Ricardo Marquez

Transkrypt

Ricardo Marquez
Ricardo Marques
Brazylijczyk, 34 lata
Instruktor capoeiry, aktor teatralny
Skąd jesteś?
Pochodzę z Brazylii. Wychowałem się w faweli Cantagalo w Rio de Janeiro,
w sąsiedztwie plaży Copacabana. To znane na całym świecie miejsce pełne skrajności,
czterokilometrowa plaża zabudowana drogimi hotelami i barami, nad którą rozciąga się jedna
z najgęściej zaludnionych i najbiedniejszych dzielnic świata. Bardzo ciepło myślę o tym
miejscu, mimo że podobnie jak we wszystkich slumsach nie brakuje tam przemocy
i przestępczości. Większość ludzi, których poznałem w szkole już nie żyje. Nie mieli dość
siły, żeby nie mieszać się w ten syf, zaczęli kraść, sprzedawać broń, narkotyki. Dzięki mamie,
która rządziła w domu żelazną ręką, to wszystko mnie ominęło.
Czy miejsce, w którym dorastałeś było podobne do obrazów z filmu „Miasto Boga”?
Akcja „Miasta Boga” toczy się od lat 60. do lat 80. Teraz realia są inne, lepiej oddaje je film
„Elitarni” o policyjnych jednostkach specjalnych. Niestety, to jeszcze bardziej brutalna
rzeczywistość. Przez lata mieszkańcy w fawelach nie mieli żadnych praw, jak policja chciała
wejść do domu, nie pukała, tylko rozwalała drzwi. Teraz to się zmieniło, aczkolwiek policja
nadal może sobie pozwolić na zbyt wiele. Jedyne czego się boję w Brazylii to policja.
Jak to się stało, że trafiłeś do Polski?
Wszystko zaczęło się od capoeiry. Zacząłem ćwiczyć mając sześć lat. W naszej dzielnicy były
bezpłatne zajęcia dla dzieciaków. Treningi mnie pochłonęły, to była dla mnie ucieczka
ze slamsów. Mój mistrz z czasem się wycofał, ale pozostawił po sobie następców,
instruktorów, z którymi pracowałem, do póki sam nie zostałem nauczycielem. Na treningach
poznałem moją pierwszą polską żonę. Byliśmy ze sobą ponad rok, gdy namówiła mnie na
wyjazd do Polski. Zależało jej na tym, żeby skończyć studia na Akademii Teatralnej w Łodzi,
potem mieliśmy wracać do Brazylii. Sprawy ułożyły się inaczej. Rozstałem się z nią po kilku
latach, ale w Polsce zostałem. Z czasem poznałem swoją obecną żonę, założyłem własną
działalność gospodarczą, uczę capoeiry, mam w Polsce dwójkę dzieci. Na razie nie planuję
powrotu.
Od początku zamierzałeś uczyć w Polsce capoeiry?
Tak. Zajmowałem się tym całe życie, kończyłem kursy instruktorskie, między innymi
specjalistyczne kursy dotyczące pracy z dziećmi. Moja dziewczyna była po szkole baletowej,
miała pomóc mi nawiązać w Warszawie kontakty.
Nie miałeś problemów z uzyskaniem wizy?
Dostałem trzymiesięczną wizę turystyczną. Na osiem dni przed jej wygaśnięciem wzięliśmy
ślub. W Urzędzie do Spraw Cudzoziemców musieliśmy przejść rozmowy, które miały
sprawdzić
wiarygodność
naszego
związku.
To
było
okropne.
Czujesz
się
jak
na przesłuchaniu, urzędnicy pytają o rzeczy, na które człowiek nie zwraca uwagi. Co moja
żona jadła trzy dni temu na śniadanie. Skąd mam wiedzieć? Nie pamiętam co sam jadłem,
a co dopiero moja żona. Biurokracja niewiarygodna.
A jak wyglądała Twoja droga zawodowa?
Na początku pewną przeszkodą był język. Robiłem zakupy tylko w supermarketach
samoobsługowych, a na zajęciach potrzebowałem tłumacza. Kiedy moja żona wyjechała
do Łodzi kończyć studia, byłem zdany tylko na siebie. Chodziłem wszędzie ze słownikiem,
ale dałem radę. Doszlifowałem też angielski. Dzisiaj posługuję się w mowie i piśmie polskim,
angielskim, hiszpańskim i portugalskim.
Dosyć szybko zacząłem prowadzić swoja pierwszą grupę. Teraz pracuję głównie z dziećmi.
Prowadzę zajęcia w przedszkolach, a nawet żłobkach. Na bazie capoeiry prowadzę zajęcia
ułatwiające dzieciom poznanie własnego ciała. Mało kto wie, jak jest silny i... kruchy
jednocześnie. Gdy na zajęciach w Wyższej Szkole Pedagogicznej powiedziałem uczestnikom,
że będziemy stawać na rękach nie wierzyli, że są w stanie to zrobić. Wydaje mi się,
że częściowo wynika to z różnic w wychowaniu dzieci w Polsce i w Brazylii.
Na czym one polegają?
Odnoszę wrażenie, że w Polsce rodzice bardzo boją się o swoje dzieci. U nas dzieciaki dużo
czasu spędzają na ulicy. Może nie są tak zadbane, ale mają dużo swobody, biegają po
podwórkach, uczą się od rówieśników. Mają szansę spróbować wielu rzeczy. Ja nauczyłem
się robić salto od kolegów. Rodzice w Polsce są trochę nadopiekuńczy, boją się o swoje dzieci
i w efekcie te dzieci też się boją. W ramach cyklu spotkań „Rodzinne niedziele” w kinie
Muranów prowadziłem warsztaty dla rodzin. Kiedy prosiłem rodziców, żeby asekurowali
swoje dzieci podczas chodzenia na rękach, widziałem, że w oczach niektórych maluje się
groza. Jedna z matek, ignorując moje kompetencje i wieloletnie doświadczenie, próbowała
przekonać mnie, że takie ćwiczenia niechybnie prowadzą do śmierci. Zresztą miałem okazję
oglądać jak wygląda wychowanie fizyczne w polskich szkołach państwowych i powiem
szczerze, to jest... skandal.
Jakie jeszcze różnice kulturowe dostrzegasz?
Generalizując, Polacy są bardziej zamknięci w sobie niż Brazylijczycy, bardziej formalni.
To oficjalne podejście czuć nawet w stosunku do znajomych. W Brazylii jeżeli mijasz czyjś
dom i nie zapukasz mogą się na ciebie obrazić, tymczasem w Polsce pojawienie się u kogoś
bez uprzedzenia może być odebrane jako robienie kłopotu gospodarzom. Dzisiaj już mam to
przerobione, nawet sam się zrobiłem bardziej oficjalny, ale pierwsze święta Bożego
Narodzenia, to był dla mnie największy szok kulturowy w życiu. U nas święta są po to, żeby
odwiedzić wszystkich, których się lubi. Chodzi się od domu do domu i u każdego trzeba
spróbować przynajmniej jednej potrawy. Kiedy się okazało, że w Polsce spędza się Boże
Narodzenie w domu, w otoczeniu najbliższej rodziny nie mogłem w to uwierzyć. Przecież to
miały być święta! Jak można święta spędzać w zamknięciu?!
Są też dobre strony tego formalnego podejścia Polaków - punktualność. Ja nienawidzę się
spóźniać, nienawidzę! U nas jest rzadkością, żeby ktoś rzeczywiście pilnował godziny.
Brazylijczycy są znani z tego, że jak mówisz godzinę, to jest to tylko punkt odniesienia, ale
nikt się na Ciebie nie obrazi jeżeli się spóźnisz 15 min.
A jak zaczęła się Twoja przygoda z aktorstwem?
Zawsze kochałem teatr, kilka razy występowałem w Brazylii. W 2011 zostałem zaproszony
do wystąpienia podczas wręczania statuetek Złotych Kaczek. Tomasz Karolak, który został
wtedy nagrodzony, szukał akurat kogoś o aparycji podobnej do mojej do spektaklu
„Dzienniki’ Gombrowicza w teatrze Imka. Po moim występie zaproponował mi udział
w przedstawieniu. Grałem z nimi przez dwa lata. Podczas grania bardzo mi pomogły
doświadczenia, które nabyłem jako tancerz. Capoeira to rodzaj przedstawienia, rozmowy
z drugą osobą, czasem kłótni, to wymaga ekspresji, świetnej znajomości własnego ciała.
Ostatnio występowałem też w teledysku zespołu „Same Suki”. Proponowano mi również rolę
w serialu. Nie zdecydowałem się na to, ponieważ musiałbym na cztery miesiące odłożyć
swoje wszystkie zajęcia. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym się zajmować czymś innym niż
capoeira. Pasjonuje mnie to co robię, dlatego jestem w tym dobry. Po co miał bym to
zmieniać?
Pracuję w jedenastu przedszkolach. Prowadzę dwie grupy dla dorosłych i trzydzieści cztery
grupy dla dzieci. Pracuję od rana do wieczora. Robię, to co lubię i mogę z tego żyć. Reszta
jest dodatkiem. Są ludzie, którzy lubią to, co robią, ja robię to, co lubię. To, że mogę się
utrzymywać z tego co kocham, uważam za swój wielki sukces.
Co lubisz w swojej pracy?
Bardzo lubię ludzi, lubię ich uczyć i z nimi rozmawiać. Szczególnie wdzięczne jest uczenie
dzieci. Dzieciaki szybko robią postępy, mniej się boją, nie mają jeszcze tylu barier. Żeby
z nimi pracować trzeba mieć dar, lubić to co się robi, bo dzieci są szczere, jeśli cię nie lubią,
to ci o tym powiedzą.
Nie żałujesz wyjazdu?
Uważam, że skoro tu jestem, to znaczy, że tu miałem być. Nie należę do ludzi przywiązanych
do swojej ziemi. Wyznaję zasadę, że dom jest tam, gdzie kapelusz. Miejsce nie czyni
szczęśliwym, jak nie będzie mi dobrze tu, to nie będzie mi dobrze nigdzie.

Podobne dokumenty