Win Scot_DRUK.indd
Transkrypt
Win Scot_DRUK.indd
Alliso n W i nn S cotc h Wszystk o , c z e g o p ragn ę tłumaczenie Martyna Tomczak Kraków 2012 Dla rodziców, którzy nauczyli mnie wszystkiego, co powinnam wiedzieć, i pozwolili, bym do reszty doszła sama „Czasem się denerwuję, Gdy widzę otwarte drzwi. Zamknij oczy, oczyść serce, Przetnij linę”. The Killers, Human Rozdział 1 Wyobraź sobie, że znów masz szesnaście lat. Że pierwsze pocałunki są ciągle przed tobą, że od nerwowego oczekiwania na to, co przyniesie życie, wciąż kręci ci się w głowie, że idealna satynowa sukienka i stroik z bukiecika róż zawiązany na nadgarstku wciąż mogą sprawić, że poczujesz się najpiękniejsza na świecie. Usiądź wygodnie i posmakuj tych uczuć, upajaj się nimi, a zrozumiesz, że to właśnie dlatego – nawet jako szczęśliwa trzydziestodwuletnia mężatka desperacko marząca o dziecku – uwielbiam bale maturalne. Oczywiście ciebie nie muszą zachwycać. Zrozumiem nawet, jeśli pomyślisz, że byłam jedną z tych głupiutkich nastolatek, których z satysfakcją nienawidziłaś w liceum. Mylisz się jednak: uwielbiam bale maturalne za wszystko, co się z nimi wiąże – za nadzieję, niewinność, możliwości. Zanim więc zaczniesz mnie oceniać, zanim wysłuchasz mojej historii, musisz wiedzieć jedno: wszystko rozumiem. Dobrze wiem, że już dawno powinnam wyrosnąć z czegoś takiego jak bal maturalny. A jednak nic na to nie poradzę. Uwielbiam to podniecające oczekiwanie, a potem wirujący parkiet i przypływ adrenaliny przed koronacją króla i królowej balu. Nadszedł lipiec. Skończył się rok szkolny, kolejny rysuje się już na horyzoncie, spieniona fala porywa tegorocznych absolwentów 7 i wyrzuca na brzeg przyszłych, a ja tak samo jak co roku od pięciu lat planuję bal maturalny. I przyznaję się, uwielbiam to. Bal maturalny to moje drugie imię. Witajcie w moim życiu. Dziś za biurkiem w swoim gabinecie postukuję gumką w żółty notes. Ten rok przebije wszystkie poprzednie! „Paryż w Westlake!” W ubiegłym roku tematem przewodnim balu były „Podmorskie Głębiny”, nieco ograny motyw, dwa lata temu zaś zespół organizacyjny niemal się rozpadł, gdyż nie było zgody, czy zdecydować się na „Szalone Lata Dwudzieste” czy „Lata Siedemdziesiąte”. W końcu, w efekcie kompromisu postawiliśmy na „Lata Pięćdziesiąte”. Okazało się to zupełną klapą. Połowa dzieciaków w ogóle się nie przebrała, reszta zaś pojawiła się w rozkloszowanych spódnicach oraz ciasnych garniturach najwyraźniej wyciągniętych z szaf rodziców, w których czuli się dziwnie, było im niewygodnie i nie wyglądali ani uroczyście, ani radośnie. Aż kręci mi się w głowie na myśl o ustawieniu repliki wieży Eiffla w sali gimnastycznej. Jestem też zachwycona pomysłem, by każdemu z gości wręczyć na pamiątkę beret. Nieważne, że nikt z nas nigdy nie był w Paryżu. A może przeciwnie – o to właśnie chodzi? Odchylam się na obrotowym krześle, słyszę skrzypienie kółek. O tak, z nadejściem grudnia doprowadzimy nasze Miasto Świateł do perfekcji. Parfait! Liceum Westlake High co roku organizuje bal maturalny w grudniu. To dziwactwo, ale tradycja ta została zapoczątkowana niemal dwie dekady temu. Nauczyciele grozili wtedy strajkiem, który miał trwać całą wiosnę. Uczniowie wymogli więc na dyrekcji, by przenieść bal na środek zimy, gdyż bali się, że zostaną pozbawieni tej spektakularnej kulminacji lat spędzonych w szkolnej ławie. Dyrekcja się zgodziła i uczniowie dostali swój bal, a w następnych latach nikomu nie chciało się już zmieniać daty. I chociaż jest dopiero lipiec, a bal wydaje się jeszcze bardzo odległy – zwłaszcza że od strony Montany nadeszła fala upałów, słońce świeci prawie do dziewiątej wieczorem i co najmniej jedna trzecia uczniów, choć z niechęcią, spędza czas na zajęciach szkoły 8 letniej – moja lista spraw do załatwienia związanych z balem jest długa i wciąż rośnie. Wprawdzie na biurku leżą papiery przypominające o ważniejszych sprawach – muszę zatwierdzić karę pozostania po lekcjach dla Alexa Wilkinsona, którego już trzeciego dnia letnich zajęć wyrzucono z algebry za obmacywanie Marthy Connoly, i zadzwonić do rodziców Randy’ego Rogersa, którego średnia w zastraszającym tempie spadła poniżej wymaganej do zakwalifikowania się do jesiennych rozgrywek futbolowych – ale wobec balu wszystko schodzi na drugi plan. Przeglądam notatki. Ptysie z kremem? Bagietki i sery? Tyler, mój mąż, wciąż mi powtarza, żebym dała sobie spokój, przestała tak bezgranicznie poświęcać się tym dzieciakom i życiu w murach Westlake High. Częściowo ma zapewne rację, może i jestem za bardzo przywiązana do swojej alma mater, ale co tam. Jeśli do czegokolwiek w tym miejscu warto być zbyt mocno przywiązanym, to właśnie do corocznego balu. Już dawno temu doszłam do wniosku, że to n a p r a w d ę ważne wydarzenie o jakimś trudnym do uchwycenia, lecz istotnym wpływie na tych uczniów, jest jakby ostatnim oddechem dzieciństwa, zanim wyślemy ich w świat dorosłych, gdzie tak wielu z nich, tak wielu młodych ludzi z Westlake – z niepewnymi posadami, nieregularnymi wypłatami i być może mętnymi perspektywami na przyszłość – przytłoczą trudności, które niesie ze sobą dorosła rzeczywistość. Dlaczego więc nie korzystać z ostatnich radosnych chwil? – powtarzam Tylerowi, kiedy się ze mnie śmieje. I dlaczego nie uczynić ich tak wspaniałymi, jak to tylko możliwe? – odpowiadam Susannie, przyjaciółce od zawsze, która raczej nie podziela mojego promiennego optymizmu. „Sprawdzić koszt wynajęcia Łuku Triumfalnego”, notuję. Zauważam maleńkiego pajączka chwiejnie przebierającego nóżkami po klawiaturze. Ponieważ jedyne miejsce, gdzie panuje większy upał niż na dworze, to mój gabinet z zepsutym klimatyzatorem ostatnio zaczęłam zostawiać otwarte okna i pod parapetem zamieszkała rodzina pająków. Ten, nie większy niż opuszka 9 mojego małego palca, ślizga się po klawiszach tuż przy literze Y. Wsuwam moją listę spraw do załatwienia pod jego cieniutkie, wiotkie nóżki, dobiegam do okna, zanim dokona samobójczego skoku z kartki, i wyrzucam go na zewnątrz, by mógł dołączyć do swoich ziomków, gdziekolwiek są. – Naprawdę to robimy? – rozlega się za mną znajomy głos. Susanna opada na niedużą lawendową sofę. Ma mocno zaczerwienione policzki i skórę lśniącą od potu, bluzka bez rękawów klei się do jej wilgotnego ciała. – Jezu, gorąco tu jak w piecu. Cała się gotuję. Sięgam po polaroida. – Powiedz: seeer! – Tilly, na litość boską, nie teraz! – woła, spinając ciemne włosy w koczek na karku. Usiłuje nadać swojemu głosowi groźną nutę, ale najwyraźniej jest jej za gorąco, by przesadnie się wysilać. Aparat już jednak wypluwa z siebie błyszczący biały prostokąt, który za mniej niż dwie minuty na zawsze uchwyci tę chwilę. Jako szkolny pedagog postępuję wedle zasady: jeśli siadasz na sofie, ryzykujesz, że zrobię ci zdjęcie. Na ścianie za Susanną widnieje wielkie tableau złożone z twarzy ludzi, którzy gościli na mojej wysłużonej kanapce w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania. – Powiedz szczerze, naprawdę chcesz to zrobić? – powtarza Susanna. – Poważnie chcesz się zajmować musicalem? Dobra, czas na kolejne wyznanie: nie bardzo potrafię odmawiać, nawet gdy mam powód i pełne do tego prawo. Jestem osobą, co do której wszyscy są pewni, że zawsze powie „tak”, proszą mnie więc o wiele różnych rzeczy, co z kolei oznacza, że się na nie zgadzam. Czyli dwie chybione piłki, jak powiedziałby Tyler, który chętnie używa baseballowych porównań. Ale ma rację, silna wola nie jest moim największym atutem. „Pozwij mnie do sądu”, mówię mu. „Nigdy – odpowiada mój mąż. – To by było zbyt proste”. Dyrektor Anderson zadzwonił trzy dni temu pod mój domowy numer i gotując się z wściekłości, oznajmił, że z powodu cięć 10 budżetowych musiał zwolnić Jane Cartwright, nauczycielkę muzyki („Gdyby tylko to cholerne Ministerstwo Edukacji rzeczywiście dbało o edukowanie dzieciaków bardziej niż o swoje cholerne saldo!” – wycedził przez zaciśnięte zęby, co brzmiało, jakby naderwał sobie mięsień w pachwinie). Okazało się, że nie ma nikogo, kto poprowadziłby przygotowania do corocznego jesiennego musicalu. Zapytał, czy w związku z tym znam kogoś, kto by się tego podjął. „Jasne że znam”, odpowiedziałam, po czym zaoferowałam siebie oraz Susannę, która uczy angielskiego dziewiąte i dziesiąte klasy. – W ostatniej klasie grałaś przecież w Grease, Susie – mówię teraz, obserwując, jak jej policzki zmieniają kolor z fuksji na idealną wiśniową czerwień, które to zjawisko postanawiam przypisać upałowi. – Świetnie sobie poradzisz. Będzie superzabawa! Jak za dawnych czasów! – Dawne czasy były piętnaście lat temu, Tilly! – Trzynaście – poprawiam ją. – A poza tym, co z tego? Susanna wzdycha, co oznacza, że się poddała. – „Bo ja nie umiem mówić »nie«” – rzucam i chichoczę z własnego dowcipu, ignorując myśl, że to prawda, rzeczywiście nie umiem, ale Susie spogląda na mnie tylko pustym wzrokiem. Widzę kropelki potu na jej powiekach. – To z Oklahomy! Rozumiesz? – Ach – odpowiada i zamyka oczy. – Chyba zaraz dostanę udaru. – Wiem. Ja też. – Sięgam po polaroidową fotografię i trzepoczę nią w górę i w dół, ale leciutki, marny wietrzyk z tego prowizorycznego wachlarza nie przynosi ani odrobiny ulgi. Twarz Susie właśnie zaczyna się krystalizować na zdjęciu, kiedy czuję wilgoć w majtkach. Cholera. Odkładam fotografię na biurko i obserwując, jak rysy twarzy mojej przyjaciółki stopniowo się wyostrzają, obliczam w głowie, kiedy ostatnio jajeczkowałam. O proszę, zaczynają się pojawiać jej włosy. Nie, to nie powinien być okres, myślę. Za wcześnie. A teraz dostrzegam zarys jej ramion i obojczyków, które ostatnio są zbyt wystające. To przez 11 te wszystkie problemy z Austinem. Próbowaliśmy dopiero trzeci raz, ale i tak trudno mi pojąć, dlaczego jeszcze nie zaszłam w ciążę, przecież tak strasznie tego pragnę. A oto i cała Susanna, z czerwonymi policzkami klauna i poirytowaną, spoconą, zmęczoną twarzą. Tyler i ja czekaliśmy osiem lat, żeby założyć rodzinę. Podczas gdy nasi znajomi z Westlake rozmnażali się w tempie jednego dziecka na rok, my pozostaliśmy duetem – szczęśliwym, ale jednak duetem. Tyler chciał być pewny, że poradzimy sobie finansowo i uniezależnimy się od mojego ojca, a ponieważ rozumiałam tę potrzebę, zgodziłam się poczekać. Aż w końcu trzy miesiące temu Ty awansował. Tamtego wieczoru wrócił do domu i powiedział: „Zróbmy to”. Nie wiem, czy mówił dosłownie, w każdym razie rzeczywiście to wtedy zrobiliśmy, a potem robiliśmy to jeszcze przez wiele nocy, jednak nasze wysiłki wciąż nie przynosiły efektu. Coś ciepłego wyraźnie zakradło się do mojej bielizny. Cholera, cholera, cholera, cholera, cholera, cholera, cholera! – Trzymaj – rzucam Susie zdjęcie, jakbym rzucała frisbee. Fotografia ląduje na jej brzuchu. – Tym razem ci odpuszczam. Susie bierze zdjęcie do ręki, zerka na nie szybko i mamrocze: – O Boże… – po czym wrzuca je do mojej torebki, która leży na podłodze obok sofy. – Za pięć minut w łazience – mówię, łapię stertę nut leżących w rogu biurka i kładę je Susie na piersi. – I przejrzyj to. Anderson ograniczył nam wybór. Oklahoma!, Grease, Muzyk* albo Dźwięki muzyki. Poza tym wszystko zależy od nas. Susie odburkuje coś w odpowiedzi. Zarzucam torbę na ramię i wychodzę, a pełne entuzjazmu twarze moich podopiecznych obserwują mnie z fotografii na ścianie. W damskiej łazience unosi się zapach taniego środka do czyszczenia kafelków i coś jeszcze, nieprzyjemna woń charakterystyczna * Muzyk (tytuł oryginalny The Music Man) – amerykański musical (wszystkie przypisy pochodzą od tłum.). 12 dla każdej szkolnej toalety. Wrzucam dwadzieścia pięć centów do automatu z tamponami, ale okazuje się, że jest pusty i muszę zadowolić się gigantyczną podpaską w rozmiarze maxi. Otwieram drzwiczki, rozlega się skrzypienie zardzewiałych zawiasów. Ściągam spódnicę i… nic. Ani śladu czerwonej plamy, żadnego gęstego zacieku oznaczającego, że wydobyłam podpaskę piętnaście minut za późno. Nic. Pochylam się i patrzę z bliska, puls mi przyśpiesza w oczekiwaniu na złe nowiny, jestem pewna, że c o ś poczułam, ale nie, brzeg bielizny jest nienaruszony, idealnie czysty. Pewnie to był tylko pot. Drzwi do łazienki otwierają się gwałtownie i słyszę odgłos klapków zbliżających się do sąsiedniej kabiny. Uczennica załatwia szybko, co ma załatwić, spuszcza wodę i od razu wychodzi. Nastolatki nie mają czasu na mycie rąk, nie martwią się plagami zarazków. Są niepokonane. Promienne. Nie do zdarcia. Świat stoi przed nimi otworem. Słyszę to od nich każdego dnia, gdy siadają na sofie w moim gabinecie, emanując nonszalancją, a ich spojrzenie na przyszłość jest równocześnie pełne nadziei i absurdalnie nierealne. Zakładam podpaskę, na wszelki wypadek, gdybym jednak coś przeoczyła, i szybko z powrotem wciągam majtki. Znów słyszę skrzypienie drzwi. – Tilly? Jesteś gotowa? – Poczekaj chwilkę, już idę. – Spuszczam wodę, bo tak wypada. – Ani śladu okresu – mówię, uśmiechając się do Susie w lustrze. – Trzymaj kciuki. – Spóźniasz się? – Nie, jeszcze nie. Ale nigdy nic nie wiadomo. – Przemywam ręce, a potem powieki, co przynosi chwilową ulgę od upału. Spoglądam na swoje odbicie z szeroko otwartymi oczami, w których maluje się oczekiwanie i gotowość na to, co mnie czeka, cokolwiek to będzie. Bal. Musical. Dziecko, które być może właśnie we mnie kiełkuje. – W takim razie trzymam kciuki – mówi Susanna, a ja przyglądam się jej uważnie i widzę, że jest blada i zmęczona. Zaledwie 13 rok temu, pogodna i promienna, przypominała raczej swoje uczennice, nie było po niej widać śladu znużenia, a teraz jakby wyblakła, poszarzała i ucichła. Cienie pod oczami, wysunięta szczęka, pognieciona spódnica. – Chodźmy – mówię i podnoszę z obdrapanego blatu torbę pełną numerów telefonów do osób odpowiedzialnych za rekrutacje do college’ów oraz ogłoszeń o pracę dla dzieciaków, które chcą dorobić po szkole. Kroczymy pustym korytarzem. Wszyscy, nawet najwięksi szkolni chuligani zostali zwolnieni na dzisiejsze popołudnie i długi świąteczny weekend – czas grilla, fajerwerków i zimnego piwa w towarzystwie sąsiadów. W tej chwili zdecydowana większość jest jednak na festynie. Przechodzimy obok gablotki sportowej pełnej trofeów z mistrzostw stanowych. W przelocie zerkam na zdjęcie Tylera z czasów klasy maturalnej. Był głównym przechwytującym i kapitanem drużyny, uznano go także za najlepszego gracza mistrzostw. Jeśli przyjrzeć się wycinkowi z gazety przyklejonemu obok trofeum, można również dostrzec mnie, siedemnastolatkę z twarzą pełną czystej euforii na wieść o zwycięstwie Tylera, z gibkim i jędrnym ciałem pod kostiumem cheerleaderki. Wprawdzie ostatnio rzadko się tu zatrzymuję, ale sama świadomość istnienia gablotki napełnia mnie poczuciem całkowitego zadowolenia z życia. Docieramy do wyjścia. Popycham ciężkie metalowe drzwi, które zamykają się za nami z hałasem. Na zewnątrz jest duszno i niemiłosiernie gorąco. Zamykam oczy i uśmiecham się do słońca, mimo że mam rozszerzone pory i wilgotne pachy, a policzki Susanny kolorem przypominają chmarę czerwonych mrówek. Co tam, mam za to Łuk Triumfalny i jesienny musical, mam męża, który mnie kocha, najlepszą przyjaciółkę u boku, no i szansę, cień szansy na to, że rośnie we mnie dziecko. Otwieram oczy i uśmiecham się do Susanny. – „Och, co za piękny poranek”. – O czym ty gadasz? Jest już czwarta. 14 Zaczynam nucić. – Aaa, rozumiem. Oklahoma! – To nie byłoby to samo, gdyby nazwać piosenkę „Och, co za piękne popołudnie”, chyba sama przyznasz? – zauważam, czekając, aż Susie otworzy drzwi minivana. – A nawiasem mówiąc – dodaję, uśmiechając się jeszcze szerzej – popołudnie rzeczywiście mamy piękne. Susanna wywraca oczami. Drzwi samochodu otwierają się gwałtownie. – Jedźmy już – mówię. – Zobaczysz, będzie superzabawa. – „Raczej problemy przez duże »P«” – odpowiada, sadowiąc się na miejscu kierowcy i odpalając silnik. – Cytat z Muzyka! Nie sądziłam, że jeszcze to pamiętasz! Obie wybuchamy śmiechem. To właśnie ta skłonność do swobodnych, niepohamowanych eksplozji radości połączyła nas jeszcze w przedszkolu. Przez chwilę mam ochotę zapytać Susie o Austina i o to, czy postanowiła przyjąć go z powrotem, czy widzi jakiś sposób na naprawę swojego małżeństwa, na dotrzymanie przysięgi, którą sobie kiedyś składali. Ale widzę, że Susanna cieszy się chwilą, i o wiele prostszym rozwiązaniem wydaje się o nic nie pytać. Później, owszem. Ale nie teraz. Poza tym zanim zdołałam otworzyć usta, ruszamy ze szkolnego parkingu. Susie opuściła szyby w samochodzie, wiatr rozwiewa nam włosy, gra radio i przez chwilę czuję się, jakbyśmy znów miały po siedemnaście lat. * Susanna skręca na parking tuż za ręcznie malowanym szyldem głoszącym: „ŚWIĄTECZNA EKSPLOZJA – KARNAWAŁ CZWARTEGO LIPCA W WESTLAKE”. Festyn tętni życiem. Miejscowi sprzedawcy hałaśliwie reklamują najrozmaitsze towary wystawione na jaskrawych straganach. Niektórzy zachęcają klientów muzyką country, inni trąbią klaksonami, jeszcze inni 15 donośnie nawołują. Wolnym krokiem przechadzamy się między budkami, przystajemy co chwila, a to żeby kupić wachlarze na baterie, po dwa dolary każdy – marna ochrona przed upałem – a to żeby pomachać znajomym z różnych okresów życia. Mieszkam w Westlake od urodzenia, wszyscy się tu razem wychowywaliśmy. Na jarmarku śmierdzi jak zwykle lekko nadpsutą mieszanką zwierzęcej woni, smażonych pączków i ludzkiego potu, a kurz natychmiast oblepia nas szczelnie jak warstwa kitu. Mijamy minizoo z kucykami, królikami, kózkami i innymi zwierzątkami nadającymi się do głaskania. Związuję swoje włosy barwy wilgotnej słomy w ciasny kucyk. – Do zobaczenia niedługo – mówi Susanna. – Austin jest tu gdzieś z dzieciakami, miałam je odebrać. – Chcesz, żebym poszła z tobą? Kręci głową. – Dzięki, nie trzeba. Właściwie to Austin nawet wpadł wczoraj na kolację. – Coś się między wami poprawiło? – Zobaczymy – odpowiada nieco zbyt ponurym tonem, w którym nie słyszę niestety pojednawczej nuty. Bardzo bym chciała, żeby przebaczyła najlepszemu kumplowi Tylera, który nie jest w końcu taki zły, natomiast popełnił zabójczy dla małżeństwa błąd, obściskując się z koleżanką z pracy w jej samochodzie po niezwykle udanej biurowej imprezie, i to na własnym podjeździe, tuż po tym jak owa koleżanka odwiozła go do domu. Pech chciał, że w tym właśnie momencie Susie wyjrzała przez okno sypialni. Nie chodzi o to, że nie rozumiem jej rozgoryczenia. Rozumiem. Po prostu nie chciałabym, żeby ich związek się rozpadł. Każdy, tylko nie ich. Bo przecież od czasów liceum nasza czwórka była nierozłączna. Odprowadzam przyjaciółkę wzrokiem, po czym zaczynam się rozglądać za Tylerem. Wokół panuje zbyt duży ścisk, postanawiam więc ruszyć w stronę budki z lodami. – Dzień dobry, pani F. 16 Odwracam się i widzę jedną z moich ulubionych uczennic Claudette Johnson, która stoi tuż za mną w odrobinę za krótkich szortach i odrobinę zbyt obcisłej koszulce z nadrukiem mrugającej szelmowsko Myszki Miki. Dziewczyna jest smukła, opalona i wypoczęta. Gdybyście jej nie znali, nie zgadlibyście, że wcale nie lubi, kiedy postrzega się ją przez pryzmat jej urody. – Witaj, CJ. Jak ci mija lato? – Całkiem w porządku. Ostatnie wakacje w Westlake. – Jej szczery uśmiech rozświetla całą twarz, sprawiając, że z urodziwej dziewczyny z małego miasteczka przeistacza się natychmiast w zapierającą dech w piersiach piękność zdolną zachwycić ludzi na całym świecie. Ten sam uśmiech widzę zawsze, gdy przychodzi do mojego gabinetu porozmawiać o wyrwaniu się w świat możliwości, których Westlake nie jest w stanie jej zaoferować. Szkoda, że tak się śpieszy. Zawsze jej powtarzam: „Szkoda, że tak się śpieszysz, CJ!”. W końcu zapuszczenie korzeni tu, w rodzinnym miasteczku, też mogłoby być cudowne. Zostałaby przecież blisko ojca, a on na pewno będzie rozpaczał po wypuszczeniu jedynaczki w świat, który połknie ją w całości, byłaby blisko znajomych i sąsiadów wiernie trwających przy niej, gdy siedem lat temu porzuciła ją matka. Ale CJ nie bierze tego pod uwagę, wyjazd jest jedyną opcją, jaką przyjmuje do wiadomości. – Gotowa na planowanie balu? Zaczynamy w przyszłym tygodniu. – Tak, dostałam pani e-maila – CJ kiwa głową. – I słyszałam, że ma się pani też zajmować musicalem. – Zauważam grupkę futbolistów, która zebrała się za jej plecami i podziwia widoki. – Dobrze słyszałaś. – Uśmiecham się. – Nie martw się, będziesz pierwszą osobą, która usłyszy o przesłuchaniach. Kolejka powoli, lecz systematycznie zbliża mnie do upragnionej porcji lodów orzechowych. – A jak mijają wakacje? – pyta CJ. – Ma pani jakieś wyjątkowe plany? 17 – Nic wielkiego – odpowiadam, myśląc o tym, jak Tyler żałował ostatnio, że po raz kolejny nie skorzystaliśmy z mojej letniej przerwy i nie pojechaliśmy wreszcie do Europy albo chociażby na wycieczkę wzdłuż wybrzeży Kalifornii. „Wybierzmy się wreszcie – powiedział pewnego wieczoru kilka dni temu, wkrótce po moim spotkaniu z dyrektorem Andersonem. – Zawsze chciałem posurfować w San Diego. Powinniśmy pojechać przynajmniej do San Diego”. Roześmiałam się i zamieszałam sos pomidorowy, który przygotowywałam właśnie na kolację. „O t y m pomyśle jeszcze nie słyszałam”. Tyler wzruszył ramionami, przełączając kanał z jednego meczu baseballowego na drugi. „Czuję, że zaczynam się starzeć. Muszę w końcu spróbować czegoś nowego. Dlaczego nie nauczyć się surfować?” „Dlaczego nie?” – przytaknęłam pogodnie, szczęśliwa, że nie wpadł na pomysł wyjazdu już teraz, w sierpniu. W końcu chcemy zrobić sobie dziecko, a podróże nie sprzyjają regularnemu seksowi. Poza tym, kto by podlewał nasze rośliny, kto by pilnował domu, jak poradziłabym sobie z organizacją balu, a teraz jeszcze musicalu, będąc na wakacjach w San Diego? Prościej będzie, jeśli zostaniemy w domu. Tyler może się nauczyć surfować innym razem. W milczeniu zamieszałam sos drewnianą łyżką. Miałam ochotę wyrzucić z siebie, że przecież zobaczymy Paryż na balu, podejrzewam jednak, że Tyler w odpowiedzi tylko pogłośniłby telewizor. Owszem, lubi szkolne bale, co roku obowiązkowo trzyma mnie za rękę i tańczy ze mną, policzek przy policzku. W ubiegłym roku wspomniał jednak, że chyba zaczyna być na to za stary, że czuje się bardziej jak przyzwoitka niż absolwent, a tydzień temu przy kolacji, gdy z niepohamowaną radością ogłosiłam tegoroczny motyw przewodni imprezy, dostrzegłam na jego twarzy cień obojętności. Susanna stwierdziła potem: „Trudno mieć do niego pretensje. Ma trzydzieści dwa lata. Kto w tym wieku ma ochotę na szkolne zabawy?”. Skrzywiłam się lekko i przyznałam jej rację, choć w duchu myślałam: cóż, właśnie ja mam ochotę! 18 Wręczam lodziarzowi trzy dolary i macham CJ ma pożegnanie. Mój orzechowy rożek nie ma oczywiście szans w starciu z upałem i zaczyna mi się rozpuszczać w dłoni już w chwili, gdy zdzieram złote opakowanie. Oblizuję brzegi wafelka w desperackim wyścigu z gorącem i czuję na języku wspaniały smak lodów waniliowych, czekolady i fistaszków. Wędruję w stronę elektrycznych samochodzików, piski dzieci są coraz głośniejsze i przebijają się przez zespół, który na scenie za moimi plecami gra jakiś bluegrassowy kawałek. Zauważam Susannę i jej sześcioletnie bliźniaki, jak negocjują zakup waty cukrowej. Austin stoi za nimi. Postanawiam zostawić ich w spokoju. Wycieram lepkie od lodów dłonie, gdy nagle wpada mi w oko namiot ustawiony tuż za budką z hot dogami. Ma piękny głęboki fioletowy kolor i wejście zasłonięte kotarą misternie wyszywaną w złote gwiazdki błyszczące w promieniach słońca. Ruszam w jego stronę i nagle czuję, że przemieszcza się moja podpaska. Proszę, niech to nie będzie okres, zmawiam cichą modlitwę. Proszę, proszę, proszę, tylko nie okres. Odsuwam aksamitną kotarę i zaglądam do środka. Powietrze w namiocie jest chłodne, o wiele chłodniejsze niż na zewnątrz i po raz pierwszy od dobrych kilku godzin mój organizm się uspokaja, pory w skórze zwężają się, zwalnia puls. W rogu namiotu pali się kadzidło. Nozdrza wypełnia mi ciężki, słodki zapach wanilii i goździków. – Halo? Jest tu kto? – odzywam się. Moje oczy potrzebują trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do półmroku. – Chwileczkę. – Głos dobiega zza kolejnej zasłony rozwieszonej za chwiejnym rozkładanym stolikiem. – Tak. Dzień dobry. – Zza kotary wyłania się kobieta o sylwetce zapaśniczki, niska i przysadzista, właściwie dość szczupła, lecz przez to, że jej ruchom brakuje gracji, wydaje się zbyt kanciasta. Ma intensywnie czarne włosy z fioletowym połyskiem, w zestawieniu z nimi jej alabastrowa skóra wydaje się niemal przezroczysta. Kobieta jest mniej więcej w moim wieku, choć zbyt mocne kreski wokół oczu 19 przywodzą mi na myśl kilka uczennic Westlake High, które nie opanowały jeszcze do końca sztuki makijażu. Nagle ją rozpoznaję. – O mój Boże, Ashley Simmons!? – wołam, mrużąc oczy, by wyraźniej przyjrzeć się jej twarzy. Kobieta podchodzi krok bliżej. – Silly* Tilly Everett. Nie dziwi mnie twój widok. – Jej usta rozciągają się w półuśmiechu. Silly Tilly. Moje przezwisko sprzed wielu, wielu lat. – Teraz nazywam się Tilly Farmer – poprawiam ją. – Naprawdę nie dziwisz się, że mnie widzisz? – Niezbyt. – Ashley wzrusza ramionami. – Zawsze łatwo było cię odczytać. – Myślałam, że wyprowadziłaś się z Westlake. – Robię unik, ponieważ nie mam bladego pojęcia, o co jej, u licha, chodzi. Ashley, Susanna i ja byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami do siódmej klasy. Zaatakowane przez okres dojrzewania – który oznaczał burzę hormonów, pączkujące piersi oraz chłopców, chłopców i jeszcze raz chłopców – nasze trio się rozpadło. Ashley przyłączyła się do dzieciaków, które wygwizdywały szkolnych kujonów i odmieńców, bezlitosne w swych szyderstwach, później zaś awansowała do grona chuliganów palących papierosy na szkolnym parkingu, podczas gdy Susie i ja wolałyśmy towarzystwo sportowców i cheerleaderek oraz królów i królowych szkolnych balów. Ostatni raz słyszałam o Ashley, gdy po dwóch latach państwowego college’u i kursie kosmetycznym wyjechała na południe, do Idaho. – Wróciłam kilka miesięcy temu – odpowiada. – Po cichu. Nie afiszowałam się zbytnio. – Milknie na chwilę. – Moja mama zachorowała. Na wieńcówkę. – Bardzo mi przykro – odpowiadam szczerze zmartwiona. – Proszę, pozdrów ją ode mnie. – Rodzice Ashley zawsze byli dla mnie dobrzy, nawet gdy my wyrosłyśmy już z naszej przyjaźni. Kiedy byłam w liceum, a moja rodzina powoli się rozpadała, * Silly (ang.) – głupiutka. 20 oboje pojawili się na naszym ganku z zapiekanką z tuńczykiem i zaproszeniem do siebie na domowy obiad. Podziękowałam im za szczodrość, ale odmówiłam wizyty, twierdząc, że dajemy sobie radę. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek zwróciłam im naczynie po zapiekance. – Co robisz w tym namiocie? – pytam, rozglądając się wokół. – Czytam z dłoni – odpowiada takim tonem, jak gdyby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. – Jak to? – No wiesz, przeznaczenie, przyszłość. Lekko krzywię usta i zdziwiona marszczę czoło, ale po chwili nachodzi mnie mgliste wspomnienie Ashley mówiącej mniej więcej to samo w czasach liceum – że potrafi czytać z dłoni albo przewidzieć, kiedy ktoś umrze. Tego rodzaju dziwaczne wypowiedzi sprawiły, że wkrótce stała się wyrzutkiem szkolnej społeczności nawet wśród tych, którzy sami byli wyrzutkami. Od czasu do czasu, mijając mnie na korytarzu, szeptała mi do ucha: „Tilly Everett, nie zgadniesz, co mam ci do powiedzenia”, a niepokojąca nuta w jej głosie mieszała się z dziwną radością. Nigdy tak naprawdę nie byłam pewna, czy robiła to dlatego, że złościła ją moja popularność, czy jednak nie zapomniała o naszej przyjaźni i tylko się ze mną droczyła, bo wciąż łączył nas ten drobny wspólny fragment dzieciństwa. – Poczytam z twojej dłoni, pozwolisz? – mówi teraz Ashley. – W liceum nigdy się nie zgodziłaś, teraz nadszedł na to czas. Czuję to. – Hm, dzięki, ale nie. – Milknę na chwilę. – Mam naprawdę świetne życie. Szyderczy uśmiech wykrzywia twarz Ashley. – Zawsze ci się tak wydawało. Nigdy nie potrafiłaś dostrzec prawdy. – Mylisz się! – wołam, przybierając natychmiast postawę obronną. – Kocham moje życie. Nawiasem mówiąc, wyszłam za Tylera. Staramy się o dzieci. 21 – Skoro uważasz, że Tyler i dzieci to odpowiedź na wszystko… – Ashley staje za swoim prowizorycznym stolikiem. – Cóż, tak właśnie jest – odpowiadam. – Nie żebym w ogóle szukała jakichś odpowiedzi. – Milknę, zła na siebie. – O co ci chodzi, Ashley? – Chodzi mi o to, Silly Tilly, że brak ci klarowności widzenia. Chciałabym pomóc ci ją uzyskać. – Gdyby tylko przestała mnie tak nazywać. Sprawia, że czuję się, jak gdybym znów miała dziewięć lat. – Siadaj – rozkazuje, wskazując na wysłużone krzesło przed stolikiem. Nie wiem, dlaczego spełniam polecenie. Podchodzi do mnie ze szklaną miseczką pełną wody, dwiema małymi świeczkami, fiolką szarego proszku i czymś, co wygląda na korzeń jakiegoś warzywa. Opada na krzesło naprzeciwko mnie z poważnym wyrazem twarzy, pot zbiera się jej nad górną wargą w okrągłe, lśniące krople, a ona splata swoje palce z moimi i zamyka oczy. Zastanawiam się, czy powinnam zrobić to samo, i zaciskam powieki, ale otwieram je już po chwili, gdy Ashley wyszarpuje swoją dłoń z mojej, jakby poraził ją prąd. – Och! – mówi poruszona. – Ojej! – Uśmiecha się, jak gdyby chciała ukryć w ten sposób przerażenie, i nagle nieodparcie przywodzi mi na myśl Kota z Cheshire. – Zawsze wiedziałam, że jest w tobie coś szczególnego, Tilly Everett. – Sięga po zapałki, które leżą w rogu stolika, i zapala świeczki. Farmer, mam ochotę ją poprawić. Teraz nazywam się Tilly Farmer. Tyler i ja pobraliśmy się, będziemy mieć dziecko i nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia! – Powiedz mi najważniejszą rzecz o sobie, coś, o czym nie wiem, o czym być może nikt nie wie – mówi chrapliwym, niesamowitym głosem, pustą skorupą po tym, czym był wcześniej. – Ja nie mam tajemnic – odpowiadam bez wahania. – Już ci mówiłam, kocham moje życie. Nie mam nic do ukrycia. – Każdy ma coś do ukrycia – stwierdza z przekonaniem Ashley, patrząc mi w oczy. 22 – Ja nie. Jestem szczęśliwa. Tylko to się liczy – odpowiadam, żałując odrobinę, że w ogóle się na tę sytuację zgodziłam. No tak, właściwie dlaczego się zgodziłam? Ashley tylko odmrukuje coś w odpowiedzi, może to znaczyć cokolwiek, po czym posypuje mi dłonie proszkiem przypominającym węgiel i przyciąga moje ręce do siebie, niemal wyrywając mi łokcie ze stawów. Nie zwraca przy tym najmniejszej uwagi na moje protesty. Wciska mi w dłonie dziwny korzeń. Oddycha ostro i gwałtownie. Zapach kadzidła miesza się z jej nieświeżym oddechem i węglową wonią proszku, i nagle czuję przypływ pulsujących mdłości, które z żołądka podchodzą mi do gardła. Gwałtownie przełykam ślinę pewna, że zaraz zwymiotuję. Ale wtedy, w ostatniej chwili, Ashley nagłym ruchem wyrywa mi z dłoni korzeń, wkłada koniuszki moich palców do miseczki z wodą i mdłości ustępują. – Och! – powtarza z mieszaniną niepokoju i euforii w głosie, wpatrując się we mnie płomiennym wzrokiem, jak gdyby chciała spojrzeniem przewiercić mnie na wylot. – Co? Co za „och”!? – wołam równie spanikowana, ponieważ nagle to wszystko wydaje mi się nieco zbyt prawdziwe, zbyt dziwaczne i niesamowite. Wcale tego nie chciałam. Przechodzą mnie ciarki i czuję, jak włoski na przedramionach stają mi na baczność. – Zobaczyłaś moją przyszłość? Nie bądź śmieszna, Tilly, myślę. Nikt nie może przecież zobaczyć przyszłości. Policzki gwałtownie napływają mi krwią, zdradzając zawstydzenie własną głupotą. – To tak nie działa, Tilly. – Ashley uśmiecha się, jednak w jej uśmiechu brak uczucia. – Co to znaczy? Twierdziłaś, że potrafisz przepowiedzieć mi przyszłość. No więc jaka ona jest? Przestań już!, myślę. Po prostu wstań i wyjdź. Ashley Simmons to wrak człowieka, który pociągnie cię za sobą, jeśli tylko wejdziesz jej w drogę. – Widzę różne rzeczy – mówi, jak gdyby to była jej odpowiedź na wszystko. – Raczej tego nie zrozumiesz. 23 – Nie rozumiem – odpowiadam. – Ashley, daję słowo, czy to jakaś karmiczna zemsta za to, że przestałyśmy się przyjaźnić w liceum? – Wstaję, gotowa do wyjścia. – Siadaj – rozkazuje krótko. – Jeszcze nie skończyłam. Poza tym, Tilly, cały świat nie kręci się wokół tego, co było w liceum. Jej warknięcie zaskakuje mnie, kolana same się uginają i znów siedzę na krześle. – Zamknij oczy – mówi Ashley. Słyszę, jak staje za mną, a po chwili czuję, jak wciska mi ten korzeń, Bóg wie czego, w skronie, a potem w podstawę szyi, tam gdzie mocno pulsuje krew. Jej dłonie jak sieć oplatają moją głowę, palce jak zszywki wbijają się w czoło. Słyszę cichy trzask w kręgosłupie i tracę równowagę, przez zasłonę ciemności w oczach czuję, że wiruje mi w głowie i grawitacja pociąga mnie na wyłożoną słomą prowizoryczną podłogę namiotu. Ale wtedy ona odrywa ode mnie dłonie i zawroty głowy natychmiast ustają. Gdy otwieram oczy, wnętrze namiotu wygląda inaczej, jest jakby jaśniejsze, widzę je wyraźniej, choć trudno określić, na czym dokładnie polega różnica. – Te r a z skończyłam – oznajmia Ashley. Oddycha ciężko i nieregularnie, na kołnierzyku jej bluzki widnieją plamy potu. – Nie wezmę pieniędzy. Potraktuj to jako prezent. – Jak to prezent? – pytam. – Przecież nic mi nie powiedziałaś. – Dar klarowności widzenia, Tilly. Zawsze uważałam, że jest ci potrzebny. – Nic z tego nie rozumiem – mówię i wstaję, chwiejąc się na nogach. – Ale zrozumiesz – odpowiada. – Jestem tego pewna. – Bez pożegnania rusza w stronę kotary. – Zrozumiesz już niedługo i gdy się następnym razem zobaczymy, podziękujesz mi za moją hojność. Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale jej już nie ma. Unoszę więc materiał zasłaniający wejście do namiotu, mrużę oczy oślepiona światłem słonecznym i oddalam się na poszukiwanie 24 Tylera, zdecydowana jak najszybciej zapomnieć o Ashley Simmons, jej złowieszczych przepowiedniach i myśli, że mogłaby w jakiś sposób przewidzieć przyszłość, moją przyszłość. Akurat!, myślę. Dajcie spokój! Wolnym krokiem mijam karuzelę, ignorując drżenie dłoni i niepokój iskrzący we mnie jak odbezpieczony granat. Włóczę się po jarmarku, starając się otrząsnąć z tego, co mnie spotkało. I ani razu nie przychodzi mi do głowy, że Ashley Simmons może mieć rację, że to ona właśnie może wyrwać mnie z teraźniejszości i popchnąć w dół śliskiego zbocza czasu.