Piotr Czerkawski Eliade jeździłby na festiwale Francuski teoretyk
Transkrypt
Piotr Czerkawski Eliade jeździłby na festiwale Francuski teoretyk
Piotr Czerkawski Eliade jeździłby na festiwale Francuski teoretyk filmu André Bazin porównał niegdyś festiwal filmowy do święta religijnego. Ojciec chrzestny Nowej Fali jak zwykle trafił w sedno. Kolejne imprezy i przeglądy prowokują u widza specyficzny typ odbioru, który intensyfikuje towarzyszące każdemu seansowi wrażenie transcendencji. Zapewniane przez kino poczucie kontaktu z tajemnicą wzmacnia szereg wpisanych w festiwalowe życie rytuałów. Uczestnicy tych imprez na własne życzenie odgradzają się od zewnętrznego świata i funkcjonują według rytmu wyznaczanego przez kolejne pokazy, koncerty i bankiety. Gdyby Mircea Eliade szukał współczesnej ilustracji swojej koncepcji „czasu świętego”, z powodzeniem mógłby się wybrać na wakacyjne festiwale filmowe. Związane z festiwalami poczucie uczestnictwa w święcie ma w sobie szlachetną uniwersalność. Wielkie imprezy nie różnią się pod tym względem od najmniejszych przeglądów, Wenecja staje w jednym szeregu ze Zwierzyńcem. Każdy festiwal bez wyjątku sprzyja również wytworzeniu się między widzami poczucia wspólnoty. Zainteresowani z reguły ambitniejszym kinem uczestnicy filmowych imprez traktują siebie nawzajem jak wyznawców tej samej wiary. Świadomość przebywania wśród wtajemniczonych usuwa poczucie wstydu i zwiększa wyrazistość naszych reakcji. Inaczej niż regularne seanse, festiwalowe pokazy często kończą się owacjami na stojąco bądź przeciągłymi gwizdami. Dzielenie emocji z grupą zupełnie obcych ludzi przynosi jedyną w swoim rodzaju satysfakcję. Przez chwilę po seansie odnosimy wrażenie, jakby świat odsłonił przed nami tkwiący w sobie porządek. Przed kilkoma laty taka świadomość zdawała się towarzyszyć uczestnikom nowohoryzontowego seansu Śniadania na Plutonie (2005, N. Jordan). Wylewający się z jednego z wrocławskich kin tłum wyraźnie emanował bijącą z filmu energią. Postronnym przechodniom rozentuzjazmowani widzowie musieli wydawać się członkami kolorowego korowodu, którzy właśnie zakończyli udział w jakimś sekretnym obrzędzie. Dziwactwa i obrzędy Oprócz uniwersalnych kodów zachowań istnieją także języki wytwarzane przez każdą imprezę z osobna. W jednej z relacji z festiwalu w Cannes Tadeusz Sobolewski zwrócił uwagę na przedziwny obyczaj widowni. Przed niektórymi seansami, w ciemnej sali rozbrzmiewał nagle okrzyk: „Laurent!”. Praktyce tej trudno przypisać jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie. Ot, „kiedyś ktoś zawołał w analogicznej sytuacji jakiegoś Laurenta i tak już zostało”. Polskim festiwalom zdarza się kultywować podobne dziwactwa. Publiczność Nowych Horyzontów uwielbia na przykład parodiować przedseansowe reklamy. Od kilku lat szczególną furorę robi we Wrocławiu spot z udziałem Paulo Coelho. Widzowie lubują się w przedrzeźnianiu cesarza grafomanów, który używa swych wątpliwych aforyzmów do zachwalania pewnej marki laptopów. Osobliwą praktykę zdążyła wykształcić także studencka brać podróżująca za zmieniającym miejsce pobytu festiwalem Camerimage. Uwaga publiczności skupia się na głównym bohaterze starej jak świat reklamy jednego ze sponsorów. Widzowie, „współczując” niczego nieświadomemu nurkowi, który nie dostrzega pływającego w pobliżu rekina, każdorazowo próbują ostrzec go przed niebezpieczeństwem lojalnym „Uważaj!”. Podobne zabiegi obserwowane po raz pierwszy mogą razić lub co najmniej dezorientować. Dopiero po jakimś czasie jesteśmy w stanie w pełni je zaakceptować i uznać za własne. Tym samym stajemy się częścią zbiorowości, zyskujemy kinofilski azyl i bezpieczne schronienie dla naszej pasji. Stali bywalcy – niczym tytułowe dziwolągi z filmu Toda Browninga – mogą nareszcie przywitać nowicjuszy gromkim: „One of us!”. Skandale Jak przystało na wydarzenia quasi-religijne, festiwale mają moc obalania idoli i kreowania nowych bóstw. Niewiele brakowało, a doświadczyłby tego na własnej skórze przywołany na początku Bazin. W kilka miesięcy po śmierci swego mentora ważną nagrodę w Cannes otrzymał najbardziej gorliwy z jego uczniów, François Truffaut. Debiutujący twórca triumfalnie powracał na festiwal, z którego wcześniej został wykluczony za zbyt ostrą krytykę jego kształtu w artykule prasowym. Canneński sukces 400 batów (1959) przez wielu bywa uznawany za symboliczny moment, w którym Nowa Fala po raz pierwszy zalała światowe kino. Zdolni uczniowie Bazina mieli zatrząść najważniejszym festiwalem na świecie jeszcze nie raz. W 1968 roku Jean-Luc Godard uwiesił się na kurtynie i udaremnił w ten sposób rozpoczęcie jednego z konkursowych pokazów. Jak często bywało w twórczości tego reżysera, błazeński gest został dokonany w służbie śmiertelnie poważnej idei. Godard – przy wydatnym wsparciu innych nowofalowców – doprowadził do zerwania festiwalu i skierowania uwagi filmowego świata na rewoltę Maja ’68. Twórca Do utraty tchu (1960) stał się wówczas jednym z najbardziej wpływowych ludzi we Francji. Także z festiwalem w Cannes wiąże się przykład jednego z najbardziej efektownych przełomów w historii światowego kina. W 1994 roku murowanym faworytem imprezy obwołano film Trzy kolory: Czerwony Krzysztofa Kieślowskiego. Ku zaskoczeniu wszystkich Złotą Palmę zdobyło jednak Pulp Fiction nikomu nieznanego Quentina Tarantino. Zmiana warty okazała się wówczas aż zanadto symboliczna, szacowny klasyk musiał przecież uznać wyższość nadpobudliwego młokosa z wideoteki. Polscy dziennikarze obwołali amerykańskiego twórcę bandytą, który – niczym filmowy Vincent Vega – sprzątnął rodakowi sprzed nosa prestiżową statuetkę. Wielu żurnalistów do dziś nie wybaczyło Tarantino tego niecnego postępku. Werdykt ogłoszony przed laty przez gremium pod przewodnictwem Clinta Eastwooda sprowokował szereg mitów i spiskowych teorii. Do części z nich odniósł się jeden z członków pamiętnego jury, Kazuo Ishiguro. W wywiadzie dla pewnego polskiego tygodnika słynny pisarz przekonywał: „Prawda jest taka, że nikomu z nas w jury ten film się nie podobał. Był zwyczajnie słaby, przerafinowany, zimny. Ale lobby wspierające Kieślowskiego było bardzo mocne. Francuzi naciskali na nas: dajcie mu nagrodę, co wam szkodzi, on jest bardzo chory, może więcej nic nie nakręcić. Nie ulegliśmy. Czerwony to kalkulacja. Tyle że chyba czas działa na naszą korzyść – Pulp Fiction to dziś film legenda, o Czerwonym prawie nikt już nie pamięta”. Między twórcą a widzem Przypadek Kieślowskiego dobitnie wskazuje na skomplikowaną sieć festiwalowych zależności między twórcami, jurorami, organizatorami a dziennikarzami. Szczególnie ciekawa wydaje się sytuacja tych ostatnich. Na najważniejszych światowych imprezach żurnaliści mogą poczuć się trochę schizofrenicznie. Choć funkcjonują w samym środku festiwalowych wydarzeń, to nie oni pozostają w centrum uwagi. Mimo że znajdują się tuż przy czerwonym dywanie, nie mają na niego wstępu. Rola dziennikarza polega na sprawowaniu niełatwej funkcji posłańca dobrych i złych wieści, pośrednika między twórcami a publicznością. Zwłaszcza na mniejszych festiwalach dochodzą do tego również niejednoznaczne relacje między żurnalistami a organizatorami. Trzeba przecież sporej etycznej odwagi, by w swych tekstach zgłaszać zastrzeżenia wobec imprezy, której władze wystosowują wobec nas imienne zaproszenie. Mimo istnienia wielu podobnych wątpliwości, festiwale i dziennikarze wydają się skazani na siebie nawzajem. Imprezy filmowe dzięki prasie oraz Internetowi zyskują niezbędną promocję. Żurnaliści natomiast właśnie za sprawą festiwali mogą dziś ocalić resztki dawnego prestiżu. W dobie popularności wirtualnego kina o nazwie „torrent”, właściwie tylko dzięki relacjom z premierowych pokazów dziennikarz może liczyć na szczere zainteresowanie swoją pracą. Im ważniejsza impreza, tym bardziej relacjonujący ją krytyk przypomina odkrywcę eksplorującego niedostępne terytoria. Czytelnik, który nie ma jeszcze możliwości sformułowania własnego poglądu, musi uwierzyć na słowo, przez jakiś czas godząc się pozostawać we władzy naszego gustu. Krytyk – jak za dawnych lat – czuje dumę z opiniotwórczego statusu własnych sądów. Czasem wrażenia te potęgują decyzje dystrybutorów, którzy sugerują się tonacją recenzji przy zakupie konkretnych tytułów. Teksty z festiwali wywierają także ewidentny wpływ na nieobecnych na imprezach kolegów po fachu. Krytycy opisujący dane tytuły z kilkumiesięcznym opóźnieniem siłą rzeczy oceniają je w określonym kontekście wytworzonym przez starsze recenzje. Ewidentne zalety obecności na festiwalach nie do wszystkich dziennikarzy przemawiają jednak równie mocno. Wśród kolegów po fachu zdarzają się malkontenci, którzy w relacjach z filmowych imprez używają zawsze podobnych argumentów i konstrukcji zdaniowych. Gdyby Gustave Flaubert czytywał relacje ze współczesnych festiwali, mógłby zainspirować się nimi przy tworzeniu kolejnej części Słownika komunałów. Wówczas dowiedzielibyśmy się z niej, że Berlin „po raz kolejny rozczarowuje i jest mocno upolityczniony”, a Wenecja „wciąż bezskutecznie szuka własnej drogi”. Powtarzający do znudzenia identyczne zdania dziennikarze w kuluarowych dyskusjach bardziej niż filmami zajmują się narzekaniem na posiłki i warunki lokalowe. Nawet jeśli tego dnia wprost z wywiadu z Ryanem Goslingiem udają się na rozmowę z Michaelem Fassbenderem, czynią to opieszale i bez entuzjazmu. Niektórzy krytycy nie znoszą festiwalowej atmosfery do tego stopnia, że relacje z mniejszych imprez piszą w zaciszu własnego domu. Miejsce kinowego ekranu zajmuje w takich sytuacjach wyświetlacz laptopa, na którym dziennikarze odtwarzają dostarczone przez organizatorów filmy. Podobne praktyki na całe szczęście pozostają jednak marginalne. Znaczna większość krytyków wybiera się na filmowe imprezy z przyjemnością. Część spośród nich lubuje się wyłącznie w blichtrze kilku zagranicznych festiwali, inni wolą natomiast kontemplacyjną atmosferę prowincjonalnych przeglądów. Całkiem pokaźna grupa potrafi czerpać jednakową przyjemność z obu rodzajów aktywności. Tacy z nas pędzą żywot krytycznofilmowych bitników, którzy nieustannie znajdują się w drodze z jednego festiwalu na drugi. Wzajemne relacje dziennikarzy w trakcie filmowych imprez wahają się między zawodową solidarnością a koleżeńską zawiścią. Dalekiej od ideału sytuacji sprzyja wybitnie niedemokratyczny system traktowania żurnalistów przez organizatorów festiwali. Dziennikarska walka klas przyjmuje najbardziej wyrazistą formę w Cannes i Wenecji. Obie imprezy wprowadzają ścisłą hierarchizację, która uwidacznia się chociażby w istnieniu osobnych kolejek przed wejściem na najbardziej oblegane seanse. W takiej pierwszeństwo wejścia na salę zyskują, rzecz jasna, przedstawiciele dzienników i mediów wysokonakładowych. Osobną kwestię stanowi system przyznawania festiwalowych akredytacji. W większości wypadków wstęp na festiwale jest dla dziennikarzy płatny, a kosztami zostaje obarczona delegująca wysłanników redakcja. Jeśli szefowie nie zgodzą się na dokonanie zakupu, krytyk jest zmuszony opłacić swój udział z własnej kieszeni. Na absurd w tej sytuacji zakrawa fakt, że akredytacje na festiwale w Berlinie i Wenecji okazują się tańsze niż analogiczne świadczenia na wielu polskich imprezach filmowych. Najlepszy przykład daje w tym względzie Cannes. Festiwal na Lazurowym Wybrzeżu słynie z udostępniania prasowych akredytacji zupełnie za darmo. Dziennikarski wybieg Niezależnie od wszelkich różnic we własnym położeniu, dziennikarze na największych imprezach przypominają wielką, trochę skłóconą rodzinę. W Berlinie, Cannes czy Wenecji lwią część czasu spędzają solidarnie na przygotowywaniu relacji w biurze prasowym. Składająca się z kilku pomieszczeń, strzeżona przez ochroniarzy przestrzeń przypomina groteskowy mikrokosmos. Zachowania hermetycznej dziennikarskiej zbiorowości mogłyby stanowić doskonały temat na film dokumentalny w stylu Tomasza Wolskiego. Funkcjonowanie w nieustannym pośpiechu i atmosferze niepewności nierzadko naraża żurnalistów na spojrzenie pełne dobrodusznej ironii. Niejeden z najwybitniejszych polskich krytyków filmowych każdorazowo zostawia cały swój majestat przed wejściem do biura. Po przekroczeniu magicznej granicy staje się tylko chaplinowskim trampem, który błąka się po nieprzyjaznej przestrzeni w poszukiwaniu własnego kąta. Najbardziej osobliwym zwyczajem związanym z obecnością dziennikarzy na wielkich festiwalach pozostają tak zwane wywiady round table. Ze względu na dużą liczbę zgłoszeń agenci prasowi największych gwiazd aranżują im rozmowy z kilkoma dziennikarzami z różnych krajów jednocześnie. Round table to loteria często zamieniająca się w rosyjską ruletkę. W trakcie takich spotkań przeintelektualizowanym dociekaniom domorosłych lacanistów towarzyszą trywialne dywagacje rodem z zeszytów „złotych myśli”. Trudno opisać zdziwienie Brillante Mendozy, który podczas Berlinale został poproszony o przywołanie swojej reakcji na pierwszy kontakt ze śniegiem. Równie malownicze zaskoczenie pojawiło się na twarzy Isabelle Huppert poproszonej w Wenecji przez jedną z dziennikarek o odpowiedź na pytanie o sens życia. Formuła round table już dawno wykształciła swoich czempionów. Pierwszą reakcją dziennikarza zajmującego miejsce przy rozmówcy jest z reguły sprawdzenie, czy nie trafił przypadkiem na towarzystwo jednego z festiwalowych ulubieńców. Do postrachów „stolikowych” wywiadowców należy chociażby rubaszny monachijczyk, który potrafi zaskoczyć filmowców dociekaniem o stosunek do bawarskiej kuchni, bądź hiszpańska dama do znudzenia zadająca rozmówcom pytanie o „ulubiony moment w historii kina”. Like We Know It All Festiwale to nie tylko ciężka praca. Kolejne imprezy opierają się na nieustannym napięciu między obowiązkiem a przyjemnością, aspektem zawodowym a towarzyskim. Echa tej frapującej gry przeciwieństw inspirują filmowców i od czasu do czasu znajdują swoje miejsce na kinowym ekranie. Z portretem festiwalowego życia możemy zetknąć się w dokumentalnym Gościu (2010, J.L Guerín) bądź fabułach Henry’ego Jagloma – Venice/Venice (1992) i Festiwal w Cannes (2001). Arcydziełem w swojej kategorii pozostaje Like You Know It All (2009) w reżyserii Honga Sang-soo. Koreański mistrz przedstawia w swoim filmie perypetie Boo Sang-yonga, reżysera filmowego, zaproszonego do jury jednego z azjatyckich festiwali. Młody twórca podchodzi do swoich obowiązków bez specjalnego entuzjazmu. Bardziej niż oceniane filmy Sang-yonga interesują romanse, suto zakrapiane imprezy i spotkania ze starymi przyjaciółmi. Mężczyzna z ledwością zwleka się z łóżka na poranne seanse, a w skupieniu przeszkadzają mu wówczas opadające powieki i ból głowy. Sang-yong bynajmniej nie wyróżnia się jednak na tle pozostałych jurorów, którzy cierpią na te same dolegliwości. W trakcie oglądania Like You Know It All doświadczony bywalec festiwali odczuje nieuchronne déjà vu. Żeby docenić wiarygodność wizji koreańskiego reżysera, wystarczy wybrać się na dowolny seans i zająć miejsce tuż za rzędem zarezerwowanym dla jurorów. Dowodów na potwierdzenie tej obserwacji dostarczyło chociażby tegoroczne Berlinale. W trakcie jednej z festiwalowych projekcji przewodniczący gremium pośpiesznie opuścił kinową salę. Gdy wrócił po dłuższej chwili – przesiąknięty zapachem papierosów – spytał jednego z kolegów, „czy przypadkiem nie wydarzyło się coś ważnego”. Jak łatwo się domyślić, zlekceważony przez przewodniczącego tytuł nie zaistniał później w walce o nagrody. W filmie Sang-soo jak w lustrze mógłby przejrzeć się także jeden z gości festiwalu Camerimage. Światowej sławy amerykański reżyser przyjechał do Bydgoszczy otoczony sztabem agentów prasowych, którzy pilnowali go jak oka w głowie. Mimo wszystko twórca zdołał w pewnym momencie przechytrzyć cerberów i umknąć ich uwadze. Zdezorientowani organizatorzy momentalnie wszczęli akcję poszukiwawczą. Amerykański mistrz odnalazł się dopiero we wczesnych godzinach porannych w lokalnym klubie karaoke. Następnego dnia w trakcie spotkań z dziennikarzami reżyser odpowiadał na pytania z uśmiechem, ale był wyraźnie zmęczony i podejrzanie często sięgał po szklankę z wodą. Nikt jednak nie śmiał czynić mu z tego powodu wyrzutów. Wszyscy przecież doskonale wiemy, że festiwale rządzą się swoimi prawami. Rytuały gwiazd W trakcie imprez filmowych z całą mocą potwierdza się prawda, że „artystom wolno więcej”. Reżyserzy i aktorzy mogą bezkarnie kaprysić i łamać wcześniejsze ustalenia, gdyż doskonale wiedzą, że ich obecność i tak pozostaje bezcenna. Sprowadzenie prawdziwych gwiazd stanowi magnes dla sponsorów i spragnionych sensacji mediów. Przy okazji obecność masowego idola na powrót aktualizuje drzemiące w festiwalu konteksty rytualne. Na widok herosa tłumnie zgromadzona przy czerwonym dywanie publiczność popada w autentyczną ekstazę. Fani pragną za wszelką cenę uwiecznić pojedynczą chwilę i zachować na zawsze choćby cząstkę ulotnego wrażenia. Walka o autograf bądź zdjęcie z idolem opiera się na atawistycznym instynkcie i pozwala na chwilę zawiesić działanie wszelkich mechanizmów kultury. Pod tym względem naprawdę niewiele zmieniło się od czasu pamiętnego dokumentu Pieski świat (1962). Jeden z epizodów szokującego filmu Cavary, Jacopettiego i Prosperiego przedstawia oszalały tłum otaczający sławnego aktora. Scenę o identycznym wydźwięku z powodzeniem można by nakręcić dziś w trakcie festiwalu w Cannes, Berlinie bądź Wenecji. Problemy z opanowaniem emocji zdarzają się także profesjonalnym dziennikarzom. Po zakończeniu wywiadu round table wielu z nich nie potrafi ukryć fanowskich ciągot i prosi niedawnego rozmówcę o wspólne zdjęcie. Inni zadowalają się samą możliwością zamienienia kilku słów z podziwianym artystą. Trudy festiwalowego życia Tego typu drobne przyjemności pozwalają niektórym odwrócić uwagę od ewidentnych trudów festiwalowego życia. Intensywność specyficznego trybu funkcjonowania sprawia, że czasem za główny posiłek dnia musi starczać wypita w pośpiechu kawa i hamburger z McDonalda. Nic dziwnego, że w takich warunkach ciężko o należyte skupienie nad trzygodzinnymi kontemplacyjnymi tytułami, którymi selekcjonerzy lubią obsadzać festiwalowe konkursy. Wielokrotnie zdarza się, że zdanie tego samego krytyka o konkretnym filmie obejrzanym po kilku miesiącach diametralnie różni się od opinii sformułowanej pierwotnie. Część dziennikarzy otwarcie zrzuca zmianę stanowiska na karb festiwalowego przemęczenia. Inni wolą nie wyjaśniać motywów cudownego olśnienia i wprowadzać stałych czytelników w zakłopotanie. Niekiedy można odnieść wrażenie, że krytyków dotyka coś w rodzaju zbiorowego zaćmienia umysłu. Wystarczy porównać z sobą ton komentarzy po canneńskiej premierze Pianisty (2002, R. Polański) z opiniami wyrażonymi przez dziennikarzy, gdy film wchodził na polskie ekrany w glorii zdobywcy Złotej Palmy. Gwoli sprawiedliwości, zdarzają się jednak także sytuacje odmienne. Uczestnicy seansu Rozstania Asghara Farhadiego na Berlinale 2011 ani przez chwilę nie mieli wątpliwości, że obcują z arcydziełem, które zasługuje na Złotego Niedźwiedzia. Często powtarza się, że właśnie dla takich olśnień warto odwiedzać światowe festiwale. Zdeklarowani pasjonaci filmowych imprez przypominają w swojej istocie wielbicieli sportów ekstremalnych. Regularne uczestnictwo w festiwalach wycieńcza fizycznie i psychicznie, rzadko kiedy okazuje się również opłacalne pod względem finansowym. Jednocześnie dostarcza jedynej w swoim rodzaju adrenaliny. Trudny do precyzyjnego oszacowania stosunek wad i zalet sprzyja postawom radykalnym. Kto raz wybrał się na festiwal filmowy, albo znienawidzi tę formę spędzania wolnego czasu, albo silnie się od niej uzależni. Napisanie tego tekstu było próbą przekonania samego siebie o słuszności podjętego wyboru. Tuż po postawieniu ostatniej kropki laptop wyląduje w walizce. Niedługo po powrocie z Festival del Cinema Europeo w Lecce czas przygotować się do wizyty na cieszyńskim Kinie na Granicy. Na horyzoncie czekają już przecież kolejne filmowe odkrycia, spotkania i nieprzespane noce.