Jacek Sarkowski.rtf

Transkrypt

Jacek Sarkowski.rtf
Jacek Sarkowski
Klasa 2 alfa
Gimnazjum nr 46 z Oddziałami Dwujęzycznymi
w Zespole Szkół Ogólnokształcących Nr 1
ul. Ofiar Oświęcimia 14
71-503 Szczecin
tel. 091 423 28 02
/Nauczyciel: Maryla Raban/
Kolejna wystawa, kolejne muzeum. Nudy, pomyślałem i głośno ziewnąłem.
Tymczasem babcia żwawo ciągnęła mnie za rękaw. Jak w każdą niedzielę, tak i dziś byłem
przewodnikiem i oparciem starej Józefy. I to nie tylko w przenośni, ale dosłownym oparciem.
Ziutka (tak zdrobniale zwracała się do niej rodzina) była prawie całkiem ślepa. Wiem, wiem,
ślepa to niegrzeczne, nieeleganckie określenie. Czy raptem coś się zmieni, gdy powiem, że
babcia Józefa była prawie niewidoma.
Jej przerażająco grube okulary, mimo że zasłaniały pół twarzy, to jednak nie ułatwiały
widzenia świata. Kiedy wodziła nosem po gazecie, ledwie odcyfrowując największe wyrazy, nie
wiedziałem czy śmiać się, czy współczuć. No i współczułem. Wyobrażałem sobie siebie w
podobnej sytuacji, kiedy np. gapię się w ulubioną grę na komputerze, a obraz rozmazuje mi się i
zlewa. Straszne. No właśnie i chyba z tego powodu dawałem się wciągać w te niedzielne
wycieczki muzealne.
Józefa lubiła obrazy. Najchętniej dotykałaby je palcami, nieustannie badając strukturę.
Wszystkie zgrubienia i nierówności na płótnie wprawiały ją w niezwykły zachwyt:
„Opowiedz mi kochaneczku, opowiedz“ prosiła wzruszona, “jaki to kolor, a teraz jaki, kiedy
zmieni się tonacja, a gdzie pada światło? A tu, czy to pociągnięcie pędzla, czy tylko plama,
punkt... kolor brązowy czy tylko odcień?“ Pytaniom nie było końca, aż do dnia, w którym
kobieta sprawdzająca bilety, ryknęła na nas gromkim głosem, aby: „ Nie dotykać eksponatów!
Odsunąć się od obrazu!” Od tego momentu cały ciężar pokazania obrazu spadł na mnie. Babcia
już nie dotykała malowideł, pilnowała swoich dłoni, trzymając fason. Natomiast, ja musiałem
opowiadać jej ze szczegółami: co to za obraz, co jest w centrum, na pierwszym i drugim planie,
na lewo, na prawo, w głębi itd. itd.
Tego dnia patrzyliśmy na „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem“ Rembrandta.
- A powiedz mi dlaczego krajobraz w tytule? - zapytała Józefa.- Co z tym krajobrazem się dzieje?
- Eee...- jęczałem znękany - no, nie wiem. Rzeczywiście, najpierw dopada widza pejzaż.
Złowrogi, ciemny, z wielkim, pokręconym drzewem, splątanymi korzeniami na pierwszym
planie, brązowo-zielone gałęzie, jakiś nierówny pień. Wszystko to budzi niepokój, porusza
widza. Burzowe chmury, wiatr, mroczne ścieżki...
- Czyli groźnie? - spytała zaciekawiona.
- Bardzo groźnie, złowrogo nawet, no tak jakoś beznadziejnie - tłumaczyłem.
-A Samarytanin? Co z nim?
-Hmm... Jaki Samarytanin?
-Jejku, ta młodzież! No nie mów mi chłopcze, że nie znasz historii o Miłosiernym Samarytaninie,
który opatrzył obcego człowieka, pobitego przez zbójców. Nikt temu biedakowi do tej pory nie
pomógł. Ani kapłan, ani inni ludzie nie dostrzegali nieszczęśnika. Dopiero Samarytanin, który
był uznawany za kogoś gorszego, wroga.
-Babciu litości, nie streszczaj mi całej Biblii.
-No to opowiadaj porządnie, co jest na obrazie! - Józefa tupnęła nogą, a ja pomyślałem, że na
całe szczęście nie ma przy sobie dziś laski, jeszcze bym oberwał.
- Jest. Jest ten twój Samarytanin, taki malutki, że go nawet nie widać. Po prawej stronie drzewa.
Już wyraźniej ukazano tego poszkodowanego na koniu, taka prawie wisząca postać. I jacyś mali
ludzie, zapatrzeni w nie wiadomo co. A Samarytanin ukryty za koniem.
-A widzisz, znaczy, że pokorny i skromny. A dalej, co jest dalej?
- Po lewej stronie od naszego ponurego drzewa, jest jakaś jasna polana. W ogóle nastrój się
zmienia, niebo pogodnieje, wiatr ucicha, w dali biała karoca... całkiem miło.
- No, tak myślałam, gdzieś musiało być światło! - babcia klasnęła w dłonie - a bo taki świat się
robi, kiedy pojawia się miłosierdzie. Pięknieje, jaśnieje. - Wiesz kochaniutki - Józefa mrugnęła
znacząco - tak bardzo chciałabym sprawdzić grubość farby, dotknąć kolorów, no pomacać...
- No dobra, tylko szybko. Te wredne baby, które tu pilnują właśnie się odwróciły.
Babcia przesunęła dłonią po obrazie. Najpierw zalękniona, delikatnie musnęła palcami, ale już za
chwilę całe dłonie położyła na fragmentach drzewa, korzeni i konarów.
- O, tu, tu jest Samarytanin - sunęła palcami wzdłuż płaszczyzny. Wyglądała na bardzo
szczęśliwą. A potem wzięła mnie mocno pod rękę i powiedziała zachęcająco: „No idziemy już,
mój Samarytaninie. Nawet nie wiesz, jak wiele ci zawdzięczam każdej niedzieli.“
Zamilkłem. Wokół zrobiło się raptem bardzo jasno.