Lichotek _ fragmenty

Transkrypt

Lichotek _ fragmenty
Lichotek i Bazyli
Lichotek Stubbs miał dziesięć i pół roku. Był mały, chudy i kościsty. I zazwyczaj
głodny jak najgłodniejszy wilk. Miał krótki zadarty nos, wydatne kości policzkowe,
ciemnoszmaragdowe oczy i (kiedy mu się zachciało) przyjazny, szeroki uśmiech. Nosił
dziwaczną fryzurę: brązowe włosy wiecznie sterczały w najeżonych kępkach ― długie
tam, gdzie powinny być krótkie, a krótkie, gdzie zwykle są długie. To dlatego, że
Lichotek sam się przystrzygał, tępym, zardzewiałym kuchennym nożem tnąc włosy, gdy
tylko odrosły tak, że mu zaczynały włazić do oczu. Nie dość, że miał te włosy w
okropnym nieładzie, to jeszcze na dodatek od wieków niemyte. Ubrań też nikt mu nie
prał, więc czasem ― zwłaszcza w cieplejsze dni ― dość nieprzyjemnie cuchnął. Chociaż
tam, gdzie mieszkał Lichotek Stubbs, ciepło bywało rzadko. Lichotek Stubbs mieszkał w
zimnym i strasznym domu. Nie dlatego, że chciał ― tylko ż e t a k s i ę z ł o ż y ł o.
Straszny dom stał na samym końcu ponurej, brudnej ulicy, pełnej brudnych, ponurych
domów, na których tle jednak wyróżniał się trzema rzeczami. Przede wszystkim
wyglądem. Był cały czarny, z wysokim, spiczastym dachem, wysokimi, wąskimi i
ciemnymi jak oczy ślepca oknami ― i wysokimi, oblepionymi sadzą kominami,
wycelowanymi w niebo jak brudne paluchy. Sąsiednie domy były zwyczajnie obskurne i
ponure, ale dom Lichotka wyglądał tak, jakby się w nim wydarzyło coś złego ― i całkiem
możliwe, że jutro coś złego też się tam wydarzy.
Po drugie, od reszty domów różnił się tym, że tylko on na całej ulicy był zamieszkany.
Właściciele innych wynieśli się dawno temu, więc drzwi i okna były zabite deskami.
Patrząc na ulicę z samego jej krańca, można by pomyśleć, że wszystkie domy zostały
opuszczone. Ale jakby się przyjrzeć trochę lepiej, to ― na samiutkim końcu ― w oknie
na strychu spostrzegłoby się nikłe światełko ― jedyny znak, że w ogóle ktoś na tej ulicy
mieszka.
Trzecia rzecz, różniąca dom od wszystkich pozostałych, była najbardziej niesamowita:
od rana do nocy, czy to w zimie, czy w lecie, czy jesienią, czy wiosną, nad jego ponurym
dachem wisiała nieruchomo mała czarna chmura, z której nieustannie padał deszcz ― na
dom, gdzie mieszkał Lichotek Stubbs; tylko i wyłącznie na ten, żaden inny przy tej ulicy.
Dom należał do Bazylego Deptacza, a Bazyli Deptacz był Prawnym Opiekunem
Lichotka Stubbsa. Lichotek miał w domu do towarzystwa tylko Prawnego Opiekuna ― a
Prawny Opiekun nie był w ogóle żadnym towarzystwem; dość powiedzieć, że prawie
nigdy się nie odzywał, bo nienawidził wszystkich wokół ― i zresztą całkiem słusznie, bo
kto tylko poznał Bazylego Deptacza, tak samo go nie mógł ścierpieć. Bazyli był bardzo
wysoki i chudy, i ubierał się tylko na czarno. Czarny płaszcz, czarna koszula i czarny
krawat; czarne spodnie, czarne skarpetki i czarne buty. Czesał się z przedziałkiem na
środku, tłuste czarne włosy przylizując do boków głowy czarną pastą do butów. Tylko
jego twarz i ręce nie były czarne: twarz miał Bazyli bardzo białą, jak gdyby wyssano z
niej całą krew i zastąpiono mlekiem. Świat oglądał jak ryba ― wzrokiem tępym,
pozbawionym wyrazu i bardzo, bardzo zimnym. Miał długie, kościste ramiona barwy
wosku, a skórę tak suchą, że szeleściła, gdy zacierał ręce ― co robił, kiedy był
zadowolony. Bazyli Deptacz nie radował się często, toteż nieczęsto szeleścił.
Cytowany fragment pochodzi z książki Ian Ogilvy’ego Lichotek i czarnoksiężnik w
przekładzie Pawła Łopatki, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego 12 marca
2015 roku.
Strych
Z tych trzech pomieszczeń, które Lichotek jako tako znosił, strych był jego
najulubieńszym. W łazience strasznie cuchnęło, a z kranów płynęła brunatna woda pełna
zielonych paprochów, więc Lichotek nie kąpał się za często. No, ale przynajmniej
łazienka miała okno i Lichotek czasami właził na pęknięty sedes, żeby sobie popatrzeć na
ponure torowiska za domem ― i pomarzyć o życiu gdzieś indziej.
Kuchnia była ciepła i sucha, ale cuchnąca zgniłą kapustą i opanowana przez ogromne
karaluchy. Niekiedy tak wielkie, że gdy Lichotek je przydeptywał, to nie c h r u p a ł y
mu pod butami jak mniejsze ― tylko się tam tak ohydnie wierciły, i gdy Lichotek w
końcu unosił nogę, to całe i zdrowe pędziły skryć się pod piec.
Jeśli chodzi o strych, to Lichotek odkrył go całkiem niedawno, bo, jak dotąd, Bazyli
nie pozwalał mu tam wchodzić pod żadnym pozorem. Zapewne na górze, dokąd wiodły
wąskie schody, działo się coś n i e z m i e r n i e ciekawego, bo Bazyli przesiadywał tam
godzinami, toteż Lichotek przez długi czas stawał na dole, nasłuchując
i nieraz
dochodziły stamtąd dziwne, niepojęte dla niego dźwięki. Aż pewnego dnia, bodaj pł
roku temu, Bazyli rzekł: „Lichotek, za mną”, i ciasną, stromą klatką schodową
poprowadził go na niezwykły strych, gdzie Lichotek zobaczył coś takiego, że ze
zdumienia opadła mu szczęka.
Była to największa na świecie ― i chyba najfajniejsza ― kolejka.
Odtąd strych stał się jedynym miejscem w domu, w którym Lichotek spędzał czas
prawie bez niechęci. Chociaż i tak było tam strasznie ― w krokwiach coś się gnieździło.
Coś przemykało pośród ciemnych drewnianych dźwigarów, a raz nawet Lichotek
spostrzegł czerwone, rozżarzone oczy. Czym to coś było ― Lichotek wcale nie chciał
wiedzieć, byle tylko trzymało się poza zasięgiem wzroku i nigdy nie pokazywało. Na
strychu przynajmniej nie było karaluchów ― ani w ogóle żadnych owadów, co dosyć
dziwne, bo w całym domu aż się od nich roiło.
Lichotek był urzeczony kolejką. Bazylemu Deptaczowi jakimś cudem udało się
wybudować miniaturę ponurego torowiska na olbrzymim stole, na samym środku strychu.
Stół był tak wielki, że między jego krawędziami a ścianami strychu ledwo się dało
przecisnąć, więc dobrze się złożyło, że i Lichotek, i Bazyli byli tacy chudzi, bo inaczej
żadnym sposobem by się tam nie zmieścili. Wszystko na wielkim stole wyglądało jak
należy, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach ― skład węglowy lśnił odłamkami
prawdziwego węgla, lampy uliczne świeciły mdławym, żółtym blaskiem, a miniaturowym
ściekiem bez przerwy płynęła strużka brudnej wody ― dalej jednak, w krajobrazie poza
obrębem miasta, Bazyli poczynił zasadnicze zmiany. Zamiast nie kończących się rzędów
nędznych, pokrytych sadzą domów (które Lichotek widział za granicą torowiska,
wyglądając przez okno w łazience), Bazyli stworzył wysoki sosnowy las, gęsty do tego
stopnia, że prawie nic się między drzewami nie dało zobaczyć. Las był bardzo ciemny i
ponury, a tu i tam, na polanach, stały dziwne domki. Zdecydowanie różniły się one od
brudnych domów wokół torowiska. Zbudowane z maleńkich bali, miały kamienne kominy
i frontowe ganki ― i Lichotek stwierdził, że gdyby był mieszkańcem tej okolicy, to dużo
bardziej by wolał mieszkać w którymś z nich niż w przygnębiającym miasteczku.
Kiedy Bazyli bawił się kolejką ― i gdy miał dobry humor ― pozwalał Lichotkowi
przychodzić na strych, żeby sobie popatrzył. Odkąd pierwszy raz został dopuszczony do
oglądania zabawy z kolejką, Lichotek zaraz się zorientował, że Bazyli ma w nosie
wszystko, co nowoczesne. Nie było tam ani podmiejskich pociągów elektrycznych, ani
dalekobieżnych, napędzanych ropą. Cała kolejka była w starym stylu; wszystkie
lokomotywy z dawnych czasów, na parę. Jeździły dwa typy pociągów ― pasażerskie i
towarowe, wykonane z zegarmistrzowską precyzją. Siedząc na krześle i obserwując,
Lichotek zachowywał się bardzo spokojnie i cicho (bo Bazyli Deptacz nie znosił hałasu i
wiercenia), a gdy tak sobie wszystko oglądał, to za każdym razem odkrywał w krajobrazie
coś całkiem nowego ― i z wizyt na strychu i patrzenia na zabawy Bazylego z kolejką to
właśnie lubił najbardziej.
Ian Ogilvy, „Straszny dom” [w:] „Lichotek i czarnoKsiężnik”, Wydawnictwo Literackie 2005, s.
10-14
Czarodzieje, czarownicy, czarnoKsiężnicy
Ona tymczasem ciągnęła swą opowieść:
― No, jak pewnie wiecie z bajek, czarodzieje są zazwyczaj dobrzy i poczciwi i
używają swej mocy jedynie w słusznej sprawie. Najlepszym, sądzę, przykładem będzie tu
chyba Merlin, naturalnie jeżeli naprawdę istniał. Dotąd jeszcze można się czasami
natknąć na jakiegoś czarodzieja, większość z nich jednak wiedzie dzisiaj żywot cichy i
spokojny. Chętnie zbierają znaczki, słuchają muzyki poważnej i naprawiają stare zegary.
Jeśli zdarzy się wam kiedyś spotkać starszego pana (albo też starszą panią, bo płeć w tym
wypadku nie ma nic do rzeczy), jeżeli więc spotkacie kogoś, komu sprawiają przyjemność
wszystkie te trzy zajęcia, możecie być pewni, że to właśnie czarodziej ― którego ani
trochę lękać się nie trzeba.
— Następnie mamy czarowników ― tłumaczyła dalej Prudencja. ― Czarownicy to
czarodzieje, którzy mają w sobie coś mrocznego, przeważnie więc korzystają ze swych
mocy, aby czynić dobro; niestety ― bynajmniej nie jest to regułą. Całkiem pokaźna liczba
czarowników zostaje prawnikami, no a przecież w i a d o m o, co to za jedni, prawda?
Inni wdają się w politykę. Z łatwością da się odróżnić polityka, który w rzeczywistości
jest czarownikiem; usiłują oni wstrzymywać rozwój wszystkiego, co nowe, jak również
niezbyt ich obchodzi młodzież. Noszą drogie ubrania, jeżdżą drogimi samochodami, no i
piją mnóstwo kosztownego wina. Bać się ich nie należy, trzeba tylko trochę uważać, gdy
się takiego napotka.
― I wreszcie czarnoKsiężnicy ― kontynuowała. ― Ci są zupełnie inni. Wystarczy się
zbliżyć ― ledwo, ledwo ― do czarnoKsiężnika, a już trzeba się go naprawdę obawiać.
CzarnoKsiężnicy bowiem są czarownikami, którzy oszaleli. Czarodzieje nie wpadają w
obłęd nigdy, ale czarownikom od czasu do czasu to się zdarza (a wiąże się zapewne z
różnymi stresami, jakie ich w życiu nękają), no, i w takim wypadku zostają
czarnoKsiężnikami. Dzięki Bogu, zdarza się to dość rzadko, bo z czarnoKsiężnikiem
uporać się nie sposób. Wylewa z siebie cały ten wewnętrzny mrok i żadną miarą nie da się
nad nim zapanować. Czarodzieje i czarownicy nie cierpią czarnoKsiężników i się ich
bardzo boją ― przypuszczalnie przez to, że właśnie od tego obłędu mają tak wielką siłę.
Działania czarnoKsiężników są nieskalane myślą, tak więc posiadają oni nieskalaną moc,
no, a taka moc jest niepohamowana.
― I... do nich należy Bazyli? ― spytał Frank.
― Tak, z tego, co się orientuję ― odparła Prudencja.
Ian Ogilvy, „Ofiary” [w:] „Lichotek i czarnoKsiężnik”, Wydawnictwo Literackie 2005, s. 78-80

Podobne dokumenty