyć się z podstawowy mi barwami szat liturgicznych. Także sceneria w wierszu przywołuje Wzgórze Czaszki (czaszkę symbolizuje tu chyba puszka po piwie), które Oryginalny portret Juliusza II, jako zmęczonego, brodatego starca (broda zapusz czona na znak pokuty za utratę Bolonii) znajduje się w londyńskiej National Gallery. Inne, podobne portrety można zobaczyć w Uffici (płótno przypisywane Tycjanowi) czy Palazzo Pitti (kopia nieznanego malarza) we Florencji (za: Alexander Auf der Heyde, National Gallery London, wyd. HPS, 2007). Różewicz wymienia trzy z podstawowych czterech kolorów szat liturgicznych. Bia ły ornat używany jest w mszach Okresu Wielkanocnego i Narodzenia Pańskiego oraz w święta i wspomnienia Chrystusa Pana, w święta maryjne oraz gdy święty nie był mę czennikiem. Zielony – to kolor szat w okresie „zwykłym” (per annum). Czarny kolor uży wany jest w mszach pogrzebowych oraz w Wielki Piątek (a raczej był, bo obecnie częściej zastępowany jest kolorem fioletowym, ale należy przypuszczać, że Różewicz kolory szat liturgicznych pamięta z dzieciństwa). Ciekawe, że poeta nie wymienił koloru męki, czyli Wizerunki 198 Józef Maria Ruszar 2014 tom V było pozamiejskim śmietnikiem, zdegradowanym miejscem kaźni nie wolników i przestępców, ponieważ terenu miasta nie wolno było kalać brudną krwią. Zamienić chustę Weroniki na podpaskę – to ze strony autora prowokacja. Nagie drzewko przywiązane do palika dałoby się w tym kontekście odczytać jako obraz genealogicznego drzewa Jessego i jego ostatniej gałęzi czy też drzewa krzyża, ale jakoś rachitycznego, zbyt słabego, by unieść owoc zbawienia. Nawet dzika róża przywołuje religijną i kościelną symbolikę, nasuwając obraz Marii cierpiącej pod krzyżem. Nic w tym wierszu nie jest przypadkowe, każdy obraz „śmieciowego świata” ma odnośny symbol w Ewangelii lub może być tak zinterpre towany, jednak wszystkie elementy świata wyłaniającego się z utworu Różewicza występują w formie silnie zdegenerowanej, brudnej, wręcz obrzydliwej czy odrażającej. Nic dziwnego, że spotkanie ze współcze snym Jezusem (Synem Człowieczym lub jego Namiestnikiem, Pio czerwonego (w Liturgii Męki Pańskiej, męczenników i apostołów, Zesłania Ducha Świę tego). To przypuszczenie należy do najbardziej ryzykownych, ale wydaje się, że jest uza sadnione ogólną tendencją do „podmieniania” elementów tradycji Męki Pańskiej na za mienniki współczesnego „śmieciowego świata”. Róża ma w chrześcijaństwie bardzo wiele odczytań symbolicznych. Czerwona róża jest symbolem męczeństwa, w szczególności Jezusa na krzyżu: jej kolor i pięciokrotność okwiatu mają mieć związek z pięcioma ranami Chrystusa, a kolce nawiązują do korony cierniowej. Róża, jako delikatny kwiat wyrastający spośród kolców, jest także symbolem Marii jako osoby niepokalanie poczętej wśród grzeszników. Jednym z określeń Marii jest przecież Róża Syjonu, innym – pojawiającym się w litanii loretańskiej – Róża Duchowna (Rosa Mystica), co może być również nawiązaniem do pojawiającej się w Pieśni nad pieśniami róży Saronu. Jest to przeciwieństwo innego znaczenia róży – symbolu przemijania rzeczy doczesnych. Symbolika róży dała również początek chrześcijańskiemu różańcowi (zob. na ten temat Józef Marecki, Lucyna Rotter, Symbolika roślin: heraldyka i symbolika chrześcijańska, Kraków 2007). Kwiat ten ma także rozbudowaną symbolikę w kulturze europejskiej (zob. Pierre Grimal, Słownik mitologii greckiej i rzymskiej, Wrocław 2008). Kwiat róży był wielokroć przywoływany w poezji młodopolskiej – jako symbol przemi jania, nietrwałości i śmierci. W wierszu Herberta z kolei emfaza pada na kolce krzaka dzikiej róży, które można czytać jako znaki podniety do męczeństwa i wyrzeczenia. Nowy Testament właściwie wymiennie używa określeń Syn Człowieczy i Syn Boży (mesjańskie tytuły Jezusa, wskazujące na szczególny związek Pomazańca – Chrystusa z Ojcem Niebieskim), mówiące o istotnej relacji Boga do człowieka oraz niezwykłym wydarzeniu, jakim jest Wcielenie. W Starym Testamencie tytuł Syn Boży przybiera róż ne znaczenia. W liczbie mnogiej odnosi się do tych, którzy stanowią orszak Jahwe, jemu służą i są jego wysłannikami, a pierwszymi synami w historii świata byli Kain i Abel (co wskazuje na ciągłą jeszcze bliskość ludzi i Boga). Także upadli aniołowie w księgach apo kryficznych (Księga Henocha) nazwani są Synami Bożymi. EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA 199 trem) kończy się higienicznym zabiegiem. Taka antyreligijna lektura jest spójna i dałaby się uzasadnić, gdyby nie istotne elementy wiersza, które prowokują interpretatora, nakazując dalsze poszukiwania sensu. Chrystus i apostołowie w garniturach Tak na przykład przedstawia odmowę religijną współczesnego Jonasza Zbigniew Herbert w wierszu Jonasz z tomu Studium przedmiotu. Piszę o tym w książce Stróż brata swego. Zasada odpowiedzialności w liryce Zbigniewa Herberta, Lublin 2004, s. 115-118. Wizerunki Jeśli zaś przeciwnie, przyjmiemy, że wiersz nie ma na celu poniże nia chrześcijan i wiary, to staje się on wirtuozerskim przeniesieniem realiów z czasów Jezusa na dzień dzisiejszy, zabiegiem przydatnym w katechezie, homiletyce i innych działaniach duszpasterskich Kościo ła. Mogłoby to być świadectwo współczesnego Piłata, jakiś rodzaj ne gatywnej epifanii człowieka, który ucieka od przesłania Ewangelii lub ucieka jak Jonasz skrywający się przed niebezpieczną misją. Co „po czuł w sercu swoim” bohater wiersza, domniemany Piłat XX czy XXI wieku, wyraźnie odwołujący się do biblijnego pojęcia serca poznające go Boga, a jednocześnie odrzucający myśl spekulatywną? Zacznijmy od uwagi biograficznej. Tadeusz Różewicz ukończył his torię sztuki, a – jak sam powiada – pół życia spędził w galeriach i mu zeach. Jest mu więc znany zwyczaj dawnych artystów (przynajmniej do czasów renesansu i baroku) przedstawiania Jezusa jako im współ czesnego. Nie jest przypadkiem, że także na podstawie obrazów reli gijnych można badać zmianę mody i ubioru na przykład w średnio wiecznych krajach włoskich czy niemieckich. Dopiero później pojawiła się idea „historycznego”, a raczej – jak by powiedział Nietzsche – anty kwarycznego malowania postaci biblijnych. W XX wieku nastąpił po wrót do tego rodzaju praktyk, ale traktowany już raczej jako rzadka pozytywna prowokacja, której celem jest uzmysłowienie konieczności wcielania Ewangelii w każdych czasach, a więc także dziś, tu i teraz. Na ogół jednak intencją artysty jest wyrażenie malarskimi środkami kerygmatycznej prawdy, że nauki ewangeliczne nie są czymś historycz nym, zamkniętym, lecz aktualnym i żywym. Różewicz stosuje technikę, którą można nazwać epifanią negatyw ną, to znaczy taką, gdzie sacrum przejawia się nie w mocy, potędze i chwale, lecz w słabości, upadku, a nawet upodleniu Zbawiciela. Do 200 Józef Maria Ruszar mniemany Namiestnik Piotr to nie wyzłocony, przedstawiony w litur gicznych szatach papież z dekoracyjnych obrazów Rafaela czy Tycjana, ale łachudra i obszarpaniec, po prostu brudny, zapijaczony, cuchnący wódką włóczęga z dołów społecznych. Nawet jeśli to Syn Człowieczy, pokazany jest jako postać dość odrażająca, z którą kontakt wymaga ablucji. Obraz w wierszu byłby więc w takim kontekście uwspółcześ nioną wersją istoty spotkania sprzed dwóch tysięcy lat: rzymskiego arystokraty z kłębiącą się żydowską hołotą, która niespodziewanie przywiodła przed jego oblicze brudnego, poturbowanego i spoconego od modlitw obszarpańca, który podawał się za Syna samego Boga. Piłat był człowiekiem wykształconym i wiedział, choćby od Home ra, że olimpijscy bogowie miewali kontakty z ziemiankami, ale w ta kich wypadkach ich owoc zwykle dziedziczył po boskiej części stadła jakieś nadzwyczajne moce i piękno. Tymczasem podsądny nie wyglą dał dostojnie, nie mówiąc już o tym, że ten dziwny bóg Hebrajczyków podobno miał inne obyczaje, a na dodatek brak mu ciała, bo – jak mó wią – jest wyłącznie duchem (tu wiedza Namiestnika może nie była głęboka, ale przecież nie mogła zbytnio odbiegać od stanu rzeczywis tego, wszak cesarski wywiad dysponował obszerną dokumentacją na temat zwyczajów i religii poddanych ludów). Na skutek estetyzacji Męki Pańskiej nie bierzemy pod uwagę szkaradności sytuacji, z jaką miał do czynienia wysoki urzędnik rzymski, który skazywał jakiegoś brudnego i groteskowego proroka pogardzanego ludu, śmierdzącego potem, krwią i kurzem, zmaltretowanego i pociesznie przystrojonego w purpurowy płaszcz, który – ku uciesze gawiedzi – zafundował mu Herod. Ikonografia męki Pańskiej, a także teologiczne wywyższenie Syna Bożego, spowodowały, że współcześni chrześcijanie na ogół nie są świadomi ani prawdziwego okrucieństwa, ani sytuacyjnego poniżenia Jezusa. Zauważmy, że Jezus został pierwotnie odesłany do króla żydowskiego, który na po śmiewisko kazał go ubrać w „lśniący płaszcz”, a przed Piłatem stanął dwa razy (Łk 23, 1‑16; Mt 27, 1-31; Mk 15, 1-20; J 18, 28-19, 16). Wszystkie przytaczane w tym artykule cytaty z Pisma Świętego podaję za: Biblia Tysiąclecia, Poznań 2003. Wczesne chrześcijaństwo nie uprawiało werystycznej sztuki i akcentowało Chrystu sa zwyciężającego śmierć, co nadal jest aktualne w sztuce prawosławia. Ale nawet z naj bardziej okrutnie namalowanych scen ukrzyżowania czy biczowania płynie ku odbiorcy piękno malowanych obrazów, które zmienia psychiczny odbiór krwawych wydarzeń. To mam na myśli, pisząc o estetyzacji Męki Pańskiej. I Różewicz, i Herbert należeli do poe tów, którzy rozumieli tę dwuznaczność każdej sztuki przedstawiającej zło i okrucieństwo. 2014 tom V EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA 201 Współczesny Piłat, jeśli tak określimy bohatera wiersza Tadeusza Ró żewicza, odnosi równie przykre wrażenia z kontaktu z domniemanym Synem Bożym, co prowadzi do końcowego umycia rąk. Gest formalnie ma inne znaczenie – jest zmyciem śladów odrażającego spotkania, ale swoją wagą wykracza poza możliwość li tylko dosłownej interpretacji. Bo zauważmy, że bohater wcale nie miał fizycznego kontaktu z brud nym kloszardem, któremu zadał identyczne pytanie jak dwa tysiące lat temu. Nie jest to więc zabieg higieniczny, lecz symboliczny – powtórka „gestu Piłata”, czyli odmowa współudziału, odmowa odpowiedzial ności, odmowa przyjęcia przesłania. Tyle że inaczej wygląda jego ius gladii, jego prawo miecza: może skazać współczesnego Jezusa tylko na śmierć cywilną, na odtrącenie, ale nie wysłać do pretorium ku uciesze żołnierzy. Czy jest to wiersz „religijny”? Z całą pewnością tak, jeśli nie upie ramy się, by przypisywać go konkretnemu wyznaniu, bo przecież jego zakorzenienie w nauce chrześcijańskiej jest bezsporne. Mamy do czy nienia z opisem współczesnego doświadczenia odmowy przyjęcia za sad Ewangelii, a konkretnie uznania w każdym człowieku „bliźniego swego”, co jest istotą przesłania Jezusa, wyrażoną w pouczeniu, które Chrystus skierował do uczonego w Prawie, gdzie miłość do Jahwe i mi łość do człowieka zostały zrównane (por. Łk 10, 25-29; Mt 22, 35-40; Mk 12, 28-34). Takie wyznanie mógłby złożyć niejeden wierzący i prak tykujący chrześcijanin, człowiek sprawiedliwy i religijnie wykształcony oraz niezakłamany w swojej wierze. W tym sensie nie jest z mojej stro ny żartem czy prowokacją stwierdzenie, że wiersz mógłby być „pomocą duszpasterską” w przygotowaniu do rachunku sumienia gorliwego wy znawcy, aby uświadomić mu grzech braku miłości bliźniego. Że tak zo stał pomyślany, nie ulega wątpliwości, mimo jego wyzywającego stylu wypowiedzi, stojącego w sprzeczności ze zwykle słodkawą modłą wy powiedzią kaznodziejów i katechetów. Wierszem Widziałem Go Różewicz prowokuje wiernych, nie jest to jednak pustota „artystycznych prowokacji” obrażających chrześcijan (krzyż w moczu, darcie Biblii, genitalia na krzyżu itp. chece). Prze ciwnie. Nie ma w nim swawoli i frywolności, lecz śmiertelna powaga Wizerunki W obliczu Sądu Ostatecznego 202 Józef Maria Ruszar 2014 tom V i zarzut. Wskazuje się tu na praktyczne odrzucenie niegodnego członka sytej społeczności, przy deklarowanej chrześcijańskiej miłości bliźnie go. Punktów stycznych z nauką Jezusa można w wierszu znaleźć wiele, jak choćby aluzję do spotkania z bogatym młodzieńcem, który spełniał wszystkie warunki bogobojności, ale przeląkł się wezwania do rozdania wszystkiego ubogim i podążenia za Jezusem.Najważniejszym kontek stem utworu Różewicza jest jednak pouczenie o Sądzie Ostatecznym, na którym zostaną zadane pytania o spotkaniu Syna Człowieczego, a sprawiedliwi podsądni zdziwią się: „Kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? Albo spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy wi dzieliśmy Cię [...] nagim i przyodzialiśmy Cię? [...] A Król im odpowie: Zaprawdę, powiadam wam: wszystko co uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (całość pouczenia: Mt 25, 31‑44). Jest to ten fragment Ewangelii, który wyjaśnia istotę naśladow nictwa Jezusa jako praktykowanie miłości bliźniego10 i przedstawia kryteria Sądu Ostatecznego. To dlatego bohater wiersza – Różewicz pi sze o tym wprost – odchodzi „pomieszany”, tak bowiem objawia się kontakt z bóstwem, ale tak też odszedł ewangeliczny młodzieniec, któ Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: „Pójdźcie, błogosławieni u Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane dla was od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście mnie; byłem chory, a odwiedziliście mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie”. Wówczas zapytają sprawiedliwi: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? Albo spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię lub nagim i przyodzialiśmy Cię”. Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?” A Król im odpowie: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 34-40). 10 Poniekąd jest to także nawiązanie do Lévinasa, który powiada, że Inny, czyli bliźni, objawiając swoją Twarz, staje się naszym Nauczycielem i onieśmiela epifanią swej Twarzy. W późnych wierszach Różewicza Lévinas jest często obecny jako ten, który „ukradł mu Twarz” (wyrażenie z tempus fugit, ze zbioru Wyjście). W tym „śmieciowym poemacie” znajdujemy też liczne odniesienia do filozofii dialogu i jej przedstawicieli, często wymie nianych z nazwiska (Buber, Rosenzweig, Lévinas). Bonhöfferowi poświęcony jest wiersz nauka chodzenia (także z tomu Wyjście). Związki poezji Różewicza z filozofią dialogu analizuję w niepublikowanej tu części szkicu. EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA 203 remu żal było wyrzec się odziedziczonych bogactw11. Pomieszanie jest jednak przede wszystkim wynikiem odmowy solidarności z potrzebu jącym bliźnim. Nie zapominajmy, jakie są konsekwencje tego rodzaju postawy: odrzucenie na wieki. Mówiąc językiem teologii: wieczne po tępienie. Oto poetyckie rozeznanie dla „śmieciowego świata”. * Analiza i interpretacja wiersza Widziałem Go nie może uciec od co najmniej dwóch kontekstów. Pierwszy jest natury biograficznej. Tade usz Różewicz żył lat 90 z okładem, z czego przez ponad 70 lat pisał wiersze. Uchodził wprawdzie za czołowego polskiego poetę-ateistę (co zresztą spowodowało jego kąśliwą uwagę w wierszu poświęconym Ja nowi XXIII, Jest taki pomnik12), ale przez ten długi twórczy okres swego życia napisał dziesiątki wierszy odwołujących się, w taki czy inny spo sób, do Boga. Były to bardzo różne etapy i wyrażały różnorakie emocje. Jako kilkunastoletni gimnazjalista pisywał wiersze stricte religijne i niezbyt oryginalne do Matki Boskiej. Jako młodzieniec dwudziesto paroletni, oszukany przez Boga i ludzi, postanawia zabić Pana Zastę pów i w wierszu Kuglarz świętości13 narzeka, że słowa są zbyt słabe, aby śmiertelnie ugodzić Boga (z kontekstu wynika, że chodzi o Boga His torii, tak jak rozumieli Go Izraelici w Starym Testamencie). Niemniej jednak próbuje Go zabić, czego wyrazem jest kilka tomików wierszy 11 „On zaś, gdy to usłyszał, mocno się zasmucił, gdyż był bardzo bogaty” (Łk 18, 18-23, Mt 19, 16-22; Mk 10, 17-22). 12 Papież Jan XXIII, a ściślej jego koszmarny pomnik we Wrocławiu, błogosławi poe cie jeszcze zanim został ogłoszony świętym Kościoła katolickiego: błogosławisz mi Tadeuszowi Judzie z Radomska o którym mówią że jest „ateistą” ciągle mnie pytają co pan myśli o Bogu a ja im odpowiadam nieważne jest co ja myślę o Bogu ale co Bóg myśli o mnie (UZ, X, 148). 13 Wiersz nie wszedł do żadnego tomiku poety, ale został przytoczony w monografii Tadeusza Drewnowskiego: Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza, Warszawa 1990, s. 71-72. Wizerunki ale mój Dobry Papieżu jaki tam ze mnie ateista 204 Józef Maria Ruszar z lat 40. i 50., w tym sławne wiersze jak Niepokój i Ocalenie z tomu Niepokój. Krótko mówiąc, przez kilkanaście lat od zakończenia wojny w twórczości tej dominuje uraza i chęć odwetu za klęskę, która spotka ła poetę, jego rodzinę (śmierć ukochanego brata Janusza) i Polskę. Ale już od lat 60. w kolejnych tomach pojawiają się wiersze wyrażające żal za utraconym Bogiem, smutek z powodu przerwanego kontaktu z Oj cem. Im starszy poeta, tym żal większy, a wyznania bardziej osobiście sformułowane. Poza tym zmienia się figura Boga: to już nie starotesta mentowy Pan Historii, ale ewangeliczny Ojciec, za którym się tęskni, oraz Jezus to pojawiający się, to znikający z oczu. Pesymizm poety wy raża się przede wszystkim figurą opuszczenia. W przypadku tej konkretnej analizy, kontekstem jest także większa całość – przygotowywana przeze mnie książka analizująca biblijne mo tywy i metafory w twórczości Różewicza. Bo trzeba powiedzieć (a nie wielkie rozmiary tego szkicu powodują, że nie można tu przeprowadzić szczegółowego dowodu), że Różewicz jest jednym z najbardziej zanu rzonych w Biblii poetów polskich XX wieku (a może nie tylko ostatnie go stulecia). Co więcej, mamy do czynienia z dogłębnym przeżyciem i zrozumieniem Ewangelii, a nie tylko z operowaniem toposami, arche typami czy figurami biblijnymi. Rok 2014 Wojciech Ligęza Między Polską a światem Rozmowa z Kasprem Pawlikowskim Wojciech Ligęza: Chciałbym rozpocząć naszą rozmowę od czasów medyckich. Istnieją obrazy przechowywane w pamięci, które od dzieciństwa towarzyszą nam przez całe życie. Czy w Twoim przypadku tak się też zdarza? Kasper Pawlikowski: Oczywiście, że są takie zapisy w pamięci, często kojarzone z wizualnymi doznaniami, na które nakładają się doznania innych zmysłów i uczucia – bojaźni czy przyjemności. Jakie to wyobra żenia? Przede wszystkim powraca obraz wielkiej swobody – zwyczajnej, fizycznej, czyli przestrzeń dużego parku, ale z drugiej strony ta swobo da blisko graniczy z samotnością. Nie miałem kolegów w moim wieku, tylko dwie siostry. Ojciec był porywczy i zasadniczy, matka mniej, ale utrzymywał się dystans między mną a rodzicami, tak że nie zawsze mały Kasper mógł dzielić się z nimi tym, co przeżywał i o czym myślał. Inna rzecz to relacje między dworem w Medyce a światem zewnętrznym. Mó wiło się o sąsiedztwie, ale sąsiedztwo oznaczało następny majątek, dwór i zamieszkującą tam rodzinę. Zwykle ci ludzie nie żyli z nami w bez pośredniej bliskości. Byłem tego świadomy dość wcześnie, a głębsze rozumienie przyszło z czasem. Powiedzmy więc o doświadczeniu gra nic. Dwa obrazy – swobody i samotności – zakodowały się w pamięci. WL: Powiedziałeś po Proustowsku o smaku i wrażeniach wizualnych. Czy był to jakiś odpowiednik magdalenki maczanej w herbacie czy raczej obraz ogrodu-labiryntu, w którym dziecko odkrywało świat? KP: Czy masz na myśli przestrzeń międzyludzką, relacje z ludźmi, z któ rymi – pomimo samotności – się spotykałem? Bo przecież był ogrod nik, był stróż, a także przyjeżdżający z wizytą sąsiedzi... WL: Myślałem o przestrzeni dworu, parku i okolicy, ale także o przestrzeni międzyludzkiej, która nas kształtuje. tom V 2014 tom V 206 Wojciech Ligęza KP: To się mocno utrwala w postaci pytań – kim jesteśmy w odniesie niu do rodziny, jakie miejsce tam zajmujemy. Potrzebna jest tutaj kul turalna charakterystyka, świadomość, że ktoś w rodzinie pisze, a ktoś inny maluje. Pokolenia wstecz mają również znaczenie, by dać przy kład dziadka Jana Gwalberta... Odczuwałem to silnie i myślałem o tym później – w latach szkolnych, że jesteśmy bogaci kulturowo. Odkrywa łem czytanki oraz historie w podręcznikach, w których wkład istotny miały osoby z rodziny. Nie wiem, czy odpowiedziałem na pytanie? WL: Tak, tak. Kultura w rodzinie. To nas prowadzi w stronę ciekawego zagadnienia. Czy odczuwałeś swoją inność? Nie powiem, że to była pozycja uprzywilejowana, ale jednak wzrastałeś w Medyce, miejscu szczególnym i nawet jeśli nie będziemy używać górnolotnych sformułowań, trzeba podkreślić, że był to ważny ośrodek kultury. Jak to na Ciebie oddziaływało? KP: Między rodzeństwem pojawiła się różnica. Otóż moja siostra była od wczesnego dzieciństwa zainteresowana sprawami intelektu, nie tylko książkami oraz ideami, ale też zagadnieniami religii, natomiast ja, który cierpiałem na dysleksję, miałem poczucie, że jej nie dorównuję. I to szło za mną przez jakiś czas, ale kiedy opuściłem dom i znalazłem się w szkole, i kiedy – po jej ukończeniu – zaczęła się wojna, „inność” była tym, co dodawało mi sił. Dysleksja – głupstwo, gdyż dość wcześ nie przyszło zrozumienie pewnych fenomenów społecznych. Później przeprowadziło mnie to przez wiele kultur, których doświadczyłem – szczęśliwie. WL: Rozwinąć warto poprzednią kwestię: gdy weźmiemy do ręki podręcz nik Balickiego i Maykowskiego „Mówią wieki”, to okaże się, że w programie szkolnym umieszczone zostały teksty z kręgu Twojej rodziny. Jak się to odbiera, jak to odbierali koledzy? KP: Z zażenowaniem. Nie lubiłem się nigdy chwalić, ale poczucie, gdzie jestem, skąd pochodzę, było ważne. Koledzy czytali. Pojawiało się naz wisko Beaty Obertyńskiej, która o jakimś nurku pisała czy o czymś innym, nie tylko zresztą Obertyńskiej, ale i moje własne – za sprawą dziadka czy pradziadka. Zażenowanie, ale wewnętrznie przyjemne... WL: Wtedy podręcznik nie jest abstrakcją ani czymś nieludzkim, bo przemawia głosami najbliższych. KP: Tak. WL: Czy, wyłączając rodzinę, zapamiętałeś wybitne osobowości, które bywały w Medyce? KP: O tak. Pamiętam osoby raczej wzrokowo niż celebralnie. Oczywiś cie o tym, że byli wybitni, dowiedziałem się o wiele później, częściowo z zapisów rodzinnych. Natomiast sylwetki niektórych z nich zapisały mi się całkiem wyraźnie. Byli między innymi Stanisław Wyrzykowski1, Józef Retinger2, Stanisław Stroński3, Władysław Szafer4, Stanisław Głą biński5, Stanisław Pigoń6, Stanisław Wasylewski7, Stanisław Grabski8, pani Marusia Kasprowiczowa9, Rozwadowski, syn generała10. WL: Medyka to mógłby być temat dłuższej rozmowy, ale musimy dążyć do uzyskania obrazu całości. Trwał pewien ład, zdawałoby się, odwieczny. Tradycyjny sposób życia polskiego oparty na wzorach kultury ziemiańskiej i postziemiańskiej istniał bardzo długo i nagle się skończył. Czy zapamiętałeś moment graniczny? KP: Mówisz o końcu, czyli o kataklizmie wojny... Mój ojciec11 był zie mianinem de facto, bo się zajmował majątkiem, ale jego przygotowanie teoretyczne było niewielkie; przez jakiś czas przebywał w Dublanach u swojego ojca i tam zyskał pewne doświadczenie. Oni wszyscy, włą czywszy ojca i dziadka, mieli umysły eklektyczne i zainteresowania bardzo szerokie. Najlepszy dowód, że mój dziadek Jan Gwalbert12 – ekonomista i rolnik, pisał o nawozach i hodowli byków, lecz skończył wiadomo na czym – na mistyce Słowackiego. Mój ojciec tak samo: pro wadził gospodarstwo (włączał się w procesy ekonomiczne kraju), a pa sją jego była literatura, poezja oraz kolekcjonerstwo archiwaliów. Dziadkowie mieli duży wpływ na moje wychowanie. Starali się zwracać uwagę na tematykę społeczną i, by mnie z nią oswoić, dziadek kazał sobie czytać artykuły w prasie. Ja zaś strasznie dukałem i wsty dziłem się, że nie potrafię czytać płynnie. Przygotowywali mnie do roli, jaką miałem odegrać w społeczeństwie, jakakolwiek by ona była. Przyszedł krach i wszystko oczywiście wzięło w łeb. Jak dzieciństwo i przeszłość wpłynęły na zachowania w innym otoczeniu, najpierw w dalszej rodzinie – z zaboru pruskiego, potem we Włoszech i w kolej nych miejscach? To mnie uposażyło w siłę wewnętrzną. Nie miałem kompleksów, że nie jestem dosyć dobry. Może jedynie w Anglii czułem się niepewnie: umysł pracował na poziomie osiemnastolatka, podczas gdy język – na poziomie piątej klasy szkoły powszechnej (śmiech). To sprawiało pewną trudność, ale uposażenie wzięte z domu, o którym mówiłem, dawało mi „szwung” – by tak to nazwać, i siłę przebicia. WL: Chciałbym Cię zapytać o wyjazd z Medyki. Jak odbyła się ewa kuacja dworu, ale też – jak zapamiętałeś zamknięcie pewnego etapu ży- 207 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 208 Wojciech Ligęza cia? Ruszyłeś w szeroki świat. Jak to się przedstawiało od strony faktografii? KP: To pamiętam dokładnie. Zawsze mnie to uderzało, że ojciec, który mieszkał i pracował w Medyce, miał swoje archiwum złożone w czte rech dużych skrzyniach z dykty. Wyobraź sobie, były tam półki, ale też wieczka, które można było przykręcić i od razu skrzynie zabrać. Do Medyki wróciłem na początku wojny, bo wcześniej przebywałem w Zakopanem (z powodu choroby straciłem jeden rok gimnazjum). Gdy nadciągnęło zagrożenie, w ciągu jednego dnia skrzynie zostały zaśrubowane i załadowane na wóz drabiniasty, który ojciec wziął z fol warku – i w cztery konie wyjechaliśmy z domu. Pamiętam, że ojciec dokładał na wóz jeszcze różne rzeczy, na przykład sztandar Lelewela z powstania styczniowego oraz co cenniejsze pamiątki kultury. Srebra, biżuteria i inne cenne przedmioty zostały. Nie było wiadomo, co się zdarzy. Zatem wyjeżdżaliśmy dla bezpieczeństwa w nieznane. Wozem drabiniastym dotarliśmy do Lwowa. Po drodze jedno koło u wozu po psuło się i trzeba było pojazd reperować. Podróż trwała ze dwa dni... We Lwowie powstało pytanie, dokąd najbezpieczniej dowieźć archi wum i gdzie je złożyć. Zaświecie, dom Wolskich, to znaczy mojej matki i Beaty Obertyń skiej, nie było miejscem wystarczająco bezpiecznym. Dom prywatny to jednak nie to samo, co instytucja. Rodzina była związana przez wiele dziesiątków lat, jeżeli nie przez stulecie, z Zakładem Ossolińskich, tam więc konie dociągnęły wóz drabiniasty i w podziemiach Ossolineum skrzynie zostały złożone. Parę dni później ojciec wyjechał za granicę. WL: A jakie były Twoje dalsze losy? KP: Zostałem we Lwowie – na Zaświeciu, które było miejscem na uboczu, względnie bezpiecznym dla ludzi. Zjechały tam różne osoby z rodziny i znajomi, przeważnie z prowincji. Ciotka Beata przyjechała z Odnowa, gdzie przebywała przez lato, Bączkowscy – ze swojego ma jątku, Romanowscy, Cieleccy oraz tacy czy inni. Duży dom pomieścił nas wszystkich. Przebywaliśmy tam niecały rok, z tym że w czasie pierwszych dni wojny i bombardowania przenieśliśmy się do naszych znajomych – rodziny Czartoryskich na ulicy Długosza. Była to liczna rodzina, do której z kolei ściągnęli różni ich znajomi. Nazwisko Reyów z liczną dzieciarnią utkwiło mi w pamięci. Dla dodania sobie odwagi przez dziesięć dni mieszkaliśmy razem. Tam staliśmy się świadkami szokującego wkroczenia armii sowieckiej, którego się nikt nie spodzie wał. Ten pierwszy dramat przeżyłem dogłębnie. Niebawem wróciliśmy na Zaświecie. Tak zakończył się dla mnie etap wolnej Polski i mojego dzieciństwa. WL: Zamknięcie Medyki i przewiezienie archiwum przypomina opis opuszczenia przez Beatę Obertyńską dworu w Odnowie. Od tego epizodu zaczyna się „W domu niewoli”. Ale pytam o coś innego. Pojawia się oto obcy żywioł, czyli Armia Czerwona, a zapewne czegoś takiego mieszkańcy Lwowa wcześniej nie widzieli. Czy odkryłeś wówczas nieznaną jakość, która była albo niepokojąca, albo nawet – fascynująca? KP: Jak najbardziej. Do fascynacji wrócę później – w innym kontekście. Przede wszystkim odczuwałem zawód z powodu poderwania wiary w wartości moralne, w zmowie obu sąsiadów Polski. W odróżnieniu od starszego pokolenia, nie mogłem przyjąć, że taki fakt mógł mieć miej sce. W innych rejonach z zachodu napierały nieprzyjacielskie wojska niemieckie, a tu, do dogorywającego w konwulsjach kraju, po cichut ku, sunęły hieny ze wschodu. Świat mój i wartości wpajane od zawsze załamały się w tym czasie. Całe harcerstwo, bojowość, „nie rzucim zie mi”, „nie oddamy ani guzika”, wszystkie hasła, którymi nas karmiono, pierzchły w okamgnieniu. Cyniczna zmowa sąsiadów uderzyła mocniej niż fizyczny strach. Tak, przeżyliśmy to wielkie rozczarowanie jako podważenie moralnych wartości. Parę miesięcy potem Sowieci zaczęli wyłapywać poszczególne osoby, które pod bagnetami, indywidualnie lub w grupach, prowadzili. Po zasypanej śniegiem ul. Pełczyńskiej czte rech striełków prowadziło kobietę środkiem ulicy. Jakżeż moje serce było z nią. Nie brakowało innych dramatycznych obrazów. Miałem niewiele lat i pierwszy raz korzystałem ze swobody od ro dzicielskiej pieczy – odkrywałem wtedy Lwów na własną rękę. Ojciec wyjechał, a ja korzystałem z tego, że matka zajęta była siostrami, ponad to musiała zarabiać na nasze utrzymanie. Mieszkaliśmy wprawdzie na Zaświeciu, ale trzeba było przecież nas wyżywić. Łazikowałem tu i tam, stawałem w ogonkach po chleb, rozmawiałem z ludźmi – i to włączenie się w eklektyczne tworzywo ludzkie mieściło się na innym poziomie niż dotychczas. Wszystko mnie ciekawiło. Wtedy szczerze pokochałem Lwów – poznawany od strony miejskiej, ulicznej, codziennej, aczkol wiek w wojennej atmosferze. WL: Czyli istniały obok siebie równolegle dwie historie: mała, prywatna i zbiorowa, wielka. Opowieść kojarzy mi się z „Przedwiośniem”; pod nieobecność ojca bohater poddawany jest rozmaitym siłom i kuszeniom. 209 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 210 Wojciech Ligęza Musi więc wykazać sporo charakteru, by wybrać to, co wybrać powinien. Poza tym życie, które obniża swój standard, jest chyba interesujące... KP: Chowano mnie pod kloszem, a tu otwarły się wrota na szerszy świat. To było fascynujące; bez wątpienia wojna należała do przeżyć ciekawych. Należało mieć charakter, jak mówisz, by wybrać to, co na leży, ale w owym wieku pokus było wiele i właśnie ich mnogość i wielo rakość pozwalała na wybory, nie zawsze właściwe. Ale doświadczenie było bogate i trwałe. WL: Młody człowiek musi się w którymś momencie zbuntować. Kiedy się zbuntowałeś? KP: Ciekawe pytanie. Nie wiem, czy potrafię ten moment przyszpilić, w pewnym okresie bowiem, po ideach harcerstwa i po patriotycznym wychowaniu, zwartość, nawet okupanta niemieckiego, odbierałem jako coś imponującego. Oczywiście był to wróg i zdarzyło się, co się zdarzyło, ale mój bunt miałby impet, gdyby świat dawnych wartości się nie roz padł. Wtedy nie miałem powodów i chyba nie było buntu, bo i najbliżsi, i społeczeństwo, cierpieli niedolę. Bunt się zwrócił do bezprawia i wo bec wroga. Ciekawe, że jednocześnie organizacja niemiecka, w przeci wieństwie do sowieckiej, była imponująco sprawna i zwarta. Patrzyłem na Niemców z odrazą i niepokojem, ale imponowali mi. Wybacz, nie odpowiadam ci wprost na pytanie. Myślę, że tym, co nazywać można moim buntem, było załamanie wiary we wpajane wartości, tak różne od rzeczywistości. To przyszło później. Anglia, dużo później, łączy się z tego rodzaju przeżyciem. Czy nie wychodzę z opowieścią za daleko? WL: Nie, zmierzajmy do Anglii... KP: Alianci mieli nas bronić, jakoś chciałem włączyć się w ich wojenny wysiłek w kampanii wojennej II Korpusu, a tymczasem i tu doznaliśmy wszyscy zdrady. To była wtórna zdrada. Wiesz, jak cię zdradzą paro krotnie, to tworzy się w psychice jakby powłoka znieczulenia. Załama nie wiary, co staje się zalążkiem sceptycyzmu. W najlepszym wypadku rezultatem jest zimny racjonalizm. WL: Zdrada staje się normą, prawda? KP: Już wtedy zyskujesz odporność, delikatne miejsca zasklepiają się i narasta odporność. Zatem Anglia była dla mnie ważnym przeżyciem w kontekście tego, o czym mówiłeś. Łączyła się z wewnętrznym bun tem osobistym przeżywanym zbiorowo. Wtedy byłem już dorosły. WL: Jako młody człowiek trafiłeś do II Korpusu generała Władysława Andersa. Musiała pojawić się decyzja, a za decyzją szły fakty. KP: Otóż przed samym zajęciem Rzymu, w trakcie, jak się posuwały armie alianckie na północ, utworzony został przez nie przyczółek w Net tuno, na południe od Rzymu. Ponieważ byłem młodocianym entu zjastą wojska i akcji oswobodzenia – zmówiłem się z moim równolat kiem, Stasiem Janikowskim, i uciekliśmy z naszych domów, myśląc, że przejdziemy do aliantów przez linię frontu. Nie tylko nie udało się, ale zostaliśmy schwytani przez Niemców, którzy nas pobili, potem posta wili pod mur na rozstrzelanie. Przeżyliśmy trudne chwile, ale myślę, że młody wiek nas uratował. Miałem wtedy piętnaście lat. W końcu Niemcy zagnali nas do przewożenia amunicji. Przez trzy tygodnie dowoziliśmy, wraz z Włochami z łapanek ulicznych, amunicję z Rzy mu na front. Ponieważ nasz włoski był płynny, podaliśmy się za Wło chów i rozmawialiśmy między sobą tylko w tym języku, Niemcy nie wiedzieli więc, że jesteśmy Polakami. Dziś myślę, że w tym stadium kampanii chodziło im bardziej o siłę roboczą. Jednego razu podczas rejsu z Rzymu daliśmy nogę, uciekliśmy z naszej ekipy, i obaj wróci liśmy do naszych domów w Rzymie. Tu muszę odsłonić rąbek rodzin nych stosunków i powiedzieć o innym silnym przeżyciu. Otóż ojciec wziął mnie na „zasadniczą” rozmowę. Przyznał, że to, co zrobiliśmy, było odważne, ale pouczył, że człowiek, który podejmuje się jakiejś ak cji, jest sądzony wedle kryterium osiągnięć. Były to twarde słowa, zwa żywszy, że uważałem naszą ucieczkę za godną pochwały. Pomyślałem, że nie wszystkie zamierzenia udają się, czyż jemu się wszystkie uda wały? Złośliwa myśl zaświtała – jak by rodzice się czuli, gdyby istotnie nas rozstrzelano, choć bez osiągnięcia celu? W Rzymie byli też jednak inni, m.in. prałat Meysztowicz, który przy świadkach gratulował mi, twierdząc, że był to akt bohaterski, z którego powinienem być dumny. Nie trzeba mi było więcej. Zmitygowało to mojego ojca. Armia aliancka posuwała się na północ i, ścigając nieprzyjaciela, utknęła chwilowo pod Monte Cassino. Niedługo potem, w euforii lud ności, Rzym został wyzwolony, w kwietniu 1944 roku. Wtedy ponow nie uciekłem z domu, tym razem by stanąć przed komisją poborową Korpusu i zgłosić się do wojska na ochotnika. Miałem 16 lat. Ku mo jej radości zostałem przyjęty i wysłany do bazy na południu Włoch na przeszkolenie. Nie miałem wtedy jeszcze skończonego gimnazjum, ale czynnik ten nie był w owym czasie dla mnie istotny. Przyświecało mi postanowienie: „idź się bić”. Chciałem być częścią zbiorowości wojsko wej, brać udział w rzeczach ważnych, w odwecie na Niemcach za Pol 211 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 212 Wojciech Ligęza skę. Odbyłem przeszkolenie, lecz jakkolwiek edukacja nie była dla mnie wtedy ważna, okazała się ważna dla mojego ojca. Droga do podchorą żówki stała się dla mnie wobec tego niedostępna. Ojciec interwenio wał u generała Andersa, bym został zwolniony i ukończył gimnazjum [śmiech] i potem wrócił do wojska. Tak się też stało – wróciłem po małej maturze. Dla mnie sytuacja była o tyle nietypowa, że przez cztery lata pozostawałem we Włoszech jako uchodźca, podlegając różnym lokal nym rygorom wobec cudzoziemców. Z dnia na dzień znalazłem się po stronie armii wyzwoleńczych, czyli w owej chwili „okupanta”. Znając dobrze język i obyczaje, byłem pomocny w wielu sytuacjach i akcjach. WL: Zanim zapytam o środowisko rzymskie i włoskie, chciałbym wrócić do brakującego w naszej rozmowie ogniwa, mianowicie nie opowiedziałeś o tym, co się zdarzyło w Twoim życiu między Lwowem o Rzymem. KP: Wychodząc ze Lwowa, przekroczyliśmy otwartą przez kilka czy kilkanaście dni granicę w Przemyślu. Komisja radziecko-niemiecka przepuściła nas, matkę z nami czworgiem, i tak przeszliśmy przez most kolejowy pod niemiecką okupację. Przejście tego odcinka wydawało się niekończące. Po niemieckiej stronie zostaliśmy poddani przymuso wym prysznicom i odwszawianiu. Pojechaliśmy do Krakowa, gdzie przygarnęli nas dawni znajomi. W Krakowie mieszkaliśmy przez miesiąc czy dwa na ulicy Siemi radzkiego, u pani Sypniewskiej, o ile pamiętam nazwisko, następnie pojechaliśmy na wieś. W rodzinie mieliśmy krewnych Zawiszów, ciot ka Zofia z Zawiszów Kernowa13 była właścicielką majątku w Goszycach pod Krakowem. Ciotka Kernowa, gorąca patriotka, w swoim małym ma jątku przechowywała przygodnych „spalonych” wojskowych, Żydów i uchodźców. W tym samym czasie ojciec, który przebywał we Włoszech, wszczął starania o nasz wyjazd z Polski, używając różnych dróg dyplomatycz nych, wiodących przez kancelarię generała Ciano i samego Duce. Nie stety, gdy podanie doszło do Krakowa, niemiecki gubernator Frank od mówił wypuszczenia nas. Nie dając za wygraną, ojciec zwrócił się, tym razem przez wpływowe osoby, do dworu panującego Savoia. Tym ra zem rodzina królewska wstawiła się u władz „osi” i dostaliśmy pozwo lenie na wyjazd do Włoch. Wczesną wiosną 1942 roku bryczka z Go szyc zawiozła nas na dworzec w Krakowie. Przejazd do Wiednia, gdzie przyjęła nas ciotka-babka Helena Wesler, jedna z sióstr naszej babki Abramowiczówny, był niewiarygodnie gładki jak na wojenne czasy. Po dwóch dobach ruszyliśmy w dalszą drogę do Rzymu. Jechało się jak za dawnych, przedwojennych czasów. Zatrzymali nas Włosi na granicy włosko-austriackiej z powodu braku autoryzacji wjazdu do Włoch. Po nocy w prowincjonalnym gasthausie przyszło odpowiednie pozwolenie i dojechaliśmy do Rzymu. Pełne emocji spotkanie z ojcem miało miej sce na stacji Termini. Nie widzieliśmy się od 1939 roku. WL: Dziękuję za uzupełnienie. Wracajmy do głównego nurtu opowieści. Po wyzwoleniu byłeś żołnierzem w Rzymie. Ukształtowało się tam polskie środowisko kulturalne. Jakie były Twoje obserwacje w tamtym czasie? KP: Ten rozdział mocno się zapisał w mojej pamięci. Po walce pod Monte Cassino polskie oddziały wkroczyły do Rzymu. Z II Korpusem pojawiło się wielu znajomych, którzy przeszli przez Rosję. Wiele osób znało nas sprzed wojny, toteż radość nie tylko spotkania się ponownie, ale samego faktu przeżycia, była ogromna. Nasze mieszkanie w Rzy mie stało się miejscem spotkań coraz to nowych znajomych, z którymi odkrywaliśmy się nawzajem. Łączyły nas przyjaźnie, koligacje, zain teresowania i wspólna kultura. Wolna Polska była dla nas daleko za horyzontem, ale oto ona, w polskich mundurach wojska, stanęła przed naszym progiem. Oto jasny punkt w całej wędrówce, zarówno dotych czasowej, jak i – o czym się nie wiedziało – tej, która miała nastąpić. WL: Czy mógłbyś powiedzieć, jak potoczyły się dalsze wypadki? Rozumiem, iż razem z armią znalazłeś się w Anglii. KP: Brytyjczycy, ewakuując armię okupacyjną z Włoch, postawili wa runek, że przyjmą wszystkich wojskowych i ich polskie rodziny na tak zwane rozmieszczenie, za wyjątkiem tych, którzy się pożenili z Włosz kami. Było ich sporo, bo czas przecież mijał i wielu zawarło już związki z lokalnymi kobietami. Mogli oni wjechać do Anglii, ale bez żon. Z tego powodu wielu byłych wojskowych zostało we Włoszech, tworząc zalą żek włoskiej Polonii. Jako wojskowy ewakuowałem się do Wielkiej Bry tanii, zabierając rodziców i siostrę. Nasz przyjazd do Anglii odbywał się etapami. Rodzice znaleźli się na krótki okres w Walii, podczas gdy ja, jeszcze jako wojskowy, przebywałem w obozach w Szkocji i Anglii przez przeszło rok. WL: A co działo się po demobilizacji? Musiało pewnie nastąpić ustatkowanie, może chwilowe. Czy miałeś poczucie, że przyszłość będzie jasna, czy przeciwnie, trudna do przewidzenia, pozbawiona jakiegoś wyrazis tego planu? 213 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 214 Wojciech Ligęza KP: Daleko było od poczucia ustatkowania i większości z nas wszystko wydawało się niebywale mgliste. Moja znajomość angielskiego była na bardzo niskim poziomie, nie mogłem więc włączyć się w lokalne życie towarzyskie, a rynek pracy był również ograniczony, zważywszy tysiące zdemobilizowanych mężczyzn szukających zarobku. Życie miało swoje wymagania, chwytałem się więc takich prac, jakie się nadarzały, nawet kelnerowałem przez jakiś czas, co zadziwiająco szybko przyczyniło się do moich postępów lingwistycznych. Część kwalifikujących się kole gów poszła na uczelnie. Zawodowcy starali się – ze zmiennym szczę ściem – wskoczyć w swoje zawody. Nie mogłem podjąć studiów, gdyż nie znałem dostatecznie języka, a ponadto moje świadectwa szkolne nie były wystarczające, by dostać się na uczelnię. „Zawieszony” między generacjami zapisałem się do dwuletniej szkoły handlowej w Szkocji. Gdy się wojna zaczęła, koledzy, starsi o dwa lata czy nawet o rok, byli prawie autonomiczni. To „prawie” pozwalało im podciągnąć się pod dorosłych. Mogli pójść do podchorążówek, zapisać się na studia, awan sować w kadrach, „być dorosłymi”. Ja natomiast byłem „za mały”, zaw sze w taborach między kobietami i dziećmi, potem w wojsku zawsze junior, w strefie „pomiędzy” – pomiędzy chłopięctwem a dorosłością. W tym świetle można zrozumieć moje wybryki, ucieczki tu i tam Na przestrzeni lat musiałem podjąć wyzwanie odnalezienia się w obcych dla mnie kulturach, językach, kodach, obyczajach, co jednak odróż niało mnie od starszych, których wdrożenie w „dawne czasy”, ich głęboko zakorzenione przyzwyczajenia, dobrze ugruntowana kultura i – z drugiej strony – trudności językowe nie sprzyjały brytyjskiej ada ptacji. Natomiast mnie impet, młodociana energia i poczucie bogactwa kulturowego bardzo i w tym pomogły. We Włoszech język francuski, który w owych czasach był nam wpajany od dzieciństwa, był mi po mocny w opanowaniu włoskiego. Natomiast Anglia okazała się trudna do przyswojenia. Obyczajowość, zwyczaje, mentalność i oczywiście ję zyk na poziomie dorosłych stanowiły barierę niełatwą do pokonania. Wszystko tam znajdowałem inne od tego, co znałem. Przyłożyłem się jednak, nająłem prywatnego nauczyciela, uczęszczałem do domów dziewcząt, z którymi wychodziłem i musiałem konwersować, robiłem sążniste wypisy – aż się udało. Pamiętam moją pierwszą opasłą książkę po angielsku, przez którą się przebiłem z równie grubym towarzyszą cym słownikiem, co dało mi niemałą satysfakcję. Było to Gone with the wind14. Wtedy już byłem „dobry”. Późniejsza Kanada – to głupstwo, coś łatwego. W owych czasach semikolonialnych przybysz z Wielkiej Brytanii nie miał trudnego wejścia. Niedługo po przyjeździe zacząłem uczyć emigrantów angielskiego... [śmiech]. Wracam jednak do pytania. Po zwolnieniu z wojska moja przysz łość wydawała się bardzo mglista. Nie miałem planu życiowego, co przy dużym ładunku energii i dynamiki stwarzało niebezpieczny ma teriał wybuchowy. Po ukończeniu szkoły handlowej wstąpiłem na poli technikę w Londynie – uczelnie dokształcające, ale dużo mi dały, jeżeli chodzi o wdrożenie w brytyjski świat. Ze względu na obcość lokalnej kultury polska diaspora w Londy nie była silna. Początkowo trzymaliśmy się zwarcie: młodzi z młody mi, starsi ze starszymi. Rozpatrywaliśmy różne możliwości: rozma wiało się o tym, jaka będzie przyszłość, gdzie kto wyjedzie, jaką pracę można podjąć i tak dalej... Piętno tymczasowości mocno przenikało atmosferę. Różne plany życiowe wykluwały się w tej sytuacji. Jedni obmyślali emigrację za morze do Argentyny, Brazylii, inni do Kanady, jeszcze inni – do Australii czy USA. Wiedząc, że sprzęt będzie dobrym wyposażeniem na emigracji, ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, za odprawę wojskową zbierali sprzęt, przydatny zwłaszcza w tych pierw szych z dwu wymienionych krajów. Były tam spychacze, kopaczki, wy ciągi wysokościowe, zakupione tanio z powojennego demobilu. Inni pożenili się z Angielkami i założyli rodziny, pozostając w większości w Wielkiej Brytanii. Znowu nie znalazłem się w żadnej z tych grup, bo do założenia rodziny jeszcze mi było daleko, nie wiedziałem też, gdzie wyjechać. Wiedziałem jednak, że muszę opuścić Wielką Brytanię. Był to, jak mówiłem, okres tymczasowości, tu dopiero, wobec Brytyjczy ków, rebeliancki. Ciekawa analogia przecięta ławicą czasu. Niemców nienawidziłem, ale imponowali mi. Nielubieni za zdradę Brytyjczycy imponowali mi jednak układem społecznym, stabilnymi instytucja mi, naoliwionym systemem administracyjnym, który świetnie działał, racjonalizmem, tolerancją. Ale właśnie ten tradycjonalny porządek drażnił mnie. Miły i artystyczny łaciński bałagan w porównaniu ze szwajcarską pedanterią ma swój powab. Nie opuszczało mnie jednak poczucie obcości i rankoru. Ojciec namawiał mnie, a nawet poczynił kroki... Czy nie wybiegam zbytnio w przód, Wojtku? WL: Nie, tak jest dobrze... 215 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 216 Wojciech Ligęza KP: ...żeby wyemigrować do Argentyny. Nie wiem, dlaczego akurat do Argentyny, może miał tam znajomych, może myślał, że wyjazd się uda, podczas gdy mnie to zupełnie nie odpowiadało i wybrałem miejsce po łożone bliżej Europy, skąd mógłbym przyjeżdżać do rodziców i znajo mych. Brałem pod uwagę wpływy kultury francuskiej, z którą byłem uczuciowo związany. Dlatego też Kanada wydawała mi się racjonal niejszym celem. Jeżeli chodzi o rodziców, to sytuacja ich była bardzo trudna. Źród łem utrzymania pozostawała praca mojej matki15, która zarabiała, ma lując portrety. Malarstwem zdołała nas przecież utrzymać przez cała wojnę. Weszła w krąg arystokracji włoskiej i była poszukiwana jako portrecistka. Teraz Anglia. I co? Zaczynamy od nowa, czyli matka znów pracowała na utrzymanie ojca, siostry i jej kosztownej edukacji. Ojciec nie miał zatrudnienia. Na samym początku proponowano mat ce malowanie krawatów. Oczywiście odmówiła. Niedługo potem, choć bez przygotowanej reklamy, wykazała się talentem i po paru latach sta ła się na powrót poszukiwaną portrecistką, do tego stopnia, że po kilku latach malowała portrety przedstawicieli angielskiego domu panujące go. W każdym razie zarabiała, podczas gdy ojciec szukał tylko różnych miejsc, w których mógł być aktywny. Pod koniec lat czterdziestych założył Instytut Kultury Polskiej16, w którym organizował wykłady – zdaje się, że raz na miesiąc, zapraszając emigranckich „speców” jako prelegentów. Byli między nimi Tymon Terlecki17, Tadeusz Felsztyn18, Marian Szyszko-Bohusz19, Władysław Folkierski20. WL: Gdzie się to mieściło? KP: The Polish Research Center21 udostępniło swój lokal. Nie pamię tam adresu. Władze angielskie sprzyjały takim inicjatywom, chodziło o to, żeby dać Polakom sprzyjające warunki kulturowego bytowania. Zresztą bardzo rozsądnie, z ich punktu patrzenia. Mój ojciec prowadził tę instytucję, ale to mu nie przynosiło pieniędzy. Za artykuły, które pi sał do polskiej prasy, nie można było liczyć na zarobki, nie działał sys tem honorariów. W Londynie było kilka ośrodków, wokół których skupiało się pol skie życie kulturalne: „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego, na najwyższym poziomie, miały swoją orbitę adherentów i autorów, któ rzy kultywowali się nawzajem. Katolicki Ośrodek Wydawniczy „Veri tas” z własną drukarnią i wydawnictwem uchodził chyba za największy i najbardziej znany. Publikowano tu tygodniki po polsku i w innych ję zykach uciemiężonych krajów oraz wydawnictwa książkowe. „Dzienik Polski” i „Dziennik Żołnierza”, spuścizna organu propagandy II Kor pusu od czasów palestyńskich, były jedynymi gazetami codziennymi w polskim języku w Wielkiej Brytanii. Istniały też inne pomniejsze wydawnictwa, jak „Leopolis”, „W Drodze”, z których każde przyciągało swoich klientów, zarówno twórczych, jak odbiorczych. WL: Jak wyglądał wasz dom w Londynie? Czy możliwe było, choćby w jakiejś mierze, odtworzenie Medyki? KP: W żadnym wypadku nie było to możliwe. Zajmowaliśmy dwupo ziomowy apartament na czwartym i piątym piętrze. Na samej górze mieszkała ciotka Obertyńska, a jeden pokój wynajmowało się loka torom. Dół zajmowali rodzice i niekiedy moja siostra, która ucząc się w Anglii, przebywała w internacie, ale przyjeżdżała do domu na week endy. Pokój ojca zapełniały książki i różne archiwalia, a w drugim po koju mieściła się jadalnia, która służyła również jako sypialnia matki. Sam miałem do użytku osobny pokoik, w którym przemieszkiwałem, zatrzymując się w domu przejazdem. Było to skromne mieszkanie w londyńskim standardowym, szeregowym budynku przy ulicy Maida Vale. W tej sytuacji nie było mowy nawet o wznowieniu atmosfery Me dyki. Atmosferę tworzyli rodzice, książki, jakimi się otaczali, ich zain teresowania i rozmowy, które prowadzili. WL: Mówiąc o Medyce, miałem na myśli przyzwyczajenia kulturalne, przedłużenie linii intelektualnej. Czy w londyńskim domu powstało małe środowisko kulturalne? KP: O tyle o ile. Niekiedy przychodziły osoby bliskie rodzicom – po krewieństwem, przyjaźnią czy zainteresowaniami. To ostatnie zwykle rzutowało na poprzednie – przy wspólnych zainteresowaniach łatwo było o przyjaźń. Mieszkanie nie nadawało się do przyjmowania, ponie waż było za małe, ale bywali tam przecież goście tacy, jak Krzeczuno wiczowie22, malarz Pacewicz23, Wika Weiss24, Hanka Załęska25, i inni. Można by więcej nazwisk wydobyć z pamięci, ale pomimo tych wizyt życie kulturalne w emigracyjnym domu rodziców raczej było ograni czone. Po roku 1963 zaczęli się pojawiać goście z Polski. Między nimi młodzież, dzieci z młodszego pokolenia. Wizyty te stawały się dla obu stron radosnym wydarzeniem. Żywy kontakt z krajem stanowił anti dotum na skostniały świat emigracyjny. Niektórzy przyjezdni z Polski „wybierali wolność” i zostawali na Zachodzie. Przez nasz dom prze winęli się członkowie rodzin Wolskich, Woźniakowskich, Turowiczów, 217 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 218 Wojciech Ligęza Szczepańskich. Nie mieszkając już w domu, nie wszystkich spotyka łem. Ale życie kulturalne toczyło się też poza domem. Sprzyjały mu róż ne spotkania, wykłady, zebrania. Nazwiska i wkład osób takich, jak Ta deusz Sulimirski26 czy Carton de Viard, zapisały się żywo w pamięci. W kręgu kameralnym, rodzinnym, przeglądaliśmy prasę, dyskutowali o polemicznych artykułach, o zagadnieniach współczesnych. Była to namiastka życia intelektualnego. W tym okresie kontakty kulturalne z Polską były ograniczone, szcze gólnie wobec decyzji Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie o niepu blikowaniu w kraju. Od początku lat sześćdziesiątych rodzice zaczęli jednak co roku odwiedzać Polskę, zatrzymując się w naszym domu w Zakopanem. Dochodziły często różne wiadomości od znajomych, którzy mieli kontakty z krajem. Tego rodzaju wymiana i koresponden cja w starszym pokoleniu przedłużała, tak to nazwijmy, przedwojen ne tradycje medyckie, jeżeli w ogóle można o nich w tym kontekście mówić... WL: Teraz pytanie szczegółowe, ale nie odbiega ono od tematu. Czy uczestniczyłeś w wieczorach autorskich Beaty Obertyńskiej? KP: Owszem, ale i tu nie we wszystkich, gdyż nie zawsze byłem blisko. W 1953 roku wyjechałem do Kanady i mój bliski kontakt z rodzica mi, siostrą i ciocią Dziodzią zredukował się do korespondencji i spo radycznych wizyt. Zanim wyjechałem do Kanady, mieszkałem poza Londynem. Ciotka parokrotnie dała się namówić na występy publiczne, ale robiła to z dużymi oporami. Miewała wieczory autorskie w Ogni sku Polskim lub w POSK-u, być może też w Stowarzyszeniu Kombatan tów. Pamiętam dobrze proces poprzedzający jej publiczne wystąpienia. Zawsze oponowała, kiedy ktoś rzucił myśl o spotkaniu autorskim. Jak to ona: „ja nie potrafię, nie napisałam niczego nowego”, „nie mam nic do powiedzenia prócz odgrzewanych kotletów” itd. Dziwiło mnie to, gdyż po skończeniu szkoły dramatycznej i pracy w teatrze powinno jej to było przychodzić łatwo. Tymczasem pojawiały się argumenty wspie rające – na przykład: „nie mam co na siebie włożyć”... Spotkania takie kończyły się jednak wielkim powodzeniem. Jej aktorstwo wyjawiało się w samej deklamacji jej własnej poezji. Po występach zwykle promie niała, bo zawsze były udane. To samo obserwowałem w Kanadzie. Nie wiem, czy pamiętasz, jak podczas konferencji naukowej w Rzeszowie mówiło się o strachu, o niepokoju ciotki, obawiającej się, że się nie uda. Niepokój ten był chyba wrodzony i nie myślę, że miał związek z prze życiami wojennymi. Te osadzone były w innej płaszczyźnie. Ciotka pracowała w „Veritasie”, gdzie skupiało się życie kulturalne. Pojawiało się w redakcji wielu autorów piszących artykuły, recenzen tów literackich, naukowców, członków kleru. Myślę, że była dla nich atrakcją. Wiem, że wychodzę poza temat, który mi dałeś, ale per extenso i tytułem tła dodam, że w „Veritasie” wychodziły wtedy dwa czasopi sma – „Życie” prowadzone przez redaktora Jana Tokarskiego oraz „Ga zeta Niedzielna” pod redakcją Jana Bielatowicza. Ten ostatni wdrażał mnie w arkana sztuki korektorskiej i przekazał wiele pereł mądrości. WL: Jeżeli chodzi o wyjazd do Kanady, to powiedziałeś o względnej bliskości Europy, wspomniałeś o związkach z kulturą francuską. Ale czy pojawił się impuls bezpośredni wywołujący nagłą decyzję, że tam płyniesz? KP: Sądzę, że było to pochodną dwóch probierzy. W tamtym wieku moje „hormony przedsiębiorczości” musiały być w zenicie nadprodukcji. One to były przyczyną mojej dwukrotnej ucieczki z domu. Szukałem wyzwań. Drugim bodźcem była niechęć do Wielkiej Brytanii. Choć miałem w Kanadzie znajomych, nikogo nie poprosiłem o pomoc lub kontakty. Po prostu kupiłem bilet, wsiadłem na statek i popłynąłem. Jak nie znajdę locum, będę spał w parku – myślałem. To był ów duch przedsiębiorczy, który oczywiście wyparował z hormonami i obrósł dobrobytem. Wyruszyłem z 48 dolarami w kieszeni, z workiem, w któ rym był cały mój dobytek, i jakoś się zainstalowałem. Wybór miejsca polegał na trafieniu palcem w środek mapy. Rozumowałem naiwnie, że zaczynając od środka, najlepiej jest poznawać kraj. Winnipeg był w cen trum. Okazało się, że nie musiałem spać w parku. Zacząłem szukać pracy, rzecz najważniejsza. Znalazłem ją, chodząc po domach wydaw niczych i drukarniach i czytając ogłoszenia. Kilkudniowa jazda pociągiem z portu w Halifaksie była niezwykła. Podróżowałem przez pół Kanady do tegoż Winnipegu, przez prerie, przez kraj Ontario i północne okolice kraju. Było to w kwietniu, więc śnieg już zaczął tajać, tu i tam powstawały bajorka. Obrazy za oknami pociągu nawijały się na szpulę mojej pamięci jak niekończący się film. Człowiek łapał z powietrza informacje, podsłuchiwał rozmowy, chło nął. W końcu zawiązywała się komitywa. Gdy dotarłem do Kanady, moja lojalność angielska pojawiła się samorzutnie [śmiech]. Patrzyłem ze zdumieniem, na tempo zmian, zależne od otoczenia i tworzywa spo 219 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 220 Wojciech Ligęza łecznego. Może nawet od geografii. Czy mam tu postawić przecinek czy kropkę? WL: Jak uważasz. KP: W mieście Regina, stolicy prowincji Saskatchewan, na wschód od Winnipeg, poszukiwali akurat kogoś z moimi kwalifikacjami. Z miej sca dostałem pracę, dobrze płatną. Mój pracodawca przyjechał na sta cję, zabrał mnie do siebie, mieszkanie już miałem przygotowane... Po trzech miesiącach kupiłem używany samochód. W Regina, w dużym domu wydawniczym, gdzie pracowali Kanadyjczycy należący do fran cuskiej kultury (frankofonii), pierwszy raz dane mi było zaobserwować ich charakterystykę poza ich prowincją Quebec. Zauważałem, że pu blicznie wstydzili się przyznawać do swoich francuskich korzeni. Gdy się jednak dowiedzieli, że przyjechałem z zewnątrz, zawiązała się mię dzy nami miła komitywa. W pracy nigdy nie rozmawialiśmy po fran cusku, tylko wtedy, gdy byliśmy sami. To dało mi do myślenia na temat struktury demograficznej Kanady. Pewnego dnia pojawia się u mnie ktoś, kogo znałem z widzenia, ale nie potrafiłem skojarzyć w takim miejscu jak tu. Okazało się, że był to Piotr Czartoryski27, który z rodziną trzy lata wcześniej wyemigrował do Kanady i mieszkał w Reginie. Wydzierżawił tam farmę, co w owych czasach było warunkiem dla emigrantów. Prowadził ją wspólnie z zię ciem i hodował bydło na ubój. O moim pobycie w Reginie dowiedział się z listu Wandy Krasińskiej28, swojej siostrzenicy. Półtoraroczny pobyt i spotkanie z Piotrem wypełniło wiele luk w mojej znajomości stosun ków, struktur i kultury. W Montrealu, w rejonie francuskim, mieszkało już wielu znajomych, których miałem zamiar odwiedzić. Byli tam: Józef Pawlikowski29 z ro dziną, państwo Stachiewiczowie30, Tadeuszowie Romerowie31, Przem kowie Potoccy32 i wielu innych, którzy przybyli do Kanady wcześniej. Po przyjeździe na wschód rozpocząłem studia na francuskim Uni versité de Montréal. Po czterech latach dostałem „patent” i otrzymałem pracę w ONZ jako redaktor dokumentów specjalistycznych. Po ośmiu latach postanowiłem porzucić biurową pracę i włączyć się w żywszy nurt. WL: Była taka w Montrealu, nazywała się „Expo”. KP: Była i to całkiem imponująca. To było ciekawe doświadczenie za krojone na międzynarodowy wymiar. Ekipa organizacyjna składała się z amatorów – w tym sensie, że nikt z zespołu nie był ekspertem od międzynarodowych wystaw. Każdy wnosił doświadczenie, jakie miał, i przychodził ze swoim pomysłem, dokładał, co mógł, żeby się udało. Jest to lekko powiedziane, ale całość przypominała kampanię wojsko wą, która wypracowuje strategię, kryteria osiągnięć, jednym słowem toczy walkę. Pracowało się w zgranym zespole ludzi, z absolutną moty wacją do osiągnięć. Wystawa była wielkim osiągnięciem narodowym mojego kraju. Myślę, że po tym wspaniałym sukcesie, kraj ten stał się jeszcze bardziej moim. WL: Z Montrealu trafiłeś do Ottawy i podjąłeś pracę w międzynarodowych programach pomocy dla krajów słabiej się rozwijających. Czy to były programy edukacyjne? KP: Nim włączyłem się w program wsparcia rozwijającym się krajom, przeszedłem staż w kanadyjskiej służbie zagranicznej i imigracji, gdzie moim zadaniem była rekrutacja pracowników i formowanie kadr. Dy daktyka była osnową moich studiów uniwersyteckich i na tym etapie postanowiłem się im oddać. Zastosowanie znalazło się rychło w progra mach pomocy rozwoju „trzeciego świata”, jak się to wtedy nazywało. Od tego czasu kilka innych, politycznie poprawniejszych nazw prze winęło się przez słownictwo międzynarodowe. Oznaczało to przede wszystkim pomoc w rozwoju szkolnictwa w krajach, gdzie było ono zaledwie podstawowe lub nieistniejące. WL: Tak, bo odsłania się związek między edukacją a życiem. Czy edukacja może się praktycznie przydać, oprócz tego, że człowiek wzbogaci się wewnętrznie? KP: Bardzo zasadnicze pytanie. Zapewne sam tematowi poświęciłeś niemało rozważań. Myślę, że należy rozróżnić między uczeniem się, nabywaniem wiedzy i doświadczenia a uczeniem instytucjonalnym. To ostatnie, ponieważ jest prowadzone i wspierane z funduszów spo łecznych, musi mieć odniesienie do ich korzyści. W jednym i w dru gim przypadku społeczeństwo odnosi korzyści z edukacji, niemniej programy nauczania instytucjonalnego powinny być ustawione tak, by przygotowywać abiturientów do korzystnego – i dla nich, i dla spo łeczeństwa – włączenia się w życie zbiorowe. W różnych krajach róż nie to wyglądało. Prócz filozofii edukacyjnej, w krajach rozwijających się w dużej mierze zależało to w praktyce również od funduszy. W In diach na przykład można było spotkać doktorantów, którzy pisali na maszynie podania dla petentów. W Afryce było trochę inaczej, bo ist nieje współzależność między miejscami na uczelni a ilością i wysoko 221 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 222 Wojciech Ligęza ścią stypendiów, co w rezultacie sprowadza się do kontroli przez czyn niki administracji państwowej. Po drugie, ekonomie afrykańskie nie są (nie były) podatne na unowocześnienia. Co do mnie, bo o to py tasz, bardzo lubiłem swoją pracę, która polegała na analizach systemów szkolnictwa w różnych krajach. Na podstawie takich analiz minister stwa edukacji w krajach słabiej rozwiniętych dostawały subwencje dla szkolnictwa – albo ich nie dostawały. To zależało. WL: W związku z pracą, ale i bez związku, dużo podróżowałeś. Które z Twoich podróży były najważniejsze? KP: Podróż do Indii i do Nepalu była bardzo pouczająca, dla mnie od krywcza. Indie, które były dla mnie terra incognita, wyłoniły się całym swoim bogactwem głębokiej kultury i mentalności. Dopiero zbliżenie się do niej daje pojęcie o tym egzotycznym świecie. W Afryce Połu dniowej natomiast doświadczyłem instytucjonalnej struktury społecz nej, gdzie de facto w owym czasie istniała dyskryminacja rasowa. Nie łatwo było przeniknąć ich psychiczną współzależność. Należało przede wszystkim zgłębić charakterystykę i potrzeby tworzących się kadr. W czasie, kiedy się tym zajmowałem, w RSA obowiązywała jeszcze po lityka apartheidu. Kanada w sposób potajemny dokształcała rdzennych mieszkańców południowej Afryki, przygotowując ją do nadchodzących zmian, ale o tym nie wolno było mówić, gdyż taka pomoc mogła była mieć poważne reperkusje polityczne i być odbierana jako ingerencja w wewnętrzne sprawy państwa. W ramach tego programu Kanada przyjmowała osoby z państw rozwijających się – na dokształcanie. Po zakończeniu programu abiturienci musieli powrócić do swoich krajów na nie mniej niż dwa lata, a potem, gdyby chcieli, mogli emigrować. Zatem, w pewnym sensie, musieli zwrócić swojemu społeczeństwu, co nabyli jego kosztem. Mówię o tym, w ramach Twojego pytania, jakie były moje najciekawsze podróże. Zahacza to również o pytanie po przednie. WL: Dotąd niczego nie powiedzieliśmy o Twoich pasjach. Na przykład o tym, a nie jest to byle co, że przejechałeś przez Afrykę na motocyklu albo że odkrywasz w sobie artystę, zajmując się rzeźbą. W Twoim życiu pojawiają się elementy niespodzianki, wspomniałbym też o niepokoju poszukiwania. Tak to przynajmniej odczytuję. KP: Twoje dociekliwe pytanie przymusza mnie do sprawdzania się. Odpowiedzi należy szukać w rozbieżności zainteresowań mojej natury z jednej strony, a z drugiej – z warunków, w których żyłem. Przez całe życie cieszyłem się doskonałym zdrowiem i energią, co kusiło do podej mowania działań wymagających sprawności i podejmowania ryzyka, takich jak ucieczki z domu, alpinizm (również w Himalajach), podróż do Rosji, wyprawa motocyklowa po Afryce i w Ameryce Północnej. Z drugiej strony, od dzieciństwa żyłem w świecie kultury słowa, lite ratury i sztuki. Myślę, że atmosfera wywarła na mnie niemały wpływ, chociaż warunków na rozwinięcie talentów nie miałem. Chyba wprost przeciwnie. Przebijałem się przez dwie inne kultury, w których przy szło mi żyć i pracować. Twój zwrot „poszukiwania i odkrywania” jest bardzo trafny. Myślę, że każdy z nas przechodzi etap, w którym proces wiedzie przez odkrywanie w sobie siebie. W moim przypadku doszu kiwanie się drzemiących zarodków zabrało wiele czasu. Ale czas został wreszcie uwolniony od ekonomicznych musików. W młodości ciągoty i chęć twórczości artystycznej były efektem osmotycznym. Żyłem od dzieciństwa w świecie artystycznym w szerokim tego słowa znaczeniu. To uposażenie nauczyło mnie odbierania zjawisk wedle twardych kry teriów estetycznych i wyrobiło smak. Umiejętność ubierania myśli w słowa „swędziała” od dawna, bardziej niż wypowiadania ich orator sko. By umieścić to wszystko w kontekście bytu, myślę, że gdybym nie był miotany w wielu kulturowych i językowych tyglach, jedna z po wyższych dziedzin mogłaby się objawić talentem. Ale stało się inaczej, gdyż wyzwania życiowe zmusiły mnie do adaptacji, nazwijmy to – do oportunizmu w sensie źródłowym tego słowa. W rezultacie ostatnie trzy dekady życia dały mi pole do rozwoju piśmienniczego, ale nie lite rackiego, w innym języku i wprzęgniętego w cele pragmatyczne. Tam ten nurt drzemał do czasu, kiedy przedpole opustoszało z materialnych potrzeb. Przed emeryturą postanowiłem poddać próbie moje zdolności (lub ich brak) artystyczne, zapisując się do szkoły sztuk pięknych. Już „na swoim” zacząłem rzeźbić i wystawiać, co dało mi dużą satysfakcję. WL: Ale przecież szereg tekstów powstało. Nie ma powodu robić tajemnic, szczególnie w „Ekspresjach”, w których opublikowany został fragment Twoich pamiętników. W tych poszukiwaniach słowo też ma duże znaczenie. KP: Chciałbym, żeby tak było. Wewnętrzna potrzeba wypowiadania się w piśmie wymaga jednak znajomości nie tylko medium, ale i odbiorcy. Moje językowe perypetie piśmiennicze oddaliły mnie od polskiego języka o lata świetlne i dopiero od czasu powrotu do Polski, dziesięć lat temu, z trudem staram się wejść weń ponownie. Istotnie, udało mi 223 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 224 Wojciech Ligęza wypuścić spod ręki kilka pozycji. Są nimi wspomnienia z dzieciństwa, inne to artykuły w periodykach. Próbowałem przetłumaczyć kilka własnych tekstów z angielskiego, ale nie przeszły przez cenzurę Kaspra. Tylko w wyjątkowych przypadkach tłumaczenia bywają lepsze od ory ginału. Niestety, tu tłumacz nie był dość wykwalifikowany. WL: Pewnym stylem uwzględniającym przyjęte sposoby komunikacji? KP: Ciekawy proces, bo jakkolwiek tłumaczenia bywają bardzo dobre, to jednak odbiór jest sprawą kultury. Chodzi o prawdę nadawania, a nie o płynność przekazu. Uderzyło mnie to po przeczytaniu Imperium Kapuścińskiego w tłumaczeniu angielskim. W trakcie czytania wiedziałem, że nie oddaje on tego, co autor mówi w polskim oryginale. Ale o tym wiedziałem ja, nie anglojęzyczny odbiorca. Wiedziałem, bo byłem kulturowo bliski tego tematu. WL: Czyli przekładasz nie z języka na język, lecz z kultury na kulturę. Spotykałeś się z wieloma kulturami, z wieloma językami. Twoja osobowość od tej strony jest niezwykle bogata, jak i biografia, jak losy. Chciałbym w tym miejscu zapytać, jak widzisz swoją tożsamość kulturową. Z jednej strony pozostajesz otwarty na wielojęzyczną rozmaitość, właśnie na wiele kultur, czego my, osiedleni nad Wisłą, możemy tylko zazdrościć, a z drugiej – więź z Polską i polskością jest przez Ciebie mocno podkreślana. KP: Szeroki temat, wychodzący poza ramy tej rozmowy. Bywają eta py, na których dokonują się utrwalenia azymutów życiowych. Mówię w liczbie mnogiej, gdyż mogą dokonywać się więcej niż raz, ale jeden jest zasadniczy, bo związany z samookreśleniem jednostki. W jedno rodnym społeczeństwie jest to wynik naturalnego procesu. Inaczej bywa, gdy człowiek wyrzucony jest za burtę owej macierzy. Na tym etapie zagadnienie polskości sprawiło mi niemałą rozterkę. Byłem zmuszony wziąć wytyczne na daleką przyszłość, w której rozdwojenie kulturowe stało się nieodzowne. Zwłaszcza, gdy jeden odłam w tych widełkach był tak silnie zakodowany. Nie liczyłem na powrót do Pol ski, tym bardziej że rząd polski pozbawił nas obywatelstwa. W dalekich parażach Kanady nie miałem kontaktu z zagadnieniami kraju. Stosu nek do niego zaczął się zwapniać i ulegać atrofii. Jednocześnie miałem wielkie luki w wiedzy i doświadczeniu Polski. Polskość to daleki punkt odniesienia, jakby życiowe wskaźniki, które chciało się wpleść w życie ale jak? Pytanie, kim naprawdę jestem, nie zmusza do określenia kraju pochodzenia. Natomiast ów kraj pochodzenia i jego kultura były in tegralnym składnikiem mojej osobowości. Wybór Kanady jako kraju osiedlenia okazał się błogosławieństwem dla emigrantów, którzy mogli nieść ze sobą swoją polską tożsamość. Tak jak Włosi, Ukraińcy, Por tugalczycy. W innym kraju byliby na marginesach społecznych albo musieliby się wcielić w nurt kraju i zapomnieć o pochodzeniu. Mimi kra nakazywała wielu, by zmienić nazwiska. Takich dylematów nie miałem nigdy. Już wtedy uświadomiłem sobie, że mogę funkcjonować jednocześnie w dwóch układach odniesienia. Nie przewidywałem, że drugi stanie się pierwszym. WL: Właśnie. Jak wyglądał Twój powrót do Krakowa? Czy Polska czymś Cię zaskoczyła? Bywałeś tutaj, przyjeżdżałeś, ale pozycja wizytującego jest inna, niż kogoś, kto się osiedlił na stałe. KP: Zupełnie inna. Mój powrót do Krakowa zaskoczył mnie moim powrotem do Krakowa – i do kraju. Mówię tak, gdyż Kraków – tak ze względu na historię mojej rodziny, jak rodziny, którą tu założyłem, jest trwałym magnesem. Dziwne uczucie, które mogę przyrównać do całkiem fizycznego doznania, gdy zaledwie kilka gramów może prze ważyć kierunek ruchu bryły. Okazało się, że nie były to ani bryły, ani gramy. Była to tkanka żywego organizmu, która została chwilowo wy łączona i dopiero teraz powróciła na swoje miejsce. „Swoje miejsce” zostało rozpoznane dopiero po powrocie. Można by zrobić analogię: tak jak w Kanadzie byłem Kanadyjczykiem polskiego pochodzenia, tak w Krakowie jestem Polakiem kanadyjskiej proweniencji. Ale jakże rozbieżne są owe tożsamości. Niemniej uczucie jeszcze jednej emi- czy imigracji jest unikalnym doświadczeniem, podobnym do nanoszenia żywego obrazu na dawną kliszę. Wielką różnicą w moim stosunku do kraju za dawniejszych lat jest jego wolność. Rzeczywistość PRL, mimo powiązań rodzinnych, była mi obca i odległa. To byli „oni”, nie „my”. Waga programowej malevolence, zburzenie domu rodzinnego, gnębie nie obywateli, represje – oddaliły mi kraj rodzinny. Zapewne byłoby inaczej, gdybym z Polski nigdy nie wyjechał. Trudno mi sobie jednak to wyobrazić. Mój absolutny brak rozeznania w tutejszych systemach administracyjnych, biurokratycznych czy prawnych labiryntach, nie mówiąc o „znajomościach”, które ułatwiają życie obywatela, byłby nie do pomyślenia jako materiał do życia tutaj, gdyby nie moja Żona – kra kowianka, i rodzina, którą założyłem. 225 Wizerunki Między Polską a światem 2014 tom V 226 Wojciech Ligęza WL: Koło się zamknęło, historia rodzinna wróciła do Krakowa. Czy przypuszczałeś, że tak będzie? KP: Nigdy. Oczywiście jest Medyka, ale bez jej fizycznej obecności. Natomiast Kraków, miasto trzech poprzedzających mnie pokoleń, jest nieustającym źródłem codziennych odkryć. Każda wizyta w Bibliotece Jagiellońskiej stawia mi przed oczyma historię rodziny, koresponden cję, nawet moją własną. Odkryłem, że o kilka domów od miejsca, gdzie mieszkam, stoi kamienica, w której ojciec mój spędził osiem lat na pen sji. Na Ryku Kleparskim mój pradziad Mieczysław miał dużą posesję wychodzącą na rynek, jak ją ojciec mój opisuje w swoim pamiętni ku. I Mieczysław, i jego syn, i mój ojciec uczęszczali do Gimnazjum św. Anny na Groblach. Z okna mojego mieszkania widzę na Biskupiej bramę prowadzącą do mieszkania moich ciotek Dzieduszyckich. Go ścinność Waszego domu i później Twoje odsłanianie mi zabytkowych kościołów, wbitych w zakamarki miasta, i innych cudów, wszystko to złożyło się na niekończący się proces integracji „imigracyjnej”. WL: Tak, bo następuje rozdwojenie tożsamości i przesunięcie w czasie. Nie z bezpośredniego oglądu, lecz ze słyszenia i lektury może powstać inny obraz zdarzeń. KP: Stwierdzenie prowadzi w jeszcze inny wymiar: do jakiego stopnia właśnie ta nasza jaźń jest zdolna znosić owo rozdwojenie i roztrojenie? Bo chyba nie ma analogii z biologicznymi procesami mutacji. Jakie z tego konsekwencje w dużym, antropomorficznym wymiarze? Nie tu miejsce na roztrząsanie zagadnienia, ale pytanie nadal dźwięczy. Gdy mówisz o rozdwojeniu w czasie, jest ono całkiem istotne, bo relikwie niedawnej przeszłości, architektura, miejsca i kurhany to jedno. Mało się tu zmienia, a koła zmian nie obracają się wartko. Natomiast roz dwojenia warstwic doznaję nie tylko w sześćdziesięcioletniej luce czasu mojej nieobecności, ale też w luce pokoleniowej. WL: Emigracja jest zarazą, ale jeżdżenie po świecie, bycie w różnych kulturach okazuje się darem. KP: Frapowało mnie kiedyś, do jakiego stopnia zarysowuje się roz dźwięk między emigrantem a nie-emigrantem. Lądujesz, przyjeżdżasz, rozmawiasz lokalnym językiem i na ogół biorą cię za takiego samego jak oni. A gdzie pan mieszkał pod okupacją? Był pan w AK? Powstanie warszawskie, 1956 rok? PRL? Upadek komunizmu? Solidarność? Pa mięta pan? No, a jak papież przyjechał do Polski? Patrzysz na faceta, który cię ma za matoła. Niczego z tego nie doświadczyłeś. Nie wiesz, Między Polską a światem 227 * Przypisy Anna Pawlikowska. 1 Stanisław Wyrzykowski (1869-1949) – młodopolski poeta, pisarz, uznany tłumacz Edgara Allana Poego. Był partnerem Ireny Vorel, znanej ówcześnie astrolożki. 2 Józef Retinger (1888-1960) – zagadkowa postać, pisarz, literaturoznawca, niezwykle skuteczny polityk działający zwykle prywatnymi kanałami, wolnomularz. Był wycho wankiem Władysława Zamoyskiego, absolwentem Sorbony. Karierę polityczną rozpoczął w roku 1917 jako doradca prezydenta Meksyku. W czasie II wojny światowej był zaufa nym Władysława Sikorskiego. Jest jednym z inicjatorów i współzałożycieli Wspólnoty Europejskiej, organizatorem kongresu w Hadze, założycielem Klubu Bilderberg, między narodowego nieoficjalnego stowarzyszenia najbardziej wpływowych osobistości świata. 3 Stanisław Stroński (1882-1955) – romanista, publicysta, polityk związany z ruchem narodowym, autor pojęcia „Cud nad Wisłą”, które służyło endecji do minimalizowania roli Józefa Piłsudskiego w bitwie warszawskiej. 4 Władysław Szafer (1886-1970) – botanik, profesor UJ, wieloletni dyrektor krakow skiego Ogrodu Botanicznego. 5 Stanisław Głąbiński (1862-1941) – prawnik, publicysta, działacz Narodowej Demo kracji, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, w latach 1928-1935 senator RP. Aresztowany przez Sowietów, zmarł w więzieniu w Charkowie. 6 Stanisław Pigoń (1885-1960) – wybitny historyk literatury polskiej, wydawca, pro fesor UJ, znawca twórczości Adama Mickiewicza. Jako syn ubogiej chłopskiej rodziny z najwyższym trudem zdobył wykształcenie. 7 Stanisław Wasylewski (1885-1953) – publicysta, krytyk literacki, autor licznych ksią żek dotyczących historii obyczajów i dziejów Lwowa. 8 Stanisław Grabski (1871-1949) – polityk, ekonomista, poseł RP, członek rządu Win centego Witosa, brat wielkiego reformatora polskiej gospodarki okresu międzywojenne go, Władysława. W czasie I wojny światowej jego sekretarzem w Polskim Komitecie Ra tunkowym był Michał Pawlikowski (zob. przyp. 11). Wizerunki ale odczekujesz. Gdy już jesteś zupełnie zgnębiony wyszeptujesz: ale nie mieszkam w Polsce. Nie wierzą ci, przecież mówisz po polsku, czy tasz… Ciąg dalszy do dokomponowania. Ten rozdźwięk może się za trzeć, ale nie można go pokonać. WL: Kasprze, dziękuję za rozmowę, nie dręczę więcej. Także za cierpliwość jestem Ci wdzięczny. Nagraliśmy około 80 minut i coś z tego spiszemy. Pewnie jesteś już bardzo zmęczony, ale nie przerywałem, bo utrzymy waliśmy się w rytmie. KP: Dziękuję Ci przede wszystkim za sprowokowanie i przymuszenie mnie do refleksji nad zagadnieniami, które pozostawią sequitur. Zadzi wiające, jak bieżące zjawiska mogą rzutować na wydarzenia z dalekiej przeszłości. Przeszłość żyje dzisiaj. Dziękuję, żeś stał się w tym wywia dzie agent provocateur. 2014 tom V 228 Wojciech Ligęza 9 Marusia Kasprowiczowa (1887 lub 1892-1968) – Rosjanka, z domu Bunin, żona Jana Kasprowicza, założycielka jego muzeum w domu na Harendzie. Po śmierci męża była przez wiele lat związana z Michałem Choromańskim. 10 Tadeusz Rozwadowski (1866-1928) – generał broni WP, konstruktor i wynalazca, w czasie zamachu majowego wystąpił zbrojnie przeciwko Józefowi Piłsudskiemu, po czym wraz trzema innymi generałami został aresztowany. Jego zwolennicy byli przekonani, że przyczyną jego śmierci po zwolnieniu z więzienia było otrucie. 11 Michał Pawlikowski (1887-1970) – pisarz, wydawca, działacz Stronnictwa Narodo wego, twórca cennego Archiwum Pawlikowskich, przekazanego w 2000 roku w darze dla Biblioteki Jagiellońskiej przez jego syna Kaspra. 12 Jan Gwalbert Pawlikowski (1860-1939) – ekonomista, publicysta, wydawca dzieł Ju liusza Słowackiego, taternik, pionier ochrony przyrody w Polsce, założyciel i wieloletni redaktor naczelny pisma „Wierchy”. Twórca i właściciel zakopiańskiego Domu pod Jed lami, czołowego przykłady stylu zakopiańskiego propagowanego przez Stanisława Wit kiewicza. 13 Zofia z Zawiszów Kernowa (1889-1971) – poetka, publicystka, działaczka niepodleg łościowa, podczas I wojny światowej pracowała w wywiadzie wojskowym Legionów Pol skich i w POW, do II wojny właścicielka dworu w Goszycach pod Krakowem, opisanego m.in. przez Jana Józefa Szczepańskiego w opowiadaniach Koniec legendy i Trzy czerwone róże. 14 Przeminęło z wiatrem, powieść autorstwa Margaret Mittchel, która stała się kanwą znanego filmu w reżyserii Victora Fleminga z 1939 r. 15 Aniela (Lela) z Wolskich Pawlikowska (1901-1980) – malarka, portrecistka, ilus tratorka. Córka poetki Maryli Wolskiej. Studiowała m.in. u Wojciecha Weissa i Kazimierza Sichulskiego. Przed wojną uczestniczyła w licznych wystawach zbiorowych i indywidual nych, po wojnie, na emigracji poświęciła się niemal wyłącznie malarstwu portretowemu. 16 Instytut Kultury Polskiej został utworzony w roku 1948 z inicjatywy Michała Paw likowskiego przez Ministerstwo Oświaty rządu RP na uchodźstwie. W ciągu pięciu lat działalności odbyło się tam ok. 300 wykładów. W latach 1948-1951 dyrektorem Instytutu był Antoni Słonimski. 17 Tymon Terlecki (1905-2000) – historyk teatru, krytyk literacki, pisarz i eseista. Był jednym z głównych animatorów emigracyjnego życia literackiego i naukowego w Europie i w USA. Współpracował z Radiem Wolna Europa oraz z „Kulturą” paryską, był prezesem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. 18 Tadeusz Felsztyn (1894-1963) – historyk wojskowości, publicysta, oficer WP. Wal czył w Legionach Polskich, w czasie II wojny światowej był więźniem sowieckim w Ko zielsku i Griazowcu. 19 Marian Szyszko-Bohusz (1901-1995) – malarz, krytyk sztuki, publicysta. Mąż Cicely Saunders, lekarki, twórczyni medycyny paliatywnej. 20 Władysław Folkierski (1890-1961) – przed wojną profesor UJ, historyk literatury francuskiej, działacz Stronnictwa Narodowego. Na emigracji nie zaniechał działalności politycznej, był m.in. ministrem wyznań religijnych w rządzie RP na uchodźstwie. 21 Polski Ośrodek Badań Naukowych powstał we wrześniu 1939 r. jako instytucja ma jąca wspierać naukę polską na gruncie brytyjskim. Po wojnie przekształcił się w polsko‑brytyjską placówkę naukowo-wydawniczą, która wspierała polskich uczonych i studen tów, wydawała polskie prace naukowe w języku angielskim, a także sprawowała pieczę nad utworzonym w 1948 r. Instytutem Kultury Polskiej. Między Polską a światem 22 Kornel Krzeczunowicz (1894-1988) – ziemianin, poseł na Sejm RP, oficer kawalerii. Po demobilizacji pozostał w Wielkiej Brytanii, zajął się publicystyką i literaturą histo ryczną, a także działalnością rolniczą. Żonaty z Heleną z Lubienieckich. 23 Kazimierz Pacewicz (1895-1974) – oficer kawalerii, malarz po studiach u Józefa Pan kiewicza. Większość jego prac znajduje się w Muzeum Regionalnym w Siedlcach. 24 Ludwika Weiss von Weissenfeld (ur. ok. 1913 – daty śmierci nie udało się ustalić) – więźniarka sowieckich łagrów, żołnierz II Korpusu WP, przypuszczalnie związana z wy wiadem brytyjskim. 25 Anna Ślubicz-Załęska (1915-2000) – prowadziła w Londynie salon, którego bywal cami było głównie młode pokolenie polskiej emigracji. 26 Tadeusz Sulimirski (1898-1983) – doktor praw i filozofii, archeolog, antropolog, rotmistrz kawalerii WP, przed wojną docent Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, potem rektor Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie. 27 Piotr Czartoryski (1909-1993) – z Pełkiń, podoficer AK, inżynier. 28 Wanda Krasińska (1927-1999). 29 Józef Pawlikowski (1892-1982) – profesor L’École Polytechnique de Montréal, współtwórca i pierwszy dyrektor Polskiego Instytutu Naukowego (PIN), utworzonego w 1942 r. w Montrealu, początkowo jako oddział nowojorskiego Polish Institute of Arts and Sciences of America. 30 Wanda Stachiewicz z domu Abraham (1895-1995) – absolwentka Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie oraz Sorbony, inicjatorka utworzenia w Montrealu Polskiego Instytutu Naukowego, a następnie Biblioteki Polskiej, którą prowadziła niemal do końca życia. Była żoną generała Wacława Stachiewicza. 31 Tadeusz Romer (1994-1978) – dyplomata, ambasador RP w Portugalii, Japonii i ZSRR (1942/43). Będąc w Tokio w czasie wojny, niósł pomoc polskim obywatelom, głów nie Żydom, którzy uciekali z Polski dzięki japońskim wizom. Po wojnie wykładał litera turę francuską na McGill University w Montrealu, pełnił też funkcję prezesa PIN. Jego żoną była Zofia z Wańkowiczów (1897-1981), siostra Melchiora, osoba niezłomna i od ważna. 32 Przemysław Potocki (1927-2003) – był kolegą Autora z II Korpusu. 229 Rok 2014 tom V Celina Kumorek Febronia Okoniny Nadjeziorne – wieś rozrzucona na śródleśnej polanie w Borach Tucholskich, między Jeziorem Okonińskim a linią kolejową Bydgoszcz–Gdynia. Sięgając roku 1865, obszar okonińskich dóbr wy nosił 1636 mórg i był w posiadaniu dwóch właścicieli stanu szlachec kiego – Piotra Behlau i Alberta Omanna. Cztery lata później posiadłość Alberta przeszła w użytkowanie Luizy von Rehden. W początkach XIX wieku wieś liczyła 184 mieszkańców, w roku 1934 – 258. Pod koniec lat trzydziestych przeszło 418-hektarowy obszar został rozparcelowa ny. W wyniku parcelacji sporo polskiej ziemi znalazło się w posiada niu ludności niemieckiej. Przed I wojną światową tereny wojewódz twa Zachodnio-Pomorskiego oprócz Polaków zamieszkiwali Niemcy, Prusacy i Żydzi. Zmieniały się nazwy polskiej miejscowości: Okoniny Nadjeziorne, Niemieckie Okoniny Nadjeziorne, w odmianie pruskiej – Deutsch Okonin, w niemieckiej – Deutsch Okonin lub Okoniam See. W okresie międzywojennym mieszkańcy wsi udawali się do pracy sezonowej w Niemczech lub do kopalń we Francji. Uroczyście obcho dzili święta kościelne i narodowe rocznice. Szczególnie pielęgnowali w pamięci odzyskanie niepodległości, powrót dostępu Polski do morza i dzień imienia marszałka Józefa Piłsudskiego. * W Okoninach Nadjeziornych mieszkała rodzina Szlachcikowskich. Febronia urodziła się w Cekcynie koło Śliwic 10 lutego 1921, jako córka Jana Szlachcikowskiego i Anastazji z domu Wilkowskiej, najmłodsza Dane dotyczące miejscowości wg książki: Adam Węsierski, Przeszłość śliwickich wsi w faktach i fotografii, t. II, Śliwice 2012. z dziesięciorga rodzeństwa: trzech braci (Staszek, Franek, Leon) i sied miu sióstr (Marta, Helena, Franciszka, Cecylia, Bolesława, Wanda). O ojcu mówiono, że był bardzo przystojny, o matce – bardzo pobożna. Codziennie w godzinach wieczornych rodzina odmawiała różaniec, a w niedziele jeździła do kościoła bryczką na czterech kółkach. – Mama dali mi takie wyjątkowe imię słowiańskie – mawiała Febronia. Dzieci zwracały się do rodziców z dużym szacunkiem, w liczbie mnogiej. Przed wybuchem II wojny światowej Febronia zaręczyła się z Fran kiem, synem ziemianina. Zaprzysięgli sobie dozgonną wierność. Wraz z obrączką, jeszcze przed pójściem do wojska, Franek ofiarował Febro ni siebie. Wiodło im się nieźle. W 1937 roku Szlachcikowscy posiadali ponad 27‑hektarowe gospodarstwo w Okoninach Nadjeziornych. Jan Szlach cikowski drogą kupna nabył duży dom, jak się później okazało od folksdojcza. Dopiero po wojnie dowiedzieli się, że budynek był zadłu żony. W czasie działań wojennych wielu mieszkańców zostało wcielonych do wojska niemieckiego. Niektórym z nich udało się uciec, inni dostali się do niewoli alianckiej i dalej kontynuowali szlak bojowy w wojsku polskim na zachodzie, oddając życie za ojczyznę. Przykładem bracia Paweł, Edmund i Leon Schillerzy. Paweł powrócił szczęśliwie do kraju po wojnie, zaś Edmund i Leon (zginął w bitwie pod Arnhem) polegli i spoczęli na ziemi holenderskiej. Niektórzy mieszkańcy tamtych okolic zostali zmobilizowani do wojska. Znalazł się wśród nich Alfons Podlewski ze Śliwiczek, który uczestniczył w bitwie pod Krojanami niedaleko Chojnic, gdzie dostał się do niemieckiej niewoli. Z tej wsi pochodził również Julian Kawczyń ski, który jako żołnierz gen. Andersa brał udział w kampanii wrześnio wej i w bitwie o Monte Cassino. Wsie śliwickie często nawiedzały niszczycielskie pożary. Groźny ogień z niewyjaśnionych przyczyn wybuchł w zabudowaniach gospo darza Pliszki w czerwcu 1931 w Rosochatce. W nocy z 18 na 19 grudnia 1931 w nadleśnictwie w Sarniej Górze spłonął budynek mieszkalny. Po tem pożoga wojenna na trwałe odbiła się w świadomości mieszkańców śliwickich terenów. We wsi Laski Piec w 1942 spaliła się część zabu dowań, pożar wzniecił prawdopodobnie Niemiec Schmit. Wieś długo nie mogła się otrząsnąć z tragedii. 12 lipca 1944 partyzancki patrol zatrzymał urzędników niemieckich i skonfiskował przewożone przez 231 Wizerunki Febronia 2014 tom V 232 Celina Kumorek nich karty żywnościowe, odzieżowe, dokumenty aprowizacyjne oraz pieczęcie. W rewanżu hitlerowcy całą ludność wioski zgromadzili w zaminowanym budynku szkolnym i tylko dzięki wstawiennictwu pewnej wpływowej rodziny ładunków nie zdetonowali. Nieszczęścia nie omijały Szlachcikowskich. Ich domostwo ogień lizał dwukrotnie. A gdy wkroczyło regularne wojsko niemieckie, ofi cerowie niemieccy wybrali sobie u Szlachcikowskich stołowanie. Lubili potrawy z grzybów. Marta postanowiła truć Niemców muchomorami. Gorzkie muchomory trzeba było wielokrotnie gotować. Nie wiedząc o tym, że chcąc nie chcąc wygotowała z grzybów całą truciznę, do prawiła je ostrymi przyprawami, podała i czekała na rezultaty. Zjedli, podziękowali i bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu następnego dnia poprosili o jeszcze. W roku 1941 zmarł na zawał serca ojciec Febroni. 18 lutego 1945, podczas wkraczania do Śliwiczek oddziałów sowieckich, hitlerowcy wysadzili w powietrze dom, w którym schroniła się przed działaniami wojennymi duża grupa Polaków. Zamordowani spoczęli na cmentarzu położonym w środku wsi – nazwiska pogrzebanych rodzin uwiecznio ne zostały na przytwierdzonej do krzyża tablicy. Groza padła na okolicę, gdy pojawili się Sowieci. Dziewczęta mu siały przed nimi uciekać i chować się po różnych kryjówkach. Wyzwo licieleskie żołdactwo radzieckie gwałciło, kradło, a czego nie dało się ukraść, niszczyło. Po wojnie dwaj synowie powrócili do domu. Anastazja gorąco mo dliła się o powrót trzeciego. Gnębiła ją myśl, że być może Franek nie przeżył wojny. Prosiła Boga, żeby zobaczyć chociaż jego kości. Któregoś dnia dotarł do domu cień człowieka – po wyjściu z obozu koncentra cyjnego żywy trup oczekiwanego syna. Mówiono, że matka wymodliła jego powrót, ale Frankiem długo się nie nacieszyła. Wkrótce zmarł. Pod koniec wojny do gospodarstwa Szlachcikowskich przyczołgał się zabiedzony i chory na tyfus uciekinier z likwidowanego przez eses manów obozu koncentracyjnego Stutthof – Janek Sobolewski. Padał deszcz, doskwierało zimno, chory i wycieńczony Janek zemdlał i wpadł do rowu. Esesmani nie dobili go, co można nazwać cudem, a może żal im było kuli dla domniemanego trupa. Janek oprzytomniał, wstał i przedzierał się przez Bory Tucholskie, w końcu dobrnął do domostwa Szlachcikowskich. Zlitowali się nad obcym wynędzniałym człowiekiem. Ukryli go i otoczyli opieką. A kiedy wyzdrowiał, przydał się w gospo darstwie. Opowiadał, że cebula z magazynu więziennego uratowała go od szkorbutu. Janek urodził się w 1915 w Sejnach (woj. białostockie) jako trzeci spo śród pięciorga rodzeństwa (Apolonia, Marysia, Jan, Antoni, Bolesław). Obiecali sobie z siostrą Marysią, że poświęcą życie służbie Bogu. Mary sia udała się do zakonu w Warszawie, a potem wyruszyła do Włoch. Po wojnie znalazła się w Anglii (Pittsford). Janek wstąpił do seminarium. Gdy wybuchła wojna, został aresztowany i osadzony w obozie koncen tracyjnym Stutthof. Wykonywał tam różne prace, między innymi był magazynierem i elektrykiem, co umożliwiało mu poruszanie się po obozie i potajemne pomaganie innym więźniom. I tak np. pomógł w ucieczce grupie Estończyków. Jedna z uratowanych przez niego osób po wojnie zajmowała wysokie stanowisko we władzach Estonii. W jej imieniu poszukiwania Janka prowadził publicysta z Krakowa, który odnalazł jego rodzinę dopiero w latach sześćdziesiątych. Zawsze uśmiechnięty, kochający ludzi i wszystkim pomagający Ja nek poprosił mamę Febroni, Anastazję, o rękę córki. Matka, jak to mat ka, początkowo nie chciała wyrazić zgody – miała starsze od Febroni niezamężne córki. Ale on zdecydował, że: „ta, albo żadna”, i osiągnął cel. Po ślubie zawiózł żonę do swoich rodziców, którzy niestety nie byli zadowoleni ze zmiany planów życiowych syna. Marzyli przecież, że Janek będzie księdzem. Febronia stała się w ich oczach „jabłkiem”, na które dał się skusić syn. Pomimo że Janek nie przyjął jeszcze święceń kapłańskich, nie wróżyli mu szczęścia. On zaś postanowił, iż po okru cieństwach, jakich doznał w obozie koncentracyjnym, po oglądaniu żniwa śmierci, założy rodzinę i będzie miał dużo dzieci. Poślubieni pojechali na Pomorze, do Szczecinka, gdzie wcze śniej osiedlił się brat Janka Antoni z kuzynką Stasią, późniejszą jego żoną. Stasia – elegancka, dbająca o swój wygląd panna łatwo wpadała w męskie oko. Febronia miała z tym problem, nie chciała więc pozo stać w Szczecinku. Była już w zaawansowanej ciąży, gdy Janek znalazł mieszkanie w Pieszycach. Spakowali się i wyruszyli samochodem cię żarowym. W drodze do Pieszyc Febronia spadła z plandeki samocho du – szczęśliwie nie odbiło się to na jej zdrowiu. Mieszkanie w Pieszycach przypadło jej do gustu: duże, słoneczne. Janek nadal szukał jednak gospodarstwa rolnego, które mogłoby być gwarantem, że nie dotknie ich głód i bieda. Znalazł gospodarstwo oko ło 60 km od Wrocławia – w Miechowicach Oławskich. Tu urodziły się 233 Wizerunki Febronia 2014 tom V 234 Celina Kumorek Sobolewskim trzy córki: Renata, Urszula i Alina. Dziewięciomiesięczna Alusia zmarła na zapalenie płuc. Pochowano maleństwo na cmentarzu we Wiązowie. Natomiast Renia urodziła się ze zwichnięciem stawu bio drowego. Założono jej gips na bioderko i nóżki, usztywniając dziecko na pół roku w pozycji szpagatu, ale to nie pomogło. Febronia mówiła, że położna Niemka, która przyjmowała poród, „nie miała dobrej ręki” – wszystkie dzieci, którym pomogła przyjść na świat, miały zwichnięcia stawów biodrowych. Ponadto Febronię męczyły wątpliwości, czy do brze postąpiła, decydując się na podróż w zaawansowanej ciąży. Janek nie zagrzał długo miejsca w domu. Zapisał się na studia w NOT-cie (Naczelnej Organizacji Technicznej) we Wrocławiu. Na jął chłopaka do pomocy w gospodarstwie, sprowadził Febroni siostrę Cecylię, a potem jej narzeczonego Józefa. Wyprawili im wesele. Janek udzielał się społecznie, miał ładny głos – śpiewał i grał na organach koś cielnych w Wiązowie. Współpraca z porywczym mężem Cecylii jednak nie układała się. Janek pomógł więc młodej parze przeprowadzić się do wolnego gospodarstwa na drugim końcu wsi. Okres przypadał na odgórny przykaz „3 x TAK”. Wprowadzano w Polsce gospodarkę kolektywną, czyli kołchozy. Janek i Febronia mogli pozostawić w swoim gospodarstwie tylko jednego konia, jedną krowę, dwie świnki i domowe ptactwo. Każde hodowlane zwierzę ponad wy znaczony limit zmuszeni byli przekazać do kołchozu. Każdy gospodarz był również zobowiązany do odpracowania określonej liczby godzin w Państwowym Gospodarstwie Rolnym (PGR). Najbardziej żałowali klaczy i źrebaka, do którego Renia bardzo się przywiązała i płaczem żegnała konie wyprowadzane z ogrodzenia na wieczne nieoddanie. Przejazdy do Wrocławia zabierały sporo czasu, Janek nie miał kiedy odpracowywać godzin w kołchozie. Znalazł więc mieszkanie na obrze żach Wrocławia, w osiedlu „Popiele”, gdzie w roku 1954 Sobolewscy się przeprowadzili. Było to duże gospodarstwo rolne za Odrą. Rzeka wy znaczała granicę dzielnicy Sępolno. Brzegi Odry łączył most im. Bole sława Chrobrego. Dalej wzdłuż rzeki ulica Monopolowa prowadziła do wytwórni spirytusu, zakładów chemicznych i wytwórni superfosfatu. W połowie tej ulicy skręcało się w prawo i wzdłuż sadu droga wiodła do dużej bramy z furtką. Na środku podwórza otoczonego mieszkalny mi budynkami stała pompa z korytem na wodę. Po prawej stronie do budynków dobudowano szopę, nieopodal – po budowlanej przerwie – w dużej oborze ze strychem składowano słomę i siano. Po lewej stronie rozciągał się sad i rzucał się w oczy okazały, elegancki jednopiętrowy dom z krużgankiem (przed wojną mieszkali tam właściciele gospodar stwa), do którego przylegała brama wiodąca do ogrodu. W później szym czasie dobudowano tam mały domek stróża, nieco dalej mieściły się magazyny i piwnice. Gospodarstwo rolne od zakładów fabrycznych oddzielał wysoki mur z czerwonej cegły. Za oborą – dwa stawy: duży płytki i mały głęboki. Droga za osiedlem prowadziła półkolem wzdłuż dużego stawu. Z lewej strony ciągnęły się pastwiska (okólniki), które przedzielał jednopiętrowy biały dom. Wzdłuż drogi rosły olbrzymie dęby. Droga skręcała w prawo i wiodła przez mostek łączący duży i mały staw. Niemcy wykopali stawy i usypali wysoką górę, na której wybudowali dwa budynki z czternastoma potężnymi piwnicami. Skła dowano w nich lód dla miasta. W czasie wojny jeden z tych budynków zburzyła bomba. W drugim, który ocalał, jako że miał półtorametro wej grubości mury, mieściło się czteropokojowe mieszkanie na piętrze. Za mieszkaniem nad piwnicami po wojnie powstała przechowalnia słomy i siana. Właśnie na to mieszkanie trafił Janek. Wszystkie inne były już zaję te, w tym jednym prawdopodobnie nikt nie chciał się osiedlić. Przed siębiorczy mężczyzna w pomieszczeniach urządził kuchnię, spiżarnię, łazienkę i dwie sypialnie. W korytarzu założył piec centralnego ogrze wania, a na strychu nad mieszkaniem umieścił skrzynię, z której zimą rozchodził się aromat przechowywanych jabłek. Na parterze zbudował kurnik, pod schodami – chlewik i miejsce na jedną krowę, a w piwnicy wydzielił dwie kondygnacje. W górnej przechowywał węgiel i drzewo na opał, w dolnej – warzywa okopowe. Pogłębił studnię i założył hy drofor doprowadzający wodę do całego mieszkania. Po wykarczowa niu krzaków koło domu powstał ogród opasany drucianą siatką wła snoręcznie zrobioną przez Janka. Górę porastały krzewy, drzewa akacji i lipy. Na drugim krańcu domu znajdował się wyciąg z wózkiem, na którym przed wojną trans portowano ze stawów lód do piwnic. Teren okrążała droga prowadząca do skrzyżowania z ulicą Mydlaną (nazwa ulicy podobno wywodziła się od tego, że zaraz po wojnie kręciło się tam wiele bezdomnych psów – złapane przerabiano na mydło). Dochodziło się tędy do dwupiętrowego domu. Mieszkał w nim dróżnik kolejowy i mieścił się tu zakład wyrobu gumowych rękawic. W zakładzie zatrudniano niewidomych, inwalidów wojennych. Kierując się w lewo Mydlaną, dochodziło się do przejazdu 235 Wizerunki Febronia 2014 tom V 236 Celina Kumorek kolejowego i dalej do ulicy Kowalskiej. W prawo można było dojechać do drogi łączącej miasto ze wsią Swojec. Za torami rósł pas drzewek – „szkółka” ciągnęła się za ulicą Kowalską aż do cegielni, w której przez jakiś czas po wojnie wypalano cegły, potem obiekt zamknięto i zdewa stowano. Pozostał po nim tylko czerwony komin, budynki i zalew po wydobywanej glinie – glinianki, gdzie po kilku przypadkach utonięć nie wolno było się kąpać. Pasmo drzewek przecinało pole rolne aż do rzeki Widawy. Do mieszkania na pierwszym piętrze prowadziły przylegające do bocznej ściany domu wysokie schody z czerwonej cegły. Wchodziło się do niego przez ciężkie drewniane drzwi frontowe; na korytarzu pod łoga była kamienna, podłogi w pokojach z drewnianych desek, w sy pialniach – drewniane podłogi malowane czerwoną farbą, a w kuchni z desek heblowanych. W soboty podłogę w kuchni trzeba było szoro wać ryżową szczotką i mydlaną ciepłą wodą, a spłukiwać zimną, aby deski nie siniały. Wyposażona w węglową płytę kuchnia miała duży piekarnik opalany drewnem, toteż w wilgotne, bezwietrzne dni po roz nieceniu ognia kopciło się w niej niemożliwie. Właściciele nie zapomnieli zabrać ze sobą starego strażnika Mrucz ka, który upodobał sobie siedzenie na schodach prowadzących na strych i nie pozwalał dzieciom tam wchodzić, broniąc przejścia podniesieniem łapy i groźnymi pomrukami. We Wrocławiu Janek znalazł pracę, został kierownikiem w zakła dach elektryczno-remontowych. Któregoś dnia wrócił do domu roz trzęsiony: spotkał capo z obozu Stutthof, który dzierżył teraz wysokie stanowisko. Następnego dnia nie mógł go już odszukać – zniknął jak kamfora. Febronia sprawdzała się jako przykładna gospodyni. Zajmowała się domem, dziećmi, doiła krowę, karmiła świnie, prowadziła hodowlę kur, uprawiała ogródek... Janek zaopatrywał dom w potrzebne rzeczy i dbał o zwierzęta. Kupił psa Lorda, krasulę Narcyzę i dwie bezimienne świnki. Pracował zawodowo, prowadził gospodarstwo i studiował. Miał wielu przyjaciół, pomagał rodzinom – swojej i Febroni. W domu przebywało zwykle pełno gości: rodzina z północno-wschodniej Polski i przyjaciele Janka odwiedzający gościnny dom w soboty i niedziele. Febronia krzątała się i zwijała jak tylko potrafiła, za co Janek kochał ją w dwójnasób, a wszyscy chwalili urodę gospodyni i jej zaradność. Dom ożywał szczególnie przed Bożym Narodzeniem. Odbywało się wtedy świniobicie, wyrabianie kiełbas, kaszanek, pasztetów i wędzenie wędlin w metalowej beczce przykrytej jutowym workiem. Nad kuchnią suszyły się podwędzone szynki i kiełbasy. Pachniało wędzonką i świe żymi wypiekami. W 1955 urodził się Sobolewskim upragniony syn. Dostał imię „Bogusław”. Boguś był oczkiem w głowie taty. W podzięce za Bogu sia zmajstrował więc dla Febroni pralkę z jednofazowym motorkiem i sam przeprowadził pierwszą próbę prania. Wlał gorącej mydlanej wody, włożył do pralki swoje brudne robocze spodnie, załączył i zajął się inną pracą. Pralka pracowała pół dnia, aż Janek przypomniał sobie, że trzeba ją wyłączyć. Ze spodni zostały tylko strzępki. Tak niekiedy wyglądały początki automatycznego prania. Janek postarał się również o dużą zepsutą przemysłową lodówkę, którą długo reperował. Po trzech latach od ostatniego porodu Febronia ponownie zaszła w ciążę. Janek postanowił skończyć z pracą w zakładzie. Podał swoją kandydaturę na przewodniczącego Spółdzielni Produkcyjnej, która po wstała na „Popielu”, i został zatwierdzony. Planował, że w przyszłości wykupi dom ze stawami na własność, chociaż w owym czasie prywat na własność (bez prawa dziedziczenia) przysługiwała tylko na 99 lat. Od tygodnia Janek prosił robotników, by koniecznie zaorali pole, jako że trzeba siać. Sam miał jeszcze do załatwienia jakieś sprawy w po przednim miejscu pracy. Zirytował się po powrocie, gdy zobaczył, że pole nie zostało zaorane. 8 września 1958, wczesnym rankiem poszedł po traktor i choć Febronia prosiła, żeby tego nie robił, rozpoczął orkę części pola położonej za górką, na której stał dom. Febronia przygoto wywała właśnie obiad, gdy 3-letni Boguś uciekł jej do ojca. Janek wziął go na traktor. Renia wróciła ze szkoły i wołała tatę i brata na obiad. Janek wysłał synka do domu, a sam postanowił dokończyć orkę. Przy ostatniej skibie w połowie pole zwężało się i starego typu „Ursus” – z olbrzymimi dwoma kołami z tyłu i małymi z przodu – tracąc rów nowagę, spadł z około czterometrowej skarpy. Duże koło ześlizgnęło się i traktor przekoziołkował, przyciskając Janka. Widząc to, stojąca na ganku Renia zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Wypadek widzieli również pasażerowie samochodu osobowego, który zatrzymał się przed szla banem kolejowym. Przygodni ludzie natychmiast pospieszyli Jankowi z pomocą, wydobywając go spod traktora. Wezwana została karetka pogotowia. W szpitalu stwierdzono zła mania miednicy i popękanie jelit. Natychmiast po wypadku Febronia 237 Wizerunki Febronia 2014 tom V 238 Celina Kumorek zostawiła w domu dzieci i udała się do szpitala. Janek był przytomny. Martwił się, że rodziny nie zdążył zabezpieczyć finansowo. Przekazy wał Febroni, że w jego kieszeni są pieniądze. Mówił, że ma motor do odebrania... i że w jego biurku są plany i umowa z rachunkiem za wy konanie robót na kwotę 30 000 zł. W nocy został zoperowany. Podczas wizyty lekarze otoczyli jego łóżko i stwierdzili po łacinie, nie wiedząc, że on zna łacinę, iż pacjent nie przeżyje, ponieważ dostał zapalenia otrzewnej. Janek zareagował słowami: „uśmierciliście mnie!”. Żył jeszcze pięć dni. Wraz ze śmier cią Janka wszystko przepadło jak kamień w wodę. Mruczek, jakby coś z tego rozumiał – zajął się zrzucaniem z wieszaka w korytarzu ubrań swego pana. Na pogrzeb przyjechała rodzina Janka. Febronia została z trojgiem dzieci i w siódmym miesiącu ciąży z czwartym. Wszyscy potrafili wdo wie współczuć, gorzej było z niesieniem pomocy – każdy miał swoje problemy. Apolonia (najstarsza siostra Janka) pocieszała, że jak Fe bronia będzie teraz w biedzie, to przecież nie samotna, ale z dziećmi. Tego „pocieszenia” Febronia nigdy nie zapomniała. Kuzynki mieszka jące we Wrocławiu pomagały, ale mogły niewiele. Każda miała swoją rodzinę. Świat Febroni zawalił się – męża zabrakło w niezwykle ciężkich cza sach. Nie miała pojęcia, jak załatwić węgiel na zimę. Udała się po zboże dla kur do magazyniera, u którego Janek miał swój przydział – ten od prawił ją z kwitkiem: „zboże myszy zjadły”. Po wielu trudnościach dro gą sądową odebrała „motor”, który sprzedała, co pozwoliło jej przeżyć z dziećmi najtrudniejsze chwile. Antek – brat Janka, pracował w mły nie w Szczecinku i co roku przed zimą przysyłał Febroni woreczek mąki, co również pomagało przetrwać najgorsze. Miała trudny poród. Zdzisiu urodził się w szpitalu. Bezdzietny doktor, kolega Janka, proponował Febroni, że zaadoptuje niemowlę, ale się nie zgodziła. Wróciła do dzieci. Ponieważ Janek z jednej pra cy się zwolnił, a w drugiej nie przepracował jeszcze trzech miesięcy, dostawała tylko niewielką rentę dla dzieci. Zasoby kończyły się i Fe bronia musiała podjąć zarobkową pracę w Spółdzielni Produkcyjnej na „Popielu”. Do roboty na polu zabierała ze sobą niemowlaka. Ukła dała Zdzisia w cieniu drzew. Robiła przerwy w pracy na przewijanie i karmienie piersią. Kobietom pracującym w Spółdzielni nie podobało się, że ma tyle przerw. Zaczęły szemrać między sobą, więc brygadzi sta przeniósł Febronię do przetwórni owoców i warzyw, która mieściła się w dostosowanych do tego pomieszczeniach magazynowych w „Po pielu”. Dodatkowo wzięła pilnowanie w nocy bydła w oborze. Boguś i Zdzisiu pozostawali pod opieką starszych sióstr. Nie obyło się bez nieszczęśliwych wypadków. Boguś, bawiąc się zapałkami, dwa razy wywołał pożar, a Zdzisiu, raczkując, przekoziołkował po scho dach. Innym razem, gdy umiał już chodzić, wdrapał się na parapet niedomkniętego okna i spadł z pierwszego piętra. Miał wiele szczęścia, bo doznał tylko obrażeń twarzy. Być może duch ojca uchronił go przed większym okaleczeniem. Był bardzo podobny do ojca. Dzieci rosły, Renia ukończyła szkołę gastronomiczną i po wielu niepowodzeniach (bez znajomości bardzo trudno było znaleźć pracę) zatrudniona została w stołówce. Dokarmiała więc rodzinę, przynosząc zupy, kotlety, surówki – resztki stołówkowego jedzenia. Ula zajmowała się braćmi – opiekowała się, chodziła na wywiadówki, odrabiała z nimi lekcje w domu – i uczęszczała do Technikum Handlowego. Pomimo pięciu ciąż Febronia była wciąż zgrabna i podobała się mężczyznom. Umiała się gustownie ubrać, a raz w roku otrzymywała paczki ubraniowe z UNRRY (United Nations Relief and Rehabilitation Administration). Niekiedy dostawała je także z PCK (Polski Czerwo ny Krzyż) z witaminami dla dzieci. Paczki te stanowiły wielką pomoc i radość dla rodziny. Pewnego dnia przed dom zajechał czarny peugeot. Z samochodu wysiadł Franek, były narzeczony Febroni. Febronia ciągle nosiła jego obrączkę, nawet wtedy, gdy wychodziła za Janka. Franek po wojnie, gdy dowiedział się, że Febronia wyszła za mąż, pozostał we Francji i tam się ożenił. Kiedy jego żona zmarła, a Febronia owdowiała, przyjechał, by się z nią spotkać. Wybrali się w podróż w rodzinne strony. Przypominali sobie stare czasy. Wrócili po paru dniach. Febronia była nim jednak zawiedziona – to nie był już ten sam Franek, więc wyjechał. Na pożegnanie rzekła mu bezpardonowo, żeby bez zębów i peruki nie wracał. No i więcej się nie pokazał. Febronia poznała Greka, który prowadził sklepik na Swojcu. Cho dzili ze sobą parę lat. Miał się żenić, aż tu nagle przyjechała do niego z Grecji żona z córką. Później Febronia zakochała się w przystojnym, o gęstych czarnych włosach Ignacym. Pracował w spółdzielni, był żo naty ze znacznie starszą kobietą. Pomagał Febroni w ciężkich pracach 239 Wizerunki Febronia 2014 tom V 240 Celina Kumorek domowych, przywoził paszę dla kur i świnek, które ciągle jeszcze hodo wała, co zabezpieczało dzieci przed głodem. Nieakceptowana przez otoczenie znajomość Febroni z Ignacym na rażała ją i jej dzieci na niebezpieczne przygody. Pewnego dnia na Fe bronię napadła żona Ignacego z dwiema dorosłymi córkami, wspoma gane przez „dobrą” sąsiadkę Febroni. Próbowały pozbawić ją wzroku, ale Febroni udało się wyrwać ze szponów napastniczek. Do obrony ro dziny dorósł wreszcie starszy syn Febroni, który przerwał dramatyczny romans matki. Czas płynął, dzieci rosły, Febronia wynajmowała jeden pokój loka torom. Znalazła pracę w fabryce lakierów jako strażnik. Nie zgodziła się na posiadanie broni, którą nosili przy sobie strażnicy, w zamian na obchód po fabryce brała silnego psa. Ula ignorując brak zgody matki, wyszła za mąż za Zbyszka, kolegę z podwórka. Zamieszkali u jego rodziców. Zbyszek miał przed sobą dwa lata służby wojskowej w lotnictwie. Za brak posłuszeństwa Febronia początkowo wyklęła córkę z rodziny, ale gdy urodził się wnuk Piotruś nie odmówiła pomocy. Po dwóch latach mieszkania u rodziców Zbysz ka młodzi z dzieckiem przenieśli się do wolnego po lokatorach pokoju u Febroni. W tym czasie wodę do domu na górce trzeba było przywozić na wózku z wodociągu za stajniami „Popiela”. Wybrano bowiem piach z pola, które Janek niegdyś orał, i zamieniono je na miejskie wysypisko śmieci. Zatruło to wodę w studni, a zamiast pachnących łanów zbóż, traw i kwiatów, w powietrzu unosił się cuchnący dym i muchy. Zięć, którego Febronia nie darzyła sympatią, unikał konfliktów z teś ciową. Atmosfera w domu nie była jednak najlepsza. Ula ciężko zacho rowała, lekarze nie dawali jej więcej niż trzy miesiące życia. Na „Popie lu” doszło do kilku śmiertelnych zachorowań na raka. Przypuszczalnie chorobę powodowały ulatniające się niedaleko osiedla opary z zakła dów wytwórni superfosfatu. W momencie, kiedy młodzi wprowadzili się do Febroni, dom był już w trakcie rozbiórki. Po wielu staraniach Ula i Febronia otrzymały osobne przydziały na mieszkania w dziesięciopiętrowych blokach bu dowanych z gotowych betonowych segmentów. Ci z przydziałami czuli się uszczęśliwieni, bo wtedy okres oczekiwania na mieszkanie w nor malnym trybie określano na 10 do 20 lat. Mieszkanie z małymi poko jami trzeba było wyposażyć w nowe meble. W nowym mieszkaniu Fe bronię dwukrotnie okradziono. Kradzieże zdarzały się często w owym czasie – ludzie w blokach zaczęli myśleć o wzajemnej pomocy. Na parte rze każdego dużego bloku osadzano więc pilnującego porządku stróża. Boguś poszedł do wojska, a Zdzisiu ukończył średnią szkołę i zna lazł pracę w ślusarni. Bardzo przykładał się do pracy i szybko awan sował. Po wojsku zrobił maturę, ożenił się i urodziła mu się córeczka. Kiedy nadarzyła się okazja, Boguś wyjechał na kontrakt do Iraku. Zdzisiu zaciągnął się do służby w jednostce Straży Pożarnej. Później jako ochotnik zgłosił się do gaszenia pożaru nowo odkrytego szybu w Karlinie na północy Polski. Pożar gasili trzy miesiące. Z Rosji spro wadzano specjalne armaty gaśnicze. Zdzisiu opowiadał, że cała okolica była zalana ropą unoszącą się również w powietrzu. Po pół roku zacho rował. Leczony z przeziębienia, zaczął tak chudnąć, że zupełnie stracił siły i nie mógł wstawać z łóżka. Pogotowie zabrało go do szpitala, gdzie stwierdzono wysokie stężenie cukru we krwi. Od tej pory dostawał zastrzyki z insuliną. Ożenił się jednak i urodzili mu się dwaj zdrowi sy nowie. Zdzisiu dbał o swoją rodzinę, ale nigdy nie zapomniał o mamie Febroni. Jak tylko wykroił trochę czasu, przyjeżdżał do mamy i poma gał jej: coś kupił, coś naprawił w domu, doradził. Pracował społecznie. Został przewodniczącym związku zawodowego „Solidarność” w Stra ży Pożarnej na Dolnym Śląsku, pomagał w pracach budowlanych nowo powstającego kościoła w dzielnicy, w której mieszkał z żoną, dziećmi i teściową. Boguś wrócił z Iraku i za zarobione tam pieniądze wyremontował swoje mieszkanie. Kafelki do łazienki kupił za dolary w Peweksie. Był z mieszkania bardzo dumny. Febronia żyła życiem swoich dzieci. Ich szczęście było jej szczęściem, ich zmartwienia jej zmartwieniami. Przeżywała ich choroby i niepo wodzenia w małżeństwach. Doradzała swym dzieciom, by za wszelką cenę dbały o dobro własnych rodzin. Powtarzała, że partnera można zawsze znaleźć, ale ojca dzieci powinny mieć jednego, że nikomu nigdy nie pozwoliła poniewierać własnymi dziećmi. Pomimo złych prognoz Ula przeżyła rentgeno- i kobaltoterapię. Konsekwencją rentgenowskich naświetlań było trzeciego stopnia popa rzenie szyi i części obojczykowej; z poparzeniową skazą musiała nau czyć się żyć. Wróciła do pracy. Mąż jej wyjechał na kontrakt do Libii, a ona postanowiła uzupełnić swoją edukację, podejmując studia. Siostra Renia często do niej przyjeżdżała i opiekowała się jej synem. Ula za chorowała ponownie, a po 3-letniej obserwacji poddała się ryzykownej 241 Wizerunki Febronia 2014 tom V 242 Celina Kumorek operacji, która zakończyła się sukcesem. Pomimo problemów zdrowot nych ukończyła Akademię Ekonomiczną. Jej mąż wrócił z Libii, zacho rował jednak na cukrzycę i przeszedł na chorobową rentę. Nie dostoso wywał się do wskazań lekarzy – zdrowotne powikłania przyspieszyły jego odejście. Febronia pozostała tylko z najstarszą córką. Renia poświęciła się młodszemu rodzeństwu i do końca opiekowała się matką. Do 72. roku życia Febronia dorabiała nieco do emerytury. Renia pracowała na pół etatu w aptece. Boguś i Zdzisiu pomagali im uprawiać działkę i przy re montach mieszkania. Z czasem było jednak coraz trudniej. Renia prze szła dwie operacje wymiany stawu biodrowego. Zdzisiu musiał brać trzy razy dziennie insulinę, przeszedł na wcześniejszą emeryturę; nadal udzielał się społecznie. Febronia wyraźnie podupadała na zdrowiu. Niszczyły ją przewlekłe choroby – stawów i wieńcowa serca. Zdzisiu by wał u mamy coraz częściej, martwił się o nią. Dwa tygodnie po śmierci Jana Pawła II jechał samochodem do garażu na serwis. Wyjeżdżając z Wrocławia, gdy był już na moście, uderzył błotnikiem w nadjeżdża jący z naprzeciwka ciężarowy samochód. Zginął na miejscu. Febronia nigdy nie pogodziła się ze śmiercią syna. Mówiła, że czuje obecność Zdzisia siedzącego przy niej na łóżku. Teraz opieka nad całą rodziną spadła na barki Bogusia. Febronia poważnie zachorowała na serce, a dodatkowo, po usunięciu kamieni z woreczka żółciowego, groziło jej zapalenie otrzewnej – musiała się poddać drugiej operacji, wprawdzie udanej, ale słabe serce nie wytrzymało. Zmarła 5 lutego 2010. Doskwierało zimno, padający śnieg usypał wysokie białe zaspy. Na pogrzeb przybyła rodzina, znajomi z dawnego „Popiela”, po którym nie pozostało ani śladu (zasypano bowiem stawy, wyrównano górkę i wybudowano na jej miejscu zakład samochodowy Volvo). Na placu rzędami stały samochody. W dawnych zakładach spirytusowych moż na było wynająć lokal na różne okazje – i tam zorganizowana została stypa po pogrzebie Febronii. Najmłodsza z dziesięciorga dzieci Szlachcikowskich odeszła jako ostatnia. Została pochowana w grobie z mężem Jankiem, na cmentarzu Sępolna. . Rok 2014 O książkach Marian KISIEL TRZY HISTORIE MIŁOSNE Adam Czerniawski: Gry i zabawy (Sports et divertissements). Lublin: Norbertinum, 2013 Zadebiutował jako prozaik w roku 1958 opowiadaniem Dlaczego tylko na eksport? Miał już za sobą książkowy de biut poetycki (Polowanie na jednoroż ca, 1956), a także trochę publikacji poe tyckich i krytycznych na łamach prasy emigracyjnej i krajowej. Pierwszy zbio rek opowiadań opublikował w roku 1964 (Części mniejszej całości), drugi – w 1975 (Akt). Po latach ogłosił Koncert życzeń (1991), a następnie prawie całą prozę zebrał w tomie Narracje ormiań skie (2003). W 2013, a więc pięćdziesiąt pięć lat po debiucie, ukazały się Gry i za bawy (Sports et divertissements). Oto – w skrócie – historia edycji prozatorskich Adama Czerniawskiego; w sumie dwa dzieścia utworów, rozpisanych na czte ry tomiki samodzielne i jeden wybór. Małe narracje Czerniawskiego – ina czej niż poezja – publikowane były rzad ko, rzadko również komentowane przez krytyków. Jeżeli gdzieś pojawiały się ja kieś gruntowniejsze opinie, zawsze od syłały do Witolda Gombrowicza. Wy stawiona przez autora Trans-Atlantyku rekomendacja Części mniejszej całości: „Warto przeczytać” – zaciążyła na póź niejszej lekturze. I nawet jeśli nie była to lektura pobieżna, jak Michała Chmie lowca, Alicji Lisieckiej czy Przemysła wa Czaplińskiego, to zawsze ów patro nat wysuwał się na miejsce pierwsze, jak gdyby w Czerniawskim każdorazowo zmartwychwstawał Gombrowicz. Że na początku patronował on młodemu pro zaikowi, to oczywiste. „Drugim moim patronem był Kafka” – mówił w wy wiadzie z Magdaleną Czajkowską. Pa troni jedno, a literatura co innego. Pro za Czerniawskiego ma swoją własną poetykę, własną składnię i semantykę. tom V 2014 tom V 244 Marian KISIEL Jest poważna i humorystyczna, korzy sta z rozmaitych języków, by je z sobą zderzać, odkrywać ich wielo- i dwu znaczność. Dlatego pisałem przed laty, że ustawia się w poprzek tradycji, a nie naśladuje jakiejś jej cząstki. „Mój typ absurdu przejawia się w braku związ ku między tym, co się mówi, a tym, co się rzeczywiście robi” – argumentował Czajkowskiej. Gry i zabawy to trzy narracje o miło ści. Podobnie jak czasami we wcześniej szej prozie, miłość jest tematem wpro wadzającym nas do świata, który się opowiada. Warto zaakcentować „mow ny” charakter tej prozy. Czerniawski opowiada, co wynika z jego przekona nia, że proces pisania z jego dawnymi regułami musi zostać poddany krytyce i odrzucony. Proza staje się w mowie, w rozmowie, a jej dialogiczna struktu ra lepiej służy wydobyciu znaczeń niż klasyczny opis. W tym sensie, jak to kiedyś zauważył Przemysław Czapliń ski, „rozmowy u Czerniawskiego czę sto zmieniają się w spowiedź, egzamin czy przesłuchanie”. Tak jest i teraz. Sielanka to spowiedź, rozmowa i przesłuchanie, Światłocień Olgi to rozmowa, tekst w tekście (cytat) i notatka, a W ogrodzie nauk i rozko szy – wszystko w jednym. Mężczyzna mówi o kobiecie, która jest nieuchwyt na jak zjawa, jest zamordowana w przy pływie zazdrości, szaleństwa lub lęku. Światy fikcyjne – z literatury i dla li teratury tworzone – wymieniają się ze światami możliwymi, miejsca przypi sane są do przestrzeni, w których by wał, przebywał lub mieszka sam Czer niawski, nazwiska prawdziwe w szpa lerze postaci sąsiadują z imionami z ta niej i elitarnej prozy. Chciałoby się powiedzieć, że taki dia log tekstów, osób i tematów służy jed nemu: wyrażeniu „dramatu nieuchwyt ności «ja»” (jak mówił autor w rozmo wie z Beatą Tarnowską). Skoro prawda i fałsz, zdarzone i wyobrażone, będą ce i możliwe jednakowo goszczą w na szym życiu, trudno odrywać je od sie bie, ponieważ ich wzajemne uzupełnia nie się świadczy o naszej wolności. Jak napisał Czapliński: „w świecie pozor nie logicznym wolność osiąga się ak ceptując absurd”. Mamy więc romanse absurdalne, po nieważ możliwe i urojone jednocześnie, z życia przeniesione do literatury. Męż czyźni – z narratorem autobiograficz nym – są kochankami lub świadkami (słuchaczami) miłości niespełnionych, szalonych i szaleńczo zapętlonych. Dra maty są melodramatami, które bronią się przed ckliwością przywołaniami różnych opowieści, cytatami skądś za czerpniętymi. Literatura ma tłumaczyć życie, a życie dawać szansę literackie mu tematowi. Autentyczność mierzy się z nieautentycznością, język rozmo wy z językiem pisanym, polski współ czesny z polskim dawnym, obce wtręty tyleż nam mówią o rzeczywistym świe cie bohaterów, co uzasadniają ich krea cyjny byt. Nie są Gry i zabawy etiudami literac kimi, gdzie autor bawi się historiami mi łosnymi na wzór Nerona i Sabiny Pop pei, Heinricha von Kleista i Henrietty Vogel, Sixtena Sperre’a i Elviry Madi gan. Można by wysnuć przypuszczenie, że ten motyw leży u źródeł Sielanki. Ale nawet jeśli literatura z życiem wchodzą tutaj w zaplot nierozerwalny, to jego konsekwencją i tak pozostaje „dramat nieuchwytności «ja»”, absurd spójno ści opowieści. To, co było, może dobrze oddawać to, co jest, ale to, co jest, nie może wejść w przeszłość, żeby zaczerp nąć z niej jakąś pewną interpretację. Adam Czerniawski przywołuje his torie miłosne, stają się one tematem narracji i tematem rozmowy, uzmysła wiając nam, że z wszystkich rzeczy świata tego tylko one są tym, co warte opowiedzenia, wskrzeszenia w opowia daniu, nawet jeśli będzie ono niespój ne, kapryśne, pozbawione przyczyny i skutku, zawiłe, labiryntowe. Tylko w historiach miłosnych to jest pewne, że inaczej nie da się ich opowiedzieć, jak klucząc. Odbiorca, który w tych opowiada niach jest jakością wewnątrztekstową, ponieważ konsekwentnie uczestniczy w prowadzonych rozmowach, jest ich świadkiem, a czasami ma się wrażenie, że jakby z jego powodu toczy się ta la biryntowa narracja, ma okazję przeżyć po raz pierwszy i kolejny dramaty świa ta, które są piekłem szalonych miłości. A nadto – rozsmakować się w kunsztow nie „tkanej” opowieści, przejść labirynt narracji, błądzić za narratorem i odnaj dywać wszystko rozjaśniającą puentę. Czy jest to proza z ducha Gombrowi cza i Kafki? A może, jak napisał jeden z czytelników internetowego blogu „La birynty. Magazyn”: „Adam Czerniaw ski wyimaginował coś w klimatach Al lana Edgara Poe z nieokreślonymi lek kościami bytu Milana Kundery. I jesz cze więcej, ale co jeszcze – napisać nie umiem, bo dla mnie za wysokie to lite rackie sfery”... Niewątpliwie jest to proza, która przywołuje fabuły nieznane, a jakby nam znane; leniwie się toczące, a jakby spiętrzone; zaczerpnięte skądś, a jak by z naszego doświadczenia i pamięci. Pozwala rozkoszować się aluzjami do rzeczywistości kultury i świata lektur, a zarazem trzyma nas blisko jednej hi storii, która nie jest jednoznaczna, bo skrywa się za swoją własną tajemnicą. Sabina Poppea, kochanka, intrygantka, zbrodniarka i ofiara szalonej miłości, zabita przez szalonego męża, spoglą da na nas z okładki Gier i zabaw, prze słaniając się jedwabnym tiulem, niby zakrywając swoją nagość, a przecież czyniąc ją bardziej ponętną. Tak samo z narracjami Adama Czerniawskiego – umykają nam w jednoznaczności, choć swoją jednoznaczność starają się nam przekazać. Podtytuł, albo drugi – ujęty nawia sowo – tytuł, odsyła nas do etiud Erika Satie, gdzie rysunek sąsiadował z nu tami. U Adama Czerniawskiego sporo jest aluzji (wprost i ukrytych) do mu zyki. Być może cukierkowe ilustracje ze Sports et divertissements, sąsiadujące z prowokującym, niespokojnym dźwię kiem mają stać się lustrem dla senty mentalnych historii zapisanych w języ ku nierealistycznej narracji. W każdym razie proza ta daje tyle za dowolenia w lekturze, że każdy może się w niej rozsmakować. Miłośnik intrygi zobaczy w niej jakąś detektywistyczną opowieść, pożeracz romansów – histo rię namiętności i zbrodni, a poczciwy literaturoznawca – klasyczne mixtum compositum, gdzie fragmentaryczna narracja odsyłać będzie do prozy meto dologicznej. Dla mnie natomiast proza ta po raz kolejny pokazała Mistrza, któ ry w codziennych historiach przedsta wił przeszłe i obecne, prawdziwe i wy myślone, proste i zapętlone namiętno ści. Jakby chciał przez to powiedzieć, że „gry i zabawy” miłosne są tym, co zmienia nie tylko bieg życia, ale także i świata. I że radość miłości niesie z so bą żądzę śmierci. 245 O książkach TRZY HISTORIE MIŁOSNE 246 Małgorzata ŁUKASZUK Małgorzata ŁUKASZUK „W MILENIJNEJ OTCHŁANI” WIELOPOLIS 2014 tom V Adam Czerniawski, Wielopis wielopolis, Lublin: Norbertinum; 2014 1 Nadal nie widzę tej książki jako ca łości. Mimo wskazówek autora i mi mo tytułów rozdziałów, które określa ją problemowe czy tematyczne centra zgromadzonych pod nimi fragmentów, nie mogę odgadnąć jej koncepcji, decy zji o umieszczeniu i układzie poszcze gólnych części, elementów scalających obraz autora i styl narracji. Nie jest ta książka esejem, choć w wielogatunko wej strukturze Wielopisu (cytat w ty tule tej recenzji to dwa ostatnie słowa ostatniego fragmentu w książce, s. 328) ta forma mówienia o „ważnych spra wach” człowieka wydaje się mocna. To raczej gatunkowa hybryda, rozkołysa na emocjami autora, ale i stabilizowa na jego pewnością. To opowieść o kilku wątkach i, może, kilku autorach narra cji, z których tylko jeden jest eseistą, bo kolejni to publicysta, krytyk, recen zent, historyk, socjolog, logik, staro żytnik, koneser, biograf, Europejczyk, emigrant, indywidualista... Co zatem stanowi temat książki? Czy jest nim któraś z wyrazistych twarzy, które autor publicznie udostępnia? Nie wyczerpane uniwersum świata i jego zdarzenia, z których najważniejszym jest wiarygodność kultury, a może wła sna twarz? A może surowe reguły pracy tłumacza, krytyka, badacza i czytelni ka? Czy też – koniunktury, rynek wy dawniczy, zasady rynkowej obecności i nieobecności; „mafia krakowsko-po znańska” i dystans wobec nowoczes nej(?) humanistyki(?), którą nie zawsze cenię. Lub – pamięć, a w niej nie tyl ko bezpieczeństwo azylu, ale i buchal teria bez „żalu rozrzutnika”? I jeszcze – pogłosy współczesnej historii, nauki, filozofii, socjologii, etnologii, antropo logii. Czasem muszę sobie zatem przypo minać, że spoiwem tej książki, niewąt pliwie autobiografizowanej i nieszablo nowej formalnie, jest naprawdę empiry czny autor, urodzony w Miszewie, współtworzący „Kontynenty”, promu jący literacką powagę i wadzący się o nią, odnotowujący spotkania z ludź mi i najcenniejszą sztuką, naturą, filo zofią. Pod natłokiem dygresyjnych okoliczności, jakie trafiły do Wielopisu w formie skomplikowanych przytoczeń wywiadów, wymiany korespondencji czy publikacji, zapominam więc, że autonomia dzieła jest dziś tak bardzo krucha? Albo inaczej: chcę widzieć w książce więcej lub coś innego, niż zo stało powiedziane? I dlatego, miast re lacjonować, co i jak zostało tu napisane i ułożone w rozdziały i ich cząstki, a co odnotowuje wszelakie, zróżnicowane i często antynomiczne przejawy życia twórcy w świecie, uparcie wypatruję jednego z nich? Wpatrując się zatem w obraz poety‑pisarza-tłumacza, szukając dla Wielo- pisu kontekstowego wsparcia, sięgnę łam po cytat, który nie jest przywołany w leżącej przede mną książce Adama Czerniawskiego. Może usprawiedliwi ten dodatek to, że skoro cytaty i kon teksty (nie tylko) kulturowe są tutaj ob fite, jeszcze jeden nie zaburzy porząd ku, jeśli o porządek w ogóle tu szło. Jest w tym cytacie także przytoczenie, myśl Stanisława Brzozowskiego o Blake’u: ta twórczość wymaga jeszcze u nas skom plikowanych komentatorskich zabiegów, osobnej, od gruntu rozpoczynającej pre zentacji, by zaistnieć prawdziwie, ożyć w kulturze, która jej jeszcze sobie nie przy swoiła. Jest tu do pokonania trud ogrom ny. Czy opłaca się podejmować to zadanie? Czy dla jednego dzieła warto pokonywać przeszkody tak wielkie? Brzozowski zostawił w Pamiętniku, wśród zapisków z roku 1910, odpo wiedź: Blake ma dla mnie znaczenie niezrów nane. Jest on dla mnie wielkim świadkiem. Dość pomyśleć o nim, by od razu wydobyć się na poziom wielkiej myśli. (W. Juszczak, „Laokon” Blake’a, w: tenże, Fak ty i wyobraźnia, Warszawa 1973, s. 85. Stąd cytat: S. Brzozowski, Pamiętnik, Lwów 1913). Zapisuję to „wielopiętrowe” przyto czenie nie z uwagi na wielkość i ta jemnicę Blake’a, choć i jego myśl jest w Wielopisie obecna. To w książce Czer niawskiego obecność skromna, ale nie bagatelna: Blake, Trakl, Leśmian i Kar powicz są poetami, „którzy – pisze Czerniawski – tworzą własne światy, w których stale przebywają”. Inni są za absorbowani tylko sobą. Jeszcze inni, i właśnie z ich powodu przywołałam cytat z książki Wiesława Juszczaka, bę dącej znakomitym komentarzem do fenomenu wyobraźni historyka sztuki i wyobraźni historycznej poety, są „świadomi otaczającego ich świata, świadomi realiów codziennego życia, świadomi historii” (131). Wśród nich Czerniawski wymienia Różewicza, Norwida, wielkich świadków i „wielkie myśli” – to poeci-przyjaciele nie tylko w językowej wspólnocie, obecni zarów no w ostatniej książce Czerniawskiego, jak i w jego długoletniej pracy trans latorskiej, w samej poezji wreszcie. Sięgnęłam po ten cytat, bo przede wszystkim pozwalał mi odbić się od za pisywanych także w Wielopisie, a zaw sze tak nieznośnych dla mnie, niewta jemniczonej, okoliczności nawet nie życia, ale paskudnych zakrzywień ko niunktur, metodologii, gierek i rozdań, pod których presją jestem i ja. Bo chy ba nie o nich, i nie o kiepskiej biesia dzie, trwającej w Serialu polskim, miał być ten tom? Rozsiane po nim, a zagęsz czone np. w ostatnich rozdziałach (Poe ci, Malarze, Portrety pamięciowe, Ciem ności) refleksje poety i człowieka kultu ry skłaniają do myśli, że miał być i on tomem o ważnych sprawach twórcy, który ma od zawsze wiele słów do swej dyspozycji. Nowych słów? Właściwie nie; raczej składanych na nowo, prze glądanych i podświetlanych „pod ką tem”. Z tych słów, zapamiętanych i wy branych, z ich łączeń w metafory, prze łamań przerzutniami i elipsami, i tego, co między nimi, co obok nich, ponad nimi i w ich wnętrzu – z nich zatem może pisarz zrobić wszystko, co dla nie go i czytelnika ważne. Oczywiste i nie wyrażalne, pewne i niejasne, zamknię te i nieskończone, banalne i uniwersal ne. Więc: literacko prawdziwe. A skoro i ciszę się robi i „mówi” w literaturze z jej wielu słów i znaków, tym bardziej słowa nadają się do mówienia spraw prostych czy potocznych. Tylko może to trudniejsze z jej zadań? Najbardziej niewdzięczne? 247 O książkach „W MILENIJNEJ OTCHŁANI” WIELOPOLIS 2014 tom V 248 Małgorzata ŁUKASZUK 2 W kolejnej książce, po jaką przyszło mi ostatnio sięgać, Edward Balcerzan pisał, że granice poezji są „granicami doświadczenia poetyckiego”, a „ele mentarne doświadczenie poetyckie po jawia się w procesie obcowania człowie ka z językiem potocznym” (Badacz i jego prześmiewca, w: tenże, Kręgi wtajemniczenia, Czytelnik. Badacz. Tłumacz. Pisarz, 1982, s. 74). Ta zasada miała obowiązywać w semiotycznej lekcji li teratury i dyskursu literaturoznawcze go, ale nie o semiotykę czy struktura lizm mi teraz idzie. Zresztą nie pomo głyby mi w czytaniu Czerniawskiego, gdy on np. czyta i tłumaczy Treny Ko chanowskiego, gdy recenzuje Książeczkę o człowieku Ingardena lub dystansu je się od niezbyt fortunnych uogólnień ze szkicu o Lacanie. Jest w literaturze i inna potoczność. Ta, która niewątpliwie „paskudzi” pa mięć, a najbardziej szkodzi poezji – jej pisaniu, czytaniu, tworzeniu i słucha niu – i jej twórcy. To „wulgarna codzien ność” (określenie autora Wielopisu), która w każdym przypadku drażni. Nadal pytam samą siebie, co sprawiło, że tą złą potocznością są aż tak bardzo intensywnie nasycone pretensje Czer niawskiego-poety-prozaika-tłumacza? Szybko dowiedziałam się, że pretensja jest stała i nieprzejednana, nie mam jed nak informacji, czemu ma służyć wielo krotne jej kierowanie ku czytelnikowi, co ona ma „więcej” z kolejnej potycz ki np. z „grupowatością” (czytaj: głup kowatością – M.Ł.), która jest groźna dla „gigantów takich jak ja”, „znaw ców”, co to wiedzą lepiej niż sam poeta; z „patologicznym obskurantyzmem” Derridy, Lacana i Kristevy; z diagnozo waniem emigracji przez krytyków i hi storyków krajowych itd. Korzystając ze stylu takich fragmentów książki, przy znaję, nie zawsze „chwytam” intencje zagęszczonego zamieszczenia polemik w stylu: „Nie chwytam celowości tego semantycznego niuansu. Że mam ra cję, przyzna chyba każdy, kto dotarł do mojego Krótkopisu oraz tekstu Książę Poetów o sobie w numerze 4. bydgoskiej »Metafory« z 1991 roku” (A. Lisiecka, Kto jest „Księciem poetów”? czyli rzecz o Adamie Czerniawskim i innych). To znaczy wiem, aż nadto, czym są powo dowane krytyki Miłosza i Barańczaka (bo są kiepskimi tłumaczami i złymi propagatorami polskiej poezji); krajo wych wydawnictw i ich osobistości – od „Czytelnika”, przez „Wydawnictwo Li terackie”, A5, „Znak”, „Ethos”; tłuma czenia, skandalicznego, Bema pamięci żałobny rapsod przez Jerzego Peterkie wicza, innych tłumaczy, którzy kosz marnie „rymują” słowa polskie na an gielski. Ba, sam Norwid popełniał „ga fy”, bo rymował, choć z czasem zaczął się uwalniać od przymusu rymowa nia... Czyli poznałam wszechstronnie skomentowany powód urazu i gniewu. Tylko po co tu o nich tyle słów, zdań, akapitów, stronic? Napisałabym, że jest – na szczęście – w książce Czerniawskiego i inne obco wanie z potocznością i że ono przewa ża. Tyle tylko, że to nagromadzenie różnych potoczności jest mieszaniem porządków: zawsze ryzykownym, chy ba że jest zrealizowane mistrzowsko. Problem z lekturą tej książki jest i ta ki: jedynie bardzo cierpliwi czytelnicy po jej lekturze podkreślą, że w zaczep kach poety, tłumacza, człowieka wiel kiej wrażliwości estetycznej, wiedzy i pamięci jest wola dokumentacji także tych zjawisk, bo, niestety, składają się na zaszpuntowany nazwiskami i ko niunkturą obraz aktualnego nie-życia „W MILENIJNEJ OTCHŁANI” WIELOPOLIS literackiego. Że pogłosy utarczek czy krzywych spojrzeń trafiły do Wielopisu, bo tak naprawdę Czerniawski nie walczy „z”, ale walczy „o”. I że rzeczy wistym celem przytaczania rozmów (lub ich braku), listów (lub ich bra ku), publikacji (lub ich braku) nie jest w książce tylko konfuzja czy satysfak cja z dzisiejszej mizerii procedur udo stępniania literatury, a już na pewno nie fakt, że skoro szkice zostały napisa ne, to domagają się druku, ale jest nim przede wszystkim powaga wierności so bie, uczciwości, długoletniej obecnoś ci, staranności pracy translatorskiej, odpowiedzialnego uprawiania poezji, czytania i oglądania świadectw. I tak: Czerniawski, sprzeciwiając się trakto waniu go jak awanturnika, przytacza swe rzetelne i wręcz pochlebne opinie o Miłoszu-poecie, na co ten zrewanżo wał się donosem do Giedroyca; to Mi łosz „ma uraz”, stąd jego pielęgnowane kalumnie; krytyka Barańczaka zaś wy nika z jego karygodnych posunięć w ro li tłumacza oraz profesora na najważ niejszych katedrach polonistyki na świecie. książki, ale przede wszystkim w jej me tafragmentach, Adam Czerniawski za pisuje jedną z najistotniejszych powin ności poezji: ewokacji kształtów i pojęć realnych, bo tylko takie mogą dać pod stawę metaforom, wizjom i metafizyce. Tak, na uboczu mojej lektury pozo stawiając przykre przyczyny emocji, chcę odczytywać także ryzykowne py tania, jakie zadaje autor dziełom obroś niętym komentarzem – np. pytanie o wątek erotyczny w Fatum. Zdaniem Czerniawskiego erotyzm byłby „sytu acją groźną” w przypadku Norwida, więc bronimy go przed nim; a przecież Sfinks w ikonografii jest coraz bardziej kobiecy... Pisze więc autor Wielopisu: 3 W efekcie takich retrospekcji, z któ rych najwięcej w książce dotyczy Nor wida i Różewicza, także Kochanow skiego, Karpowicza, Rilkego, Trakla, Celana, Baudelaire’a, Eliota, następo wała i moja rewizja nieznośnych zra zu podszeptów, okoliczności i przewin, zwłaszcza z pierwszej części książki, choć i potem obecnych „co i rusz”, z za skoczenia stawiających mnie, przecięt ną i z prowincji, w głupiej sytuacji. I po jawiała się ciekawość innej jakości Wielopisu, tyle że ponownie zagłuszana szumem „nowoczesnej” gadaniny. Bo przecież w polemicznych fragmentach Powinnam zatem ponowić moją lek turę Fatum, bo i ja winnam znaleźć od wagę stawiania pytań odważnych? Tyl ko że nadal, i niestety także po lekturze szkiców historyków literatury, choć hi storyków niebanalnych i naprawdę nie skostniałych w metodologiach (a nie odnotowywanych przez Czerniawskie go), skupiam uwagę na innej zupełnie konstatacji autora, „przyczepionej” do perory o erotyzmie. Rzecz w tym, że zawsze zaczynam czytać ten Norwido wy fragment od wersu ostatniego. I ta ostatnia linijka utworu wystarcza mi za argument, by stwierdzić, że nic w wier szu nie upoważni mnie do mówienia 249 O książkach Malarz (Norwid) bada tu nagie ciało ko biety, domyślamy się, że kobiety. Ale jest to spojrzenie chłodne, odrzucające, które zmusza ucieleśnione wrogie fatum do ucieczki. [...] Fatum znaczy los, a los nie musi, tak jak w utworze Norwida, ozna czać „nieszczęścia”. Bywają przecież losy szczęśliwe. Może więc przytłumiony, nie wykorzystany erotyzm poety stał się jego nieszczęściem? Czy Zbigniew Czajkowski odważyłby się nad tym pytaniem zastano wić? 2014 tom V 250 Małgorzata ŁUKASZUK o „ucieczce” nieszczęścia. Pisze Nor wid: „I nie ma go”. I nie ma. Kolejna pouczająca rewizja w Wielopisie – w sprawie Rozebranej. List – o tym, że przesłana na konferencję in terpretacja wiersza, zrobiona przez au tora Wielopisu, wywołała... konsterna cję i że miał rację Gomulicki, widząc w utworze alegorię rozbioru Polski – zostaje opatrzony komentarzem zrazu zaczepnym („Niestety, norwidolog po trafi być głuchy na walory poetyckie”; są na nie głuche całe tabuny norwido logów; „Czy to autorytet Gomulickie go zmusza norwidologów do przyjęcia tej interpretacji jako jedynej, czy po dobnie jak on, pozbawieni są wyobraź ni”). Przebiwszy się przez ten szum, przykre pogłosy i nazwiska, odnajdu ję w książce Czerniawskiego staran ną i wieloaspektową, dającą do myśle nia próbę zrozumienia wiersza, w któ rym nic już nie powinno być do zrozu mienia, skoro utwór ten, co pamiętam z własnych, a odległych lat studenc kich, nadal sztampowo służy edukacji polonistycznej. Byłam tymczasem na prawdę zaskoczona zaangażowanym rozważaniem sensu jednej z figur Nor widowego tekstu: mitu Akteona, który, czego Czerniawski skutecznie dowo dzi, w Rozebranej nijak się ma do „spra wy polskiej”, może „trochę” w wierszu obecnej. Stąd „interpretacja erotyczna”, czytam, broni się koherencją, w efekcie i sprawa Polska się tu znajdzie, i tra giczny mit Akteona. Może lepiej by mi się czytało Wielopis, gdyby ta inna, pouczająca i inten sywna lekcja wierszy, sczytanych, ob lepionych interpretacjami, pojawiła się nie przy okazji korespondencji „pose syjnej” czy kłopotów z redaktorami. Tyle że tak właśnie, bluszczowato i za czepnie, zrobiona została ta książka. Tak jakby potrzebny był autorowi mo ment pierwszy potoczny i przykry, by z pełną energią zabrzmiał głos kryty ka. Gombrowicz wiedział, że nie każdy krytyk „ma głos” i nie każdy powinien go używać. I dlatego tak usilnie szu kam w książce głosu „praktyka”, poety, tłumacza, konesera, żyjącego współ czesnością wspólną. Bo ten właśnie za wodowy, profesjonalny głos wymawia dobre, autonomiczne miejsca książki, także te, w których utarczka personalna przełożona zostaje na problem warszta tu specjalisty, który dokonując wyboru wiersza do przekładu, napotyka trud ności nie tylko w samej „nieprzetłu maczalności” słów, wyrażeń i kontek stów utworu, ale także w jego anachro nizmach, zaskoczeniach, niespójności. Bo – co wynika z kolejnej, przytoczonej w Wielopisie wymiany listów (z Czaj kowskim, Różewiczem – że to może Maria Kalergis wchodzi do wanny...) – nadal nie można „wytłumaczyć” przej ścia od frywolnej zwrotki pierwszej do tragicznego losu Akteona. On nic nie jest winny; nie podglądał Diany; uj rzał ją niechcący – i się przeraził. Czy li – gdyby zostać przy interpretacji Go mulickiego – zaborcy „niechcący” ro zebrali Polskę...? Przecież Norwid, pi sze Czerniawski, nie mógł przewidzieć, że „zostanie uznany za prekursora mo dernizmu”; nie mógł przewidzieć twór czości Eliota, Pounda. A gdyby nie było „tych wszystkich ruchów awangardo wych”, Norwid byłby uznany co naj wyżej za paseistę; „Nie byłby wówczas prekursorem, lecz ślepą uliczką”, ewen tualnie twórcą „hermetycznych dziwo lągów”... 4 Książka Czerniawskiego ma zatem i ten, ważny dla mnie, walor: jest opo wieścią o „tłumaczeniu” pisarzy i „tłu maczeniu się” pisarza – realnego kon kretu, prawdziwej jakości. Można te powinności wprowadzić do metareflek sji. Można – i to także czyni Czerniaw ski – zapisać je w retrospektywie „dzie ciństwa” i dorastania do dojrzałości (np. w paraleli z Burzą). Można wresz cie pokazać, a tak dzieje się w książce, jak się realizują w praktyce, w profesjo nalnym oglądzie całości, jeśli ma być to całość logiczna i wiarygodna. Ale, za razem, te dwa ogromne zadania pisa rza wymagają może nieco innej narra cji aniżeli proponowana w wielu częś ciach Wielopisu? Przy czym nie mam nic przeciwko mieszaniu porządków narracji: jednostkowego życia i obiek tywizowanego dyskursu. Co prawda Janusz Sławiński przestrzegał niegdyś, zwłaszcza profesjonalnego badacza po ezji, by porządków nie mieszał. Rzecz dotyczyła podmiotu poezji. Czy też do tyczyła osoby, bo podmiot, jako kon strukt, mało mnie, gdy czytam wiersze, interesuje? A może – jak chce dzisiejsza pseudokrytyka – „śladu”, tropu, mi mu? Znakomity badacz i krytyk (wy starczy przeczytać jego szkice o wier szach Białoszewskiego) zabronił zatem „mieszać” status „ontologiczny «ja»”, o którym badacz poezji nieuchronnie musi mówić, skoro zabiera się za ko mentowanie wiersza terminami, „które mają charakter interpretacyjny” (J. Sła wiński, O kategorii podmiotu lirycznego, w: tenże, Prace wybrane, t. 2: Dzieło – język – tradycja, 1998, s. 64-73). Trud ność z przestrzeganiem tej zasady, sfor mułowanej u nas w połowie lat sześć dziesiątych, wynika już z tego, że raczej i zawsze tą macierzystą materią „zja wiska podmiotu” nie jest wyabstraho wana, czysta i stabilna „semantyczna materia utworu”, ale właśnie okolicz ności – nie tylko epistemologiczne czy aksjologiczne, ale – zwyczajnie – bio graficzne i (to zabrzmi zapewne lepiej) egzystencjalne, gdy życie zostaje ujęte w słowa. Sprawiła mi prawdziwą satysfakcję żywa reakcja Czerniawskiego na spek takularne przeoczenie humanistyki, zaplanowane dziś jako dehumaniza cyjna metoda obowiązująca. Chodzi o „okruszynę” okoliczności, które na zywa się zapewne interpretacyjnymi, a które Adam Czerniawski odnajdu je np. w absolutnie, zda się, zasklepio nym w norwidologicznych przeświad czeniach wierszu [jak gdy kto ciśnie...]. Nie zamierzam tu rekonstruować mo jej lektury tego wiersza i odsączać to, co w niej moje, a co zapewne brzmi wie loma odczytaniami: krytyków – ale i samych poetów. Wreszcie – badaczy. Innych jednak niż ci, z którymi spiera się Czerniawski, z którymi ja, właśnie dzięki moim lekturom, chcę się w du żej mierze zgodzić. Na jedną wszakże zbieżność chcę zwrócić uwagę. Czechowicz, który jest „nie najgo rzej” obecny w Wielopisie (bo nie był „zapamiętałym awangardystą”), w planie akacji sięgnął właśnie po ten bar dzo wyjątkowy wśród wyjątkowych wierszy Norwida. Utwór znakomity i jakże znany, obrośnięty wytrawnym komentarzem, jest jednym z tych, które wybrał i Adam Czerniawski-tłumacz. Wiodąc spór o poezję i o siebie-poetę z badaczami, wydawnictwami, literata mi i środowiskiem, uznał ten wiersz za jeden z niewielu u Norwida, w których można się doszukać jakiejś „okruszyny żalu do kogokolwiek”, cienia smutku. Przy czym właśnie w tej mistrzowskiej formule smucenia się jest, pisze Czer niawski, rzeczywista wartość poetycka wiersza (s. 104; inne wiersze wymienio 251 O książkach „W MILENIJNEJ OTCHŁANI” WIELOPOLIS 252 Małgorzata ŁUKASZUK ne przez autora: Moja piosenka, Z pokładu „Margaret Evans”, Ciemność). To smutek wart poezji nie tylko dlatego, że Norwid znalazł wyjątkowy sposób mó wienia o nim, ale i dlatego, że (doczy tuję to, co nie jest wprost powiedziane w Wielopisie) jest „lokowany” w praw dziwych okolicznościach życia, w cier pieniu, niedostatku i złu materialnym, a nie tylko – metafizycznym. Nie radzę bagatelizować tego kontek stu, wszak znakomici badacze, a nadal wrażliwi czytelnicy Norwida, słyszeli ten inny głos w wierszu Jak... Nie jest głosem sprowadzalnym do dogmatów kultury, literatury, sztuki. Słyszą go też poeci i we własny sposób ujmują w sło wa, konstrukcje, wyobraźnię. Praw dzie niedoli w niektórych wierszach Norwida przydali rolę „wiarygodno ści poetyckiej”, innej od prawdopodo bieństwa czy trafności diagnoz zapisa nych szyfrem porównań, alegorii, prze milczeń. Pisze więc np. Danuta Zamą cińska: 2014 tom V Coraz bardziej rozbudowane porówna nia, coraz konkretniej wskazujące na ro dzaj przeżycia, osobę, która jest źródłem i przeżycia, i porównań, nie pozostawiają wątpliwości, co jest: „Jak... Tak”. Tymcza sem Norwid, znów nieufny, powiedziawszy wszystko, co trzeba metodą poety – dodaje: „[...] lecz nie rzeknę nic – bo mi jest smęt no”. Jak to „nie rzeknę nic” – pyta czytelnik – skoro aż tyle rzekłeś i przecież od pierw szej linijki widzę, że ci „smętno”! Niemniej komentator i tu mówi o „wymownym mil czeniu”. (Poznawanie poezji Norwida, w: taż, Słynne – nieznane. Wiersze późne Mickiewicza – Słowackiego – Norwida, 1985, s. 57-100; s. 81). Czechowicz, gdy składa swe wczesne wypowiedzi programowe, był radykal nie nowatorski i antyromantyczny. Póź niej napisał: „Źródło sztuki musi być czyste. [...] sztuka ma nie tyle charakter poznawczy, ile analogiczny do poznaw czego i dlatego w jej sprawach powin na obowiązywać surowa etyka i dyscy plina jak w rzeczywistej filozofii” (Odpowiedź na ankietę); „poezja wszelkich czasów [...] wyraża właściwie jedną tyl ko rzecz w najrozmaitszych modyfika cjach, wyraża nastawienie człowieka do zagadnień metafizycznych” (Treść i forma w poezji). Rzecz w tym, że metafi zykę robi się w dobrej poezji tylko z au tentyku, z faktu niefalsyfikowalnego. Gdy Adam Czerniawski przytacza utwory, gdy czyni je argumentem w spo rze z badaczami, widzę tę mocną świa domość poetyckiej prawdy, wiarygod ności, zakotwiczenia. Tak w jego wła snych Lustrach i refleksjach: Jak się wydostać ze szponów refleksji? Spalić muzea, mieć pamięć motyla, zrzucić nadwagę pojęć i zdań, czyli stracić także doznania zmysłowe, kochać nieświado mie, być splotem narządów, reakcji, być nie sobą, nie wiedzieć o niczym. jak i w Norwidowym fragmencie, opa trzonym komentarzem: „jedna z naj piękniejszych zwrotek w poezji pol skiej”: Wchodzą w wąwóz i toną... wychodzą w światło księżyca I czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął, I po ostrzach, jak gwiazda spaść nie mo gąca, prześwieca, Chorał ucichł był nagle i znów jak fala wyplusnął... Nie dziwę się zatem, gdy autor Wielopisu przytacza swoje orfickie wiersze, oczywiście – z odwołaniem do obec ności mitu choćby w 55 sonetach Ril kego i innych realizacjach. Bo nie pi sze Czerniawski o motywie literackim, pisze o sekwencji życia. We fragmen cie Norwid (i Słowacki) w Amsterdamie Czerniawski mówi o „intymnym zwią zku autora z jego własną twórczością” oraz o Norwidzie-nauczycielu, który dał mu lekcję „wartości pisarstwa do rosłego, poezji egzemplifikującej zwar tość, ironię, dowcip i preferującej nie dopowiedzenie nad retorykę, koturno wość i gadatliwość”; poezji „nie skom ponowanej z samych uczuć”; poezji, w której „jest też miejsce na bystrość inteligencji”. W efekcie Norwid „do starczył [...] zbawiennej przeciwwa gi silnym nihilistycznym kierunkom modernizmu, reprezentowanym przez urynał Duchampa i poezję dadaistów”. W ten sposób „intymny” związek auto ra z jego własną twórczością zyskuje trzeci konieczny element – autor i jego twórczość są, nieuchronnie, zakorze nione w dziele cudzym. Dziele kon kretnym, lub – w najogólniejszym uni wersum kultury, której macierzystym impulsem i tak jest życie. Ta oczywis tość, wręcz banalność zasady procesu historycznoliterackiego i tradycji kul turowej, nie jest koniunkturą czy ilu zją. Ma też – co z satysfakcją odkry łam w wielosłowiu Wielopisu – meryto ryczne rozwinięcie. 5 Daje mi satysfakcję niezgoda Czer niawskiego na założenia koncepcyj ne niewątpliwie świetnego referatu (na konferencji w Amsterdamie w 2007 ro ku poświęconej twórczości Słowackie go i Norwida; s. 123): Między Baudelaire’em i Mallarmem, czyli o wizji sztuki. Są „zadziwiająco zgodne teoretyczne wypowiedzi tych trzech”, ale jest i ich odmienna „praktyka”. Warto tę różni cę przypominać, skoro dziś rodzimi egzorcyści nowoczesności stawiają Nor wida i właśnie Mallarmego w jednym „modernistycznym” punkcie zerowym „imitowania imitacji”, od którego po noć powinno się dziś zaczynać poezję i kulturę. W tym samym fragmencie książki Czerniawski podpowiada mi kolejną ważną zasadę swojej twórczości. Dys kusja o Królu Duchu utwierdziła auto ra Władzy najwyższej w przekonaniu, „że to jest dziedzina, w której nie po trafiłbym się swobodnie poruszać, że Słowacki, którego przestałem czytać już dawno, nie jest moim poetą”. Oce na to rzecz gustu, ale także opracowy wana w książce własna biografia pisa rza i konkretyzowane tu reguły jego warsztatu: odmierzanie, ile w poezji powinno być uczuć, a ile dyscypliny nieretorycznej. Próbuję więc, mozol nie, pozbierać rozproszone w książce informacje o tym, czym poezja własna Czerniawskiego nie powinna być. Do negatywnego rejestru trafiają m.in.: zbytnia duchowość, modernistyczny urynał, głupota dadaistów, stężenie awangardyzmu, niewiarygodność ży ciowa, stan egzaltacji. Norwid, Różewicz, Czaykowski, tak że Kochanowski są partnerami poety. Nie Miłosz. Nie mam jednak szans, by zgodzić się z wieloma spostrzeże niami Czerniawskiego (np. o zakorze nieniu Miłoszowej poezji w Oświece niu); odciąga mnie od tego meritum nieznośny punkt zerowy tych rozpo znań („W roku 1962 napisałem i w ro ku 1963 ogłosiłem...”; „najwspanialszy poeta w historii ludzkości” chłodno przyjął esej; s. 165). Czerniawski tak intensywnie gani polskie piekiełko, że w szumie ciążącym na dużych partiach jego książki trudno mi odnieść się do mądrej opinii o Miłosza braku odwagi w korzystaniu z językowej energii gło 253 O książkach „W MILENIJNEJ OTCHŁANI” WIELOPOLIS 254 Małgorzata ŁUKASZUK 2014 tom V sów cudzych, odmieniających twarz poety i jego emocje. I jak – na drugim biegunie – mam skonstatować praw dę zdania o Czaykowskim, który osią gnął w poezji „wydestylowaną prosto tę, którą uzyskuje się wraz z wiekiem” (176). Stąd spierać się o interpretacje mogę tylko wtedy, gdy Czerniawski na prawdę sprawdza konkretne słowa i ich grupy; wydają się łatwe, zbyt oczywiste i znane, ale mówią co innego, gdy au tor wydobywa je z rozbudowanych po ematów, odnosząc je do własnej pamię ci i wrażliwości, a zwłaszcza – proble mów, jakie sprawiają w procesie tłuma czenia. 6 Wielopis jest zatem zrobiony z wielu słów, w jakiejś części: za szybkich i za jaskrawych, mających być krytyką ma ło poskładanego świata małych i za wziętych ludzi. Fragmenty zamieszczo ne w książce powstały w porządku wła snego życia i tylko wola autora ujawnić może jego szczegóły. Ciągle się jednak zastanawiam, co mogło być wspólnym impulsem dla zawartości kolejnych rozdziałów? Czy była tym powodem silna wola dawania „prawdy o sobie wbrew...”? To ona tłumaczyłaby poja wiające się właściwie w każdym z frag mentów nieskuteczne „poskramiania pokusy” zbytniego zbliżenia tego, co z życia, i tego, co literackie, a zwłasz cza: „umiejscowienia siebie w kącie pa noramy dzieła” (185-186). Czytam do słownie to zdanie: kąt panoramy dzieła to na pewno zaciszne miejsce, ale czy wyostrzające zmysły, by stąd było lepiej widać? Niewątpliwie poszczególne epizody historii własnej pisarza w książce Czer niawskiego stają się centrami znaczeń wielorakich, po części i niepoetyckich, ale w ich poetyckiej wykładni – nie zaprzeczają światu i nie żywią się je go „beznadzieją”, choć mogą rejestro wać jego irracjonalność. Dowiaduję się więc, i zgadzam z tą opinią, że utwo ry poetyckie, a zwłaszcza prozatorskie Czerniawskiego są stylizacją świata – czasem ironiczną, ale zawsze, w inten cjach, pozwalającą „oszczędnie” dozo wać opis (196). Z drugiej strony, na prawdę nie jest walorem książki skromność słów, kontekstów, pamięci i okoliczności. Tematy, nazwiska, utwo ry i zdarzenia powracają, są dodatko wo odnoszone do własnych świadectw sprzed wielu lat, z poprzednich całości eseistycznych, z wymiany myśli mię dzy przyjaciółmi i tymi, których autor za przyjaciół nie uzna. W różnych ujęciach, w wielu miejs cach, w listach, wywiadach i odczy tach, artykułowana jest w Wielopisie koncepcja poezji jako oderwania lite rackiej ekspresji od uczuciowości, za pewnienia minimum autonomii (od propagandy politycznej, ale też moral nej i religijnej). Poezja musi być w swym tekstowym kształcie przetłumaczalna. Nie ma w niej miejsca na postmoder nistyczny szum-bełkot. Ma być pisana z poszanowaniem czytelnika i od czy telnika wymaga szacunku. Przy zacho waniu tych reguł w Wielopisie pełniej widziałabym znakomite odkrycia auto ra (np. o konsekwencji obrazowej u Ró żewicza); czytelny byłby „bezwzględ ny autobiografizm” interpretacji wysp szczęśliwych – i wysp umarłych, „prze kraczania Acherontu” i zstępowania do Hadesu (233-234). Ujrzałabym szybciej pozorność niekonsekwencji między pospieszną wykładnią romantyzmu (jako utwierdzającego stereotyp poezji natchnionej) a (jakże celnym) postrze ganiem niepowagi Konrada (237-238). KSIĘGA KULTURY Jak, dopowiedzmy szybko, miał być poważny bohater, którego pierwotnie umieszczono „w kozie”? 7 Na koniec cytat z Wielopisu, choć przeze mnie „zredagowany”, by dwa 255 głosy: pytający i odpowiadający – zbie gły się w jeden „wart poezji”: Chodzi tu o świadomość faktu [...], który naiwnie rejestruje fakty istnienia [...]. (241) I dla takich fragmentów, odkryć, ostrze żeń warto Wielopis przeczytać. Marek BATEROWICZ KSIĘGA KULTURY Opus magnum, które powstawało przez długie lata, a częściowo ukazało się drukiem w pismach krajowych – jak autor wymienia na wstępie – miało dwa zasadnicze źródła, w których nie jako „dorastał” (z krótkopisu) ów „wie lopis”, ogłaszany w odcinkach w „Twór czości” i we „Frazie”. Wielopis wielopolis to dzieło z gruntu polifoniczne, obejmuje rozmowy z au torem, listy i polemiki, rozdziały po święcone poetom, malarzom i osobom, z którymi Czerniawski stykał się pod czas ziemskich wędrówek (vide Portrety pamięciowe), a kończy je garść wspo mnień. Opatrzone tytułem Ciemności są jakby zapisem zapaści naszej cywi lizacji – od lat Holokaustu i okupacji po konflikt bliskowschodni, szczegól nie bliski Czerniawskiemu, ponieważ – jak pisze – „Palestyna jest również moją ojczyzną” (309). W tym miejscu wypada przypomnieć życiową trajek torię autora, który jako 7-letni chłopiec wraz z matką i siostrą wyjechał z oku powanej Polski w roku 1941, by przez Wiedeń, dotrzeć do Stambułu i połą czyć się tam z ojcem, który opuścił kraj we wrześniu 1939 roku. Rodzina Czer niawskich wiele lat spędziła w Palesty nie, gdzie Adam ukończył szkoły w TelAwiwie i Bejrucie, odkrywając wieloet niczność tego regionu i poznając uży wane tam języki. Ukończył też polską Junacką Szkołę Kadetów w obozie Bar bara w Palestynie, a w roku 1947 wraz z rodziną osiadł w Londynie, gdzie kontynuował studia. Od czego zacząć omówienie tak bo gatego i niezwykłego dzieła? Już w sa mym tytule jest aluzja do doświadczeń autora wędrującego po planecie, by walca wielu metropolii – od Wied nia, Stambułu, Jerozolimy, Tel-Awiwu, Londynu, Edynburga, Nowego Jorku, Vancouver, Toronto, Chicago, Paryża po Warszawę. Wielopolis mógłby być zatem idealnym przydomkiem autora. O książkach Adam Czerniawski, Wielopis wielopolis, Lublin: Norbertinum, 2014 2014 tom V 256 Marek BATEROWICZ Adam Czerniawski – obywatel plane tarny – przeżywa intensywnie współ czesność i jej okruchy pulsują w jego wierszach, lecz być może lepiej czuje się w towarzystwie Kochanowskiego lub Norwida, których utwory przełożył na angielski niemal po mistrzowsku, jak ocenili to znawcy ich poezji. Wybit ne osiągnięcia Adama Czerniawskiego w dziedzinie przekładów poezji przy niosły mu szereg nagród, takich jak np. nagroda Polskiego Funduszu Wy dawniczego w Kanadzie (rok 2000). O afekcie Czerniawskiego do poezji Norwida czytamy na wielu stronicach dzieła. Warto jednak uwagę szczególną zwrócić na strony 112-124, gdzie są też wynurzenia autora o odkryciu Norwi da za sprawą Literatury polskiej Man freda Kridla, wydanej w Nowym Jorku w roku 1945. Norwid – tak bliski Czer niawskiemu – podbija nawet serca wie lu cudzoziemców, o czym świadczy re lacja z seminarium norwidowskiego, na którym referaty o twórczości auto ra Fortepianu Szopena wygłaszali nie tylko Europejczycy, ale i Tony Lin – Chińczyk z Berkeley, władający płyn nie językiem polskim. Pouczające są też polemiki Czerniawskiego z innymi tłumaczami Norwida, albowiem przy bliżają nam utwory poety i zarazem ar kana warsztatu tłumacza. Nie inaczej z Kochanowskim, jego treny przełożone przez Czerniawskie go pozwoliły Zachodowi lepiej poznać nasz wiek złoty, czyli literaturę wieku XVI, a kulturalny rozkwit Rzeczypo spolitej kontrastuje tu z absolutną pust ką po stronie Moskali. Nie dysponowa li oni nawet oficynami wydawniczymi, pierwszą biblię rosyjską wydano w Pol sce w roku 1580, bo w Moskwie – w sto lat po wynalazku Gutenberga! – nie by ło drukarni, jak przyznaje P. Kropotkin w Russian Literature (New York, Mc Clure, Phillips&CC, 1905, s. 19). I zno wu warto prześledzić polemiczne stro ny w Wielopisie (42-51) o kontrower syjnych ocenach Urbańskiego przekła dów trenów, dokonanych przez team Heaneya–Barańczaka, Mikosia i Czer niawskiego. Znacznie lepiej od Urbań skiego sprawę ocenili studenci poloni styki w Chicago korzystający z tłuma czeń Heaneya–Barańczaka, a którzy dopiero dzięki przekładowi Czerniaw skiego zrozumieli Jana z Czarnolasu (vide ich list do autora, s. 51). Ważne są też sądy Bohdana Czaykowskiego na ten temat – jego zdaniem Heaney– Barańczak w pogoni za rymami posta wili na „watowanie tekstu”, przez co w ich tłumaczeniu „mniej wyraźnie niż w przekładzie Czerniawskiego ujawnia się struktura uczuciowo-intelektualna arcydzieła Kochanowskiego” (50). Czer niawski przekładał też Staffa, Różewi cza (pozostając w ścisłym kontakcie, a nawet przyjaźni z poetą), Szymborską (tu kontakt był luźniejszy, a noblistka nie zechciała przyjąć zaproszenia do szkockiego zamku, akurat administro wanego przez Czerniawskiego). Obszer ne rozdziały w Wielopisie mają Norwid i Różewicz, godne są doprawdy wnikli wej lektury. Dorobek Czerniawskiego na polu tłumaczeń polskiej poezji doceniono w Toronto, gdzie Fundacja Władysła wa i Nelli Turzańskich przyznała mu nagrodę za „mistrzowskie przekłady, które przybliżyły anglojęzycznemu od biorcy twórczość wymienionych wcześ niej poetów – od Kochanowskiego po Szymborską. Osobny rozdział ma także Bohdan Czaykowski, poeta emigracyjny, które go chyba przedstawiać emigrantom nie trzeba. Wiele atramentu przelano w spo KSIĘGA KULTURY cze innych poetów. Następny fragment przenosi nas do świata muzyki, nato miast rozdział zamyka opis festiwalu poezji w Indiach oraz wzmianka o lon dyńskiej wystawie Matisse-Picasso. To świadczy o różnorodności zawartych w Wielopisie relacji i odwołań do świa ta kultury. Nawet piąty rozdział książki: The Dark Backward and Abysm of Time, chyba najbardziej biograficzny, nie jest wolny od tych reminiscencji – autor przytacza fragmenty z Szekspira, wy znaje, że Hamleta i Burzę zabrałby ze sobą na przysłowiową bezludną wyspę (185). Jest tam też interesująca rozmo wa autora z Magdaleną Czajkowską na temat korelacji między poezją a prozą, w której Czerniawski mówi o swym po dziwie dla Gombrowicza i Kafki, przy znaje też, że jego proza jest bliska twór czości Harolda Pintera. W rozmowie tej jest również miejsce na wzmiankę o Brzękowskim i jego pojmowaniu po ezji antywalorów. O kontaktach z Gom browiczem czytamy jeszcze dalej (198‑189), a rozdział kończy retrospektywa związków z Różewiczem i tłumaczeń jego sztuk teatralnych i poezji. Pada też zdanie: „Sam Różewicz donosi mi, że wielu wrogów przysporzyła mi moja z nim przyjaźń i promocja jego twór czości” (205). Wydaje się, że nie tylko to przyspo rzyło kłopotów autorowi Wielopisu, który jest tego świadom i cytuje sąd Pawła Dudziaka w tejże kwestii: Adam Czerniawski jest kontrowersyjną postacią polskiej sceny literackiej i uczest nikiem wielu polemik – nie tylko literac kich. Jego bezkompromisowość, szczerość i odwaga intelektualna (ostre oskarżenia kierowane zawsze imiennie, na przykład pod adresem Czesława Miłosza czy Sta nisława Barańczaka, wydawnictw, czaso O książkach rach o Antologię poezji polskiej na obczyźnie 1939-1999 pod redakcją Czay kowskiego, albowiem – jak zdradza nam Czerniawski – „została w pew nych kołach zbojkotowana, dlatego że znalazły się w niej utwory poetów, któ rzy zdecydowali się zadomowić w Kra ju Rad” (154). Istotnie, rzecz dość kon trowersyjna, bo emigracja nie kojarzy się pozytywnie z takim politycznym wyborem. Także Czerniawski określił tych „azylantów” jako „zdrajców i łaj daków” (154). W Wielopisie pomieszczona jest ogromna suma informacji o wielu twór cach, także tłumaczach i oczywiście odkrywamy wiele osobistych wspom nień autora. To bogactwo przytłacza, czytelnik nieraz ma wrażenie, iż poru sza się w labiryncie niezwykłych epizo dów czy przekazów i niemal tonie jak by w oparach przytoczonych polemik, które stanowią pokaźną część omawia nej tu książki. Są i relacje ze spotkań z poetami (jak np. z Miłoszem; s. 165), a przy okazji dowiadujemy się, co o ich twórczości myśli autor. Nie zawsze te opinie trafiają do przekonania poetom, o czym świadczy reakcja Miłosza na esej Czerniawskiego ogłoszony w pary skiej „Kulturze” (1963), a opis ich wza jemnych animozji jest godny szczegól nej uwagi (165-168). Wydawać by się mogło, że autor bardziej ceni poezję Czaykowskiego niż Miłosza, sam Wielopis dedykowany jest bowiem pamięci Bogdana Czaykowskiego (1932-2007). Być może zaważyła tu ich długa przy jaźń, czego kapitalnym dowodem są wiersze dedykowane sobie wzajemnie, a dla potomności zacytowane w książ ce (169-172). Przytoczone wiersze, opa trzone czasem komentarzem innych poetów (np. Karpowicza, s. 172/3), wy wołują skojarzenia z utworami jesz 257 258 Marek BATEROWICZ pism, krytyków i badaczy) przysparzają mu licznych wrogów z wielu środowisk, przez które bywa lekceważony i margina lizowany... (71) Wyłania się zatem pytanie, czy Czer niawski ma zawsze rację? Lektura Wielopisu pozwala dać odpowiedź afirma tywaną w wielu przypadkach, aczkol wiek sprostowania wymaga stwierdze nie (zamieszczone nawet na odwrocie książki), że mafia krakowska wykreowała kandydaturę Szymborskiej, aby zablokować kandyda turę Różewicza, tak jak poprzednio w po dobnym celu wykreowała kandydaturę Mi łosza. 2014 tom V Otóż w tym przypadku chodziło o za blokowanie nagrody Nobla dla Herber ta, w czym zresztą brał udział cały układ postkomuny w III RP, a nie tyl ko lewicowo nastawieni poloniści z UJ. A co do kandydatury Miłosza, to moż na założyć, że lansowano go także na Zachodzie. Pewne opinie mieszczą się w kategorii de gustibus non est disputandum, jak np. przekonanie Czer niawskiego, że „Różewicz jest naszym najważniejszym żyjącym poetą” (230). A dla innych tym najważniejszym po etą będzie Herbert albo Miłosz. O korektę prosi też następujące zda nie: Co powoduje polski marazm intelektu alny? Zapewne żywe wciąż komunistycz ne nawyki kontrolne, zapewne świeżo wzmocnione, odwieczne władcze ambicje Kościoła. (64) Po pierwsze, jaki marazm? Wystar czy przypomnieć tu dorobek takich in telektualistów, jak prof. Ryszard Legut ko, prof. Andrzej Nowak, prof. Z. Kra snodębski czy prof. K. Szczerski, prof. W. Wolniewicz i wielu, wielu innych. Polska myśl jest w wybornej kondycji, jest atoli spychana na margines przez układ postkomuny i przez środowi sko michnikowszczyzny kontrolujące stale wysokonakładowe wydawnictwa. Czerniawski piętnuje też owe „komuni styczne nawyki kontrolne”, ale zarzu ty pod adresem Kościoła są chybione. O jakich „władczych ambicjach” my śli tu autor? Są one wręcz niemożliwe w przypadku rozdzielenia Kościoła od państwa, natomiast to właśnie państwo (nawyk komunistyczny jeszcze?) ataku je Kościół, a nawet dąży do jego znisz czenia. Kościół nie ma „władczych am bicji”, natomiast powinien zawsze stać na straży duchowości, moralnego prze słania dla ludzkości, więc także dla na szego kraju. Niestety, głęboki apel Jana Pawła II o „ludzi sumienia” dla Polski pozostaje nadal bez echa. Opus magnum Adama Czerniawskie go natomiast odpowiada jakby na in ny apel Wojtyły: Dajcie świadectwo... i Wielopis wielopolis pozostanie wiel ką księgą kultury, pełną ważnych py tań i nurtujących nas problemów lite rackich. W dodatku księga ta wykracza poza kulturę, niekiedy penetruje dzieje świata. I w tych historycznych polemi kach Czerniawski staje w obronie Pol ski: Gdyby Żydzi wreszcie uznali i zaczęli respektować kolosalne polskie straty za Hitlera i Stalina, miałoby to doniosłe zna czenie moralne i walnie przyczyniłoby się do redukcji żydowsko-polskich resenty mentów. Nie tylko Żydzi zdolni są cierpieć. (308) Dodajmy, że Wielopis wielopolis, opatrzony indeksem osobowym, za wiera też kolorowe reprodukcje ulu bionych obrazów autora, tym samym mocniej podkreślając status tej pozycji jako księgi kultury. ŚLAD RZECZY – ŚLAD MYŚLI Na zakończenie rodzi się sugestia, by Adam Czerniawski pomyślał też o wy daniu wyboru swych wierszy, opo * Jednocześnie z nadesłaniem recenzji M. Baterowicza ukazały się Poezje zebrane A. Czerniawskiego, deliberowane w recen zji M. Łukaszuk: Ślad rzeczy – ślad myśli [red.]. 259 wiadań i esejów – w edycji podobnej w koncepcie do „antologii osobistej” Borgesa, albowiem Wielopis wielopolis przedstawia go nam raczej jako tłuma cza i polemistę, a to daje niepełny obraz jego kreatywności. Małgorzata ŁUKASZUK ŚLAD RZECZY – ŚLAD MYŚLI 1 Czekałam na poezje zebrane, a ich lekturę zaczynam od ostatniego wier sza. Nie wiem, czy powstał najpóźniej. Kolejność miewała jednak znaczenie. A ja chcę moją chwilę zbliżyć jak naj bardziej do współczesności poety. Się gając po fragmenty, czytam więc tomiki wspak. Z trudem powstrzymuję się, by nie pomijać rozbudowanych sekwencji. Szukam w tomikach najskromniejsze go wiersza-dokumentu, który da opar cie i rękojmię rzeczom świata, a wśród nich rzeczy najbardziej konkretnej i podstawowej – taką, zawsze, w poezji jest „ja”. I wydaje się, już dawno prze stały mieć dla mnie sens zdania ty pu: „sprawą tej poezji jest życie”. Szu kam więc „śladu prawdy”, która nie jest prawdopodobieństwem, bo o nie w lite raturze najłatwiej. Szukam wiarygod ności doświadczenia, odmiennego od emocji czy uczuć. Pisząc o oparciu i rękojmi, udzie lanych przez cierpliwe i staranne do świadczanie rzeczy świata, przepisałam tu jedną z konstatacji Paula Ricoeura. Dokonując krytyki pojęć: „dokument” (zapis) i „ślad” (zasób), twierdził, że ma terialność dowodów nie jest niezbędna, by relacja o ich historii była prawdziwa. Dowody to dowolne „ślady”, poddające się interpretacji i tym cenniejsze, im bardziej „nie przeznaczone do naszej wiadomości”. I jeszcze – istotą „śladu”, istotą „odcisku obecności” jest krzy żowanie się „tego, co egzystencjalne, z tym, co empiryczne” (Poetyka opowieści: historia, fikcja, czas, w: tenże, Czas i opowieść, t. 3: Czas opowiadany, przekł. U. Zbrzeźniak, 2008, s. 168-169 i 177 – Archiwa, dokument, ślad). 2 Poezje zebrane Adama Czerniawskie go kończy Sąd Ostateczny – datowany O książkach Adam Czerniawski, Poezje zebrane, Lublin: Norbertinum, 2014 260 Małgorzata ŁUKASZUK na VII 2005 zapis podróży. Opisano mi jej kolejne etapy, przywołano „pło mienne” barwy i kierunki, odnotowa no materię ziarnistego powietrza. By podróż stała się ostatnią, nastąpić po winna „utrata świadomości miasta”... Że nie nastąpi, choć to wiersz w Poezjach zebranych naprawdę ostatni, de cyduje zakończenie utworu – a w nim najbardziej retoryka i znak wykrzyk nienia: [...] Któż to powiedział, że człowiek nie może być świadkiem własnego po grzebu! (306) Któż powiedział? Mnie, czytelnikowi, chyba najwyraźniej ze współczesnych poetów powiedział to Białoszewski, gdy „na melodię podwórzowych zawo łań” składał wersy o meandrach „spo sobów przeżyć śmierci”, której – jak czytam na końcu monodramu – „nikt podobno nie przeżył”. 3 2014 tom V [...] Mija przeszło cztery tysiące lat od kie dy w krainie Sumeru, w mieście Ur, dwie kobiety komponowały najdawniejszą zna ną nam poezję. [...] Szukałem tych kobiet od dawna. Znalazłem je niespodziewanie w Ledig House w Omi. [...] W skromnej biblioteczce zasobny słownik [...] i dwa zbiory poezji: cieniutki tomik wierszy Ro berta Frosta w oryginale antologia Die Erfindung der Poesie [Wynalazek poezji], od tych sumeryjskich kobiet i Safony [...] – tak zaczął Czerniawski ostatnią część Poezji zebranych (Wynalazek poezji). Jest poetą, który zna wagę swego pisa nia. I potrzebuje dla swej poezji orygi nalnego punktu zerowego. Ten zaś od najduje nie w świecie, ale w słowniku kultury i w słowniku słów o niej? Tak że w słowniku poezji, gromadzącym niekiedy słowa proste, nagie i banal ne, jak te, które zapisał Tadeusz Róże wicz w wierszu Czas na mnie... (z tomu Płaskorzeźba; 1991). Różewicz zapi sał ich najpierw dużo więcej, ale i tym razem, przygotowując wiersz do dru ku, skrócił „fabułę”, zredukował ję zyk, pociął tekst. Z rozmowy najważ niejszej, bo ostatniej, pozostawił słowa, które chciał zachować i wypowiedzieć. Z rzeczy świata tym razem nie zostawił Różewicz nic poza czasem, brzegiem, mamą: Czas na mnie. czas nagli co ze sobą zabrać na tamten brzeg nic więc to już wszystko mamo tak, synku to już wszystko a więc to tylko tyle tylko tyle więc to jest całe życie tak całe życie To nie tak miało się skończyć? Wyda wało się, że dla Czerniawskiego ważne będą rzeczy świata, a nie słowa o nich. W wierszu Co przewiozę na tamten brzeg, który dedykuje „T. R.” i zamiesz cza w Poezjach zebranych (301), jest ich tak wiele, są tak barwne, sycące i nasycone; są materią i pamięcią; ma ją kształt i liczbę, miejsce w hierarchii, miejsce we własnym życiu poety: Ten jedwabny szalik i pierwszą miłość, Kieliszek wina, garść wspomnień, gałąz kę bzu, Parę nałożnic, berło i miecz, Boską komedię, dialogi Platona i widok Delft; Amforę powietrza i sakwę sucharów. ŚLAD RZECZY – ŚLAD MYŚLI rach Czerniawskiego, domyślają się, rozstrzygają, interpretują i oceniają świat, zarówno monumenty, jak i dro biny losu. Czynią go, czyniąc religię i politykę, wojnę i pokój, zło i dobro. Poeta zaś kolekcjonuje zmieszane gło sy działań i afektów z tamtego i tego czasu, bo świat – jak powiadają ludzie – „nie ma początku ni końca” (280): Władcy proklamują się bogami święci wymierają idole zmartwychwstają kapłani składają się w ofierze poeta wspomina Beatrice, dolce [...] Poeta wspomina, poeta zapewnia, poeta donosi... Musi wydobyć słowa z „kłębu dźwięków”, „spłukać je”, „przebadać”, by pokryły się starym „połyskiem me tafor i rymów” (282). Czerniawski nie pomniejsza – co nieczęste w naszej współczesnej poezji, ale przecież i w niej znajdujące mocne miejsce – zadań po ety, który „ma za sobą wieki ludzkiej trwogi” (U schyłku XX wieku). Zara zem zachowuje dystans wobec tych po winności, bo ogranicza je czujna goto wość odróżnienia tego, co jest ideałem humanistów, od tego, co naprawdę po ezją nie jest i stać się nie może. To konieczne dziś rozróżnienie: poe zja – wierszowana publicystyka, w niej zaś także publicystyka emocji i uczuć. I kolejna, także ważna dla tego zbioru wierszy, antynomia: wzniosłość reto ryki–wzniosłość prostoty. Szukam tej prostoty; znajduję ją w Tak blisko, tak daleko: w lesie są tylko drzewa [...] To zaledwie jeden wers z siedmiu, w do datku nie ostatni w wierszu. Inny i nie częsty w tomie Czerniawskiego „głos” rzeczy świata, która jest, i mówi. Tyl O książkach Kto powiedział, że biografia poety nie powinna nas obchodzić? Tyle że poeta zachowuje wobec niej dystans, „podaje” ją nam z dyskrecją, a zarazem „opakowaną” uśmiechem i lekką styli zacją, bo przywilejem poety jest i wy obraźnia, i pamięć. O czym? Zawsze o tym, co naprawdę ważne. Bo w poezji pisze się tylko o tym. Ważne są w tej poezji osoby. Im de dykuje Czerniawski wiersze, ich notat ki kartkuje, o zapamiętanej bliskości ich dłoni, twarzy i słów nie zapomina. Ważne są ślady wzruszeń czy olśnień, także ich daty, miejsca, okoliczności, dysonanse. Ważne jest także to, co z definicji nie-poetyckie: historia, po lityka, ale i drobiazg czyjejś nieistotnej biografii, z którego nawet rubryki to warzyskie nie skorzystają. Dużo jest w Poezjach zebranych tych ważności, powstają więc kolaże: jak fragment, po pierwsze, zatytułowany Dzień najkrótszy, najdłuższa noc, po drugie, opatrzony podtytułem (Trzy sonety dla Laury), po trzecie, uzupełnio ny mottem z autora włoskiego (– D. A.), po czwarte – cytujący różne głosy i za chowujący różne formy ich zapisu, po piąte – podzielony na cząstki, po szó ste – własnym głosem człowieka empi rycznego zbierający te echa wspomnień i integralne cytaty... (290-294). Czer niawski „przełamuje” wiersze graficz nie, by z szumu rzeczy i zdarzeń świa ta odróżnić scalającą opinię (Wtorek, 17 lipca 2001 roku; Babilon V). I właści wie zawsze każe z uwagą odczytywać zwłaszcza zakończenie utworów. Tak czy inaczej wiersze Adama Czer niawskiego są przede wszystkim „his torią ludzkości”, jak w tytule jednego z utworów (280-282). Są w tej historii zgromadzone rzeczy świata, ale to nie one mówią, lecz ludzie, którzy w utwo 261 262 Małgorzata ŁUKASZUK ko: jest, i mów i. W Poezjach zebranych przeważa logika rzeczy, zdarzeń i znaczeń, postrzeganych i interpreto wanych w ich postulowanej, a gubionej dziś, celowości i poszerzonym kontek ście. Przykład znakomity: Sączy się światło przeszywa dzban dzban świat filtruje a sączy miód Przez okno świat miód do dzbana leje dzban promienieje dzieli i nagina słodzą barwią usta dłonie 2014 tom V (Dzban, VI 1995) 4 Próbujemy wciąż odróżnić doświad czenia śladu rzeczy (wiedzy pocho dzącej od przedmiotu) od śladu myśli o niej (wiedzy imputowanej przez pod miot). Co jednak z tych poważnych roz różnień, z ich niuansów i paradoksów, wziąć mam do recenzji tomu wierszy, nawet jeśli ma ona kształt eseju kry tycznego? Trudno mi znaleźć nie-po ważne rozróżnienia, zwłaszcza gdy czy nią je poeci. Nie-forma daje nie-prze życie, powiedział Białoszewski w jed nym z wywiadów. Adam Czerniawski zna wartość „formy”, więc – i przeży cia. Widać to w całym tomie, od jego fragmentów końcowych po ostatnie. Poeta sprawdza różne formy wiersza i poetyckich próz; sięga po historycz ne gatunki (np. fraszek, dytyrambów, lamentacji, elegii, a czasem „elegii” [w formie sonetu]; (84), by umieścić w nich zawsze nieoczekiwane „zdarze nia”; korzysta z różnych rejestrów języ ka, w tym – pozaliterackiego i hiperli terackiego; cytując innych poetów, ich praktyką poetycką „odnawia” wzorzec; zapisuje minicykle (np. Babilon); kon frontuje czytelność z nieprzejrzystoś cią; układa komentarze i przypisy; za pisuje „rzuty iluminacji”. A zwłaszcza rozmawia. Pamiętam jednak, jak dużą rolę przy znał Czerniawski autentyzmowi do świadczenia. To zaś, w poezji, nie jest tożsame z przeżyciem, uczuciem, emo cją. Wydobycie „okruszyny żalu do ko gokolwiek”, „cienia smutku” w wierszu (Jak gdy kto ciśnie...) Norwida, pozwoli ło Czerniawskiemu na inną lekturę te go utworu (Wielopis wielopolis...). Wart poezji, i mający wiarygodność poetyc ką – pisał Czerniawski – jest nie „spo sób mówienia” o smutku, ale to, że „od był” się on naprawdę, w prawdziwych okolicznościach, w rzeczywistym cza sie i miejscu. 5 Ślad rzeczy – ślad myśli o niej... W tej poezji przeważa druga z możliwości. Świat to przecież wielość, w której jest wszystko; w niej zaś najtrudniejsza jest ułomna i fałszująca wielość słów; to z nich poeta musi więc wybrać, kreśląc „powoli niepewnie”, prawdziwe: Są kamienie, lasy, góry i jeziora są jastrzębie, smoki, blizny i wspomnienia są też zachody słońca, rysy na ścianach, mity i groby, są jeszcze słowa na ustach w sercu, w radio i w teczkach jest próżnia, deszcz, muzyka i zwątpienie Wszystko jest jest też kartka papieru biała a na niej powoli niepewnie jawią się ciemne kreślenia (Inwentarz, 1994) „Wszystko jest”; sens tego wersu, który oddziela świat (strofa pierwsza) ŚLAD RZECZY – ŚLAD MYŚLI imiennych niemieckich pejzażystach i o mędrcu z rodzimego Królewca, a między te pamięci wkłada Czerniaw ski historię Dziewczyny w oknie. Pa limpsest poetycki nawarstwia „współ czesności” cudze i własne, w tym także próby Ostatniego wiersza. Czerniawski kształtuje język swych utworów „wielo poziomowo”, konfrontuje rygor pro fesjonalisty z paradoksami i dystanso wością metadyskursów. Wewnętrznie oddziela „kadry” pa mięci, spacjuje quasi-poematy nume racją, wprowadza inny krój czcionki. Pilnuje czytelnika, by nie zboczył ze ścieżki lektury. Nie zdziwiło mnie za tem, gdy w zakończeniu jednej z naj dłuższych całości tego tomu – Lustra i refleksje – napisał: Jak się wydostać ze szponów refleksji? Spalić muzea, mieć pamięć motyla, zrzucić nadwagę pojęć i zdań, czyli stracić także doznania zmysłowe [...] Widziałam przecież kiedyś w tym frag mencie głos poety mocno stającego naprzeciwko profanom. Teraz jednak właśnie dziwię się, że nie ma być tych doznań w pojedynczym, znakomitym poetycko wersie wiersza własnego: „w lesie są tylko drzewa”. Świat „czeka / świat chce być odkryty / [...] odnalezio ny rozebrany rozdarty do krwi” – pisze Czerniawski. I jeszcze (Poświata): Walka trwa czy ja zwyciężę czy świat godziny świata są policzone To niezwykłe rozstrzygnięcie Jaku bowego zmagania daje mi jeszcze jedną „nauczkę”. Zakończenia utworów, tak zawsze mocne w poezji Czerniawskie go, są jakby punktem zerowym do ko lejnych wierszy, poematów, próz, ilumi nacji, palimpsestów, kolaży. Poeta chce O książkach od myśli o nim (strofa druga), chciała bym odczytać dosłownie, bo konkre tami powinny być rzeczy „wiezione na drugi brzeg”. Jest zatem w świecie wszystko, co warto zabrać – ale może i za dużo, i nie takie? Za dużo w tych rzeczach o słowa, które do nich przy lgnęły, przykleiły się i drażnią? Te spo za „kartki papieru”, którą ma do dys pozycji poeta. Za dużo też w świecie rzeczy, których człowiek sam nie zdo łał ujrzeć, nie zdołał dotknąć? Sporo w całościowym tomie Czernia wskiego wierszy programowych i me tadyskursu o poezji, poecie, słowach, obrazach, pamięci. O jej powinnoś ciach? A może – o konsekwencji, z ja ką warto nią i o niej mówić? Niekiedy pojawia się sarkazm, czasem – preten sja lub wyimek środowiskowy. Kilka utworów składa się w cykl o nie-Her bertowskim „człowieku, który myśli”. On „domyśla”, „odrealnia” świat swo im wzrokiem, swoją pamięcią (Podobno w roku 1911, 1991). Wcześniejszy od nich jest cykl Incydentów: w dolinie, w świą tyni (164-165), ten zaś jest poprzedzo ny podzielonym na pięć części Pentagramem. Inne utwory z tego tomu czy telnik sam może ująć w cykliczną for mę „rzutowego” rozpoznawania „grozy i radości” – „ładu czy chaosu” (Asurbanipal i inni). Poezje stają się jakby katalogiem z fiszkami ważnych i nie zapomnianych odkryć. Olśnień? Zapa miętań? Czerniawski nie ogranicza statystyki figur języka poetyckiego. Nie reduku je „fabuł” poetyckiego zdarzenia. Pa mięcią powagi słów wypowiedzianych przez kogoś ukrytego za inicjałami do pełnia porządek własnej relacji z dnia, z wizyty lub wyjazdu. Relacji niepo ważnej? Jeśli już, to nader rzadko. Po stuluje: „Nie zapominajmy więc” o bez 263 264 Małgorzata ŁUKASZUK nas zatrzymać przy swej wiedzy o świe cie i jego mieszkańcach. Podtrzymuje tę współobecność, „dokładając” nowe obrazy i głosy, ujawniając okoliczno ści ich odkrycia lub zdobycia. Otacza je troską – odkurza, naprawia i nadpisuje to, co się zatarło lub zatraciło. Tworzy „album” wielorakich i wieloważnych „glos” pamięci i teraźniejszości. Nie odmiennie „prostuje ścieżki” błądzą cym specjalistom od metafizyki, kultu rowości, erotyki, publicystyki. 6 Powoli zanika w tej poezji ton nie zobowiązującej Autopsji, „żartobliwe go” dialogu z sobą, z krytykiem i bada czem, z innymi poetami, z przeszłością i potomnością. Przeważy go surowsza, obwarowana pamięcią, dykcja „lekto ra” spraw ważnych, który prowadzi de batę. A sprawą ważną w tej debacie jest dla Czerniawskiego także (zwłaszcza?) poezja – Rzecz o poezji, 1959, rozbita na głosy, na cody, przesłania, przemowy, apologie itd. Rzeczą poważną jest dla Czerniawskiego także biografia, choć nie „autobiograficzna”. W wierszu Słuchając któregoś kwartetu Schuberta pisze: 2014 tom V Dane jest mi słyszeć niesłychane zespoły dźwięków [...] są doświadczenia których nigdy nie pomieszczę w grani cach tego życia. Zacytowałam pierwszy i dwa ostatnie wersy utworu, pomijając jego „wnętrze” o strategii broni nuklearnej, przecho dzących (czy jak u Holderlina...?) dziew czętach, świętych obcowaniu, śmiertel nych czarownicach itd., bo już te trzy wersy dają mi kolejną lekcję lektury. Chciałabym przecież, o zgrozo, by by ło w tej poezji już na wstępie prościej i skromniej: miast „niesłychanych ze społów dźwięków” – poezji wystarczy łyby dźwięki pojedyncze. One byłyby do pomieszczenia „w granicach tego życia”, a jednocześnie pozostałyby wy starczająco wielkie, aby zaświadczyć o niezwykłości, pięknie, trwodze i ta jemnicy „spoza” tu, teraz. Powracający w tomie wierszy Czerniawskiego mo tyw Babilonu, chyba najczęstszy z to picznych „śladów” przeszłości u tego poety, nie pozwala na takie sztuczki. Nad rzekami wygnaństwa, figury ży cia i figury śmierci, pojedyncze dźwię ki przecież nie brzmiały, nie było tam jednej liry ani jednej wierzby, nie było samotnego niewolnika. Powoli, i konsekwentnie, zanika w to miku senne obrazowanie i metaforyka iluzji. Wycisza się ton poufałych zwie rzeń, nieco obniża się frekwencja ozna czeń dostępnych zmysłami. Słowa nie będą jednak nigdy w tej poezji „poje dyncze” i „odróżnione”. Domagają się kontekstów, niosą barwy i dźwięki świa ta, rejestrują sekwencje odbytych w nim zdarzeń. W zdarzeniowości, w dzianiu się spraw świata, rozpoznajemy bez tru du „drogę przemijania”: 7 Letnie słońce przez rozbitą szybę ład wprowadza do cielesnej rupieciarni kobiety, która nie jest już obrazowana muzyką. (Kształt kobiety w muzyce) „Jeśli powiada Augustyn”, jeśli nama lował Le Turner, jeśli napisano w Dialogach... Poeta „sam z siebie” niczego nie wywiedzie. I świat „sam z siebie” nie ma istnienia. Ponad nimi czy poza ni mi jest w tej poezji i władza, i mądrość, i konieczność. A przede wszystkim śmierć. Od najwcześniejszych utworów zamieszczonych w tomie, poprzez ko lejne „wizerunki człowieka poczciwe go” (93), po ostatni utwór ona – jako temat i persona dramatu – organizu je tkankę obrazową tych wierszy, po ematów, próz, cykli. „Przeżyć” śmier ci niepodobna, ale dlaczego ma z reto ryki pasowania się z nią nie skorzystać pisarz-erudyta, chcący sprawdzić, czy nie uda się „przeżyć ją”, więc: doświad czywszy, żyć nadal. Pokoleniowo Czerniawski jest tym świadkiem współczesności wspólnej, który „z wojny wyszedł cało”, ruiny „zna z fotografii” (Lamentacje). Miejs ce niewypełnione „taką” historią, zaj muje mała historia „biurokratów” oraz nieco „sentymentalna” historia „z okre su dojrzewania”. A przede wszystkim: coraz wyraźniej odzyskiwana kultura. Przy czym jej pojmowanie jest tu szcze gólnie odrębne: kulturowość nie jest ab straktem, wiązką ogólników, idei i ka nonów. Kulturowość ma w tym pisar stwie charakter „praktyczny” – jest sprawdzalna przez „pióro” i „rękę” oraz cały szereg figur języka. Trochę za Kierkegaardem (także tu obecnym) napisałabym więc o roli bi- blijnych czy mitologicznych pre-tek stów w tej poezji jako probierzy dla „za wieszenia” nie etyki, ale „wyobraźni”. Biblia i mitologie dają punkty zaczepie nia dla chcącego wypełnić swoją rolę poety. „Sprawdzanie” Golgoty, ofiary Izaaka, drogi do Emaus nie odbywa się u Czerniawskiego według wzorów wia ry–niewiary, zawierzenia–rozpaczy. Pi sarz nieodmiennie zatrzymuje się na progu poezji jako języka „wyrażającego niewyrażalne”, a przecież tylko „ludz kie”. 8 Utwory wcześniejsze Czerniawskie go, z lat 50. XX wieku, są – w zapropo nowanym przeze mnie porządku lek tury – sprawdzaniem „poletka poetyc kiego”, przeszukiwaniem obszarów „reglamentowanych” pod zasiew tych, in nych, pożądanych roślin. W wierszu Oczy szeroko otwarte, datowanym na VIII 1958 r., jest mowa i o mocy wyob raźni, i o jej „ograniczeniach”. „Z tej i tamtej / strony moich oczu – z tej czy z tamtej” (71) mogłyby wyłonić się różne ścieżki poezji. Zastanawiam się, z nowej już perspektywy roku 2015, na którą z nich tę poezję wprowadziłby Ja nusz Sławiński, gdy w latach 60. pod jął „próbę porządkowania doświad czeń” debiutujących po 1956 roku. Nie lingwizm, nie poezja konkretu, więc – wyobraźni? Tyle, że Czerniawski nie debiutował wśród krajowych krytyków i badaczy. Bez tego „kontekstu”, który zresztą dziś naprawdę coraz mniej zna czy, wiersze pierwsze w Poezjach zebranych pozostają świadectwem... termi nowania? Nie brzmi to dobrze, więc już zmieniam język dyskursu. Pisze Czerniawski: „zdefiniujmy żub ra: jest to zwierz barokowy / o siedmiu łapach” (Grzybobranie, I 1958). Cała „reszta wiersza” to ekspansywne korzy stanie z „dóbr”, świetna zabawa stylis ty od „maślaków, pieczarek i rydzów”, także „skrzydełek”, konsumpcji, zgni lizny. To pastisz klasyki czy jamby XX‑wieczne? Dowcip i koncept czy prosto ta i peryferie? Pieśń filaretów (nie ocze kiwałam tego tytułu, a przecież jakby uprzedziłam jego pojawienie się w mo jej lekturze) to kolejne ogniwo awan gardowego entuzjazmu, czy doprowa dzenie „biblioteki” do granicy śmiesz ności? Gdybym napisała, że widzę, słyszę w tych wierszach Przybosia czy Tuwima, a później – Wata i Różewicza, może Rymkiewicza, może Grochowia ka, na pewno i oczywiście Norwida, 265 O książkach ŚLAD RZECZY – ŚLAD MYŚLI 266 Janusz PASTERSKI nie uszłabym cało z potyczki poeta– krytyk. Nie zapiszę więc żadnego wię cej nazwiska. Orfeusz, Odys, Eklezjasta – to nie nazwiska. To „mity – mitów”. To próby definicji. Z wierszy pierwszych, „pró bujących” z wyobraźni i kultury wyod rębnić to, co okaże się naprawdę osobi ste, prywatne i wiarygodne, wybieram Topografię wnętrza (X 1957). To cztery regularne strofy, z jakże ważną w wier szach Czerniawskiego „poświatą senty mentalno-romantyczną” w kodach każ dej, ale zarazem z ukonkretnianiem przestrzeni i czasu, z prostotą rzeczy i spraw. To wiersz „autentyk” i właśnie dlatego tak wiele tu „konwencji”: Osiedliśmy w krainie górzystej i zalesionej jest tu kilka jezior i strumyków, obłoczki watolinowe przewalają się po laurowym przestworzu, a wieczorami, nim wzejdzie nów, płynie dźwięk fujarki czy fletu. Raz na tydzień listy i gazety [...] [...] Jest też stara karczma i kościół. [...] [...] Zaś łaciata mgła porannego jeziora polifonicznych liści skrzydeł łopoczących promieni ptaków karkołomnego słońca rozchyla szaty prute łodzią miejscowego kustosza utajonych pszczół. Janusz PASTERSKI KRYTYK PRZENIKLIWY 2014 tom V Jan Darowski, Eseje, posłowie Jana Wolskiego, Rzeszów: Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne „Fraza”, 2013 Jeśli jednym z zadań historii litera tury jest przywracanie pamięci o twór cach pomijanych, zapomnianych czy niedocenionych, to wydanie Esejów Ja na Darowskiego może być modelowym przykładem słuszności tego rodzaju działań. Rozproszone na przestrzeni kilku dekad, publikowane w emigracyj nych pismach londyńskich, paryskiej „Kulturze” i w pismach krajowych, a po części także pozostawione w maszyno pisach teksty odsłaniają niezwykły do robek publicystyczno-krytyczny poety, prozaika, krytyka, tłumacza i współre daktora miesięcznika „Kontynenty – Nowy Merkuriusz”. Jan Darowski (1926-2008) był posta cią nietuzinkową, choć niezbyt znaną poza środowiskiem literackim polskie go Londynu. Pochodził z Górnego Ślą ska i jak wielu Polaków z tamtych stron został w wieku 17 lat wcielony do ar mii niemieckiej i wysłany na front za chodni. Przy pierwszej sposobności we wrześniu 1944 roku przeszedł na stro nę aliantów i zgłosił się do wojska pol skiego. Odbył przeszkolenie pancerne, został nawet instruktorem, ale w sytu acji zakończenia wojny i demobilizacji zmuszony był szybko do samodzielne go zadbania o własne życie na obczyź nie. Niestety, nie udało mu się pod jąć studiów filozoficznych, do których przymierzał się z zapałem. Uniemożli wiła je choroba oczu i uszu, także kło poty z uzyskaniem stypendium. Pisa ła o tym kronikarka życia polskiej emi gracji: W długim rejestrze żalów do urzędni ków angielskich i polskich przyznających stypendia na studia wyższe, zapisać należy na najboleśniejszym rachunku pozbawie nie go możliwości normalnych wyższych studiów. Ekwiwalent zdobył w samotnym trudzie, pracując po nocach, po całodzien nej pracy zecerskiej. (M. Danilewicz Zielińska, Szkice o literaturze emigracyjnej, 1992, s. 331). Ostatecznie Darowski podejmował rozmaite prace fizyczne (m.in. przy od budowie brytyjskiego parlamentu), a od 1954 roku pracował w kilku drukar niach w wyuczonym jeszcze w okupo wanej Polsce zawodzie zecera. W tym okresie nawiązał współpracę z mie sięcznikiem „Merkuriusz Polski i Życie Akademickie”, gdzie w 1958 zadebiuto wał kilkoma wierszami. Następnie na leżał do zespołu redakcyjnego pisma młodego pokolenia emigracji „Konty nenty – Nowy Merkuriusz” i związanej z nim grupy literackiej. Był to czas jego największej aktywności twórczej. Pub likował wiersze, eseje, przekłady, reda gował anglojęzyczny dodatek „Oficy ny Poetów” pod nazwą „Polish Poetry Supplement”, został laureatem nagro dy Fundacji im. Kościelskich (1969). Tłumaczył na angielski poezję Biało szewskiego, Bursy, Herberta, Karpo wicza, Miłosza, Różewicza, Szymbor skiej i Wata. W paryskiej „Kulturze” ogłaszał w kilku seriach swoje rozwa żania literackie, historyczne i kulturo we, ujęte w cykl Z notatnika. W 1969 roku opublikował tom wierszy Drzewo sprzeczki, uhonorowany Nagrodą im. Tadeusza Sułkowskiego. W drugiej połowie lat 70. i w dekadzie następnej drukował znacznie mniej – uwikłały go kłopoty rodzinne, zawodowe i zdro wotne. Mimo to nadal pisał eseje Z notatnika i wiersze, które wydał w roku 1990 w zbiorze Niespodziewane żywoty. Marzył o przyjeździe do Polski (nigdy nie przyjął brytyjskiego obywatelstwa), ale nie zdążył już tego zrealizować. Zmarł w Londynie 4 lipca 2008 roku. Dorobek eseistyczny J. Darowskiego pozostawał przez długi czas rozproszo ny, a w dużej mierze również nieopu blikowany. Pisarz rozpoczął jego po rządkowanie, ale przedwczesna śmierć je przerwała. Archiwum pisarskie Da rowskiego trafiło do Biblioteki Uniwer sytetu Rzeszowskiego, gdzie m.in. gro madzone są dokumenty kultury literac kiej przedstawicieli polskiej emigracji niepodległościowej. Ten krok zapocząt kował podjęcie szerszych badań nad je go twórczością literacką i krytyczną, czego efektem stała się opublikowana w roku 2012 monografia „Trzeba się trzymać pięknych przyzwyczajeń”. Twór czość Jana Darowskiego. Studia i szkice, zredagowana przez Zenona Ożoga i Jana Wolskiego. Równocześnie Stowa rzyszenie Literacko-Artystyczne „Fra za” podjęło się wydania serii Dzieła Jana Darowskiego pod redakcją Jana Wolskiego, w której ramach opubli kowana została po raz pierwszy auto biografia poety pt. Unsere (2012) oraz zbiór Eseje (2013). W przygotowaniu pozostaje jeszcze tom Poezje. Dzięki projektowi Jana Wolskiego utrwalona zostanie cała spuścizna pisarska jedne go z ciekawszych twórców londyńskiej 267 O książkach KRYTYK PRZENIKLIWY 2014 tom V 268 Janusz PASTERSKI emigracji, niesłusznie przez długi czas pozostającego w zapomnieniu. Obszerny tom Eseje składa się z trzech części. Pierwszą, najobszer niejszą, stanowią teksty ułożone przez samego pisarza, przejrzane i poprawio ne, opatrzone tytułem Gotowe do druku. Znalazły się tutaj najbardziej znane szkice Darowskiego, w większości po chodzące z cyklu Z Notatnika. W czę ści drugiej – Małe eseje, zebrane zosta ły zapisy w formie notatek lub miniatur aforystycznych, natomiast w ostatniej części – szkice krytycznoliterackie, wy dobyte z „wersji roboczych, maszyno pisowych, wydruków komputerowych, nierzadko zachowujących odręczne ko rekty lub uzupełnienia, bądź opubliko wanych w czasopismach” (z posłowia). W ten sposób udało się ocalić całość dorobku eseistycznego i krytycznolite rackiego autora Drzewa sprzeczki. Zbiór ten, postrzegany z perspekty wy całości, odsłania zadziwiającą spój ność myślową, mimo heterogenicznoś ci gatunkowej czy szkicowości wielu pozostawionych notatek. Jan Darow ski to niezwykle uważny obserwator współczesności, którą opisuje nie tylko z wielką pasją i przenikliwością, ale też z intelektualnym dystansem, właś ciwym oglądowi historycznemu. Nie ulega wątpliwości, że te dwa punkty widzenia stanowią o sile eseistyki Da rowskiego. Londyński eseista pojmo wał zadania krytyka z dużą powagą, domagając się od niego odpowiedzial ności i jasnego określenia, „w imię ja kich hierarchii wartości etycznych i estetycznych wydaje opinię i jakie kryteria społeczne przyświecają jego działalności” (Oblicze krytyka). Taka postawa była dla niego kwestią uczci wości i szacunku dla autora. Sam był przecież poetą i krytykiem, dla którego zagadnienie to nie było sprawą oczywi stą. W polemice z Adamem Czerniaw skim dowodził, że to połączenie obu ról rzadko przynosi oryginalny rezul tat, zwłaszcza gdy poeta zamienia się w krytyka w obronie własnych wierszy: „Któż potrafi być wystarczająco obiek tywnym wobec siebie i swego dzieła?” (Poeta jako krytyk i mit o Narcyzie). Je go zdaniem nie da się również pogo dzić „pisania z pełnego doświadczenia życiowego i pisania z wieloletniej prak tyki w grze słownej” (Memo dla krytyki), obie praktyki bowiem wzajemnie się wykluczają. Mimo tych autoograni czeń Darowski potrafił łączyć wrodzo ny temperament krytyczny z wrażli wością na słowo poetyckie (Agniesz ka Nęcka nazwała to występowaniem w roli „podwójnego agenta” (Poeta jako krytyk. Glosa do sporów o literaturę, w: „Trzeba się trzymać pięknych przyzwyczajeń”. Twórczość Jana Darowskiego. Studia i szkice, red. Z. Ożóg, J. Wolski, 2012, s. 274). Dał tego dowody, oma wiając wnikliwie na przykład poezję Mirona Białoszewskiego (RzeczOwistość abstrakcji) czy Tadeusza Sułkow skiego (Twarz Tadeusza Sułkowskiego). Podejście autora Rachunku zachcianko wego do kwestii języka było bardzo bli skie także Darowskiemu. Traktowanie języka w jego najczystszej postaci, nie sfunkcjonalizowanej, lecz związanej z samą rzeczywistością. „Tym jest właś nie prawdziwa poesis – pisał w szkicu RzeczOwistość abstrakcji – prawdziwe źródło duchowej twórczości”. To szcze gólne zainteresowanie językiem zao wocowało głośnymi wystąpieniami w sprawie zapóźnień i niewielkiej funk cjonalności polszczyzny w stosunku do innych języków, zwłaszcza angielskie go. W kilku esejach Darowski z wielką siłą perswazji analizował ów determi nizm językowy i jego wpływ na dzieje narodów i ich kultury. W polemice z Jó zefem Łobodowskim stawiał gorzkie pytania: „gdzie światowe monumenta pięciu wieków piśmiennictwa polskie go? Gdzie jego myśl religijna, poważ na filozofia, przełomowe dzieła nauko we, gdzie dramat, powieść na poziomie chociaż rosyjskiej [...]?” (O fabrykach lemonów i innych fantastycznych owoców). Podkreślał strukturalne ograni czenia języka polskiego, brak klarow ności dźwiękowej i pojęciowej, „zbyt wąską bazę” oraz niewielką energię we wnętrzną. „Jasności, precyzji, elastycz ności nam brak – dowodził. – Zbyt wiele ruchów ciężarowych wykonujemy w naszym języku, zbyt mało precyzyj nych. Myślimy małowydajnie, «z grub sza», i bez entuzjazmu. Bo zresztą jak, z takim polisylabicznym bagażem, ta kim przeładowaniem spółgłoskowy mi dźwiękami?” (Język, kultura i dzieje). Opublikowane w 1972 i 1973 roku w „Wiadomościach” eseje wywołały polemiczne wystąpienie Czesława Mi łosza, który potraktował je jako „na paść na dzieje całej Słowiańszczyzny i dzieje Polski, i to od strony języka”, choć równocześnie doceniał inspiru jącą siłę przemyśleń Darowskiego. Nie stety, paryska „Kultura” odmówiła pu blikacji repliki londyńskiego pisarza, którą poznajemy dopiero w tym tomie esejów zebranych. Odwaga stawianych tez, mimo iż z niektórymi trudno się zgodzić, wyróżnia zaangażowany styl myślenia autora Esejów, jego bezkom promisowość i nieczęsty na emigracji krytycyzm wobec narodowych tema tów. Równie przenikliwie wypowiadał się Jan Darowski na temat oczekiwań śro dowisk emigracyjnych na stworzenie wielkiej powieści, która byłaby epickim obrazem skomplikowanej współcze sności. Jego zdaniem są to pragnienia złudne i nierealne, bo sytuacja pisarza zamkniętego w diasporze oznacza po dwójne wykluczenie – zarówno z kraju, z którym łączy go tylko język i histo ria, jak i ze społeczeństwa brytyjskie go, w które nie zdążył/nie chciał wro snąć. I na nic dobra znajomość języka, gdy istotą położenia jest wyobcowanie. Pytał wprost: „W jakim to społeczeń stwie jesteśmy dostatecznie obecni, by móc być nie tyle już jego prawdomównymi, ile autentycznymi świad kami?”. I odpowiadał: „Bez wspólne go języka z Anglią i bez wspólnej treści z Polską – żegnaj nasza powieści” (Nieobecność i kara). Nie pozostawał też obojętny na literaturę angielską. Cenił szczególnie prozę Josepha Conrada, Ja mesa Joyce`a i Dawida Herberta Law rence`a. Tego ostatniego nazwał „wul kanem północy”, który jednych pa rzy, a drugich użyźnia (Wulkan północy). Z kolei Tomasza Mertona uważał za wielki autorytet moralny i określił jako „odważnego pielgrzyma, który ce lowo unika łatwych dróg i bitych goś cińców, szukając własnej, indywidu alnej drogi i kierując się tylko kompa sem własnego, dobrze przebadanego sumienia” (Drogowskaz z nami idący). Co ciekawe, Darowski w odróżnieniu od wielu innych pisarzy nie potępiał powszechnej potrzeby pisania i publiko wania. Grafomania była – w jego prze konaniu – niezbędnym podglebiem, na którym rozwija się literatura piękna. To powszechność pisania tworzy kli mat sprzyjający arcydziełom i rodzeniu się prawdziwych pisarzy (O grafomanii i literaturze). Bardzo ciekawie i zaskakująco współ cześnie brzmią też uwagi Darowskiego na temat duchowej kondycji człowieka 269 O książkach KRYTYK PRZENIKLIWY 2014 tom V 270 Janusz PASTERSKI współczesnego i sytuacji dwudziesto wiecznej kultury. Tę ostatnią w wiel kiej mierze określa proces dechrystia nizacji czy też – mówiąc językiem Elio ta – zanik wyobraźni religijnej. W ese ju Ku nowej syntezie z roku 1969 pisarz dopominał się o nową formułę reli gijności, godzącej wiarę z wiedzą. Za uważał z przekonaniem: „Są oznaki, że wchodzimy obecnie w nowy okres wia ry – okres oczyszczania się jej i uwal niania od starych, zwietrzałych emocji i zużytych pojęć, które obecnie tylko przeszkadzają w jej dalszym rozwoju”. W dechrystianizacji nie widział czyn nika destrukcji, lecz sposób ocalenia wiary w świecie współczesnym i przej ścia do „nowej, wyższej syntezy”. Starał się patrzeć na sprawy wiary z perspek tywy historii i dziejów kultury, chociaż mogło to budzić skojarzenia z niechę cią do katolicyzmu. Eseistyka Jana Darowskiego ma ce chy dojrzałego i niepospolitego pisar stwa, prowokuje bowiem do myślenia, stawiania pytań i szukania odpowie dzi. Jej autor podejmował tematy nie łatwe, często budzące kontrowersje. Ja ko przedstawiciel młodszego pokolenia emigrantów występował przeciw posta wom zachowawczym i konserwatyw nym, domagał się prawa do własnego, odrębnego głosu, bywał bezkompro misowy i prowokacyjny. Równocześnie wyraźnie odsłaniał własne stanowisko ideowe, pamiętając o jasności i precy zji dyskursu krytycznego, a także o je go społecznym znaczeniu. Jego rasowy temperament polemiczny prowadził go niekiedy w stronę tez trudnych do obronienia (np. w sprawie oceny poe zji Norwida) lub nadto powierzchow nych. Ale pamiętać też należy, że po za okresem przynależności do redakcji czasopisma „Kontynenty – Nowy Mer kuriusz” Jan Darowski funkcjonował na marginesie normalnego życia lite rackiego i intelektualnego. W konsek wencji pozostawał autsajderem, pole gającym na własnej intuicji, lekturach i przekonaniach. Jednak jakby wbrew tym wszystkim okolicznościom w ese jach dostrzegamy twórcę o wysokiej kulturze, śmiałej wyobraźni i błyskot liwej inteligencji, mocno zakorzenio nego w rzeczywistości. Jan Wolski traf nie nazwał go profesorem bez własnej katedry, a więc osobą o wyrazistych poglądach, lecz pozbawioną szerszego grona słuchaczy i stałej możliwości wy powiedzi. Jeśli za podstawowe wyznaczniki ese ju uznać przenikliwą indywidualność, erudycyjność, otwartość, dialogowość i niesystemowość, to próby Darowskie go w pełni wyczerpują jego modelowe rysy. Autor Niespodziewanych żywotów jest myślicielem niebanalnym, łączą cym subiektywizm refleksji z dążeniem do uniwersalności i ponadczasowości. Ma pełną świadomość tego, że sytua cja jednostki, wizja świata i człowieka odzwierciedla rzeczywisty stan współ czesnej kultury. Dlatego próbuje raczej „badać niż sądzić”, eksperymentować, zapraszać do dialogu. A przed dzisiej szym czytelnikiem odsłania wyjątko wą złożoność sytuacji egzystencjalnej i twórczej polskiego pisarza emigranta, który z mozołem próbuje wykorzystać swoje położenie do diagnozowania nie tylko „blasków i cieni” doli wychodź cy, ale i wspólnej wszystkim teraźniej szości. WIDZIANE Z DOŁU 271 Andrzej PALUCHOWSKI WIDZIANE Z DOŁU O pamiętniku Bronisława Goliszewskiego 1 „Historia jest wiedzą o ludziach; na leżałoby dodać: o ludziach w czasie” – powiada Marc Bloch w sławnej swej Pochwale historii. I cytuje ironiczne zdanie Woltera na temat jego ojczystej historiografii: „Wydaje się, że od 1400 lat byli w kraju Gallów sami królowie, ministrowie i generałowie”. Osobliwe koleje narodzin książek sprawiły oto, że w ostatnich latach, w niewielkiej odległości czasowej, otrzy maliśmy: dzieło Zbigniewa S. Siemasz ki Generał Anders w latach 1892-1942 (2012) oraz Bronisława Goliszewskiego, żołnierza Andersa, Pamiętnik znaleziony na strychu (2014). W dwoistej per spektywie poznajemy jedno z najdo nioślejszych wydarzeń Drugiej Wojny: epopeję formowania wojska polskie go w Związku Sowieckim i szlaku bo jowego Armii Andersa (we wspomnie niach Goliszewskiego aż po demobili zację Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii; w monografii o Generale – do chwili wyjazdu Armii z Rosji). A za tem: w perspektywie wielkiej polityki, perspektywie „generałów” oraz w opty ce szarego, „zwykłego” żołnierza. Ina czej mówiąc: w kategoriach tradycyjnie pojętej historii politycznej, skupiającej uwagę na ważnych postaciach i wyda rzeniach, zachodzących jak gdyby na powierzchni życia społecznego – oraz w perspektywie wiedzy o losach zwy kłych ludzi, o społeczeństwie ludzkim, gdzie człowiek to nie tylko homo politicus czy homo oeconomicus, ale też homo religiosus, homo faber, homo ludens, nawet homo nascitur poeta, wreszcie... miles gloriosus. Nieprzepłacone przeży cie poznawcze czytelnika: koleje losu polskiego w Sowietach tamtych lat – widziane „z góry” i „z dołu”. Wprawdzie Bronisław Goliszewski nie jest zupełnie zwykłym człowie kiem, w latach 1935-1939 był bowiem zastępcą dyrektora Urzędu Skarbowe go w Krzemieńcu, a być urzędnikiem państwowym w Drugiej Rzeczypo spolitej to było coś! Niemniej jest Go liszewski maleńkim składnikiem ma chiny wojennej. W obszernym przecież tekście pamiętnika tylko pięciokrotnie wymienia nazwisko swego najwyższe go dowódcy, gen. Andersa. Są to do słownie wzmianki; trudno je nazwać samodzielnymi opiniami o Generale. Jaki dystans! A przecież poznajemy wyrazistą oso bę, niezależnie myślącego prawego czło wieka, chciałoby się powiedzieć: czło wieka sumienia, wrażliwie reagującego na otaczające go zjawiska, w szczegól ności żywo i odważnie zachowującego się wobec krzywdy ludzkiej. O książkach Bronisława Goliszewskiego Pamiętnik znaleziony na strychu. Od Krzemieńca przez Londyn do Sopotu 1939-1950-1978, redakcja i opracowanie Paula Jadwiga Wojtacka, Londyn–Lublin: Wydawnictwo Werset, 2014. 272 Andrzej PALUCHOWSKI Jego wzór osobowy to marszałek Jó zef Piłsudski, „Wielki Wódz” (s. 144). Jego antybohater to Stalin, „czerwony kat z Kremla” (137), „marszałek pań stwa zbirów i legalnych bandytów” (138), „największy miłośnik dzieci i młodzieży” (117). Kilkunastokrot nie pada to imię w zapiskach Goli szewskiego. Niemal zawsze w sąsiedz twie soczystych określeń i inwokacji; tu ulega zawieszeniu chrześcijańska po stawa autora. 2014 tom V O, podły czerwony terrorysto, chcesz wy- niszczyć całą ludzkość, a przede wszystkim Polaków, którzy zawsze byli solą w oku są siada ze Wschodu, reprezentowanego czy to przez białego, czy czerwonego satrapę. O, ohydny krwiożerco! Utoniesz we własnej krwi. Zapłacisz stokrotnie za naszą krzywdę, za utratę zdrowia, za rozbicie rodzin, za śmierć ojców, matek, dzieci i naszych roda ków [133]. Goliszewski jest, przy całym swym idealizmie i egzaltacji patriotycznej, bar dzo trzeźwym i krytycznym obserwato rem świata. Charakteryzuje się zwłasz cza bystrym i niezależnym widzeniem stosunków ludzkich w polskim śro dowisku wojskowym. Byłoby trudno wskazać w innych relacjach wspomnie niowych o Armii Polskiej w ZSRS opi nie równie ostre i bezwzględne, jak te, które znajdujemy w Pamiętniku znalezionym na strychu. Opinie te dotyczą głównie kręgu oficerskiego. Arogan cja, bezczelne lekceważenie podwład nych, nadużywanie alkoholu, rozwią złość obyczajowa (autor jest szczegól nie wrażliwy na rozwydrzenie wobec kobiet!) – te i inne przejawy aberracji moralnej przeżywa Goliszewski bo leśnie i bardzo osobiście. Ów realizm czyni z jego opowieści tym cenniejsze źródło historyczne. Jest to z pewnością jeden z rysów charakterystycznych wy różniających go wśród pamiętnikar skich ujęć tego „andersowskiego” epi zodu naszej historii. Powtórzmy to, co wielokrotnie kon statowano w ostatnich latach w naszej publicystyce: nadal obraz Drugiej Woj ny, traktowany od strony losów oso bistych i społecznych Polaków, jest – w oczach ludzi wychowanych w Kraju i mających w pamięci i doświadczeniu przede wszystkim okupację niemiec ką – zdecydowanie jednostronny. De formacja ta jest w decydującej mierze następstwem wieloletniej propagandy komunistycznej. To wciąż poważne niedokształcenie krajowego społeczeń stwa! Czyn edytorski Pani Wojtackiej – zwłaszcza dlatego, że urzeczywistnio ny i rozpowszechniany w Polsce – jest więc ważnym elementem walki o po ziom i właściwe proporcje wiedzy na szego społeczeństwa o losach narodu w szczególnie ważnym okresie najnow szych dziejów. Oczywiście mamy boga tą literaturę wspomnieniową o kolejach życia polskiej ludności kresowej i jej doli w Sowietach. Ale – mimo coraz licz niejszych wznowień krajowych – jest ona znacznie lepiej znana wśród emi grantów. Książka Goliszewskiego włącza się w tę wielką rodzinę tekstów i w ich są siedztwie winna być rozpatrywana. Wymieńmy niektóre ważniejsze z nich: Józefa Czapskiego Wspomnienia starobielskie (1944) i Na nieludzkiej ziemi (1949), Beaty Obertyńskiej (pseud. Marta Rudzka) W domu niewoli (1946), Herminii Naglerowej Ludzie sponiewierani (1945) i Kazachstańskie noce (1958), Anatola Krakowieckiego Książka o Kołymie (1950), Gustawa Herlin ga-Grudzińskiego Inny świat (1953), Władysława Andersa Bez ostatniego rozdziału (1959), Hanny Świderskiej WIDZIANE Z DOŁU ta [spotkana w Czelabińsku] z pooraną zmarszczkami twarzą, ze zmartwień i przeżyć, gdyż nie była zbyt stara” (91), czy wreszcie „polski Żyd z Kołomyi na zwiskiem Geldharb, osiadły w Kairze od trzydziestu pięciu lat” (165), bezin teresownie pomagający polskim żoł nierzom w podróży do Luksoru. To, co powiedzieli o komunizmie i mechanizmach jego terroru np. Her ling-Grudziński czy Józef Mackiewicz, jest z całą pewnością poza zasięgiem intelektualnych możliwości Goliszew skiego. Tym mocniej podziwiać win niśmy siłę jego żywiołowego sprzeciwu moralnego i całkowitą odporność na jakiekolwiek miraże „świetlanej przy szłości” najlepszego z ustrojów. Impo nuje jego nieugiętość charakteru. Mó wiąc po prostu: zachował, w piekiel nym otoczeniu, elementarną zdolność rozróżniania dobra i zła. Temu impe ratywowi jest bezwzględnie wierny. I w tej właśnie postawie objawia się je go wspólnota z takimi głośnymi świad kami sowieckiego doświadczenia, jak Czapski, Herling czy Wiktoria Kraś niewska (pseudonim Barbary Skargi). Oto pośmiertny tryumf Drugiej Rze czypospolitej i jej wielkiej siły eduka cyjnej. To byli ludzie decydująco ufor mowani w tamtym okresie. 2 Zasługę edytorską i komentatorską Pauli Jadwigi Wojtackiej trzeba obda rzyć uwagą nie mniejszą niż sam tekst pamiętnika. To nieczęsty dziś przypa dek pasji, dociekliwości i sumienności w opracowaniu dokumentu historycz nego. Polacy mieszkający w Londynie być może pamiętają, że przed laty tekst Goliszewskiego publikowała Wojtacka w odcinkach w periodyku „Mleczko. Tygodnik Polski”. (Ona sama pisze O książkach (pseud. Janina Kowalska) Moje uniwersytety (1971), Stanisława Swianiewicza W cieniu Katynia (1976). Pamiętajmy też o dwóch bezcennych antologiach: Polacy w ZSRS (1939-1942), opracowa nej przez Marię Czapską (1963), oraz W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali, opracowanej przez Grossów (1983). Piękny to rozdział w piśmiennictwie polskim XX wieku. Powiedzmy otwar cie: w jego kontekście trudno przyznać książce Goliszewskiego miano ściśle pi sarskiej wybitności. Reakcje autora by wają (nieświadome) konwencjonalne; obserwacje – niekiedy bardzo banalne; nużąca jest notoryczna powtarzalność opinii politycznych; narracja bywa roz wlekła, a jej wątki także powtarzalne. Ale – obok tego – wiele jest reakcji właśnie niekonwencjonalnych, kryty czna niepoprawność polityczna, empi ryczne widzenie rzeczywistości, bez narzucania jej jakichkolwiek sztanc ideo logicznych, patrzenie na świat bez ró żowych okularów obowiązującego op tymizmu. Przy tym niejeden tęgi pisarz mógłby pozazdrościć Goliszewskiemu umiejętności zobaczenia i zapisania szczegółu, który utrwala się w czytelni ku i porusza jego wyobraźnię. Najczę ściej są to upamiętnienia spotkanych epizodycznie ludzi, narysowanych kil koma kreskami, jak ów „młody chło paczek, może 15- lub 16‑letni, bardzo miły, z dużą fantazją, skazany za to, że wraz z kilkoma kolegami wydłubali Stalinowi na portrecie oczy” (67), jak „znany bandyta i dywersant Szpara ga, [...] najlepszy współlokator celi wię ziennej, który nie pozwolił nikomu zro bić krzywdy” (68), jak „lejtnant Czer wonej Armii, którego skazali na osiem lat za to, że na froncie fińskim trafił do niewoli” (76), jak anonimowa „kobie 273 2014 tom V 274 Andrzej PALUCHOWSKI o tym zresztą we Wprowadzeniu od wydawcy). Wówczas odkrywczyni dzieła niemal nic nie wiedziała o autorze. W następnych latach zgromadziła im ponujący materiał, który pozwolił jej zbudować duży i frapujący kontekst hi storyczny dla Pamiętnika. Najpierw więc – we wspomnianym Wprowadzeniu (9-21) – zaciekawiająco opowiedziała o odkryciu rękopisu Go liszewskiego na strychu „podczas po rządkowania domu przeznaczonego na sprzedaż” oraz o kolejnych etapach bliż szego rozpoznawania tego zjawiska, potem o kłopotach redakcyjnych i edy torskich związanych z publikacją. Następnie, jako przemyślany wstęp do opowieści Goliszewskiego (wszak Krzemieńczanina), zamieściła świetny dokument Antoniego Jagodzińskiego Początki okupacji sowieckiej w Krzemieńcu (23-39), wydobyty z Archiwum Krzemienieckiego, zdeponowanego w Bibliotece Polskiej w Londynie. (Au tor to ojciec Zdzisława Jagodzińskiego [1927-2001], znakomitego dyrektora Bi- blioteki, dobrze znanego w polskim śro dowisku emigracyjnym w Londynie!). W bogatych, umieszczonych na końcu, aneksach znalazły się: Biografia starszego wachmistrza Bronisława Goła- szewskiego odtworzona na podstawie dokumentacji wojskowego archiwum brytyjskiego (Aneks 1); Listy Bronisława Goliszewskiego z Sopotu do Jagodziń- skich (Aneks 2); Sylwetki mieszkańców posesji 2A Shirley Road w Londynie, gdzie zachował się pamiętnik B.G., tj. Wiktorii Puszczańskiej oraz jej dwóch mężów: majora pilota Bolesława Jana Kaczmarka, zm. 1951, i Mieczysława Mielniczuka-Puszczańskiego, zm. 1990 (Aneks 3); Opowiadania wojenne Mieczysława Puszczańskiego (Aneks 3A); słowniczek Krzemieńczanie. Biogramy niektórych uczestników opisywanych wy- darzeń, zawierający życiorysy jedenas tu postaci, m.in. Stefana i Haliny Czar nockich oraz obydwu Jagodzińskich (Aneks 4). Dodajmy bardzo interesujący mate riał fotograficzny (obejmujący także ry sunki Goliszewskiego). Wreszcie komentarze do tekstu głów nego! Nie są to zdawkowe przypisy. Ta robota jest miarą dociekliwej skrupu latności edytorki i jej dbałości o czy telnika książki. Niekiedy ta komenta torska staranność może się wydać zbyt daleko idącą pedanterią. Na przykład wówczas, gdy – przy okazji wzmianki Goliszewskiego o „wyrzuceniu” z Pol skiej Akademii Literatury notorycznego plagiatora Wincentego Rzymowskiego – umieszcza w przypisach nie tylko zwięzły biogram tego pseudopisarza i informację o PAL, ale także pełną lis tę członków Akademii (177)! Trudno jednak zaprzeczyć, że i w tym jest prze cież pożytek dla czytelnika. W innych przypisach – ileż intere- sujących i ważnych informacji, np. o Związku Rezerwistów w II Rzeczy pospolitej (66), o „Kongresie Intelektua listów w Obronie Pokoju” we Wrocła wiu w 1948 roku (233-234). Cenne są liczne wiadomości biograficzne, np. o ks. Janie Kapuście (125), Stefanie Starzyńskim (47-48), Janie Masaryku (226-227), Folke Bernadotte (228)... Na szczególną uwagę zasługuje swo ista konkordancja stosowana przez edytorkę: liczne fakty i sytuacje opi sywane bądź tylko rejestrowane przez Goliszewskiego konfrontuje raz co raz w przypisach z relacjami, znanymi nam z innych źródeł. W tym charakterze przywoływana jest często książka An dersa Bez ostatniego rozdziału, a także np. Haliny Czarnockiej Od Warsza- O POTRZEBIE ISTOTNEGO KONTAKTU wy przez Krzemieniec do Londynu czy o. Adama Franciszka Studzińskiego OP Wspomnienia kapelana Pułku 4 Pancernego „Skorpion” spod Monte Cassino. „Naocznych świadków” tych wydarzeń wyszukuje Wojtacka nie tylko w doskonale znanej sobie literaturze przed miotu. Zbiera także relacje żyjących dziś osób starszego pokolenia, które do świadczyły doli i przeżyć analogicznych do losów Goliszewskiego (np. Hanna Zbirohowska-Kościa, z domu Czarnocka; „Wielokrotnie korzystaliśmy z jej bezcennych wskazówek i informacji do tyczących krzemieńczan”; 267). W ten 275 sposób rzecz Goliszewskiego stała się pokaźnym kompendium wiedzy o Po lakach w opresji sowieckiej. Jakże często autorzy nieporównanie wybitniejsi nie znajdywali tak staran nego opiekuna edytorskiego. Zadanie swoje wykonała Pani Wojtacka z wy raźnie detektywistyczną „żyłką” doku mentacyjną i – po prostu – z wielką mi łością do przedmiotu pracy, czego do wodzi popisowe Zamknięcie od wydawcy (265-271). Współczesność nieczęsto daje nam podstawę do stwierdzenia: natus est nobis editor verus. Ewa BUGAJ O POTRZEBIE ISTOTNEGO KONTAKTU Józef Baran, Sławomir Mrożek, Scenopis od wieczności (listy), posłowie Wojciech Ligęza, Poznań: Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2014 Nie sądzę jednak, żeby – w naszym przypadku – należało stracić kontakt. W twoich listach zawsze jest coś, co mnie interesuje, a co pozwala mi napisać list nie tylko towarzyski, ale taki, nad którym muszę pomyśleć. Mam nadzieję, że jest tak samo w drugą stronę. Mam nadzieję, że tak będzie, choć dobrze wiem, że być nie musi. Naprawdę nie wiadomo, co się stanie, jacy będziemy. Jeżeli wtedy kontakt mię dzy nami zaniknie, będzie to jeszcze jeden naturalny koniec. Oddana do rąk czytelników książka Scenopis od wieczności, zawierająca korespondencję między Sławomirem Mrożkiem i Józefem Baranem, to fascy nująca lektura zarówno dla wielbicieli twórczości obu pisarzy, jak i dla tych, którzy z tymi autorami stykają się po raz pierwszy. O ile w dorobku literac kim Józefa Barana nie spotkaliśmy się do tej pory z taką formą wypowiedzi, O książkach (Sławomir Mrożek do Józefa Barana – 22.01.1976) 2014 tom V 276 Ewa BUGAJ o tyle w przypadku Mrożka jest to ko lejny tom epistolograficzny autora Tanga. Scenopis od wieczności rości sobie jednak prawa do pewnej oryginalności. Korespondencja z Janem Błońskim, Wojciechem Skalmowskim, Stanisła wem Lemem, Adamem Tarnem, Erwi nem Axerem i Gunnarem Brandellem skupia się głównie na zagadnieniach związanych z literaturą i procesem twórczym. Wątki osobiste tej korespon dencji, nawet jeśli się pojawią, nie sta nowią głównego tematu. Koresponden cja z Błońskim, Skalmowskim i Lemem to wymiana myśli autorów tego same go pokolenia. Urodzeni w latach trzy dziestych, zaprzyjaźnieni ze sobą kore spondenci dzielą te same doświadcze nia i znajdują się na podobnym etapie drogi twórczej. W przypadku listów z Brandellem krytyk staje się dla Mroż ka swego rodzaju „mistrzem”. W relacji Mrożek–Baran, to właśnie autor Tanga wchodzi w rolę Mistrza, po raz pierwszy wymieniając poglą dy z młodszym od siebie o 17 lat in terlokutorem. Urodzonego w 1930 ro ku Mrożka dzieli od Barana nie tylko różnica pokoleń, ale i ogromna różni ca doświadczeń. W chwili rozpoczę cia korespondencji, co ważne – zainicjo wanej przez Mrożka, Baran ma 27 lat i wtedy odnotowuje pierwsze sukcesy literackie. Poeta osadzony jest li tylko w rzeczywistości PRL-u. Mrożek na tomiast to już 44-letni doświadczo ny dramatopisarz, twórca opowiadań i innych krótkich form prozatorskich. Choć fizycznie nieobecny w Polsce, wzbudza w kraju szereg kontrowersji i uważany jest za jednego z najlepszych pisarzy swego – a czas pokazuje, że nie tylko swego – pokolenia. Mrożek do świadczył tragizmu wojny, „zahaczył” o socrealizm, by następnie odciąć się od panującego w kraju ustroju i wyje chać na Zachód. Ty i ja żyjemy w dwu różnych światach, które dopiero razem złożone do kupy mogą dać jakie takie pojęcie o całym świecie. Ja zapomniałem o tamtym. Ty jeszcze nie po znałeś tutejszego. (S. Mrożek) List od Sławomira Mrożka z 1974 ro ku jest dla Józefa Barana „listem z nie ba” (o czym czytamy we wstępie książ ki). Czy któryś z interlokutorów przy puszczał, że korespondencja między nimi nabierze aż takiego rozmachu i otrze się o tyle istotnych kwestii, trud no orzec. Czytając listy, nietrudno za uważyć, że pisarzy, oprócz wspomnia nych różnic łączy pasja zrozumienia roli artysty w świecie i właśnie to ze tknięcie tak odmiennych, a zarazem w pewnych wymiarach doświadczenia podobnych osobowości pozwoliło twór com otworzyć się na siebie. Dodatko wym punktem wspólnym jest Borzę cin, z którego pochodzą autorzy i który od czasu do czasu pojawia się w listach w formie rozważań poświęconych ży ciu na prowincji. Odwiedzając Borzęcin, Józef Baran poszukuje śladów Mrożka, rozmawia z osobami, które go pamiętają i stają się dla poety źródłem wiedzy o latach młodości dramatopisarza. Ze wszyst kich tych spotkań poeta zdaje Mroż kowi relację w listach. Zarówno Baran, jak i Mrożek z pewnym odcieniem no stalgii, ale i nastawieniem krytycznym wracają do miejsca urodzenia: Ja, który kocham jakoś tam po swojemu Borzęcin – po przyjeździe na miejsce za czynam nim pogardzać. Szczególnie te nie piękne uczucia dochodzą do głosu, gdy idę na sumę niedzielną i widzę tych samych lu dzi w tych samych ponumerowanych ław kach, jak się modlą czy udają, że się modlą, a potem wychodzą z sumy podobni do O POTRZEBIE ISTOTNEGO KONTAKTU To, co piszesz o Borzęcinie, doskonale rozumiem, ale nie tylko umysłowo, dosko nale rozumiem to emocjonalnie. Pamię tam mój żal, nie wiadomo do kogo i czego, że moi najbliżsi, moja rodzina, są tacy, jacy są, że żyją, jak żyją, a jakimi żeby byli i żeby tak żyli, tak bardzo nie chciałem. Moje z tego upokorzenie i moja młodzień cza wściekłość, która nieraz obracała się w głupie strony, ale nigdy przeciwko tym ludziom. (S. Mrożek) Korespondencja między autorami obejmuje lata 1974-2002. Znaczący dla niej jest rok 1978, kiedy to kontakt li stowny, na skutek spotkania pisarzy w Paryżu, traci swój rozmach. W nie wysłanym do Mrożka liście Baran przy znaje, że rozczarowały go spotkania z Mistrzem: [...] wyglądały inaczej, niż wyobrażałem sobie to wcześniej. Otóż działałeś na mnie krępująco, pewnie pokazałem Ci się od na iwnej strony. Zdaje się, że i Ty rozmawiałeś ze mną nie tak, jak byś sobie tego życzył, albo jak by sobie życzyły tego listy, które wymienialiśmy. Bezpośrednie zetknięcie się ze skom plikowaną osobowością autora Tanga powoduje, że wymiana myśli powoli zanika. Od tego momentu pisarze ko respondują ze sobą coraz rzadziej, szu kając nowej formy wzajemnego kontak tu, a gdy takowej nie odnajdują „rozsta ją się”, by po latach spotkać się już jako równoprawni partnerzy. To wszystko nie znaczy, że listów już nie pisuję i pisywał w ogólne nie będę. Jak widzisz (czytasz), właśnie piszę, i to dosyć spory. Jest to jednak list szczególny, bo ani nie taki jak kiedyś, ani też konwencjonal ny. Zresztą listów konwencjonalnych na pewno do Ciebie pisywał nie będę, ale też i takich jak kiedyś już nie mogę (S. Mrożek, list z 12.03.1980). Pisarze bardzo szybko odchodzą od formalnego zwracania się do siebie („Szanowny Panie”, „Drogi Panie Józe fie”, „Drogi Ziomku”, „Drogi Mistrzu Sławomirze”), przechodząc na „Ty”. Są szczerzy wobec siebie, nie próbują przybierać żadnych masek, udawać czy też grać kogoś, kim nie są. Baran pisze o rozterkach młodego poety i mężczy zny, Mrożek – o dylematach dojrzałe go już pisarza. Na podobną szczerość względem własnej osoby Mrożek zdo bywa się chyba tylko w Dziennikach, choć niekiedy odnosimy wrażenie, że mimo deklaracji (diariusz to dokument prywatny) autor Tanga nie ustrzegł się autokreacyjnych pokus. Listy do Józe fa Barana pozbawione są tego aspektu. Jednocześnie Mrożek skupia się w nich na opisywaniu jedynie własnych myśli i uczuć, ograniczając rzeczywiste zda rzenia ze swego życia do konieczne go minimum. Jak twierdzi: „Potrze ba dyktuje mi listy, a jest to potrzeba wniosków, nie potrzeba opisywania materiałów do tych wniosków.” Znacz nie więcej faktów autobiograficznych odnajdujemy w listach Barana, m.in. takich, jak: pobyt w szpitalu, stan zdro wia, zmiany miejsca zamieszkania, wy jazdy, spotkania z ludźmi. Nic i nikt nie wymusza na pisarzach podtrzymywa nia kontaktu. Piszą do siebie, gdy na chodzi ich na to ochota i gdy faktycz nie mają sobie coś istotnego do powie dzenia. Napiszę do Ciebie, kiedy będę miał coś ciekawego do powiedzenia. Wcale Nasze Listy nie muszą się przeplatać. Myślę, że powinno być w naszej korespondencji dużo wolności. (J. Baran do S. Mrożka, 11.12.1974) Pisarze podobnie postrzegają rolę twórczości w życiu człowieka oraz jej wartość. Zarówno dla Mrożka, jak i dla O książkach owieczek gnanych na pastwisko, a potem na rzeź. (J. Baran) 277 278 Ewa BUGAJ 2014 tom V Barana prawdziwe pisarstwo wyrasta z doświadczeń podmiotowych – by móc tworzyć, trzeba wpierw coś przeżyć. Tylko taka literatura ma szansę prze trać próbę czasu. Pojęcie „wielkości” według korespondentów jest względne, natomiast liczy się najbardziej jednost kowy kontakt czytelnika z twórczością konkretnego pisarza. Sławomir Mrożek bardzo oszczędnie wypowiada się na temat wierszy Józe fa Barana. Ceni je za brak rozdźwięku pomiędzy Baranem-człowiekiem a Ba ranem-poetą. W ujęciu pisarza jest to poezja, której nie trzeba odnosić do jakichkolwiek prądów poetyckich czy szkół, by dostrzec jej autonomiczną wartość. Mrożek postrzegał Barana ja ko wybitnego poetę, o czym świadczy choćby fakt, że jego tomiki należały do nielicznych, jakie autor Tanga po siadał i czytał. Oto wypisy ukazujące niektóre kryteria wyboru lektury przez Mrożka: Kiedy jestem sam na sam z książką, ważne i właściwe jest tylko to, co się dzieje między mną a tą książką. Mnie nie interesuje, pod czyim „wpły wem” jesteś i na kogo wpływasz (nazwiska poetów, „okresy”, szkoły) – w tym sensie, w jakim to interesuje zawodowych kryty ków. Ani jakiego rodzaju jest Twoja meta fora. Jak zawsze – nie tylko w wierszach – interesuje mnie, jak bliźni daje sobie radę z życiem, tym samym, które i mnie przy padło. [...] dostałem Twoją książkę (W błysku zapałki). Odnajduję w niej Ciebie tak samo, jak w Twoich listach. To ważne, że jest jed ność osoby w pisaniu publicznym i prywat nym, to świadczy, że pisanie takiej osoby ma sens. Pisarze okazują się również wnikli wymi obserwatorami i badaczami kon dycji człowieka. To zaskakujące, z ja ką trafnością niektóre ze spostrzeżeń uczynionych w latach 70. minionego wieku odnoszą się do zjawisk nam współczesnych. Mnie raczej przeraża dowolność oraz ludzka pycha i beztroska, która w naszym stuleciu uwielbiła dowolność, pomyliła wolność z dowolnością (skutki tego są co raz wyraźniej przerażające). (S. Mrożek) To jest pewnie problem dzisiejszej cy wilizacji, że chce się łatwo, przyjemnie i szybko być kimś, nie przyjmując na barki konsekwencji, jakże ciężkich i złożonych, zwykle dramatycznych. (J. Baran) Dyskutując o literaturze i jej wiel kich twórcach (m.in. o Gombrowiczu, Tomaszu Mannie, Cannetim, Mickie wiczu, Norwidzie), interlokutorzy nie obawiają się formułowania odważnych sądów: Przeczytałem trzy tomy listów Mickie wicza, gdzie były i jego relacje z emigracji w Paryżu. Pomyślałem o Tobie. W sumie przygnębiająca lektura. Mickiewicz w III tomie prawie ni razu nie wspomina o lite raturze, wyrósł z niej jak z krótkich spode nek, ale to, co robił, nie było wcale mądrzej sze – Towiański i jego kółko różańcowe (Mickiewicz zupełnie dewocieje), potem zakładanie legionów, też z rezultatem miernym. (J. Baran) Wśród tematów poruszanych w tej korespondencji warto zwrócić uwagę na kwestię relacji międzyludzkich (mi łość, przyjaźń), temat śmierci i przemi jania, filozofii życia wyznawanej przez autorów, wątku podróżowania – zarów no jako fizycznego przemieszczania się, jak i wypraw w głąb siebie. Mrożek i Baran nie tylko wymienia ją się myślami. Dla przebywającego po za granicami kraju Mrożka Baran sta je się źródłem informacji dotyczących „życia” jego tekstów w kraju oraz kry tyki twórczości. Warto podkreślić, że młody poeta nie stroni od wyrażania KSIĄŻKA Z TYGLA RODEM własnych opinii na temat ukazujących się sztuk Mrożka czy też publikowa nych w „Dialogu” Małych listów. Mając świadomość wielkości mistrza, potrafi spojrzeć na jego twórczość krytycznym okiem. Wyspa róż nazywana jest przez Barana poematem, urwanym, niedo kończonym, wywołującym niedosyt. Jeden z Małych Listów poeta określa ja ko przegadany, w Dziennikach Mrożek „biadoli”, a Baran zastanawia się, gdzie zniknęła typowa dla wypowiedzi lite rackich pisarza powściągliwość słowa. Odnajduje również niekiedy punkty wspólne własnej poezji i prozatorskiej twórczości Mrożka (na co wskazuje np. tomik Na tyłach świata jako kore spondujący z opublikowanym w „Dia logu” felietonem Prowincja). Baran-edytor umieszczając w przy pisach dokładne notki bibliograficzne, umożliwia nam odszukanie wspomnia nych w listach tekstów Mrożka. Poeta umieszcza w przypisach również ko mentarze do własnych wniosków i spo strzeżeń, odnosząc się do nich niekie dy z przymrużeniem oka („Boże, ależ 279 ja plotę, ale wikłam!”). Są one również cennym źródłem wiedzy na temat pol skiej rzeczywistości lat 70. oraz kolei życia Józefa Barana. Scenopis od wieczności zamykają tek sty prozatorskie Józefa Barana poświę cone lekturze Dzienników Mrożka, spotkaniu na Wawelu – w marcu 2012 roku, z okazji otrzymania przez Mroż ka orderu Ecce Homo, oraz pogrzebowi pisarza. Jednoznacznie wynika z nich, że mimo przerwania korespondencji Sławomir Mrożek niezmiennie towa rzyszył poecie na jego drodze twór czej. Mądrzejszy o lata doświadczeń, spełniony jako poeta i twórca tekstów prozatorskich Józef Baran pozostaje „uczniem” i jednocześnie partnerem Mistrza Mrożka. Omawiana książka to prawdziwa perełka wśród świecidełek współczes nej sztucznej biżuterii literackiej, któ ra zbyt często karmi dzisiaj tematycz ną miałkością i prócz wypełniania cza su chwilową rozrywką nie stawia przed czytelnikiem poważnych pytań – nie zmusza do wartościowej refleksji. Mateusz ANTONIUK KSIĄŻKA Z TYGLA RODEM 1 Wojciech Ligęza – znakomity histo ryk literatury, autor ważnych prac nau kowych poświęconych polskiej poezji emigracyjnej, monografista twórczości Wisławy Szymborskiej, profesor Uni wersytetu Jagiellońskiego – przez wiele lat współpracował z łódzkim pismem O książkach Wojciech Ligęza, Pod kreską, Kraków: Krakowska Biblioteka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, 2013 280 Mateusz ANTONIUK „Tygiel Kultury”. A dokładniej: gospo darował tam na własnej felietonowej rubryce, publikując pomiędzy rokiem 1996 a 2012 kilkadziesiąt tekstów. Pis mo (niestety, oby nie definitywnie!) zawiesiło działalność (czy raczej: było zmuszone ją zawiesić z powodów finan sowych). Rubryka tymczasem doczeka ła się zasłużonej kanonizacji – artykuły w niej ogłaszane zostały scalone i zapre zentowane w książkowej postaci. Pod kreską – taki tytuł nosi najnow sza książka profesora Ligęzy, będąca autorskim wyborem „Tyglowych” fe lietonów, uzupełnionym o teksty pu blikowane na innych łamach („Dekada Literacka”, „Kraków”, „Rzeczpospoli ta”, „Topos”). Całość poprzedzona zo stała godną uwagi rekomendacją w po staci przedmowy świetnego poety Ja nusza Szubera. Łącznie „pod kreską” znalazło się niemal pięćdziesiąt „mi niatur” czy, jak powiada autor, „hy bryd” i „chimer” tekstowych, oscylu jących między poetykami i gatunkami eseju, felietonu, recenzji, opowiadania, autobiografii czy dziennika. W przedmowie do książki autor tak opisuje swe przedsięwzięcie: 2014 tom V By nie tłumaczyć się zbyt długo, powiem od razu, iż czym innym jest pojedynczy tekst w miesięczniku, a czym innym zbiór, który musi zostać skomponowany. Ergo z tekstów pisanych od okazji do okazji sta ram się ułożyć w miarę spójną całość. Co do mnie, sądzę, iż w efekcie iście tyglowego za- i wymieszania powstała książka spójna, to znaczy, owszem, nie jednorodna, rozmaita i wielobarwna, ale też zachowująca tematyczno-stylis tyczną, formalno-gatunkową integral ność. Jednakże owa spójność nie jest tu sprawą najistotniejszą. Wypada bo wiem powiedzieć najpierw i przede wszystkim to, iż z „Tygla” i z tygla (to znaczy z „Tygla” – czasopisma i z tyg la felietonowo-eseistycznego pisarstwa Wojciecha Ligęzy) wyłania się książ ka piękna i mądra, książka ofiarowu jąca dar prawdziwie cenny: niebanalną przyjemność czytania. W gruncie rze czy wszystko, co chcę w moim szkicu dopowiedzieć, jest tylko uzasadnieniem tej pierwszej, najogólniejszej opinii. 2 Zatem: na czym polega (dla mnie, w moim przypadku) przyjemność czy tania książki zatytułowanej Pod kres ką? Odpowiedź, jaką mogę zapropono wać, brzmi: jest to przyjemność wydep tywania własnych lekturowych ścieżek wiodących „wszerz i wzdłuż” książki, przyjemność odnajdywania rozmai tych porządków scalających poszcze gólne felietony w linie wątków, w kon stelacje tematów. Poprzestanę na wska zaniu dwu przykładów. Zawodowo i osobiście interesują mnie archiwalne prehistorie dzieł li terackich – bruliony, autografy czy maszynopisy, dokumentujące proces twórczy, będące swoistym śladem krea cyjnego działania, wysiłku. Z zacieka wieniem i prawdziwą satysfakcją od najduję zatem wśród zgromadzonych w Pod kreską esejów i felietonów mini cykl szkiców poświęconych tematyce archiwalnej. Felieton Rękopis i ręka jest opisem nowojorskiej wystawy The Hand of the Poet, eksponującej manu skrypty najsłynniejszych dwudziesto wiecznych poetów amerykańskich. Ale jest też czymś więcej: subtelną reflek sją nad doświadczeniem obcowania z autografem zamienionym w ekspo nat muzealny. Rękopisy płyną w górę rzeki czasu. [...] Bytują w krainie pomyłek oraz artystycz nych przeczuć. Słowa skreślone i wersje po niechane opowiadają o niepewności i błę dach, a więc o najbardziej ludzkiej stronie wszelkiego pisania. [...] Naocznie można się więc przekonać, jakie piekło rozciąga się między umysłem a ostrzem stalówki. Po przeczytaniu tak brawurowego pas susu wypada przytaknąć stwierdzeniu, iż sztuka felietonu jest sztuką „patrze nia się inaczej”, a felietonista umie zo baczyć to, na co patrzą wszyscy, w spo sób sobie tylko właściwy, niepowta rzalny. Od eseju Rękopis i ręka linia czyta nia wiedzie do dwu dalszych szkiców, w których przedmiotem uwagi staje się już nie autograf, lecz maszynopis, za tem nie ręka prowadząca stalówkę po kartce papieru, ale ręka wystukująca na klawiaturze „co pomyśli głowa”. W fe lietonach Maszyna do pisania oraz Mała portable Wojciech Ligęza występu je jako wytrawny historyk literatury, snujący opowieść o motywie maszyny do pisania w polskiej poezji (wywołane zostają wiersze Stefana Napierskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jacka Łukasiewicza, Zdzisława Jasku ły czy Juliana Kornhausera). Zarazem otrzymujemy opowieść drugą, równo ległą, przedstawiającą (pasjonujące nie raz) biografie maszyn „rzeczywistych”, używanych przez Melchiora Wańko wicza, Beatę Obertyńską, Zbigniewa Herberta. Słowem, maszyny, o których i na których pisano literaturę stają się przedmiotem erudycyjnej, chwilami żartobliwej i anegdotycznej, chwilami zaś melancholijnej narracji. Nie zabra kło w niej – a jakże! – momentu auto biograficznego. Historyk literatury sta je się bowiem przez moment dziejo pisem opowiadającym biografię dwu własnych maszyn do pisania. (A do dam jeszcze dla rozbudzenia ciekawo ści: nietuzinkowe to biografie!) Tak oto spomiędzy tekstów umiesz czonych w Pod kreską wyodrębnić moż na trzy szkice układające się w swois- ty „tryptyk skryptualny”, w niewielką (objętościowo) a zarazem przeboga tą (w odniesienia, szczegóły, dygresje) przypowieść o pisaniu literatury – i to pisaniu pojętym najściślej dosłownie, materialnie, fizycznie. Pora wskazać drugi pomysł na czy tanie książki Wojciecha Ligęzy, drugą, tym razem dłuższą ścieżkę lekturową. Najogólniej mówiąc, koncept ów po lega na czytaniu Pod kreską jako – tak bym to najchętniej określił – amator skiej eseistyki antropologiczno-kultu rowej. Określenie to wymaga rzecz ja sna uzasadnienia. Nazwałem książkę Wojciecha Ligęzy eseistyką o zakroju antropologicznym i kulturowym, mimo że słowa te – na der dziś lubiane przez akademicki dys kurs humanistyczny – nie pojawiają się Pod kreską bodaj ni razu. Rzecz jed nak nie w terminologicznej etykietce, lecz w temperamencie intelektualnym, w stylu myślenia. Można mianowicie wskazać cały szereg tekstów, w których właściwym obiektem uwagi staje się człowiek kulturowo zdeterminowany, to znaczy zawieszony w sieci (mniej lub bardziej uświadamianych, często bez wiednie przyjmowanych) rytuałów, mi- tów, archetypicznych wzorców zacho wań i symboli. Z taką refleksją spotka my się w szkicu Fajerwerki, gdzie autor zapytuje o sens wystrzeliwania sylwe strowych rac; tak dzieje się w eseju Dar Tatr, w którym turystyczne „obcowanie z naturą” opisane zostaje jako percypo wanie świata poprzez filtr kultury; po dobnie sprawy się mają w wielu innych pomieszczonych Pod kreską zapiskach. Dlaczego jednak nazwałem tę antro pologiczno-kulturową eseistykę mia 281 O książkach KSIĄŻKA Z TYGLA RODEM 2014 tom V 282 Mateusz ANTONIUK nem „amatorskiej”? Spieszę z wyjaś ieniem. Słowo „amatorska” znaczy tu n najpierw i przede wszystkim: uprawia na con amore, z lubością, z zamiłowa niem. A zarazem: bez zobowiązań, ja kie zaciąga dyskurs o ambicjach pro fesjonalnych, akademickich. Profesor piszący „pod kreską” nie musi wprowa dzać arsenału podręcznikowych pojęć i kategorii (a więc, na przykład, pi sać o „praktykach kulturowych”), nie musi ich następnie definiować (co zwy kle oznacza: dokonywać wyboru spo śród istniejących definicji, wybór zaś uzasadniać), nie musi w ogóle używać słów „antropologia”, „kulturowy”. Nie pisze wszak akademickiej rozprawy czy podręcznika. Choć, oczywiście, nie rezygnuje przy tym ze swej erudycji – jeśli tylko zechce, może powołać się na rozumienie pojęcia „hekpirozy”, wyło żone przez Umberto Eco... Lekturowe wędrowanie, kluczenie, błądzenie po esejach i felietonach Woj ciecha Ligęzy jest zatem przyjemnoś cią, pożytkiem, szczęśliwą przygodą. Tę książkę warto czytać wielokrotnie, w rytmie kapryśnego powtórzenia: „od okładki do okładki”, ale też „na chy bił trafił”. Pokazałem pokrótce ścież kę „manuskryptologiczną” i „kulturo wą”, mógłbym dalej opowiadać o in nych ścieżkach, jakie zdążyłem wydep tać w czytelniczym obcowaniu z tą piękną książką. Byłaby to na przykład ścieżka tekstów o muzyce, ścieżka opo wieści o przedmiotach domowego użytku oraz meblach, ścieżka melan cholijnych nieco wspomnień z „epoki niebieskiego mundurka”.... przykłady nietrudno mnożyć. To naprawdę książ ka przyjazna w czytaniu. Lepiej byłoby zresztą powiedzieć: przyjacielska. 3 A może warto pokusić się o jedno jeszcze zapytanie, bardziej podejrzli we, ciekawskie? Wypada mianowicie spytać, co sprawia, że Pod kreską jest lekturą tak sugestywną i atrakcyjną, dzięki czemu tak barwnie i intensyw nie opowiada o licznych, różnych, mo zaikowo poukładanych tematach? Jak została zrobiona – za pomocą jakich chwytów pisarskich – eseistyczna, fe lietonowa książka Wojciecha Ligęzy? Zabawmy się więc w formalną anali zę. Do charakterystycznych gestów pi sarskich, wielokroć ponawianych przez autora Pod kreską, należą niewątpliwie cytaty, kryptocytaty, parafrazy i trawe stacje, aluzje, słowem: rozmaite formy „nastawienia na cudzą mowę”. Felieto nista mówi, rzecz jasna, głosem swoim, własnym i niepowtarzalnym, ale w gło sie tym słychać echa innych literackich tembrów i tonacji. Istotnym tropem retorycznym oka zuje się także personifikacja. Wyraża się w niej, jak sądzę, swoista potrze ba użyczania osobowości tak zwanym przedmiotom nieożywionym. Lub, in aczej mówiąc, potrzeba nawiązywania empatycznej nieomal więzi z rzeczami. Przedmioty to zagadki, które należy roz szyfrować. Czy były zawsze, poprzedzały nas na tym świecie? O czym pamiętają? Dlaczego niektóre z nich skazaliśmy na zagładę, poniewierkę, służbę u obcych? Czy kiedy nas przeżyją, okażą współczu cie, tęsknić będą, a może szydzić? Rzeczy bez ustanku snują opowieści. Jeśli się od powiednio wsłuchamy, będzie można się sporo dowiedzieć. Trzeba jednak zachować krytycyzm, gdyż w swych monologach rzeczy mistyfikują przeszłość. Odgrywają komedie. Lubią dorabiać sobie genealogię, kompensować klęski. KSIĄŻKA Z TYGLA RODEM chwyty pisarskie nakładają się na sie bie, harmonizują i domykają – w ten sposób wyłania się zgrabna, z maestrią zaaranżowana, całość. 4 Pod kreską, najnowsza książka pro fesora Wojciecha Ligęzy, jest zatem książką erudycyjną, bogatą w pasjonu jące dygresje, ciekawe tematy do odstą pienia, niepokojące glosy i dopowie dzenia. Autor objawia się tu nie tylko jako znawca polskiej i światowej litera tury, ale też jako wytrawny meloman, rozumny wędrowiec po salach muzeów i galerii. A przy tym wszystkim – rzecz to bardzo istotna i warta podkreślenia – cała ta erudycyjna, koneserska war stwa opowieści pozbawiona jest cie nia snobizmu, pretensjonalności. Życie pośród dzieł sztuki – czytanych, oglą danych, słuchanych, wywoływanych z pamięci – jest tu czymś najzupełniej oczywistym, naturalnym. Dalej, Pod kreską to niewątpliwie książka ambiwalentna, niejednoznacz na w swej wymowie. Zapewne przewa żają w niej tonacje jasne, barwy ciepłe: wiele tu czystego humoru, anegdoty, dowcipu. Ale, z drugiej strony, książ ka nie pozbawiona jest momentów me lancholii i (rzadziej jeszcze, lecz rów nież) żalu, rozgoryczenia, rozczarowa nia. Dodajmy: jeśli melancholia wiąże się głównie z „przemijaniem postaci te go świata” (np. elegijna proza Na progu jesieni), rozgoryczenie i rozczarowanie wypływa raczej z zaniepokojenia kie runkiem, w jakim zmierza współczes ność w swoich najbardziej tandetnych, agresywnych i prymitywnych przeja wach. Takich na przykład, o których opowiadają Rozmowy europejskie – gorzki tekst, zakończony następującą puentą: O książkach W kolejnych akapitach cytowane go eseju zapoznajemy się z biografia mi i narracjami starego, wytwornego kredensu odnalezionego przez autora w... wiejskim kurniku, karcianego sto lika, który „przybył z uzdrowiska”, czy wreszcie lampy, co służyła ongiś księ dzu kanonikowi, dziś zaś, jak czytamy, „współuczestniczy w powstawaniu te go tekstu”. Taka, swoiście „mitotwór cza”, wrażliwość na rzeczy przypomina w pewnej mierze małe prozy Zbignie wa Herberta, poświęcone przedmio tom codziennego użytku. I wreszcie trzeci chwyt pisarski, bli sko spokrewniony z poprzednio oma wianym – prozopopeja. Na tym tropie retorycznym ufundowany jest zwłasz cza ostatni z tekstów pomieszczonych w Pod kreską – Dziennik Gawota. Ga wot to muzyczno-taneczne imię psa, który „zaszczyca swą przyjaźnią” au tora książki. Ów pies właśnie „pisze” diariusz relacjonujący, dzień po dniu, przygody własne oraz swego pana. Ma my tu zatem do czynienia z klasycz ną prozopopeją, z fikcją personalną: autor „mówi psem” – o samym sobie, autor „pisze psem” – o samym sobie, autor „patrzy psem” – na samego siebie. Felietonista bawi się zatem w próbę „penetrowania psiości”, próbę przenik nięcia „psiego odczuwania świata”, do skonale zdając sobie sprawę z tego, iż, w gruncie rzeczy, uprawia jeszcze jed ną odmianę ukrytej, zakamuflowanej introspekcji. „Inni w felietonie to prze cież ja” – pisze profesor Ligęza w słowie wstępnym do całej książki. Notabene dokonuje przy tym dyskretnej parafra zy: cytowane zdanie jest przecież tra westacją sławnej, rewelatorskiej ongiś formuły Rimbauda: „ja to ktoś inny”. I tak właśnie od prozopopei wracamy do cytatu... Figury, tropy retoryczne, 283 284 Alina Siomkajło Ale co możemy ofiarować Europie? Bar dzo wiele. Idąc od początku: abominacje, afery, afronty, anarchię, anatemy, anomalie, anse, antagonizmy, antysemityzm, aprak sję, arogancję, ataki, awantury, bałagan, banialuki, bełkot, bigosowanie, bluzganie, brud, blamaż, bufonady, buble, burdy... I tak do końca alfabetu. Bo przecież felietonista żyje nie tylko pośród arcydzieł literatury, malarstwa i muzyki – felietonista percypuje także, wszystkimi zmysłami, pejzaż ulicy. Jest zatem Pod kreską książką-mie szaniną, tekstową miksturą ważoną z wielu wątków, motywów, tematów. I to miksturą o wybornym smaku, bo świetnie przyrządzoną. W rezultacie – rozbudzającą apetyt na kolejne dawki i porcje. Wspomniałem już, iż książka ta świetnie nadaje się do lektury wie lokrotnej, wznawianej: „na wyrywki”, „na chybił trafił” lub wedle wytyczo nych przez czytelnika linii i szlaków. Ale warto dodać, iż w książce da się wytropić pewną wzmiankę, dającą na dzieję na kolejną czytelniczą przygo dę, na nową odsłonę eseistyczno-felie tonowego pisarstwa Wojciecha Ligęzy. Powiada bowiem autor: W tym tomie nie zamieszczam relacji z podróży i rozważań o podróży, dość licz nie reprezentowanych w „Tyglu Kultury”. W przyszłości, jak ufam, złoży się z tego materiału osobna książeczka. Istotnie, „podróżopisarstwo” to także żywioł narracyjny bliski Wojciechowi Ligęzie. Tematyka podróżnicza zazna cza się już w zebranych „pod kreską” tekstach – czasem w formie poważnej (uwagi o motywie awiacji w twórczości Józefa Wittlina), czasem anegdotycznej (pobudzająca wyobraźnię wzmianka o „krótkotrwałej karierze clocharda”, jaka stała się udziałem autora w Me diolanie). Zapowiedź następnej, stricte już „podróżniczej” opowieści może za tem cieszyć. Póki co jednak – mamy tę, ze wszech miar godną polecenia i prze czytania, książkę z tygla rodem. Alina Siomkajło Przygoda wydawnicza 2014 tom V Tylko dla żądnych świadomości Regina Wasiak-Taylor, Ojczyzna literatura. O środowisku skupionym wokół Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, Londyn: Oficyna Poetów i Malarzy, 2013 Autorkę książki Ojczyzna literatura – sekretarza, od 2014 także wiceprezesa ZPPnO, podziwiamy w polskim Londy nie około 30 lat jako garnącą się do or ganizacji i pielęgnowania idei niepod ległościowych publicystkę-społecznicę na emigracyjnym posterunku „sztuk zaangażowanych”. Tytuł Ojczyzna literatura wobec by tujących w kulturze polskiej ojczyzn: Krasickiego, Mickiewicza, Norwida, Tuwima, Herlinga-Grudzińskiego..., i w Marszu skautów – „Ojczyźnie mi łej służ” – narzuca się odwieczną boha terszczyzną i posłannictwem. Niektó rzy grymaszą, że nie jest poprawnie wyważony, że lepiej brzmiałby w for mie: Ojczyzną literatura, Literatura ja ko ojczyzna lub z łącznikiem znaczą cym jedność: Ojczyzna-literatura. Zbiór mieści 14 szkiców i 13 wywia dów z pisarzami, aktorami, plastykami, wydawcami mniej lub bardziej utrwa lonymi w polskiej kulturze. Jest wybo rem epizodycznych tematów z kręgu ZPPnO i z jego obrzeży. Dzieląc arty kuły na „Szkice” i „Wywiady”, autorka wprowadza większe urozmaicenie ro dzajowo-gatunkowe: kolaże wspomnie niowe, portretowe, biograficzne, roczni cowe i nekrologowe. Czytelnik wda się w rozmowy z po jałtańskimi emigrantami: Stanisławem Gliwą, Zbigniewem Zaniewickim, Zdzi sławem Jagodzińskim. Pozna bliżej Kre sowiankę – pisarkę Irenę Bączkowską i jeszcze mniej znanych poetów: Inkę Czechowiczównę, Zbigniewa Chałkę; także zauroczone polszczyzną i pol skością Angielki – Rosemary Hunt‑Woodfall i Ninę Taylor-Terlecką, his toryków – Zbigniewa S. Siemaszkę, Józefa Garlińskiego... Zapewne do gu stu odbiorcy przypadnie opowieść „zasłyszana” (s. 10) Był dom [pisarza]. Nie pytajmy, skąd autorka bazująca na „słuchu” czerpie informacje i cytaty? Nie inaczej rzecz ma się w szkicu O polskiej poezji i angielskiej prozie Jerzego Pietrkiewicza [...] – p. Regina dostrzega (101) ludowy etos najczęściej postrze gany przez badaczy twórczości pisarza. Szkice Reginy Wasiak-Taylor są przy stępne. Oferują uproszczone opiniowa nie, potoczną narrację aktywizowaną gawędziarskimi jarzeniówkami i inny mi smakołykami, które – gdy stosow nie uładzone – nie rażą, czego nie da się powiedzieć o dywagacjach p. Reginy na łamach prasowych. Dziwią więc pas susy wypowiedzi, w których autorka przekracza własne ograniczenia stylis tyczno-poprawnościowe, mimo że nad używa kolokwializmów i przejaskra wień słownych rzędu: błyskotliwy, wy bitny, doskonały..., obliczonych na wy wieranie wrażenia, popis i sensację. Autorce przyświecają szczytne cele, m.in. odkrywanie „wielkości”, ale ubó stwem źródłowych świadectw, migaw kowymi uwagami i samoafirmacją re alia środowiska emigracyjnego stawia w krzywym zwierciadle. Przeinacza fakty, pisząc na przykład: „Orędowni kiem tej pracy [Ojczyzna literatura] był od początku dr Adam Wierciński, mój wykładowca polonistyki na Uniwersy tecie w Opolu” (11) – Regina Wasiak ukończyła Wyższą Szkołę Pedagogicz ną w Opolu w 1977, a nie polonistykę powstałego w 1994 Uniwersytetu. Za wirowanie uprawia w wielu notach biograficznych, weźmy biogram Niny Taylor-Terleckiej (283): „Dla niej za rząd ZPPnO zmienił statut i przyjął do organizacji pisarkę pochodzenia obce go”. Przypomnijmy więc: nie Zarząd zmienił statut, ale uczynił to samo wolnie prezes Garliński w 1990 roku, po niewyrażającym zgody na tę zmia nę walnym zebraniu w 1989. Na despo tyczną przemoc prezesa zawieszeniem swego członkostwa w Związku zare agowali wówczas pp. Bednarczykowie. Krystyna Bednarczyk powróciła do ZPPnO po 14 latach, w 2005, by z me ty kandydować na prezesa organizacji. Pełniący wówczas tę funkcję Krzysz tof Muszkowski wymagał od p. Reginy uczciwej pracy (usuwa go nadal z listy 285 O książkach Przygoda wydawnicza 2014 tom V 286 Alina Siomkajło prezesów w cenzurowanych sprawo zdaniach z działalności Związku). – A we własnej nocie biograficznej (284) przyznaje sobie współautorstwo ksią żek, których autorzy nie zaoferowali jej tego (ale nie mogą protestować, bo opuścili już ziemski świat). Dryfowanie bez kompasu. Przyjrzyj my się najdłuższemu w książce artyku łowi Pod mostem i na Parnasie – krót kiej monografii (tak w recenzji Londyńska Ojczyzna literatury kwalifikuje szkic Mieczysław Orski). Mimo że p. Regina o Oficynie Poetów i Malarzy, jak twierdzi (10), pisała „kilkadziesiąt razy”, jej próba monografii mnoży po ważne wątpliwości. Monografia – sposób komunikacji li terackiej systematyzującej temat chro nologicznie i wszechogarniająco – wy maga od autora pełnej wiedzy mery torycznej i warsztatowej sprawności, m.in. wykazania się znajomością opra cowań poprzedników z danego ob szaru. Artykuł p. Reginy przetwarza – świetne zresztą – Czesława Bednar czyka Wspomnienia drukarza i wydawcy londyńskiej oficyny: W podmostowej arkadzie (OPiM 2003), i korzysta z lis tów archiwum Oficyny, płynąc na fali truizmów i legendarnych „hymnów” na jej cześć. Autorka bagatelizuje poświęcone wydawnictwu syntezy posługujące się krytycznym ekwipunkiem, nie oddaje sprawiedliwości dotychczasowym ba daniom. Czytelnik nie uświadczy w jej artykule ani jednego spośród zasadni czych dla monografii OPiM opraco wań: E. Pytasz, M. Pytasz: Bednarczykowie jako wydawcy (rekonesans), w: Pisarz na obczyźnie, praca zbior. pod red. T. Bujnickiego i W. Wyskiela (1985); J. Kryszak, Oficyna Poetów i Malarzy (1992); M. Leska, Londyńska Oficyna Poetów i Malarzy Czesława i Krystyny Bednarczyków w latach 1949-1995 (OPiM 1998); S. Galij-Skarbińska, W. Polak, Sprawozdanie Janusza Kryszaka z pobytu w Londynie w sierpniu i wrześniu 1987 roku, „Archiwum Emi gracji” (2007, z. 9); A. Paluchowski, Radość czytelnika, w broszurze: Sześćdziesięciolecie Oficyny Poetów i Malarzy [...] (2008); przedr.: „Pamiętnik Literacki”, t. XXXVII (Londyn 2009). – Sławiąc Oficynę, nie aktualizuje tematu przed podaniem książki do druku. Przecho dzi do porządku nad pozostałymi wy dawnictwami polskiego Londynu, nie plasując OPIM w ich kontekście. Z właścicielką OPiM wiodłyśmy dłu gie rozmowy. Odwiedzała mnie, gdy czuła się osamotniona. W darowanych mi jej Wierszach wybranych pozostał ślad naszych spotkań: Drogiej Pani Alinie Siomkajło z podziękowaniem za miły ostatni dzień 2006 roku. – Opo wiadałam kiedyś p. Krystynie, z jakim narażeniem Hanna Świderska przemy cała z Kraju zakazane druki. Mocno za protestowała: to nieprawda! Ja wanami woziłam książki do Polski i z powrotem i nikt mnie nie kontrolował. Zdobyłam się na ripostę: bo u Pani miesiącami mieszkał Kryszak... – Jeżeli archiwum OPiM nie zostało „wyczyszczone”, są do wglądu rachunki wskazujące sumy, jakie Oficyna otrzymywała z Ameryki, z czym Krystyna Bednarczyk nie kry ła się. Nie zdradzała też świadomości spraw agenturalnych. Z renomą bez glejtu. Ojczyzna literatura, długo obmyślana przez Regi nę Wasiak-Taylor jako ostatnia edycja Oficyny Poetów i Malarzy, jest nie lada dziwolągiem wydawniczym. Ukazała się po śmierci właścicieli wydawnictwa (Czesław Bednarczyk zmarł w 1994, Krystyna Bednarczykowa – w 2011) pod nazwą wydawnictwa nieistnieją cego właściwie od roku 1995, chociaż podtrzymywanego klinicznymi krop lówkami niemal do końca życia właści cielki. Dzieło p. Reginy tak spieszyło na uroczyste przekazanie (28 listopada 2013) archiwum OPiM Katedrze Edy torskiej przy polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego, że nie zaczekało na wet na sporządzenie indeksu nazwisk. Gdyby nie zdążyło, p. Regina straciła by szansę wieczystego rozgłosu w aka demickich pracach badaczy archiwum OPiM. Część nakładu – bez indeksu, a część z indeksem, obie z datą wydania „2013”, mimo że druga porcja egzemp larzy ukazała się w 2014, chyba tuż przed promocją (19 marca) Ojczyzny literatury w Ambasadzie RP w Londy nie. Na próżno by jednak szukać noty: Wydanie II uzupełnione indeksem, 2014; mimo że książka posiada aż dwie metryki. Pani Regina nie wykazuje się posia daniem dokumentu – goodwill – świad czącego o nabyciu uprawnień do uży wania nazwy OPiM po śmierci właści cieli, a wraz z nazwą do korzystania ze splendoru Oficyny. ISBN Ojczyzny lite ratury nie identyfikuje wydawcy ani autora książki. Na jakiej podstawie R. Wasiak-Taylor czerpie profity z pre stiżu śp. K. i Cz. Bednarczyków oraz prowadzonej przez nich Oficyny Po etów i Malarzy? Ojczyzna literatura ilustrowana ryci nami sławnych malarzy, grafików, ty pografów: Stanisława Gliwy, Mariana Kościałkowskiego, Mariana Szyszko‑Bohusza, Franciszki Themerson, Fe liksa Topolskiego, Marka Żuławskie go..., nie zawiera informacji o nabyciu praw autorskich do ich wykorzystania. Wzmianka „Zamieszczone prace po chodzą z archiwum OPiM” (287), nie usprawiedliwia przywłaszczania ilu stracji. Byłoby to kolejne łamanie przez autorkę książki powszechnie obowią zujących zasad... Ponadto, czy Joanna Ciechanowska – autorka szkicu czytającej dziewczynki (Evy Pettersen, Norweżko-Angielki), mogła przypuszczać, że jej rysunek zdobiący okładkę nie otrzyma w met ryce objaśnienia i że wylansowany bę dzie na promocyjnych plakatach książ ki jako „EX LIBRIS REGINY WASIAKTAYLOR”? Latarnia w ciemności? Światłem w mroku Ojczyzna literatura nie jest, bo też na terenie penetrowanym przez p. Reginę nie ma ciemności. Jeżeli ciem ność panuje, to w książce niespełniają cej choćby zarysu wiedzy o środowisku literackim Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Oprócz własnych artyku łów publicystycznych autorka niczego na tym polu nie porządkuje. Nie pre zentuje minimum stanu badań – przy najmniej w postaci zbiorczych przypi sów lub bibliografii istniejących waż niejszych prac o uprawianym przez nią poletku. (Wybór takiej bibliografii kła nia się w Zarysie dziejów Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, zob.: „Eks presje. Rocznik Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą” t. I, Londyn 2011). Obce są autorce kryteria wartościowa nia i etyka badacza. Być może z Ojczyzny literatury do wie się wiele ktoś, kto w ogóle nie zna opisywanego środowiska. Czytelnika o szerszych horyzontach literackich, historyka, badacza – książka dopusz czająca się bałamucenia faktów, prymi tywizowania istniejących interpreta cji, budząca różnej natury poważne za strzeżenia, może jedynie zniesmaczyć. 287 O książkach Przygoda wydawnicza 2014 tom V 288 Alina Siomkajło Przygoda wydawnicza p. Reginy w kilku odsłonach: Słowa wstępnego, Przedmowy, artykułów, szaty zewnęt rznej książki i w świetle retrospekcji (zwłaszcza gdy znane są kulisy wyda nia), nie zaniedbuje autopropagandy. Przedstawiany przez autorkę świat nie istnieje autonomicznie – każdy szkic wzbudza konterfekt autorki. Habent sua fata libelli – książki mają swoje losy. Nie zawsze tak idylliczne, jak wskazywałaby na to ich promocyjno‑reklamowa donośność. Pani Wasiak-Taylor przjęta została do Związku Pisarzy Polskich na Ob czyźnie w połowie lat 80. Świeżo przy byłą z Opola adeptkę radiowego dzien nikarstwa bezkrytycznym mandatem zaufania obdarzył prezes Józef Garliń ski – historyk II wojny światowej. Za czynała karierę sekretarki Związku Pi sarzy wtedy, gdy osoby z Kraju zmuszo ne do podjęcia emigracji padały ofiarą pomówień ww. prezesa o współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa PRL. Zrozumiałe, że jako członek obczyź nianego Związku Pisarzy (wymagają cego wówczas od kandydata przynajm niej jednej autorskiej książki) wydania publikacji książkowej pożądała przez około 30 następnych lat. W roku 2008 otrzymałam od niej maszynopisy – zrzutkę surowych pod względem opra cowania pierwocin pt. Sylwetki pisarzy [...]. Szkice i rozmowy. Do materiałów, jak wyjaśniała, przekazywanych mi za radą dr. Adama Wiercińskiego z Opola dołączyła liścik: Pani Alino, proszę przeczytać i poradzić mi jak to szybko uporządkować i wypuścić. Bardzo chciałabym to zrobić zaraz po 28 października, aby się znalazło pod choinką – pozdrawiam Regina A że o wydaniu „sylwetek” autorka myślała od lat zapobiegliwie, świad czyła poprzedzająca artykuły opinia ze stycznia 2005 roku: około 2/3 stro nicy, wystukane na zwykłej maszynie do pisania, z odręcznym podpisem Jó zefa Garlińskiego (autor nie używał komputera). Opinia nosiła znamiona ręki i stylu tego 92-letniego wówczas, bliskiego kresu życia człowieka (zmarł w listopadzie 2005). Po miesiącu Regi na Wasiak-Taylor zgłosiła się po teksty. Marginesy kilku maszynopisów opi sałam wcześniej ołówkiem, zalecając zaopatrzenie tekstów w przypisy od syłające do istniejących źródeł i zrezy gnowanie z efekciarstwa stylistyczne go. Namawiałam na osobne wydanie wywiadów, a w późniejszym czasie po danie do druku bardziej zobowiązują cych, a niedojrzałych „sylwetek”. Uwa żałam, że w przeciwnym razie p. Re gina wyda tę rzecz „pod rodzinną po duszkę”. O pomysłowości p. Wasiak świadczą obecne na jednej ze stronic metrycznych nazwiska recenzentów wewnętrznych: Bonifacy Miązek, Jolanta Chwastyk‑Kowalczyk. Interesujące, kto u recenzentów zamawiał opinię wydawniczą dla nieistniejącego od lat wydawnictwa. Zauważa także redaktor „Nowego Cza su” Grzegorz Małkiewicz (Od Redakcji, Londyn 2014 nr 8), jak Kuriozalny [...] jest zapis: „Published by Poets and Printers Press” z podaniem adresu nieistniejącego wydawnictwa (103 Colindeep Lane, London). Mam nadzieję, że nowy właściciel domu śp. państwa Bed narczyków nie otrzymuje zamówień na tę „ostatnią” pozycję Oficyny. Jest jeszcze je den szczegół świadczący o wydawniczym nadużyciu: numer ISBN podany w książ ce. Żadnej książki pod takim numerem po prostu nie ma. Zainteresowany pozycją ba dacz otrzymuje informację: Sorry, we could not find any information for this book. This is unusual. Casus „emigracyjny”. Drukowane w książce jako Słowo wstępne pismo dr. Józefa Garlińskiego zawiera niebłahą informację: „Po odwołaniu stanu wo jennego [w PRL] nie wróciła do kraju, osiedliła się w Wielkiej Brytanii”. Że na zabliźnieniu realiów osiedlenia się mogło p. Wasiak zależeć, okazało się w czerwcu 2009 roku, po odtajnieniu przez Zbigniewa Bereszyńskiego doty czącej jej teczki SB. Wydało się wtedy, iż przebywająca w Londynie w okolicy stanu wojennego pseudoemigrantka zawarła pierwsze małżeństwo z Brytyj czykiem (którego nazwiska nie znamy) i kursując między Londynem a Polską, nadal spotykała się w Kraju z prowa dzącym ją oficerem SB, że stan wojenny nie przeszkodził jej w kontynuowaniu „dialogu operacyjnego”. Słowo wstępne w książce Ojczyzna literatura rozmija się także z orygina łem pisma dr. Garlińskiego pod wzglę dem poprawności i oceny znikomego w roku 2005 dorobku za publicystyczne ćwierćwiecze p. Reginy. Dzięki datom pod felietonami prawie 300-stronico wej książki nietrudno zauważyć, że Jó zef Garliński mógł mieć wgląd mniej więcej do około 1/3 wydrukowanego dzisiaj materiału. Doświadczenie pub licystyczne R. Wasiak-Taylor w teraź niejszym objawieniu Słowa wstępnego ocenione jest hojniej niż w znanej mi opinii. Zrobiłam kopię tej cenzurki i dobrze ją schowałam. Kiedyś wypły nie na powierzchnię niesfornych pa pierów. Podróbki pisma J. Garlińskiego mają też Fundacje, w których p. Wasiak składała podania o dotacje na wydanie książki. Sztuka „wypływania”. Ojczyzną lite raturą sztuka „wypływania” Reginy Wasiak-Taylor weszła w fazę najwyż szego rozwoju. Wyższa Szkoła Pedago giczna sposobiła do nauczania w szko łach – pracy w szkolnictwie jednak nie podjęła. Znalazła chwilowy przystanek w opolskim radio, gdzie molestował ją szef. Do sądu nie mogła go podać – po siadał jej pamiętnik i „kompromitujący ją materiał fotograficzny” (Z. Bereszyń ski, Regina Wasiak w dokumentach SB, masz. z czerwca 2009). Oparta na chę ciach szczerych (bez dorobku i nauko wego treningu) próba zdobycia stypen dium z Fundacji Kościuszkowskiej nie wypaliła. Chciała, jak się zwierzała oficerowi SB, „wypłynąć”. Zaciąg zao wocował tytułem Kontakt Operacyjny (KO). Wypływanie zaczęła praktyko wać za granicą. Nadużywając zaufania sędziwych i naiwnych, pasożytując na zmarłych, penetrując środowisko, pisząc donosy i inne fałszywki, uchyleniem się od lu stracji doprowadzając w roku 2009 do rozłamu w ZPPnO, świetnie zorgani zowała się w zarządzie tegoż Związku. Za swoją działalność na niwie społecz nej, protegowana przez byłego Tajnego Współpracownika SB Andrzeja Mora wicza – m.in. b. prezesa Ogniska Pol skiego w Londynie, b. męża zaufa nia (!) w Polonia Aid Foundation Trust (zawieszonego wreszcie w czynnoś ciach członkostwa Powierników Rady PAFT: zob. Komunikat PAFTu, „Dzien nik Polski” Londyn, 10 X 2014) – otrzy mała Złoty Krzyż Zasługi (> Krystyna Kulej, Sprawy niezałatwione. Sprawozdanie niekonwencjonalne, „Ekspresje”, t. II, Londyn 2012, s. 191-192). A teraz wydała książkę w nieistniejącym od lat wydawnictwie. Z obfitości przypadków rodzi się pro gnoza. Sekretarz-wiceprezes ZPPnO zapewne sięgnie po doktorat Polskiego 289 O książkach Przygoda wydawnicza 290 Alina Siomkajło Uniwersytetu na Obczyźnie, po temat z wydeptanego przez badaczy podwór ka: Oficyna Poetów i Malarzy, Nagroda literacka Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, Środowisko ZPPnO... Gdy by doktorat miał dotyczyć OPiM, radzę p. Reginie spieszyć się. W Polsce rośnie akademicka konkurencja – na majowej konferencji (2014) w Białymstoku mgr Justyna Wysocka (UJ) wygłosiła refe rat Londyńska Oficyna Poetów i Malarzy wobec polskiego życia literacko-artystycznego w kraju i na obczyźnie. Na pewno wielu studentów bada już pod fachowym okiem archiwalną spuści znę OPiM dla magisteriów, a ci z magi sterką – dla doktoratów. Podsumowując słowami Jerzego Le ca, można powiedzieć: „Moralność upa da na coraz wygodniejsze posłania”. Związek Pisarzy Polskich na Obczyź nie, wykorzystując dwuznaczność wy razu „wydawnictwo” (oficyna wydawni cza i ogłoszone drukiem dzieło), wy daje w roku 2014 w podwarszawskim Wydawnictwie LTW (w Łomiankach) tom XLVII „Pamiętnika Literackiego”. Czy szachrajstwo zostanie zauważone przez redakcję krajowego kwartalnika „Pamiętnik Literacki” ukazującego się w Polsce od 1902 roku? – W metryce związkowego „Pamiętnika” zatajony zo stał bowiem adres wydawcy i drukarni. Piracki Związek symuluje posiadanie drugiej własnej oficyny, tym razem i drukarni. Można współczuć Reginie Wasiak, że w młodości nabawiła się etycznego dal tonizmu, ale też osobom, które przy czyniły się do wydania tej książki. Recenzyjne pustaki. Pojawiło się ich w roku 2014 wiele (m.in.: M. Orski, Londyńska Ojczyzna literatury, „Od ra”, nr 2; P. Gulbicki, W poszukiwaniu dawnych wielkości, „Tydzień Polski” Londyn, nr 77; Książka cenna i rzadka, „Nasza Polska”, nr 26; A. Konikiewicz, Podwójne epitafium, „Rzeczpospolita” [wersja internetowa]; W. Kaliszewski, Ostatnie słowa, „Nowe Książki”, nr 8; Bonifacy Miązek, „Pamiętnik Literac ki” Londyn 2014. Szczególnie poruszy ła mnie wypowiedź Krzysztofa Masło nia – Emigracyjny przypadek – jako że ukazała się w tygodniku „Do Rzeczy” (nr 28), który sobie cenię. Wybaczcie, Panowie Recenzenci, określenie „pustaki”. Niestety, odbior cę chóru laurkowych głosów Waszych recenzji, osobę śledzącą życie literackie i społeczne polskiego środowiska emi gracyjnego ogarnia najpierw „śmiech pusty, a potem litość i trwoga”. Ale je stem dla Was pełna wyrozumiałości, jako że informacja o tym, co i jak dzieje się w polskim Londynie, najwidoczniej nie dociera do Was, a jeśli dotarła, to kanałami sterowanymi przez autorkę omawianej edycji. Obecnie uzupełniona recenzja ukazywała się fragmentarycznie w roku 2014 w lon dyńskim „Nowym Czasie”. Rok 2014 Archiwum pamięci Krzysztof Szwagrzyk ŁĄCZKA – NARODOWY PANTEON W ciągu kilkudziesięciu lat istnienia w Polsce systemu komunis tycznego kwatera „Ł” – słynna Łączka Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie, była jedną z najściślej strzeżonych tajemnic totalitarnego państwa. Szczelnym kordonem milczenia objęto wszyst kie informacje dotyczące ukrytych pod jej powierzchnią szczątków kilkuset zamordowanych w więzieniu mokotowskim, w kazamatach UB oraz Informacji Wojskowej. W odróżnieniu od innych więziennych kwater na wojskowych Powązkach nazwisk pogrzebanych tam ofiar nie zewidencjonowano w księdze cmentarnej. Wśród blisko trzystu skazanych na wymazanie ze zbiorowej pamięci Polaków znaleźli się Żołnierze Niezłomni: oficerowie i żołnierze Armii Krajowej, Wolności i Niezawisłości, Narodowych Sił Zbrojnych i Narodowego Zjednocze nia Wojskowego oraz „cichociemni”, powstańcy warszawscy, kawalero wie „Virtuti Militari” i skazani pod fałszywymi zarzutami oficerowie Ludowego Wojska Polskiego. tom V 292 Krzysztof Szwagrzyk Historia Łączki w powszechnej świadomości zaistniała głównie dzięki wydanej w Londynie w 1990 roku książce Małgorzaty Szejnert – Śród żywych duchów, a w mniejszym stopniu poprzez stosunkowo nie liczne wzmianki o Łączce zamieszczone w szeregu opracowań i wspo mnień. Pierwsze pochówki na specjalnym, usytuowanym w skrajnym, odle głym od bramy głównej nekropolii polu grzebalnym „Ł” rozpoczęły się w drugiej połowie kwietnia 1948 i trwały nieprzerwanie do 1956 roku. Wówczas nekropolia znajdująca się w sąsiedztwie Cmentarza Wojsko wego na Powązkach była cmentarzem komunalnym. Ciała straconych przewożono z więzienia początkowo wozem jednokonnym, a od 1949 roku samochodem ciężarowym z plandeką. Transportowane z reguły we wczesnych godzinach rannych zwłoki wrzucano do przygotowanych wcześniej dołów, następnie pospiesznie zasypywano i wyrównywano teren. Wstępną wiedzę o lokalizacji tajemniczego miejsca posiadły nielicz ne rodziny pochowanych na Łączce ofiar komunizmu. Ich informato rami byli z reguły usiłujący zachować anonimowość grabarze. W roku 1992 wdowa po jednym ze straconych zeznawała: Po otrzymaniu wiadomości, że mąż nie żyje zaczęłam szukać miejsca pocho wania po różnych cmentarzach. Wreszcie na starym cmentarzu komunalnym, przylegającym do cmentarza wojskowego Powązki, grabarz i pilnujący, mieszka jący przy cmentarzu Grzelak, powiedział mi, żebym poszła prosto aleją do końca i będą odciski drewniaków. Musiało to być bezpośrednio po śmierci męża około lipca 1952 r. Miejsce to było pilnowane i obserwowane na pewno. Ja nie zrobi łam grobu tylko stawiałam znicze i kwiaty. Wbiłam krzyż, gdy wyrosły drzewa. Małgorzata Szejnert, Śród żywych duchów, Londyn 1990; wyd. II, Warszawa 2012. Mieczyslaw Chojnacki, Mokotowskie więzienie. Rozprawa – wyrok – pobyt w ogólnej celi śmierci, „Zeszyty Historyczne WiN-u” 1992, nr 1; Stanisław Krupa, X Pawilon. Wspomnienia AK‑owca ze śledztwa na Rakowieckiej, Warszawa 1989; Zbigniew Lazarowicz, „Klamra” mój ojciec, „Zeszyty Historyczne WiN-u”, 1995, nr 7; Władysław Minkiewicz, Mokotów, Wronki, Rawicz. Wspomnienia 1939-1954, Warszawa 1990; Władysław Siła‑Nowicki, Wspomnienia i dokumenty, do druku przygotowała Maria Nowicka-Marysz czyk, Wrocław 2002; Andrzej Sołdrowski, Spisani na straty, Wrocław 1996; Tadeusz Swat, Niewinnie straceni w Warszawie 1945-1956, Warszawa 1991; wyd. II, Warszawa 1994; ten że, Przed Bogiem i historią. Księga ofiar komunistycznego reżimu w Polsce lat 1944-1956: Mazowsze, Warszawa 2003; Krzysztof Tarka, Komendant Wilk. Z dziejów Wileńskiej Armii Krajowej, Warszawa 1990; Jerzy Woźniak, Droga do wolnej Polski, Wrocław 2011. 2014 tom V ŁĄCZKA – NARODOWY PANTEON 293 Urzędowe potwierdzenie dokonywania pochówków więziennych na Łączce nastąpiło wiosną 1956 roku i było prawdopodobnie jedy nym efektem działalności Komisji pracującej pod kierownictwem za stępcy prokuratora generalnego PRL Kazimierza Kosztirki, powołanej do życia na wniosek rodzin straconych 3 grudnia 1952 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej pułkowników Wojska Polskiego – Aleksandra Kity i Mariana Orlika. Celem komisji było ustalenie, „gdzie znajdują się zwłoki rozstrzelanych z wyroku Najwyższego Sądu Wojskowego w dniu 3 grudnia 1952 r. Kity Aleksandra i Orlika Mariana”. Komisja ustaliła, że grzebaniem zwłok straconych zajmował się funkcjonariusz więzienia Władysław Turczyński. Z jego zeznań wynikało, że zwłoki osób, na których wykonano kary śmierci, chowane były na cmentarzu cywilnym na Powązkach, powstałym już po wojnie. Na samym koń cu nekropolii na ten cel wyznaczony został teren w kształcie czworo boku o wymiarach ok. 20 x 20 x 26 x 39 m. Po otrzymaniu polecenia pochowania zwłok Turczyński udawał się w dzień na cmentarz i tam kopał grób (początkowo przy pomocy niemieckich jeńców pracujących w więzieniu, potem – więźniów). Zwłoki od dłuższego czasu wożono samochodem (początkowo furmanką), przy czym podjeżdżano sa mochodem pod sam grób i wprost z samochodu składano je do dołu. Przeważnie chowane były bez trumien, w niektórych przypadkach w półtrumnach, tzn. w skrzynkach z desek. Doły kopano na głębokość półtora do dwóch metrów; jak wynika ze śladów, stwierdzonych na miejscu, miały one długość mniej więcej 2 m, a szerokość 60-70 cm. Po włożeniu zwłok do dołów zasypywano je i zrównywano z ziemią. Jak podał Turczyński, raz chował do jednego grobu zwłoki jednego stra conego, innym razem kilku ofiar – w zależności od tego, ile osób miał danej nocy pogrzebać. Groby kopane były kolejno w sześciu rzędach, począwszy od prawej strony. Kolejność ta była niekiedy naruszana, zdarzyło się bowiem, że gdy samochód miał trudności z podjazdem do danego miejsca, zwłoki chowano na tym samym terenie, ale w zupełnie IPN BU 2188/517, Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskie mu – Instytut Pamięci Narodowej w Warszawie, akta śledztwa w sprawie ustalenia miejsc pochówku osób, na których wykonano wyroki śmierci (1944-1956). Zeznanie Marii Ro mer-Kędzierskiej z 23 IV 1992 r., t. I, k. 262-264. Tamże, t. III, k. 8. Archiwum pamięci Rozmawiałam z kierownikiem cmentarza Sokolnickim, pytałam czy wie, co się dzieje. Milczał, nie potwierdzał i nie zaprzeczał. To mnie utwierdzało”. 2014 tom V 294 Krzysztof Szwagrzyk innym miejscu. W sporządzonym 12 kwietnia 1956 protokole komisja stwierdziła brak jakiejkolwiek dokumentacji więziennej wskazującej, gdzie pochowani zostali poszczególni straceni. W konkluzji podkreś lono, że „aczkolwiek wiadome jest, na jakim terenie zwłoki rozstrze lanych są pochowane, nie można obecnie ustalić, gdzie konkretnie i w którym grobie zwłoki te się znajdują”. Prace komisji prowadzone były w bardzo trudnych warunkach, gdyż całe pole pochówków więziennych wraz z sąsiednimi kwaterami zostało przykryte półtorametrową warstwą nawiezionej ziemi, w wy niku czego na powierzchni Łączki nie pozostały żadne ślady po doko nywanych tam wcześniej pochówkach. Przeprowadzona w latach 1955-1956 operacja niwelacji obszaru kwa tery „Ł” i jej okolic doprowadziła do zatarcia wszelkich śladów po do konywanym tam przez lata procederze. Mimo to rodziny ofiar komu nizmu dwukrotnie, w roku 1956 i 1960, wystąpiły do władz o wydanie zezwolenia na ekshumację zwłok. W obu przypadkach wnioskodawcy otrzymali odpowiedź odmowną, zaproponowano im natomiast ufun dowanie na koszt państwa symbolicznych nagrobków z nazwiskami straconych. Po uzyskaniu akceptacji części rodzin zbudowano pomni ki, rozmieszczając je w różnych kwaterach cmentarza. W roku 1964 cmentarz komunalny Powązki (wraz z kwaterą „Ł”) przyłączono do cmentarza wojskowego. Wówczas także wytyczone zo stały nowe kwatery i ciągi komunikacyjne; w tym kilkumetrowej sze rokości droga przebiegająca pośrodku dawnego pola więziennego. Rok po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce na kwaterze „Ł” i wydzielonej z niej kwaterze „Ł II” rozpoczęto pochówki zasłużonych dla „władzy ludowej”. W latach 1982-1984 na szczątkach zamordowa nych na Mokotowie pochowano blisko dwustu wyższych oficerów Woj ska Polskiego, w tym sędziów stalinowskich, funkcjonariuszy Mini sterstwa Bezpieczeństwa Publicznego i oficerów Informacji Wojskowej. W roku 1992, po wielu latach starań rodzin i bliskich pomordowa nych na Mokotowie ofiar komunizmu stanął na Łączce charakterys tyczny pomnik w kształcie więziennego muru. Tamże, t. III, k. 8-9. Tamże, t. III, k. 10. Tadeusz Swat, „Przed Bogiem i historią”. Księga ofiar komunistycznego reżimu w Polsce lat 1944-1956. Mazowsze, Warszawa 2003, s. XXIX-XXX. Tamże, s. XXX. ŁĄCZKA – NARODOWY PANTEON 295 Przełom w mrocznej historii Łączki nastąpił dopiero w latach 20122014, gdy Instytut Pamięci Narodowej razem z Radą Ochrony Pamię ci Walk i Męczeństwa podjął wspólne działania w celu odnalezienia pogrzebanych tam szczątków więźniów. W efekcie realizowanych w dwóch etapach prac archeologiczno-ekshumacyjnych, w okresach 18 lipca – 24 sierpnia 2012 i 13 maja – 7 czerwca 2013, na powierzchni kilkuset metrów kwadratowych odnaleziono szczątki stu dziewięćdzie sięciu czterech osób, w tym prawdopodobnie dwóch kobiet, zamordo wanych w latach 1948-1956. Aż trzy czwarte ekshumowanych nosiło ślady po stosowaniu katyńskiej metody uśmiercania. W kilku przypad kach natrafiono na skazańców ze skrępowanymi ramionami. Zwłoki więźniów znajdywano w dołach kryjących szczątki od dwóch do dzie więciu więźniów. Stwierdzono, że niekiedy szczątki nowych ofiar do kładane były do mogił wcześniej pochowanych. Ogromna większość ofiar pochowana została w różnego rodzaju ubraniach: w mundurach, w ubraniach cywilnych, więziennych i w butach. Rzadkością były przy padki nieodnalezienia w badanych dołach śladów po odzieży i obuwiu. Ułożenie szczątków i badania archeologiczne pozwoliły stwierdzić, że zwłoki uśmierconych w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie jedynie sporadycznie chowano w drewnianych skrzyniach, najczęściej wrzucano je bezpośrednio do dołów. W oparciu o wyniki badań genetycznych imiona i nazwiska odzys kało trzydziestu sześciu tych pogrzebanych, po których wszelki ślad miał zaginąć. Wśród nich znaleźli się m.in. słynni „cichociem ni”: mjr Hieronim Dekutowski, ps. Zapora, i mjr Bolesław Kontrym, ps. Żmudzin, także ostatni dowódca Narodowych Sił Zbrojnych ppłk Stanisław Kasznica i legendarny dowódca V Wileńskiej Brygady AK mjr Zygmunt Szendzielarz, pseud. Łupaszko. Trwają prace nad odnalezieniem i identyfikacją szczątków gen. Emi la Fieldorfa – „Nila”, rotmistrza Witolda Pileckiego, mjr. Łukasza Ciep Zidentyfikowane ofiary komunizmu z Łączki: Abramowski Stanisław, Borowiec Władysław, Borowski Henryk, Budelewski Bolesław, Bukowski Edmund, Czeredys Jan, Czerwiakowski Julian, Częścik Bolesław, Dekutowski Hieronim, Gajdek Adam, Gło wacki Stefan, Groński Roman, Kasznica Stanisław, Kita Aleksander, Kontrym Bolesław, Kuliński Zygfryd, Łukasik Stanisław, Łukaszewicz Józef, Miatkowski Jerzy, Mieszkowski Stanisław, Olechnowicz Antoni, Orlik Marian, Pawłowski Henryk, Pelak Tadeusz, Przy byszewski Zbigniew, Rakoczy Karol, Smoliński Eugeniusz, Sosnowski Dionizy, Szendzie larz Zygmunt, Szymanowski Zygmunt, Świder Ludwik, Tomaszewski Aleksander, Tudruj Edmund, Walicki Wacław, Wasilewski Arkadiusz, Widelski Ryszard. Archiwum pamięci 296 Krzysztof Szwagrzyk lińskiego, mjr. Adama Lazarowicza i ponad dziewięćdziesięciu innych pogrzebanych na Łączce. Do ukończenia poszukiwań niezbędne jest przeprowadzenie trzeciego, najtrudniejszego etapu badań na obszarze, na którym w latach 1982-1984 usytuowano blisko dwieście pomników zasłużonych dla „władzy ludowej”. Trwają prace zmierzające do wpro wadzenia przez polski parlament zmian legislacyjnych umożliwiają cych przeniesienie tych pomników w inne miejsce, bez czego dalsze działania archeologiczno-ekshumacyjne na tym terenie są niemożliwe. Toczy się też dyskusja społeczna wokół powinności państwa polskie go wobec leżących na Łączce wybitnych postaci antykomunistycznego oporu i pilnej potrzebie budowy na niej panteonu narodowego. Po upływie dwu lata od rozpoczęcia ekshumacji na kwaterze „Ł” po wązkowskiego Cmentarza Wojskowego szczątki blisko dwustu boha terów nadal spoczywają w ponumerowanych trumienkach w chłodni Cmentarza Północnego w Warszawie, a szczątki ponad dziewięćdzie sięciu pozostałych ofiar wciąż przygniata ciężar peerelowskich pomni ków z lat osiemdziesiątych, m.in. – sędziów stalinowskich, funkcjona riuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i oficerów Informacji Wojskowej. Rok 2014 Andrzej Suchcitz Źródła do biografii ARCYBISKUPA Józefa Gawliny W INSTYTUCIE POLSKIM I MUZEUM IM. GEN. SIKORSKIEGO W LONDYNIE Wśród wszelkich denominacji kapelanów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (PSZZ) zdecydowanie wybija się postać czołowego duszpa sterza katolickiego – Józefa Gawliny. Mimo doniosłej posługi duszpa sterskiej wieloletni biskup polowy Polskich Sił Zbrojnych doczekał się zaledwie jednej skromnej biografii. Józef Gawlina nadal czeka zatem na biografa, który – jeśli zechce podejść do tematu rzetelnie – stanie przed poważnym zadaniem zebrania materiału potrzebnego dla za dośćuczynienia biografii monograficznej, przed problemem dotarcia do wielu archiwów tak w Kraju, jak i za granicą. Celem niniejszego ar tykułu wskazanie przyszłemu biografowi ścieżek ułatwiających dotar cie do materiałów na dany temat w zbiorach londyńskiego Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego (AIP). Przede wszystkim należy stwierdzić, że zespół akt Ordynariatu Po lowego Polskich Sił Zbrojnych, a więc zasadniczego zbioru akt dotyczą cych działalności bp. Gawliny podczas II wojny światowej, nie znajduje się w Instytucie, lecz w Archiwum Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii (APMK). Natomiast w Instytucie materiałów związanych z te matem trzeba szukać w różnych pokrewnych zespołach archiwalnych, co wiąże się z koniecznością uprzedniego (przed rozpoczęciem poszu kiwań) uporządkowania materiałów do życiorysu bp. Gawliny. Oczywiście w AIP materiał dokumentacyjny do przedwojenne go okresu jest bardzo fragmentaryczny i raczej należy go poszukiwać w krajowych archiwach kościelnych, w Centralnym Archiwum Woj skowym i w Archiwum Akt Nowych. W zbiorach Instytutu w odnie Kazimierz Biegun, Arcypasterz Polski wygnańczej biskup polowy WP Ksiądz Józef Feliks Gawlina (1892-1964), Warszawa 1993. tom V 2014 tom V 298 Andrzej Suchcitz sieniu do ww. okresu można znaleźć tylko niektóre materiały w zespo łach archiwalnych Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Ambasady RP przy Stolicy Apostolskiej. W pierwszym z nich znajduje się m.in. interesująca notatka dotycząca mianowania ks. Józefa Gawliny bisku pem polowym Wojska Polskiego. Jak wiemy z historii, sprawa nomi nacji nie była całkiem bezbolesna i trwała wiele miesięcy. Ks. Gawlina nie był bowiem pierwszym kandydatem rządu polskiego. Najpierw proponowano ks. Mauersbergera, który nie kwalifikował się jednak do zatwierdzenia przez papieża Piusa XI. Natomiast kandydat papieża – o. Rzymełko, z powodów politycznych nie był aprobowany przez stro nę rządową. Ksiądz Gawlina, trzeci z kolei kandydat, wysunięty przez nuncjusza apostolskiego w Warszawie, nie spotkał się ze sprzeciwem rządu. Chociaż notatka w tej sprawie nie została podpisana, jej auto rem mógł być Jan Szembek, wiceminister spraw zagranicznych. Kontynuując wątek nominacji na biskupa polowego, przechodzimy do zespołu akt ambasady RP przy Stolicy Apostolskiej. Jest to duży zbiór materiałowy za lata 1921-1970. Jako źródło do historii polskiego Kościoła – zespół przebogaty. Badacz koniecznie powinien się zapo znać z jego zasobem. Główną podgrupę z kręgu omawianego tematu stanowią teczki zatytułowane „Watykan a Polska” – zbiór dokumenta cji od roku 1929. Pod datami 1932 i 1933 znajdujemy więcej dokumen tów dotyczących dymisji biskupa polowego Stanisława Galla i posunięć związanych z mianowaniem ks. Gawliny na to stanowisko. W ogóle zespół akt ambasady jest jednym z tych zespołów, które należy cierpli wie przeglądać, ponieważ tu znajdują się różne materiały do życiorysu bp. Gawliny, szczególnie gdy chodzi o lata powojenne, kiedy to został mianowany Duchowym Opiekunem Emigracji – okres, w którym jego główną siedzibą był Rzym. Ambasador Kazimierz Papée miał dobrą i bliską współpracę z Bi skupem, co naturalnie ułatwiało załatwianie różnych spraw tak poli tycznych, jak i społecznych. Mówił Gawlina nieraz wobec ambasadora o swoim „niepodległościowym stanowisku”. Akta te dobrze ilustrują natężenie pracy i liczbę wizytacji, które Biskup podejmował, odwiedza Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego (IPMS), A.11E/ 1513, notatka w spra wie Biskupa Polowego, Biskupa Franciszka Lisowskiego i Biskupa Augustyna Łosińskie go, s. 1-3. IPMS, A.44.249/5, pismo ambasadora K. Papee do Ministra Spraw Zagranicznych w Londynie z 6 października 1949. Źródła do biografii ARCYBISKUPA Józefa Gawliny 299 jąc skupiska rodaków rozrzucone po całym świecie. Ambasador Papée odnotował, że bp Gawlina: Drugim wziernikiem w sprawy wiążące bp. Gawlinę są akta am basady znajdujące się w zespole Ministerstwa Spraw Zagranicznych, z którym to urzędem ambasador korespondował, składając regularne sprawozdania z rozmów i spotkań, m.in. z biskupem Gawliną. Powróćmy do okresu wojennego. Dokumentacja dotycząca Biskupa Polowego z samej definicji i zakresu obowiązków odnosi się nie tylko do spraw wojskowych, co znaczy, że należy szukać śladów jego dzia łalności w całym szeregu zespołów polityczno-dyplomatycznych. Mam na myśli przede wszystkim akta Kancelarii Cywilnej oraz Gabinetu Wojskowego Prezydenta RP Władysława Raczkiewicza. Nie chodzi tylko o akta o charakterze oficjalnym, lecz także o półprywatną ko respondencję kierowaną do Prezydenta przez różne osoby. Następnie akta Prezydium Rady Ministrów, indywidualnych ministerstw oraz placówek dyplomatyczno-konsularnych. W tym przypadku czeka na badacza żmudna praca kwerendowa, ponieważ potrzebna mu doku mentacja ma charakter pojedynczych dokumentów w bardzo rozprze strzenionych zespołach. Jednym z ciekawszych wątków tej dokumenta cji są stosunki pomiędzy Biskupem Polowym a Naczelnym Wodzem, zarazem premierem generałem Władysławem Sikorskim. Biskup Gawlina był osobą stanowczą i zasadniczo prostolinijną. Ge nerał natomiast, choć równie stanowczy, miał raczej nierówny charak ter – raz popadał nad czymś w zachwyt, innym razem to samo potę piał. Bardzo czuły na jakąkolwiek krytykę, szybko dawał znać o swoim niezadowoleniu, aby po wysłuchaniu wyjaśnień i spokojnej refleksji po wrócić do koleżeńskiego nastroju. Wspomnienia arcybiskupa Gawliny nader dobrze ilustrują te sytuacyjne nastroje. Wiadomo, że gen. Sikor ski nie był zbyt zachwycony wizytą bp. Gawliny w Stanach Zjednoczo nych Ameryki Północnej w 1943 roku, ponieważ wizyta nie była z nim uzgodniona. Generał przyjmował informacje nie zawsze sprawdzone IPMS, ogólna sygnatura zespołu MSZ: A.11 i A.11E. Archiwum pamięci po dłuższej nieobecności musi zająć się sprawami bieżącymi swojej Kurii, a przede wszystkim starać się ją zorganizować i zdobyć na nią środki finanso we. Sprawy tej Kurii rozrastają się ogromnie, korespondencja napływa z całego świata. 300 Andrzej Suchcitz i był szybki w osądach. Biskup Gawlina niejeden raz padł ofiarą takiej postawy Generała. Podczas podróży Biskupa po Stanach Zjednoczo nych różne informacje, przeważnie przekazywane przez anonimowych Amerykanów polskiego pochodzenia, przedostawały się do Londynu, np.: 2014 tom V że ksiądz Biskup polowy miał jakoby niezgodnie z istniejącym stanem rzeczy przedstawić sprawę opieki nad Polakami w Rosji i na Środkowym Wschodzie oraz wysiłki Rządu w tym kierunku. Fałszywe dane, które ogłosiła prasa, powo łując się na księdza Biskupa, zostały podchwycone i wykorzystane przez wrogą nam propagandę... w wystąpieniach swych, których tendencja była jakoby anty rządowa... Mimo dwukrotnego żądania z mej strony nie otrzymałem dotąd żad nych wyjaśnień. Oczekuję, odwrotnie telegraficznych wyjaśnień... Tak depeszował Sikorski do ambasadora Ciechanowskiego z przezna czeniem depeszy dla Biskupa. Tak też powstawały nieporozumienia i okresy zmniejszonego zaufania wobec Duszpasterza wojskowego. Jak wynika z arcyciekawych i przejrzyście napisanych wspomnień Ar cybiskupa, dopiero osobiste spotkania Generała z Biskupem Polowym w maju i czerwcu 1943 roku rozwiały wątpliwości i nieporozumienia. Generał, jak było to w jego zwyczaju, wyleciał na Gibraltar pełen zapa łu, oczekując szybkiego powrotu Gawliny do Londynu, gdzie chciał go wykorzystać do różnych akcji politycznych na rzecz celów wojennych. Cierpliwe studiowanie rejestrów akt Rady Ministrów przyniesie bio grafowi Biskupa Polowego niejedną ciekawostkę i niejedno wyjaśnie nie. Jakby uzupełnieniem wątku politycznego jest działalność biskupa w Radzie Narodowej oraz w poszczególnych jej komisjach, których był członkiem. Są to raczej stenogramy niż sprawozdania, a więc czytamy wypowiedzi biskupa Gawliny verbatim w danej chwili. Jednak w okresie wojennym głównym kierunkiem pracy Józefa Gawliny jako biskupa polowego była praca duszpasterska wśród żoł nierzy. Poczynając we Francji wiosną 1940 roku, następnie w Szkocji, na Bliskim i Środkowym Wschodzie oraz na terenie Związku Sowiec kiego rozwijał intensywną działalność na rzecz zapewnienia żołnie rzowi polskiemu odpowiedniej opieki duchowej. Chciał zapewnić każ demu oddziałowi (od samodzielnego batalionu wzwyż) kapelana, co wymagało mianowania odpowiednich kandydatów, których zdobycie IPMS, PRM.98/2 dok.38, depesza gen. Sikorskiego do bp. J. Gawliny, 20 kwietnia 1943. Źródła do biografii ARCYBISKUPA Józefa Gawliny 301 Prezydent RP Władysław Raczkiewicz i bp Józef Gawlina podczas wręczania sztandaru 1. Oddziałowi Rozpoznawczemu. Szkocja, 27 kwietnia 1941 Msza św. w Katedrze Westminsterskiej w 150. rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja. Klęczy arcybiskup Westminsteru kard. Arthur Hinsley, przy ołtarzu bp Józef Gawlina. Londyn, 3 maja 1941 302 Andrzej Suchcitz w tamtym czasie nie było łatwe. Akta naczelnego dowództwa, szczegól nie Gabinetu Naczelnego Wodza, w pewnej mierze pozwalają śledzić starania Biskupa o kapelanów, jak i problemy, z którymi się borykał – jako generał brygady służby czynnej podlegał strukturom wojskowym w zakresie wyznaczonych obowiązków służbowych. Z punktu widze nia pracy wśród żołnierzy bardziej miarodajnym źródłem są kroniki oddziałowe. Wykonując mozolną pracą badawczą, można prześledzić niemal każdą wizytę Biskupa w oddziałach lądowych i lotniczych. Często opisy odwiedzin są poszerzone, niekiedy zawierają fotografie, także osobiste wpisy Biskupa Polowego. Nie tu jednak miejsce, aby wy liczać wszystkie źródła. Jako przykład niech posłuży zapis w kronice 14 Pułku Piechoty 5 Dywizji Piechoty, gdzie kronikarz odnotowuje wrażenie, jakie Biskup Polowy wywarł na żołnierzach podczas odwie dzin 13 i 14 Pułku Piechoty w lipcu 1942 roku w Błagowieszczence: 2014 tom V podobała się nam wszystkim bezpośredność w stosunku do nas i byliśmy zado woleni, że biskup nie życzy sobie defilady, która przy tutejszym upale [dałaby] się nam we znaki. Jednym z zagadnień przebijających się przez kroniki wojskowe z te renu Związku Sowieckiego jest liczba masowych bierzmowań, których Biskup udzielał. Trzeba pamiętać, że przez dwa lata sowieckiej niewo li polska młodzież była pozbawiona możliwości przygotowywania się do tego sakramentu pod opieką księży. I prawie we wszystkich kroni kach oddziałowych można napotkać informacje o wytężonej pracy bp. Gawliny. Liczba przebytych przez Biskupa mil w różnych warunkach atmosferycznych, w różnym czasie, wprawia w podziw nad jego nie zmordowaną energią, zarazem obowiązkowością. Owo kronikarskie kalendarium daje świadectwo działalności człowieka czynu, ogromnej pracowitości i mocnego charakteru. Mógł przecież duszpasterzować zza biurka, a podejmował trud bycia tam, gdzie znajdowali się polscy żołnierze i ich rodziny. To, że biskup Gawlina towarzyszył II Korpusowi na całym jego szla ku bojowym we Włoszech – chociaż Korpus miał własnego szefa Dusz pasterstwa Katolickiego w osobie ks. dziekana Włodzimierza Cień skiego – pozwalało Józefowi Gawlinie odwiedzać zarówno oddziały na IPMS, C.219/III, Kronika II batalionu 14 Pułku Piechoty, zapis na 1 lipca 1942. Źródła do biografii ARCYBISKUPA Józefa Gawliny 303 pierwszej linii, jak też tyłowe – przede wszystkim sanitarne. Tam, gdzie istniała potrzeba, „łatał dziury” w pracy kapelana wojskowego. W zbiorze Referatu Odznaczeń Gabinetu Naczelnego Wodza znaj duje się wniosek o nadanie biskupowi polowemu Srebrnego Krzyża Orderu Virtuti Militari. Wniosek był wystawiony przez gen. Andersa, który pisał: W okresie walk o Monte Cassino [bp Gawlina] osobiście odwiedzał wszystkie wysunięte punkty opatrunkowe. W braku odpowiedniej liczby kapelanów sam pełnił tam w ogniu artylerji nieprzyjacielskiej obowiązki kapłańskie. Jego pełna spokoju i dostojności postawa budziła uznanie i szacunek żołnie rzy oraz podtrzymywała ich na duchu w krytycznych chwilach boju. Ludzie ci, przebywający niemal stale w środowisku nie polskim i przeważnie nie katolickim, narażeni są na powolne zatracenie ducha religijnego i narodowego. Jeśli chodzi o opiekę duszpasterstwa polskiego, jest ona w stosunku do wyżej wy mienionych prawie całkowicie uniemożliwiona, bo księża kapelani nie są w sta nie, mimo najlepszych chęci, owe angielskie wizytować. Zachodzi więc obawa, że pewna część z pośród powyższego personelu może być dla sprawy polskiej w przyszłości stracona. IPMS, A.XII.85/5 dok.1, wniosek o nadanie Orderu Virtuti Militari V klasy ks. Bi skupowi Polowemu Józefowi Gawlinie. Archiwum pamięci Zatrzymując się przy odznaczeniach, zauważmy, że w zespole akt Referatu Odznaczeniowego Kancelarii Prezydenta RP znajdują się do kumenty dotyczące nadania Biskupowi w 1951 roku Wielkiej Wstęgi Orderu Odrodzenia Polski przez Prezydenta Augusta Zaleskiego. Wracając do pracy Gawliny w charakterze biskupa polowego pod czas wojny, podobnie jak w aktach wojskowych, tak i w aktach Polskich Sił Powietrznych znajdują się ślady jego działalności. W podzespole obejmującym akta szefostwa Duszpasterstwa Sił Powietrznych zgroma dzone są interesujące materiały w sprawie utworzenia służby dusz pasterskiej i jej obsady dla lotnictwa, włącznie z pismami i uwagami Biskupa Polowego. Właśnie w tych aktach znajdziemy ciekawy doku ment obrazujący, jak Biskup starał się dbać nie tylko o potrzeby ducho we zgrupowanych oddziałów, lecz także o poszczególne osoby. Jedną z jego bolączek była sprawa indywidualnych lotników, którzy zostali przydzieleni do jednostek brytyjskich. We wspomnianym dokumencie zwracał Inspektorowi PSP gen. obserwatorowi Stanisławowi Ujejskie mu uwagę na to, że: 304 Andrzej Suchcitz 2014 tom V Zalecał ściągnięcie owych lotników do polskich oddziałów lub przy najmniej skomasowanie ich w większych grupach. Dla biografa bp. Gawliny ważną grupą dokumentów są Rozkazy We wnętrzne Biskupa Polowego. Nie stanowią one kompletu i obejmują okres od 1941 do 1946 roku. Nie będę się zatrzymywał przy tym ze spole dokumentacji, ponieważ większość tych tekstów autorstwa bisku pa Gawliny została opublikowana w specjalnym zeszycie Parafialnego Oddziału Instytutu Polskiej Akcji Katolickiej (IPAK) przy parafii pw. św. Andrzeja Boboli w Londynie. Gorąco polecam tę publikację. Warto też zwrócić uwagę na niezmienne podkreślanie przez Gaw linę wartości chrześcijańskich oraz narodowych. Cały dział rozkazów dziennych jednostek i oddziałów PSZ jest dodatkowym cennym źród łem informacji na temat ceremoniału i przebiegu wizyt biskupa polo wego w poszczególnych oddziałach. Podczas nabożeństwa. Dundee (Szkocja), 4 maja 1941 IPMS, LOT.A.V.38a, pismo bp. J. Gawliny do gen. obserwatora Stanisława Ujejskie go, 20 marca 1941. IPMS, R.1549 – R.1554, Rozkazy Wewnętrzne Biskupa Polowego WP. Źródła do biografii ARCYBISKUPA Józefa Gawliny 305 Innym źródłem do biografii Józefa Gawliny jest Dział Kolekcji Osobowych i Rzeczowych. W poszczególnych spuściznach można od naleźć wiele ciekawych dokumentów do danego tematu. Nie sposób wszystkie tu wymienić, a jest z czego wybierać, ponieważ znajduje się w tym dziale ponad 730 zespołów dokumentów. Natomiast dla ilustra cji bogactwa materiału warto przytoczyć kilka najbardziej istotnych przykładów. Pierwszy taki zespół dotyczy gen. Władysława Sikorskie go. W jego oficjalnym Dzienniku Czynności można prześledzić do kładnie np. ile razy i kiedy spotykał się z Józefem Gawliną. Jest tam częściowy wybór dokumentacji, mówiącej o tym, co łączyło Biskupa z Sikorskim. Wydaje się, że najbardziej znamienny dokument tej ko lekcji pochodzi z teczki akt wydobytych z morza po katastrofie w Gi braltarze, w której zginął gen. Sikorski ze świtą. Jest to list napisany przez bp. Gawlinę 25 czerwca 1943, dotyczący sprawy awansu Biskupa na generała dywizji. Bp Gawlina rozważnie wyjaśnia, dlaczego chce pozostać w stopniu generała brygady, mimo że etat biskupa polowego równa się stopniowi generała dywizji. Warto przypomnieć, że w okre sie przedwojennym uzyskanie tego stopnia łączyło się z aprobatą wa runków, które dlabp. Gawliny były absolutnie nie do przyjęcia. Kończy więc list słowami: Kolejnym zespołem w dziale, który zawiera ważne materiały, szcze gólnie dotyczące okresu powojennego, jest spuścizna gen. Władysława Andersa. Znajduje się w niej korespondencja między abp. Gawliną i gen. Andersem z lat 1947-1964. Wśród wielu poruszanych w tej korespon dencji tematów przykładowo wymienię sprawy: uchodźców polskich w Niemczech, dążeń do zjednoczenia emigracji niepodległościowej, cmentarzy polskich we Włoszech, pomocy dla Kraju, Wypadków 10 IPMS, KOL.1/6, list bp. J. Gawliny do Naczelnego Wodza, 25 czerwca 1943. Archiwum pamięci Pan Generał zapowiedział mi awans, nie dodając żadnych od siebie warun ków, co sobie wysoce cenię. Celem uniknięcia jednak komentarzy, które w naszej atmosferze stanowisko moralne i Pana Generała i moje podrywać by mogły, proszę Pana Generała o za niechanie awansu mojego na generała dywizji. Osobiście jestem Panu Generałowi wdzięczny, że miał zamiar przywrócić stan prawny, a co do reszty sądzę, że na dotychczas zajmowanym stopniu, zaosz czędzając Polsce wydatków, będę mógł nadal w miarę sił służyć Bogu i Ojczyź nie10. 306 Andrzej Suchcitz Poznańskich, kwestie polityczne emigracji czy ustosunkowania się do Episkopatu w Polsce i nie zawsze łatwych dla polskich władz pań stwowych na uchodźstwie wypowiedzi Prymasa11. Z innych spuścizn wspomnę dokumentację pozostałą po ks. dziekanie Janie Brandysie – z którym bp Gawlina nie miał najłatwiejszych stosunków – a także do kumentację po ks. prałacie Tomaszu Reginku12. Ostatnim wartym wnikliwych badań działem omawianego archi wum jest Dział Rękopisów i Maszynopisów. Znajdują się w nim prze różne materiały: sprawozdania, relacje, opracowania itp. – na wszel kie możliwe tematy. Ostrożne przeglądnięcie inwentarza przyniesie biografowi biskupa niejedną niespodziankę. Przykładem niech bę dzie „Kartka z pamiętnika” Stefana Korgula, który w 1964 opracował wspomnienie wzbogacone fotografiami z wizyty bp. Gawliny w Cen trum Szkolenia Armii we Wrewskoje koło Taszkentu, 10 czerwca 1942. Z wielką dokładnością odtwarza tę wizytę, kończąc wspomnienie hu morystycznym akcentem świadczącym o pogodnym usposobieniu bi skupa Gawliny: 2014 tom V Jako sprawozdawca z ramienia referatu Oświatowego Centrum, wszędzie to warzyszyłem Ks. Biskupowi, mając przy sobie fotografa. Bardzo często wypadło mi zanotować jakąś ważniejszą wypowiedź Ks. Biskupa, a gdy podczas obiadu Ks. Biskup wygłaszał przemówienie, a ja skrzętnie notowałem co mówi, w pew nym momencie przerwał mowę i zwracając się w moją stronę zapytał: „Panie, czy Pan jest dwójkarzem czy kronikarzem, że wciąż [Pana] widzę coś notujące go?” Gromko odkrzyknąłem: Kronikarzem Ekscelencjo! Wywołało to ogólną we sołość13. Wnikliwy badacz natrafi na teczkę Biskupa nawet w Ekspozytu rze Sądu Polowego dowództwa Etapów Armii Polskiej na Wschodzie. Spieszę zapewnić, że nie chodzi o sprawę karną, lecz o dochodzenie po wypadku samochodowym, w którym poszkodowani byli bp Gawlina i ks. kanonik Stefan Pietruszka, jadący z Jerozolimy do Betlejem, by odprawić pasterkę w 1942 roku. Na taksówkę wiozącą duchownych, na drodze tuż za grobem Racheli, najechał samochód należący do pa IPMS, KGA/ teczki 116-118. IPMS, KOL.342, spuścizna po ks. prał. Janie Brandysie, i KOL.452, spuścizna po ks. prał. Tomaszu Reginku. 13 IPMS, B2257, Stefan Korgul, Ks. Biskup Polowy Józef Gawlina w Rosji w 1942 roku. 11 12 lestyńskiej policji. Szczęśliwie obeszło się bez większych obrażeń i Bi skup dotarł do miejsca, w którym miał odprawić pasterkę14. Zajrzyjmy jeszcze do zespołu akt Ambasady RP przy Stolicy Apo stolskiej, gdzie ambasador Kazimierz Papée do 1958 roku był w pełni uznanym przedstawicielem legalnego rządu RP rezydującego w Lon dynie, a do 1970 pełnił obowiązki administratora ambasady. Akta obejmują cały okres egzystencji abp. Gawliny na emigracji. Toteż gdy Arcybiskup zmarł we wrześniu 1964 roku, na ręce ambasadora Papée wpływały liczne kondolencje, również składane przez obcych ambasa dorów i włoskich polityków. W liście do profesora Oskara Haleckie go ambasador Papée pisał: „[...] Wytworzyła się wyraźna próżnia: o jej wypełnienie zaczyna się obecnie ciężkie zmaganie.”15. Należy pamiętać, że oprócz bogatego źródła dokumentacyjnego w Archiwum Fotograficznym Instytutu można znaleźć setki, jeże li nie więcej, zdjęć uwieczniających osobę Biskupa Polowego. Wybór tych fotografii oglądaliśmy na wystawie trwającej od 27 września do 3 października 2014 w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Lon dynie. Zbiór ilustruje wszelkie miejsca odwiedzane przez Biskupa Polo wego, spotkania ze znaczącymi politykami, dyplomatami, z wyższymi oficerami, a przede wszystkim ze zwykłymi żołnierzami, których Józef Gawlina otaczał najtroskliwszą posługą duszpasterską. Ponadto Archiwum Instytutu Polskiego w Londynie posiada wiele filmów z czasów wojny, na których oglądamy bp. Gawlinę w akcji, np.: gdy odprawia mszę św. przed inauguracyjnym posiedzeniem Rady Na rodowej, czy film przedstawiający spotkanie Biskupa z polskimi żoł nierzami we Francji wiosną 1940 roku. Poszukiwania w Archiwum Instytutu Polskiego postawią biografa abp. Gawliny przed niemałym wyzwaniem. Brak centralnego zespołu skupiającego materiały związane z osobą i działalnością Arcybiskupa oznacza, że badacz – jak już wspomniałem – ma przed sobą kwerendę rozproszoną po różnych zespołach Archiwum. Jednak bez zadania so bie tego trudu nie otrzyma pełnego obrazu tej nieprzeciętnej postaci. Jak można się było zorientować, materiały są bardzo różnorodne, a za razem istotne w odtworzeniu sylwetki Biskupa Polowego, jego rozle 14 IPMS, A.XII.88/1225, akta w sprawie wypadku samochodowego, któremu ulegli biskup polowy Józef Gawlina i ks. kan. Stefan Pietrusz. 15 IPMS, A.44.515/17, list amb. Kazimierza Papée do prof. dr. Oskara Haleckiego, 27 września 1964. 307 Archiwum pamięci Źródła do biografii ARCYBISKUPA Józefa Gawliny 308 Andrzej Suchcitz głej działalności w różnych okresach życia, na różnych kontynentach i w różnych okolicznościach politycznych. Wyzwanie trudne, ale gwa rantujące biografowi satysfakcję i poczucie dobrze spełnionego obo wiązku naukowego, którego owocem miałoby być powstanie komplek sowej biografii tego niezwykłego Kapłana-Żołnierza. Rok 2014 Jadwiga Kowalska ORDYNARIAT BISKUPA POLOWEGO WP JÓZEFA GAWLINY W ARCHIWUM POLSKIEJ MISJI KATOLICKIEJ W ANGLII I WALII Polska Misja Katolicka (PMK) w Londynie powstała w roku 1894, jako jedna z pierwszych polskich instytucji na terenie Wielkiej Bryta nii. Na przestrzeni XIX wieku zdefiniowano pięć wielkich fal uchodź stwa polskiego, które znalazły schronienie na Wyspach Brytyjskich. Byli to ludzie otoczeni aurą bohaterskiej walki o wolną Ojczyznę, o pra wa człowieka i obywatela. Zostali przyjęci w tej części Europy z god nością, którą ugruntowywali swoją postawą przez kolejne lata życia na obczyźnie. Historyczne przemiany, rozgrywające się w latach 1939‑1945, przywiodły na Wyspy Brytyjskie nową falę Polaków i status Polaka‑uchodźcy zatoczył przysłowiowe koło. Kampania wrześniowo-październikowa, kończąca się dla Ojczyzny klęską, nie zabiła ducha walki w ledwie odrodzonym narodzie polskim, który w piątym pokoleniu wywalczył prawo do posiadania własnego Państwa. Kontynuowano działania bojowe poza granicami Kraju. Na skutek nietypowych warunków walk toczonych na wszystkich fron tach II wojny światowej, które zasilał polski żołnierz, nastąpiły zmia ny jurysdykcji Ordynariatu Polowego z terytorialnej na personalną. W Kościele katolickim Ordynariat Polowy – jako jednostka admini stracyjna – odpowiada diecezji. Z definicji obejmuje żołnierzy i ich ro dziny na terenie jednego, danego kraju. Stojący na czele Ordynariatu biskup polowy Józef Gawlina, który objął tę zaszczytną funkcję jeszcze w 1933 roku, kontynuował posługę w czasie trwania II wojny świato wej. Był ofiarnie wspomagany pracą wojskowych kapelanów poszcze gólnych jednostek przechodzących kolejne reorganizacje, właściwe dla Księga Pamiątkowa Polskiej Misji Katolickiej w Londynie, oprac. P. Sawicki, Londyn 1944, s. 7-40. tom V 310 Jadwiga Kowalska znamiennych warunków, w jakich znajdowały się Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. 2014 tom V * Trudno jednoznacznie określić początki Archiwum PMK w Anglii i Walii, zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najstarsza polska placówka archiwalna na terenie Wielkiej Brytanii. Ze względu na pełnioną rolę od początku swojego istnienia gromadziła dokumentację dotyczącą ludności polskiej lub polskiego pochodzenia. Polska Misja Katolicka budziła zaufanie i wraz z upływem kolejnych lat potwierdzała potrzebę swojego bytu. Poza materiałami kancelaryj nymi, które wytworzyła na przestrzeni lat, stała się także miejscem, w którym pozostawiano pod opieką cenne dokumenty. Trzeba pamię tać, że w 1945 roku istniały jeszcze archiwa polowe, a przejmujący nie formalną rolę „narodowego archiwum”, Instytut Historyczny im. gen. Sikorskiego stawiał pierwsze kroki i dopiero budował swoją pozycję. W tym samym okresie pracowały niezależnie liczne polskie komórki archiwalno-muzealne. Najprawdopodobniej, kończąc wojskową posługę i wyjeżdżając do Rzymu, bp Gawlina niepewny dalszych losów swego przydziału, pozo stawił w Londynie pod opieką Misji dokumentację Ordynariatu Polowe go. Zaznaczę tutaj, że ta niewielka część, która wyjechała z Biskupem do Rzymu – 58 jednostek archiwalnych, znajduje się w polskim koście le pw. św. Stanisława, przy Placu Weneckim. Pozostawione w Londynie materiały obejmują 308 jednostek archi walnych typu metrykalnego – z rozbiciem geograficznym lub podzia łem według jednostek wojskowych, uwzględniających poszczególne szpitale wojenne – dodatkowo uzupełnionych skorowidzami i indek sami. Łącznie stanowią one około 465 tys. stronic dokumentów. Sama korespondencja dotyczy przede wszystkim kwestii metrykalnych i gro bownictwa. Ponadto archiwalia zawierają ewidencję zgonów, urodzin, chrztów, rzadziej sakramentów bierzmowania i małżeństwa. Sporo miejsca zajmuje strona formalna tych zagadnień, jak chociażby po świadczenia stanu wolnego czy postępowania towarzyszącego for malnej procedurze zgonu z akcentem położonym na kwestię uznania Zespół „Ordynariat Polowy Biskupa J. Gawliny” ze względu na trwający proces po rządkowania archiwaliów PMK nie posiada jeszcze sygnatur. ORDYNARIAT BISKUPA POLOWEGO WP JÓZEFA GAWLINY 311 Polska szkoła żeńska w Szkocji. Siedzą (od lewej:) gen. Józef Haller, abp Józef Gawlina, NN; pierwszy od prawej w rzędzie drugim – Wojciech Dłużewski [brak daty] Bp Józef Gawlina celebruje uroczystość Bożego Ciała. Perth (Szkocja), 15 czerwca 1941 2014 tom V 312 Jadwiga Kowalska kogoś za zmarłego; także załatwiania spraw w przypadku ponownego wchodzenia w związki małżeńskie czy poszukiwania osób zaginionych w czasie wojny. Należy pamiętać o specyficznej sytuacji Polaków, jaką wytworzyła rzeczywistość wojenna i pozostawanie poza granicami Kraju. Na pod stawie dokumentacji archiwalnej możemy odtworzyć sprawy kapela nów wojskowych, ich nominacji i przebiegu służby wraz ze szczegó łami nadawania odznaczeń. Przedmiotem omawianej korespondencji archiwalnej są przydziały, przeniesienia i uposażenia. Podobnie jak historia polskiego duszpasterstwa emigracyjnego, tak też przedstawia się historia ludności cywilnej we wszystkich krajach, które podczas i po wojnie tworzyły dla niej tymczasowe obozy i osiedla. W tym miejscu warto uświadomić sobie rozpiętość terytorialną proble matyki, obejmującą: Węgry, Rumunia (włącznie z obozami internowa nych), Francja, Rosja Sowiecka, Belgia, Holandia, Szkocja, Anglia, Pa lestyna, Liban, Egipt, Włochy – wreszcie: Indie, Afryka, Meksyk, Nowa Zelandia, aż po obozy w Niemczech i Hiszpanii. A po roku 1945: Ame ryka Północna, Kanada, Wenezuela, Argentyna oraz Tasmania i Au stralia. W archiwum PMK znajduje potwierdzenie szeroko rozumiany pro tektorat duszpasterski roztaczany nad rodzinami wojskowymi wyznania rzymskokatolickiego, uwzględniający zagadnienia konwersji i apostazji, dialogu z Kościołem prawosławnym i ewangelickim oraz z wyznawca mi judaizmu. Jest to temat wciąż czekający na naukowe opracowanie na podstawie archiwaliów. Podobnie zresztą jak i korespondencja doty cząca: praktyk religijnych, pielgrzymek, poświęceń lokali i przedmio tów, sprzętu liturgicznego i kaplicznego – zgromadzona w 40 pudłach i stanowiąca około 80 tys. stronic dokumentów. Wstępne rozpoznanie i częściowe opracowanie zasobu archiwalne go MPK stwarza możliwość pogłębienia wiedzy ogólnoorganizacyjnej i szczegółowej z zakresu posługi kapłańskiej w sytuacji wojennej oraz w warunkach uchodźczych. Wyłania się z tych archiwaliów rzadko po dejmowana sprawa powołań kapłańskich i zakonnych oraz historia pol skich seminariów w Edynburgu, Bejrucie, Rzymie i Paryżu. Można na podstawie tych materiałów poczynić spostrzeżenia o trosce nad stroną moralną życia wojskowych i ludności cywilnej zdominowanej przez ciężkie, nienaturalne warunki wojenne, a następie powojenne z całym bagażem doświadczeń i obcych kulturowo trudów życia codziennego, któremu towarzyszyło nieustanne pragnienie połączenia rozdzielonych rodzin. Wreszcie ogromny materiał dotyczący powstawania ośrodków pa rafialnych w okolicach hosteli i obozów przejściowych; w skupiskach zamieszkałych przez Polaków po 1945 roku na Wyspach Brytyjskich. Szczególnie w trudnym okresie demobilizacji i adaptowania się na gruncie obcego kulturowo kraju zamieszkania. Materiałem uzupełnia jącym jest korespondencja z polskimi organizacjami oraz zgromadze niami zakonnymi żeńskimi i męskimi pracującymi na terenie objętym polską jurysdykcją. Warto zatrzymać się na chwilę także nad tematem wojskowych kompetencji na terenie, który od lat podlegał uprawnieniom cywilnym znajdującym się w gestii Misji. Ta podwójna jurysdykcja zrodziła bar dzo interesujące zjawisko. Biskup Gawlina zaraz po przekroczeniu granicy wraz ze Sztabem Naczelnego Wodza we wrześniu 1939 roku oraz po zorganizowaniu kapelanów na Węgrzech i w Rumuni udał się do Stolicy Apostolskiej z prośbą o potwierdzenie swych uprawnień do personalnej jurysdyk cji podczas pobytu poza granicami własnego Państwa, co też uzyskał w pierwszych dniach października. Po opuszczeniu przez ludność cy wilną – nie tylko przez rodziny wojskowych – Związku Sowieckiego Biskup Polowy został także ordynariuszem wszystkich Polaków, którzy wyszli z Rosji, rozciągając tym samym opiekę nad Rodakami, którzy na skutek działań wojennych znaleźli się poza Krajem. Po aresztowa niu przez gestapo księdza prymasa Hlonda w czerwcu 1944 roku Stoli ca Apostolska mianowała bp. Gawlinę Protektorem Emigracji na czas niemożności wykonywania tych zadań przez Prymasa. Jednakże Pro tektorat nie dawał uprawnień jurysdykcyjnych, dlatego też w roku 1945 Gawlina otrzymał Ordynariat nad Polakami, którzy w wyniku wojny znaleźli się na terenie Austrii i Niemiec. Wraz z zakończeniem działań wojennych i rozpoczęciem działalności Polskiego Korpusu Przyspo sobienia i Rozmieszczenia bp Gawlina – dla utrzymania jak najdłużej zwierzchnictwa duchowego nad polskim wojskiem – zdemobilizował się, bez formalnego przystępowania do PKPR-u. Powojenne starania Józefa Gawliny o uzyskanie pozwolenia na po wrót do Polski zakończyły się niepowodzeniem, choć trudno jednozna cznie określić przebieg sprawy pejoratywnie, gdyż dzięki temu biskup Gawlina został w Rzymie jako rektor najstarszego polskiego kościoła. 313 Archiwum pamięci ORDYNARIAT BISKUPA POLOWEGO WP JÓZEFA GAWLINY 314 Jadwiga Kowalska Natomiast Ordynariat Polowy działał pod jego kuratelą za sprawą wi kariusza generalnego dla wojsk lądowych, morskich i powietrznych w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech, ks. prałata Bronisława Michal skiego, który zresztą wstąpił do PKPR-u. Według dyrektyw Stolicy Apo stolskiej Polacy mieszkający w hostelach i obozach podlegali polskiemu prawodawstwu, wprowadzał je w czyn ks. Michalski na równi z lokalną władzą miejscowego biskupa ordynariusza, któremu obok ludności lo kalnej byli przyporządkowani Polacy mieszkający poza obrębem wyżej wspomnianego obozu. Budziło to sporo niejasności, jednakże tak od strony prawnej zostało zalecone i egzekwowane. Niezależnie od kwestii wojskowej, kościół polski w Londynie, w którym podczas wojny jak i po odbywały się wszelkie uroczystości patriotyczno‑religijne z udziałem władz państwowych i wojskowych, pracował niezmiennie z nominacji arcybiskupa Westminsteru. Niezależnie od wszelkich wojskowych i postwojskowych ustaleń, niekiedy wypełniając luki i przejmując konsek wencje niejasnych zarządzeń. W roku 1948 za sprawą ks. prymasa Hlonda i z nadania Stolicy Apostolskiej nastąpiło wyraźne rozdziele nie jurysdykcji wojskowej i cywilnej pomiędzy Rektora PMK w Anglii i Walii ks. Staniszewskiego i ks. Michalskiego. Jurysdykcja wojskowa, tym samym Ordynariat Polowy, zakończyła działalność teoretycznie wraz z zamknięciem ostatniego „obozu”– w 1968 roku. Bardzo cenne i ciekawe dla historyków zajmujących się sprawami polskiego duchowieństwa poza granicami Kraju w omawianym okre sie archiwalia, zgromadzone w zespole „Ordynariat Biskupa Polowe go Józefa Gawliny”, pomimo rzeczywistości wojennej zachowały się i przetrwały do dnia dzisiejszego. Zawierają m.in. unikalny materiał do identyfikowania wciąż nieznanych miejsc pochówku wielu osób oraz okoliczności śmierci członków wielu rodzin. Rok 2014 Jerzy MYSZOR DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW BISKUP JÓZEF GAWLINA W ZWIĄZKU SOWIECKIM* Likwidowana do 1939 roku katolicka struktura kościelna w ZSRR praktycznie przestała istnieć. Wszystkie diecezje i administratury apostolskie pozbawione zostały kierownictwa. Pozostał tylko admi nistrator leningradzki, którym był w owym czasie Francuz – jedyny w Leningradzie ksiądz – o. Cl. Fr. Florent. Podobna sytuacja zaistniała w Moskwie, gdzie służył amerykański asumpcjonista o. Leopold Braun. Podlegał on opiece ambasady amerykańskiej, przebywał na jej terenie i pełnił również obowiązki administratora apostolskiego Moskwy. Często można zetknąć się z informacją, że w przededniu II wojny światowej spośród duchowieństwa katolickiego w ZSRR pozostał czyn ny tylko o. Braun w Moskwie i o. Florent w Leningradzie. Inni księża przebywali w tym czasie w łagrach (niektórzy po przebyciu kilku lat więzienia znaleźli się za granicą), zostali rozstrzelani albo zmarli w wię zieniu, łagrze czy na zesłaniu. W Kościele katolickim zabrakło bisku pów, a co więcej Kościół pozostawał – z wyjątkiem ks. Brauna, dzięki ambasadzie amerykańskiej – bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Tak w kilku zdaniach tytułem wstępu można by streścić ogrom zniszczeń i dewastacji życia religijnego w Związku Sowieckim, by uzmysłowić niezwykłą sytuację, jaką w roku 1942 zastał biskup Józef Gawlina podczas oficjalnego pobytu na terenie Związku Sowieckiego, * Artykuł jest rozwinięciem fragmentu Wstępu do opracowania Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, edycja dokumentów i wprowadzenie Jerzy Myszor, Warszawa 2013, s. 21-32. Roman Dzwonkowski, Kościół katolicki w ZSSR 1917-1939. Zarys historii, Lublin 1997, s. 45-49. tom V 316 Jerzy MYSZOR gdzie powstał problem natury teologicznej: czy może istnieć Kościół bez jednego chociażby biskupa? * Z Listu Cypriana (List 66,8), żyjącego w III wieku biskupa Kartagi ny, do niejakiego Florentina czytamy: 2014 tom V Powinieneś wiedzieć, że biskup jest z Kościołem a Kościół istnieje w łączno ści z biskupem, i gdyby ktoś nie był w łączności z biskupem, to nie jest w Kościele [...]. Doświadczenia Kościoła katolickiego z przeszłości, biorąc dla przy kładu sytuację Kościoła w Japonii po straszliwych prześladowaniach w XVI wieku, wskazują jednak, że wiara katolicka może przetrwać bez biskupa, a nawet bez duchownego. Ceną tego rodzaju przetrwania jest nie tylko życie w ukryciu, na marginesie życia społecznego, ale postę puje za nim inercja i brak możliwości ewangelizacji – „idźcie i nauczaj cie”, która należy do podstawowych funkcji Kościoła. Wspomniany wyżej bp Cyprian stwierdza, a za nim powtarza tra dycja Kościoła, że wprawdzie może przetrwać wiara w Boga, to jednak Kościół, jako zorganizowana, w pełnym tego słowa znaczeniu wspólno ta, w której realizuje się Kościół, jako instytucja zbawienia, może istnieć tylko w łączności z biskupem. A – jak wiemy – biskupów w Związku Sowieckiemu już przed II wojną światową zabrakło. Co pozostało z katolickiego Kościoła? Pozostali wierni – używając słownictwa biblijnego: owce bez pasterza. Pozostali też nieliczni wę drowni duchowni, żyjący w stałym zagrożeniu życia. Wygnańcy polscy zachwali w pamięci wyuczone w dzieciństwie modlitwy, przestrzegali zgodnego z zasadami moralnymi postępowania i próbowali na miarę możliwości świętować uroczystości religijne, takie jak Boże Narodze nie, Wielkanoc i inne święta. Jak wspomina ks. Włodzimierz Cieński, w tych dramatycznych okolicznościach za katechizację, głównie za przygotowanie do chrztu i Komunii św., brali spontaniczną odpowiedzialność rodzice, czasem rodziców zastępowało w tym starsze dzieci, które niosły prawdy wia ry w życie swych młodszych, dorastających sióstr, braci. Wędrowny Św. Cyprian, Listy, tł. Władysław Szołdrski, wstępem opatrzył Marian Michalski, t. 1: PSP, Warszawa 1969. DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW 317 Poświęcenie Cmentarza Lotników. W tle widoczni: Prezydent RP Władysław Raczkiewicz, gen. Władysław Sikorski, gen. Lucjan Żeligowski. Newark, 16 lipca 1941 Archiwum pamięci Poświęcenie sztandaru Polskich Sił Powietrznych. W głębi siedzą: gen. Władysław Sikorski i brytyjski marszałek lotnictwa Sir Charles Portal. Swinderby, 16 lipca 1941 318 Jerzy MYSZOR ksiądz w gruncie rzeczy po krótkim egzaminie chrzcił, udzielał ślubów i szedł dalej. Drugi obszar życia religijnego – jako pozostałość po wspólnotowym Kościele – stanowiło duszpasterstwo w formie ukrytej, niejawnej, m.in. w łagrach i więzieniach. Kapłani w konspiracji sprawowali sakramen ty, przede wszystkim chrzcili, spowiadali, odprawiali msze św. Czynili to oczywiście w innej niż na wolności formie – dostosowanej do wy jątkowych warunków. W tym miejscu warto wspomnieć świadectwo ks. Tadeusza Fedorowicza, który za zgodą biskupa lwowskiego Bolesła wa Twardowskiego wybrał wygnanie razem z deportowanymi w głąb Związku Sowieckiego. Trzeba było bowiem nieść posługę duszpaster ską poza strukturami kościelnymi, zazwyczaj sprawować ją w ukryciu, dostosowując znane praktyki do zastanych okoliczności. Przykładem niech będzie sakrament spowiedzi. Ksiądz Fedorowicz wspomina po latach: 2014 tom V Spowiadałem przeważnie chodząc po lesie. Gdy mnie dziś pytają, kto mi dał jurysdykcję do spowiadania, odpowiadam, że Stalin, a tak naprawdę, prawo koś cielne przewiduje takie sytuacje i daje pozwolenie. 18 października 1939 po przybyciu do Paryża Gawlina formalnie podjął obowiązki biskupa polowego Wojska Polskiego, a tym samym Polskich Sił Zbrojnych na obczyźnie, i rozpoczął organizowanie służby duszpasterskiej. Rząd ZSRR w umowie podpisanej 30 lipca 1941, a zna nej jako układ Sikorski–Majski, uznał, że zawarte w roku 1939 traktaty radziecko-niemieckie, dotyczące zmian terytorialnych Polski, utraciły swą moc. Układ polsko-sowiecki przewidywał współdziałanie pod czas wojny z Niemcami, przywrócenie stosunków dyplomatycznych – w tym utworzenie w ZSRR polskiej armii. W paragrafie I protokołu do „układu” rząd sowiecki udzielił tzw. amnestii wszystkim obywatelom polskim, pozbawionym swobody na terytorium Związku Sowieckiego, którzy tam się znaleźli bądź jako jeńcy wojenni, bądź na innej podsta wie, co w domyśle oznaczało aresztowania i deportacje. Trwa dyskusja nad liczbą obywateli polskich deportowanych ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej w głąb Związku Sowieckiego po agresji z 17 września 1939. W latach 1940-1941 na odległe tereny ZSRR Włodzimierz Cieński, Wspomnienia z Rosji. Wyprawa duszpasterska do polskiej ludności zesłańczej w Dolinie Fergany, „Marianum w Służbie” 1981, nr 1 (147), s. 7-13. Tadeusz Fedorowicz, Drogi Opatrzności, Lublin 2011, s. 44. deportowano przypuszczalnie około miliona kilkuset tysięcy oby wateli. Według ówczesnych szacunków ambasady RP w Kujbyszewie mogło to być nawet od 1,5 do 1,8 miliona osób. Członkowie Komisji Historycznej Polskiego Sztabu Głównego oceniali, że cztery wielkie de portacje objęły łącznie do miliona 200 tys. obywateli polskich. Prze bywający w Związku Sowieckim Polacy zostali rozrzuceni niemal po całym terytorium tego państwa. Największe ich skupiska odnotowano w północno-europejskiej części ZSRR, w obwodzie archangielskim, w republice Komi – w obwodzie kirowskim, na Uralu, Syberii, w pół nocnym Kazachstanie, na Ałtaju i w Azji Środkowej. Część Polaków skierowano do pracy w Zagłębiu Donieckim i w ośrodkach naftowych na Kaukazie. Wieść o tworzącej się armii rozbudziła nadzieje wśród polskiej lud ności; wedle ówczesnych szacunków około 300 tys. więzionych żoł nierzy i od 500 tys. do 1 mln ludności cywilnej ruszyło w drogę do punktów zbornych, które gen. Anders zorganizował w Buzułuku oraz w miejscowościach Tatiszczewo pod Saratowem i Tockoje, między Kujbyszewem a Czkałowem (Orenburgiem). W styczniu i lutym 1942 w rejon stacjonowania wojska polskiego przybyło już kilkaset tysięcy osób, głównie Polaków. Sowieckie wyliczenia różnią się wyraźnie od szacunków polskich. W świetle urzędowych danych w 21 miejscowo ściach przebywało 292 tys. osób, w tym 124 tys. Polaków. Najwięcej w Samarkandzie – 65 tys., i Krasnojarsku – 27 tys. Ambasada RP, wraz ze swoimi 20 delegaturami, do końca roku 1942 uruchomiła w ZSRR około 800 placówek niosących pomoc cywilom. Myśl o wyjeździe do Związku Sowieckiego zrodziła się w Gawlinie po podpisaniu umowy Sikorski–Majski. Generał Sikorski uległ jed nak argumentacji ambasadora Stanisława Kota i uwarunkował wyjazd Gawliny do ZSRR od zgody strony sowieckiej. Biskup Gawlina spotkał się również ze strony Sikorskiego z zarzutem, że przy okazji akcji dusz pasterskiej chce zaspokoić swe ambicje polityczne. Ostatecznie decyzja o możliwości podróży do Związku Sowieckiego przyszła do Londynu przed 27 października 1941. Stanisław Kot, Rozmowy z Kremlem, Londyn 1959, s. 85-87. Por. Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, s. 23. Tamże, s. 128-129. 319 Archiwum pamięci DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW 320 Jerzy MYSZOR 2014 tom V Poświęcenie szpitala im. Ignacego Paderewskiego. Edynburg, 17 października 1941 Posiedzenie inauguracyjne Towarzystwa Polsko-Szkockiego. Edynburg, 18 października 1941 DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW 321 19 kwietnia 1942 bp Gawlina przekroczył granicę ZSRR i po krót kim pobycie w Moskwie rozpoczął trzymiesięczną wizytację oddziałów Armii Polskiej – w południowej Rosji, Uzbekistanie i Kirgizji. Strona sowiecka postawiła warunek, że wizyta może mieć charakter wyłącz nie wojskowy, czyli nie powinna obejmować opieki duszpasterskiej nad ludnością cywilną. Jak okazało się w pierwszej fazie pobytu, ze wzglę dów propagandowych władze sowieckie tolerowały posługę duszpa sterską biskupa również wśród cywilnej ludności. Gawlina już w ZSRR dowiedział się, że wiosną 1942 roku pracowało tam 54 księży (w tej liczbie było 17 zakonników) obywateli polskich, w tym 39 w wojsku, a 15 w duszpasterstwie cywilnym. Księża pochodzili z diecezji: Wilno, Lwów, Łomża, Pińsk – po dwóch, po jednym z diecezji: Chełmno, Kra ków, Mohylew, Lublin, Łuck i Przemyśl. Ponadto dwóch duchownych obrządku greckokatolickiego pochodziło ze Lwowa i z Kanady. Również z obrządku bizantyjsko-słowiańskiego (tzw. neounia) było dwóch du chownych. Przynależność kilku (sześciu?) księży była ambasadzie pol skiej nieznana. W chwili przybycia Biskupa Polowego w ZSRR trwały już prace organizacyjne mające na celu ustanowienie przede wszystkim duszpasterstwa wojskowego, ale władze polskie miały na uwadze także duszpasterstwo ludności cywilnej. Uwolniony z więzienia jezuita ks. Kazimierz Kucharski został akre dytowany przez rząd RP w charakterze szefa duszpasterstwa cywilne go przy ambasadzie polskiej w Kujbyszewie. Bp Gawlina, utwierdzony specjalnymi pełnomocnictwami przez Stolicę Apostolską, miał inne plany. Ks. Kucharski nie cieszył się zaufaniem polskich środowisk skupionych przy ambasadzie w Moskwie, a następnie w Kujbyszewie. Biskup Gawlina uważał, że utrudnienia, z jakimi spotykał się ten du chowny, potwierdzone przez wotum nieufności wyrażone przez Stolicę Apostolską, były wynikiem wewnętrznych intryg w kołach rządowych. Ponadto sytuacja w ZSRR nie sprzyjała tego rodzaju działalności. Po lacy deportowani w roku 1939 rozproszeni zostali po całym ówczes nym Związku Sowieckim, zwłaszcza po jego wschodnich obszarach. Funkcja duszpasterza ludności cywilnej w tak skomplikowanej sytuacji Kamil Kantak, L’Aumonerie Militaire Polonaise en U.R.S.S. (1941--1942), [w:] Sacrum Poloniae Millenium. Rozprawy – szkice – materiały historyczne, t. VIII-IX, Rzym 1962, s. 424. Archiwum pamięci * 322 Jerzy MYSZOR 2014 tom V była co najmniej iluzoryczna. Gawlina przeniósł więc ks. Kucharskiego do duszpasterstwa wojskowego, co stało się pretekstem dla władz so wieckich do likwidacji stanowiska kapelana przy ambasadzie polskiej w Kujbyszewie. Drugim problemem spornym, między biskupem polowym a koła mi rządowymi, stała się nominacja szefa duszpasterstwa wojskowego. Zgodnie ze Statutem Duszpasterstwa Wojskowego – zatwierdzonym przez Stolicę Apostolską 27 lutego 1926, a wprowadzonym w życie rozporządzeniem premiera Piłsudskiego i ministrów – biskup polowy stał na czele duszpasterstwa sił zbrojnych. Miał prawo mianować wika riuszy generalnych, wyznaczać dziekanów, stojących na czele duszpa sterstwa wojskowego w okręgach wojskowych, określać ich czynności, mianować kapelanów wojskowych, sprawować jurysdykcję nad kape lanami należącymi do rezerwy armii oraz nad duchownymi powoła nymi do służby sanitarnej. Statut określał także, kto należy do parafii wojskowych – wymieniał szczegółowo różne kategorie osób cywilnych i związanych z wojskiem, w tym rodziny wojskowych. Statut Duszpasterstwa został uzupełniony o rozkaz Naczelnego Wo dza z 16 marca 1942: „Biskup Polowy jest Szefem Duszpasterstwa Pol skich Sił Zbrojnych”. Dekret watykańskiego Sekretariatu Stanu z 3 paź dziernika 1942 uzupełniał kompetencje biskupa polowego, oddając mu jurysdykcję nad ludnością cywilną deportowaną, podążającą wraz z Armią Polską10. Ten ważny dokument dotarł do bp. Gawliny już po wyjściu ze Związku Sowieckiego – regulował władzę biskupa polowego na terenie Iranu, a więc na obszarze, na którym rozciągała się już ju rysdykcja delegata apostolskiego Alcide Mariny. Sprawą specyficzną, nieprzewidzianą w Statucie, była funkcja dzie kana wojskowego dla Armii Polskiej w ZSRR, którym we wrześniu 1941 został ks. Włodzimierz Cieński, oraz nierozstrzygnięta oficjalnie i praktycznie sprawa dziekana cywilnego dla rodzin wojskowych. Zda niem Zbigniewa S. Siemaszki obsada szefa duszpasterstwa wojskowego Józef Gawlina, Wspomnienia, opr. Jerzy Myszor, Katowice 2004, s. 244; Janusz Od ziemkowski, Służba duszpasterska Wojska Polskiego 1914-1945, Warszawa 1998, s. 168. Zob.: Kapelani wrześniowi. Służba duszpasterska w Wojsku Polskim w 1939 r. Dokumenty, relacje, opracowania, praca zbior. pod red. Wiesława Jana Wysockiego, Warszawa 2001, s. 179-187. 10 Por. Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, s. 182‑183. DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW 323 była w pełni uzależniona od woli biskupa polowego11. Faktem jest, że Gawlina, będąc jeszcze w Londynie, we wrześniu lub na początku paź dziernika 1941, mianował ks. majora Czesława Wojtyniaka (si vivit) szefem duszpasterstwa wojskowego w ZSSR. Siemaszko twierdzi, że Gawlina wysłał do Andersa dwa dekrety, przywiezione prawdopodob nie przez gen. Bohusza-Szyszko. W pierwszym dekrecie wyznaczał na szefa duszpasterstwa ks. Czesława Wojtyniaka, a w drugim – gdy by z jakiegoś powodu ks. Wojtyniak nie objął tej funkcji – ks. Józefa Panasia. Gdyby i on był nieosiągalny, wyboru miał dokonać według własnego uznania gen. Anders, z zastrzeżeniem, że wybór ten zostanie zatwierdzony przez bp. Gawlinę. Księża Wojtyniak i Panaś już nie żyli, o czym na Zachodzie nie wiedziano. W związku z tym 3 września 1941 gen. Anders powierzył stanowisko szefa duszpasterstwa katolickiego, dziekana Armii Polskiej w ZSRR, ks. prałatowi Włodzimierzowi Cień skiemu12. Pomijam dyskusję na temat okoliczności mianowania ks. Cieńskie go na szefa duszpasterstwa katolickiego w powstającej armii Andersa. 11 Zbigniew S. Siemaszko, Generał Anders w latach 1892-1942, Londyn–Warszawa 2012, s. 261-262. 12 Korespondencja Augusta Hlonda i Józefa Gawliny w latach 1924-‑1948, wyd. i opr. Jerzy Myszor i Jan Konieczny, Katowice 2003, s. 240. Archiwum pamięci Z wizytą w Szkocji. Od prawej gen. Józef Haller. Perth 1941 2014 tom V 324 Jerzy MYSZOR Dla historyków wojskowości to z pewnością ważna sprawa, pozwala jąca m.in. określić relacje między bp. Gawliną a gen. Andersem oraz zakres kompetencji przydzielonych Cieńskiemu. Brak jednak doku mentów źródłowych opisujących tę procedurę. Nawet Cieński opowia da, że podczas spotkania z Andersem 34 września 1941 widział oba dekrety Gawliny – pierwszy, mianujący ks. Wojtyniaka wikariuszem generalnym (biskupa polowego), i drugi, mianujący ks. Panasia dzieka nem wszystkich polskich formacji wojskowych w Rosji. Widział także osobisty list Gawliny do Andersa, w którym Biskup zgadzał się na mia nowanie ks. Cieńskiego dziekanem, w dalszej kolejności, najwyższego stopniem kapelana wojskowego „albo kogo uzna, do czasu zatwierdze nia przez nowy dekret Biskupa” (polowego). Stanowisko przyjął Cieński tymczasowo, choć z wyrzutami sumienia, a całą rozmowę przedstawił zaraz w liście do Gawliny, któremu posłał także swój życiorys. Dalej we wspomnieniach streszcza swoją rozmowę z Gawliną w czerwcu 1942. W świetle listu Gawliny do Hlonda z października 1941 obsada sta nowiska szefa duszpasterstwa przedstawiała się następująco: pod koniec października gen. Sikorski zakomunikował Gawlinie, że sprzeciwia się nominacji ks. Wojtyniaka, żąda natomiast, aby Gawlina wyznaczył na to stanowisko ks. Włodzimierza Cieńskiego. Za tą nominacją kryło się poparcie ambasadora Kota. W październiku 1941 Gawlina na wnio sek gen. Andersa mianował, mimo zastrzeżeń natury zdrowotnej, ks. Cieńskiego szefem duszpasterstwa wojskowego dla żołnierzy powstają cej Armii Polskiej w ZSRR13. Przystępując do organizacji duszpasterstwa wojskowego, ks. Cień ski miał do dyspozycji tylko 10 księży. Swoim zastępcą mianował ks. Tadeusza Kozłowskiego. Po przybyciu z więzień i obozów kolejnych księży Cieński przydzielił im duszpasterstwo w formujących się dywi zjach piechoty. Każda dywizja otrzymała po siedem etatów kapelanów i dziesięć etatów pomocniczych dla służby kościelnej. Ponadto utwo rzono etaty kapelanów w szpitalach oraz w Ośrodku Organizacyjnym i w Centrum Rezerwy. Przeniesienie na początku 1942 roku oddziałów z Buzułuku do południowych rejonów Związku Sowieckiego (na gra nicy Rosji i Kazachstanu, do Kirgizji, Uzbekistanu i Turkmenii) spo wodowało nowe przydziały. Wprawdzie władze sowieckie zezwoliły na tworzenie wyłącznie duszpasterstwa żołnierzy i ich rodzin, jednak 13 Biskup Józef Gawlina w Zwiazku Sowieckim, s. 185. tolerowały posługę religijną świadczoną przez kapelanów wojskowych również wobec ludności cywilnej14. Sprawy religijne w Wojsku Polskim regulował rozkaz Gawliny, wy dany jako rozkaz gen. Mariana Kukiela z 20 marca 1940 (a więc jeszcze we Francji), który dotrzeć miał do Armii Polskiej w ZSRR we wrze śniu 1941 roku. Księża otrzymali jurysdykcję w sprawach spowiedzi, ważnie i legalnie błogosławili związki małżeńskie. Należało prowadzić katalogi metrykalne: chrztów i ślubów oraz zgonów, o czym świadczą zachowane dokumenty zgonów wraz z dokładnym określeniem miejsc pochówku na cmentarzach w uzbeckich miejscowościach – Kermi ne (obecnie Nawoj), Kenimech i Narpaj. 27 grudnia 1941 ks. Cieński w „Rozkazie Wewnętrznym nr 1”, opartym na „Rozkazach wewnętrz nych” Gawliny i wspomnianym wyżej rozkazie z 20 marca 1940, przy pominał zakres władzy biskupa polowego i drogę służbową załatwiania spraw przez kapelanów (obowiązek nadsyłania okresowych raportów i sprawozdań z pracy duszpasterskiej), porządkował praktyki religij ne. Kapelani formacji stanowiących samodzielne jednostki i kapelani samodzielnych centrów szkolenia, obozów, stacji, szkół, szpitali kon taktowali się z ks. Cieńskim bezpośrednio, pozostali – przez swoich szefów duszpasterstw. Mieli oni obowiązek utrzymywania stałego kon taktu z żołnierzami, przestrzegania czasu trwania nabożeństw, które powinny być „zwięzłe”, kazania powinny nie przekraczać 15 minut, a msze św. trwać co najwyżej pół godziny. Kolejne sprawy, które wyło niły się w ciągu następnych miesięcy pracy duszpasterskiej, regulował „Rozkaz wewnętrzny nr 2” ks. Cieńskiego. Żołnierze zostali zaopatrze ni w modlitewniki i śpiewniki, które nadeszły w transportach. Przy tej okazji doszło do wydarzenia, które mogło być nieobliczalne w skutkach dla misji bp. Gawliny15. Dewocjonalia rozdawał osobiście bp Gawlina. Przy tworzącej się ar mii powstała mała oficyna wydawnicza, w której por. Tadeusz Birecki drukował tygodnik „Orzeł Biały”. Nieodzowny dla każdego kapłana mszalik, drukowany przez Bireckiego, ułożyli księża Kantak i Kozłow ski. Z ważnych wydarzeń należy odnotować zmianę wyznania przez Tamże, s. 26; Beata Szubrawska, Ambasada polska w ZSRR w latach 1941-1943, Warszawa 2005, s. 65; Zbigniew Werra, Działalność duszpasterska w 2. Korpusie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie gen. Władysława Andersa 1941-1947, Warszawa 2009, s. 89 i inne. 15 Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, s. 188. 14 325 Archiwum pamięci DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW 326 Jerzy MYSZOR gen. Andersa, z luterańskiego na katolickie. Anders dokonał konwersji na ręce Biskupa Polowego 27 czerwca 1941 w Jangi-Jul, co warto skon frontować z fragmentami wspomnień Gawliny. W ciągu kilka miesięcy pobytu na terenie Kazachstanu Biskup bierzmował, udzielał święceń kapłańskich. W swoim życiorysie pisze: 2014 tom V [...] udzielałem sakramentu bierzmowania 11 000 żołnierzom i 1496 dzieciom, odwiedziłem szpitale wojskowe i cywilne [...] i sprawdzałem naukę religii w szko łach i sierocińcach. Nauka religii w szkołach i sierocińcach jest dobrze przepro wadzana. [...]. To, że dzieci praktykują zasady wiary dzieje się nie dzięki kape lanom, ale dzięki matkom i polskim kobietom, które zajmują miejsca księży i wykazują pełną gorliwość religijną16. Spotkania z Gawliną gromadziły zarówno wojsko, jak i ludność cy wilną. Odprawiano wówczas msze św., spowiadano, przygotowywano do sakramentów. Możliwość oficjalnej manifestacji wiary, łącząca się z gorącym jej przeżywaniem, widoczna była szczególnie podczas po lowych mszy św. Biskup zaświadcza, iż w roku 1942 do wielkanocnej Eucharystii przystąpili „wszyscy” żołnierze. Nawet, jeśli tę uwagę po traktujemy jako pewne uogólnienie, należy sądzić, że w warunkach, w jakich znaleźli się wygnańcy, pozostała im tylko nadzieja w Bogu, wyrażająca się w praktykach religijnych. Do jednej z najbardziej spektakularnych akcji zalicza się wypro wadzenie tysięcy polskich i żydowskich sierot z „nieludzkiej ziemi” do Iranu. Z pisanych przez Gawlinę fragmentów wspomnień o dzie ciach przebija ogromna o nie troska. W pamięci Biskupa utkwił widok kilkulatków w Teheranie, zakopujących w ziemi „na czarną godzinę” skromny zapas przydziałowego chleba. Po ewakuacji z ZSRR w Ira nie znalazło się ponad 115 tys. Polaków, w tym około 25 tys. cywilów, a wśród nich 13 tys. dzieci. Cztery i pół tysiąca tych dzieci nosiło już mundury – to junacy i junaczki, nazywani wówczas przez prasę w USA najmłodszymi żołnierzami świata17.. Wokół księży gromadziła się także miejscowa ludność, zarówno prawosławni, jak i muzułmanie. Trochę humorystycznie wspomina Gawlina dramatyczne próby rabinów usiłujących wydostać się z Rosji sowieckiej: Tamże, s. 327 Tadeusz Bugaj, Dzieci polskie w ZSRR i ich repatriacja 1939-1952, Jelenia Góra 1986, s. 23 i nn.; Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, s. 246. 16 17 DUSZPASTERZ ŻOŁNIERZY I WYGNAŃCÓW 327 Rabini, których uratowałem, poprosili mnie o mundury oficerskie, ażeby móc uchodzić za kapelanów, [mówili:] „Pan Biskup jest naszym ojcem. Te bolszewiki nas nie chcą wypuścić. To Pan Biskup nam da mundury, a my będziemy kapelana mi. My tych mundurów nadużywać nie będziemy – tylko aż do granicy, a potem je złożymy.” [Gawlina znalazł wyjście z sytuacji:] urządziłem sprawę trochę ina czej, wystawiając każdemu potwierdzenie, że jest z zachodu Polski, skąd w 1939 r. zwrócił się do mnie do Paryża o przydział na rabina, ażeby z Hitlerem walczyć. Biskup Józef Gawlina udziela błogosławieństwa, obok rotmistrz Zbigniew Kiedacz. Jangi-Jul, czerwiec 1942 18 Józef Gawlina, Wspomnienia, Katowice 2004, s. 208. Archiwum pamięci W pamięci Biskupa pozostał widok Żydów odjeżdżających pierw szym transportem z Jangi-Jul, którzy wołali: „Niech żyje taka Polska!”18 Wizytacje Biskupa działały budująco zarówno na Rosjan (prawosław nych i agnostyków, nie wyłączając funkcjonariuszy sowieckiego apa ratu administracyjnego), jak i na muzułmańskich Uzbeków, Kirgizów, Kazachów i Tadżyków. Dokonywały odnowy życia religijnego. 328 Jerzy MYSZOR Ostatnie dni pobytu bp. Gawliny na terenie ZSRR były szczególnie pracowite. Do końca miał nadzieję, że zostanie mu umożliwione pozo stanie w ZSRR z resztą Polaków. Co wieczór urządzał rekolekcje dla księży, spośród których wybrał najgorliwszych i najbardziej zdetermi nowanych, zlecając im misję nielegalnego pozostania w granicach ra dzieckich. Jednak żadnemu z nich to się nie udało19. W niedzielę 30 sierpnia 1942, na dwa dni przed wyjazdem ostat niego transportu, Biskup wygłosił w Jangi-Jul kazanie pożegnalne do tych, którzy mieli pozostać. Wskazując na ludzką nieświadomość planów Bożych, pozostawiał im przesłanie: „A nuż smutek obróci się w radość”... Na zakończenie warto przytoczyć także słowa gen. Georgija Żukowa, delegowanego przez NKWD do spraw Armii Polskiej, który o polskim duszpasterstwie i jego efektach w miejscach, gdzie istniało, wyraził się w bardzo obrazowy sposób: 2014 tom V Tego, coście sprawili przez dwa miesiące, nie odrobimy przez lat dwadzieś cia20. 19 Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, s. 294; Józef Gawlina, Wspomnienia, s. 256-257. 20 Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim, s. 355. Rok 2014 Abp Szczepan Wesoły Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY Wspomnienie Jak wynika z tematu, mam ukazać postawę śp. arcybiskupa Gaw liny – duszpasterza wyjątkowego, całkowicie oddanego pasterskiemu posłannictwu. Z konieczności narzucanej przez konferencyjną wypo wiedź moje świadectwo, odtwarzane z pamięci na kanwie życiorysu Arcybiskupa, ma oczywiście charakter skrótowy. Koniec XIX wieku to okres pomyślnego odrodzenia polskości, czyli świadomości patriotycznej w zaborze austriackim, rosyjskim, ale i pru skim. W wyborach do pruskiego parlamentu przed I wojną światową ze Śląska został wybrany działacz narodowy Wojciech Korfanty, który po zaprzysiężeniu przystąpił do Koła Polskiego w tym parlamencie. Józef Feliks Gawlina (ur. 18 listopada 1892 w miejscowości Strzyb nik koło Raciborza), uczeń gimnazjum w Raciborzu, jeszcze przed ma turą zorganizował potajemnie wycieczkę do Krakowa, znaleziono też w jego domu książki pisane po polsku, które wówczas były zakazane. Gdy sprawa się wydała, został wydalony z gimnazjum z tzw. wilczym biletem, co oznaczało, że nie może być dopuszczony do matury. Czuł powołanie do kapłaństwa i pragnął wstąpić do Seminarium Duchow nego we Wrocławiu, a warunkiem nieodzownym przyjęcia było posia danie świadectwa maturalnego. Jeździł więc od gimnazjum do gim nazjum, ale jego nazwisko wszędzie było już „trefne”. Skierował swoje kroki do nowo powstałego gimnazjum w Rybniku, do którego przyjęto go po złożeniu egzaminu z wcześniejszych lat gimnazjalnych. W roku 1914 zdaje maturę, dostaje się do Seminarium i na studia teologiczne Uniwersytetu Wrocławskiego. Ale wybucha właśnie I wojna światowa. Dwudziestoletni Gawlina po wołany zostaje do pruskiej armii. Jest ranny, lekarze – Ślązacy z pocho tom V 2014 tom V 330 Abp Szczepan Wesoły dzenia – ułatwiają przyjęcie go do szpitala we Wrocławiu, bliżej uczel ni. Jako rekonwalescent przygotowuje się do egzaminów semestralnych. Lekarzom nie udaje się jednak wybronić go od służby wojskowej. Zo staje wypisany ze szpitala i włączony do tzw. korpusu pruskiego w Me zopotamii. Dochodzi do zawieszenia broni, ale cały korpus jest przez Brytyjczyków wzięty do niewoli i zatrzymany w obozie jenieckim, a po roku rozwiązany. Po zwolnieniu z obozu Gawlina wraca do Semina rium we Wrocławiu. W czerwcu 1921 otrzymuje święcenia kapłańskie i przydział do probostwa ks. infułata Jana Kapicy. Przed święceniami ma rozmowę z Rektorem, który oznajmia mu, że uważany jest za ak tywnego Polaka i dlatego nie otrzyma parafii. Józef Gawlina może być jedynie wikariuszem. Jest to okres wielkiego rozbudzenia polskości i patriotyzmu na Gór nym Śląsku. Gdy po plebiscycie z powodu niesprawiedliwego podziału Śląska wybucha III Powstanie Śląskie, arcybiskup wrocławski kardynał Jerzy Kopp mianuje proboszcza w Tychach ks. Kapicę swoim delegatem dla przyznanej Polsce części diecezji wrocławskiej. Natomiast Gawlina po święceniach otrzymuje nominację na asystenta ks. infułata Kapicy. A oto trochę ciekawostek związanych z tym, co powiedziałem. Ar chidiecezja Gnieźnieńska była w tamtym czasie sede vacante. Miała też różne zwyczaje, które należało zachować przy wyborze następcy. Osta tecznie spośród kandydatów wybrano dwóch księży – Edmunda Dal bora i Jana Kapicę. Kandydaci musieli przed nominacją przedstawić się cesarzowi pruskiemu, który dokonywał ostatecznego wyboru. Ks. Gaw lina wspominał, że ks. Dalbor był bardzo przystojny, natomiast Kapica – intelektualnie i organizacyjnie na dobrym poziomie, ale przystojnoś cią nie grzeszył. Gdy kandydaci zostali przedstawieni cesarzowi, ten z miejsca zdecydował: tylko Dalbor. Ks. Kapica wrócił do parafii w Tychach, gdzie miał bardzo dużą pomoc w wikarym. Tychy były ośrodkiem polskiego duszpasterstwa. Wkrótce Stolica Apostolska administratorem apostolskim Śląska mia nowała salezjanina Augusta Hlonda. Pierwszą siedzibę ofiarował mu ks. Kapica i on przedstawił późniejszemu biskupowi ks. Gawlinę jako zdolnego organizatora. Nowy administrator apostolski mianował Gaw linę sekretarzem kurii diecezjalnej. Mówił mi kiedyś Edward Raczyński, przez jakiś czas polski amba sador przy Lidze Narodów w Genewie, że Polska musiała podpisać uchwałę o mniejszościach narodowych. W uchwale znajdował się m.in. paragraf o tym, że Niemcy mieszkający w Polsce mieli zachowywać wszystko to, co stosują Polacy w swoim kraju. A więc np.: kiedy od prawiano trzy msze św. w języku polskim, to musiały być odprawiane także trzy msze w języku niemieckim. Nieszpory po polsku, więc tak samo nieszpory po niemiecku i nie tylko. Niemcy stale przysyłali do Ligi Narodów zażalenia, że są ograniczani, że są prześladowani itd. Ks. Gawlina napisał specjalną broszurę Die Wahrheit über das Martyrium der Deutschen Katholiken in Polen, w której wykazał, że skargi na ograniczanie języka niemieckiego są nieprawdziwe. Z jednej strony istniała potrzeba uzasadnienia, że oskarżenia Niemców są niepraw dziwe, a z drugiej – potrzebna była agencja, która by informowała Koś ciół w Polsce, co dzieje się w życiu Kościoła powszechnego. Kardynał Hlond polecił zatem Gawlinie zorganizowanie Biuletynu Informacyj nego i utworzenie Katolickiej Agencji Prasowej (KAP). Gawlina otrzymał mały pokoik u salezjanów w Rzymie. Do swo jej dyspozycji miał tłumacza i sekretarkę. Arcybiskup pisał, że za kil ka tygodni po nominacji wychodziły już w kilku językach wiadomości o wydarzeniach w Kościele polskim. Nie zawsze miał czas na posiłek, ale Biuletyn KAP-u ukazywał się regularnie. (W Warszawie Gawlina miał dużą opozycję. W niektórych ośrodkach mówiono: „Co się tu ten Ślązak tak szarogęsi w stolicy”?) Gdy Agencja Prasowa wprowadzona została jako Katolicka Agencja, ówczesny prałat Gawlina (miał za sobą dopiero osiem lat kapłaństwa, ale był już prałatem Jego Świątobliwości) poprosił kardynała Hlonda o pozwolenie powrotu do diecezji. W tamtym czasie po śmierci pro boszcza w Chorzowie (zwanym wówczas Królewską Hutą) zwyczajem diecezji dla kandydatów na wolne stanowisko organizowano konkurs. Gawlina stanął do konkursowego egzaminu, w którego rezultacie zo stał mianowany proboszczem parafii św. Barbary. Prężna parafia pomagała wiernym w gospodarowaniu wolnym cza sem – organizowała liczne młodzieżowe grupy, KSMP (Katolickie Sto warzyszenie Młodzieży Polskiej) męskie i żeńskie, różne bractwa, soda licje, teatrzyki, chóry... A oto, jak wyglądało spotkanie Piłsudski–Gawlina (opis spotkania pochodzi od papieża Piusa XI). – Po nominacji Gawlina udał się do Belwederu, by przedstawić się Józefowi Piłsudskiemu. Marszałek przy witał go słowami: „ja księdza nie chciałem na biskupa polowego, ale Papież mianował, więc ja przyjmuję”. Pod koniec rozmowy Marszałek 331 Archiwum pamięci Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY 2014 tom V 332 Abp Szczepan Wesoły powiedział: „niech ksiądz stanie, bym mógł się przyjrzeć” – bp Gawli na miał postawę oficera. Dodał także, że nawet gdyby ich współpraca nie układała się, nie będzie mógł nominata zwolnić z uwagi na zły stan jego zdrowia. Po śmierci marszałka Piłsudskiego sytuacja w wojsku pod wzglę dem etycznym stawała się trudnawa. Na najwyższym szczeblu, czyli w Sztabie, wielu wyższych rangą wojskowych pozostawało w pomie szanych bądź rozbitych związkach małżeńskich, dochodziło więc do licznych rozwodów. Wybuch wojny w 1939 sprawił, że marszałek Rydz Śmigły wezwał biskupa Gawlinę do przebywania, zgodnie z regulaminem, w miejscu postoju Sztabu Generalnego. Biskup otrzymał też nakaz przekroczenia granicy i przejścia do Rumunii – z przydziału wojskowego dostał sa mochód i kierowcę, co dało mu pewną swobodę działania. Zostawił sa mochód w stodole, nawiązał kontakt z nuncjuszem apostolskim w Pol sce abp. Cortesim, który przedostał się już do Rumunii i wystarał się o paszport, także o wizę dyplomatyczną dla Gawliny. W Rzymie przebywał już kardynał Hlond, który radził Biskupowi, by prosił Piusa XII o zatwierdzenie dla siebie jurysdykcji nad tworzą cą się Armią Polską we Francji. Bp Gawlina starał się zatem u Papieża o jurysdykcję nad wojskiem polskim organizowanym poza Polską. Mógł odwiedzać formujące się oddziały. Po upadku Francji armia polska powstawała głównie w Szkocji, a po uderzeniu Hitlera na Sowiety i podpisaniu uzgodnień Sikorski–Majski organizowano armię polską w Rosji. Misja sprawdziła się w tworzeniu armii (temat przedstawił już prof. Jerzy Myszor > ww. artykuł). Warto pokrótce przypomnieć pewien szczegół z relacji gen. Sikor ski – bp Gawlina. Problem miał charakter personalny – brakowało w wojsku kapłanów. Uchowali się tylko ci, którzy przeżyli więzienia i obozy. Czterem diakonom biskup udzielił święceń kapłańskich. Na początku ewakuacji do Persji część księży zadeklarowała, że zostaje w Sowietach. Władze sowieckie oświadczyły jednak, że jeżeli księża nie wyjadą z wojskiem, zostaną aresztowani. Razem z wojskiem przetransportowano kilkanaście tysięcy ludnoś ci cywilnej – przeważnie rodzin wojskowych. Papież Pius XII prawie natychmiast, gdy dotarła do Rzymu wiadomość o przybyciu wojska polskiego i tzw. rodzin wojskowych do Persji, mianował bp. Gawlinę ordynariuszem personalnym dla polskiego wojska i ich rodzin. Lud Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY 333 Biskup Polowy podczas podróży po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Filadelfia, luty 1943 Akcja charytatywna na rzecz protestu przeciwko znęcaniu się nad polskimi dziećmi w Niemczech. W pierwszym rzędzie pośrodku bp Józef Gawlina. Londyn – Westminster Central Hall, 26 września 1943 Archiwum pamięci Po defiladzie. Od prawej: gen. Władysław Anders, gen. Władysław Sikorski, w głębi gen. Bronisław Rakowski; od lewej gen. Tadeusz Klimecki. Środkowy Wschód, maj/czerwiec 1943 2014 tom V 334 Abp Szczepan Wesoły ność cywilną władze brytyjskie rozmieszczały po koloniach brytyj skich: w środkowej i południowej Afryce, Indiach, Nowej Zelandii. W Palestynie znalazło się kilku starszych księży niezdolnych do miesz kania w bushu. Jak więc zapewnić wysiedleńcom opiekę duszpaster ską? – to stanowiło główny problem bp. Gawliny. Księży nie bierze się przecież z ulicy. Jedynym wyjściem w tej sytuacji było umówienie się z prowincjałami polskich prowincji zakonnych w Stanach Zjednoczo nych, by na czas wojny oddelegowali kilku księży, którzy zajmowaliby się duszpasterstwem emigrantów z Rosji. Wymagało to obecności bp. Gawliny w Stanach Zjednoczonych. Biskup prosi więc gen. Sikorskiego o pozwolenie wyjazdu do USA w celu zorganizowania duszpasterstwa uchodźcom z Sowietów. Gawlina pisze trzy listy do gen. Sikorskiego, ale nie otrzymuje żadnej odpowiedzi. Tymczasem ludzie budują kapli ce, kościółki i proszą o przysłanie księży. Biskup Gawlina zwołuje kilku doświadczonych kapłanów, przed stawiając im konieczność zorganizowania duszpasterstwa. Wyjaśnia, że tego oczekują od niego wierni. Pyta, czy po napisaniu trzech listów może bez zezwolenia rządu jechać do Ameryki, aby tam werbować księży. Księża jednogłośnie potwierdzają zapotrzebowanie ludności na kapłanów. Niestety w „rządzie londyńskim” powstaje wówczas po dejrzenie, jakoby bp Gawlina nie przestrzegał zasady lojalności wobec rządu, którego jest członkiem. Genera Sikorski, a także inni członko wie rządu robią z tego wielką awanturę. Sikorski odbiera zamieszanie jako duży afront i objaw nielojalności. Tymczasem wyjazd Gawliny nie miał charakteru politycznego, ponieważ chodziło o zaspokojenie po trzeb duchowych ludności cywilnej. Gen. Sikorski – człowiek wielkich zalet, swoją postawą zdradzał niekiedy minusy charakteru; był bardzo wrażliwy na punkcie własnego autorytetu. W rozmowach z Biskupem sprawy się jednak wyjaśniały. Niestety, w niedługim czasie po porozu mieniu doszło w 1943 do katastrofy lotniczej w Gibraltarze. Mamy skłonności do pewnego idealizowania relacji między Kościo łem a państwem, a rządem polskim. W okresie dwudziestolecia między wojennego te relacje były zewnętrznie poprawne. Natomiast w rzeczy wistości istniało wiele różnych spięć. Św. o. Maksymilian uważał, że były one wynikiem „wolnomularstwa”, które wtedy rządziło. Po roku 1939 na sztandarach wojskowych umieszczano hasło „Honor i Ojczy zna”. Dopiero po tragicznej śmierci gen. Sikorskiego, gdy Naczelnym Wodzem został gen. Kazimierz Sosnkowski, na sztandary wojskowe wróciła idea „Bóg – Honor – Ojczyzna”. Jeszcze inny problem. Arcybiskup Gawlina napotykał duże trudnoś ci wydawnicze. W czasie wojny w Anglii papier był wydzielany, a że wśród Polaków istniały ciągłe nieporozumienia w sprawie tego przydzia łu, rząd angielski wyznaczył pewną pulę papieru, którą przekazywał rządowi polskiemu w Londynie, aby rząd na uchodźstwie trudnił się zaspokajaniem polskich zapotrzebowań na papier. Bp Gawlina wspo minał, że chcąc regularnie wydawać katolicki periodyk, często trzeba było interweniować w sprawie zaopatrzenia w papier. Ponieważ nigdy nie miał pewności, czy otrzyma dostawę, wydawał ukazujące się nie regularnie broszury. A wielu redaktorów drukowało prywatne pisma, w których zamieszczano również opinie antykatolickie i antypapieskie. Będąc na Środkowym Wschodzie, bp Gawlina za swoją pensję na był maszynę drukarską i w 1943 zaczął wydawać wojskowy tygodnik religijny Armii Polskiej „W Imię Boże”. Pismo kontynuowane było do roku 1946 – po przetransportowaniu II Korpusu do Włoch. Rok 1944 był dla Polaków rokiem bohaterstwa, ale i okresem wielu klęsk. Bohaterstwo – na frontach; klęski – przy stołach dyplomatycz nych. Niestety, zachodni alianci ulegali we wszystkim Stalinowi. Rosło w wojsku rozgoryczenie. Wydawało się, że po pokonaniu Trzeciej Rze szy przyjdzie kolej na pokonanie Sowietów. Tak myśleliśmy. Był to wy nik braku naszego rozeznania w mentalności rosyjskiej. Amerykanie uważali, że Roosevelt porozumiał się i dogadał ze Stalinem – takie było pobożne życzenie. Prezydent Roosevelt zmarł krótko po zakończeniu wojny. Jego następcą zgodnie z konstytucją Stanów Zjednoczonych zo stał wiceprezydent – władzę przejął Truman, który przejrzał program działania Stalina, a Churchill ogłosił istnienie „żelaznej kurtyny”. I tak rozpoczęła się zimna wojna, bez walk między Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Sowietami. Rok 1944 przynosi udział w walce o wyswobodzenie się z nazizmu. II Korpus Wojska Polskiego wchodzi do walki na froncie pod Monte Cassino; walczą praktycznie wszystkie oddziały wojsk. Niemcy zatrzy mują ofensywę aliantów na kilka miesięcy. Ostatecznie w drugim ata ku front zostaje przełamany, w wyniku czego w bardzo krótkim czasie alianci wchodzą do Rzymu. Bitwa spowodowała wiele ofiar. Niemymi ich świadkami są dzisiaj cmentarze wokół Monte Cassino. 335 Archiwum pamięci Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY 2014 tom V 336 Abp Szczepan Wesoły Arcybiskup Gawlina jest razem z żołnierzami. Pracuje jako zwykły kapłan w wysuniętym punkcie sanitarnym, dokąd znoszono z pola walki rannych żołnierzy. Rodzą się obawy, że Niemcy mogą zaatako wać punkt sanitarny. Na szczęście obawy okazały się płonne. W alianckich sztabach wojennych znajdował się tzw. front drugiej kategorii – dla aliantów, ale również dla niewojskowych w zachodniej Europie. Najważniejsze było pokonanie wojsk niemieckich na ziemi niemieckiej. Front zachodni w walkach miał wiele zwycięstw. Główne bitwy rozegrały się na terenie Normandii oraz Monte Cassino, Ancony i innych miast włoskich zdobywanych po 18 maja. Arcybiskup Gawlina organizował w Korpusie spotkanie papieża Piusa XII z żołnierzami. 6 maja żołnierze lądują w Normandii. Zmieniała się pogoda, ale mimo mgły rozpoczętą operację desantową trzeba było kontynuować. Przełamanie przez Niemców tzw. wału atlantyckiego okupione zostało mnóstwem ofiar. W normandzkich walkach polskie jednostki, zwłasz cza 1 Dewizja Pancerna, odegrały kluczową rolę pod Falaise Chambo is. Po zwycięstwie nad najważniejszą armią w Niemczech, Dywizji tej przypadło wyzwalanie Holandii i Belgii. Abp Gawlina swoją obecnością służył żołnierzom na zdobywanych terenach. Holendrzy byli wdzięczni wyzwalającej Dywizji Pancernej za usiłowania, by teren podczas walki nie został zniszczony, jak również za to, że żołnierz polski nie dewastował zabytków, zwłaszcza architek tonicznych. Wiadomo już było, że wojna się kończy. A oto przykład ratowania jeńców. Niedaleko niemiecko-holender skiej granicy stał obóz koncentracyjny, w którym więziono Niemców, ale tych, którzy pozostawali w opozycji do Hitlera. Patrol czołgów 1. Dywizji miał za zadanie zbadać, gdzie znajdowały się obiekty nie mieckie. Do czołgistów podszedł mieszkaniec tego terenu, Niemiec, który poinformował, że blisko w lasach jest obóz koncentracyjny. Za sugestią Niemca dowódca patrolu zmienił kurs i rzeczywiście jego oczom ukazał się wskazany obóz. Zorganizowany został patrol i z wiel ką szybkością czołgi natarły na obóz, posuwając się na przełaj przez ogrodzenie z kolczastego drutu. Strażnicy SS nie mieli innego wyjścia, jak poddać się czołgistom. W obozie jenieckim znajdowało się kilkaset dziewcząt z AK, kobiet‑żołnierzy. W pierwszej chwili nie wiedziały, co to za wojsko przełama ło bariery obozu, aż jedna odczytała „Poland” z naszywki na mundurze Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY 337 Na tle samolotu, od prawej: biskup polowy WP J. Gawlina, gen. Kazimierz Sosnkowski w rozmowie z kapitanem Marynarki Wojennej i gen. Stanisławem Kopańskim. Włochy, wiosna 1944 Podczas audiencji u papieża Piusa XII: w rzędzie pierwszym bp Józef Gawlina pośród żołnierzy II Korpusu, obok Biskupa po lewej gen. Anders, za Generałem (po lewej) Eugeniusz Lubomirski, obok dr Kazimierz Papée – ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej, i płk [?] Szymański, za nim (po prawej) Ludwik Łubieński, za Arcybiskupem (po prawej) ks. Walerian Meysztowicz. Watykan, 20 czerwca 1944 2014 tom V 338 Abp Szczepan Wesoły żołnierza z patrolu. Radość nie miała granic – zawdzięczały wolność polskim żołnierzom. Dwa dni później w obozie zjawia się abp Gawlina; odprawia mszę św. i udziela sakramentów. Żołnierze AK przekazują Arcybiskupowi biało-czerwoną opaskę ze znakami AK, którą później Gawlina ofiaro wał Papieżowi. Dwa dni później Józef Gawlina jest już w Paryżu, mimo że dojazd z Holandii do Paryża nie był prosty. W Paryżu pisze relację z bieżących wydarzeń, ale śpieszy się, by zdążyć do Bawarii, gdzie w obozie w Da chau znalazło się kilkuset polskich kapłanów. Zaraz potem jedzie dalej, do Monachium. De facto jeszcze trwała wojna. Zawieszenie broni nastąpiło dopiero 8 maja. Trzeba było niezwykłej odwagi, żeby jechać przez całe Niemcy, by angażować księży obozowiczów do duszpasterstwa. Ilu tych uchodźców było, dokładnie nie wiadomo. Historycy przyj mują, że około dwa miliony dipisów (DP – Displace Person) – jeńców wojennych więzionych w obozach koncentracyjnych począwszy od września 1939, mężczyzn i kobiet – nie wróciło do Kraju po zakoń czeniu wojny. Rodziny ze wschodnich ziem (uciekinierzy przed armią sowiecką, ludność polska ze wschodnich województw), liczne większe i mniejsze oddziały wojska, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Wiel kiej Brytanii. Całe miasto Wilhelmshafen oficjalnie poddało się 1. Dy wizji. Burmistrz i żołnierze składali przysięgę przed polskimi oddzia łami. Zaraz po zawieszeniu broni biskup polowy Gawlina otrzymał od Piusa XII jurysdykcję nad Polakami i polskimi księżmi. Mógł więc posyłać księży do prawie wszystkich obozów. Tysiące ludzi trzeba było nakarmić i ubrać, na miarę skromnych możliwości organizować na uczanie i katechizację dzieci... Od maja do końca roku 1945 Biskup Po lowy odwiedził 83 obozy na terenie Europy Zachodniej. Alianckie dowództwo usiłowało przekonywać ludzi do powrotu na ziemie rodzinne. Bp Gawlina ustanowił we Frankfurcie kurię die cezjalną dla Polaków w Niemczech. W wyniku wojny Europa została podzielona na zachodnią i wschodnią. „Wielka trójka” podzieliła Polskę na połowę, oddając Rosji jej ziemie wschodnie. Z miejsca wprowadzo no w Polsce komunistyczne metody władzy: zsyłki, łapanki, aresztowa nia, łagry itd. Około półtora miliona ludności ze wschodniej Polski siłą przesiedlono na tzw. ziemie odzyskane, czyli poniemieckie. O zmusza Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY 339 nych siłą do przesiedlenia w PRL-u nie było wolno pisać. Teoretycz nie mogli oni podejmować pracę, ale Labor Exchange proponowały zatrudnienie w ramach EWG (Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej). Z czasem wielu, często ze słabą znajomością języka angielskiego, po za poznaniu się z warunkami mogło otrzymać lżejszą pracę. Zresztą rząd brytyjski (Ernest Bevin) uległ związkom zawodowym, zapewniającym, że Polacy będący w Labor Exchange, otrzymają pracę jako niewykwalifikowani robotnicy. Trwało to krótko, kilka miesięcy. Ale okazało się, że otworzyły się możliwości w studium wieczorowym, do którego przyjmowano w zależności od zdolności i wykształcenia. Po ukończeniu tego studium Polak mógł być przydzielony do prac biuro wych. Natomiast różne agencje rządowe w Stanach Zjednoczonych, re krutujące na emigrację do USA, preferowały niemieckich uchodźców. Emigracja polska z przełomu XIX i XX wieku znalazła się na naj niższym szczeblu brytyjskiej drabiny społecznej, ponieważ Polacy nie znali języka angielskiego i w większości nie mieli wyuczonego zawodu. Posyłano ich zatem do najtrudniejszych działów produkcji, wykonywali Archiwum pamięci W szkockim zamku, na klatce schodowej polskiego Szpitala Wojennego nr 1, w tle gen. Anders ogląda wnętrze budynku. Taymouth Castle, 1 kwietnia 1945 2014 tom V 340 Abp Szczepan Wesoły najtrudniejszą i najgorzej płatną pracę. Tworzyli tzw. getta społeczne. Budowali kościoły, wokół których rozwijało się życie towarzyskie i spo łeczne. Nie zakładali banków. W tym czasie w Ameryce rządzili tzw. WASP (White Anglo Saxon Protestant), negatywnie nastawieni do Kościoła katolickiego i do pol skiej społeczności. Amerykanie chętnie przyjmowali Niemców zna nych z „ordnungu” – dokładności i systematyczności. Polacy wkładali jednak wiele wysiłku w to, by ich dzieci otrzymały dobre wykształce nie. Utrzymywali parafialne szkoły podstawowe, także High Schools (szkoły średnie). Emigracja po II wojnie miała duży procent osób ze średnim wykształceniem. Polaków nie było komu bronić – wierna walce z komunizmem emigracja ideowa nie utrzymywała kontaktów z ambasadą PRL. W Stanach Zjednoczonych starsi kapłani i grupa osób świeckich, tzw. Polonusów, zorganizowała oficjalnie uznany Polski Komitet Emi gracyjny. Pierwszy prezes – ks. prałat Kowalczyk, który ten Komitet sponsorował, pochodził ze strefy okupacyjnej amerykańskiej. Były też inne inicjatywy... Biskup Gawlina organizował sieć duszpasterstwa, której przed wojną nie było (np. w Argentynie, Australii, Chile, RPA, Tanzanii czy w Szwe cji). Gdy po śmierci kardynała Hlonda bp Gawlina otrzymał nominację na protektora emigracji, centralny punkt koordynacyjny przeniósł do Rzymu, przy kościele św. Stanisława. Należało utworzyć w każdym kraju rektoraty Polskiej Misji Katolic kiej. Głównie w krajach europejskich i w tych krajach, w których przed wojną nie było rektoratów. Formalnie istniał jeden Rektorat w północ nej Francji, skupiającej kilkadziesiąt tysięcy polskiej emigracji znajdu jącej pracę w kopalniach węgla. Przedwojenna emigracja w północnych departamentach Francji związana była politycznie tylko z PPS (Polską Partią Socjalistyczną). Na tych terenach utworzone zostały takie struk tury duszpasterskie, jak: dekanaty, organizacje kapłanów itp. Bujnie rozwijało się życie organizacyjne i społeczne – wspomagały je w Sal laumines polskie nazaretanki. W Europie, zwłaszcza w Anglii, działał Instytut Polski Akcji Katolickiej (IPAK). Już w roku 1944 bp Gawlina pisał list do polskiej emigracji, inspirujący założenie Akcji Katolickiej. Dbał, by rozwijało się życie społeczne Polaków w Belgii. Po II wojnie władze komunistyczne werbowały emigrantów do powrotu do Polski. Zdecydowana większość przyjęła jednak postawę Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY Biskup Gawlina z okresu pobytu w Rzymie, październik 1945 341 Biskup Polowy w mundurze generalskim. Rzym, październik 1945 Polscy pielgrzymi z Londynu. Rzym, lipiec / sierpień 1950 2014 tom V 342 Abp Szczepan Wesoły niepodległościową. Biskup Gawlina odwiedzał te miejscowości, w któ rych zawiązały się skupiska polskie i omawiał możliwości polskiego duszpasterstwa z lokalnymi biskupami. Rodziły się zupełnie nowe potrzeby, np. w Argentynie, gdzie osiedliło się kilka tysięcy żołnierzy II Korpusu, żonatych z Włoszkami, którym rząd brytyjski wzbronił wjazdu do Anglii. W Brazylii, gdzie egzystowała już emigracja polska sprzed I wojny światowej, w prowincji Missiones, głównie w S. Paolo, osiedliło się wie lu dawnych żołnierzy II Korpusu. Wcześniejsza emigracja, rolnicza, nie przyjmowała nazwy „emigracja”, wolała określenie „kolonizatorzy”. Prawie sto tysięcy emigracji polskiej z Niemiec przyjęła Australia. Pierwsi księża, którzy przyjechali z tymi emigrantami, podawali się za robotników, gdyż tylko robotnicy mieli możliwość przekroczenia gra nic Australii. Wszystkie te emigracje wymagały opieki duszpasterskiej, a kapła nów brakowało. Jedną z cech charakterystycznych działalności bp. Gaw liny było to, że wszędzie, gdzie tylko mógł, zakładał seminaria. W ten sposób duże seminarium powstało w Paryżu, a w Rzymie – Papieskie Kolegium. Liczniejsze seminarium dla kleryków w wojsku polskim otworzył w Bejrucie. Pojedynczych kleryków umieszczał też w mniej szych seminariach w Szkocji, w Liverpool... W międzyczasie Jan XXIII powołał Sobór Powszechny, więc i spe cjalne komisje – antypraeparatorie, których zadaniem było opracowa nie zagadnień do przedyskutowania podczas obrad Soboru. Wśród nich była także komisja dotycząca spraw biskupów i zagadnień dusz pasterskich. Jej sekretarzem z woli Jana XXIII został abp Gawlina. Od wiedzając wiele państw, poznając różne struktury organizacyjne, zdo był znaczne doświadczenie. Ponadto był poliglotą – z łatwością władał językiem włoskim, francuskim, angielskim, niemieckim. No i swobod nie posługiwał się łacińskim. A łacina była językiem soborowej kores pondencji i w ogóle Soboru Watykańskiego II. Jak się później okazało, biskupi z tzw. trzeciego świata i większość młodych biskupów nie mia ła wprawy ani łatwości posługiwania się łaciną – mieli oni jednak księ dza z Kurii Rzymskiej pełniącego funkcje sekretarza i administratora. Przekazując sugestie dotyczące Soboru, wysyłali je do Komisji Sobo rowej. Abp Gawlina często sam tłumaczył i przesyłał teksty po łacinie, a prace prowadzące do Soboru trwały prawie trzy lata. Gorliwość duszpasterska ARCYBISKUPA JÓZEFA GAWLINY 343 Abp Józef Gawlina i ks. proboszcz Kazimierz Sołowiej podczas nabożeństwa w kościele pw. św. Andrzeja Boboli. Londyn, 11 czerwca 1962 Archiwum pamięci Podczas wystawy książek Veritasu. Od lewej: stoi tyłem rektor Polskiej Misji Katolickiej ks. Władysław Staniszewski, gen. Władysław Anders, abp Józef Gawlina, płk [?] Kosiba, ks. Kazimierz Sołowiej, NN, Wojciech Dłużewski. Londyn 1957 344 Abp Szczepan Wesoły Brał czynny udział w przygotowaniach emigracji do uroczystości Milenium. Organizował spotkania księży i omawiał z nimi możliwości upamiętnienia tysiąclecia chrześcijaństwa. Zmarł niespodziewanie 21 września 1964 w Rzymie. Miał przema wiać w Auli Soborowej. Biskupom świata zamierzał przypomnieć po stać i ciągle aktualne nauczanie Pawła Włodkowica (ok. 1370 – ok. 1435). Nie dane było Józefowi Gawlinie uczestniczenie w zakończeniu Soboru i w emigracyjnych obchodach Sacrum Poloniae Millennium. Prezentowane wyżej konferencyjne teksty ukazały się jako nadbitka – publika cja zmodyfikowana graficznie, uzupełniona wstępem pt. 50. Rocznica śmierci [...] pióra Rektora PMK ks. prałata Stefana Wylężka oraz Biogramem abp. Gawliny w opracowaniu Jadwigi Kowalskiej. Rok 2014 Krystyna ORŁOWICZ STOWARZYSZENIE „KRESY” WE FRANCJI Prezentacja konferencyjna Szanowni Państwo, mam zaszczyt uczestniczenia w tej niezwykłej konferencji* i bardzo serdecznie dziękuję organizatorom, a w szczegól ności Panom Andrzejowi Paluchowskiemu i Mariuszowi Olbromskie mu, za możliwość wzięcia udziału w tym zacnym zgromadzeniu. Jak w innych krajach, tak i we Francji polska diaspora jest liczna, w szczególności w regionie paryskim, w którym żyję już 40 lat. Tu założyłam rodzinę, tu urodziły się moje dwie córki. Wychowałam je w polsko-francuskiej dwukulturowości – w oparciu o wiedzę historycz ną i rodzinną. Przez 24 lata prowadziłam prywatną Wyższą Szkołę Językową akre dytowaną przy Akademii Paryskiej. Środki wypracowywane przez Szkołę w dużej mierze przekazywane były dla instytucji oświatowych na Wschodzie, kształcenie dzieci i młodzieży w polonijnych szkołach i ośrodkach kultury polskiej. Wielokrotnie byłam na dawnych, kreso wych terenach polskich, Białorusi, Litwie; dwukrotnie – na Ukrainie. Jak tylko to było możliwe, starłam się zachować rodzimą polskość, szerzyć ją w kręgach stowarzyszeń polonijnych, stwarzając – jak wspo mniałam – strukturę edukacyjną dla osób pochodzenia polskiego na pływających do Francji, szczególnie dla młodych przybywających w la tach dziewięćdziesiątych. Szkoła, którą założyłam, była ukierunkowana na kształcenie językowe przybyszy z Europy Środkowej i Wschodniej. Uczęszczało do niej również wielu chętnych z Ukrainy. Wspierani byli pomocą społeczną i administracyjną, zwłaszcza w okresie początkowe go pobytu, kiedy nie mieli środków na opłacenie kształcenia. Stowarzyszenie „Nazareth Famille” deklarowało się jako kulturalnooświatowe. W ramach upowszechniania polskiej kultury organizowa tom V 2014 tom V 346 Krystyna ORŁOWICZ liśmy więc spotkania, konferencje oraz wystawy pokazujące dorobek znakomitych pisarzy, malarzy, architektów, budowniczych, działaczy społecznych i innych zasłużonych dla kultury polskiej na Kresach Wschodnich. Wiedza o bogatej historii Polski, w jej znaczeniu kulturowym, roz ciągłości geograficznej i dokonaniach w tym zakresie na przestrzeni dziejów Europy jest obowiązkiem każdego Polaka w Kraju i na emi gracji. Tak też macierzyste, kulturalno-oświatowe Stowarzyszenie „Na zareth Famille”, założone w Paryżu, postawiło sobie za jedno z zadań przypominanie i utrzymanie więzi z tą częścią Narodu Polskiego i ziem polskich, które pozostały poza obecnymi granicami Rzeczypospolitej Polskiej. Od początku swojej działalności Stowarzyszenie „Nazareth Famille” utrzymuje łączność szczególnie z Rodakami na Białorusi, Litwie, Ukra inie i w Czechach, na Zaolziu. Liczne kuturalno-oświatowe spotkania międzynarodowe dają możność wymiany doświadczeń, uczestniczenia w wycieczkach i pielgrzymkach narodowych, zapewniają niesienie po mocy materialnej – są owocne dla obu stron. Trwająca nadal współpraca rozwija się w kierunku promocji kul tury, architektury i literatury kresowej, mimo że krzewienie wiedzy o polskich Kresach na gruncie paryskim nie jest łatwe. Prezentacji do konujemy w różnych formach: w postaci wystaw fotograficznych, pre lekcji, konferencji o tamtejszym folklorze, promocji książek mówiących o wartościach kultury pozostającej za wschodnią i południową granicą Polski, szczególnie tej z okresu II Rzeczypospolitej. Działalność pro mocyjna zgromadziła grono zainteresowanych, których sercu bliskie są utracone wartości miejsca urodzenia, dzieciństwa, dziedzictwa rodzin nego i kulturowego dorobku. Właśnie te nieformalne spotkania, na których przekazywaliśmy so bie własne przeżycia, pamiątki, literaturę kresową, relacje z podróży, stworzyły specyficzny klimat i podstawę do powstania samodzielnej organizacji. W wyniku licznych spotkań zebrała się grupa osób szczególnie związanych z kresową kulturą poprzez związki rodzinne, kulturowe i sentymentalne. Osoby te, żyjąc we Francji, zachowały głęboką więź z przeszłością własną oraz przodków i zapragnęły zgromadzić się w od dzielnym stowarzyszeniu. STOWARZYSZENIE „KRESY” WE FRANCJI 347 Informując o utworzeniu Stowarzyszenia „KRESY” w Paryżu, liczę na wsparcie chęcią współpracy, przynależnością do Stowarzyszenia i na wzbogacanie jego działalności członkowskim wkładem w każdej postaci. Aby przybliżyć Państwu zakres działalności naszego Stowarzysze nia, szczególnie w ostatnich sześciu latach jego istnienia, zarazem mo jej w nim prezesury, wymienię coroczne konferencje, na które zapra szani są wybitni prelegenci uniwersyteccy, historycy, pisarze z Polski w sposób interaktywny, pobudzający do żywej dyskusji, do prezentacji własnych poglądów i spostrzeżeń, a także do dzielenia się historią na szych kresowych rodzin i doświadczeniami życiowymi. Bo przecież aby dotrzeć do Francji z Kresów, trzeba odbyć długą drogę, pełną zawiłości i niespodzianek, ale też wielkich wartości za chowanych do końca życia przez naszych przodków i wyniesionych z rodzinnych domów kresowych przez ich potomków. Archiwum pamięci W maju 2007 powołane zostało Stowarzyszenie Kresowian we Fran cji. Wybrano Zarząd i pod nazwą Association des Polonais des Confins en France „KRESY” stowarzyszenie zarejestrowano oficjalnie w Prefek turze Policji w Paryżu w październiku 2008. Ma ono na celu: – podtrzymywanie i promocję kulturowego i historycznego dzie dzictwa Kresów polskich, – rozwijanie kontaktów z Polakami i organizacjami polonijnymi – kulturalnymi, charytatywnymi, działającymi na dawnych ziemiach Królestwa Polskiego, – organizowanie wystaw, kolokwiów, seminariów – spotkań po święconych historii i kulturze Kresów, – międzynarodową współpracę i wymianę w ramach rozwoju kre sowej kultury, – organizowanie wycieczek, wizyt historyczno-kulturalno-oświato wych na tych ziemiach, – organizowanie kolonii, towarzyskiej i turystycznej wymiany, piel grzymek narodowych, wieczornic kresowej kultury, – tworzenie, odnawianie i wyposażanie ośrodków kulturalnych i historycznych związanych z kulturą Kresów polskich, – publikowanie i udostępnianie dokumentów, książek, czasopism, płyt CD i DVD propagujących kulturę polskich Kresów. 2014 tom V 348 Krystyna ORŁOWICZ W oparciu o dorobek Stowarzyszenia kulturalno-oświatowego „Na zareth Famille” udało się nam zaprezentować w Paryżu 4 wystawy fo tograficzne, przygotowane przez pana Stanisława Wierzgonia z opol skiego oddziału Wspólnoty Polskiej. Wystawy dotyczące: architektury Wilna, Kresów jako ziemi wielu wyznań, pamiątek kultury polskiej na Kresach, tamtejszych śladów Jana III Sobieskiego. Dwukrotnie prezentowaliśmy wiedzę historyczną tej części Polski we francuskim, prestiżowym Międzynarodowym Liceum Montaigne w Paryżu na lekcjach historii dla młodzieży polonijnej sekcji polskiej. Wszystkie wystawy poprzedzone były solidnymi wykładami zwią zanymi tematycznie z częścią wizualną, dodatkowo oprawione insceni zacją teatralną lub poetycką. Prelegentami naszymi byli goście z Litwy, Białorusi, Ukrainy, a także profesorowie z Polski, którzy uzupełniali naszą wiedzę historyczną. Zaprosiliśmy również polskich poetów z Wil na oraz reprezentację organizacji polskiej z Kamieńca Podolskiego i ze Lwowa. Z Grodna zaś przybył Zarząd Polskiej Macierzy Szkol nej oraz 50 polskich nauczycieli, których – przy współpracy z warszaw skim oddziałem Wspólnoty Polskiej – gościliśmy we Francji ponad ty dzień. Utrzymując kontakty z Polską Macierzą Szkolną na Zaolziu, na Kresach Południowych, przyjęliśmy liczną grupę nauczycieli języka polskiego, historii i geografii Polski w celu zaznajomienia ich z naucza niem tych przedmiotów we Francji oraz zapoznania z kulturą i archi tekturą tego kraju. Podstawą istnienia Stowarzyszenia „Kresy” we Francji są obowiąz kowe, comiesięczne zebrania, poprzedzane przekazywaną członkom pisemną informacją programową o każdym spotkaniu. W ten sposób wszyscy zapoznają się z tematyką i aktualnościami, przygotowują wła sne wypowiedzi, ustosunkowują się do propozycji dalszej działalności. Dwa razy w roku, z okazji Bożego Narodzenia i Świąt Wielkanoc nych, spotykamy się świątecznie przy suto zastawionym stole, degustu jąc potrawy kresowe, czasem przyprawione francuskim akcentem kulinarnym. Na tych uroczystych zgromadzeniach gościmy naszych księży – opiekunów duchowych, oraz gości z innych stowarzyszeń. Inną formą naszej działalności jest uczestnictwo w różnych świę tach narodowych, uroczystych mszach św., udział w różnego rodzaju wydarzeniach kulturalnych ogólnopolonijnych organizowanych przez inne stowarzyszenia w Paryżu, jak również na północy Francji, gdzie od wielu lat współpracujemy z tamtejszą społecznością polonijną zgro madzoną wokół polskiej parafii św. Stanisława w Dourges. Braliśmy wielokrotnie udział w różnych uroczystościach związanych z promocją kultury polskiej na tamtym terenie i wspólnie urzeczywistniliśmy kil ka imprez promujących wiedzę historyczną o Kresach. W ubiegłym roku z inicjatywy naszego Stowarzyszenia został zre alizowany program „Integracja przez kuchnię – Smaki wileńskie” dla IV i V pokolenia Polonii w północnej Francji. Uroczysty obiad kreso wy przygotowany przez panie z rejonu wileńskiego degustowało ponad 200 osób. Impreza odbywała się w okresie przedwielkanocnym. Sprze dawane więc były wileńskie palmy wielkanocne, także inne rękodzieła regionalne. Owocem współpracy z tamtejszą społecznością polonijną są rów nież wspólne wyjazdy wycieczkowo-pielgrzymkowe. I tak w 2012 roku odwiedziliśmy Litwę, w okresie wakacyjnym trzy członkinie Stowa rzyszenia odbyły koleją transsyberyjską niezwykłą podróż na Syberię; przywiozły z niej bardzo ciekawe wrażenia, którymi dzieliły się pod czas zebrań. W 2013 nasza droga wiodła do Rzymu, Asyżu, Cascia i Monte Cassino, a w roku bieżącym – do Ziemi Świętej i ponownie na Litwę. Wcześniej były wycieczki po Francji i Belgii, gdzie odnajdywaliś my polskie pomniki historyczne. Wszystkie wspólne spotkania, wyjazdy, uczestnictwo w imprezach zacieśniają więzi między członkami Stowarzyszenia, promieniują ak cjami kulturalnymi na inne organizacje, budząc głębsze zainteresowa nie historią naszego kraju na przestrzeni dziejów. Ponieważ nie posiadamy własnego lokalu, korzystamy z gościnności pomieszczeń Stowarzyszenia Polskich Kombatantów we Francji. Wy kłady, konferencje oraz prelekcje dla szerokiej publiczności polonijnej odbywają się w prestiżowym Centrum Dialogu księży pallotynów, działającym w Paryżu od ponad 40 lat. Utrzymujemy także żywy kontakt z Polonią w Południowej Kali fornii, jak również przez wiele lat, aż do jej rozwiązania, z organizacją Pomoc Polakom na Wschodzie. Osobiście brałam pięciokrotnie udział w zebraniach i spotkaniach z tamtejszymi organizacjami oświatowokulturalnymi, z żyjącymi jeszcze Sybirakami, którzy są żywymi po mnikami naszej historii. Nabytą wiedzę, zapiski historyczne zdobyte podczas wymienionych wypraw, przekazujemy innym w trakcie spotkań, przydają się w dys 349 Archiwum pamięci STOWARZYSZENIE „KRESY” WE FRANCJI 350 Krystyna ORŁOWICZ kusjach podczas konferencji historycznych, np. w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Utrzymujemy kontakt z polonijnym wydawnictwem News of Polo nia w Los Angeles. Drukujemy tam artykuły pokonferencyjne lub po wyjazdowe. Ukazują się one w „Głosie Katolickim” – tygodniku Pol skiej Misji Katolickiej we Francji, również w „Kurierze Wileńskim”. W roku 2014 powstała nasza strona internetowa (www.kresyenfrance. wix.com/kresy), którą ciągle uzupełniamy. Jeszcze raz dziękuję za możliwość uczestniczenia w tym wspania łym spotkaniu, z którego wykładowe materiały oraz zdobyta literatura przekazane zostaną członkom Stowarzyszenia „Kresy” w Paryżu. Wierzę, że nawiązane tu interesujące kontakty naukowe i osobiste zaowocują dalszym rozwojem działalności naszego Stowarzyszenia, a zdobyta w Krzemieńcu wiedza historyczna, dokumentacja literacka i fotograficzna wzbogaci nasze następne spotkania i pobudzi do dal szych inicjatyw. * Doroczne spotkanie polsko-ukraińskie w Krzemieńcu na temat „Dialog dwóch kul tur”, wrzesień 2014. Rok 2014 KONFERENCJE 2014 Marcin NABOŻNY ISTOTA I METODOLOGIA BADAŃ NAD POLONIĄ I DUSZPASTERSTWEM POLONIJNYM Migracja jest zjawiskiem od wieków wpisanym w dzieje Polski. Z różnych przyczyn rzesze rodaków opuszczały ojczyznę, m.in. w poszukiwaniu lepszych warunków egzystencji. Dzieje polskiej emigracji i Polonii nigdy nie były obojęt ne Kościołowi. Za migrantami wyruszają duszpasterze, którzy otaczają opieką emigrantów we wszystkich miejscach ich osiedlenia. Losy Polonii i Polaków za granicą są też tematem ciągłej refleksji. Zajmują cy się problemem od roku 1972 Ośrodek Badań nad Polonią i Duszpasterstwem Polonijnym Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II zorganizo wał 7 maja 2014 (w gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej) konferencję naukową „W kręgu badań nad Polonią i Duszpasterstwem Polonijnym. Istota i metodo logia badań”. Konferencja przebiegała w czterech sesjach. Podczas pierwszej (pod kierow nictwem ks. dr. Romana Nira) ks. prof. Edward Walewander (KUL) porównał dawne i obecne aspekty badań nad Polonią. Następnie prof. Krystyna Romani szyn (Uniwersytet Jagielloński) omówiła dorobek i nowe wyzwania metodolo gii badań migracyjnych. Wskazała, że dotychczas badania Polonii w przewadze koncentrowały się na zagadnieniach historycznych, natomiast nowszą emigra cję interesują również problemy socjologiczne badane metodą internetową. tom V 2013 tom IV 352 Marcin NABOŻNY Ks. dr Adam Romejko (Uniwersytet Gdański) na przykładzie Wielkiej Bry tanii prezentował teorię mimetyczną badań polonijnych. Mottem referatu czy niąc słowa René Girarda: „Ludzkie zachowanie jest determinowane nie przez to, co się właściwie stało, ale [przez] interpretację tego, co się stało” (Rzeczy ukryte od założenia świata), przybliżył zebranym tego francusko-amerykań skiego – ur. 1923 w Awinionie – historyka, literaturoznawcę, antropologa, twórcę interdyscyplinarnej teorii mimetycznej. Ks. Romejko wskazał autorów zajmujących się twórczością Girarda, skupiając uwagę na dwóch tematach: „Po lonia brytyjska w świetle teorii mimetycznej” oraz „Teoria mimetyczna a inne społeczności emigranckie”. W ramach pierwszego, biorąc pod uwagę 11 powie ści oraz 9 filmów o Polakach w Wielkiej Brytanii, podjął zagadnienie: „Powieść i film a mimetyczny ogląd społeczności polskiej w Wielkiej Brytanii”. Wątek grupował wg kluczy: Polska „macocha”, brytyjska „ziemia obiecana”, polska sieć społeczna, „stara” i „nowa” emigracja, przyjaźń i zmysłowość jako droga wejścia w społeczność brytyjską, stereotyp Polski i Polaków. Następnie skupił się na mimetycznej interpretacji życia politycznego Polaków w Wielkiej Bryta nii, rozpatrując kręgi tematyczne: „ofiara” jako czynnik budujący i integrujący społeczność polską, od przeciętności do heroizmu – mitologizowanie społecz ności polonijnej, walka o przywództwo w środowiskach polonijnych, stereotyp obrazu Polaków w brytyjskim przekazie medialnym, serial Londyńczycy (sezon 1 i 2) jako wydarzenie polityczne. Definicję duszpasterstwa polonijnego sformułował w swym wykładzie ks. dr hab. Józef Szymański z Włocławka. Wskazał on na biblijne źródło emigra cyjnego duszpasterstwa, jego normy prawne, nakaz zawarty m.in. w dokumen tach Soboru Laterańskiego IV z roku 1215, w Kodeksie Prawa Kanonicznego z 1917 (kanon 216) – tam o parafii personalnej dla emigrantów. Przypomniał, że temat ten był poruszany na Soborze Watykańskim II, przez papieży Piusa XII i Pawła VI, Stolicę Apostolską, jak również twórców Kodeksu Prawa Ka nonicznego z roku 1983, w którym znajdują się m.in. normy prawne dotyczące parafii personalnych dla emigracji. Istotną rolę w kształtowaniu duszpaster stwa emigracyjnego odegrały też orędzia papieskie na Światowy Dzień Mi granta i Uchodźcy. Ks. Roman Nir (Instytut Historii i Archiwistyki Polonijnej w Chicago) przedstawił inicjatywy badawcze i wydawnicze Stowarzyszenia Naukowego „Polska w Świecie”. Misją działającego od 2002 roku Stowarzyszenia jest rekon strukcja ciągle nie w pełni zbadanej najnowszej historii Polski i emigracji oraz wspieranie współpracy środowisk naukowych w kraju i na obczyźnie. Owocem tej działalności są: czasopismo „Przegląd Polsko-Polonijny” (od 2011), konfe rencje oraz wiele publikacji, takich jak: Polski misjonarz na argentyńskiej ziemi, W nieustannej trosce o polską diasporę, Studia z dziejów harcerstwa na obczyźnie (dostępne online). Mgr Sylwia Patyra-Pytka (KUL) zapoznała słuchaczy z problemami i per spektywami współpracy Biblioteki Uniwersyteckiej KUL z Polonią. Wymie niając płaszczyzny tej współpracy, dokonała ogólnej charakterystyki kontak tów sprzyjających dotychczasowym układom, powiększaniu księgozbiorów i pozyskiwaniu nowych obszarów współpracy. Dr Bartosz Walicki (dyrektor Biblioteki Publicznej Miasta i Gminy w Soko łowie Małopolskim) prezentował Sanktuarium Matki Bożej Królowej Świata – Opiekunki Ludzkich Dróg jako miejsce modlitwy i refleksji naukowej nad Polonią. Obszar sokołowski od dawna był terenem intensywnej emigracji. Re ferent zaznaczył, że z historią słynącego łaskami Sanktuarium wiązane są wy niki naukowych osiągnięć środowiska sokołowskiego. Drugiej sesji przewodniczył prof. Tomasz Panfil. Ks. prof. Dominik Za miatały CMF (Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie) mówił o duszpasterstwie polonijnym w latach 1945-1989 w dokumentach Urzędu ds. Wyznań zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych (AAN). Pod kreślał konieczność w badaniach nad duszpasterstwem polonijnym odniesień do dokumentów znajdujących się w Archiwum Akt Nowych w Warszawie, gdzie przechowywane są bogate zbiory archiwalne Urzędu ds. Wyznań – or ganu administracji państwowej podległego premierowi i rządowi, który reali zował zadania Urzędu Bezpieczeństwa. Kadrę tego urzędu zasilali byli klery cy, eks-księża i eks-zakonnicy. Urząd powstał w kwietniu 1950 roku. Składał się z trzech sekcji: ogólnej, Kościoła katolickiego i innych wyznań. Pod koniec lat 50. powołany został wydział ds. zakonów, który zajmował się działalnością polonijną. Zainteresowanie tą tematyką rozwijało się w latach 1950-1963/64, 1964-‑1980. Ks. profesor dokonał też ogólnej charakterystyki dokumentów AAN, wskazując na potrzeby i problemy ośrodków polonijnych, na relacje Urzędu ds. Wyznań z ambasadorami innych krajów oraz innymi organami władzy państwowej. Zdaniem autora referatu z dokumentów tych jasno wyni ka, że władze starały się wykorzystać polskie duszpasterstwo emigracyjne do swoich celów, dlatego np. organizowały konferencje osób udających się do pra cy na misjach. Ks. dr Wiesław Wójcik TChr (dyrektor Instytutu Duszpasterstwa Emigra cyjnego im. Kard. Augusta Hlonda w Poznaniu) dał wykład na temat nowej fali emigracji polskiej w Unii Europejskiej. Jako krajowy moderator ruchu emigra cyjnego w Polsce, posiadając bogate doświadczenie, przybliżył statystyki do tyczące polskich środowisk emigracyjnych, także niosących posługę duchową duszpasterzy. W świecie pracuje zatem dla rodaków ponad 5 tys. polskich du chownych. W Europie Zachodniej w 1250 kościołach odprawiane są msze św. w języku polskim. Mimo że skala duszpasterstwa emigracyjnego jest imponu jąca, zasmuca fakt, że w polskojęzycznym duszpasterstwie poza granicami kra ju uczestniczy tylko około 7% Polaków. W ramach konferencji wykład Kronika parafialna jako źródło do dziejów emigracji (na przykładzie Osieka Jasielskiego) wygłosił ks. dr Sławomir Zych (KUL), wskazując nowe obszary badań emigracyjnych i źródło inspiracji do prowadzenia tych badań – księgi metrykalne. 353 KONFERENCJE 2013 ISTOTA I METODOLOGIA BADAŃ NAD POLONIĄ 2014 tom V 354 Marcin NABOŻNY Kolejny referat, dra Pawła Janowskiego (KUL), dotyczył czasopism polonij nych jako źródła historycznego. Analiza zawartych na ich łamach treści powin na pomóc w realizacji podjętych tematów, jak również wskazać nowe obszary zainteresowań i odpowiednią dla nich literaturę. Problematyka polonijna w Encyklopedii katolickiej była tematem wystą pienia dr. Edwarda Gigilewicza (KUL), który zapoznał zebranych z dotyczącą Polonii terminologią zawartą w słownikach i encyklopediach. Pojawiła się ona w okresie międzywojennym w Encyklopedii Powszechnej Wydawnictwa Guten berga – terminem „Polonia zagraniczna”. W encyklopediach powojennych nie ma hasła „Polonia”. Zaczęto go używać w latach 70. XX wieku (np. Słownik PWN, 1978). W Encyklopedii katolickiej, która miała być uzupełnieniem ha seł z Wielkiej encyklopedii powszechnej, od samego początku obecny był temat duszpasterstwa polonijnego, które przedstawiano przy okazji opracowywania haseł dotyczących poszczególnych krajów, zgromadzeń zakonnych. Hasło „Po lonia” znajduje się w tomie wydanym w roku 2011; znajdziemy tam informacje na temat m.in. polonijnych czasopism i parafii, Polskich Misji Katolickich... W kolejnym przedłożeniu – Problematyka badań naukowych podejmowanych na łamach „Studiów Polonijnych”, dr Witalij Rosowski (KUL) przybliżył zebranym historię powstania i funkcjonowania „Studiów Polonijnych” uka zujących się od 1976 roku (jak dotąd – 34 tomy). Profil czasopisma obejmuje historię i czasy współczesne, zwłaszcza okres po wstąpieniu Polski do Unii Eu ropejskiej (rok 2004). W piśmie opublikowano już ponad 320 artykułów, 250 recenzji, omówień i ponad 100 jednostek materiałów archiwalnych – dokumen tów związanych z życiem Polaków poza granicami ojczyzny. Zgodnie z profi lem działalności Ośrodka Badań nad Polonią i Duszpasterstwem Polonijnym KUL przeważają w „Studiach [...]” zagadnienia duszpasterstwa polonijnego. Od lat 90. XX w. rozpatrywana jest w piśmie także tematyka wschodnia. Istotne miejsce zajmuje bibliografia polonijna. Ostatnie numery dostępne są online. W wykładzie Polonia w sieci Weronika Gigilewicz (KUL) poddała analizie to aktualne zagadnienie, zwłaszcza Polonii na portalach społecznościowych. „Polonia w sieci” to jakość powstała pod wpływem nowych technologii, któ re zmieniają myślenie i funkcjonowanie wielu użytkowników, zwłaszcza mło dych. Tworzy się w związku z tym tzw. społeczeństwo sieci. Internet, osłabiając „więzi” międzyludzkie, dostarcza informacji i otwiera przed człowiekiem nowe możliwości. Warto więc poddawać te zjawiska refleksji naukowej. Autorka sku piła uwagę na portalu społecznościowym, jakim jest Facebook. Wyłoniła z nie go 27 profili, które stały się tematyczną podstawą referatu; jako klucz wyboru profili posłużyły dostępne informacje, takie jak: status, cel profilu, częstotli wość aktualizacji. Jej zdaniem obecność w sieci niekiedy zaprzecza funkcjonu jącym definicjom Polonii. Referentka dokonała podziału wyselekcjonowanych profili wg grupy docelowej (terytorium, zasięg), wg celu (integracja, wsparcie, podtrzymywanie poczucia polskości, kontakt z rodakami, informowanie o Po lonii, kraju zamieszkania) i zawartości stron. Zdaniem referentki strony te pod trzymują poczucie polskości. Jednocześnie dzięki zaistnieniu Polaków i Polonii w sieci, ich rzeczywistość wymyka się dawnym i obiegowym opiniom. Trzecia sesja, prowadzona przez ks. prof. Józefa Wołczańskiego, była okazją do wysłuchania wykładu prof. Andrzeja Chodubskiego (Uniwersytet Gdański) o badaniach nad Polonią na Kaukazie. Autor przypomniał, że od wieków korze nie polskości, słowiaństwa wiązane są z Kaukazem (m.in. przez Mickiewicza), także jako miejscem zesłań. Zachowało się około 50 pamiętników opisujących ten region. Pierwszymi podróżnikami po Kaukazie byli Polacy – wybudowali tam 40 świątyń. Autor podkreślał zasługi Katolickiego Uniwersytetu Lubel skiego oraz Uniwersytetu Papieskiego w Krakowie w utrwalaniu i pogłębianiu badań o Kaukazie. Postulował większe zainteresowanie Polonią mieszkającą w Gruzji i Azerbejdżanie. W kolejnym wystąpieniu ks. dr Roman Nir zapoznał słuchaczy z dokumen tacją źródłową do dziejów parafii polonijnych w archiwach amerykańskich. Ks. Nir od wielu lat prowadzi kwerendę w archiwach Stanów Zjednoczonych. Stąd też jego przedłożenie poza wartością merytoryczną było swoistym świa dectwem poszukiwań w tych archiwach. Mgr Daniel Kiper (KUL) zaprezentował analizę statystyczną polskiego czasopiśmiennictwa w Stanach Zjednoczonych przełomu XIX i XX wieku. Od ok. połowy XIX wieku do roku 1918 wydano tam 427 pism. W tym czasie Sta ny Zjednoczone zamieszkiwało ok. 2 milionów osób pochodzenia polskiego. Najwięcej pism polskich wydawano w Chicago (107), w Nowym Jorku, Buffa lo, Milwaukee. Jeśli chodzi o częstotliwość ukazywania, to wśród omawianych czasopism odnotowano 307 tygodników, 30 dzienników. 67 miesięczników, 12 dwutygodników, 1 półrocznik. Referat prof. Jacka Knopka (Uniwersytet Mikołaja Kopernika) na temat dia spory polskiej i duszpasterstwa polonijnego w Afryce przedstawił słabo znaną sytuację Polaków na tym kontynencie. Autor zaznaczył, że pierwsze jednostko we kontakty Polaków z Afryką miały miejsce już w średniowieczu, a ich zwarte grupy docierały tam w XIX i XX wieku. W latach 40. XX wieku największy napływ Polaków na Czarny Ląd związany był z przybyciem żołnierzy Andersa wraz z rodzinami. W koloniach brytyjskich utworzono dla nich 25 obozów, a po II wojnie światowej zostali ewakuowani na Wyspy Brytyjskie. Jednak część z nich zdecydowała się pozostać w Afryce. Polska nie miała stosunków dyplomatycznych z RPA – utrzymywała je za pośrednictwem Wielkiej Bryta nii. Owocem współpracy były m.in. pobyty i studia Afrykańczyków w Polsce i małżeństwa mieszane. Duszpasterstwo polonijne w Afryce, zwłaszcza w Pół nocnej, napotyka duże problemy. Polska Misja Katolicka funkcjonuje jedynie w RPA. Dr Jerzy Kuzicki (Uniwersytet Rzeszowski) prezentował wyniki wielolet nich badań z zakresu specyfiki badań nad duchowieństwem Wielkiej Emigra cji w latach 1831-1863. Wystąpienie oparł na charakterystyce księży, docelo wych krajów i źródeł do zagadnienia. W ramach Wielkiej Emigracji najwięcej 355 KONFERENCJE 2014 ISTOTA I METODOLOGIA BADAŃ NAD POLONIĄ 2014 tom V 356 Marcin NABOŻNY duchownych udało się do Francji i Anglii. W każdym z tych krajów panowała odmienna sytuacja społeczno-polityczna. Zróżnicowana literatura przedmiotu wymagała zastosowania różnych metod badawczych. Materiały archiwalne do opracowywania zagadnienia znajdują się m.in.: w Archiwum Watykańskim, Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej, archiwum prywatnym Piusa IX, ak tach nuncjatury wiedeńskiej i paryskiej; w archiwum zmartwychwstańców w Rzymie. Podczas czwartej sesji refleksją objęty został stan badań nad dziejami Pol skiej Misji Katolickiej we Francji. Początki tamtejszego duszpasterstwa pol skiego przedstawił o. dr Marian Brudzisz CSsR z Krakowa. Jako oficjalną datę założenia Polskiej Misji Katolickiej we Francji – najstarszej ze wszystkich tego rodzaju instytucji – przyjmuje się 19 czerwca 1922. Duszpasterstwo polskie we Francji funkcjonowało jednak od czasów powstania listopadowego. Kształcenie księży polskich w wiedeńskich instytutach teologicznych i na Uniwersytecie Wiedeńskim w XIX i na początku XX wieku oraz posługa księ ży na rzecz Polonii – to tematy przedłożenia krakowskiego historyka ks. prof. Stanisława Piecha (Uniwersytet Papieski Jana Pawła II), który rozpoczął od stwierdzenia, że władze austriackie przywiązywały znaczną wagę do odpo wiedniego kształcenia i wychowania duchowieństwa. W stolicy monarchii tworzono specjalne seminaria duchowne. Kształcono w nich kleryków z róż nych diecezji państwa Habsburgów. Funkcjonowały więc: Królewskie Grecko katolickie Seminarium Duchowne, zwane Barbareum (1775-1784), Wiedeński Konwikt Miejski (1802-1884) i Greckokatolickie Seminarium Centralne (1852‑1983). Przez ponad sto lat (1816-1919) działał Wyższy Instytut Kształcenia Księży Diecezjalnych, zwany Augustineum, a następnie Frintaneum. Wszyst kie te instytucje, zdaniem ks. Piecha, formowały duchowieństwo w ideologii państwowej. Po ich ukończeniu księża pełnili ważne funkcje w strukturach ko ścielnych Galicji. Autor zidentyfikował 1350 księży diecezji galicyjskich. Wśród nich było 23 późniejszych biskupów, 170 profesorów i wykładowców oraz 620 księży zajmujących się duszpasterstwem parafialnym. Jeśli chodzi o posługę duszpasterską księży studentów w środowisku polonijnym w Wiedniu, autor zaznaczył, że początkowo proszono ich przede wszystkim o głoszenie kazań w Wielkim Poście, potem także w niedziele i święta. Po powstaniu listopado wym domagano się stałego duszpasterstwa. Dr Irena Wodzianowska (KUL) mówiła o źródłach archiwalnych do dzie jów Rzymskokatolickiej Akademii Duchownej w Petersburgu, przeniesionej tam w 1847 roku z Wilna. Podobnie jak wiedeńskie ośrodki, o czym mówił autor poprzedniego wystąpienia, Akademia Duchowna w Petersburgu miała wychowywać do pełnienia wyższych stanowisk państwowych. Istniała 76 lat. Łącznie przez ten okres studiowało w niej 1300 kleryków, z których większość stanowili Polacy. Obowiązki wykładowców pełniło ponad 100 osób. Materia ły do dziejów tej instytucji (ponad 2 tys. jednostek archiwalnych) znajdują się w Centralnym Archiwum Państwowym w Petersburgu. Ks. prof. J. Wołczański (Uniwersytet Papieski Jana Pawła II w Krakowie) przedstawił referat Specyfika badań i źródła do dziejów duszpasterstwa Kościoła rzymskokatolickiego po 1945 r. na dawnych Kresach Południowo-Wschodnich Rzeczpospolitej. Autor, znawca wschodnich tematów, przybliżył zebranym mało znaną sprawę powoływania następców abpa Baziaka po 1946, aż do 1991 roku, kiedy to nastąpiło reaktywowanie struktur Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie. Wskazał na instytucje gromadzące archiwalia, jak również na wiele prywatnych zasobów, które niestety często ulegają rozproszeniu bądź bezpow rotnemu zniszczeniu. Działalność salezjanów na terenach byłego ZSRR po roku 1945 była tema tem wykładu ks. prof. Waldemara Witolda Żurka SDB (KUL). Dowiedzieliśmy się, że salezjanie od 116 lat pracują na ziemiach wschodnich. Po 1945 pozostało na tamtych terenach (zwłaszcza na Wileńszczyźnie) dziewięciu członków zgro madzenia. Dotąd, z powodu utrudnionego kontaktu, nie było dużego zaintere sowania ich historią. Obecnie salezjanie pracują na Litwie, Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii, Kazachstanie i Gruzji, prowadząc około 30 placówek. Ks. dr Stanisław Tylus SAC (Wyższe Seminarium Duchowne Stowarzysze nia Apostolstwa Katolickiego w Ołtarzewie) ukazał działalność pallotynów na rzecz Polonii. Pallotyni zawsze kładli nacisk na działalność wśród emigracji, do lat 30. XX wieku prowadzili ją przede wszystkim na terenach Francji i Uru gwaju. Stan badań w tym zakresie ocenił jako niezadowalający. Dr Robert Zapart (Uniwersytet Rzeszowski) referował status Biskupa Polo wego Wojska Polskiego Józefa Gawliny i jego relacje z władzami RP na uchodź stwie w latach 1939-1945. Dla autora inspiracją do zajęcia się problemem była prowadzona na łamach „Kroniki Paryskiej” polemika prof. Tadeusza Wyrwy (1926-2010) z abp. Szczepanem Wesołym na temat napięć pomiędzy Gawli ną a Sikorskim. Referent podkreślał ważność archiwaliów znajdujących się w Londynie, zalecając konfrontowanie ich z materiałami z innych źródeł. Do pełnego ukazania tematu brakuje źródeł sowieckich i brytyjskich. Pewne jest, że Gawlina był biskupem personalnym o dużych prerogatywach określonych po konkordacie z 1925 roku; papież rozszerzył jego jurysdykcję na wszystkich Polaków poza granicami kraju. Ostatni referat, prof. Tomasza Panfila, dotyczył źródeł zagranicznych do duszpasterskiej posługi ks. gen. Witolda Kiedrowskiego (1912-2012) – uczest nika bitwy nad Bzurą, ranny pod Kutnem; współtwórcy państwa podziemne go, trzykrotnie przez Niemców aresztowany i torturowany. Przebywał w kilku koncentracyjnych obozach, skąd czterokrotnie uciekał. Zgłosił się do bp. Gaw liny, działał na południu Niemiec, a w 1947 trafił do Paryża. Zachowane po nim materiały są rozproszone, część znajduje się w Paryżu, część w Pelplinie. Ks. gen. W. Kiedrowski to postać zasługująca na całościowe opracowanie bio graficzne. Podczas konferencji medalem koronacyjnym Matki Bożej z Sokołowa z roku 2013 oraz pamiątkowym dyplomem za działalność na rzecz Polonii odznacze 357 KONFERENCJE 2014 ISTOTA I METODOLOGIA BADAŃ NAD POLONIĄ 358 Marcin NABOŻNY ni zostali: dr Anna Łucka, ks. dr Roman Nir, prof. Krystyna Romaniszyn, prof. Andrzej Chodubski, ks. prof. Waldemar Żurek SDB, ks. prof. Józef Szymański, prof. Jacek Knopek, redakcja Instytutu Leksykografii KUL, ks. prof. Józef Woł czański, ks. prof. Edward Walewander. Konferencja przebiegała pod patronatem honorowym: metropolity przemys kiego abp. Józefa Michalika, bp. Wiesława Lechowicza – przewodniczącego Komisji KEP ds. Polonii i Polaków za Granicą, delegata KEP ds. Duszpaster stwa Emigracji Polskiej, ks. infułata Stanisława Jeża – Rektora Polskiej Misji Katolickiej we Francji, oraz Instytutu Leksykografii KUL i Biblioteki Uniwer syteckiej KUL. Rok 2014 Janusz PASTERSKI V ŚWIATOWY KONGRES NAUKI POLSKIEJ W dniach 20-23 czerwca 2014 odbył się w Warszawie V Światowy Kongres Nauki Polskiej (Fifth World Congress of Polish Studies), zorganizowany przez Polski Instytut Naukowy w Ameryce (Polish Institute of Arts and Sciences in America, PIASA) – organizację naukowo-kulturalną, istniejącą od roku 1942, skupiającą badaczy i ekspertów z wielu dziedzin nauki, a także twórców sztuki. PIASA stawia sobie za cel integrowanie i prezentowanie osiągnięć nauki pol skiej w Ameryce, równocześnie dba o wzmacnianie i poszerzanie relacji pol sko-amerykańskich. Ostatnie konferencje PIASA organizowane były w Bosto nie (2012) i Waszyngtonie (2013). W Polsce poprzedni kongres PIASA odbył się w roku 2000 w Krakowie. Tegoroczny kongres, którego współorganizatorami były również Uniwer sytet Warszawski, Polish American Historical Association, Muzeum Historii Polski, Instytut Pamięci Narodowej oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, zgromadził ponad dwustu naukowców ze Stanów Zjednoczonych, Polski i jedenastu krajów europejskich. Obrady plenarne pod hasłem „An Apprecia tion of Jan Karski”, poświęcone zostały słynnemu kurierowi polskiego państwa podziemnego, a później profesorowi nauk politycznych Uniwersytetu George town w Waszyngtonie. W roli prelegentów wystąpili: Robert Kostro (Muzeum Historii Polski), Andrzej Żbikowski (Uniwersytet Warszawski), Wojciech Bia łożyt (Fundacja Edukacyjna Jana Karskiego) i Sławomir Dębski (Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia). Obok sesji plenarnej odbyło się 48 sesji tematycznych, dotyczących polskiej i amerykańskiej historii, ekonomii, polityki, medycyny, fizyki, religii, socjologii, sztuki i literatury. W tym multidyscyplinarnym kongresie kilka spotkań poświęconych zo stało literaturze. Ujęto je w cykle: „Crossing Borders” (Przekraczanie granic), „Literature Across Borders” (Literatura ponad granicami) oraz „Polscy pisarze w Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej. Najnowsze badania” (sesja w języku polskim). W czasie spotkań w ramach pierwszego cyklu przedmio tem zainteresowania stała się twórczość Witolda Gombrowicza, analizowana podczas panelu „The Transnationalism of Witold Gombrowicz” (Daniel Bal tom V 2014 tom V 360 Janusz PASTERSKI derston, Łukasz Tischner, Tul`si Bhambry) oraz „Witold Gombrowicz`s Kro nos” (Jerzy Jarzębski, George Zbigniew Gasyna, Aleksander Fiut, Małgorzata Smorąg-Goldberg). W cyklu spotkań pod hasłem „Literature Across Borders” poruszono wiele różnych tematów, a wzięli w nich udział: Silvia G. Dapia (Two Ways of Thinking About Crime: Gombrowicz`s „A Premeditated Crime” and Borges`s „Emma Zunz”), Adam Kozaczka (Noble Virtues and Warlike Masculinities: The Shared Language of Polish and Scottish Literary Nostalgia in the Long Nineteenth Century), Christine Kenison (Borderland or Promised Land: a Comparative Analysis of Gustav Freytag`s „Soll und Haben” and Władysław Reymont`s „Ziemia obiecana”) i Krystyna Illakowicz (Miss America Goes Shopping: Perceptions of American Women in Poland in the 1920s and the 1930s). Stosunkowo najobszerniejszy był cykl spotkań badaczy zatytułowany „Polscy pisarze w Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej. Najnowsze badania”. Objął on trzy sesje, podczas których wystąpili naukowcy z polskich uniwersy tetów. W sesji pierwszej wyniki swoich badań zaprezentowali: Wojciech Ligę za (Szkicowanie Ameryki Północnej w utworach polskich emigrantów), Wacław Lewandowski (Ameryka Kazimierza Wierzyńskiego), Józef Olejniczak (Józef Wittlin w nielubianym mieście) i Beata Dorosz (Jan Wolny – nieznany pisarz polityczny w „Tygodniku Polskim” Jana Lechonia 1945-1947). W sesji drugiej udział wzięli: Ewa Kołodziejczyk (Czesław Miłosz w Biuletynie „Poland of Today” 1946-1950), Aleksander Madyda (Najnowsze badania życia i twórczości Zygmunta Haupta – tendencje i postulaty), Grażyna Kubica-Heller (Proza etno graficzna Alicji Iwańskiej) i Alicja Szałagan („American Dream”. Maria Kuncewiczowa w Stanach Zjednoczonych). Wreszcie w sesji trzeciej z referatami wystąpili: Janusz Pasterski (Problem dwukulturowości w poezji Andrzeja Buszy i Bogdana Czaykowskiego), Jolanta Pasterska (Zakorzenienie w pamięci. Przypadek Floriana Śmiei) oraz Grażyna Borkowska (O twórczości Anny Frajlich). Kilka wystąpień poświęconych literaturze znalazło się również w innych panelach tematycznych. W sesji „Trajectories of Seeing and Belonging: U.S. and Poland” (Trajektorie postrzegania i przynależności) referaty wygłosili: Nadine Schwakopf (Alea iacta Est, Or: How Poetry Takes Place. Constellations of Signs in Stanisław Dróźdż`s Works), Diana Lech (Rebellion and the Inescapability of Form: Gombrowicz`s Ivona and Mrożek`s Tango). W sesji „Between Inclusion and Exclusion: Excess, Transgression, and Recycling” (Między włączeniem a wykluczeniem: nadmiar, transgresja i recykling) wystąpili: Łukasz Siciński (Between Language and Reality: Rubbish in Miron Białoszewski`s Prose) i Łukasz Wodzyński (Liquid Borders: Modernity and the Rise of the New Woman in Stefan Żeromski`s „A Story of Sin”). Zagraniczni uczestnicy kongresu mogli także skorzystać z możliwości zwie dzenia Warszawy, a szczególnie Muzeum Historii Żydów Polskich, Starego Mia sta, Centrum Nauki Kopernik, pałacu w Wilanowie czy Zamku Królewskiego. Na zakończenie zjazdu zorganizowane zostało spotkanie z Leszkiem Balcero wiczem, byłym wicepremierem i prezesem Narodowego Banku Polskiego. V ŚWIATOWY KONGRES NAUKI POLSKIEJ V Światowy Kongres Nauki Polskiej w Warszawie był prawdziwym wyda rzeniem naukowym, cenną okazją do dyskusji i wymiany doświadczeń bada czy z różnych krajów. Jego ważną częścią była refleksja nad literaturą polską i sytuacją pisarzy, zwłaszcza na emigracji. Następny doroczny kongres PIASA odbędzie się w czerwcu 2015 w kanadyjskim Toronto. 361 Rok 2014 tom V Dobrosława PLATT XXXVI SESJA STAŁEJ KONFERENCJI MUZEÓW, ARCHIWÓW I BIBLIOTEK POLSKICH NA ZACHODZIE 17–21 września 2014 Już po raz trzydziesty szósty spotkali się przedstawiciele polskich placówek przechowujących dziedzictwo narodowe na Zachodzie, tym razem w auli Jana Pawła II przy polskim kościele św. Stanisława (via delle Boteghe Oscure 15) w Rzymie. Sesję MAB zorganizowały cztery instytucje mające swoje siedziby w Wiecz nym Mieście: Kościół i Hospicjum św. Stanisława, Fundacja Jana Pawła II – Ośrodek Dokumentacji Pontyfikatu, Fundacja Rzymska Margrabiny J.S. Umias towskiej i Papieski Instytut Studiów Kościelnych. Miejsce, w którym odbywała się Sesja, miało specjalne znaczenie. Kościół i Hospicjum św. Stanisława w Rzymie, położone w centralnym punkcie miasta, niedaleko Piazza Venetia, zostały przyjęte do Stałej Konferencji dopiero w roku 2011. Członkowie Konferencji po raz pierwszy więc mieli okazję poznać tę naj starszą poza krajem polską instytucję i jej historię. Kardynał Stanisław Hozjusz, pełniąc funkcję wielkiego penitencjarza w Rzy mie, zatroszczył się o godne miejsce dla polskich pielgrzymów, w którym mo gliby się zatrzymać, uzyskując duchowe i materialne wsparcie. Papież Grze gorz XIII wyznaczył na ten cel zniszczony kościół św. Salvatore, a jego remont i przebudowę kardynał Hozjusz rozpoczął natychmiast po przejęciu w 1578 roku. Świątynia, konsekrowana w 1591, otrzymała wezwanie św. Stanisława. Fundatorami przedsięwzięcia byli królowa Anna Jagiellonka i jej mąż, król Ste fan Batory, a także rody magnackie. Odtąd instytucja ta uczestniczyła w wyda rzeniach historycznych kraju, także najbardziej dramatycznych, kiedy Polska znalazła się pod zaborami. Po zajęciu Rzymu przez Napoleona hospicjum zaję ło jego wojsko, a po roku 1815 car, jako król Polski, zajął je na potrzeby Rosjan, natomiast kościół św. Stanisława przemienił w prawosławną cerkiew. Admini strator carski sprzedał niemal wszystkie przedmioty historyczne i artystyczne, pozostawiając jedynie niewiele cennych dzieł. W 1920 roku obiekt stał się po nownie własnością narodu polskiego, pod kuratelą arcybiskupa krakowskiego, z nominalną administracyjną zależnością od kurii rzymskiej. Po wielokrotnych remontach w miejscu hospicjum pojawił się znakomity hotel – Hosianum Palace, w którym ulokowani zostali uczestnicy omawianej Sesji MAB. Odnowiony kościół służy nie tylko pielgrzymom – mieści się przy nim również Centralny Ośrodek Duszpasterstwa Emigracji. O historii i zabytkach kościoła św. Stanisława opowiadał jego były rektor ks. abp Szczepan Wesoły. Ks. prałat Jan Główczyk, administrator Kościoła i Hospicjum św. Stanisła wa, zadbał zarówno o konserwację dzieł sztuki (obrazy Siemiradzkiego, Styki, portret Jana III Sobieskiego, monstrancja ufundowana przez ks. Józefa Ponia towskiego), jak i o uporządkowanie oraz konserwację archiwów (m.in. bulla o erekcji kościoła i hospicjum z 1578 roku). Jak się okazało, w archiwum tym znajdują się także materiały i pamiątki związane z 2. Korpusem, o czym mówił ks. Główczyk, wygłaszając referat Dokumenty i pamiątki po 2. Korpusie w Archiwum i Kościele św. Stanisława w Rzymie. Temat, wokół którego koncentrowała się treść referatów tej Konferencji, dotyczył bowiem 2. Korpusu. Ten właśnie temat, zgłoszony został podczas ob rad poprzedniej Stałej Konferencji w Budapeszcie, kiedy dowiedzieliśmy się, że z okazji 70. rocznicy bitwy na Monte Cassino powstanie tam, po wielu latach starań, centrum informacyjne. Odwiedzający to miejsce, a także klasztor bene dyktynów, obcokrajowcy na ogół nie wiedzieli, jakie są przyczyny stworzenia tak wielkiego cmentarza w tym właśnie miejscu i dlaczego ginęli tu Polacy. Do piero 70. rocznica tragicznej bitwy skutecznie wpłynęła na ulokowanie – w nie wielkim co prawda budynku przy wejściu na cmentarz – stałej wystawy, która ostatecznie otrzymała nazwę: Muzeum Pamięci 2. Korpusu Polskiego. Architektoniczną koncepcję Muzeum przygotował pan Pietro Rogacień, syn uczestnika bitwy o Monte Cassino. W pawilonie o kształcie rotundy, zbudowa nej z lokalnego kamienia, mieści się wystawa multimedialna, która ilustruje deportacje Polaków na Syberię, powstanie Armii gen. Andersa i jej drogę przez Bliski Wschód do Włoch, kampanię włoską i losy żołnierzy po wojnie. Scena riusz tej wystawy napisali prof. Krystyna Jaworska i Paolo Morawski. Podczas sesji prof. Krystyna Jaworska, wygłaszając referat Koncepcja i cele wystawy przy Polskim Cmentarzu Wojennym na Monte Cassino, przygotowywała uczestni ków do następnego dnia, podczas którego zwiedzaliśmy Muzeum Pamięci na Monte Cassino. Zwiedzanie tego Muzeum, oddanie hołdu żołnierzom poległym w bitwie o Monte Cassino i msza św. odprawiana na cmentarzu stanowiły niezwykły i bardzo ważny, choć ostatni, punkt programu Sesji. Każda Sesja Stałej Konferencji podzielona jest na dwie części: otwartą i za mkniętą. W „otwartej” części uczestniczą nie tylko członkowie Konferencji, ale także zaproszeni goście, reprezentujący instytucje z Polski – nie tylko biblioteki i ar chiwa, ale także urzędy i ministerstwa, z którymi współpracują polskie insty tucje na Zachodzie. 363 KONFERENCJE 2014 XXXVI SESJA STAŁEJ KONFERENCJI MAB 2014 tom V 364 Dobrosława PLATT W pierwszej części pierwszego dnia Sesji (18 września) zgromadzonych w Auli Jana Pawła II witali: ks. abp Szczepan Wesoły, Wojciech Ponikiewski, ambasador RP przy Kwirynale, także inicjator powstania Muzeum Pamięci Piotr Nowina-Konopka, ambasador RP przy Watykanie. Jacek Miler, dyrektor Departamentu ds. Polskiego Dziedzictwa Kulturowe go za Granicą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Joanna Kozińska-Frybes, zastępca dyrektora Departamentu Współpracy z Polonią i Polakami za Granicą Ministerstwa Spraw Zagranicznych, informowali o for mach współpracy tych departamentów z polskimi placówkami kulturalnymi za granicą. Natomiast o współpracy merytorycznej mówili: dr Tomasz Makow ski, dyrektor Biblioteki Narodowej w Warszawie, Ryszard Wojtkowski, zastęp ca Naczelnego Dyrektora Archiwów Państwowych, oraz Andrzej Pieczunko, zastępca dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej. Inauguracyjny referat Jan Paweł II a Monte Cassino wygłosił ks. dr Andrzej Dobrzyński, dyrektor Ośrodka Dokumentacji Pontyfikatu Jana Pawła II. Następnego dnia (19 września) referaty wygłaszali przedstawiciele różnych instytucji polskich na Zachodzie. Porannej części drugiego dnia Sesji przewodniczyła Anna Buchman, dy rektor Muzeum Polskiego w Rapperswilu. Wystąpienia prelegentów koncentro wały się wokół osób związanych z 2. Korpusem: Ewa Jędruch (Instytut Józefa Piłsudskiego w Ameryce) mówiła o Bronisławie Wysłouchowej, Głównej Inspektor PSK na Środkowym Wschodzie i we Włoszech; Henryk Mittelstadt (Bibliote ka Polska im. Ignacego Domeyki, Buenos Aires) prezentował referat Ksiądz Jan Malinowski – dzielny kapłan 2. Korpusu, wykonawca krucjaty o wolność Polski; Dobrosława Platt (Biblioteka Polska POSK w Londynie) – Włodzimierz Kołtonowski, nieznany artysta Andersa; Witold Zahorski (Biblioteka Polska w Pary żu) – Wokół śmierci gen. Władysława Andersa. Jeszcze w tej części Sesji problematykę ogólną w swych referatach podej mowali: Jan Andrzej Konopka (Muzeum im. T. Kościuszki w Solurze) – Ignacy Jan Paderewski w polskich sprawach wojskowych (I i II wojna światowa), Euge nia Maresch (Studium Polski Podziemnej) – 2. Korpus – machinacje polityczne i gotowość do boju. Część popołudniowa, której przewodniczył prof. Stanisław Latek (Polski In stytut Naukowy w Kanadzie i Biblioteka im. Wandy Stachiewicz w Montrealu), w całości niemal poświęcona była problematyce archiwów 2. Korpusu. Teofil Lachowicz (Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce, Nowy Jork) przedstawił Działania Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce na rzecz zachowania dziedzictwa 2. Korpusu Polskiego gen. W. Andersa; Anna Buchman opisała Dokumenty byłych żołnierzy 2 Korpusu w archiwum Muzeum Polskiego w Rapperswilu; ks. Hieronim Fokciński (Papieski Instytut Stu diów Kościelnych w Rzymie) wygłosił referat Materiały do dziejów 2. Korpusu w PISE; przedmiotem rozważań Stanisława Morawskiego (Fundacja Rzym XXXVI SESJA STAŁEJ KONFERENCJI MAB 365 ska Margrabiny J.S. Umiastowskiej) była Tematyka związana z 2. Korpusem w działalności Fundacji. Natomiast Losy polskich zwycięzców spod Monte Cassino w realiach powojennych przedstawiła Jadwiga Kowalska (Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie). Rzymskiej Sesji MAB towarzyszyła wystawa 2. Korpus gen. W. Andersa: his toria i pamięć, przygotowana przez ks. Hieronima Fokcińskiego. Część „zamknięta” każdej sesji pozwala członkom Stałej Konferencji we własnym gronie omawiać sprawy związane z instytucjami, które reprezentu ją, a także sprawy Konferencji oraz ustalać miejsce i tematykę kolejnych posie dzeń. Na ogół treść rozważań tych posiedzeń nie jest przekazywana szerszemu gremium. Jednak już na Sesji w Budapeszcie pojawiła się potrzeba ich jawności. W Rzymie kontynuowany był bowiem temat listu członków Stałej Konferencji do Wicemarszałek Senatu Marii Pańczyk-Pozdziej, która uczestniczyła w bu dapeszteńskiej Sesji i wysłuchała wówczas zastrzeżeń przedstawicieli instytucji członkowskich co do sposobów dofinansowywania instytucji przechowujących dziedzictwo narodowe na Zachodzie. Zgodnie z obowiązującymi w Polsce przepisami instytucje zarejestrowa ne poza granicami kraju mogą starać się o dofinansowanie swych projektów tylko poprzez instytucje zarejestrowane w Polsce. Dla muzeów, bibliotek i ar chiwów polskich zarejestrowanych na Zachodzie jest to oczywiste utrudnienie. Odpowiednie instytucje w kraju nie zawsze mogą występować o dofinansowa nie naszych przedsięwzięć, ponieważ inne przepisy ograniczają te możliwości. Oznacza to, że nasze starania o realizację niektórych projektów trwają czasem latami i nie przynoszą żadnego efektu. Już więc na Sesji w Budapeszcie wystą piliśmy do Senatu RP z następującym postulatem, który został sformułowany w liście do Pani Wicemarszałek Senatu RP z 16 września 2013: Senat RP wystąpi z inicjatywą ustawodawczą, której istotą będzie zmiana obowiązu jącej ustawy o finansach publicznych w takim zakresie, aby instytucje, zarejestrowane poza granicami Rzeczypospolitej Polskiej, zajmujące się gromadzeniem, przechowywa niem, zachowaniem i udostępnianiem zbiorów, tworzących zasób dziedzictwa narodowe go, mogły otrzymać dotację na pokrycie części ich działalności bezpośrednio od Ministra właściwego do spraw kultury i dziedzictwa narodowego. W moim przekonaniu, w związku z przedstawionymi powyżej możliwościami wsparcia przez MKiDN instytucji emigracyjnych, jak również w odniesieniu do postula tu przekazanego przez Panią Dobrosławę Platt, Dyrektor Biblioteki Polskiej w Londynie, zgłoszone dezyderaty wymagają zmiany ustawy o finansach publicznych. Konieczne są zatem w pierwszym rzędzie konsultacje tych propozycji z Ministerstwem Finansów, które dysponuje decydującym głosem w tej sprawie. KONFERENCJE 2014 Pismo to Pani Wicemarszałek skierowała do zaopiniowania przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego. (Tego się nie spodziewaliśmy, wydawało się nam bowiem, że opinię w tej sprawie powinien wydać minister finansów.) Mi nister Bogdan Zdrojewski odpowiedział: 366 Dobrosława PLATT Na Sesji rzymskiej podsumowaliśmy więc te nasze starania i – upoważnio na przez członków MAB – przygotowałam w imieniu MAB kolejne pismo do Pani Wicemarszałek, z datą 22 września 2014, zaakceptowane przez wszystkich obecnych na Sesji przedstawicieli instytucji członkowskich i kończące się sfor mułowaniem: Oczekujemy, że obchodząca w tym roku jubileusz 25-lecia wolna Rzeczpospolita, zechce wreszcie rozwiązać problem pomijania w przepisach dot. finansów publicznych instytucji emigracyjnych, chroniących Jej dziedzictwo narodowe przez cały okres ogra niczeń narzuconych zniewolonemu państwu. Ponownie więc zwracamy się z prośbą o rozpoczęcie przez Senat RP działań umoż liwiających legalne dofinansowywanie tych instytucji dla dobra utrzymywania dziedzic twa narodowego, zgromadzonego poza granicami Kraju, w należytej kondycji. Jak się później dowiedzieliśmy, pismo to zostało przekazane do zaopinio wania przez Ministerstwo Finansów, ale nie otrzymaliśmy jeszcze odpowiedzi. Sesja rzymska zakończyła się ustaleniem przyszłorocznego miejsca Konfe rencji. Odbędzie się ona w Muzeum Polskim w Rapperswilu. Będzie to prawdo podobnie ostatnie posiedzenie na zamku, w którym Muzeum Polskie istniało od 1870 roku. Zrujnowany wówczas zamek wyremontował i wydzierżawił na pomieszczenie pamiątek historycznych i dzieł sztuki hrabia Władysław Plater. Decyzją gminy Jona-Rapperswil do roku 2017 Muzeum musi zamek opuścić. Rok 2014 Marek PACUKIEWICZ POLSKIE ZMAGANIA Z CONRADEM Kraków jest jednym z najważniejszych miejsc na mapie opisującej nie tylko biografię, ale i tożsamość kulturową Josepha Conrada. To tutaj w 1869 roku przybył przyszły autor Lorda Jima wraz z ojcem, Apollem Korzeniowskim, ma jąc za sobą gehennę zesłania i śmierć matki. To właśnie tutaj umarł i pochowa ny został ojciec Conrada, a jego pogrzeb przerodził się w ogromną patriotycz ną manifestację. Ostatecznie Kraków stał się bramą wiodącą pisarza w szeroki świat, ale też miejscem, do którego powrócił po latach, w roku 1914, w przeded niu I wojny światowej, stając twarzą w twarz z własną przeszłością. Kraków jest zatem nie tylko punktem na Conradowskiej mapie, ale też węzłem łączącym zróżnicowane i liczne wątki biografii pisarza. W pewnym sensie Kraków po dziś dzień pełni rolę klucza otwierającego dostęp do ukrytych aspektów men talności pisarza: czasami z patriotyczną atmosferą ówczesnego Krakowa łączy się decyzję Conrada o wyjeździe; w tym kontekście do roli symbolu urasta po grzeb ojca pisarza, który tak sugestywnie przedstawił Jan Lechoń w wierszu Na śmierć Conrada. Nie sposób zatem wyobrazić sobie lepszego kontekstu dla konferencji na te mat „Polskie zmagania z Conradem” niż Kraków właśnie. Sam pisarz uczynił go sceną swoich zmagań z tożsamością w słynnym szkicu Z powrotem w Polsce. Miasto to wydało również wielu wybitnych polskich conradystów. Jednak nie tylko chwalebna „conradowska” przeszłość predestynuje Kraków do pełnienia honorów. Decyduje o tym również teraźniejszość, dynamicznie projektowana przez „Conradianum” – Ośrodek dokumentacji i badania twórczości Josepha Conrada. Ponieważ to właśnie „Conradianum” we współpracy z Polskim To warzystwem Conradowskim zorganizowało krakowską konferencję, warto po święcić mu kilka słów. Zob. Zdzisław Najder, Życie Josepha Conrada-Korzeniowskiego, Gaudium, Lu blin 2006, t. 1, rozdz. I, oraz Grzegorz Zych, Miejsca związane z Conradem w Krakowie (1869-1874, 1914), http://www.conradianum.polonistyka.uj.edu.pl/index016.html (dostęp: 19.11.2014). tom V 368 Marek PACUKIEWICZ 2014 tom V Ośrodek dokumentacji i badania twórczości Josepha Conrada powstał zimą 2006 roku na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego z inicja tywy prof. Zdzisława Najdera, prezesa Polskiego Towarzystwa Conradowskie go; funkcję kierownika Ośrodka powierzono prof. Jolancie Dudek, która pełni ją do dzisiaj. Już w 2007 roku Ośrodek zorganizował dużą międzynarodową konferencję pt. „The Reception of the Workof Joseph Conrad – Readers Real and Implied” w 150. rocznicę urodzin Konrada Korzeniowskiego. Jak czytamy na stronie internetowej „Conradianum”, „Celem Ośrodka J. C. jest kształcenie przyszłych znawców twórczości pisarza oraz promocja polskich studiów nad Conradem w łączności z wysokiej klasy specjalista mi z całego świata”. Z zadań tych wywiązuje się „Conradianum” doskonale, o czym świadczy duża liczba odwiedzających Ośrodek oraz regularne spotka nia conradystów, polskich i zagranicznych, którzy prezentują i omawiają swoje najnowsze projekty badawcze. Ośrodek przyciąga badaczy także swoimi zbio rami: znaleźć tu można zarówno bardzo duży księgozbiór zawierający polskie i zagraniczne opracowania na temat Conrada, jak również conradiana przeka zane przez prof. Najdera, wśród których znajdują się np. materiały wykorzysta ne do przygotowania słynnej biografii pisarza. Ponadto „Conradianum” wy daje rocznik w języku angielskim pt. „Yearbook of Conrad Studies (Poland)”, w którym można znaleźć najnowsze teksty polskich i zagranicznych badaczy i zaznajomić się z najważniejszymi prądami conradystyki. Co więcej, od roku 2011 w Ośrodku mieści się siedziba Polskiego Towarzystwa Conradowskiego. Można zatem powiedzieć, że Kraków jest obecnie centrum polskiej conrady styki. Warto wspomnieć o jeszcze jednym fakcie łączącym Ośrodek z krakowską pamięcią o Conradzie. Otóż, jak wskazał Stefan Zabierowski, w budynku Po lonistyki UJ przy Grodzkiej 64, przy tzw. Arsenale, gdzie obecnie mieści się „Conradianum”, niegdyś urzędował gen. Karol Kuk, który w roku 1914 wydał zezwolenie na wyjazd Josepha Conrada z rodziną do Wiednia, kiedy wybuch I wojny światowej zaskoczył ich w czasie wizyty w Polsce. Funkcja Ośrodka, jaką jest przybliżenie światowej conradystyce polskich kontekstów określają cych twórczość pisarza, koresponduje z tym wydarzeniem Nie dziwi zatem, że organizowana przez Ośrodek w daniach 28-29 wrześ nia 2014 roku konferencja „Polskie zmagania z Conradem” została wpisana Warto odwiedzić stronę internetową „Conradianum”: http://www.conradianum. polonistyka.uj.edu.pl/. Można tam znaleźć nie tylko informacje dotyczące samego Ośrod ka, ale też bieżące wiadomości na temat działalności Polskiego Towarzystwa Conradow skiego, jak również najważniejsze fakty z życia i twórczości Josepha Conrada. Jolanta Dudek, Garść informacji o Ośrodku dokumentacji i badania twórczości Josepha Conrada, http://www.conradianum.polonistyka.uj.edu.pl/index011.html (dostęp: 19.11.2014). Stefan Zabierowski, Conrad-Korzeniowski i „Arsenał”, http://www.conradianum.po lonistyka.uj.edu.pl/index011.html (dostęp: 19.11.2014). w program obchodów jubileuszu 650-lecia Uniwersytetu Jagiellońskiego, ani fakt, że odbywała się ona w szacownych murach Collegium Maius, w Sali im. Michała Bobrzyńskiego. Miejsce to jest nie tylko prestiżowe, ale i symbolicz ne. Otóż właśnie tutaj, sto lat wcześniej, Joseph Conrad oglądał zdeponowane w Bibliotece Jagiellońskiej rękopisy swojego ojca. Tak więc kiedy conradyści mieli okazję pochylić się w czasie obrad nad problemem tożsamości pisarza, historia niejako zatoczyła koło. Konferencja udowodniła, że rozważania nad polskim zapleczem i tożsa mością Conrada mogą inspirować do wieloaspektowych badań nad jego twór czością. W dalszym ciągu nie zawsze dobrze rozpoznany polski kontekst do określa i konkretyzuje najistotniejsze wątki badawcze conradystyki, dopisując do nich nowy, kulturowy wymiar. Świadczy o tym niezwykle zróżnicowany program konferencji. W pierwszej kolejności należy wspomnieć o referatach bezpośrednio podej mujących problem polskości Conrada i polskiej tradycji conradystycznej. Przede wszystkim zamykający obrady szkic historyczny autorstwa prof. Stefana Zabie rowskiego (Uniwersytet Śląski) pt. Był jednym z nas. Polska recepcja twórczości Josepha Conrada uznać można za swoiste kompendium polskiej conradystki. Autor przedstawił kolejne pokolenia conradystów polskich w szerokim, histo ryczno-kulturowym kontekście, wskazując, które wątki conradowskie i w ja kim czasie padały na grunt polskiej tradycji. Z kolei dr Joanna Skolik (Uniwer sytet Opolski) w szkicu Conrad under Polish Eyes, or is Conrad still „one of us”?, prezentując historię swoistej „legendy Conrada” w literaturze i krytyce polskiej, zadała ważne, tytułowe pytanie o to, czy Conrad jest wciąż w Polsce obecny. Niestety, biorąc pod uwagę kolejne cięcia w szkolnych zestawach lektur, można mieć obawy co do dalszej obecności Conrada w szerszym obiegu. Swego czasu na zebraniu Polskiego Towarzystwa Conradowskiego prof. Najder ubolewał, że Conrad jest stale obecny na łamach prasy francuskiej, gdzie przywoływany jest w kontekście omówień najnowszych wydarzeń politycznych w skali globalnej, tymczasem w Polsce nawiązania takie pojawiają się rzadko, a jeśli już, to jedy nie w kontekście odległej przeszłości. Krakowska konferencja napawa jednak optymizmem i wiarą, że Conrad wciąż jest jednym z nas, a jego twórczość ko responduje i wpływa na nasze myślenie również współcześnie; często nawet nie wiedząc o tym, „myślimy Conradem”, podejmując te same wzory kulturowe, które ukształtowały również pisarza. W poczet tekstów dotyczących polskiej conradystyki należy zaliczyć rów nież otwierający konferencję referat dr Agnieszki Adamowicz-Pośpiech (Uni wersytet Śląski) Conrad’s Visit to Cracow under Polish Eyes. Autorka w niety powy sposób, bo przez pryzmat polskich tłumaczeń Conrada, prezentuje jego obecność w Polsce. W tym przypadku badaczka zwróciła uwagę uczestników konferencji na pierwsze tłumaczenie tekstu Poland Revisited z 1924 roku. Oka zuje się, że tłumacząc ów tekst – opublikowany w specjalnym, przygotowanym po śmierci pisarza numerze „Wiadomości Literackich” – Bronisława Neufel 369 KONFERENCJE 2014 POLSKIE ZMAGANIA Z CONRADEM 2014 tom V 370 Marek PACUKIEWICZ dówna nie tylko dokonała skrótów, ale też zogniskowała swoją uwagę na samej tylko wizycie w Krakowie (świadczy o tym tytuł: Conrad w Krakowie w 1914); wszystko po to, aby ukazać pisarza przede wszystkim jako Polaka (choć w jego tekście można znaleźć również fragmenty rozliczeniowe). Z kolei Karola Za górska nie pominęła wyrażanych przez Conrada obaw związanych z wizytą w kraju, ale również w jej tłumaczeniu (Podróż do Polski, „Tygodnik Powszech ny” 1951) tekst został skrócony. Referat dr Adamowicz-Pospiech uzmysłowił słuchaczom, że proces przekładu jest zawsze mocno zakorzeniony w kontek ście kulturowym, zatem dokonuje również uzgodnienia sensów pomiędzy czę sto zróżnicowanymi wzorami kulturowymi. Warto podkreślić, że autorka już od dawna z imponującą precyzją bada polskie tłumaczenia Conrada, aby poka zać, w jaki sposób Polacy przeglądają się w lustrze jego twórczości, które wątki i sensy są przez tłumaczy eksponowane, a które, z racji odmienności angielskiej tradycji literackiej, całkowicie pomijane. Kolejną grupę referatów stanowią szkice poświęcone analizie koligacji i nawiązań pomiędzy twórczością i światopoglądem Conrada a twórczością wybranych polskich autorów. Prof. Anna Szczepan-Wojnarska (Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego) zaprezentowała referat „There is a ray of sun in whatever he says”: Hope management in Conrad’s prose according to Rafał Blüth’s interpretation, z kolei prof. Wiesław Ratajczak (Uniwersytet Adama Mickiewicza) przedstawił szkic Leszek Prorok wśród sukcesorów Conrada. Po staci Rafała Marcelego Blütha i Leszka Proroka wpisują się w tradycję poszu kiwania wątków religijnych i metafizycznych w twórczości pisarza; w związku z tym prof. Szczepan-Wojnarska zwróciła uwagę na personalistyczny kontekst odczytań Conrada, natomiast prof. Ratajczak – na filozofię dialogu. Z obydwu referatów wyłoniła się niejako „jasna strona Conrada”, a wątek „metafizyczny”, który niejednokrotnie zastanawiał conradystów, nie tylko wpisany został przez autorów w szeroki kontekst filozoficzny, ale też, dzięki osadzeniu w kontekście polskiej krytyki literackiej, oglądany oczami konkretnych badaczy i twórców, nabrał wyrazistości. Dla przeciwwagi dr Grażyna Branny w trakcie dyskusji przypomniała o roli ironii conradowskiej, która nie zawsze, jej zdaniem, była uwzględniana przez „poważną” polską krytykę. Z kolei dr Karol Samsel (Uniwersytet Warszawski) oraz piszący te słowa przywołali w kontekście twórczości Conrada dwie, na pozór zupełnie odmien ne, postaci – Stanisława Lema oraz Jana Józefa Szczepańskiego – jednak w oby dwu przypadkach osią rozważań stała się kwestia wartości i słynnej deklaracji „oddawania wierności widzialnemu światu”. Karol Samsel w szkicu Conrad Stanisława Lema. Trudne powinowactwa z wyboru pokazał m.in., jak odmien Autorka niedawno opublikowała niezwykłą pracę, która zainteresuje zarówno czy telnika zafascynowanego Conradem, jak i interesującego się problematyką tłumaczenio wą: Agnieszka Adamowicz-Pośpiech, Seria w przekładzie. Polskie warianty prozy Josepha Conrada, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2013. ną lekcję wyciągnęli Lem i Szczepański z twórczości Conrada. O ile Lem po stulował być może ostrożniejszą, bardziej zracjonalizowaną etykę człowieka uniwersalnego, o tyle propozycja Szczepańskiego zogniskowana była na czło wieku kontekstualnym, tym samym ten pierwszy prezentuje postawę rozumie jącą, drugi bardziej zaangażowaną, a przez to być może bardziej „irracjonalną”. Z kolei piszący te słowa w szkicu Wspinaczka z Conradem. Wątki alpinistyczne w twórczości Jana Józefa Szczepańskiego przedstawił analogie pomiędzy etyką conradowską a alpinistyczną oraz, w oparciu o zmianę modelu doświadczenia pomiędzy XIX i XX wiekiem, zwrócił uwagę na różnice w sposobie kreowania krajobrazu przez obydwu pisarzy. Na uwagę zasługują również referaty stanowiące analizę konkretnych utworów Conrada lub prezentację szerszych problemów jego twórczości. Prof. Andrzej Juszczyk (Uniwersytet Jagielloński) zaprezentował referat Między porządkiem a anarchią – utopijne elementy w powieściach politycznych Josepha Conrada. Centrum swoich rozważań uczynił słynną powieść Nostromo, wskazując nie tylko wyraźne nawiązania do utopii Tomasza Moore’a w sferze ideologicznej, ale też, jak na płaszczyźnie symbolicznej skonstruowana jest w powieści „utopijna” przestrzeń Sulaco. Z kolei mgr Monika Malessa-Dro homirecka, obecny kustosz „Conradianum”, przedstawiła szkic Obraz kobiet w prozie Conrada – historia Winnie Verloc, starając się „wydobyć z mroku” roz liczne konteksty określające funkcje kobiet w prozie Conrada – począwszy od ról społecznych, poprzez współczesne wzorce zachowań, na dyskursie nauko wym skończywszy. Oba referaty pokazują, jak blisko problemów nowoczesnej Europy lokuje się twórczość Conrada i jak precyzyjnie je odzwierciedla. Mgr Agata Kowol (Uniwersytet Jagielloński) w szkicu „Oh, I hope he won’t talk!” – Confronting the Other in „Amy Foster” zebrała wszystkie najważniejsze chyba wątki określające kulturową inność w noweli Conrada, która powszech nie uznawana jest za najwyrazistsze świadectwo bolesnego doświadczania obcości przez pisarza. Autorka przypomniała, że obraz kulturowej obcości kształtowany jest nie tylko w sposób dyskursywny, ale też w oparciu o kultu rowe różnice proksemiczne – zwłaszcza polscy conradyści dostrzegają analogię pomiędzy Yankiem Gooralem a pisarzem, którego akcent, gest, podstawowe modele zachowań „zdradzały” do końca życia. Natomiast mgr Katarzyna Koć ma (również UJ) przedstawiła przetworzenia Jądra ciemności we współczesnej literaturze popularnej; co ciekawe, fabułę tę szczególnie upodobała sobie litera tura science-fiction. W podobnym kręgu analiz sytuują się referaty zaprezentowane przez gości z zagranicy. Prof. Margreta Grigorova z Bułgarii (Uniwersytet św. Cyryla i Me todego) przedstawiła szkic Joseph Conrad w tekstowym i filmowym zwierciadle „Życia Pi” i „Wszystko stracone”. Autorkę interesowały nie tylko bezpośrednie nawiązania, ale też, szerzej, sposoby przetworzenia stosunku do żywiołu i na tury; prof. Grigorova zwróciła uwagę na analogie w prezentowaniu morza oraz fakt, że w twórczości Conrada prawie nigdy nie spotykamy obrazu zwierząt. 371 KONFERENCJE 2014 POLSKIE ZMAGANIA Z CONRADEM 372 Marek PACUKIEWICZ Prof. Olena Tkachuk z Ukrainy (Uniwersytet im. Tarasa Szewczenki) zaprezen towała referat The concept of the gentleman in the works of Joseph Conrad, wpi sując szlacheckość pisarza w szeroki, europejski kontekst. Wreszcie dr Brendan Kavanagh (Uniwersytet Cambridge) przedstawił bardzo ciekawy referat Invigorating electric belts: The Ghosting of Vibration in „The Secret Agent”, w którym zanalizował powieść Tajny agent w kontekście teorii termodynamiki i infor macji, wskazując na wibracje głosu jako jeden z istotnych, pozadyskursywnych elementów kształtujących model świata i komunikacji w tej powieści. Podsumowując, konferencja przyniosła wiele niezwykle interesujących ar tykułów poruszających znane i mniej znane wątki twórczości Josepha Conrada. Co ważne, większość artykułów skojarzyła te problemy z polskim kontekstem biografii Conrada oraz z głównymi wątkami polskiej conradystyki. Wydaje mi się, że ten kontekst towarzyszył nam przez cały czas, także podczas zwiedza nia Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Collegium Maius, jak również w trakcie uroczystego bankietu w Grand Hotelu – tym samym, w którym sto lat temu zatrzymał się pisarz. Niewątpliwie Conrad był z nami – i jest jednym z nas. Rok 2014 Grzegorz BĄK POETA POLSKI I MADRYCKI W dniach 15-16 października 2014 na Uniwersytecie Complutense w Ma drycie odbyła się konferencja naukowa „Józef Łobodowski (1909-1988): poeta polski i madrycki” / „Józef Łobodowski (1909-1988): un poeta polaco y madri leńo”, zorganizowana przez Instytut Filologii Romańskiej, Filologii Słowiań skiej i Językoznawstwa Ogólnego madryckiego uniwersytetu we współpracy z Instytutem Kultury Polskiej w Madrycie i pod patronatem Ambasady Rze czypospolitej Polskiej w Królestwie Hiszpanii. W roku 2006 ten sam Instytut zorganizował seminarium pod tytułem „Jó zef Łobodowski i Jerzy Giedroyc: madrycka »Polonia« i paryska »Kultura«”. Wspomniane spotkanie inicjowano w ramach obchodów roku Jerzego Gie droycia. Madrycka polonistyka wspierała też inne działania służące przypo mnieniu i upamiętnieniu wielkiego polskiego poety, który połowę swego życia spędził w stolicy Hiszpanii. Wspólnie z Polsko-Hiszpańskim Stowarzyszeniem Kulturalnym „Forum” poloniści poświęcili wieczór Józefowi Łobodowskiemu w madryckiej Ambasadzie RP i przyczynili się do odsłonięcia tablicy pamiąt kowej w barze „Anjupe” (ul. Gaztambide 59, Madryt), w którym poeta tworzył swoje dzieła. W konferencji „Józef Łobodowski (1909-1988): poeta polski i madrycki” uczestniczyli badacze polscy i hiszpańscy. Sympozjum zostało zainaugurowane przez Ambasadora RP w Madrycie – Tomasza Arabskiego i przez prof. Grzego rza Bąka – koordynatora Filologii Słowiańskiej na Uniwersytecie Complutense. Niestety, w inauguracji nie mógł wziąć udziału prof. Fernando Presa, dyrektor Instytutu, osoba niezwykle zasłużona dla rozwoju studiów polonistycznych w Hiszpanii. W pierwszym dniu konferencji uczestniczył Piotr Potocki, ostatni delegat w Madrycie Rządu RP na uchodźstwie w Londynie. Wykład inauguracyjny Poezja Józefa Łobodowskiego wygłosił prof. Wojciech Ligęza z Uniwersytetu Jagiellońskiego, jeden z najwybitniejszych znawców lite ratury emigracyjnej i twórczości bohatera spotkania. Jego wypowiedź – przed stawiająca najważniejsze tematy i cechy charakterystyczne poetyki Łobodow skiego – stanowiła rodzaj wprowadzenia do konferencji. Następnie Ewa Łoś, tom V 2014 tom V 374 Grzegorz BĄK dyrektor Muzeum Literackiego im. Józefa Czechowicza w Lublinie, mówiła o związkach Łobodowskiego z tym miastem, o lubelskiej biografii i o moty wach lubelskich w jego twórczości. Natomiast dr Ludmiła Siryk (z Uniwersy tetu Marii Curie-Skłodowskiej) podjęła temat Ukrainy w dziele i działalności Łobodowskiego – zagadnienie niezwykle ważne ze względu na wkład pisa rza w zbliżenie polsko-ukraińskie. Tej kwestii nie sposób przecenić. Niestety, w Polsce rola Łobodowskiego na tym polu jest mało znana i niedoceniona, po nieważ w Kraju ciągle jeszcze na tej postaci kładzie się cień cenzury PRL-u, przez którą całym pokoleniom Polaków nie dane było poznanie choćby nazwi ska pisarza. Ostatni referat pierwszego dnia konferencji dotyczył stosunku poety do Ro sji i jego udziału w ruchu prometejskim. Referat przygotował dr Paweł Libera z Instytutu Historii PAN. Ponieważ autor nie mógł przybyć na konferencję do Madrytu, jego wypowiedź została odczytana. Podkreślając zdecydowanie an tysowiecką postawę Łobodowskiego, dr Libera zwracał uwagę na wielki szacu nek pisarza dla kultury i literatury rosyjskiej, której Łobodowski był wybitnym tłumaczem na język polski, a jego doskonałe przekłady ukazywały się w wy dawnictwach emigracyjnych. Badacze (Wojciech Ligęza, Ewa Łoś, Ludmiła Siryk, Paweł Libera) przedstawiający referaty podczas pierwszego dnia kon ferencji, należą do niewielkiego kręgu osób, dzięki którym postać Łobodow skiego zaczyna być znana i coraz bardziej doceniana w Kraju. Pierwszy dzień konferencji zakończył się poczęstunkiem, na który Instytut Kultury Polskiej w Madrycie zaprosił prelegentów i publiczność. Przy hiszpańskim winie uczeni i przyjaciele poety rozmawiali o madryckim odcinku życia i twórczości pisarza – okresie mniej znanym, bo niewystarczająco zbadanym. Drugi dzień miał charakter wspomnieniowy. Prof. José Luis Orella (z Uni wersytetu San Pablo CEU w Madrycie) opowiadał o studentach, stypendystach katolickiej organizacji Pax Romana. Dzięki tej organizacji kilkuset uchodźców politycznych z krajów Europy Środkowo-Wschodniej studiowało na Uniwersy tecie Complutense (do roku 1970 – Uniwersytet Centralny) i mieszkało w Ko legium św. Jakuba Apostoła, nieopodal budynków uniwersyteckich. Najwięk szą grupę stypendystów stanowili studenci polscy i ukraińscy. To właśnie Józef Łobodowski doprowadził do zbliżenia obu tych grup, których przedstawiciele w czasie II wojny światowej stali po przeciwnej linii frontu. Następnie prof. Grzegorz Bąk zaprezentował referat o Hiszpanii w poezji bohatera konferencji i o jego przekładach poezji hiszpańskiej na język polski (publikowanych m.in. w londyńskich „Wiadomościach Literackich”). Łobodowski był wyśmienitym tłumaczem poezji hiszpańskiej, uczestnicy sympozjum mogli odebrać piękno i precyzję tych tłumaczeń we wspaniałej interpretacji Emilii Król, polskiej ak torki mieszkającej i pracującej w Madrycie. Emilia Król wcieliła się w postać pi sarza, przypominając wywiad udzielony przez poetę madryckiemu czasopismu „Polonia. Revista ilustrada”, z którym Łobodowski współpracował. Kolejnym punktem programu była projekcja filmu dokumentalnego z za pisem wywiadu z Kazimierzem Tylką-Dobrzańskim (zmarłym w 2013 roku), najbliższym madryckim przyjacielem poety, jednym z najwybitniejszych przedstawicieli hiszpańskiej Polonii. Uczestnicy konferencji usłyszeli o wielu ciekawych i nieznanych epizodach życia Józefa Łobodowskiego na uchodź stwie w Madrycie. Po zakończeniu projekcji filmu głos zabierali obecni na sali przyjaciele i znajomi poety, m.in. Amelia Bolivar, żona Kazimierza Tylki (Ka zimerz i Amelia to madrycka rodzina pisarza), i jej syn Ignacio Tylko, także poeta Jerzy Radłowski, Lech Piekutowski, Helena Babecka, córka Karoliny Babeckiej (warto wspomnieć, że Karolina Babecka i jej ojciec Juliusz Babec ki, delegat PCK przy Poselstwie RP w Madrycie reprezentującym Rząd RP na uchodźstwie w Londynie, wspólnie wydawali czasopismo „Polonia. Revista ilustrada”), prof. Wojciech Ligęza, pisarka Elżbieta Wittlin-Lipton (córka Józe fa Wittlina), Elżbieta Bortkiewicz, tłumaczka literatury polskiej... Ksiądz prof. Marek Raczkiewicz (z Uniwersytetu Comillas w Madrycie) przekazał uczestnikom konferencji (prelegentom i publiczności) dar w postaci drugiej części serii wydawniczej Polonica Matritensis, której jest redaktorem. Druga część Polonica Matritesnis składa się z dwóch tomów, zawierających artykuły poświęcone przeszłości i teraźniejszości Polonii hiszpańskiej. Nato miast prelegenci z Polski przekazali Bibliotece Wydziału Filologii Uniwersy tetu Complutense cenne książki poświęcone Józefowi Łobodowskiemu, które wzbogacą uniwersytecki księgozbiór polonistyczny. Dla gości z Polski konferencja była wspaniałą okazją do poznania przyjaciół Łobodowskiego, jak również do zebrania nowych, cennych informacji o życiu poety w Hiszpanii. Debata na ten temat toczyła się dalej – już po zakończeniu konferencji – w polskiej restauracji „La Polonesa”. Państwo Joanna i Lech Pie kutowscy zaprosili prelegentów i uczestników sympozjum na kolację do swojej restauracji. Przy polskich daniach i hiszpańskim winie rozmawiano i dyskuto wano, m.in. o przyszłych projektach badawczych. Uczestnicy konferencji odwiedzili miejsca związane z Józefem Łobodow skim, przede wszystkim bar „Anjupe” i budynek, w którym przed laty mieściło się Kolegium św. Jakuba Apostoła. Na podkreślenie zasługuje odzew, z jakim konferencja spotkała się w hisz pańskim środowisku polonijnym. Wśród konferencyjnych słuchaczy znaleźli się liczni przedstawiciele organizacji polonijnych i polskich szkół regionu Mad rytu. Nie zabrakło również zainteresowanych tym sympozjum Hiszpanów, za równo znających język polski (np. studenci madryckiej polonistyki), jak i nie znających, gdyż dzięki pomocy Instytutu Kultury Polskiej referaty wygłaszane po polsku tłumaczone były symultanicznie na język hiszpański. 375 KONFERENCJE 2014 POETA POLSKI I MADRYCKI Rok 2014 tom V Jolanta PASTERSKA O LITERATURZE POLSKIEJ OBU AMERYK u źródeł Wisły W pięknym, mgłą osnutym hotelu „Green Hill” w Wiśle – miejscu, rzec by można symbolicznym, gdzie swoje źródła bierze „Rzeka polskich rzek” – w dniach 17-19 listopada 2014 zebrali się uczestnicy Międzynarodowej Kon ferencji Naukowej „Literatura polska obu Ameryk (II)”. Było to już drugie spotkanie poświęcone problemom literatury polskiej tworzonej na obu kon tynentach amerykańskich. Pierwsze miało miejsce w roku 2012 w Cieszynie. Jego owocem jest obszerny, bo liczący ponad 650 stron tom Literatura polska obu Ameryk. Studia i szkice. Seria pierwsza pod redakcją Beaty Nowackiej i Bożeny Szałasty-Rogowskiej, wydany z zachowaniem najwyższych standar dów edytorskich przez Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego i Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie (Katowice–Toronto 2014). Mnogość zarysowanych zagadnień, tematów podjętych w publikacji, na którą złożyło się czterdzieści rozpraw i szkiców, wymownie dowodzi, że problematyka, z którą przyszło się zmierzyć badaczom, to jedynie początek przysłowiowej góry lodowej. Dysku sja cieszyńska otworzyła bowiem nowe możliwości przed badaczami literatury emigracyjnej, pozwoliła na inne spojrzenie i ocenę zjawisk historycznoliterac kich obserwowanych w przestrzeni obu Ameryk. Temat polsko-amerykańskich związków nie tylko literackich okazał się w dalszym ciągu interesujący i godny szczegółowego namysłu. Dlatego na zaproszenie organizatorów, a byli nimi In stytut Nauk o Literaturze Polskiej im. Ireneusza Opackiego i Zakład Literatury Współczesnej Uniwersytetu Śląskiego, reprezentowani przez dr Bożenę Szała stę-Rogowską, do Wisły przybyli badacze literatury emigracyjnej z University of Oxford, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Uniwersytetu Jagiel lońskiego, Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, Uniwersytetu Gdańskiego, Uniwersytetu Łódzkiego, Uniwersytetu Zielonogórskiego i Uniwersytetu Rze szowskiego. Sympozjum uroczyście otworzył prodziekan ds. rozwoju i promo cji Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego prof. zw. dr hab. Marian Kisiel, który przypomniał historię cieszyńskich spotkań „emigracyjnych”, a następnie zaprezentował ich pokonferencyjny plon w postaci wspomnianego tomu. Do tego głosu przyłączył się dr Mariusz Jochemczyk, który w imieniu Dyrekcji Instytutu Nauk o Literaturze Uniwersytetu Śląskiego powitał zebra nych gości i życzył im owocnych obrad. Dyskusja o literaturze polskiej obu Ameryk toczyła się wokół kilku charak terystycznych kręgów tematycznych. Pierwszy dotyczył obrazu Ameryki widzianej przez polskich pisarzy-emi grantów. Temu zagadnieniu były poświęcone wystąpienia: dr. hab. Kazimierza Adamczyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Świat nieprzedstawiony. Ameryka w literackich świadectwach II emigracji; dr hab. Grażyny Maroszczuk z Uniwer sytetu Śląskiego „Spotkanie, którego nie będzie”. „Na wierzbach... nasze skrzypce” Juliana Stryjkowskiego; dr hab. prof. UŚ Elżbiety Dutki z Uniwersytetu Ślą skiego, „Kraj wielkiej samotności”. Ameryka w auto/bio/geo/grafii Julii Hartwig; dr. hab. Zdzisława Marcinowa z Uniwersytetu Śląskiego, Ameryka Kazimierza Wierzyńskiego; dr. hab. Radosława Siomy z Uniwersytetu Mikołaja Koperni ka w Toruniu, Warsaw Mountain i okolice – Ameryka Rafała Malczewskiego; dr. Mariusza Jochemczyka z Uniwersytetu Śląskiego, Odkrywanie Ameryki – przypadek Haliny Poświatowskiej; dr. hab. Pawła Majerskiego z Uniwersytetu Śląskiego, O „Dwóch rozmowach (Oak Park/Puszczykowo/Oak park)” Tymoteusza Karpowicza, Andrzeja Falkiewicza, Krystyny Miłobędzkiej. Nurt ten został wzbogacony o ustalenia związane z obrazem Ameryki widzianej oczami mło dych pisarzy amerykańskich polskiego pochodzenia – przedstawiła je w swoim wystąpieniu dr Sonia Caputa z Uniwersytetu Śląskiego, Kultura etniczna Polonii amerykańskiej w twórczości amerykańskich autorów polskiego. Głos trzeciego pokolenia: proza Leslie Pietrzyk i Anthony`ego Bukoskiego. W tej grupie tematów ważne miejsce znalazły ustalenia dotyczące literackie go opisu obu Ameryk zarejestrowanego przez autorów, którzy wykorzystują do swojej relacji gatunek reportażu. Temu zagadnieniu swoje wystąpienie „Tkwią w Kanadzie po uszy”. Jadwiga Jurkszus-Tomaszewska i Adam Tomaszewski poświęcił dr Jan Wolski z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Jego głos współgrał z referatami traktującymi o młodszej generacji reporterów: dr Moniki Wisz niowskiej (Uniwersytet Śląski), Obraz Stanów Zjednoczonych we współczesnym reportażu polskim. Rekonesans; mgr Katarzyny Frukacz (Uniwersytet Śląski), „Czymże są niepokoje przy ich niepokojach?” Historyczne fale emigracji polskiej do Stanów Zjednoczonych w reportażach Małgorzaty Szejnert; dr Aleksandry Dębskiej-Kossakowskiej (Uniwersytet Śląski), Niepokoje amerykańskie Jana Józefa Szczepańskiego. Drugi krąg tematyczny wyznaczył problem nowych odczytań twórczości pisarzy emigracyjnych. Refleksję nad tą kwestią podjął prof. zw. dr hab. Marian Kisiel z Uniwersytetu Śląskiego, który dokonał oryginalnej interpretacji dwóch wierszy Floriana Śmiei (Utracone i odzyskane – o dwóch wierszach Floriana Śmiei). Dr hab. prof. UR Jolanta Pasterska z Uniwersytetu Rzeszowskiego w referacie Matka Polka na wygnaniu. O bohaterkach prozy Danuty Mostwin wskazała na nowatorskie kreacje kobiet-emigrantek. z kolei dr hab. Joanna Kisiel (UŚ) mówiła o Bezsenności Barańczaka, zaś dr Miłosz Piotrowiak (UŚ) 377 KONFERENCJE 2014 O LITERATURZE POLSKIEJ OBU AMERYK 2014 tom V 378 Jolanta PASTERSKA przeprowadził interpretację dwóch liryków Wierzyńskiego – Wojna z oddali. O dwóch wierszach Kazimierza Wierzyńskiego. Dr Bożena Szałasta-Rogowska (UŚ) swoje wystąpienie skoncentrowała na problemie Mitu rodzi(n)nego w poezji Marka Kusiby. W tej przestrzeni rozważań znalazły się także wystąpienia mające na celu przywrócenie z „niepamięci” takich twórców emigracyjnych, jak Anna Frajlich, Wacław Liebert i Jerzy Kossowski. Referaty wygłosili: mgr Anna Fiedeń z Uniwersytetu Rzeszowskiego – Anna Frajlich jako poetka emigracyjna: mgr Katarzyna Niesporek z Uniwersytetu Śląskiego – Przestrzenie utracone w poezji Anny Frajlich; dr Agata Paliwoda (UR) – Twórczość prozatorska Wac ława Lieberta, oraz dr hab. prof. UR Janusz Pasterski (UR) – Brazylia i polscy emigranci w cyklu powieściowym Jerzego Kossowskiego „Ta krew nie plami”. Ostatni krąg tematyczny tworzyły zagadnienia dotyczące specyfiki polskie go środowiska literackiego na kontynencie amerykańskim. O wieczorach lite rackich Stowarzyszenia Akademików Polskich barwnie opowiadała prof. Nina Taylor-Terlecka z University of Oxford (Życie literackie w Chicago 1964-1978, czyli o wieczorach Stowarzyszenia Akademików Polskich). Dr Ewa Kołodziejczyk z Uniwersytetu Łódzkiego zaprezentowała wyniki badań nad cyklem tekstów Miłosza pt. „Życie w USA” (Czesław Miłosz o emigracji polskiej w cyklu „Życie w USA”), dr hab. Rafał Moczkodan z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w To runiu omówił Strategie krytycznoliterackie Wiktora Weintrauba (na przykładzie współpracy z londyńskimi „Wiadomościami”); dr hab. Piotr Millati z Uniwer sytetu Gdańskiego przeprowadził analizę amerykańskiej publicystyki kon serwatywnej Leopolda Tyrmanda. Natomiast dr hab. Małgorzata Krakowiak z Uniwersytetu Śląskiego zreferowała źródła wzajemnych relacji Jana Lechonia i Józefa Czapskiego (Z powodu Polski, z powodu Ameryki), dr Beata Hebzda-So łogub z Uniwersytetu Zielonogórskiego przybliżyła rolę Adama Lizakowskie go jako promotora polskiej kultury w Chicago („Jestem strażnikiem polskości w Ameryce. Adam Lizakowski – promotor polskiej kultury w Chicago). Tę płasz czyznę rozważań domykał referat mgr Ewy Bartos z Uniwersytetu Śląskiego O nekrologu w twórczości pisarzy emigracyjnych. Każdą z wyróżnionych sekwencji tematycznych kończyła dyskusja, a o waż kości poruszanych tematów świadczy fakt, że ożywione rozmowy nie kończy ły się wraz z zamknięciem obrad, ale rozbrzmiewały w hotelowych kuluarach do późnych godzin nocnych (dyskutantów nie skusiła nawet oferta hotelowego SPA). Obrady podsumował prodziekan ds. rozwoju i promocji Wydziału Filo logicznego prof. zw. dr hab. Marian Kisiel, który zwrócił uwagę na potrzebę kontynuowania badań nad literaturą obu Ameryk. Zaprezentowane wyniki na ukowych eksploracji pozwoliły bowiem na nakreślenie zarówno panoramicz nego, jak i szczegółowego opisu polskiej literatury, tworzonej zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Natomiast w dalszym ciągu otwar tym i słabo spenetrowanym polem badań pozostaje literatura polska Ameryki Łacińskiej. Godnym namysłu jest także podjęcie próby (prze)wartościowania O LITERATURZE POLSKIEJ OBU AMERYK dorobku literatury polskiej obu Ameryk, reinterpretacji twórczości pisarzy o uznanym już dorobku literackim, ale i przybliżenia dorobku pisarskiego tych, którzy jako migranci lub potomkowie emigrantów niepodległościowych osiedlili się za Atlantykiem po roku 1989. Uczestnicy Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Literatura polska obu Ameryk (II)” z radością przyjęli zatem zaproszenie na kolejne spotkanie w Wi śle (za dwa lata). I znowu Polacy u źródeł Wisły będą rozmawiać o Polakach osiadłych w dorzeczu La Platy, Hudson River czy Fraser River – jak bowiem pisał w wierszu Rzeki Czesław Miłosz: „I szum wasz koło przystani, jak wtedy w sobie słyszę. / Na przywołanie, objęcie, i na ukojenie”. 379 Rok 2014 tom V Marcin NABOŻNY WYBITNE POSTACIE POLSKIEJ EMIGRACJI POWOJENNEJ Wojskowi Prawda znana: dzieje naszego narodu składają się z historii poszczególnych jej obywateli. Patrząc na bogatą przeszłość Ojczyzny, nawet zawężając wejrze nie do ostatniego wieku, łatwo zauważyć Polaków, których życie i dzieła na trwałe wpisały się w dzieje Polski. Pod tym względem faktem szczególnym dla badaczy przeszłości jest II wojna światowa, której konsekwencją stała się masowa emigracja wybitnych synów i córek polskiej ziemi, w tym – zasłużo nych na polu walki. Stąd też niezwykle cenną inicjatywą, ukazującą osobistości polskiego świata wojskowego, wydaje się międzynarodowa konferencja nauko wa zorganizowana 3 grudnia 2014 w gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej KUL przez Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Fundację Armii Krajowej w Lon dynie i Ośrodek Badań nad Polonią i Duszpasterstwem Polonijnym Katolickie go Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II w Lublinie. Tematem konferencji – jak wskazuje tytuł tej relacji – byli wybitni wojskowi, którzy znaleźli się wśród polskiej emigracji powojennej. Spotkanie zgromadzi ło osoby od wielu lat zajmujące się tym zagadnieniem. Zgromadzonych powitał ks. dr Sławomir Zych, po czym krótkie przesłanie do uczestników skierowa li: mgr Małgorzata Trojnacka – zastępca dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej KUL, prof. Jacek Gołębiowski – dyrektor Ośrodka Badań nad Polonią i Dusz pasterstwem Polonijnym KUL, dr Robert Zapart z Fundacji Armii Krajowej w Londynie i mgr Mariusz Olczak z Archiwum Akt Nowych. W swoistym studium prozopograficznym prelegenci przedstawili życie i dokonania osób świeckich i duchownych, działających na emigracji – zawsze w służbie narodu polskiego. Taką osobą był m.in. zmarły w Londynie generał dywizji Janusz Głuchowski (1888-1964), którego sylwetkę ukazał mgr Krzysz tof Głuchowski z Rio de Janeiro. Referat pod nieobecność autora odczytał dr Paweł Janowski z KUL. Postać generała Tadeusza Pełczyńskiego (1892-1985) przedstawiła mgr Tesa Ujazdowska z Londynu. Z kolei działacza emigracyjnego we Francji Stanisława Łuckiego (1917-2013) przybliżyła jego małżonka dr Anna Łucka. Aktywność emigracyjną i wojenne ścieżki ks. majora Wojciecha Artura Rojka (1906-1988), dziekana Obrony Warszawy, więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych, kapelana Polskich Sił Zbrojnych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie ukazał ks. prałat Roman Nir z Instytutu Historii i Archiwistyki Po lonijnej w Chicago. Natomiast osoby, miejsca i wydarzenia z życia polskiego filozofa, historyka logiki i żołnierza – o. Józefa Marii Bocheńskiego OP (1902‑1995), w świetle jego wspomnień, zarysował Paweł Sieradzki z KUL. Ciekawą drogę ks. kapitana Mieczysława Bossowskiego (1915-1994) z Armii Krajowej do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie przedstawił ks. dr hab. Józef Szymański z Włocławka. Polacy byli także niezwykle aktywnymi działaczami polityczno‑wojskowymi, o czym w swoim referacie przypomniał dr Robert Zapart z Uni wersytetu Rzeszowskiego, przybliżając postać działacza politycznego i emigra cyjnego w Wielkiej Brytanii Zygmunta Czarneckiego (1900-1989). Konferencja ukazała, że dla badań omawianych zagadnień nieodzowne jest gromadzenie materiałów dokumentujących działalność Polaków na emigracji. Stąd też bardzo ważne w swej treści były referaty przygotowane przez pracow ników Archiwum Akt Nowych w Warszawie. Dwa z nich omawiały znajdujące się w zasobach tego archiwum dokumenty osób działających na terenie Sta nów Zjednoczonych, w tym Janusza Zawodnego (1921-2012) – przedstawione go przez mgr. Bartosza Nowożyckiego, oraz Andrzeja Pomiana (1911‑2008) – przybliżonego przez mgr. Zbigniewa Króla. Podsumowujący charakter miał referat mgr. Mariusza Olczaka, który omówił materiały archiwalne dotyczą ce innych działaczy emigracyjnych, znajdujące się w zasobach Archiwum Akt Nowych, w którego obrębie pod koniec lat 90. XX wieku utworzone zostało Ar chiwum Czynu Niepodległościowego i Archiwum Polonii. Jak nazwa wskazuje celem powstania tych działów jest przede wszystkim gromadzenie i opraco wywanie materiałów archiwalnych dotyczących życia i działalności środowisk polonijnych. Referujący wskazał jednocześnie na bogate zbiory z całego świa ta (około 600 metrów), z których warto korzystać dla gruntownego poznania i dokumentowania udziału Polaków w życiu społeczno-polityczno-wojskowym na emigracji. Oczywiście, niniejsze sprawozdanie jedynie sygnalizuje podejmowane na konferencji ważkie kwestie. Dlatego też jej uczestnicy z dużą nadzieją przyjęli wiadomość o zamiarze organizatorów opublikowania materiałów pokonferen cyjnych. Miejmy zatem nadzieję, że będzie okazja do szczegółowego zapozna nia się z losami i dokonaniami bohaterów sympozjum. Konferencja wskazała między innymi na potrzebę ciągłego pochylania się nad dziejami naszej Ojczy zny w rozległym zagranicznym kontekście. Dzieje Polski przekraczają bowiem granice administracyjne Kraju. Składają się na nie również integralnie powią zane z Polską historie poszczególnych osób, które żyjąc na emigracji, tęskniły za wolną Polską i skutecznie walczyły o jej wolność. 381 KONFERENCJE 2014 WYBITNE POSTACIE POLSKIEJ EMIGRACJI POWOJENNEj Rok 2014 tom V Barbara ZEZULA ARCHIWALIA DO DZIEJÓW POLSKIEJ EMIGRACJI POLITYCZNEJ z lat 1939-1990 W dniach 3-5 grudnia 2014 w Warszawie (w Centrum Edukacyjnym IPN „Przystanek Historia”, ul. Marszałkowska 21/25) odbyła się międzynarodowa konferencja „Archiwalia do dziejów polskiej emigracji politycznej z lat 19391990”, zorganizowana przez Instytut Pamięci Narodowej (Biuro Edukacji Pu blicznej i Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów), Naczelną Dyrek cję Archiwów Państwowych i Archiwum Akt Nowych. Osobą odpowiedzialną za jej sprawną organizację był dr Sławomir Łukasiewicz, pracownik lubelskiego Oddziału IPN i koordynator Centralnego Programu Badawczego Biura Eduka cji Publicznej IPN „Polska emigracja polityczna 1939-1990”. Konferencję otwierali: prezes IPN dr Łukasz Kamiński, dyrektor Archiwów Państwowych prof. Władysław Stępniak i delegat Konferencji Episkopatu Pol ski ds. Duszpasterstwa Emigracji Polskiej bp Wiesław Lechowicz. Językiem konferencji był język polski. Ze względu na napięty program sta rano się referaty ograniczać do dwudziestu minut. W zaplanowanej przez or ganizatora kolejności prezentowane były polskie ośrodki emigracyjne: Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Niemiec, Szwajcarii, Stanów Zjednoczonych, Kanady i Australii. W ostatnim dniu pracownicy polskich archiwów i bibliotek obrazo wali zespoły archiwalne i zbiory biblioteczne dotyczące emigracji powojennej. Przedstawiciele Polskiego Radia zapoznali zebranych z zasobami wypowiedzi Polaków żyjących poza Krajem zachowanych na taśmach dźwiękowych w Ar chiwum Polskiego Radia. Po roku 1945 nowe życie rozpoczynali członkowie Rządu Polskiego na uchodźstwie i jego urzędnicy, zdemobilizowani żołnierze Polskich Sił Zbroj nych i Armii Krajowej, przywódcy stronnictw politycznych, organizacji spo łecznych, ludzie nauki, sztuki i kultury oraz ich rodziny. Rozrzuceni po całym świecie, działając w powoływanych związkach, stowarzyszeniach, ogniskach polonijnych, pozostawiali po sobie ślad w postaci materialnych dowodów wła snej działalności, przede wszystkim w dokumentach archiwalnych, jako auto rzy książek, dzieł sztuki, redaktorzy czasopism... Prelegenci omawiali najbardziej wartościowe zespoły archiwalne lub cenne zbiory biblioteczne własnych jednostek organizacyjnych, przedstawiali też inne formy działalności na rzecz Polaków w Kraju i za granicą, takie jak: szeroka pomoc świadczona emigrantom lat 80., organizowanie zbiórek i transportów z pomocą materialną dla rodaków żyjących w trudnych warunkach w Kraju czy podtrzymywane stypendia dla polskich naukowców, archiwistów i biblio tekarzy (przyznawane m.in. przez rzymskie fundacje Lanckorońskich i mar grabiny J. Umiastowskiej). Ogromne znaczenie dla „zniewolonych umysłów” w komunistycznej Polsce miał kolportaż emigracyjnych publikacji do kraju, wspieranie podziemnej „Solidarności”, zaopatrywanie bibliotek w publikacje obcojęzyczne służące rozwojowi wolnej nauki w Polsce, rozdawnictwo wśród Polaków przybywających na Zachód emigracyjnych miniaturowych wydań prohibitowych czy przekazywanie w konspiracji dokumentów i materiałów w postaci mikrofilmów – także drogami kościelnymi. Podkreślano zaangażowanie hierarchów polskiego Kościoła katolickiego, by wspomnieć tylko Stefana Kardynała Wyszyńskiego, Stanisława Kardynała Dziwisza i biskupa Szczepana Wesołego. Polscy księża i zakonnicy odegrali wielką rolę w jednoczeniu Polaków w zakładanych parafiach, które stanowiły nie tylko centrum życia religijnego, ale także ośrodki życia społecznego i kul turalnego. Świadkami tej różnorodnej działalności są archiwa parafialne i za konne, księgi, dokumenty osobiste duchownych i ich korespondencja, wyda wane gazetki i biuletyny. Archiwa kościelne pozostają nadal kopalnią wiedzy dla badaczy polonijnych spuścizn. Kilka wystąpień poświęconych było kolejnej dużej fali emigracji postsoli darnościowej i jej działaczom w różnych krajach, m.in. w Niemczech. Do tej pory nie została opracowana synteza „Solidarności” prezentująca ruch w róż nych aspektach, jego wpływ na polską emigrację i na ruch związkowy w kra jach Europy, np. we Włoszech. Prelegenci dzielili się informacjami o zbiorach opracowanych już i wyda nych drukiem inwentarzy, katalogów i monografii, które poddano digitalizacji, także danymi o miejscach udostępniania informacji (np. w Kanadzie, o działal ności polskiej emigracji – począwszy od zarobkowej w XIX wieku – danych na leży szukać w federalnej instytucji archiwalnej Library and Archives Canada, założonej w 2004 roku w Ottawie). Wiadomo, gdzie znajdują się emigracyjne materiały archiwalne wymagające prac porządkowych i bibliograficznego opi su (np. w Instytucie Papieskim Studiów Kościelnych w Rzymie i Centralnym Archiwum Polonii w Orchard Lake) czy też naukowego opracowania (np. czeka na badaczy bogata korespondencja w zbiorach Towarzystwa Historyczno-Lite rackiego w Bibliotece Polskiej w Paryżu czy ogromna korespondencja i inne dokumenty życia społecznego w Archiwum Instytutu Literackiego w Maisons‑Laffitte). Dużym problemem jest zachowanie i ochrona prywatnych zbiorów pol skich emigrantów. Obecni ich właściciele (najczęściej członkowie rodziny) 383 KONFERENCJE 2014 ARCHIWALIA DO DZIEJÓW POLSKIEJ EMIGRACJI POLITYCZNEJ 2014 tom V 384 Barbara ZEZULA rozpraszają je i przekazują do różnych ośrodków państw, w których przyszło im żyć, lub do instytucji krajowych. Ochrony instytucjonalnej pozbawione są dokumenty prywatne i rodzinne, wytworzone przez nieliczną grupę Polaków żyjących w państwach Ameryki Południowej. Zdecydowanie lepsza sytuacja jest w Australii, gdzie dobrze funkcjonują polonijne stowarzyszenia oraz mu zea i archiwa w Melbourne i Queensland. Wielu referentów akcentowało zaangażowanie bibliotekarzy i archiwistów z Biblioteki Narodowej, Polskiej Akademii Umiejętności, Uniwersytetu Miko łaja Kopernika, Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Instytutu Pamięci Narodowej i Archiwów Państwowych w porządkowanie, katalogowanie i naukowe opracowywanie zbiorów polonij nych w licznych instytucjach na kontynencie europejskim i amerykańskim. Prace te możliwe są m.in. dzięki uzyskiwanym grantom i przyznawanym sty pendiom naukowym. Bieżącym zadaniem jest koordynowanie archiwalnych działań krajowych z pracami zagranicznymi. Należy pamiętać, że dla funk cjonowania instytucji polskiej diaspory ważne są źródła ich dalszego finanso wania, a są to głównie: fundacje, składki członkowskie, donacje i inne formy wsparcia udzielanego przez państwowe organa krajowe. Jako niezwykle ważne podkreślano wyszukiwanie prywatnych materiałów polskich emigrantów o wartości archiwalnej, ustalanie prawa własności i za dbanie o należyte miejsce ich przechowywania. Wypłynęła kwestia dyskusyj na: czy mimo braku możliwości właściwego zabezpieczenia lokować dorobek polskich emigrantów w miejscu powstania materiałów, czy też przekazywać te zbiory do instytucji w Polsce, z nadzieją na ich konserwację, opracowanie, digi talizację i udostępnienie szerszej publiczności. Polskie archiwa, Polskie Radio, Ośrodek KARTA i biblioteki podejmują co raz szerszą współpracę z polonijnymi organizacjami przy realizacji projektów digitalizacji i opracowania zbiorów, np. fotografii z zasobów Instytutu Piłsud skiego w Londynie. W bazie SEZAM tworzonej przez Naczelną Dyrekcję Ar chiwów Państwowych umieszczane są dane o zespołach archiwalnych z Cen tralnego Archiwum Polonii w Orchard Lake. Cenne dla badaczy wydają się decyzje o skanowaniu wybranych materiałów archiwalnych i o ich udostępnia niu przez najbardziej popularną wyszukiwarkę Google. Te ważne dla Polonii i Polaków zagadnienia były poruszane na zakończe nie konferencji, w dyskusji panelowej. Wzięli w niej udział: Eugenia Maresch, Małgorzata Kot, Andrzej Suchcitz, Marek Zieliński, Władysław Stępniak, Rafał Leśkiewicz i Mariusz Olczak. Podjęto także wspólną decyzję o wydaniu dru kiem materiałów pokonferencyjnych, co nie było pierwotnym zamierzeniem organizatorów spotkania ze względu na zapis filmowy każdego dnia konfe rencji. Wykaz referatów: Andrzej Suchcitz, Źródła do dziejów Państwa Polskiego na emigracji w zbiorach Instytutu Polski i Muzeum im. Gen. Sikorskiego; Grzegorz Pisarski, Biblioteka Polska w Londynie; Teresa Szadkowska-Łakomy, Jagoda Kaczorowska, Archiwa harcerskie; Eugenia Maresch, Przegląd aktualnych zasobów Studium Polski Podziemnej w Londynie do dziejów polskiej emigracji okresu zimnej wojny; Anna Stefanicka, Wybrane materiały ze zbiorów Archiwum Józefa Piłsudskiego w Londynie [referat niewygłoszony]; Zbigniew Król, Zbiory z Fawley Court zdeponowane w Licheniu; Ewa Rutkowska, „Odcisk serca i ślady życia”. Wybór materiałów źródłowych ze zbiorów archiwalnych Towarzystwa Historyczno-Literackiego / Biblioteki Polskiej w Paryżu; Maria Wrede, Inwentarz Archiwum Instytutu Literackiego Kultura; Aneta Nisiobęcka, Francja wobec emigracji polskiej w latach 1930-1944 (referat na podstawie kwerendy w archiwach departamentalnych Francji); Magdalena Heruday-Kiełczewska, Polska emigracja polityczna po 1945 roku w zbiorach francuskich Archiwów Narodowych; Ks. Hieronim Fokciński, Zbiory Papieskiego Instytutu Studiów Kościelnych w Rzymie w badaniach nad polską emigracją we Włoszech po 1945 roku; Stanisław Morawski, Zbiory Fundacji Rzymskiej im. J.Z. Umiastowskiej; Krystyna Jaworska, Archiwum Ogniska Polskiego w Turynie na tle historii emigracji niepodległościowej we Włoszech; Witold Zahorski, O wolną Polskę w Rzymie. Archiwa Witolda Zahorskiego [ojca]; Karina Garsztecka, Materiały emigracji „Solidarnościowej” w archiwum Forschungsstelle Osteuropa an der Universität Bremen (Instytut Badań Europy Wschodniej przy Uniwersytecie Bremeńskim); Peter Raina, Zbiory prywatne; Berenika Koźbiał, Fundacja „Archivum Helveto-Polonicum” we Fryburgu i jej zbiory; Marcin Chumięcki, Muzeum Polonii w Orchard Lake; Marek Zieliński, Iwona Korga, Najważniejsze zbiory Instytutu Piłsudskiego w Ameryce dotyczące polskiej emigracji politycznej; Bożena Leven, Materiały do dziejów polskiej emigracji po 1939 roku w zbiorach Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce; Teofil Lachowicz, Materiały do dziejów emigracji politycznej w USA po II wojnie światowej w zbiorach archiwum Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce; Eva Wolynska, Zbiory Connecticut Polish American Archives w Central Connecticut State University w New Britain w stanie Connecticut; 385 KONFERENCJE 2014 ARCHIWALIA DO DZIEJÓW POLSKIEJ EMIGRACJI POLITYCZNEJ 386 Barbara ZEZULA 2014 tom V Małgorzata Kot, Halina Misterka, Zbiory Biblioteki i Archiwum Muzeum Polskiego w Ameryce i możliwości ich wykorzystania w badaniach nad polską emigracją polityczną; Anna Reczyńska, Źródła polonijne do badań nad migracjami oraz polską diasporą w Kanadzie w drugiej połowie XX w.; Stanisław Latek, Zbiory Polskiego Instytutu Naukowego w Kanadzie i Biblioteki Polskiej w badaniach nad dziejami polskiej emigracji politycznej okresu zimnej wojny; Monika Ostrowska, Źródła archiwalne do dziejów Polonii w Quebec – stan zachowania (komunikat); Gabriela Pawlus-Kasprzak, Polscy Emigranci w Zbiorach Library and Archives Canada, 1945-1956; Michał Kasprzak, Na rzecz Polski: materiały do dziejów zaangażowania Kościoła katolickiego i polskiej emigracji „Solidarnościowej” w Kanadzie; Krzysztof Smolana, Archiwalia polskiej emigracji politycznej w Ameryce Łacińskiej; Paweł Pietrzyk, Archiwalia do dziejów emigracji polskiej na terenie Australii; Rafał Leśkiewicz, Dokumenty zagranicznych ośrodków polskich w zasobie Instytutu Pamięci Narodowej; Mariusz Olczak, Działalność Archiwum Akt Nowych w dziedzinie zabezpieczania dokumentacji polskiej emigracji politycznej i Polonii – Archiwum Polonii; Violetta Urbaniak, Źródła do dziejów polskiej emigracji z lat 1939-1990 w zasobie Archiwum Państwowego w Warszawie; Maria Wrede, Nabytki z lat 1998-2014 dotyczące emigracji i Polonii 1939-1990 w zbiorze rękopisów Biblioteki Narodowej (komunikat); Tadeusz Krawczak, Źródła do dziejów Polskiego Rządu na Uchodźstwie w zasobie Archiwum Akt Nowych; Adolf Juzwenko, Źródła do dziejów polskiej emigracji po 1945 r. w zbiorach Zakładu Narodowego im. Ossolińskich [referat niewygłoszony]; Barbara Zezula, Zbiory Biblioteki Uniwersyteckiej KUL w badaniach nad polską emigracją polityczną okresu zimnej wojny; Joanna Lewandowska, Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność”; Monika Krzencessa-Ropiak, Europejskie Centrum „Solidarności”; Mirosław Supruniuk, Zbiory i prace Archiwum Emigracji w Toruniu; Dariusz Kuźmina, Polonijna Biblioteka Cyfrowa; Barbara Berska, Źródła do dziejów polskiej emigracji w zasobie Archiwum Narodowego w Krakowie; Waldemar Listowski, Archiwum Polskiego Radia; Andrzej Mietkowski, Portal Polskiego Radia. Rok 2014 Alina SIOMKAJŁO POZOSTAŁE KONFERENCJE 2014 O TEMATYCE EMIGRACYJNEJ Londyn, 12-13 kwietnia III Konferencja z cyklu Szkolnictwo polskie poza granicami Rzeczypospoli tej Polskiej od roku 1918: „Szkolnictwo polskie w Ameryce Północnej i Połud niowej oraz w Australii i Nowej Zelandii”, z inicjatywy Zakładu Dydaktyki Polonijnej Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO, Charity Commission nr 298510) we współpracy z Uniwersytetem Jagiellońskim przebiegała w loka lach Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. I Konferencja, 2012, zasięgiem tematycznym obejmowała „Szkolnictwo polskie w Wielkiej Brytanii i Republi ce Irlandii”, II Konferencja, 2013 – „Szkolnictwo polskie w Europie Zachodniej i Środkowo-Wschodniej”. Wymienione Konferencje dedykowane były pamięci ostatniego prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Cele III Konferencji: analiza i ocena edukacyjnego dorobku szkolnictwa polskiego na danych terenach – dla poznania osiągnięć, problemów, potrzeb oraz integrowania środowisk dydaktycznych i badawczych polskiego szkolnic twa na wszystkich kontynentach. Konferencję otwierała rektor PUNO prof. Halina Taborska. Referaty gło sili: prof. Władysław Miodunka (UJ, Polska), o. prof. Antoni Herkulan Wró bel OFM (Argentyna), o. Olaf K. Bochnak OFMBern (Argentyna), ks. Ryszard Taraszka (PMK, Anglia), prof. Witold Chmielewski (Uniwersytet Jana Kocha nowskiego, Polska), dr Jolanta Tatara (Polska Szkoła im. Jana Pawła II, USA), prof. Dorota Proszałowicz (UJ, Polska), prof. Rafał Stobiecki (UŁ, Polska), dr Joanna Pyłat (PUNO, Anglia), prof. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk (Uniwersy tet Jana Kochanowskiego, Polska), dr Wacław Osadnik (University of Alberta, Kanada), prof. Tom Urbaniak (Cape Breton University, Kanada), mgr Marinna Łacek (The Polish Teacher Association in New South Wales, Australia), dr hab. Ewa Lipińska (UJ, RP), mgr Jadwiga Kowalska (Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego, Anglia), Wśród referowanych i dyskutowanych tematów znalazły się: problemy wie lokulturowości, zasady funkcjonowania szkół przedmiotów ojczystych, kształ tom V 388 Alina SIOMKAJŁO cenia językowego i kulturowego dzieci i młodzieży polskiej poza granicami oj czystego kraju; – wybrane zagadnienia polskiego szkolnictwa pomaturalnego i wyższego, regulacje prawne w krajach osiedlenia wobec szkolnictwa mniej szości narodowych, szkolnictwo polskie w prasie emigracyjnej i w materiałach archiwalnych, nauczanie religii w kształtowaniu narodowej tożsamości mło dzieży pozostającej poza macierzystym krajem, rola nauczyciela, aspekty po lonistyki i polskiego szkolnictwa wyższego na emigracji... Autorzy referatów uwzględniali historię i uwarunkowania kolejnych fal emigracji polskiej w róż nych częściach świata. W kontekście dawnego debatowano nad dzisiejszym stanem szkolnictwa polskiego poza granicami Kraju. Zapowiedziano pokonfe rencyjne monograficzne opracowanie polskiego szkolnictwa na antypodach. Londyn, 17 maja 2014 tom V Sympozjum Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO) zorganizowa ne przez Zakład Badań nad Emigracją Polską oraz Zakład Kultury Literac kiej i Artystycznej PUNO, poświęcone Zdzisławowi i Hannie Bronclom oraz Fundacji ich Imienia. Referaty prezentowali: mecenas Irma Pietroń (człon kini Board of Trustees) – Słowo wstępne na temat założycieli i Fundacji „The Hanna and Zdzisław Broncel Charitable Trust”; prof. Ewa Lewandowska-Tara siuk – „Zostanie po mnie szelest kart...” – o poezji Zdzisława Broncla; Magda lena Górka – Hanna Broncel – życie i działalność inicjatorki Fundacji; Regina Wasiak-Taylor – Materiały drukowane w archiwum Zdzisława Broncla – krytyka literacka i artystyczna; Wojciech Płazak – Zdzisław Broncel w BBC – własne drogi radiowca; Wojciech Klas – Prezentacja fragmentów słuchowiska radiowego o Zdzisławie Bronclu autorstwa Jerzego Tuszewskiego; dr Joanna Pyłat – The Hanna and Zdzisław Broncel Charitable Trust – powstanie i rola fundacji. Sym pozjum, pod kierownictwem prof. Haliny Taborskiej, prof. Ewy Lewandow skiej-Tarasiuk i dr Joanny Pyłat, odbyło się w Sali Multimedialnej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Białystok, 30-31 maja Druga w Białymstoku, licząca 65 referatów międzynarodowa megakonfe rencja „Paryż – Londyn – Monachium – Nowy York” poświęcona powrześnio wej emigracji niepodległościowej na mapie nie tylko polskiej kultury. Obra dy przebiegały w auli Wydziału Filologicznego Uniwersytetu w Białymstoku i w Sali Konferencyjnej hotelu Esperanto. Organizatorzy: Instytut Filologii POZOSTAŁE KONFERENCJE 2014 389 Polskiej, Zakład Teorii i Antropologii Literatury – Uniwersytet w Białymstoku oraz Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Na rodowi Polskiemu, Oddział w Białymstoku. Imprezy towarzyszące: wystawy – „W 70. Rocznicę powstania »Polski Walczącej« 1939-1949” (Biblioteka UwB im. Jerzego Giedroycia); „Jan Karski – Człowiek wolności” (Muzeum Historii Polski); wieczór poetycki „Czym pachnie Kanada, czy naprawdę murawa po drugiej stronie płotu jest zieleńsza i jak ma się język do myśli – o poszukiwaniu miejsca dla siebie” w wykonaniu Romana Sabo-Walsha i Przyjaciół (Muzeum Podlaskie); koncerty (Opera i Filharmonia Podlaska). Zapowiadała tę konfe rencję w ubiegłorocznych „Ekspresjach” (t. IV, Londyn 2014) Violetta Wejs-Mi lewska. Obrady IV Kongresu Polskich Towarzystw Naukowych na Obczyźnie tym razem toczyły się na temat „Nowoczesne nauczanie tradycji ojczystych – Sybi racy i młodzież”. Honorowy patronat objął prezydent RP Bronisław Komorow ski. Gościem honorowym był ambasador Meksyku w Polsce Ricardo Villamu eva Hallal. Organizatorzy: Polska Akademia Umiejętności, Oddział Krakowski Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Projekt współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.” Referaty wprowadzające: Od Wielkiego Wybuchu do Gułagu – Jak usprawiedliwić historię wszechświata – ks. prof. Michał Haller, Co Polska wniosła do dziejów Europy? – prof. Henryk Samsonowicz. W trzech równoległych sesjach, czterech panelach i warsztatach dla nauczy cieli rozwijano tematykę historyczną: „Zsyłki Polaków na Syberię w XIX i XX wieku”, „Źródła do dziejów Sybiraków w archiwach polskich i zagranicznych”, „Diaspora polskich Sybiraków w świecie i ich organizacje”, „Świat po Sybira kach. Jak upamiętniać i przekazywać dziedzictwo Sybiraków”; oraz edukacyj ną: „Szkolnictwo polskie w świecie” (perspektywa krajowa i diaspory), „Stan i potrzeby szkolnictwa polskiego w świecie”, „Zagadnienia edukacji między kulturowej”, „Wpływ domu, szkoły i grupy rówieśnej na zachowanie polskości na obczyźnie”, „Nowoczesne nauczanie dziejów sybirackich”, „Komunikowa nie międzykulturowe”, „Polskie podręczniki do nauczania języka polskiego jako obcego / odziedziczonego – jak z nich korzystać?” Obradom towarzyszyły imprezy – koncerty: Leszka Wójtowicza (Duża Aula PAU), Jacka Wójcickiego Pejzaż horyzontalny (Galeria Sukiennice), kon cert kameralny kwartetu smyczkowego Alla Breveu (u Prezydenta Miasta Kra kowa); projekcja filmów o tematyce sybirackiej, wystawa „Z sowieckich łagrów KONFERENCJE 2014 Kraków, 4-7 września 390 Alina SIOMKAJŁO do Meksyku. Odyseja polskich uchodźców z Santa Rosa”. Kongres zakończono finałową galą i mszą św. w Katedrze na Wawelu. 2014 tom V Londyn, 27-28 września 2014 W 50. rocznicę śmierci Arcybiskupa Józefa Gawliny – Biskupa Polowego Wojska Polskiego, w polskim kościele garnizonowym pw. św. Andrzeja Bo boli (zachodni Londyn) zorganizowane zostało przez Polską Misję Katolicką w Anglii i Walii (PMK) oraz przez Instytut Polski Akcji Katolickiej w Wielkiej Brytanii (IPAK) 2-dniowe sympozjum. Witając zebranych, Rektor Polskiej Mi sji Katolickiej w Anglii i Walii ks. prałat Stefan Wylężek otwierał konferencję. Uczestniczyli w niej m.in. przedstawiciele Konsulatu Generalnego RP i pol skich organizacji społecznych działających w Londynie. Dr Andrzej Suchcitz, kierownik Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego (IPMS) w Londynie, prezentował przechowywane w IPMS materiały źródłowe dotyczące bp. Gawliny, ilustrując je źródłowymi cytatami oraz materiałem filmowym ze zbiorów IPMS. Jadwiga Kowalska, dyrektor Archiwum Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii, zapoznała słuchaczy z nieznanymi dotąd archiwaliami Ordynariatu Polowego Biskupa Gawliny, które po wojnie zostały złożone w PMK. Referent ka zwróciła uwagę na rozproszenie dokumentacji dotyczącej ww. Ordynariatu. Ks. prof. Jerzy Myszor – Wydział Teologiczny Uniwersytetu Katowickiego skupił się w swym wystąpieniu na wizycie biskupa Gawliny w Rosji Sowieckiej i jego duszpasterskiej posłudze w szczególnym środowisku i momencie histo rycznym zarówno dla Wojska Polskiego, jak też dla ludności cywilnej. Żywe wspomnienie abp. Szczepana Wesołego, który znał Józefa Gawlinę z bezpośrednich kontaktów, opisy scenek sytuacyjnych dające wyobrażenie o rysach charakteru wybitnego Duszpasterza, przybliżyły słuchaczom tę nie zwykłą postać. Następnie konferencja przeniosła się do Galerii Polskiego Ośrodka Społecz no-Kulturalnego na otwarcie poświęconej Józefowi Gawlinie wystawy. Ekspo zycję (15 plansz) przygotowali Jadwiga Kowalska i Andrzej Suchcitz. Za stronę techniczną odpowiadał Paweł Sieradzki. Wystawa ukazała Biskupa podczas pełnionej posługi kapłańskiej i jako czynnego uczestnika wydarzeń – zarówno z życia wojskowego, jak i na gruncie cywilnym – dotyczących spraw polskich. Zdjęcia wybrane zostały ze zbiorów Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Si korskiego oraz z Archiwum Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii. 28 września abp Szczepan Wesoły celebrował mszę św. za duszę śp. Józefa Gawliny; koncelebrowali: ks. prałat Stefan Wylężek, ks. prof. Jerzy Myszor i go spodarz parafii ks. proboszcz Marek Reczek. Po sumie nastąpił dedykowany Józefowi Gawlinie program słowno-muzyczny. POZOSTAŁE KONFERENCJE 2014 Londyńskie obchody 50. rocznicy śmierci abp. Jozefa Gawliny były kon tynuowane najpierw w parafii Chrystusa Króla na Balham w Londynie, a na stępnie w kilku polskich miastach. W wielu miejscach w Polsce prezentowano wspomnianą wystawę, organizowano wykłady i sympozja: 6 X w Warszawie (na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego i w Ordynariacie Polo wym, w kościele pw. Świętego Krzyża), 6 XI w rodzinnych Józefa Gawliny Ka towicach (na Uniwersytecie Śląskim), także w Łowiczu i Skierniewicach... 391 Rok 2014 Listy do redakcji tom V 394 Listy do redakcji Listy do redakcji Do Pani Redaktor Czytam tom IV (Rocznik 2013, wyd. Londyn 2014) „Ekspresji”, który z uwagi na bogatą treść i piękno języka znamionuje wysoka wartość literacka. Każdy czytelnik dowie się i nauczy z tej wielodziałowej publikacji bardzo wiele. Zamieszczenie tekstu w „Ekspresjach” jest bezspornie zaszczytem! Szczególnie zainteresowała mnie biografia Romana Brandstaettera (s. 222-245) w ujęciu Krzysztofa Tochmana, pragnę więc podzielić się kilkoma uwagami. Autor „wizerunku” przekazuje czytelnikowi ważne i nowatorskie treści o walorach dokumentalnych. Dokument obejmujący całe życie Brandstaettera w oryginalnej dyspozycji właśnie w „Ekspresjach” zamieszczony został po raz pierwszy! Niespotykane są w znanych mi dotychczasowych ujęciach biograficznych podane tutaj wyczerpująco przypisy. Zawierają one solidne i bogate źródłowe wiadomości. Auto ra biograficznego wizerunku prowadziła dobra intuicja i podejście metodyczne. Na pewno każdy autor, który zechce pisać na temat Brandstaettera, będzie zobowiązany do odwoływania się do tej biografii. Ks. Jan Kanty Pytel Poznań, 6 listopada 2014 r. [List przekazany za pośrednictwem dr. Krzysztofa Tochmana] 395 Rok 2014 Przypadki i wpadki Panią Izabelę Fietkiewicz-Paszek bardzo przepraszamy za przeoczenie Jej biogramu w Notach o autorach w tomie IV „Ekspresji”. Biogram zamieszczamy w niniejszym wydaniu. * Do ostatniej strofy wiersza Beaty Obertyńskiej Do prajabłoni („Ekspresje” t. IV, Londyn 2014, s. 34) wkradła się pomyłka: zamiast „jesień” powinno być „je leń”. Dziękujemy prof. Janowi Skoczyńskiemu z Uniwersytetu Jagiellońskiego za uwagę. * Redakcja przeprasza za przeoczenie dwóch błędów rzeczowych w Biogramie abp. Józefa Gawliny zamieszczonym w opublikowanej wcześniej nadbitce (Arcybiskup Józef Gawlina. Biskup Polowy Wojska Polskiego, 2015) artykułów z V tomu „Ekspresji” – dział „Archiwum pamięci”. Na s. 14 nadbitki jest: „Madrytu”, po winno być: „Madytu” (> o abp. Gawlinie w „Madycie” [spolszczenie łac. Mady tus] http://www.catholic-hierarchy.org/diocese/d2m14.html); jest: „W roku 1957 Papież mianował go arcybiskupem diecezjalnym”. – Abp Gawlina nie posiadał nominacji na urząd arcybiskupa diecezjalnego. tom V 398 Przypadki i wpadki Agentów nie ma – pozostały metody 4 Stycznia 2015 13:16 Regina Taylor <[email protected]> napisał(a) Mgr Zbigniew Bereszynski [………………………….] Szanowny Panie, uprzejmie proszę o zapoznanie się z Listem Otwartym. W związku z nasilającą się wokół mnie kampanią nienawiści prowadzoną głównie przez Alinę Siomkajło oraz redakcję „Nowego Czasu” nie widziałam innego wyjścia i skorzystałam z tej formy publicznego oświadczenia. W podjęciu tej trudnej decyzji wspierał mnie prezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, Andrzej Krzeczunowicz. Z wyrazami szacunku Regina Wasiak-Taylor W następstwie powyższego dr Zbigniew Bereszyński skierował list do „Tygo dnia Polskiego” z prośbą o sprostowanie „nieścisłości” popełnionych w Liście otwartym. List dr. Bereszyńskiego ani sprostowania światła nie ujrzały. Oskarżana o „kampanię nienawiści” zapewniam Czytelników, że nikt ze Sto warzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą nie prowadzi żadnej działalności prze ciw p. Wasiak-Taylor. Mimo to, nieodróżniająca wypowiedzi merytorycznych od żenująco naiwnych jej zmyśleń, pozująca do roli ofiary sekretarz Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie nie zrywa wciąż z nieuczciwą metodą kolporto wania tzw. Listów otwartych do urzędów i osób prywatnych w polskim Londynie i w Kraju – wymierzonych we mnie, w Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Gra nicą i w „Ekspresje” (zob. m.in. odpowiedź na wcześniejszy List otwarty: Komentarz Redaktora do „Wyjaśnienia” Katarzyny Bzowskiej, „Ekspresje” t. III, Londyn 2013, s. 347-349 ). Oczywiście, celem robótek p. Wasiak-Taylor jest wprowadzanie w błąd opinii publicznej (zob.: Grzegorz Małkiewicz, Odpowiedź zamknięta na List otwarty...; Alina Siomkajło, Otwarty na opak, „Nowy Czas” 2015, nr 01/211). À propos: ciekawe, czy prezes ZPPnO Andrzej Krzeczunowicz wie, w jak nik czemnych sprawach używane jest przez p. Wasiak-Taylor jego nazwisko? Złodziejaszek Łapczyński i ignorant Koźmiński Autorom, Czytelnikom, poważnym redakcjom należy się ostrzeżenie: w pol skim Londynie grasuje łasy na gotowe wytwory pióra złodziejaszek. 23 stycznia 399 Przypadki i wpadki 2015 w „Dzienniku Polskim” ukazał się podpisany przez Andrzeja Łapczyń skiego list pt. Pogoda dla emigracji. Jest to miejscami zniekształcony tekst mego artykułu, stanowiącego wstęp do tomu IV „Ekspresji” (Londyn 2014). Oryginalny tekst został pocięty i połatany językowym kiepstwem – cel i sens listu są niezrozumiałe. Kradzież, której dopuścił się Andrzej Łapczyński, zgod nie z prawem autorskim kwalifikuje się do zawłaszczenia i zniszczenia „własności intelektualnej”. Współodpowiedzialny za zawłaszczenie Naczelny „Dziennika” / „Tygodnia Polskiego” z trzykrotnej prośby o podanie do druku interwencji w po wyższej kwestii wyłgał się cynicznie lekceważącym e-mailem: From: Jaroslaw Kozminski <[email protected]> To: ‘alina siomkajlo’ <[email protected]> Sent: Wednesday, 28 January 2015, 13:49 Szanowna Pani Pan Andrzej Łapczyński pisuje listy do redakcji Dziennika od szeregu miesięcy. Niektóre z nich drukujemy. Może Pani spotkać pana Łapczyńskiego w POSKu niemal codziennie. Nie sądzę aby był konspiratorem. Pozdrawiam Jaroslaw Kozminski editor-in-chief Gratuluję p. Koźmińskiemu wyboru „listów”! Od lat można tylko podziwiać, z jaką umiejętnością Editor-in-chief, manipulujący faktami, autorskimi tekstami i ludźmi, zaniża poziom polskiej gazety emigracyjnej. redaktor „Ekspresji” Rok 2014 Komunikaty NAGRODA POETYCKA im. KRYSTYNY I CZESŁAWA BEDNARCZYKÓW Kapituła konkursu o Nagrodę Poetycką im. Bednarczyków na posiedzeniu 25 listopada 2014 roku nominowała do nagrody pięć tomików poetyckich wydanych w roku 2013: Miłosza Biedrzyckiego Porumb, Tadeusza Dąbrowskiego Pomiędzy, Małgorzaty Lebdy Granica lasu, Krzysztofa Lisowskiego Poematy i wiersze do czytania na głos, Łukasza Nicpana Do czytającej list. Nagroda została przyznana ex aequo Krzysztofowi Lisowskiemu oraz Łukaszowi Nicpanowi. Uroczysta gala finałowa odbyła się 15 grudnia 2014 roku w Kamienicy Pod Gruszką. Werdykt ogłosił przewodniczący konkursowej kapituły prof. Wojciech Ligęza, w obecności władz dziekańskich Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, przedstawicieli krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz zaproszonych gości. Nominowani otrzymali zaprojektowane i wykonane przez Teresę Frodymę grafiki, inspirowane działalnością artystyczną państwa Bednarczyków, oraz pamiątkowe dyplomy. Zwycięzcy zaś, dodatkowo – nagrody pieniężne ufundowane ze środków finansowych przekazanych na ten cel Uniwersytetowi Jagiellońskiemu w zapisie testamentowym Krystyny Bednarczykowej. Spuścizna archiwalna patronów Nagrody, twórców Oficyny Poetów i Mala rzy – londyńskiego domu wydawniczego i drukarni, jednego z ośrodków kultury polskiej na emigracji – jest przechowywana, badana i udostępniana w Pracowni-Archiwum OPiM przy Wydziale Polonistyki UJ. tom V 402 Komunikaty OGÓLNOPOLSKI KONKURS POETYCKI im. Rodziny Wiłkomirskich Konkurs, wpisujący się w działalność powstającego Muzeum Rodziny Wiłkomirskich, organizuje Stowarzyszenie Promocji Sztuki Łyżka Mleka z siedzibą w Kaliszu. Na Konkurs należy nadesłać zestaw zawierający 3-5 wierszy w czterech egzemplarzach maszynopisu do 15 października 2015 roku (decyduje data stempla pocztowego) na adres: Aneta Kolańczyk, ul. Kubusia Puchatka 27, 62-800 Kalisz, z dopiskiem „Konkurs.” Każdy utwór należy zaopatrzyć w godło, które powinno się znaleźć także na dołączonej do zestawu kopercie zawierającej kartkę z danymi autora: imię, nazwisko, wiek, adres zamieszkania i e-mailowy, numer telefonu, oraz stwierdzenie: Oświadczam, że jestem autorką/autorem nadesłanych na konkurs wierszy, które nie były wcześniej publiko wane ani nagradzane na innych konkursach. Organizator nie ogranicza tematyki utworów, jednak przewiduje do datkową kategorię: wiersze inspirowane muzyką (przy tych utworach należy dopisać hasło „Wiłkomirscy”). Pula konkursowych nagród wynosi 5000 zł. O podziale nagród decyduje Jury w składzie: Wojciech Kass – przewod niczący, Aneta Kolańczyk (Teresa Rudowicz), Tadeusz Olszewski. Ogłoszenie wyników Konkursu nastąpi 14 listopada 2015 roku, podczas V Ogólnopolskiego Festiwalu Poetyckiego im. Wandy Karczew skiej, w Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu. Utwory nagrodzone zostaną opublikowane w wydawnictwie podsumowującym sezon aktywności kulturalnej Stowarzyszenia Promocji Sztuki Łyżka Mleka. Pełny regulamin konkursu dostępny jest na stronie internetowej: www.lyzkamleka.poezja-art.eu. Rok 2014 Z kalendarza 2014 Rok 2014 zapisał się jako rok okrągłych rocznic: 100-lecia wybuchu I wojny światowej; 75. rocznicy inwazji ZSRR na Polskę i utworzenia Rządu Polskiego na Uchodźstwie; 70. rocznicy: wybuchu Powstania Warszawskiego, zdobycia Monte Cassino, wyzwolenia Bredy (Holandia) przez żołnierzy gen. Stanisława Maczka, wysiłku zbrojnego żołnierzy polskich w 1944; 50. rocznicy śmierci Arcybiskupa Józefa Gawliny – Biskupa Polowego Wojska Polskiego, 25-lecia pierwszych wol nych wyborów w powojennej Polsce; 15-lecia przyjęcia Polski do NATO; 10-lecia przystąpienia RP do Unii Europejskiej. W polskim Londynie obchodzono: 75-lecie powstania Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie, 65-lecie polskiego zespołu tanecznego Mazury w Anglii, 50-lecie Pol skiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego (POSK-u), 30-lecie Sceny Teatralnej w polskim Londynie, 10-lecie Sceny Poetyckiej POSK-u. W stulecie urodzin Sejm ustanowił rok 2014 rokiem Jana Karskiego (1914-2000) oraz Andrzeja Panufnika (1914-1991). styczeń 12: XXII Finał WOŚP organizowany przez Jerzego Owsiaka: w Londynie, Liver poolu, Peterborough, Southampton. Akcja charytatywna tym razem na zakup specjalistycznego sprzętu dla oddziałów dziecięcej medycyny ratunkowej i god nej opieki medycznej dla seniorów. Zaangażowani czynnie w akcję m.in.: Amba sador RP w Londynie – Witold Sobkow, Fundacja Hurricane of Hearts, artyści polskiej sceny muzycznej... W Londynie zebrano £ 26 616.25 (ok. 130 000 zł). 18: tradycyjny opłatek i noworoczne spotkanie Związku Artystów Scen Polskich za Granicą (Sala Malinowa POSK-u) na zaproszenie Prezes ZASP Ireny Del mar‑Czarneckiej i Wiceprezes Otelli Szczepańskiej. Goście honorowi: Rektor Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii ks. prałat Stefan Wylężek, Prezyden towa Karolina Kaczorowska, Konsul Generalny RP w Wielkiej Brytanii Ireneusz Truszkowski, Anna Maria Anders, Karolina Maczek-Skillen. W programie: kon cert dedykowany Artystom przeszłych pokoleń, z udziałem Macieja O’Shea – bas-baryton, Pawła Ulmana – fortepian. Kolacja z lampką wina, loteria. tom V 404 Z kalendarza 2014 25: spotkanie z dr Magdaleną Białonowską, autorką książki Andrzej Stanisław Ciechanowiecki. Kolekcjoner, marszand i mecenas. POSK – Sala Malinowa. Orga nizatorem Biblioteka Polska w Londynie. 25-26: spotkania z Robertem Tekielim – dziennikarzem, prezenterem telewizyj nym, autorem książek. Tematy: „Zagrożenia duchowe a współczesna cywilizacja”, „Walka o Polskę, rodzinę, wiarę”, „Komu służą media w Polsce”. Organizatorem Koło Członków Indywidualnych Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. 26: prezentacja sztuki Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest – 29. spek takl Sceny Poetyckiej (Jazz Cafe, POSK). Współpraca z Polish Artist in London. Obsada: Renata Chmielewska, Teresa Greliak, Tatiana Judycka, Joanna Kańska, Konrad Łatacha, Wojciech Piekarski, Margot Przymierska, Magdalena Włodar czyk, Justyna Wnęk. Dźwięk Arkadiusz Kozubek. Reżyseria Helena Kaut-How son. 29: koncert Konfraterni Artystów Polskich w Wielkiej Brytanii zorganizowany przez Barbarę Bakst. W programie: Beethoven, Prokofiev, Ratusinska, Ashton. Wykonanie: Eva Mizerska – skrzypce, Emma Abbate – fortepian. Londyn – Sala Teatralna POSK. 30: Opłatek Rektorski w Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii (2 Devonia Road, Islington, London). Program wieczoru: msza św., dzielenie się opłatkiem, kolędowanie, spotkanie przy stole. luty 3: pogrzebowa msza św. w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w Londynie za śp. inż. Aleksandra Pawła Prus-Kleckiego (ur. 26 I 1927 w Wilnie, zm. 21 I 2014 w Londynie) celebrowana przez: rektora Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii ks. prałata Stefana Wylężka, kanclerza PMK ks. Krzysztofa Tyliszczaka, proboszcza parafii ks. Marka Reczka, ks. prałata Bronisława Gwiazdę. Śpiewała Iwona Januszajtis. Przemawiały Krystyna Mordalska i reprezentantka Koła Po laków z Indii Wanda Kuraś. 3 kwietnia 2014 prochy A.P. Prus-Kleckiego złożone zostały w krypcie Kolumbarium przy kościele Andrzeja Boboli. – Był potom kiem zesłanych na Sybir powstańców styczniowych. Architekt, projektant – m.in. terminalu 3. lotniska Heathrow i rzeźb w kościele pw. św. Boboli. Od roku 1972 posiadał tytuł kustosza tego kościoła, w 2012 jako pierwszy otrzymał Order „Bo bolana”. 5: inauguracja w londyńskim Barbican Centre muzycznego roku Andrzeja Pa nufnika w 100-lecie urodzin kompozytora i dyrygenta. Londyńska Orkiestra Symfoniczna (London Symphony Orchestra) wykonała pod batutą Michaela Francisa dwa utwory Panufnika: Symfonię nr 3 (Sinfonia Sacra) i Kołysankę. Serię koncertów z jego utworami organizował Instytut Adama Mickiewicza oraz In stytut Kultury Polskiej w Londynie, m.in.: 27 lutego w filharmonii w Liverpoolu koncert skrzypcowy w wiodącej sekwencji wykonany przez Vadimowa Repino Z kalendarza 2014 wa, a 31 marca w londyńskim Southbank Centre Roxanna Panufnik wykonała Modlitwę kompozycji ojca. Zwieńczeniem obchodów „100-lecia” był listopadowy Panufnik Day w Kings Place. marzec 1: uroczystości ustanowionego przez Lecha Kaczyńskiego Dnia Pamięci „Żołnie rzy Wyklętych” (Londyn). W programie: wykład „Realia antykomunistycznego podziemia” prof. Leszka Żebrowskiego, otwarcie wystawy „Dla Ciebie, Polsko i dla Twojej chwały. Żołnierze Wyklęci Pomorza i Kujaw” – ekspozycja Instytutu Pamięci Narodowej i Studium Polski Podziemnej (galeria POSK); część artystycz na „Biesiada piosenki żołnierskiej” (Sala Teatralna). Prowadzenie i organizacja Janusz Wajda i „Pokolenia”. 1: wieczór Laureatów Nagród Literackich Związku Pisarzy Polskich na Obczyź nie za rok 2013. Nagrody otrzymali: za całokształt twórczości – prof. dr Jerzy R. Krzyżanowski z USA (laudacja dr Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, fundator Andrzej Krzeczunowicz); za najlepszą książkę roku 2012 – Wojciech Karpiński z Francji za książkę Twarze (laudacja –Andrzej Krzeczunowicz); za upowszech nianie kultury i literatury polskiej na świecie dr Charles S. Kraszewski z USA (laudacja – ks. prof. Janusz A. Ihnatowicz, fundatorzy – Józef i Nina Janczewscy); za najlepsze opracowanie naukowe roku 2012 dotyczące emigracji W drodze do utraconej Itaki. Prasa, książki i czytelnictwo na szlaku Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich (1940-1942) oraz Armii Polskiej na Wschodzie 2. Korpusu (1941-1946) – Oskar Stanisław Czarnik (laudacja – dr Beata Dorosz, fundator – Hanna Reszczyńska-Essigman). Wieczór Laureatów dotowała Ambasada RP w Londynie oraz Irma Stypułkowska. 2: Salon Literacki w Ognisku Polskim. W programie: kabaret Dany Parys-White i Aleksego Wróbla, prelekcja dr. Wojciecha Karpińskiego z Paryża na temat „Mo je życie z «Zeszytami Literackimi»”. Przy sztaludze Andrzej Maria Borkowski. 9: prapremiera filmu Secret Sharer inspirowanego nowelą Josepha Conrada (Jó zefa Konrada Korzeniowskiego), wg scenariusza i w reżyserii Piotra Fudakow skiego – producenta, scenarzysty, reżysera filmowego, zdobywcy Oskara (2006) za film Tsotsi, nagrodzonego w 2014 przez międzynarodowe jury polskiego festi walu filmowego w Ameryce za wybitne osiągnięcia w sztuce filmowej, zdobywcy nagrody „Wings Award” dla twórców kina poza Polską. W rolach głównych Secret Sharer Jack Laskey i Zhu Zhu. Projekcja z okazji 50-lecia Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, w Sali Teatralnej POSK. Organizatorzy: Biblioteka Pol ska w Londynie oraz Joseph Conrad Society. Po projekcji dyskusja z udziałem autora filmu i prof. Roberta Hampsona, znawcy twórczości Conrada. Oficjalna brytyjska premiera 23 czerwca 2014 w londyńskim kinie Curzon Mayfair. 12: projekcja filmu Maestro Rodziński w Ambasadzie RP w Londynie – o polsko‑amerykańskim światowej sławy dyrygencie Arturze Rodzińskim (1892-1958) 405 406 Z kalendarza 2014 – z udziałem reżysera filmu Bożeny Garus-Hockuby. Producent: BiS Film, Polish Television, National Audiovisual Institute. Gości podejmował Ambasador Wi told Sobków. 23: z okazji 75-lecia istnienia występ jubileuszowy największego (120 tancerzy) polskiego zespołu tanecznego „Mazury” w Queen Elizabeth Hall. kwiecień 5: wieczór pamięci w 63. rocznicę zamordowania mjr. Zygmunta Szendzielarza – „Łupaszki”. Projekcja filmu Łączka w reżyserii Arkadiusza Gołębiowskiego. Pre lekcje: „Żołnierze Niezłomni” i „Ekshumacja Ofiar totalitaryzmów na „Łączce” – dr hab. Krzysztof Szwagrzyk. Promocja książki Patryka Kozłowskiego Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko” 1910-1951 i otwarcie wystawy na ww. tematy. Organiza cja 93. Krąg Starszoharcerski pgK „Nadzieja” im. Jana Pawła II w Londynie. Pro wadzenie druhna Grażyna Pietrykowska. 5: debata otwarta, temat „Sytuacja Polonii na Wyspach”, z udziałem Janusza Pa likota i Ryszarda Kalisza. Sala Teatralna POSK. Materiał sfinansowany ze środ ków Koalicyjnego Komitetu Wyborczego Europa Plus Twój Ruch. 6: uroczystości upamiętniające 74. rocznicę zbrodni katyńskiej rozpoczęte mszą św. w kościele pw. św. Andrzeja Boboli, następnie przebiegające pod Pomni kiem Katyńskim na Kensington Cemetery Gunnersbury, pod kierownictwem przewodniczącego Fundacji Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii Czesława Maryszczaka: wprowadzenie sztandarów oraz polskiej i bry tyjskiej flagi, przemówienie Ambasadora RP w Londynie Witolda Sobkowa, mod litwy, składanie wieńców, odśpiewanie hymnów narodowych. 6: Koncert Galowy aranżowany przez Barbarę Bakst – prezes Konfraterni Ar tystów Polskich – z okazji 50-lecia Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Sopran – Magdalena Molendowska, bas – Piotr Lempa, fortepian – Marek Rusz czyński, i Zarębski Piano Qintet (Esther Kim, Sabina Kołodziej, Tom Widdi combe, Chris Brown, Alasdair Macaskill). W programie arie i pieśni Moniuszki, Chopina, Mozarta, Verdiego, Belliniego. 27: kanonizacja błogosławionych papieży: Jana XXIII (Angelo Giuseppe Roncalli, 1881-1963) zwanego Papieżem Dobroci – pontyfikat od roku 1958; oraz najzna mienitszego Polaka z rodu Słowian Jana Pawła II, po śmierci zwanego Wielkim (Karola Wojtyły, 1920-2005) – na tronie Piotrowym od roku 1978. Świętymi Koś cioła katolickiego papieże zostali ogłoszeni w Watykanie, na Placu św. Piotra. Kanonizację Jana Pawła II przygotował Benedykt XVI. Obrząd kanonizacyjny sprawował papież Franciszek (I) w obecności wiernych całego świata, ponad 700 biskupów i 150 kardynałów. Kanonizacyjną mszę św. transmitowano bezpo średnio z Rzymu na cały świat. Z kalendarza 2014 maj 2: „Pan Tadeusz” w Jazz Cafe (POSK). Poemat Adama Mickiewicza w nowej wer sji scenicznej zespołu Scena Poetycka, w reżyserii Wojciecha Piekarskiego; wy konawcy: Joanna Kańska, Dominika Dwernicka, Damian Dudkiewicz, Janusz Guttner, Adam Hypki. 17: inauguracja Muzeum Pamięci II Korpusu Polskiego (w przeddzień uroczys tości 70. rocznicy zdobycia Monte Cassino) przy Polskim Cmentarzu Wojennym na Monte Cassino, gdzie spoczywa ok. 1000 poległych Polaków. Muzeum po wstało z inicjatywy Związku Polaków we Włoszech oraz Ambasady RP w Rzy mie. Fundusze na wzniesienie pawilonu zbierano w USA, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Włoszech i w Polsce. Projektował architekt Pietro Rogacień. Stała eks pozycja wg scenariusza prof. Krystyny Jaworskiej i dr. Paolo Morawskiego. Wy posażona w multimedialne stanowiska wystawa opowiada historię prowadzącą od inwazji niemieckiej na Polskę, poprzez deportacje Polaków na Syberię, formo wanie się II Korpusu i jego przejście z Bliskiego Wschodu do Włoch, udział pol skiego żołnierza w walkach o wyzwolenie, a po losy żołnierzy gen. Andersa w la tach powojennych. W otwarciu muzeum uczestniczyli m.in.: premier RP Donald Tusk, wdowa po ostatnim prezydencie na uchodźstwie – Karolina Kaczorowska, córka gen. Andersa Anna Maria Anders-Costa, weterani, harcerze. 17: w związku z 10. rocznicą przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, na wnio sek przewodniczącej POSK-u Joanny Młudzińskiej, w Sali Teatralnej miała miej sce debata na temat „10 lat w Unii – Bilans dla Polski” zorganizowana przy po mocy Ambasady RP w Londynie. W debacie udział wzięli: wiceprezes Zarządu Fundacji Demos Europa Krzysztof Blusz, dyrektor programowy Centrum Euro pejskiego Natolin dr Marek Cichocki. Rolę moderatora pełnił redaktor Krzysztof Pszenicki. 17: sympozjum Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO) poświęcone Zdzisławowi i Hannie Bronclom oraz Fundacji ich imienia; zob. dział Konferencje 2014 w niniejszym tomie „Ekspresji”. 18: koncert pt. „Muzyczno-Satyryczne Wibracje” w wykonaniu zespołu DNA Artist Bar. W Jazz Cafe (POSK) „Gorące rytmy, liryczna mżawka, satyryczny rój w ulach – porcja artystycznego miodu w kilodżulach”. Prowadzenie w języku polglish Dana Parys-White i Janusz Finder. 23: prezentacja sztuki Dziób w dziób Maliny Prześlugi przez „Teatr przy stoliku – próby czytane” Sceny Poetyckiej POSK-u i PaiL London. Udział wzięli: Adam Hypki, Dominika Mari, Katarzyna Paradecka, Zuza Tehanu, Patryk Wilkicki, Adam Wittek, Magdalena Włodarczyk. Reżyseria Margot Przymierska, muzyka Karol Stańczak. Po przedstawieniu dyskusja. 30-31: druga w Białymstoku międzynarodowa megakonferencja „Paryż – Londyn –Monachium –Nowy York”; zob. dział Konferencje 2014 w tym tomie „Ekspresji”. 407 408 Z kalendarza 2014 31: wykład „Spory o ‘polski’ model konserwatyzmu” prof. Retta Ludwikowskiego – dyrektora Instytutu Prawa Porównawczego i Międzynarodowego w Columbus School of Law w waszyngtońskim Katolickim Uniwersytecie Ameryki oraz dy rektora programu Międzynarodowego Handlu i Biznesu, prowadzonego wspól nie z Uniwersytetem Jagiellońskim w Krakowie. Organizowała Biblioteka Polska w Londynie. Sala Malinowa POSK. czerwiec 5: londyńska premiera monodramu A kaz tyz ta Polska, a kaz ta na podstawie Wesela i Wyzwolenia Stanisława Wyspiańskiego, według scenariusza, reżyserii oraz w inscenizacji aktora Olgierda Łukaszewicza, prezesa krajowego Związku Artystów Scen Polskich. Wystawienie w Ambasadzie RP w Londynie zorganizo wał Związek Artystów Scen Polskich za Granicą na czele z prezes Ireną Delmar, z udziałem organizacyjnym Grzegorza Stachurskiego. Dochód z przedstawienia przeznaczony na pomoc dla Domu Artystów Weteranów Scen Polskich im. Woj ciecha Bogusławskiego w Skolimowie. 10: spotkanie z Jarkiem Garlińskim (synem dr. Józefa Garlińskiego), tłumaczem na język angielski opublikowanego w 2012 Raportu Witolda Pileckiego (pierwsze wyd. 1945) – The Auschwitz Volunteer: Beyond Bravery. Captain Witold Pilec ki: [Auschwitz prisoner No. 4859]. Organizatorem spotkania Biblioteka Polska w Londynie. 15: prezentacja Konfraterni Artystow Polskich w Teatrze POSK: pokaz dwóch filmów o tematyce muzycznej „Serce Chopina” i „Bronisław Huberman – por tret”. Reżyser filmów Piotr Szalsza uczestniczył podczas spotkania z publicznoś cią w dyskusji. 20-21: konferencja „Polish Military Leadership in the Second World War” zorga nizowana przez British Commission for Military History i przez Polish Heritage Society (UK), przy udziale Instytutu Polskiego i Muzeum im, gen. Sikorskiego oraz Ambasady RP w Londynie – w Royal College of Defence Studies, Seaford House. Tematem objęci zostali: gen. Anders, gen. Maczek, gen. Sosabowski i Pol skie Siły Powietrzne podczas II wojny światowej. 23: recital fortepianowy w wykonaniu Anny Marii Stańczyk w Ambasadzie RP w Londynie – inauguracja 75-lecia Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. Do chód ze sprzedaży biletów przeznaczony na działalność PUNO. lipiec 6: nowa wersja sceniczna Pana Tadeusza Adama Mickiewicza w Teatrze Ogni ska im. Mariana Hemara w Londynie. W wykonaniu gościnnie występującego zespołu Sceny Poetyckiej POSK-u. Reżyseria – Wojciech Piekarski, oprawa sce niczna – Magdalena Rutkowska Hun, aranżacja wieczoru – Maja Lewis. Z kalendarza 2014 6: koncert fortepianowy w wykonaniu Ewy Tytman (Jazz Cafe, POSK) zorga nizowany przez Polską Fundację Kulturalną, wydawcę „Dziennika Polskiego” i „Tygodnia Polskiego”. sierpień 1: w 70. rocznicę wybuchu (1944) Powstania Warszawskiego – uroczysta msza św. w kościele garnizonowym pw. św. Andrzeja Boboli w Londynie celebrowana przez ks. proboszcza Marka Reczka. 4-15: wystawa fotograficzna „I Feel Ewery Stone of the Road” w 70. rocznicę Po wstania Warszawskiego, inspirowana pamiętnikami babki (żołnierza Armii Kra jowej) Hanny Katriny Jędrosz (z domu Witkowskiej). Galeria POSK-u, Londyn. 17: Święto Żołnierza Polskiego organizowane przez Fundację Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii. – Koncelebrowana msza św. w koś ciele pw. św. Andrzeja Boboli w Londynie. Następnie w Teatrze POSK-u: przemó wienie minister Bożeny Żelazowskiej – zastępcy szefa UdSKiOR. Prelekcje gło sili dr Paweł Sieradzki „O wolną Ojczyznę i Europę. Wysiłek zbrojny żołnierzy polskich w 1944 roku” i Jadwiga Kowalska „Uchodźcza epopeja byłych żołnierzy PSZ na Zachodzie”. W części artystycznej wystąpili uczniowie rzeszowskiego Ze społu Szkół Muzycznych (nr 1): Aneta Nurcek, Artur Zawora, Dawid Lisowski. Program zapowiadali harcerze: Marysia Suchcitz i Paweł Jarzębowski. Uroczys tość przygotowała Barbara Orłowska wespół z J. Kowalską. wrzesień 3: koncert zorganizowany przez prezesa Konfraterni Artystów Polskich w Wiel kiej Brytanii Barbarę Bakst. W programie koncertu: Beethoven, Chausson, Cho pin, Franck. Wystąpiły artystki związane z Royal Academy of Music: Maria Włoszczowska – skrzypce, Nicola Eimer – fortepian. Sala Teatralna POSK. 4-7: obrady IV Kongresu Polskich Towarzystw Naukowych na Obczyźnie (Kra ków). Zob. dział Konferencje 2014 tego tomu „Ekspresji”. 6: uroczystość imieninowa z okazji św. Stefana, imiennikiem – Rektor Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii ks. prałat Stefan Wylężek. Spotkanie poprze dzone koncelebrowaną mszą św. w kościele M.B. Częstochowskiej na Devonii (Londyn). Homilię wygłosił J.E. ks. bp Edward Dajczak. Aperitif i poczęstunek w salonach PMK w Anglii i Walii. 13-14: spotkanie z pierwszym kapelanem „Solidarności” ks. Stanisławem Mał kowskim oraz z dziennikarzem śledczym Wojciechem Sumlińskim, poprze dzone mszą św. w kościele Our Lady of Grace & St Edward (London, Chiswick). Tematy: „Polityka przekłamań w sprawie zamordowania błogosławionego ks. Je rzego Popiełuszki” (Sala Malinowa, POSK), 14 IX „Kulisy działalności Wojsko wych Służb Informacyjnych” (53 Cromwell Road South Kensington, SW7 4SF). Rozmowy przy lampce wina (The Rembrandt Hotel 11 Thurloe Place, London). 409 410 Z kalendarza 2014 Organizowało Koło Członków Indywidualnych Zjednoczenia Polskiego w Wiel kiej Brytanii. 17: oficjalne otwarcie nowej siedziby Wydziału Konsularnego i Wydziału Ekono micznego Ambasady RP w Londynie, w budynku przy 10 Bouverie Street (City of London, EC4Y 8DP), w którym mieści się również Instytut Kultury Polskiej i pracuje ok. 60 osób. Nowe pomieszczenie Konsulatu Generalnego posiada m.in. dwie sale multimedialne i salę konferencyjną. 17: w 75. rocznicę inwazji ZSRR na Polskę – prezentacja monodramu adaptowa nego wg satyrycznej powieści Sergiusza Piaseckiego Zapiski oficera Armii Czerwonej. Reżyseria Sławomira Gaudyna. Wystąpił Edward Kiejzik. Organizatorzy: Biblioteka Polska w Londynie i Polskie Studio Teatralne w Wilnie. Teatr POSK. 21: spotkanie z prof. Antonim Dudkiem nt. „III Rzeczpospolita – bilans pierw szego dwudziestolecia”. Sala Malinowa POSK. Organizatorem Biblioteka Polska w Londynie. 25: Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” nadawanym przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego został uhonorowany prof. Jan Wik tor Sienkiewicz z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika (Wydział Nauk Historycznych), kierownik Zakładu Historii Sztuki i Kultury Polskiej Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie. Odznaczenie wręczone zostało podczas otwarcia VII Forum Kultury Regionu Warmii i Mazur. 27-28: sympozjum naukowe Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii oraz In stytutu Polskiej Akcji Katolickiej (IPAK) zorganizowane w kościele pw. św. An drzeja Boboli w Londynie. Temat: „Ksiądz arcybiskup Józef Gawlina – Biskup Polowy Wojska Polskiego”. Referaty (zob. Archiwum pamięci w tym tomie „Eks presji”) prezentowali: dr Andrzej Suchcitz – Źródła do biografii abp. Józefa Gawliny w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, Jadwiga Kowalska – Ordynariat Biskupa Polowego Józefa Gawliny w zbiorach Archiwum Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii, ks. prof. Jerzy Myszor – Biskup Polowy Józef Gawlina – duszpasterz polskich żołnierzy i wygnańców na terenie Związku Sowieckiego (1941-1942), abp Szczepan Wesoły – Gorliwość duszpasterska abp. Józefa Gawliny. Wystawa w POSK-u poświęcona abp. Józefowi Gawlinie. 28 IX: msza św. w kościele garnizonowym pod przewodnictwem abp. Szczepana Weso łego i program słowno-muzyczny dedykowany abp. Józefowi Gawlinie. 30: spotkanie z prelegentem Zbigniewem Siemaszką na temat „Demobilizacja polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. 1945-1951”. Czytelnia Biblioteki Polskiej w Londynie, POSK. Książkę dr. Jerzego Radomskiego pod wymienionym tytu łem zaprezentowała i spotkanie prowadziła dyr. Biblioteki dr Dobrosława Platt. październik 3: koncert zorganizowany przez prezesa Konfraterni Artystów Polskich w Wiel kiej Brytanii Barbarę Bakst. W programie koncertu: Beethoven, Chausson, Z kalendarza 2014 Chopin, Franck. Wystąpiły artystki związane z Royal Academy of Music: Maria Włoszczowska – skrzypce, Nicola Eimer – fortepian. Sala Teatralna POSK. 4: wystawienie na scenie Teatru Polskiego (POSK) opery Halka Stanisława Mo niuszki (libretto Włodzimierza Wolskiego). Reżyser Richard Fawkes, dyrygent Stephen Ellery. 5: wieczór Laureata Nagrody Literackiej roku 2014 Stowarzyszenia Pisarzy Pol skich za Granicą Pawła Kądzieli z Warszawy – pisarza zasłużonego bezintere sowną i niestrudzoną pracą wydawniczą i autorską dla Emigracji Niepodległoś ciowej; redaktora, autora, wydawcy, dyrektora Wydawnictwa Więź. Nagrodę SPPzG za całokształt twórczości sponsoruje Fundacja Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii. W programie uroczystości: laudacja (zob. Ukryty za swoim dziełem w tym tomie „Ekspresji”) w wykonaniu dr Józefa Marii Ruszara z Krakowa, uroczyste wręczenie nagrody – przedstawicielka Zarządu Fundacji SPK WB Barbara Orłowska, dyplomu – prezes SPPzG dr Alina Siom kajło; słowo Laureata. Ambasadę RP w Londynie reprezentowała konsul Renata Wasilewska-Mazur. Spotkanie w londyńskim POSK-u prowadził Jacek Ozaist. 10: wieczór autorski (POSK) „Wyroby duchowe Bernarda Nowaka” – uczestnika strajku w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, Świdnik; drukarza i bezdebito wego wydawcy, wielokrotnego kuriera do Paryża; – pisarza (autora m.in. powieści Cztery dni Łazarza, Taniec Koperwasów, opowiadań Smolice Nr 86, dziennika li terackiego Wyroby duchowe, Przewodnika po Lublinie); – redaktora i wydawcy prowadzącego Wydawnictwo Test; – prezesa (2005-2011), następnie sekretarza Oddziału Lubelskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, członka Stowarzyszenia Wolnego Słowa, wydawcy „Ekspresji”. Fragmenty powieści czytał i na pytania odpowiadał Autor. Prowadziła Alina Siomkajło. 13-14: spotkanie z pierwszym kapelanem „Solidarności” ks. Stanisławem Mał kowskim oraz z dziennikarzem śledczym Wojciechem Sumlińskim poprzedzone mszą św. w kościele Our Lady of Grace & St Edward (London, Chiswick). Tema ty: „Polityka przekłamań w sprawie zamordowania błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki” (Sala Malinowa, POSK), 14 IX: „Kulisy działalności Wojskowych Służb Informacyjnych” (53 Cromwell Road South Kensington, SW7 4SF). Roz mowy przy lampce wina (The Rembrandt Hotel 11 Thurloe Place, London). Or ganizowało Koło Członków Indywidualnych Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. 16-19: II Festiwal Poezji Słowiańskiej w Londynie: poezja, muzyka, prelekcje, gale... Goście: z Białorusi, Bułgarii, Chorwacji, Irlandii, Litwy, Polski, Rosji, Rumunii, Serbii, Słowenii. Imprezy w Jazz Cafe i Sali Teatralnej POSK, wizyta w Ambasadzie RP w Londynie, w Szkole im. Lotników Polskich, w Bibliotece Polskiej, spotkanie poświęcone Bułatowi Okudżawie. Organizatorem festiwalu Grupa KaMPe z Aleksandrem Wróblem na czele. 411 412 Z kalendarza 2014 17-18: inauguracja roku akademickiego 2014/2015 Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO) w Sali Teatralnej POSK-u. Przemówienie Ambasadora RP w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej Witolda Sob kowa; wręczenie Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski prof. Halinie Taborskiej, rektor PUNO; przemówienia Patronów Honorowych PUNO; wykład inauguracyjny „Prof. Cezaria Baudouin de Courtenay Ehrenkreutz-Jędrzejowi czowa – docentka, emancypantka, mistrzyni” – dr Agnieszka Kościańska z Insty tutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego; wręczenie świadectw absolwentom studiów podyplomowych i uczestnikom zajęć Uniwer sytetu Trzeciego Wieku. Doktoraty honoris causa otrzymali: prof. Andrzej Żaki – laudacja prof. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk; prof. Alicja Moskalowa – laudacja prof. Ewa Lewandowska-Tarasiuk. Koncert Chóru Schola Gregoriana pod dyrek cją Grzegorza Salamońskiego. Jubileuszowe przyjęcie w restauracji Łowiczanka. 18 X: msza św. w kościele pw. św. Andrzeja Boboli za zmarłych profesorów i in nych pracowników oraz za pomyślność żyjących przedstawicieli PUNO. 18: koncert w hołdzie św. Janowi Pawłowi II przez Zjednoczenie Polskie w Wiel kiej Brytanii. Sala Teatralna POSK. Wystąpił Chór Ave Verum, gościnnie – Woj ciech Piekarski. Dochód przeznaczony na Fundację „Dzieło Nowego Tysiąclecia” wspierającą kształcenie uzdolnionej ubogiej młodzieży w Polsce. 19: uroczysta msza św. w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w XIV Dzień Papieski (12 X) z okazji 75. rocznicy utworzenia Rządu Polskiego na Uchodźstwie oraz powstania Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Inicjatorem Społeczny Komitet Budowy Pomnika „Dla Nich” na czele z prezes ZASP za Granicą Ireną Delmar. 25: odsłonięcie i poświęcenie pomnika Jana Pawła II na skwerze Jana XXIII przy Katedrze Notre Dame. Pomnik z brązu (statua 3,6 m wysokości, 1,5 tony wagi) – dzieło rosyjskiego rzeźbiarza gruzińskiego pochodzenia Zuraba Cerete liego – erygowany po czterech latach oczekiwania na odpowiednie miejsce w Pa ryżu. Artysta podarował pomnik Polskiej Misji Katolickiej we Francji, wyrażając w ten sposób „wdzięczność za rolę odegraną przez Jana Pawła II w obaleniu ra dzieckiego totalitaryzmu”. W uroczystości odsłonięcia uczestniczyli m.in.: rektor Polskiej Misji Katolickiej we Francji ks. infułat Stanisław Jeż, mer Paryża Anne Hidalgo, abp Paryża kardynał Andre Vingt-Trois, metropolita łódzki abp Marek Jędraszewski. 25-26: poetycko-kabaretowy spektakl jubileuszowy „Te nasze piękne lata”, wy stawiony dla uczczenia 50-lecia POSK-u, 30-lecia Sceny Teatralnej w polskim Londynie i 10-lecia Sceny Poetyckiej oraz jej 33. premiery. Scenariusz i reżyseria Helena Kaut-Howson, opracowanie muzyczne Maria Drue i Daniel Łuszczki. 26: wernisaż Autom Exhibition / Wystawy jesiennej Stowarzyszenia Polskich Artystów w Wielkiej Brytanii (APA), otwartej od 27 X do 7 XI 2014 w Galerii POSK-u. Atrakcją – goście w maskach „Mask looking at Masks”. Z kalendarza 2014 28: Polak z Wielkiej Brytanii – Stanisław Motyka, globtroter, społecznik – w ra mach kampanii: Polska. Spring into new, za promowanie Polski za granicą zo stał pierwszym laureatem europejskiej nagrody Polonijny Społecznik Roku 2014. W Ambasadzie RP w Londynie statuetkę wręczał ambasador Witold Sobków. listopad 5: promocja bilingwalnego albumu Dyplomacja polska w okresie II wojny światowej /Polish Diplomacy during the Second World War opracowanego przez b. am basadora Marka Pernala. Wieczór autorski w Ognisku Polskim (Londyn, South Kensington) na zaproszenie Ambasadora RP Witolda Sobkowa i prezesa Ogniska Nicholasa Hugh Kelsey’a. Prezentację prowadził były szef BBC Polish Section Krzysztof Przenicki. 9: obchody Remembrance Day pod Pomnikiem Cenotaph (Whitehall) – z udzia łem byłych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych (miejsce w Kolumnie D3) za stara niem Fundacji Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii. 10: z okazji Narodowego Święta Niepodległości uroczyste przyjęcie w Ambasa dzie RP w Londynie. Gości podejmował Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej Witold Sob ków. 16: 25-lecie konsekracji kościoła w Bristolu połączone z pamięcią o 100. rocznicy Niepodległości: msza św. koncelebrowana przez dziewięciu księży pod przewod nictwem abp. Szczepana Wesołego i Rektora Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii ks. prałata Stefana Wylężka. W uroczystości uczestniczyli konsul general ny przy Ambasadzie RP w Londynie Ireneusz Truszkowski oraz konsul ds. polo nijnych Ines Czajczyńska-DaCosta. Przygotowali m.in.: ks. proboszcz Stanisław Łabuda, Aneta Nowacka, Marek Kowalewski, Maria Górska i ministranci. grudzień 6-7: „Kabaret Pod Egidą” Jana Pietrzaka w Londynie z programem „Humor i Oj czyzna”. 6 XII – Teatr POSK; 7 – Klub Orła Białego, Balham High Street. Impre sario Jerzy Jarosz. 7: otwarcie wystawy „Jerzy Giedroyc i jego dzieło. Dorobek Biblioteki «Kultury»” w Galerii POSK-u, zorganizowanej przez Bibliotekę Polską w Londynie oraz In stytut Literacki – Fundacja Kultury Paryskiej. Dofinansowanie ze środków Mi nistra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. 7: Salon Literacki w Ognisku Polskim (Londyn) zorganizowany przez Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie. W akcji: Sławomir Koper – publicysta, pisarz, historyk z zamiłowania, z prelekcją „Muzy i alkohol w literaturze polskiej”; przy sztaludze Piotr Kirkiłło, przy fortepianie – Daniel Łuszczki, balet – Lizzie Taylor. Udział: Janusz Guttner i poetessy, Zbigniew Choroszewski, Wojtek Klas, Adam 413 414 Z kalendarza 2014 Komorowski, Billy Maxwell, Zuzanna Przybył, Marlena Psiuk, Regina Wasiak‑Taylor. 7: w Chicago zakończył się pierwszy kurs studiów podyplomowych z zakresu na uczania języka polskiego jako obcego. Idea kursu powstała w 2006 na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Prowadzony był przez wykładowców KUL: Wiolettę Próchniak, Marię Łaszkiewicz, Annę Majewską-Wójcik, Magdalenę Smoleń-Wa wrzusiszyn. Na studia podyplomowe dla nauczycieli polonijnych uczęszczało 30 pedagogów, nauczycieli języka polskiego. Projekt wsparty przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. 8: prelekcja Sławomira Kopera – publicysty-historyka, autora książek – na te mat „Polskie piekiełko. Obrazy z życia elit emigracyjnych”. Sala multimedialna, POSK. Organizował Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie. 19: Koncert Świąteczny w Ambasadzie RP w Londynie. W programie: Andrzej Panufnik – Warszawskie dzieci; Witold Lutosławski – Jedno słowo, jeden znak; A. Schütz – Czerwone maki na Monte Cassino; Fryderyk Chopin: Życzenie, Piosenka litewska, Moja pieszczotka, Śliczny chłopiec, Z gór, gdzie dźwigali, Nokturn b-moll op. 9 nr 1; Karol Szymanowski: Pieśni kurpiowskie op. 58: Leciały zórazie, Wysła burzycka, Uwoz mamo, U jezioreczka. Wykonanie: Eliza Safjan – sopran, studentka Susan Waters w Guildhall w School of Music and Drama; Julia Sa mojło – fortepian, ukończyła Akademię Muzyczną w Bydgoszczy, studiowała na Uniwetrsytecie Muzycznym w Warszawie oraz w Guildhall School of Music and Drama w Londynie. Wspólnie śpiewane kolędy i galowa biesiada. 21: Adam Czerniawski w POSK-u (Jazz Cafe) – 80. urodziny „Księcia polskich poetów”. W programie przygotowanym przez Związek Pisarzy Polskich na Ob czyźnie: dr Magdalena Rabizo-Birek w laudacji i dyskusji, wiersze i proza Adama Czerniawskiego – czytali: autor, Janusz Guttner, Alicja Krivicky; utwory Chopi na w wykonaniu Pawła Ulmana, stoisko z książkami. 22: Wieczerza Wigilijna dla samotnych zorganizowana przez Polską Misję Ka tolicką w Anglii i Walii przy kościele M.B. Częstochowskiej (2 Devonia Road, Islington) w Londynie. Rok 2014 Noty o autorach Mateusz Antoniuk (Polska) – ur. w 1980. Literaturoznawca, absolwent Uniwer sytetu Jagiellońskiego. Autor książek: Kultura małomówna Stanisława Lacka. W kręgu młodopolskiej świadomości mowy i milczenia (2006), Otwieranie głosu. Studium o wczesnej twórczości Zbigniewa Herberta (2009); publikował m.in. na łamach „Tekstów Drugich”, „Ruchu Literackiego”, „Dekady Literackiej”, „Kwar talnika Artystycznego”. Pracownik Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiel lońskiego, stypendysta Beinecke Rare Book & Manuscript Library, Yale Uni versity (2014); zainteresowania badawcze: historia literatury polskiej XX wieku, krytyka genetyczna, badanie materialnej dokumentacji procesu twórczego. Anna Augustyniak (Polska) – ur. 1976 w Wieluniu. Absolwentka Wyższej Szko ły Dziennikarskiej im. Melchiora Wańkowicza i filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarka („Tygodnik Powszechny”, „Znak”, „Gazeta Wy borcza”, „Odra”, „Midrasz”), reporter telewizyjny („Dekalog po dekalogu”, „Kie dyś w Afryce”, „Testament Przemka”, „Paczka”, „Życie Edyty” i in.) i radiowy (audycje literackie m.in. o Jastrunie, Bobkowskim, polskich pisarkach współcze snych), autorka monografii biograficznej Hrabia, literat, dandys. Rzecz o Antonim Sobańskim (2009), prozy poetyckiej Kochałam, kiedy odeszła (2013, nominacja do Nagrody Literackiej Gryfia 2014), tomu wierszy Bez ciebie (2014), opowiadań w antologiach: Na słowiczej, Przy stole, Na piętrze. Członkini Stowarzyszenia Kongresu Kobiet i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Józef Baran (Polska) – ur. 1947 w Borzęcinie. Poeta, dziennikarz. Ukończył Tech nikum Górnicze w Wałbrzychu i filologię polską w krakowskiej Wyższej Szko le Pedagogicznej. Debiutował w 1969 w tygodniku „Życie Literackie”. Od 1975 m.in.: naczelny redaktor tygodnika „Wieści”, redaktor w „Gazecie Krakowskiej” i „Dzienniku Polskim”. Autor ponad 30 publikacji książkowych, wielu tomików poezji, np.: Nasze najszczersze rozmowy (1974), Na tyłach świata (1977), W błysku zapałki (1979), Pędy i pęta (1984), Czułość (1988, 1989), Pacierz Szwejka (1992), Mała kosmogonia (1994), Zielnik miłosny (1995, 1996), Epifania słoneczna (1997), tom V 416 Noty o autorach Dom z otwartymi ścianami (2001), Borzęcin. Poezja i proza Józefa Barana (2004). Jego wiersze wchodzą do szkolnego programu, inicjują liczne piosenki, publiko wane są w krajowych i zagranicznych antologiach, tłumaczone na kilkanaście języków świata. Laureat licznych nagród, m.in.: im. Andrzeja Bursy, im. Stanisła wa Piętaka, Fundacji Kościelskich w Genewie, im. Władysława Orkana i Miasta Krakowa. Marek Baterowicz (Australia) – ur. 1944 w Krakowie. Poeta, prozaik, publicysta, tłumacz poezji krajów romańskich, latynoskich i Quebec’u. Romanista – doktorat w University of New South Wales (1998). Jako poeta debiutował na łamach „Tygod nika Powszechnego” i „Studenta” (1971). Debiut książkowy – Wersety do świtu (1976). Wydał języku francuskim tomik poezji Fée et fourmis (Paris 1977). W 1981 ukazał się poza cenzurą zbiór jego wierszy Łamiąc gałęzie ciszy. Od 1985 na emigracji – najpierw w Hiszpanii, a od 1987 w Australii. Autor wielu zbiorów poezji, publiko wanych głównie w Sydney: Serce i pięść (1987), Z tamtej strony drzewa (Melbourne 1992), Miejsce w atlasie (1996), Cierń i cień (2003), Na smyczy słońca (2008). Wy bór jego wierszy w wersji polsko-włoskiej Canti del pianeta (tłumaczył Paolo Sta tuti) wydała oficyna Empirěa (Rzym 2010), a tomik bibliofilski Status quo Oficyna FJ w Toronto (2014). Opublikował też kilka książek prozą, m.in. powieść z okresu stanu wojennego Ziarno wschodzi w ranie (Sydney 1992). W 1992 odwiedził Pol skę. Laureat nagród: Circe Sabaudia (Rzym 1985), Pegaz (Sydney 2004), Białe pióro („Gazeta Polska” 2008), Nagroda Literacka 2012 SPPzG za całokształt twórczości (> Ekspresje”, t. III, Londyn 2013). Członek Krakowskiego Oddziału Stowarzysze nia Pisarzy Polskich i zarządu Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Grzegorz Bąk (Hiszpania) – ur. 1966 w Zakopanem. Slawista, hispanista i histo ryk. Profesor madryckiego Uniwersytetu Complutense. Autor i współautor prac na temat historii Polski i historii relacji polsko-hiszpańskich, m.in.: F. Presa, G. Bąk (red.), Las lenguas y culturas de los países de la ampliación europea [Języki i kultury nowych krajów członkowskich Unii Europejskiej] (2003); F. Presa, G. Bąk, A. Matyjaszczyk, R. Monforte, Soldados polacos en Espańa durante la Guerra de Independencia 1808-1814 [Żołnierze polscy w Hiszpanii podczas hiszpańskiej Wojny o niepodległość 1808-1814] (2004). Tłumacz literatury polskiej: S. Lem, Paz en la Tierra [Pokój na Ziemi], tłum. G. Bąk i M. Velis (2012). Jorge Luis Borges – ur. 1899 w Buenos Aires, zm. 1986 w Genewie. Argentyń ski humanista, pisarz, poeta, tłumacz, erudyta. Światowy rozgłos zyskał dzię ki takim dziełom, jak tomy opowiadań: Historia universal de la infamia (1935; Powszechna historia nikczemności, 1976), Ficciones (1944; Fikcje, 1972), El Aleph (1949; Alef, 1970), El informe de Brodie (1970; Raport Brodiego, 1999), El libro de arena (1975; Księga piasku, 1980), tomy poetyckie: Antología personal (1961), El hacedor (1960; Twórca, 1974), Nueva antología personal (1968; Antologia osobista, 1974), Elogio de la sombra (1969; Pochwała cienia, 1977), zbiory esejów, m.in.: Inquisiciones (1925; Poszukiwania, 1990), Historia de la eternidad (1936; Histo- Noty o autorach ria wieczności, 2006), Otras inquisiciones (1952; Dalsze dociekania, 1999), Nueve ensayos dantescos (1982; Dziewięć esejów dantejskich, 2007). Prezes Związku Pi sarzy Argentyńskich (1950-1953), profesor literatury angielskiej i amerykańskiej na Uniwersytecie w Buenos Aires, od 1962 członek argentyńskiej Akademii Lite ratury, honorowy członek Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk, Boston. Lau reat wielu nagród literackich, m.in.: argentyńskiej Państwowej Nagrody Literac kiej, Międzynarodowej Nagrody Wydawców, Nagrody Alfonso Reyesa (Meksyk), Nagrody Cervantesa (Hiszpania), Nagrody Miasta Jerozolimy (Izrael). Doktor honoris causa m.in.: Universidad de los Andes (Kolumbia), Uniwersytetu Oks fordzkiego (Wielka Brytania), Uniwersytetu Columbia (Nowy Jork, USA), Uni wersytetu w Santiago (Chile), Sorbony (Francja), Harvarda (USA), Uniwersytetu Tokijskiego (Japonia. Komandor francuskiego Orderu Sztuki i Literatury (1962), Orderu Imperium Brytyjskiego (1965); odznaczony m.in. Orderem Zasługi Re publiki Włoskiej (1968) i francuskim Orderem Legii Honorowej (1983). Ewa Bugaj (Polska) – ur. 1983 w Łodzi. Bibliotekarz. Magister komparatystyki Wydziału Polonistycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego i doktorantka tej uczel ni. Od 2012 pracuje w Bibliotece Uniwersytetu Łódzkiego. Publikuje w „Krytyce Literackiej”, m.in. wywiad z Jakubem Pawlakiem i Józefem Baranem. Ewa Chruściel (USA) – ur. 1972 w Rzeszowie. Poetka, tłumacz. Absolwentka anglistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz studiów doktoranckich w Illi nois State University w USA. W Colby-Sawyer College (New Hampshire, USA) prowadzi zajęcia na temat twórczego pisania i współczesnej poezji. Debiutowała w 2003 tomikiem Furkot. W 2009 wydała tomik Sopiłki, w 2011 tom prozy po etyckiej w języku angielskim – Strata (pierwsze miejsce w międzynarodowym konkursie Emergency Press), w 2014 – Contraband of Hoopoe. Biuro Literackie wydało (2013) w jej i Miłosza Biedrzyckiego tłumaczeniu wiersze Jorie Graham. Publikuje w czasopismach polskich: „Odra”, „Nowa Okolica Poetów”, „Studium”, „Fraza,” „Topos”, „Pracownia”, „Zeszyty Literackie”, „Tekstualia”, i amerykań skich: „Boston Review”, „Colorado Review”, „Jubilat” „American Letters and Commentary”, „Aufgabe”. Izabela Fiedkiewicz-Paszek (Polska) – ur. 1972 w Kaliszu. Poetka, eseistka, re daktorka. Autorka książek poetyckich: Portret niesymetryczny (2010), Próby wyjścia (2011), kilkudziesięciu tekstów piosenek (w tym dla zespołu współcze snej muzyki żydowskiej Rozmark Café), recenzji, felietonów. Poza polską prasą literacką jej wiersze ukazały się we Francji – Voix d’encre (2008), w Czarnogó rze – Quest (2011), i w Anglii – antologia Free over Blood (2011). Redaktorka ma gazynu „Migotania. Gazeta Literacka” (2009-2014), kwartalnika „sZAFa” (20072013), obecnie współpracuje z dwumiesięcznikiem „Topos” i z kwartalnikiem „EleWator”. Pomysłodawczyni i współzałożycielka Stowarzyszenia Promocji Sztuki Łyżka Mleka, w którym pełni funkcję sekretarza. Laureatka konkursów literackich (m.in. Konkursu na Najlepszy Poetycki Debiut Książkowy Roku na 417 418 Noty o autorach Festiwalu Złoty Środek Poezji – Kutno 2010, Ogólnopolskiego Konkursu Poezji Tanga – Kraków 2013). Wyróżniona Nagrodą Prezydenta Miasta Kalisza (2011). Pracuje nad zbiorem non fiction opowiadań pt. Raport z kanału Babinka. Paweł Kądziela (Polska) – ur. 1958 w Nadarzynie. Historyk literatury, edytor, badacz zasłużony bezinteresowną i niestrudzoną pracą wydawniczą i autorską, m.in. dla Emigracji Niepodległościowej; dyrektor Wydawnictwa Więź – Czło wiek-instytucja. Absolwent (1984) filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskie go. W 1982 podjął pracę w „Więzi”. W stanie wojennym (1981-1984) współpra cownik Prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym i Ich Rodzinom. Od 1986 szef wydawnictwa Biblioteki „Więzi”. Prowadząc elitarną serię humanistycz ną, kieruje oficyną blisko 30 lat. Na łamach „Więzi” publikuje artykuły od 1980 roku; w latach 1987-2009 prowadził rubrykę „Zmarli”, w której odnotowywał biogramy ludzi kultury. Autor artykułów w prasie krajowej i emigracyjnej. Edy tor pism, m.in. Andrzeja Bobkowskiego, Józefa Czapskiego, Marii Czapskiej, Ma rii Danilewicz Zielińskiej, Jana Lechonia, Antoniego Słonimskiego, Kazimierza Wierzyńskiego, Józefa Wittlina. Wydawca Węzła gordyjskiego oraz innych pism rozproszonych 1948-1998 (2001, wyd. 2 – 2008), Zbigniewa Herberta, korespon dencji z lat 1949-1967 Herberta z Jerzym Zawiejskim (2002) i Dramatów (2008) Herberta. Autor dwutomowej monografii bibliograficznej Twórczość Zbigniewa Herberta.(2009). Członek Polskiego PEN Clubu, warszawskiego Klubu Inteligen cji Katolickiej i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Marian Kisiel (Polska) – ur. 1961 w Jędrzejowie. Krytyk literacki, historyk li teratury polskiej XX wieku, poeta. Profesor zwyczajny Uniwersytetu Śląskiego, członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN. Opublikował dziewięć tomików wierszy: Nie śnijcie mnie w waszych snach (1983), Kronika nocy (1992), Gdy stoję tak nieruchomo (1993), Bliżej zimy niż lata (1995), Wypominki (2009), Czułość (2011), Było i się zmyło (2012), Droga (2013), C’est la vie (2014), a także kilkanaście książek krytycznych, m.in. U podstaw twórczości Adama Czerniawskiego (1991), Świadectwa, znaki (1998), Od Różewicza (1999), Zmiana (1999), Pamięć, biografia, słowo (2000), Pokolenia i przełomy (2004), Przypisy do współczesności (2006), Ananke i Polska (2010), Ruiny istnienia (2013), Critica varia (2013). Włodzimierz Korcz (Polska) – ur. 1948 w Wałbrzychu. Absolwent Wyższego Stu dium Języków Obcych Uniwersytetu Warszawskiego (1971), wykładowca w Ka tedrze Iberystyki UW (1972-1975) i w Instytucie Lingwistyki Stosowanej UW (1975-1979 i 1990-2013). Tłumacz literatury hispanoamerykańskiej (Enrique Anderson Imbert, Historia literatury hispanoamerykańskiej. Epoka współczesna, PWN, Warszawa 1986; eseje Carlosa Fuentesa i Octavio Paza – w miesięczniku „Literatura na Świecie”). Tłumacz przysięgły języków hiszpańskiego i niemiec kiego. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Jadwiga Kowalska (Wielka Brytania) – historyk, archiwista. Absolwentka Kato lickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Od 2002 pracownik Instytutu Polskiego i Mu Noty o autorach zeum im. gen. Sikorskiego, następnie – zastępca kierownika Archiwum IPMS. Od 2014 także archiwistka Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii. Członkini i skarbnik Polskiego Towarzystwa Naukowego na Obczyźnie oraz Rady Nauko wej Centrum Dziedzictwa Kulturowego Polonii. Autorka Food for Poland Fund: historia działalności 1980-1993, redaktor albumu Generał Władysław Sikorski. Żołnierz, polityk, mąż, ojciec / General Sikorski. Soldier, Politician and Family Man oraz wystawy (2013) poświęconej gen. Sikorskiemu. Celina Urszula Kumorek z domu Sobolewska (Wielka Brytania) – ur. 1949 we Wiązowie (Wrocławskie). Absolwentka Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Od 1985 w Wielkiej Brytanii. Uczęszczała na kursy: angielskiego, księgowości, pedagogiczny, komputerowy. Pierwszą w Anglii oficjalną pracę „dinner lady” podjęła w szkole angielskiej. W ciągu 17 lat uczyła polskiego języka w polskiej szkole sobotniej w Londynie i pracowała w administracji biura Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii. Po przejściu na emeryturę zaliczyła kurs opieki nad starszymi. Odznaczona: Złotą Odznaką Polskiej Macierzy Szkol nej, Medalem Pro Patria UdSKiOR, Złotym Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej ROPWiM, Kombatanckim Krzyżem Zasługi SPK WB, Srebrną i Zło tą Honorową Odznaką SPK WB. Katarzyna Latała z domu Winiarska (Wielka Brytania) – ur. 1974 w Krakowie. Literatka. Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego (filologia polska, reklama) i University of the Arts London (Copywriting). Od 2004 w Londynie. W latach 2007-2009 współpracowała z „Dziennikiem Polskim i Dziennikiem Żołnierza”. Opublikowała m.in. W krainie wietrznych deszczowców, w: Na końcu świata napisane. Autoportret współczesnej polskiej emigracji (2008), Don Kichot, w: Oto właśnie ballada, która o tym opowiada... (2008). Pisze utwory sceniczne: Makao, Meta („Ekspresje”: t. III, 2013; t. IV, 2014). Złożyła do druku tom opowiadań. Członkini Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Wojciech Ligęza (Polska) – ur. 1951 w Nowym Sączu. Historyk literatury, krytyk, eseista, profesor tytularny na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wykłada w Studium Artystyczno-Literackim UJ. Autor książek: Jerozolima i Babilon. Miasta poetów emigracyjnych (1998), Jaśniejsze strony katastrofy. Szkice o twórczości poetów emigracyjnych (2001), O poezji Wisławy Szymborskiej. Świat w stanie korekty (2002), Pod kreską – teksty z lat 1996-2013, (2013); współautor to mów zbiorowych, m.in.: Pamięć głosów. Studia nad twórczością Aleksandra Wata (1992), Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny. Topika polskiej współczesnej poezji emigracyjnej (1995), Poszukiwanie realności. Literatura–Dokument–Kresy. Prace ofiarowane Tadeuszowi Bujnickiemu (2003), Portret z początku wieku. Twórczość Zbig niewa Herberta – kontynuacje i rewizje (2005). Autor kilkuset rozpraw, szkiców, recenzji, felietonów literackich publikowanych w pismach krajowych i zagra nicznych. Wiceprezes Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Otrzymał Nagrodę Fundacji im. Turzańskich w Toronto (2001) oraz Nagrodę 419 420 Noty o autorach Ministra Edukacji Narodowej i Sportu (2003). W 2011 odznaczony Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Małgorzata Łukaszuk (Polska) – ur. w Polsce. Historyk i krytyk literatury. Ab solwentka (1987), doktor nauk humanistycznych (1993), profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego – kierownik Katedry Krytyki Literackiej KUL. Od 1997 współpracownik Wydziału Historyczno-Filologicznego Towarzystwa Na ukowego KUL, od 2005 współredaktor pisma „Colloquia Litteraria”, od 2009 członkini komitetu redakcyjnego serii wydawniczej „Problemy romantyzmu”, od 2010 redaktor naczelny serii wydawniczej „Pisane, czytane”. Autorka licznych artykułów oraz publikacji książkowych, m.in.: „... i w kołysankę już przemieniony płacz...” Obiit natus est... w poezji Aleksandra Wata (Londyn: Kontra, 1989), „Niby ja”. O poezji Białoszewskiego (1997), „Wizje splątane z historiami”. Autobiografia liryczna poety (2000). Jerzy Myszor (Polska) – ur. 1950 w Chełmie Śląskim. Duchowny katolicki (świę cenia w 1975), prałat; prof. dr hab. nauk humanistycznych w zakresie historii no wożytnej i współczesnej, doktor teologii, kierownik zakładu Teologii Patrystycz nej i Historii Kościoła na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Od 2000 przewodniczący Kolegium Redakcyjnego „Śląskich Studiów HistorycznoTeologicznych”. Współredaktor „Materiałów i Studiów z Dziejów Śląska”, czło nek Komisji Historycznej przy Konferencji Episkopatu Polski. Autor i redaktor ok. 40 druków zwartych, m.in.: Historia diecezji katowickiej (1999), Leksykon duchowieństwa represjonowanego w PRL 1945-1989 (t. 1-3, 2002-2006), współau tor opracowania Korespondencja Augusta Hlonda i Józefa Gawliny (2003), autor oprac. Józef Gawlina. Wspomnienia (2004). Marcin Nabożny (Polska) – ur. 1982 w Strzyżowie (woj. podkarpackie). Ducho wny katolicki. W latach 2001-2007 studiował w Wyższym Seminarium Duchow nym im. św. bp. Józefa Sebastiana Pelczara w Rzeszowie. Magisterium uzyskał na Wydziale Teologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Święce nia kapłańskie przyjął w 2007. Wikariusz (2007-2009) w parafii pw. św. Michała Archanioła w Nockowej, katecheta w Szkole Podstawowej i w Gimnazjum w Iwie rzycach. Studia specjalistyczne (2009-2011) w Instytucie Historii Kościoła KUL uwieńczył licencjatem z historii Kościoła. W 2012 ukończył specjalizację z archi wistyki kościelnej. W 2013 otrzymał odznaczenie „Za opiekę nad zabytkami” Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Członek Stowarzyszenia Archi wistów Kościelnych, Stowarzyszenia Archiwistów Polskich, Katolickiego Stowa rzyszenia Dziennikarzy, Stowarzyszenia Promocji i Rozwoju Gminy Iwierzyce „Kuźnia” oraz Komisji Badań nad Antykiem Chrześcijańskim przy KUL. Autor i redaktor ośmiu publikacji książkowych i ponad dwustu artykułów. Beata Obertyńska (1898-1980) – znana poetka, nowelistka, autorka (ps. Marta Rudzka) wspomnień Z domu niewoli. Zob. m.in.: „Ekspresje” t. IV: Wojciech Li gęza, Odzyskiwanie głosu w dziale Poezja, Kasper Pawlikowski, Ciocia Dziodzia Noty o autorach [...] – Wizerunki; Współcześni polscy pisarze i badacze literatury: słownik biobibliograficzny, red. J. Czachowska, A. Szałagan, t. VI, Warszawa 1999; Encyklopedia polskiej emigracji i Polonii, red. K. Dopierała, t. III, Toruń 2004. Krystyna Orłowicz (Francja) – ur. w Polsce. Absolwentka romanistyki (1968) Uniwersytetu Wrocławskiego, dyplom studiów wyższych (1972-1974) Instytutu Języka Francuskiego dla Cudzoziemców – Sorbone Nouvelle w Paryżu. Nauczy ciel: języka francuskiego (1968-1978) w VIII Liceum Ogólnokształcącym we Wrocławiu, tłumacz / interpretator (1978-1980) w przedsiębiorstwie Sonarem (Algeria), lektor w Uniwersytecie Śląskim, dyrektor Sekcji Języków Romańskich Akademii Wychowania Fizycznego; języka polskiego w szkołach emigracyj nych – od 2000 w Szkole Polskiej przy Ambasadzie RP w Paryżu, języka francu skiego – Liceum Międzynarodowe w Saint-Germain-en-Laye. Organizator m.in. III Forum Oświaty Polonijnej w Paryżu (1999), założyciel w 2007 Stowarzyszenia „Kresy” we Francji, praca misyjna – Jamajka )2008, 2010); dyrektor (1989-2012) Wyższej Szkoły Językowej, Nazareth, w Paryżu. Członkini Stowarzyszenia Szkoła Polska w Paryżu, Rady Stowarzyszenia Narodowego Kongresu Polonii we Fran cji. Od 2001 członek honorowy Polskiej Macierzy Szkolnej na Białorusi i Zaolziu. Odznaczenia: Złoty Krzyż Zasługi RP, dwa Medale Senatu Odrodzonego, Order Zasługi – Polonia Mater Nostra Est, Medal Zasługi PMS na Białorusi, Krzyż Ka walerski Orderu Zasługi, Order Zasługi PMS na Zaolziu. Jacek Ozaist (Wielka Brytania) – ur. 1972 w Bielsku Białej. Dziennikarz, poeta i prozaik. Absolwent (2001) filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W Lon dynie od roku 2004. Pracuje w branży gastronomicznej. Autor zbioru wierszy Pesymfonia (2003), powieści Podstawiony (2005), zbiorów opowiadań Szorty (2003, 2012), Szorty 2 (2007). W przygotowaniu powieść Wyspa. Współpracuje z czaso pismem londyńskim „Nowy Czas”. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Marek Pacukiewicz (Polska) – ur. 1978. Kulturoznawca, doktor habilitowany, adiunkt w Zakładzie Teorii i Historii Kultury Instytutu Nauk o Kulturze i Stu diów Interdyscyplinarnych Uniwersytetu Śląskiego. Autor książek: Dyskurs antro pologiczny w pisarstwie Josepha Conrada (2008), Grań kultury. Transgresje alpinizmu (2012), oraz tomiku wierszy Budowa autostrady (2012). Andrzej Paluchowski (Polska) – ur. 1933 w Częstochowie. Krytyk i historyk literatury, bibliotekarz, bibliotekoznawca i bibliofil, znawca piśmiennictwa pol skiej emigracji politycznej po 1939 oraz wydawnictw „drugiego obiegu” z lat 1976-1989. Absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (filologia polska). W latach 1972-1997: wicedyrektor (do 1975) i dyrektor Biblioteki Uniwersytec kiej KUL. Autor licznych rozpraw naukowych, artykułów i prac edytorskich. Współautor m.in.: Matka Boska w poezji polskiej (1959), Portrety uczonych polskich (1974), udział edytorski w przygotowaniu wykładów Wacława Borowego O poezji Mickiewicza (1958, 1999); autor antologii 70 żywotów (1975), współre 421 422 Noty o autorach daktor wyboru prac Borowego Studia i szkice literackie, t. 1-2 (1983). W latach 1991-2005 członek i uczestnik prac Komitetu Wydawniczego Dzieł Mickiewicza (tzw. Wydanie Rocznicowe). Członek Towarzystwa Naukowego KUL i Towarzy stwa Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej. Otrzymał Nagrodę im. A. Mic kiewicza dla najlepszego bibliotekarza w Polsce (1998). Odznaczony Medalem za Zasługi dla Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (2004) i Krzyżem Koman dorskim Orderu Odrodzenia Polski (2008). Jolanta Pasterska (Polska) – ur. w Kraśniku. Historyk i antropolog literatury, profesor nadzwyczajny w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Rzeszow skiego. Kierownik Pracowni Badań i Dokumentacji Kultury Literackiej. Opubli kowała ponad 100 prac naukowych poświęconych zwłaszcza polskiej literaturze emigracyjnej i migracyjnej. Autorka książek: Świat według Tyrmanda. Przewodnik po prozie (1998), „Lepszy Polak?” Obrazy emigranta w polskiej prozie na obczyźnie po 1945 roku (2008). Redaktor i współredaktor 17 monografii, m.in. Obszary kultury. Księga ofiarowana Profesorowi Krzysztofowi Dmitrukowi w 70. rocznicę urodzin (2011); „Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Rzeszowskiego. Seria Filologiczna. Historia Literatury – 6. Tematy i Konteksty. Wielka Emigracja – Druga emigracja niepodległościowa – (E)migracja końca XX wieku” (2011); Polonistyka w Europie. Kierunki i perspektywy rozwoju. Redaguje serię Z archiwum pisarza – ukazało się 6 tomów, tam m.in.: Z. Raklewska-Braun, K. Braun, Bracia Adamowiczowie. Pierwsi polscy zdobywcy Atlantyku (2011); F. Śmieja, Zapiski o świcie (2012), K. Braun: Mój Teatr Różewicza (2013); Mój Teatr Norwida (2014). Janusz Pasterski (Polska) – ur. 1964 w Gorlicach. Historyk literatury polskiej XX wieku, krytyk, poeta, redaktor. Magisterium (1989) i doktorat (1999) w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie, habilitacja (2012) na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Profesor w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Rzeszow skiego, w latach 2002-2007 prodziekan Wydziału Filologicznego UR, od 2012 – dyrektor Instytutu. Autor książek: Tristium liber. O twórczości literackiej Stefana Napierskiego (2000), Inne wyzwania. Poezja Bogdana Czaykowskiego i Andrzeja Buszy w perspektywie dwukulturowości (2011); tomów poezji: Plac Kromera (2009), Mity i kamienie (2013). Współredaktor dwutomowych wydań: Proza polska na obczyźnie. Problemy – dyskursy – uzupełnienia (2007) oraz Inna literatura? Dwudziestolecie 1989-2009 (2010). Sekretarz zarządu Stowarzyszenia Literacko-Ar tystycznego „Fraza” i redaktor kwartalnika „Fraza” – prowadzący działu poezji i autor felietonów z cyklu „Notatnik otwarty”. Redaktor tomów poetyckich i an tologii studenckich. Kasper Pawlikowski (Polska) – ur. 1927 w Medyce. Literat, rzeźbiarz, redaktor, pedagog. Podczas okupacji niemieckiej pobierał lekcje na kursach tajnych w po wiecie proszowskim. Gimnazjum ukończył (1942) w Rzymie, gdzie wyjechał z rodziną. Tego samego roku przeszedł przeszkolenie w II Korpusie Wojska Pol skiego; w 1945 przyjęty do podchorążówki. Po demobilizacji związał się w Lon dynie z Ośrodkiem Wydawniczym Veritas. W 1953 wyemigrował do Kanady. Noty o autorach Tam w 1956 na Université de Montreal uzyskał licencjat z nauk politycznych i slawistyki. W 1958 podjął pracę w Organizacji Narodów Zjednoczonych jako redaktor dokumentów specjalistycznych. Podczas przygotowań do wystawy światowej EXPO’67 w Montrealu pełnił funkcję dyrektora wykonawczego. W 1970 przeniósł się do Ottawy – w University of Ottawa uzyskał magisterium na Wydziale Pedagogiki. Został zaangażowany w Ministerstwie Imigracji jako instruktor w formowaniu kadr, po czym podjął pracę w rządowych programach pomocowych dla krajów rozwijających się, doskonaląc się w analizach systemów szkolnictwa i kadr. Jedną z jego pasji stała się rzeźba – już na emeryturze odbył studia w Ottawa School of Art. Pisze, opracowuje dokumenty rodzinne. W 2007 przeniósł się z rodziną do Krakowa. Dobrosława Platt (Polska / Wielka Brytania) – ur. we Wrocławiu. Polonistka, bi bliotekoznawca i bibliotekarz. Absolwentka (1978) filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego; stopień doktora na podstawie pracy Kazania pogrzebowe z przełomu XVI i XVII w. Z dziejów prozy staropolskiej (1992) uzyskała w macierzystej uczelni w 1988. Pracowała w Bibliotece Zakładu Narodowego im. Ossolińskich Polskiej Akademii Nauk na stanowiskach od młodszego bibliotekarza do star szego kustosza. W latach 1987-1990 kierownik Działu Rękopisów, 1990-2008 wicedyrektor Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich Polskiej Aka demii Nauk, od 1995 – fundacji Zakład Narodowy im. Ossolińskich; 2008-2010 prezes Zarządu Wydawnictwa Zakładu Narodowego im. Ossolińskich; od 2011 dyrektor Biblioteki Polskiej w Londynie. Kuratorka wielu wystaw, autorka kata logów wystaw, redaktorka Inwentarza rękopisów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, t. 12; autorka artykułów i prac edytorskich. Inicjatorka serii Archiwum Jana Nowaka-Jeziorańskiego, w ramach której opracowała: Jan Nowak-Jeziorań ski – Jerzy Giedroyc, Listy. 1952-2000 (2001) oraz Jan Nowak-Jeziorański, Polska droga do NATO / Polish Road to NATO (wstęp Jerzy Koźmiński, 2006). Poza tą serią w jej opracowaniu ukazał się tom: Jan Nowak-Jeziorański – Zbigniew Brze ziński, Listy. 1959-2003 (2014). Józef Maria Ruszar (Polska) – ur. 1952 w Pruszkowie. Eseista, badacz, krytyk literatury, działacz opozycji. Absolwent (1977) filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 1976-1978 studiował filozofię na Papieskim Wydziale Teologicznym. Doktor filologii polskiej Uniwersytetu Stefana Kardynała Wyszyń skiego. W 1978 odmówił złożenia przysięgi w Szkole Oficerów Rezerwy – prze niesiony został do Wojskowego Obozu Specjalnego. W 1979 współpracownik „Spotkań. Niezależnego pisma młodych katolików”, aktywny w warszawskim KIK-u. Pracownik w niezależnym „Tygodniku Solidarność”. W 1981 internowany w ośrodkach odosobnienia. Od 1980 do 1990 rozpracowywany przez Wydz. II/ V Dep. IV/ Wydz. XIV Dep. I MSW w ramach SOR krypt. Port. Były pracownik redakcji miesięcznika „Więź”, stypendysta Katholische Akademische Ausländer Dienst w Bonn. Od 1984 na emigracji w RFN i w USA. W latach 1984-1993 praco wał w Radiu Wolna Europa, od 1996 w Polsce – w redakcjach „Super Expressu”, 423 424 Noty o autorach „Rzeczpospolitej”. Od 2007 dyrektor Departamentu Komunikacji Społecznej w NBP. Inicjował I edycję Warszawskiego Festiwalu Poezji im. Herberta (2004). Od 2014 wykładowca Akademii Ignatianum. Alina Siomkajło (Wielka Brytania od 1985) – historyk-krytyk literatury, nau czyciel akademicki (KUL, UW, UMCS), lektor języka polskiego, redaktor „Eks presji”. Magister (1967) filologii polskiej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, doktor (1978) nauk humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Opubliko wała m.in.: Ewolucje epigramatu (do początków Romantyzmu w Polsce) (1983), Antologię epigramatyki polskiej: Mała Muza. Od Reja do Leca (1986), raport Stan edukacji i oświaty polonijnej w Wielkiej Brytanii (2003), opracowanie albumowe Katyń w pomnikach świata (2003), wspomnienia Widma przeszłości (2004). W do robku posiada kilkaset publikacji naukowych i popularnych – rozpraw i arty- kułów w wydawnictwach zbiorowych: Słownik literatury polskiego Oświecenia (1977), Cyprian Norwid. Interpretacje (1986), Słownik literatury XIX wieku (1991), Liberalism Yesterday and Today (1998), XXI Sesja Stałej Konferencji Muzeów, Archi wów i Bibliotek Polskich na Zachodzie (1999), Tymon Terlecki – etos emigranta (2004), Encyklopedia polskiej emigracji i Polonii, t. I-V (2003-2005), „Młodsza Europa”. Od średniowiecza do współczesności (2008), II Kongres Polskich Towarzystw Naukowych na Obczyźnie (2010); w periodykach krajowych i prasie zagranicznej. Otrzymała kilka stypendiów naukowych. Odznaczona Medalem Światowej Fe deracji Rodzin Katyńskich (2004) i Medalem Pro Patria (2011) UdSKiOR. Człon kini Towarzystwa Historyczno-Literackiego w Paryżu i Amnesty International, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Andrzej Suchcitz (Wielka Brytania) – ur. 1959 w Londynie. Historyk, archiwista, publicysta. Absolwent (1981) School of Slavonic and East European Studies, dok tor (2004) nauk humanistycznych Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Częstocho wie. Zastępca kierownika 1983-1989, następnie kierownik Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, a od 1989 także Studium Polski Podziemnej, od 1993 zastępca redaktora naczelnego warszawsko-londyń skiego półrocznika „Mars”, członek komitetów redakcyjnych czasopism: „Teki Historyczne”, „Przegląd Kawalerii i Broni Pancernej” (Londyn), „Niepodległość” (Nowy Jork). Autor artykułów z zakresu historii wojskowości oraz biografistyki i książek: Non omnis moriar... Polacy na londyńskim cmentarzu Brompton (1992), Generałowie wojny polsko-sowieckiej 1919-1920. Słownik biograficzny (1993), Infor mator Studium Polski Podziemnej 1947-1997 (1997), Emigracyjna Broń i Barwa. Bibliografia (1995), Poland’s Contribution to the Allied Victory in the Second World War (1995), redaktor licznych prac. Honorowy sekretarz zarządu byłego Polskie go Towarzystwa Historycznego w Wielkiej Brytanii, członek wielu instytucji pol skiego Londynu, także krajowej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (od 2004). Odznaczenia: Order Odrodzenia Polski V klasy, Złoty i Srebrny Krzyż Za sługi, Złoty Medal Wojska Polskiego, Złota Odznaka Honorowa SPK, Medal Pro Memoria, Nagroda im. Juliana Godlewskiego. Noty o autorach Krzysztof Szwagrzyk (Polska) – ur. 1964 w Strzegomiu. Historyk współczesnej Polski, pisarz, publicysta. Doktor nauk humanistycznych (1996), habilitował się w 2007. Profesor dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu, naczelnik Oddzia łowego Biura Edukacji Publicznej IPN we Wrocławiu, pełnomocnik prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, konsultant w filmach dokumentalnych: „Epitafium 169”, „Oskarżenie”, współautor spekta klu telewizyjnego (2008) „Golgota Wrocławska”. Autor licznych prac naukowych z zakresu najnowszej historii, m.in.: Zbrodnie w majestacie prawa 1944-1955 (2000), Prawnicy czasu bezprawia: sędziowie i prokuratorzy wojskowi w Polsce: 1944-1956 (2005), Aparat bezpieczeństwa w Polsce: 1944-1956 (2005), współre daktor m.in. książki Twarze dolnośląskiej bezpieki [...] (2010). Odznaczony Zło tym Krzyżem Zasługi, uhonorowany: Nagrodą im. Jerzego Ślaskiego, Nagrodą im. Lecha Kaczyńskiego, Nagrodą Człowieka Wolności. Otrzymał tytuł „Czło wiek Roku 2013”. Szczepan Wesoły (Włochy) – ur. 1926 w Katowicach. Polski ksiądz rzymskokato licki, 1968-2003 biskup tytularny Dragonara i sufragan gnieźnieński, 1980-2003 delegat ds. duszpasterstwa emigracji polskiej, w 1994 wyniesiony do godności ar cybiskupa ad personam. Po wybuchu II wojny światowej pracował jako uczeń ku piecki w Sosnowcu i w hurtowni żelaza w Katowicach. W 1943 wcielony do armii niemieckiej, w 1944 wysłany na front do Cannes we Francji – w tym samym roku zbiegł na stronę aliancką i dostał się do II Korpusu Polskiego we Włoszech, słu żył w oddziałach łączności. Ukończył kursy maturalne II Korpusu w Alessano. Brał udział w walkach z Niemcami w Algierii i we Włoszech. Po wojnie zdemobi lizowany (1950) w Wielkiej Brytanii, pracował jako robotnik, uczęszczał do ko legium jezuickiego w Osterley (k. Londynu). Studia seminaryjne w Rzymie (od 1952). Święcenia kapłańskie otrzymał w 1956, ukończył studia w 1957 na Papie skim Uniwersytecie Gregoriańskim licencjatem z teologii, następnie studiował w Papieskiej Akademii Alfonsianum i na Uniwersytecie Pro Deo. W 1967 uzys kał w Uniwersytecie Laterańskim doktorat z teologii pastoralnej. Pracownik: (1962-1965) Biura Prasowego Soboru Watykańskiego II, Centralnego Ośrodka Duszpasterstwa Emigracji. Prowadził (1967-1982) kursy Loreto dla polskiej mło dzieży emigracyjnej, współpracownik (1969-1980) kard. Władysława Rubina. Współautor (z Z. Szostkiewiczem) książek: Polska bibliografia maryjna od 1903 do 1955 (1956), W służbie Emigracji (1994), Łączy nas kultura chrześcijańska (1996). Przewodniczący Rady Administracyjnej Fundacji Jana Pawła II, redaktor kwartalnika „Duszpasterz Polski Zagranicą”. W 1994 wyniesiony do godności arcybiskupa ad personam. Laureat nagrody Lux ex Silesia, odznaczony: Medalem „Fides et Ratio”, Wielką Wstęgą i Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Doktor honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1996) i Uniwersy tetu Śląskiego (2015). Honorowy Obywatel Katowic. Rezyduje w Rzymie. Barbara Zezula (Polska) – ur. 1957 w Lublinie. Absolwentka (1980) filologii ger mańskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, tłumacz przysięgły języka 425 426 Noty o autorach niemieckiego. Od 1980 pracownik Biblioteki Uniwersyteckiej Katolickiego Uni wersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, w 2011 powołana na stanowisko dyrek tora Biblioteki Uniwersyteckiej KUL. Starszy kustosz dyplomowany od 2014. Autorka artykułów: W kręgu przyjaciół Biblioteki Uniwersyteckiej KUL (2005), Archiwum i biblioteka Tadeusza Turkowskiego i jego rodziny źródłem do badań działalności oświatowo-kulturalnej wśród społeczeństwa polskiego na początku XX wieku (2007), Archiwum księgarni i drukarni Józefa Zawadzkiego w Wilnie w świetle spuścizny Tadeusza Turkowskiego ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej KUL (2011), Sprawy polskie z perspektywy Krakowa i Paryża. Korespondencja Tadeusza Turkowskiego z Zygmuntem Lubicz-Zaleskim w zbiorach rękopiśmiennych Biblioteki KUL (2011), Z dolnośląskich Cieplic do Lublina. Historia rozproszonej biblioteki rodowej Schaffgotschów (2012), 95-lecie Biblioteki Uniwersyteckiej KUL (2014). Publikuje m.in. w pismach: „Archiwa Biblioteki i Muzea Kościelne”, „Fo rum Bibliotek Medycznych”. Rok 2014 Książki nadesłane (w chronologicznym układzie wydań) Zbigniew Herbert, Dramaty, wstęp i przypisy Jacek Kopciński, oprac. tekstów i nota edytorska Grzegorz Wroniewicz, Warszawa: Biblioteka WIĘZI, t. 223, 2008 Zbigniew Herbert, Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone 1948-1998, ze brał, przedmową i notami opatrzył Paweł Kądziela, t. 1-2, wyd. II, Warszawa: Biblioteka WIĘZI, t. 225, 2008 Anna Augustyniak, Hrabia, literat, dandys. Rzecz o Antonim Sobańskim, War szawa: Wydawnictwo Jeden Świat, 2009 Gorąca antologia. Proza. Poezja. Felieton, [autorzy: Annais, Władysław Choda siewicz, Ena Kielska, Błażej Jacek Klajza, Katarzyna Krzan, Jolanta Kwiatkow ska, Mander, Mariposa, Marcin Jerzy Moneta, Feliks Netz, Arkadiusz Siedlecki, Anna Strzelec, Anna Szczęsna, Olaf Tumski, V.G. Soque], wybór i oprac. Anna Alochno-Janas, Katarzyna Krzan], Wydawnictwo internetowe e-bookowo, por tal: Strefa Autora, 2012 Polski Konsulat we Lwowie 1987-2012, zebrał i opracował Marcin Zieniewicz, Lub lin: Wydawnictwo Test, 2012 Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę… Dziennik czasu choroby, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2012 Anna Augustyniak, Kochałam, kiedy odeszła, Warszawa: Wydawnictwo Nisza, 2013 Adam Czerniawski, Gry i zabawy (Sports et divertissements), Lublin: Norberti num, 2013 Jan Darowski, Eseje, posłowie Jan Wolski, seria: Dzieła Jana Darowskiego, t. 1, Rzeszów: Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne „Fraza”, 2013 tom V 428 Książki nadesłane Kustosze księgozbiorów polskich za granicą, red. Hanna Łaskarzewska i Zespół Historyczno-Pamiętnikarski Oddziału Warszawskiego SBP, seria: Bibliotekarze polscy we wspomnieniach współczesnych, t. 13, Warszawa: Stowarzyszenie Bi bliotekarzy Polskich, 2013 Dorota Kania, Jerzy Targalski, Maciej Marosz, Resortowe dzieci. Media, Warszawa: Fronda, 2013 Angelika Kuźniak, Papusza, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2013 Ewa Lewandowska-tarasiuk, Każdy w sobie cień pięknego nosi. Eseje i felietony publikowane w „Dzienniku Polskim” w Londynie w latach 2009-2012, Warsza wa: Wydawnictwo Pani Twardowska, 2013 Wojciech Ligęza, Pod kreską. Teksty z lat 1996-2013, Krakowska Biblioteka Sto warzyszenia Pisarzy Polskich, t. 12, Kraków: Księgarnia Akademicka, 2013 Zbigniew Mieczkowski, Horyzonty wspomnień, wyd. III, Warszawa–Londyn: Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „Adam”, 2013 Niebezpieczna wolność. „Uczeń Polski” (1979-1989). Fakty, wspomnienia, dokumenty, red. Bartłomiej Noszczak, seria: Warszawa nie?pokonana, t. 6, Warszawa: IPN KŚZpNP, 2013 Maciej Patkowski, Kryptonim „Paderewski”. Tajemnice ostatnich lat Mistrza, Łomianki: Wydawnictwo LTW, 2013 Arkadiusz Siedlecki, Kokaina, Warszawa: Drugie Piętro, 2013 31.10 Wioska przeklętych. Halloween po polsku, [antologia opowiadań, autorzy: Szymon Adamus, Ewa Bauer, Kamil Czepiel, Grzegorz Gajek, Marek Grzywacz, Marcin Janiszewski, Chepcher Jones, Anna Klejzerowicz, Antonina Kostrzewa, Daniel Koziarski, Tomasz Krzywik, Krzysztof Maciejewski, Paweł Mateja, Pi ter Murphy, Kinga Ochendowska, Andrzej Paczkowski, Thomas Percy, Marcin Podlewski, Tymoteusz Raffinetti, Kornelia Romanowska, Marek Rosowski, Anna Rybkowska, Arkadiusz Siedlecki, Sylwia Skorstad, Michał Stonawski, Marek Ścieszek, Karolina Wilczyńska, Magdalena Witkiewicz], red. Kinga Ochendow ska, Wydawnictwo WRCW, 2013 Anna Augustyniak, Bez ciebie, Warszawa: Wydawnictwo Jeden Świat, 2014 Marek Baterowicz, Status quo, Toronto: Oficyna FJ, 2014 „Biuletyn” Oddziału IPAK przy kościele św. Andrzeja Boboli w Londynie: 50lecie zgonu Abp. Józefa Gawliny Biskupa Polowego WP [...], oprac. zbiorowe, Lon dyn: PO-IPAK LPCM Hammersmith, 2014 Książki nadesłane Elżbieta Cichla-czarniawska, Of Difficult Things. Selected poems. A Bilingual Edition, translated from the Polish by Barbara Kaskosz and Nancy Abeshaus, Lublin: Norbertinum, 2014 Maja Elżbieta Cybulska, Czasem jest pięknie. Rozejrzyjcie się..., Lublin: Nor bertinum, 2014 Adam Czerniawski, Poezje zebrane, Lublin: Norbertinum, 2014 Adam Czerniawski, Wielopis wielopolis, Lublin: Norbertinum, 2014 Bronisław Goliszewski, Pamiętnik znaleziony na strychu. Od Krzemieńca przez Londyn do Sopotu 1939-1950-1978, red. i oprac. Paula Jadwiga Wojtacka, Londyn–Lublin: Wydawnictwo Werset, 2014 Kombatanci lwowscy. Wspomnienia członków Organizacji Polskich Kombatantów II Wojny Światowej 1939-1945 i Osób Represjonowanych Miasta Lwowa, zebrali i oprac. Krzysztof Szymański, Julia Łokietko, Lublin: Wydawnictwo Test, 2014 Waldemar Kontewicz, Appendix, Toronto: Polski Fundusz Wydawniczy w Ka nadzie, 2014 Grażyna Michalska, Robert Kuwałek, Edmund Mitrus, Jacek Studziń ski, Lublin. Przewodnik, red. tekstu, dobór ilustracji, układ tras Bernard Nowak, wyd. 2, Lublin: Wydawnictwo Test, 2014 Anna Maria Mickiewicz, London Manuscript, Great Britain: Poetry Space Ltd., 2014 Bernard Nowak, Taniec Koperwasów, wyd. II, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Volumen, 2014 Jan Nowak-jeziorański – Zbigniew Brzeziński, Listy 1959-2003, wstęp, wy bór, przypisy Dobrosława Platt, Warszawa: PWN, 2014 Pamięć i Tożsamość, Biuletyn Polskiego Towarzystwa Historyczno-Literackiego, Paryż 2014, nr 25 Dariusz Rosiak, Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista, Wołowiec: Wy dawnictwo Czarne, 2014 Zbigniew Siemaszko, Dziewięć spojrzeń na Powstanie Warszawskie (w latach 1969-2014), Londyn–Warszawa: Wydawnictwo LTW, 2014 Wiesław Szpakowicz, Dzienniki cichociemnego 1939-1942, wstęp, oprac., red. Krzysztof Kaczmarek, Krzysztof A. Tochman, Rzeszów: Instytut Pamięci Naro dowej, 2014 429 430 Książki nadesłane Tymon Terlecki – Józef Witlin, Listy 1944-1976, opracowała, przypisami i po słowiem opatrzyła Nina Taylor-Terlecka, red. Paweł Kądziela, Warszawa: Biblio teka WIĘZI, 2014 The Association of Polish Artists in Great Britain, Publishing Committee: Elżbieta Chojak-Myśko, Yolanta Gawlik, Elżbieta Lewandowska, Małgorzata Łapsa-Ma lawska, Agata Peksa, Maryla Podarewska-Jakubowski, Introduction Jan W. Sien kiewicz, `A Few Words about the Past Andrzej M. Borkowski, Londyn: Wydaw nictwo APA, 2014 Zesłania i powroty. Twórczość Józefa Bujnowskiego, red. Wojciech Ligęza, Jolanta Pasterska, Rzeszów: Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego, 2014 Edward Zyman, Poemat współczesny, Toronto: Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, 2014 Walter Żelazny, Ludoviko Lazaro Zamenhof. Lia pensaro, sekvoj kaj konsideroj, tradukis el la pola Tomasz Chmielik (konsultita kaj aprobita de la aŭtoro, mem tradukinta kelkajn partoin), Białystok–Rzeszów: Obywatelskie Stowarzy szenie „Ostoja”, 2014 Spis ilustracji Paweł Kądziela – Laureat Nagrody Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Pol skich za Granicą. Fot. Marcin Kiedio 9 Wieczór Laureata prowadzi Jacek Ozaist – Sala Malinowa POSK. Fot. Kry styna Kulej 19 W oczekiwaniu na kolację w galowej części restauracji „Łowiczanka” w POSK-u. Od lewej: dr Józef Ruszar, Katarzyna Kądziela, Paweł Kądziela (Wydawnictwo Więź), Alina Siomkajło, Krystyna Kulej, Ryszard M. Żół taniecki, Bernard Nowak (Wydawnictwo Test), Elżbieta Wernik, NN, Nina Karsov (Wydawnictwo Kontra). Fot. Arkadiusz Jastrząbek 19 Prezydent RP Władysław Raczkiewicz i bp Józef Gawlina podczas wręczania sztandaru 1. Oddziałowi Rozpoznawczemu. Szkocja, 27 kwietnia 1941 301 Msza św. w Katedrze Westminsterskiej w 150. rocznicę uchwalenia Konsty tucji 3 Maja. Klęczy arcybiskup Westminsteru kard. Arthur Hinsley, przy ołtarzu bp Józef Gawlina. Londyn, 3 maja 1941 301 Podczas nabożeństwa. Dundee (Szkocja), 4 maja 1941 304 Polska szkoła żeńska w Szkocji. Siedzą (od lewej:) gen. Józef Haller, abp Józef Gawlina, NN; pierwszy od prawej w rzędzie drugim – Wojciech Dłużewski [brak daty] 311 Bp Józef Gawlina celebruje uroczystość Bożego Ciała. Perth (Szkocja), 15 czerwca 1941 311 Poświęcenie sztandaru Polskich Sił Powietrznych. W głębi siedzą: gen. Wła dysław Sikorski i brytyjski marszałek lotnictwa Sir Charles Portal. Swinder by, 16 lipca 1941 317 Poświęcenie Cmentarza Lotników. W tle widoczni: Prezydent RP Włady sław Raczkiewicz, gen. Władysław Sikorski, gen. Lucjan Żeligowski. Ne wark, 16 lipca 1941 317 432 Spis ilustracji Poświęcenie szpitala im. Ignacego Paderewskiego. Edynburg, 17 paździer nika 1941 320 Posiedzenie inauguracyjne Towarzystwa Polsko-Szkockiego. Edynburg, 18 października 1941 320 Z wizytą w Szkocji. Od prawej gen. Józef Haller. Perth 1941 323 Biskup Józef Gawlina udziela błogosławieństwa, obok rotmistrz Zbigniew Kiedacz. Jangi-Jul, czerwiec 1942 327 Biskup Polowy podczas podróży po Stanach Zjednoczonych Ameryki Pół nocnej. Filadelfia, luty 1943 333 Po defiladzie. Od prawej: gen. Władysław Anders, gen. Władysław Sikorski, w głębi gen. Bronisław Rakowski; od lewej gen. Tadeusz Klimecki. Środkowy Wschód, maj/czerwiec 1943 333 Akcja charytatywna na rzecz protestu przeciwko znęcaniu się nad polskimi dziećmi w Niemczech. W pierwszym rzędzie pośrodku bp Józef Gawlina. Londyn – Westminster Central Hall, 26 września 1943 333 Na tle samolotu, od prawej: biskup polowy WP J. Gawlina, gen. Kazimierz Sosnkowskiw rozmowie z kapitanem Marynarki Wojennej i gen. Stanisła wem Kopańskim. Włochy, wiosna 1944 337 Podczas audiencji u papieża Piusa XII: w rzędzie pierwszym bp Józef Gawli na pośród żołnierzy II Korpusu, obok Biskupa po lewej gen. Anders, za Ge nerałem (po lewej) Eugeniusz Lubomirski, obok dr Kazimierz Papée – am basador RP przy Stolicy Apostolskiej, i płk [?] Szymański, za nim (po prawej) Ludwik Łubieński, za Arcybiskupem (po prawej) ks. Walerian Meysztowicz. Watykan, 20 czerwca 1944 337 W szkockim zamku, na klatce schodowej polskiego Szpitala Wojennego nr 1, w tle gen. Anders ogląda wnętrze budynku. Taymouth Castle, 1 kwietnia 1945 339 Polscy pielgrzymi z Londynu. Rzym, lipiec / sierpień 1950 341 Biskup Gawlina z okresu pobytu w Rzymie, październik 1945 341 Biskup Polowy w mundurze generalskim. Rzym, październik 1945 341 Podczas wystawy książek Veritasu. Od lewej: stoi tyłem rektor Polskiej Misji Katolickiej ks. Władysław Staniszewski, gen. Władysław Anders, abp Józef Gawlina, płk [?] Kosiba, ks. Kazimierz Sołowiej, NN, Wojciech Dłużewski. Londyn 1957 343 Abp Józef Gawlina i ks. proboszcz Kazimierz Sołowiej podczas nabożeństwa w kościele pw. św. Andrzeja Boboli. Londyn, 11 czerwca 1962 343 Spis zawartości 7 Od Redaktora Nagroda literacka 2014 Józef Maria Ruszar 9 Paweł Kądziela 20 Niezapomniany klimat Ukryty za swym dziełem Inedita Mateusz Antoniuk 23 O listach Obertyńskiej Beata Obertyńska 27 Z Portabelkiem po Portugalii (wybór listów) Poezja Ewa Chruściel 57 57 58 59 59 Dla Papuszy Ars poetica Wiersz Oda rzeszowska I Oda rzeszowska II Marek Baterowicz 61 61 62 62 * * * (Z Drzewa Czasu) * * * (W łodygach świtu) * * * (W labiryncie sieci) * * * (W tunelu czasu) 434 Spis zawartości Józef Baran 63 63 64 65 66 Podróż Formosa w niedzielne popołudnie Niewidzialna Staruszkowie w Guarani das Missoes Deszcz Anna Augustyniak 67 67 68 68 69 A moja córka nie ma grobu Ciąża We wnętrzu pustyni Prześwit Kocie ostatki przed eutanazją Izabela Fietkiewicz‑Paszek 70 * * * (Wygląda na to) 71 Epilog Alchemia prozy Marek Baterowicz 73 Niedzielna wizyta 79 Zaćmienie Katarzyna Latała 84 Powrót Jacek Ozaist 93 Ścieżki niebytu Alina Siomkajło 121 Emisariuszki O przekładzie i krytyce Jorge Luis Borges 139 Las dos maneras de traducir 143 Dwa rodzaje tłumaczenia (przełożył Włodzimierz Korcz) Wojciech Ligęza 148 Gust krytyka Wizerunki Paweł Kądziela 157 Londyńskie lata Wierzyńskiego Anna Augustyniak 181 Redaktor „Grydz” Józef Maria Ruszar 195 Ewangelia według Piłata. Różewicza relacje z Bogiem Spis zawartości Wojciech Ligęza 205 Między Polską a światem. Rozmowa z Kasprem Pawlikowskim Celina Kumorek 225 Febronia 435 O książkach Marian Kisiel 239 Trzy historie miłosne Małgorzata Łukaszuk 242 „w Milenijnej Otchłani” Wielopolis Marek Baterowicz 251 Księga kultury Małgorzata Łukaszuk 255 Ślad rzeczy – ślad myśli Janusz Pasterski 262 Krytyk przenikliwy (J. Darowski, Eseje) Andrzej Paluchowski 267 Widziane z dołu. O pamiętniku Broni sława Goliszewskiego (Bronisława (A. Czerniawski, Gry i zabawy) (A. Czerniawski, Wielopis wielopolis) (A. Czerniawski, Wielopis wielopolis) (A. Czerniawski, Poezje zebrane) Goliszewskiego Pamiętnik znaleziony na strychu [...], red. i oprac. P.J. Wojtacka) Ewa Bugaj 271 O potrzebie istotnego kontaktu Mateusz Antoniuk 275 Książka z tygla rodem Alina Siomkajło 280 Przygoda wydawnicza. Tylko dla żądnych świadomości (R. Wasiak-Taylor, (J. Baran, S. Mrożek, Scenopis od wieczności (listy)) (Wojciech Ligęza, Pod kreską) Ojczyzna literatura) Archiwum pamięci Krzysztof Szwagrzyk 291 Łączka – narodowy panteon Andrzej Suchcitz 297 Źródła do biografii Arcybiskupa Józefa Gawliny w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie 436 Spis zawartości Jadwiga Kowalska 309 Ordynariat Biskupa Polowego WP Józefa Gawliny w Archiwum Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii Jerzy Myszor 315 Duszpasterz żołnierzy i wygnańców Biskup Józef Gawlina w Związku Sowieckim Abp Szczepan Wesoły 329 Gorliwość duszpasterska Arcybiskupa Józefa Gawliny. Wspomnienie Krystyna Orłowicz 345 Stowarzyszenie „Kresy” we Francji. Prezentacja konferencyjna Konferencje 2014 Marcin Nabożny 351 Istota i metodologia badań nad Polonią i duszpasterstwem polonijnym (7 V Lublin) Janusz Pasterski 359 V Światowy Kongres Nauki Polskiej (20-23 VI Warszawa) Dobrosława Platt 362 XXXVI Sesja Stałej Konferencji MAB (17-21 IX Rzym) Marek Pacukiewicz 367 Polskie zmagania z Conradem (28-30 IX Kraków) Grzegorz Bąk 373 Józef Łobodowski –Poeta polski i mad rycki (15-16 X Madryt) Jolanta Pasterska 376 O literaturze polskiej obu Ameryk u źródeł Wisły (17-19 XI Wisła) Marcin Nabożny 380 Wybitne postacie polskiej emigracji powojennej. Wojskowi (3 XII Lublin) Barbara Zezula 382 Archiwalia do dziejów polskiej emigracji politycznej z lat 1939-1990 (3-5 XII Warszawa) Alina Siomkajło 387 Pozostałe konferencje 2014 o tematyce emigracyjnej Spis zawartości Listy do Redakcji 393 Przypadki i wpadki 397 Komunikaty 401 Z kalendarza 2014 403 Noty o autorach 415 Książki nadesłane 427 Spis ilustracji 431 437 Rocznik Ekspresje można nabyć lub zamówić w następujących punktach sprzedaży: 1. Wydawnictwo Test [email protected] www.bernard-nowak-wydawnictwo-test.com 2. Hurtownie AVA Sp. z o.o. – ul. Nadarzyńska 58, 05-230 Kobyłka Firma Dystrybucyjna „Antyk” Piotr Derewiecki – ul. Piastów Śląskich 3/43, 43-300 Bielsko-Biała Firma Księgarska Wiesława Juszczaka – ul. Pomorska 40, 91-408 Łódź Grupa Matras sp. z o.o. – ul. Łopuszańska 38b, 02-232 Warszawa Ogólnopolski System Dystrybucji Wydawnictw „Azymut” sp. z o.o. – ul. Suwak 5, 02-676 Warszawa Firma Księgarska Olesiejuk – ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów 3. Księgarnie internetowe www.mareno.pl www.poczytaj.pl 4. Księgarnie Białystok– Księgarnia „Akcent”, Rynek Kościuszki 17, 15-421 Białystok Chełm – Księgarnia Barbara Szubert, ul. Wojsławicka 2, 22-100 Chełm – „Tawa” Taurogiński Waldemar, ul. Krzywa 41/3, 22-100 Chełm Kraków – Główna Księgarnia Naukowa, ul. Podwale 6, 31-118 Kraków – Księgarnia „Naszego Dziennika”, ul. Starowiślna 49, 31-038 Kraków Londyn – Veritas Bookshop, 63 Jeddo Road, London W12 9EE Lublin – Księgarnia „Ezop II”, ul. Krakowskie Przedmieście 62, 20-076 Lublin – Księgarnia Uniwersytecka sp. z o.o., pl. M. Curie-Skłodowskiej 5, 20-031 Lublin – Księgarnia Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopaciń skiego, ul. Narutowicza 4, 20-950 Lublin Łódź – Księgarnia „Wojskowa”, ul. Tuwima 34, 90-002 Łódź Poznań – Księgarnia „Powszechna” s.c., ul. Stary Rynek 63, 61-772 Poznań – Poznańska Księgarnia Akademicka sp. z o.o., ul. Piotrowo 3, 61-138 Poznań Warszawa– Główna Księgarnia Naukowa im. B. Prusa s.j., ul. Krakowskie Przedmieście 7, 00-068 Warszawa – Księgarnia „Gryf”, ul. J. Dąbrowskiego 71, 02-586 Warszawa – Księgarnia „M.D.M”, ul. Piękna 31/37, 00-677 Warszawa – Księgarnia „Naszego Dziennika”, Al. Solidarności 83/89, 00‑143 Warszawa – „Liber” sp. z o.o., ul. Krakowskie Przedmieście 24, 00-325 Warszawa Zamość – Księgarnia „Antykwariat”, ul. Staszica 21, 22-400 Zamość – Zamojski Ośrodek Informacji Turystycznej, ul. Rynek Wielki 13, 22-400 Zamość
Podobne dokumenty
Ekspresje IV.indb - Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą
Joanna Pasterska (Rzeszów) Janusz Pasterski (Rzeszów)
Bardziej szczegółowo