Data wydruku: 31 sierpień 2005
Transkrypt
Data wydruku: 31 sierpień 2005
Data wydruku: 31 sierpień 2005 2 Prolog Pewnego dnia postanowiłem odpocząć, pooddychać świeżym powietrzem, poznać nowych ludzi, popływać w ciepłym morzu, zrobić coś nowego, uciec od codzienności, zobaczyć, jak żyją inni, posmakować egzotycznej kuchni, poczuć wolność w każdym kroku, popłynąć statkiem, cieszyć się każdą chwilą, spojrzeć w oczy przeznaczeniu, znaleźć swoją ścieżkę, posłuchać cykad, porozmawiać ze sobą, zobaczyć drzewko oliwne, nie spieszyć się, odwiedzić meczet, przestać się martwić, zgubić się w ciasnych uliczkach, poczuć wiatr we włosach, wdrapać się na skałę, nacieszyć oko widokami. Spakowałem więc swój plecak i wyszedłem z domu. 3 4 30 maja. W drodze do Pragi Wyruszyłem o 5:27 z dworca w Szczecinie, fajnym szynobusem w stronę Angermünde. Z Angermünde przesiadka w do Berlina, gdzie miałem złapać EC w kierunku Pragi. Pogoda się popsuła, ze wczorajszych upałów pozostało wspomnienie, jest pochmurno, przelotnie pada i jest zimno – 18st. W każdym razie EC do Pragi odjeżdżał o 7:42 – ja byłem na peronie o 7:43, więc nawet kurzu po pociągu nie zobaczyłem. Pociąg z Angermünde spóźnił się, a wg rozkładu miałem tylko 6 minut bufora na przesiadkę. Cóż, chciałem szybko, a teraz kwitnę na Ostbahnhofie. Nie chce mi się nigdzie ruszać, bo pogoda jesienna na zewnątrz. Miejscówkę wymieniłem za darmo w kasie, ale niestety nie na najbliższy EC o 9:42 tylko na 11:42. Będę w Pradze o 16 z groszami. Na razie trochę poczytam i zjem śniadanko. W końcu jestem na wakacjach. … Jadę właśnie pociągiem. Myślałem, że niemieckie EC to będzie wypas, a tu maksymalnie standard naszego ekspresu. Pierwszy kibel czynny 2 wagony dalej… Dopiero po chwili zobaczyłem, że pierwsze napisy są po węgiersku, więc to trochę tłumaczy – węgierskie wagony. Właśnie, myślałem, że będę jechał srebrną strzałą, a tu pociąg jak każdy inny. A – i jest gorąco, jakieś grzanie włączone czy coś, ale chyba również dlatego, że wyjechałem przed zimny front i na zewnątrz znowu upał. Niestety, według prognozy cały ten syf przejdzie nad Pragą w nocy. … Mam gdzie spać, przed chwilą dostałem sms-a o Maji z klubu HC. Zauważam, że nie należy się martwić zawsze na zapas – jakoś rzeczy same się dzieją. Ja jestem tylko małym ich elementem. Poddaję się temu prądowi. Zobaczymy gdzie mnie poniesie. … 5 Czytam książkę Nicolasa Shrady „Sacred Roads”. Własne jego opowiadania, o pielgrzymkach w różne miejsca człowieka wątpiącego. Ciekawe, ale nieporywające. … Jakoś odzwyczaiłem się od pisania ręcznego i strasznie kulfonię, nie wiem czy coś później będę w stanie odczytać. … Drezno. Dworzec w remoncie. Jadą po całości. Z okna widzę jak maszyna do rozwalania betonu naparza w coś, co było kiedyś peronem. Jakoś długo tu stoimy – jestem sam w przedziale – wszyscy wysiedli. O, ruszyłem . … Wesoła podróż. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu i już stał z 1,5 godziny. Konduktor powiedział, że będziemy stać minimum 2 godziny. Już chciałem wyjść i łapać stopa, ale dowiedziałem się, ze jest to trochę daleko, a przecież nie będę wysiadał gdzie popadnie. Jest gorąco – węgierskie wagony mają popsutą klime. Ruszyliśmy. Mam nadzieję, że już bez przerw teraz dojedziemy. Maja się już niepokoi. W przedziale jadę z parą i ich dwuletnim synem Maximilianem. Pocieszny chłopczyk, wciąż daje mi swoje zabawki. … Praga. Pije sobie właśnie Staropramena, leżę wykąpany w czystej pościeli. I jestem w Pradze, w dzielnicy willowej, coś jak nasze Pogodno. Ale po kolei. Po dotarciu do Holesovic zdzwoniłem się z Mają, spotkaliśmy się koło metra i pojechaliśmy razem do jej mieszkania. Ma potężny dom i mieszka wraz z mamą, bratem, dziadkami i koleżanką ze studiów – razem 7 osób. Dla mnie przypadł pokój w piwnicy, bardzo przytulny z całkiem niezłym łóżkiem. Jest kibelek, wanna – czego chcieć więcej. Maja studiuje pedagogikę dla niepełnosprawnych – ciężkie studia, właśnie z koleżanką Ewą uczą się do końcówki semestru. Maja będzie pisać pracę dyplomową o leczeniu z wykorzystaniem psów. Ma świetną sukę golden-retivera – Sarę, bardzo wyszkolona i będzie jej 6 służyć w praktycznej części pracy. Pokazałem Maji zdjęcie Demona, trochę widać podobieństwo do Sary. Kończę piwo i lulu, jutro pobudka wczesna i jazda na miasto. 31 maja. Praga Właśnie sobie siedzę na trawie i odpoczywam. Objadłem się knedlikami za całe 60 koron. Ale od początku. Byłem już chyba wszędzie gdzie chciałem być. Zwiedziłem Hradczany, gdzie urzekła mnie katedra i złota ulica. W katedrze przepiękne witraże, szkoda, że niebo było zachmurzone i nie było pełnego efektu wpadającego słońca. W ogóle to rano było tak chłodno, że myślałem, że cofnę się do domu po polar. Ale rozpogodziło się i przez cały dzień słoneczko z małymi chmurkami. Nie było upału – idealna pogoda do łażenia. Z Hradczan udałem się na Małą Stranę zgubić się pomiędzy wąskimi uliczkami i zaułkami. Potem poszedłem zobaczyć Tańczący Dom. Była to druga po zamku rzeczy, którą chciałem zobaczyć. Jest śmieszny i oto chyba autorom chodziło. Rozbawić widza. Widziałem miasto z dwóch wież, jednej w katedrze na Hradczanach, drugiej w Ratuszu koło Rynku Głównego. Nie 7 wiem, dlaczego, ale zawsze chcę oglądać miasta z góry. Wieże, ostatnie piętra wieżowców – to jakaś mania… Mają tu bardzo dobrze zorganizowane metro, pomimo, że jest stylu ruskiego. Dojechać można wszędzie gdzie trzeba. W Warszawie metro dla turysty jest wg mnie w ogóle nie jest funkcjonalne. Z Rynku udałem się na dzielnicę żydowską. Mają tam niesamowite kamienice. Chciałem wejść do Synagogi, ale chcieli ode mnie 200 koron, więc dałem sobie spokój. Most Karola oczywiście przespacerowałem, ale bez rewelacji. Z politowaniem patrzyłem na długą kolejkę ludzi do dotknięcia płaskorzeźby przy pomniku Jana Nepomucena. Aż miedź pojaśniała od tysięcy łapsk. Widziałem gdzie sięgał poziom wody podczas powodzi w 2002r. Nie sposób sobie wyobrazić tyle wody. Jutro mam chytry plan dotarcia do Wiednia. W miarę rano pociąg do Ceskich Budejovic – tam szybkie zwiedzano i stop w kierunku granicy. Zobaczymy czy się uda. 1 czerwiec. W drodze do Wiednia Wstałem rano i pożegnałem się z Mają i Ewą. Wczoraj wieczorem wypiliśmy sobie winko – był jeszcze chłopak Maji pracujący na lotnisku. Wymieniliśmy się muzyką. Ja dałem jej polskie kawałki, ona mi czeskie, a od jej brata dostałem czeski hip-hop . Droga do Wiednia była całkiem niezła, nie obyło się jednak bez ciekawych wydarzeń. W Pradze dojechałem do dworca autobusowego i ruszyłem w stronę Budziejovic. Po drodze trochę pospałem – nic praktycznie nie jadłem ani nie czytałem, bo bagaż dałem do luku. W Budziejovicach przeszedłem się trochę po okolicy w poszukiwaniu kafejki internetowej. Nic jednak nie znalazłem i wróciłem na dworzec. Okazało się, że nie ma połączeń do granicy austriackiej – jest tylko autobus do Nowy Hrady, którym pojechałem. W Hradach (trochę dziura) ruszyłem drogą do Ceskej Valenicy (piechotą). Szedłem paręnaście minut, przejeżdżał samochód – wystawiłem kciuka 8 i… zatrzymał się mój pierwszy autostop. Młody koleś jechał właśnie do Valenic – 17km pokonałem błyskiem. Wysiadłem koło przejścia granicznego dla pieszych i z tej euforii przekroczyłem granice, zapomniałem wymienić korony. Zostało mi ze 150Kć. Trudno. Miasto graniczne po stronie Austriackiej nazywa się Gmünd. Przeszedłem je całe (oczywiście naokoło, bez mapy) poszukując dworca. Na dworcu zobaczyłem, że za 150km drogi koleją przyjdzie mi zapłacić 18€. Popatrzyłem na mapę i po chwili namysłu postanowiłem wyjść na stopa. Tu trzeba było przypomnieć sobie dwa przykazania autostopowicza. No i szczególnie potwierdziła się teza, że im bardziej uczęszczana droga tym trudniej o stopa. Zatrzymała się po chwili straż graniczna – chcieli zobaczyć mój paszport. Pokazałem, podziękowali i pojechali. Cholera – mogli mnie wziąć ze sobą. Ale i tak nie czekałem długo. Zatrzymał się gość o ciemnej karnacji – chyba pochodzenia tureckiego i podwiózł mnie do Schrems, 6km dalej. Stamtąd prowadzi droga krajowa do Wiednia. Po kilku minutach stania (w obydwu przypadkach nawet nie ściągałem plecaka) zatrzymała się kobieta – na imię jej było Ewa (mam coś szczęście do Ew?) i po chwili jechałem już z nią prosto do Wiednia! Ewa jest pielęgniarką, ma córkę 23 letnią i chłopaka w Wiedniu. Odbyliśmy bardzo miłą rozmowę. Dałem jej namiar na moją stronę, aby zobaczyła i poczytała o mojej podróży. Była bardzo zdziwiona, ale ciekawa. Wysadziła mnie we Wiedniu, koło jednej ze stacji metra. Kupiłem bilet za 5€ i pojechałem do centrum (Stefanplatz). W drodze przeczytałem sms-a od Mamy, że ma dla mnie kontakt we Wiedniu i podała numer. Zadzwoniłem, dogadałem się i czekam teraz na ławeczce na ulicy Graben na spotkanie. Życie jest piękne i pełne nieoczekiwanych niespodzianek, tylko trzeba pozwolić mu się ponieść. 9 2 czerwiec. Wiedeń Wieczorem z Harrym byłem na piwie i pogadaliśmy trochę. Bardzo sympatyczny starszy facet. Jeździ Mercedesem. Przepraszał, że nie może mnie jednak przenocować, bo jego pokój gościnny jest w remoncie, ale zamówił mi już hotel. Trochę oponowałem, ale powiedział, że zapłacił, więc jakie miałem wyjście. Hotel 3 gwiazdki, przedtem mały tour samochodem po mieście. Aha, piliśmy piwo w Schweizerhousie przy Wesołym Miasteczku. Byłem miło zaskoczony klimatem i obsługą. Pełen profesjonalizm. Rano po zjedzeniu śniadania w hotelu spytałem o kafejkę internetową. Pokazali mi gdzie jechać, także załatwiłem najważniejsze (pocztę i wpis w bloga). Zapisałem telefon do Marileny (znów HC) i wyruszyłem na pole kempingowe. Trochę mi to zajęło, ale Wiedeń ma genialnie skonstruowaną komunikację miejską. Na kempingu wreszcie rozłożyłem namiocik i zjadłem zupkę przygotowaną we własnej kuchence. W końcu nie po to to wszystko targam na plecach! Marileny odpisała. Zwijam graty kuchenne i idę zobaczyć ile kosztuje wypożyczenie roweru. Wypożyczenie roweru to porażka. 24€ za dzień. Koszmar. Spodziewałem się maksymalnie 10€. Ale i tak tu pięknie. 10 Poszedłem na wyspę (sztuczną – ma 20km – ciągnie się wzdłuż rzeki – DonauInsel). Widać, że to miejsce rekreacji. Widziałem wyciąg do nart wodnych, jednak wszyscy jeździli na wakeboardach. Na wyspie są ścieżki rowerowe, równiutki asfalt. Mnóstwo ludzi jeździ tu na rowerach i na rolkach. Jak wrócę to kupuje sobie rolki. Kurde, jaki to fajny sport. Widziałem nawet takich, którzy mieli kijki i jeździli jak na nartach biegowych. Też tak chce. W związku z tym, że wyglądałem głupio jako jedyny pieszy, a z wyspy daleko było do jakiegoś przejścia dla pieszych na drugą stronę rzeki, wróciłem, wsiadłem do autobusu, potem do metra i znalazłem się w centrum. Szybko stamtąd uciekłem, mnóstwo ludzi, głośno, chaos, wygląda to jak centrum handlowe na świeżym powietrzu. Poszedłem do parku i zgadałem się z Marileną. Spotkaliśmy się i trochę pogadaliśmy. Pochodzi z Rumunii – studiuje tu na pierwszym roku. Bardzo ładna. Trochę miałem problemy z wysłowieniem się. Jest również bardzo miła i komunikatywna. Niestety również bardzo zajęta. Tysiąc spraw na minutę. Umówiliśmy się, że jakby coś się działo to da mi znać. Wróciłem na kemping z myślą, że dziabnę sobie wieczorem piwko i pobuszuje w sieci. A tu sms: „spotkajmy się na przystanku koło Belwederu”. Ha, pognałem. Byłem 40 minut później na miejscu. Pospacerowaliśmy trochę a potem do restauracji. Wziąłem rybę i piwo. Dobre, ale drogie jak cholera. Potem poszliśmy na dworzec. Mari odbierała tam dwóch Włochów i dwie dziewczyny z Łotwy. Okazało się, że są umówieni z jeszcze jednym gościem z HC, dziewczyny do Mari, chłopaki z tym drugim (nie pamiętam imienia). Ja poszedłem z dziewczynami. Umówiliśmy się na piwo za godzinę. W domu pogadaliśmy trochę, a gdy nie było telefonu od reszty – dziewczyny postanowiły iść spać. Ja wyszedłem w nadziei, że złapię jeszcze s-bahn na mój kemping. Nic z tego. Za późno. Trafiłem do namiotu po 2 godzinach marszu przez miasto. 11 3 czerwiec. Wiedeń Dziś wstałem dość późno, po dziesiątej. Zrobiłem sobie śniadanie, lekkie pranie i postanowiłem jedną godzinę posiedzieć w Internecie. Nic z tego, zanim się zebrałem zrobiła się dwunasta, a od 12 do 13 mają przerwę. Nie chciałem czekać, więc pojechałem zobaczyć zamek Schoenbrunn, a właściwie jego ogrody. Piękne, napstrykałem trochę. Szkoda tylko, że sam pałac restaurują i pełno rusztowań. Ale ogrody i Glorietta (coś w rodzaju altany, ale ogromnej) robi wrażenie. Aha, Mari powiedziała mi, żebym spróbował pożyczyć rower koło ratusza. Są to Citybiki i kosztuję tylko 1€ na godzinę. Jadę zaraz to sprawdzić. … Faktycznie tak jest, ale automat nie przyjmuje mojej karty. Trudno. Po drodze do domu na stacji metra spotkałem Włochów i Łotwinki, przypadkiem na stacji. Ponieważ szli obejrzeć jakiś ciekawy budynek, zabrałem się z nimi. Faktycznie był niezły, każde okno inne, kolorowy, po ścianach pięły się bluszcze. Z balkonów wyrastały drzewa. Coś jak tańczący dom w Pradze, ale bardziej kolorowy i żywy. Grupa była dość ociężała, dziewczyny 12 chciały do sklepów, chłopaki gdzieś indziej, więc się pożegnałem i pojechałem nową drogą na kemping. Dobrze to wiedzieć jak przyjdzie mi znowu wracać piechotą do domu. … Wypiękniłem się, kupiłem wino i czekam na s-bahn, bo jadę na urodziny Petera (jeszcze go nawet nie znam). 4 czerwiec. Wiedeń No to się działo. Na imprezie poznałem mnóstwo ludzi. Peter i Anna są parą austriacko-gwatemalską, bardzo mili i przyjaźni. Poznałem również Tina, Draco (Chorwat) i parę innych. Nieprawdopodobna mieszanka. Oczywiście pogadałem sobie również ze spotkanymi wcześniej ludźmi: Riccardo, Maurizio, Natasza i Jelena. Gdy powiedziałem, że mieszkam na kempingu Neue Donau nie pozwolili mi wracać po nocy i zaproponowali nocleg. „No problem, we are all at hospitality”, powiedział Peter. No i zostałem. Spał tam też Gerard z Wiednia. Nie miał ochoty po pijaku wracać na chatę. Rano śniadanko: bułeczka i jajeczko na miękko. Oglądałem zdjęcia zrobione podczas imprezy. Jakoś trudno mi było wyjeżdżać tak wcześnie, więc postanowiłem opuścić sobie Bratysławę i pojechać bezpośrednio do Budapesztu. Spakowałem się i wio na dworzec. Nie używałem nawet mapy – po prostu trafiłem. … Jadę! W pociągu jacyś weseli Szwedzi śpiewają na cały głos śmieszne piosenki. Ile jeszcze lat upłynie zanim tak będzie w Polsce? … Krótko, o wrażeniach z Wiednia. Tak, jak powiedział mi pewien Austriak, gdy jechałem s-bahnem: „You know, Vienna is crazy”. Po trochu to fakt. Wiedeń to po części cały świat. Mało już pozostało z arystokratycznego, purytańskiego miasta. Teraz oblegany jest przez przeróżnych ludzi, starających się żyć tu i pracować. A jak widać pracy jest dosyć dla wszystkich. Jeśli jakiś Austriak nie chce sprzedawać gazet na ulicy – robi to 13 jakiś murzyn. Jeśli Austriacy pracują w drogich restauracjach, tanie żarcie można zdobyć w tureckich budkach z kebabem. I sprzedają je Turcy – nie Austriacy. U nas mało jest oryginalnych Turków w kebabowniach. Jak powiedziała mi Marilena: „respect other people and they will respect you. Be rude to them – and they will be rude to you or will just ignore you”. Myślę, że tak właśnie jest w Wiedniu. Każdy zna swoje miejsce i pracuje, zbierając na swoją kupkę i stara się żyć jak potrafi. Zastanawiam się, kiedy tak zacznie być w Polsce. Nie ma co ukrywać – na razie mamy Polskę dla Polaków. Ta garstka mniejszości, wszelakich: skośnych, Turków, innych białych etc. w naszym kraju jest taka jak w jednej dzielnicy Wiednia. A różnorodność jest potrzebna. Różnorodność rozwija miasta i kulturę. Izolacja zabija ją. Może, gdy bezrobocie spadnie poniżej dziesięciu procent, będzie się to dziać. Miejsca pracy nielubianych i naszym zdaniem niskopłatnych zajmą obcokrajowcy. Życzę naszemu krajowi, aby tak się stało. Otwórzmy drzwi na świat, a będzie nam lepiej. Wszystkim. Nawet obecnym malkontentom. Ruszą może wreszcie dupska! Nie wiem, co jeszcze napisać. Kłębią mi się różne myśli w głowie, głowie pełnej przecież świeżych wrażeń. Chętnie bym z kimś popolemizował, ale niestety w przedziale siedzi dwóch Hiszpanów. Oni ni w ząb angielskiego – ja zapomniałem cały hiszpański jakoś. Sorry – Marta! … Muszę przestać się martwić. Ogólnie martwienie się jest bez sensu. Nawet takie małe – nic nieznaczące. Po drodze trochę martwiłem się jak to będzie ze znalezieniem kempingu, dogadaniem się w Budapeszcie. Aż tu nagle, ni stąd ni z zowąd wpada do przedziału piękna, opalona brunetka i zagaduje z lekkim amerykańskim akcentem: - Does anyone of you speak English? W pierwszej chwili oniemiałem, ale pomyślałem, że biedaczka ma jakiś problem i szuka pomocy. Automatycznie wydukałem: - Yes, I do. 14 Ona na to: - I have a few informations about Budapest for you. Would you care for a free map? SZOK! Chodząca, piękna informacja turystyczna w pociągu! Tego jeszcze nie widziałem. Trochę krzywo patrzyłem na te 38€ wydane na bilet – teraz zupełnie nie żałuję. Laseczka pokazała mi na mapie gdzie wysiądziemy (przecież po węgiersku nawet się czytać nie da), w które muszę wsiąść metro, gdzie się przesiąść i gdzie wysiąść, aby dojść do kempingu. Odpadłem. Chciałem coś pogadać, zagadać, ale tylko chyba głupio się patrzyłem, to na mapę to na nią. Dziewczyna szybko zwinęła się do dalszych przedziałów. W korytarzu zagadałem jeszcze jej koleżankę, również informującą o wszystkim i dowiedziałem się ile kosztuje bilet, żeby nie kupować żadnej karty miejskiej i zaznaczyła mi na mapie najlepsze kąpieliska. Cud. Patrzyłem na szybko zmieniający się krajobraz, pewny, że Budapeszt będzie mój już niedługo. Przejeżdżając mostem przez Dunaj zobaczyłem przez moment to, co będę zwiedzał już niedługo i micha mi się cieszyła od samego dworca. Z Hiszpanami pożegnałem się tradycyjnym „Hasta la vista” i w drogę. Na dworcu wziąłem polski przewodnik za darmo i kupiłem lepszy plan za 3€. Zabankomaciłem przy kasie do metra, a ponieważ poknociły mi się zera wybrałem 50 tysięcy forintów (jakieś 200€). Trochę za dużo gotówki jak na jeden raz, ale tu już nie będę tak sknerzył jak we Wiedniu. Tu chcę trochę wydać, choć mam nadzieję, że uda mi się dojechać z tą gotówką do Bułgarii. Wymieniłem z kantorze papierowe korony czeskie (blaszaków nie chcieli). Nawet nie wiem, po jakim kursie, ale śmieszne pieniądze zamieniłem na inne śmieszne. Jestem za wprowadzeniem Euro wszędzie, będzie wtedy znacznie łatwiej. Wsiadłem do metra (z biletem za 2550F – 10€ na 72 godziny) i pojechałem w drugą stronę. Skumałem się dwie stacje dalej, więc zmieniłem kierunki i z powrotem. Metro mają tu takie jak w Warszawie – stare ruskie. Ale trzy linie i skomunikowane z 15 kolejami dojazdowymi. Warszawa przy tym wydaje się miastem na dalekiej Syberii. W każdym razie jadąc metrem wyczytałem, że jest turecka łaźnia niedaleko miejsca gdzie się przesiadam i że jest czynna do 20:00 i w soboty dla mężczyzn (każdy dzień na przemian kobiety albo mężczyźni – cóż, naleciałości islamskie). Niewiele kombinując poszedłem – z plecakiem. Kupiłem bilet, przebrałem się w gatki, dali mi ręcznik (a raczej prześcieradło), zaproponowali masaż (odmówiłem – jakby mnie miała masować ta laska z pociągu to owszem, ale jakiś gejowaty facet – brrrrr). Łaźnia robi wrażenie. Klimat niesamowity – mury mające z pięćset lat (to łaźnie wczesno-osmańskie z XVI w.). Oczywiście sami faceci. Zobaczyłem dwóch gejów obściskujących się w łaźni parowej – fuj! Przez chwile miałem wątpliwości, czy jakoś źle nie trafiłem, ale reszta panów spoko. Jeden tylko popatrzył na mnie ukradkiem, ale gdy zmarszczyłem brwi od razu przestał. Cholera – gejowisko jakieś. Starałem się ignorować to, co mocno rzucało się w oczy. Przesiedziałem we wszystkich salach po trochu i wyszedłem. Reasumując – klimat i architektura niezła, łaźnia jak to łaźnia – ciepło i mokro. Całość psują geje – no, ale gdzieś się muszą biedaki podziać . Swoją drogą w świecie islamu musi być sporo gejów, skoro razem z laskami nie mogą chodzić do łaźni, poza tym one poubierane w szmatki, że nic nie widać. Nic dziwnego, że ten cały testosteron musi gdzieś ujść i kieruje się w niewłaściwe miejsce. Po kąpieli – odświeżony, wsiadłem do kolejki podmiejskiej – coś jak warszawskie WKD i pojechałem na kemping. Znalazłem. Widać, że nadciągała burza i zaczęło wiać, więc wziąłem sobie bungalow za 2300F (9€), zamiast rozstawiać namiot na polu za 3000F. Trochę głupie te ceny. Ale dobrze, bo zaczęło padać. Front zimny. Z tego, co napisała mi Mari w Wiedniu przeszedł po południu. Idealnie się wyrobiłem z czasem. Ugotowałem zupkę, zaplanowałem jutrzejsze zwiedzanie, napisałem to powyższe i idę spać. Jutro chce być wyspany i pełen sił na Budapeszt. A sporo tego będzie. 16 5 czerwiec. Budapeszt Muszę chyba przestać szczegółowo planować następny dzień, bo potem tylko się wkurzam, że nic z tego nie wychodzi. Zaplanowałem zwiedzanie miasta tak, aby niepotrzebnie nie jeździć. Budzik zadzwonił rano, koło siódmej, patrzę przez okno – szaro i wieje, trochę pada. To nici z wycieczki. Zasnąłem znowu, myśląc, że jeszcze jeden dzień będę musiał tu zostać, bo nie uda mi się zwiedzić nawet tego minimum. Wstałem koło dziewiątej, powoli się ogarnąłem, ubrałem się ciepło i wziąłem przeciwdeszczówkę oraz kąpielówki (jak nie zwiedzanie, to chociaż się trochę pomoczę) – no i znów: zmiana planów poskutkowała tym, że zaraz wyszło słońce, zrobiło się ciepło i pięknie. Postanowiłem pozwiedzać jednak tak jak zaplanowałem poprzednio. Dopadł mnie paradoks planowania. Wysiadłem na końcowej stacji kolejki podmiejskiej i ruszyłem pustymi o tej porze jeszcze uliczkami i schodami pod górkę. Na jednej z ławeczek zobaczyłem z daleka żulka. Przynajmniej tak wyglądał – miał przybraną dziwną pozę. Gdy podszedłem bliżej zobaczyłem, że ubrany jest w stary płaszcz, ma okulary i długą, siwą brodę. A więc staruszek. Był pochylony tak dziwnie, ponieważ przed sobą miał stos zapisanych kartek i dalej coś pisał. Poczułem nagle dziwną więź z tym staruszkiem, może dlatego, że sam piszę ten dziennik. Chciałem zagadać, przysiąść się i porozmawiać z nim, ale… jakoś zabrakło mi odwagi. Nie wiem, jeszcze chyba nie jestem na tym etapie otwarcia na innych ludzi – za krótko jestem w podróży. Poszedłem dalej, ale poczułem, że coś straciłem, coś mnie ominęło. Chociaż jakbym się spytał czy rozumie po angielsku i by nie rozumiał, nie miałbym takiego uczucia. Cóż, następnym razem może… Znalazłem się w dzielnicy zamkowej. Szał fotografowania. Kościół, Baszta Rybacka, wszystko piękne. Jest tu dużo turystów ze Skandynawii. Jest relatywnie chłodno (jakieś 18 stopni) i lekko wieje – a oni w szortach i koszulkach bez rękawów. 17 Na dziedzińcu zamkowym – przepięknie, teraz jest to kompleks muzeów. Na tarasie widokowym dochodziły do mnie jakieś trzaski z drugiego brzegu Dunaju. Pomyślałem – „trochę głupio, że tramwaje słychać aż tutaj”. Tak to brzmiało. Po chwili jednak uzmysłowiłem sobie, że to nie tramwaje – tylko na drugim brzegu ktoś gra na bębnach. Tak! – rytm i nawalanie. Niezły hałas robią jak aż tu słychać. Zszedłem ze wzgórza zamkowego ładnym traktem. Kupiłem wodę i wsiadłem w tramwaj. Chciałem podjechać troszkę w stronę cytadeli, ale nie wysiadłem na właściwym przystanku. Dojechałem do placu gdzie jest hotel i kąpielisko. Ładna fontanna, zobaczyłem gościa nabierającego z niej wody, a że już prawie całą swoją wydudliłem – też sobie uzupełniłem po brzeg. W końcu wzgórze cytadeli to trochę pod górkę. Po drodze zobaczyłem wejście do kościółka. Nie ma go w przewodniku ani na mapie. Wszedłem do środka. Jest to malutki kościółek mieszczący się w grocie w skale cytadeli. Nieprawdopodobna atmosfera. Piękniej niż w niejednej wolnostojącej katedrze. Olśniony – wyszedłem. Czyżby to był przedsmak Kapadocji? Jeśli tak to nie mogę się doczekać. 18 Wgramoliłem się na cytadele. Bardzo ładna panorama. Chociaż w oddali, na obrzeżach miasta widać wszędzie betonowe osiedla. To przypomina, ze Węgry były kiedyś w układzie warszawskim. Siedzę i odpoczywam. Zaraz schodzę na dół i na kąpielisko, ale oczywiście nie planuje nic – już wiecie, dlaczego… … Jest wieczór. Siedzę nad brzegiem Dunaju. Czekam, aż zapalą światła i oświetlą most łańcuchowy i zamek abym mógł zrobić zdjęcia. Po zejściu z cytadeli poszedłem do łaźni, ale innej niż wczoraj. Mniej gejowato, więcej turystów, co akurat w tym przypadku mi odpowiadało. Zapłaciłem 2800F, czyli jakieś 13€ za wstęp, dali mi kartę i rachunek. Przy wejściu do łaźni kazali oddać rachunek i się przebrać. Jakieś to wszystko dziwne, ale co tam. Łaźnia pięknie dekorowana, na styl turecki – kolorowo i przepysznie. Leżałem w basenie 38˚C, potem do zimnej wody 8˚C i do łaźni parowej - 60˚C. Potem znów do zimnej i od początku. Tak kilka razy. Rewelacja. Wyszedłem odświeżony. Przy oddawaniu karty automat oddał mi 500F. Czemu? Nie wiem, może nie skorzystałem ze wszystkiego? Ale i tak mi 19 wystarczyło. Po łaźni dwie godziny w Internecie. Musiałem poodpisywać na maile i napisać nowe do osób z HC po drodze. Potem jedzonko. Być w BP i nie zjeść gulaszu? Gorący, super przyprawiony i dużo mięcha. Na drugie już wegetariańsko – zapiekany Camembert z brzoskwinią w sosie porzeczkowym i ryż. Też pycha. Ale drożyzna nie w moim stylu. Po obiadku poszedłem robić zdjęcia. BP to kopalnia motywów. O, właśnie zapalili światła. Pięknie – idę pstrykać dalej. 6 czerwiec. Budapeszt Dziś wstałem późno. Dopiero o 10. Wiem, dlaczego. To przez ten bungalow. Jest jakiś ciemny i z paździerzowych ścian wydobywa się jakiś usypiający zapach. No jakoś przynajmniej muszę usprawiedliwić moje lenistwo. Pojechałem do centrum. Chciałem się najpierw wykąpać w upatrzonym w przewodniku kąpielisku leczniczym, ale gdy przy wejściu zobaczyłem same babcie i dziadków to zrezygnowałem. Pójdę na normalny basen z normalnymi ludźmi (czyt. wreszcie chcę zobaczyć kobiety na pływalni). Zobaczyłem z bliska budynek parlamentu – jest duży i świetnie odwzorowuje neogotycki styl. Zdobienia jak w kościołach gotyckich, a jednak okrągła kopuła renesansowa. Cudeńko. Potem pospacerowałem do bazyliki św. Stefana. To już neorenesans (chyba) – zachwyciłem się wnętrzem – za darmo. Potem przeszedłem się ulicą Andreassy – ponad 2km zaplanowanej architektury miejskiej – robi wrażenie, niestety większość kamienic zasłonięta przez drzewa. Teraz odpoczywam w parczku koło kąpieliska. 20 Zaszalałem dziś zakupowo. Kupiłem 1kg jabłek, worek słodkich bułek, wodę, jogurt i batona za całe 800F (3€). Muszę się ograniczać, bo jak przeliczyłem ile wydałem wczoraj na obiad wyszło mi prawie 80zł. No, ale jadłem praktycznie w samym centrum. … No to sobie zapodałem. Spędziłem 3 godziny w prawdziwym spa. To było to. Piękny, neobarokowy wystrój wnętrza i dziedzińca, na którym były trzy baseny o różnych temperaturach. Zasilane naturalnym gorącym źródłem podziemnym, ponoć nie zmieniają temperatury nawet zimą. A woda fajniutka - 38˚C. Aż nie chce się wychodzić. Ponadto siedziałem w fińskiej saunie, w jakiejś zielonej, leczniczej wodzie i suszyłem się beztrosko leżąc na słonku. Rewelacja. A, no i koedukacyjnie – wreszcie jakieś porządne, kształtne bioderka, biuściki i buzie. Miodzio. Można by tak od rana cały dzień. Potem zjadłem w jakimś lokalnym szynkwasie michę ziemniaków w jakimś sosie i kotleta mielonego z papryką. A wszystko super tanie – 500F i smaczne. Internet i do domu. Jutro wczesna pobudka i w drogę na wschód. 21 7 czerwiec. W drodze Budapeszt -> Cluj - Czy podróżowanie jest przyjemne? - Zależy, kto co lubi, ale raczej tak. - Czy podróżowanie może być tanie? - Oczywiście, można kombinować z różnymi zniżkami, kartami euro26, podrabiać legitymacje itp. - Czy podróżowanie może być darmowe? TAK! Wystarczy mieć sprawną prawą rękę (przynajmniej na kontynencie europejskim), stanąć na drodze i wystawić kciuka. No i jeszcze trzeba spakować trochę szczęścia po kieszeniach i wziąć plecak pełen cierpliwości. Marzenia nie są po to, aby marzyć, tylko aby je realizować. Tyle filozofii na dziś. Teraz fakty. Wstałem rano – 7:30. Prysznic, sprzątanko i w drogę. Wyjechanie z miasta zajęło mi sporo czasu. Kolejka, metro, metro, tramwaj. Dopiero koło jedenastej byłem na rogatkach (powiedzmy). Cóż zrobić innego, jak wystawić kciuka? Wystawiłem i czekam… Minuty mijają, dużo samochodów, ale nikt się nie zatrzymuje. Ale co tam, mam cały dzień na to i plecak cierpliwości. Stoję. Zatrzymała się kobieta chyba z matką. Pyta, czy ja na lotnisko? Odpowiedziałem, że nie, że dalej – no to nam przykro – i odjechały. Szit, mogłem się zabrać, chociaż do lotniska – zawsze trochę dalej. Minęła chwila i zdecydowałem się przejść gdzieś dalej – może lepsze miejsce wyhaczę? Poszedłem, w innym miejscu znowu nic. Jeszcze kilometr – tu też nic. Następne skrzyżowanie – to skręt na lotnisko. Za skrzyżowaniem czekam. Czekam. Czekam. Cholera - może mam zły dzień? A może jakoś źle stoję? Worek cierpliwości, który miałem na początku jakoś zaczął przeciekać i teraz pozostała najwyżej siatka. Może jednak nie dziś? A może coś mnie czeka jeszcze w Budapeszcie i powinienem wrócić? Widzę w oddali przystanek autobusowy z lotniska, bez problemu mogę się tam cofnąć i wrócić do miasta. E tam, jeszcze jedne światła, no jeszcze jedne… Zacząłem się zastanawiać jak najlepiej wrócić na Keleti (dworzec wschodni) i stamtąd wyhaczyć coś do innego miasta… 22 Skręca? Nie – podjeżdża do mnie! - Hi! Do you speak English? - A bit. - I would like to go to Szolnok. - Solnok? - Yes. - Get in. I will drive you a bit. Jest! To, co chciałem. Przełamanie złej passy! Jadę – terenowy Mitsubishi. Po drodze dowiedziałem się, że „sz” czyta się jak „s”, a „zs” jak „ż”. Po 20km koniec, ale gościu podwiózł mnie do stacji gdzie wygodnie mogę czekać na następnego stopa. Czekam, czekam. Nagle słyszę klakson z tyłu. Odwracam się. Zatrzymało się Punto, nawet nie wiem kiedy. - Hello, do you speak English? - No Konsternacja. - Solnok? - No, &^%&^ (niezrozumienie) Po chwili skumałem, że jedzie bliżej niż Solnok, ale mogę się zabrać. Jechaliśmy słuchając muzyki, bo „no english, no deutsch”. Swoją drogą zastanawiam się jak w dziesięcio milionowym kraju z dziwnym językiem można nie znać żadnego innego języka. Jak się okazuje – można. Nie jest źle, 50km do Solnok, jakieś 150km do granicy i jakieś 300km do Cluja – tam, gdzie chcę jechać. Jest piętnasta, hmmm… Stoje na rondzie. Czekam. Po 3 minutach zatrzymuje się VW Transporter. Pytam czy do Solnok. Niby tak, ale języka ni cholery. Jadę. Jakoś się dogadałem, w pół na migi w pół po polsku/angielsku, że ja faktycznie nie to Solnok, tylko do granicy rumuńskiej, powiedziałem Oradea najpierw. Nie ma sprawy – jedziemy. Byle do Rumunii. Naparza węgierskie techno i magyar-polo (tak jak nasze discopolo tylko po węgiersku). Volume na maksa. Jedziemy. Jak skończyło się magyar-polo, przełączyliśmy na CD z napisem „Oldies” – sama CC Catch. Nie ma sprawy. 23 Kierowca to młody chłopak. Dałbym mu maks 23 lata. Przed granicą mówie mu, że ja faktycznie do Cluj-a. Jak się okazało – on też! Trochę się podejrzliwie na mnie patrzył. Najpierw chce do Solnok, potem Oradea, a teraz Cluj? Co jeszcze? Przekroczyliśmy granice. Jak do tej pory po stronie węgierskiej było płasko jak stół i żywego ducha, po stronie rumuńskiej zaczęły się malownicze wzniesienia i wioski przyklejone do drogi. Przy domach kwitnie handel. Koronki, koszyki wiklinowe, szmatki, czereśnie (już dojrzałe – w Polsce to dopiero za miesiąc!). Na łąkach pasą się stada owiec, dzieci latają boso i brudnych szmatkach, dziadzio prowadzi krowę przez jezdnię… Ruch jak diabli, droga kręta, pełno Tirów, mój kierowca wyprzedza na całego. Ale robi to bardzo pewnie – zna drogę. Nie boję się z nim jechać – choć czasem na odległość lusterka. Mkniemy. Przepiękne widoki, wjeżdżamy na przełęcz, aby zjechać serpentyną w dół. Tak parę razy. Siedzę wygodnie – 1 klasa, klima, muzyczka – co chcieć jeszcze – zwłaszcza, że za darmo. Wyprzedzamy autobus, stary Ikarus napchany ludźmi. Machają do nas. Odmachuję. Jak mi jest ich żal, zapłacili, męczą się w duchocie tego Ikarusa i, nie przymierzając, jadą jak świnie na rzeź. Już widać Cluj. Dotarłem do centrum o 19:30. W najśmielszych marzeniach nie myślałem, że uda mi się zrealizować to dziś, szczególnie czekając o 14 koło lotniska w Budapeszcie. Podziękowałem ślicznie za mój najdłuższy dotychczasowy stop (300km) i poszedłem szukać hotelu. No i jestem teraz, leżę wykąpany w łóżeczku, właśnie skończyłem piwko i oglądam rumuńskie teledyski (całkiem niezłe). Jeszcze wcześniej zrobiłem sobie godzinny spacer po mieście w poszukiwaniu kafejki – niestety wszystko już zamknięte. Ale miasto wydaje się ładne. Mam jutro cały dzień na jego zwiedzanie. Czy już pisałem, że marzenia się spełniają? Trzeba tylko zacząć je realizować? 24 8 czerwiec. Cluj-Napoca Rano śniadanko, wymiana kasy (z tysięcy forintów na miliony lei), szukanie Internetu. W międzyczasie skumałem, że żyję w europejskiej strefie czasu, a tu wszystko o godzinę do przodu. Pognałem więc do hotelu, powiedzieć, że zostaję jeszcze jedną noc. I to był błąd. Znalazłem potem kafejkę, w której odczytałem pocztę i maila od Raula, że oczywiście, mogę u niego przenocować – tylko abym zadzwonił. Cóż, czasem czasu nie można oszukać . W każdym razie zadzwoniłem do Raula, spotkaliśmy się, poszliśmy do niesamowitego, ukrytego pubu „Insomnia” na piwo. Potem, do jego mieszkania na dalsze pogaduchy. Raul podróżował wiele, jest w moim wieku. Był w Chinach, koleją transsyberyjską, zwiedził kraje bliskiego wschodu: Iran, Syrię, Jordanię, Egipt, Liban, Izrael itp. Powiedział mi sporo o Turcji. Oczywiście był wszędzie w Europie, parę razy w Polsce i nawet raz w Szczecinie. Późnym wieczorem wróciłem do hotelu. Postanowiłem zostać jeszcze jeden dzień, ale tym razem przenieść się do Raula. 9 czerwiec. Cluj-Napoca Rano wyniosłem się z hotelu do Raula. Pogoda zrobiła się syfiasta. Trochę pada, jest szaro - 15˚C. Przegadaliśmy całe popołudnie i poszliśmy zobaczyć miasto z góry. Nie pisałem jeszcze, jak wiele jest tu różnorakich kościołów: rzymsko-katolickie, prawosławne, wszelkie protestanckie: unitarianie, kalwiniści, również greckokatolickie. Nawet jedna synagoga. I to wszystko w mieście wielkości Koszalina. Wieczorem spotkaliśmy się z Niko, koleżanką Raula, pracującą w opiece społecznej i przy 25 recydywistach. Bardzo ładna, naturalna, wesoła. Wieczorem wróciliśmy na obiad. Zjadłem jakąś rybę, która mi zaszkodziła, więc wyrzygałem wszystko i poszedłem spać. 10 czerwiec. Cluj -> Alba Iulia. Rano, już rześki, pogadałem jeszcze z Raulem na różne tematy, powiedział, że zaprowadzi mnie tam, gdzie łatwo o stopa, dał napisy miejscowości, flamaster, kupiliśmy ser dla Andrei (mojej gospodyni w Albie) i w drogę. Na stopa czekałem maksymalnie 5 minut i za półtorej godziny byłem u Andrei. Jest na urlopie macierzyńskim, ma przerozkoszną, wesołą córeczkę – Timi. Mąż – Robi – spokojny i bardzo troszczący się o małą. Żyją w Albie, on jest Węgrem, ona pół węgierką pół rumunką. Rozmawiają w domu po węgiersku. Andrea naświetliła mi sporo o historii Transylwanii i Rumunii, a także o cyganach. Ciekawy, ale trudny temat. Andrea pracowała wcześniej jako psychiatra i orzekała o niepoczytalności pacjentów. Jak trudna to była praca, łatwo sobie wyobrazić, w szczególności gdy cyganie udawali niepoczytalnych dla wyłudzenia renty od państwa. 26 Wieczorem odwiedził nas jeszcze Norbi, przyszły ksiądz (ma być wyświęcony za 2 tygodnie). Rozmawialiśmy ze sobą po niemiecku. Jutro, razem z Andreą, chce mi pokazać miasto. 11 czerwiec. Alba Iulia. Miasto samo w sobie trochę smutne, ale cytadela, zbudowana w czasach romańskich, a potem udoskonalana, nigdy nie zdobyta przez podbój – robi wrażenie. Szczególnie podwójny, gwiaździsty system murów, podziemne korytarze, bramy. W środku cytadeli znajduje się dziś katedra katolicka, cerkiew i muzea oraz uniwersytet. Niektóre części murów są średniowiecznego pochodzenia. Wróciliśmy, bo się rozpadało. Po drodze zrobiliśmy zakupy. Wracając Andrea przypomniała sobie, że nie ma śmietany, więc szybko skoczyłem do sklepu ją kupić (co ciekawe nazwa „śmietana” tak samo brzmi po rumuńsku). Gdy wróciłem, miałem już na talerzu gołąbki, ale zawijane w liście winogron. Pycha. Gadaliśmy sporo, na różne tematy – historyczne, jak to było jak byliśmy dziećmi, opowiadałem jej trochę o komunizmie w Polsce, ona mi o czasach Czałaczesku. W między czasie, jak gdyby nigdy nic, zagniotła ciasto. Od czasu 27 do czasu rozśmieszała nas Timi, choć kaszląca – to pełna wigoru. Jestem zdumiony tą rodziną. Nie sypią kasą z rękawa, właściwie jak na nasze postrzeganie są biedni, ale serca mają wielkie i otwarte. Wieczorem wymieniliśmy się muzyką. 12 czerwiec. Podróż po Transylwanii Rano Andrea zrobiła mi sporo kanapek, dała porcje sera i wczorajsze ciasto – i wdroge. Chciałem pojechać autobusem do Sebeş – to tylko 15km. Wyszedłem na przystanek i czekam. Pojawił się jakiś kolo i zagaduje. Jak tylko skumał, że jestem z Polski – poszedł sobie. Potem jeszcze jeden – nic nie kumam, co gada. Przyszedł następny – też nic. O co im chodzi? Mówię, że czekam na autobus. I koniec. Podchodzi dziewczyna i mówi mi wreszcie po angielsku, że ten gość może zabrać nas wszystkich po cenie autobusu so Sebeş. OK, jedziemy – 20000 lei, czyli 2,4zł. Tak mogę jeździć. Andrea powiedziała mi, że popularne jest tutaj 28 dawanie napiwków na stopa, zazwyczaj do 30 tysięcy lei – powiedzmy aby było na paliwo. To dlatego tak łatwo tu o stopa. W Sebeş nie było nic nadzwyczajnego. Andrea mi coś mówiła o cytadeli, ale bez przewodnika nie chciało mi się zwiedzać. Posiedziałem przy fontannie i poszedłem na stopa dalej. Pojechałem do Sibiu. Połaziłem po starym mieście i porobiłem zdjęcia. Bardzo romantyczne zakamarki. Zrobiło się pogodnie, ale nie za ciepło, więc miło się zwiedzało, nawet z ciężarem na plecach. Chciałem sobie znaleźć spanie tutaj i może wybrać się na wycieczkę w góry, ale postanowiłem przyspieszyć moją podróż. Za długo już tu jestem, powinienem raczej zbliżać się do Istambułu. Ale cóż zrobić, jak spotkałem tu tak miłych ludzi. Korzystając z tego, że i tak prawdopodobnie wylądowałbym w hotelu, postanowiłem przenieść się jeszcze dalej. Tym razem na północ, do polecanej przez wszystkich Sighişoary. Oczywiście stopem. Podróżowanie autostopem jest bardzo wciągające. Szybko można się uzależnić, bo profity, czyli jazda za darmo i możliwość poznania kierowcy są nie do przecenienia. Tym razem czekałem dłużej, ponad 30 minut, bo droga bardziej lokalna – ale miało to swój cel. Zatrzymał się gość, który jechał z kumplem do Sighi i miał już dwóch, a właściwie trzech pasażerów. Ja na szóstego. No problem. Obok mnie mama z dzieckiem, z drugiej strony jakiś Rumun. Z przodu, jak się okazało dwóch żołnierzy, byli kiedyś w Żaganiu na ćwiczeniach. Jeden z nich – kierowca sierżant, służył sześć miesięcy w Iraku. Ciekawych rzeczy się dowiedziałem. 29 Wszyscy pokazywali do niego wymownym gestem, ż już po nim. Generalnie żołnierze uważają, że Mahomet był pierwszym terrorystą. Ciężko z nimi było polemizować, szczególnie, że znają islam z autopsji i to z tej najgorszej strony. Drugi z nich jeszcze nie służył, ale chce pojechać do Iraku albo do Afganistanu. Gdy spytałem, dlaczego – odpowiedział, że po to się szkolił tyle lat. Wymieniliśmy również parę zdań na temat religii. Oni obydwaj są prawosławni. Nie uważają Papieża za zwierzchnika kościoła, ponieważ uważa się za następcę Jezusa. Starałem się wytłumaczyć, że to nie tak, że nie Jezusa a najwyżej św. Piotra – ciężko mi było trafić. Nie rozumieli, jak można tak ślepo w niego (Papieża) patrzeć. Mówię, że dla wielu Papież to duchowa podpora, dla innych po prostu człowiek, któremu należy się szacunek. Z tym się zgodzili i byli również pod wrażeniem, gdy Papież przyjechał do Rumunii i mówił bardzo płynnie po rumuńsku. Fajnie nam się rozmawiało. Droga do Sighi minęła dość szybko. Pożegnałem się i poszukałem hoteliku, w którym teraz jestem. Szybko wyskoczyłem na rekonesans z aparatem nim się ściemni. Pierwsze wrażenie Sighi robi niesamowite. 30 Zachowana, niezmieniona średniowieczna struktura miasta i zabudowania, zamieszkałe i używane. Będzie jutro uczta fotograficzna, ale oczywiście niczego nie planuję. Kończę piwko i lulu, wschłuchując się w odgłosy świerszczy dochodzące z łąk. Oj, po przytulałbym teraz jakąś aksamitną brunetkę… 13 czerwiec. Sighişoara -> Braşov Tak, najlepiej nic nie planować – po prostu realizować marzenia. Dziś obudziłem się rano, to znaczy bardzo rano – około siódmej. O ósmej byłem już po sporym śniadaniu, z aparatem gotowym na nowe tematy. A ich tu nie brakuje. Średniowieczne uliczki, budynki jak z bajki, wszystko w artystycznym nieładzie, piękne i urocze. I do tego poranne słońce, bez tłumu dzikich turystów, bo jeszcze zbyt rano. O 10:30, wysprtykawszy dwie rolki filmu wróciłem do hotelu. Tam prysznic, pakowanie i w drogę, to znaczy na stopa do Braşov. Ponieważ nie chciałem stać w tłumie autostopowiczów, postanowiłem pójść dalej, w inne miejsce. To dalej to było 45 minut marszu z plecakiem w pełnym słońcu. Cóż, trzeba przyzwyczajać schaby. Nogi mam spoko wytrenowane od biegania, mogę iść godzinami, co innego barki od dźwigania plecaka. To boli. Ale z każdym dniem plecak wydaje się jakby lżejszy – przyzwyczajam się powoli. Po drodze rozmyślałem o wypowiedziach wczoraj spotkanych żołnierzy na temat islamu. Wydaje mi się, że trochę mają sprane mózgi w wojsku i stąd te 31 przeświadczenie. Zobaczę niedługo sam i będę miał przykład na żywo. To mi się właśnie podoba, podczas podróży słucham opinii innych, a na podstawie swojego doświadczenia wyrabiam sobie własne. Doszedłem do końca zabudowań. Stanąłem i czekam. Zagadał mnie jakiś lokal, również czekający na stopa. Ni cholery nie go nie rozumiem, on mnie również. Mówię mu, że ja do Braşov, on gdzieś indziej. I gawęda, opowiada mi chyba historie swojego życia, ale oczywiście po swojemu. Zrozumiałem, że jest biedny i nie ma na pociąg, dlatego stoi na stopa. A ja, ten z UE to mam i czemu nie jeżdżę pociągiem? Hehe, od paru dni mają tu strajk na kolei – skumałem oglądając wczoraj TV – ot, dlatego. Zatrzymał się TIR. Zawsze chciałem pojechać Tirem, ale wepchał się ten gość. Ponieważ jakoś nie chciało mi się go dalej słuchać puściłem go i jeszcze jakiegoś gościa. Dobrze, zostałem sam na miejscówce. Stoję, macham, mam kartkę z napisem BV (skrót od Braşov) – jeszcze od Raula. Poczekałem trochę, ale wiedziałem, że czekanie zawsze się opłaca. Zabrał mnie kierowca rozwożący towar do sklepików. Niby nic, bo nie umiał po angielsku, ale po paru kilometrach zatrzymał się i wziął następnego gościa. Podczas jazdy okazało się, że ma na imię Ovidio i jest tłumaczem francusko-rumuńskim. Na szczęście zna też angielski. Wraca stopem do Bukaresztu, bo nie jeżdżą pociągi. Pogadaliśmy sobie, o przeszłości i przyszłości Rumunii, jak piękny to kraj i jak jeszcze nie odkryty. Ovidio ma 38 lat, dziewczynę w Bukareszcie, Targu Mureş i w Braşov, gdzie jeździ w zimie na snowboardzie. Ma zamiar w przyszłym roku wyjechać na 6 miesięcy do Indii, aby zobaczyć jak tam jest. Zarobki starczają mu na normalne życie, a pracuje tylko parę dni w miesiącu. Tak rozmawiając dojechaliśmy do Braşova. Ovidio odprowadził mnie kawałek, pokazał, w którą stronę do centrum. Po jakimś czasie błąkania dotarłem do informacji turystycznej, gzie dali mi namiar na hostel, w którym właśnie jestem. 10€/dobe, łóżko, prysznic, 1 godzina Internetu, pranie, 32 1 piwo i śniadanie – wszystko wliczone w cenę. To jest to – nie jakiś drogi hotel. Oddałem brudy do prania, zostaje tu 3 noce. Zrobiłem wieczorną rundę po mieście, kupiłem piwka w spożywczaku i sącze na balkonie, mając widok na wzgórza. Jest pięknie. Jutro raniutko po śniadaniu chcę pozwiedzać. Braşov jest bardzo ładnym i czystym miastem, położonym malowniczo między górami. Właściwie czuję się tu, jak w Pradze czy w Krakowie, a nie jak w Rumunii. Wyzbywam się stereotypów… 14 czerwiec. Braşov Drugi dzień piszę siedząc na balkoniku w hostelu i drugi dzień mam przepiękny zachód słońca. Promieniste wstęgi otaczające chmurki. Dziś jeszcze ładniej, niż wczoraj. W niektórych religiach tak obrazowany jest Bóg. Dzień w mieście. Należy powiedzieć, że je zwiedziłem. Wstałem rano, przed ósmą już byłem w kuchni. Zrobiłem sobie herbatę (można brać za friko). Pytam się jednego gościa, gdzie jest chleb? Ponoć mają przynieść zaraz. No to czekam, spijam powoli herbatkę i kontempluję nad planem miasta. Wypiłem, chleba nie przynieśli, więc przecież nie będę czekał jak idiota 33 na darmowe pajdy. Za dużo socjalizmu w tym hostelu troszkę. Wyszedłem, w stronę kolejki na górę Tampa. Po drodze w spożywczaku kupiłem ekstra bułki z czekoladą i z serem, do tego picie i za 7zł obżarłem się w parczku na maksa. Teraz do kolejki. Jestem trochę za leniwy żeby przez godzinę podchodzić, a jest 300 metrów różnicy poziomów. Kolejka na górę 30000 lei – 3,3 zł, więc niedrogo. Ale poskąpiłem na zjazd i zejdę piechotą laskiem. A co, jestem na wakacjach. Do kolejki ustawiła się jakaś dzieciarnia z nauczycielem. Najpierw byłem zdegustowany – wiadomo – wrzask maluchów. Ale potem uświadomiłem sobie, że kolejka rusza, gdy zapełni się 20 osób – więc te dzieci to było błogosławieństwo. Ruszyliśmy i w dwie minuty byłem na górze. Czym prędzej opuściłem komunistycznie wyglądającą restaurację na górze (taki Kasprowy) i udałem się na „Belvedere” – czyli miejsce widokowe. Rzeczywiście niezłe, tak jak się spodziewałem, cały Braşov na dłoni i widać dość daleko równiny. Poszedłem w dół, przez las, krętą ścieżką. Potem wzdłuż murów obronnych do twierdzy, która okazała się marna, w środku jakieś armaty, disco i restauracja. Nie zostałem tam ani chwili. Po drodze wstąpiłem do cerkwi – bardzo ładne wnętrze, jak zwykle. Potem wdrapałem się na tak zwaną „Białą wieżę”, aby znów zobaczyć miasto z góry, ale z innej strony. Potem jeszcze parę zabytków. „Czarny kościół”, który wcale nie jest czarny kosztował mnie 30 tysięcy lei – zdzierstwo. Ale, jak założyć, że odwiedzają go sami niemieccy turyści… Poczytałem trochę w środku o historii Braşova. W odległych czasach konkurował z Krakowem. Powłóczyłem się jeszcze tu i ówdzie, zajrzałem do innej cerkwi, Internet i do 34 hostelu. W sumie dziś spokojny dzień, było mocno turystycznie. W hostelu spiłem darmowe piwo oraz swoje kupione i pożyczyłem przewodniki „Lonely Planet”, aby pospisywać parę adresów na dalszej drodze. „Lonely planet” są niezłymi przewodnikami, ale mają je cały czas w kieszeni stajesz się zwykłym turystą, który prowadzony jest za rączkę. Oczywiście, jest tam zaznaczony ten hostel, stąd tak dużo tu obcokrajowców. Ale są jacyś czerstwi. Grupka Amerykanów (wnoszę po akcencie) zupełnie się nie asymiluje. Zresztą reszta też. Takie zachodnie – „nie mam potrzeby się zaprzyjaźniać, bo nie widzę z tego zysku dla mnie”. Może mam zbyt radykalne odczucia, albo po wizytach u ludzi z HC mam może za wysoko postawioną poprzeczkę? Ale obsługa jest bardzo miła, jest tanio. Ja bym tam zrezygnował z darmowych dodatków typu Internet czy śniadanie, gdyby mogło być jeszcze taniej. Ale nie narzekam, właściwie to można się tu zaszyć na wiele dni. Brakuje trochę „tej” drugiej osoby do pogadania… Koniec pierduszenia, kończę piwo, poczytam jeszcze LP i lulam, jutro wycieczka za miasto. Oczywiście bez planów, niech się dzieje… 15 czerwiec. Braşov i okolice „Niech się dzieje” – podoba mi się to zdanie. Dziś rano po śniadaniu wyruszyłem w drogę. Chciałem dotrzeć do Bran, gdzie jest ładny zamek, przez turystów uważany za zamek księcia Drakuli. Oczywiście jest to legenda, nikt taki nigdy nie 35 istniał, ale w autobusie anglojęzycznych turystów. (wziąłem wyjątkowo) pełno Dojechałem. Zamek na skale, ładny, ale bez rewelacji. Raul powiedział, abym nie zwiedzał wnętrza, tylko okolicę, tak też uczyniłem. Postanowiłem obejść go trochę i znaleźć jakieś fajne miejsce do sfotografowania zamku. Poszedłem wzdłuż drogi. Dalej i dalej. Wśród pięknej okolicy, pachnących łąk i pasących się owiec. Widoki na niesamowite wzgórza. Sielanka. Oddalałem się od zamku coraz bardziej. W pewnym momencie zobaczyłem mapę na jakiejś tablicy. Zobaczyłem też oznaczenie wodospadu. Zapragnąłem tam dotrzeć, więc ruszyłem przed siebie po prostu. Maszerowałem długo, zieloną od lasów i łąk doliną. Strumyczek szemrał cicho wzdłuż drogi. Zapytałem o kierunek staruszkę, przerzucającą wysychające siano na polu. Jeszcze 2 kilometry. Nie wiedziałem, co mnie czeka, czy jest to jakaś turystyczna atrakcja, czy jakaś mała kaskada – po prostu to był mój cel i pragnąłem go osiągnąć. Krajobraz stał się bardziej górzysty, las bardziej gęsty. Obok drogi jest rzeczka, więc na pewno idę w dobrym kierunku. I zza któregoś zakrętu wyłonił się. Nie był to ogromny wodospad (zresztą tak przypuszczałem), ale taras wody z dopływającej małej rzeczki. Małe, ale jakie piękne. Wiedziałem, że jestem na 36 miejscu. Powiesiłem sobie na drzewku mokrą od potu koszulę, przeprawiłem się na drugą stronę i wziąłem prysznic pod spadającą z 10 metrów wodą. Nie wiem, czy można czuć się lepiej. Zimna, rześka woda. Rzeczka, mała kaskada, szum wody, rzeczy jakby banalne, ale dla takich chwil się żyje… Pisząc te słowa moczę sobie stopy w rzeczce i patrzę na „mój” wodospadzik. Marzenia, cele i ich realizacja, czy muszę coś jeszcze pisać? Wróciłem do Bran stopem i piechotą. Zrobiłem parę zdjęć zamku i poszedłem w stronę Raşnova – miejsca gdzie zaczynała się droga do Sinaia. Zobaczyłem, że za parę minut będzie autobus, więc poczekałem. Wysiadłem w Raşnov (notabene też ma zamek na wzniesieniu, chyba nawet lepiej się prezentuje niż Bran). Poszedłem na stopa. Widoki piękne, mam nadzieję, że chociaż trochę będzie to widać na fotografiach. Szedłem przez biedna zabudowania, ale nie wydawały się cygańskie… 37 Stop zawiózł mnie bezpośrednio do Sinaia. Przyjemny gość – dałem mu wodę, bo jechał aż do Bukaresztu. Widać, że miałem szczęście i przybyłem po deszczu. Jest chłodniej, ludzie nawet poubierani w kurtki. Pobiegłem (prawie) zobaczyć pałac i monastyr. Pięknie się prezentował w prześwitującym słońcu i parnej atmosferze podeszczowej. Szybko na dół i na stopa, bo już po 19. Przybyłem z miłym gościem, który wysadził mnie prawie w centrum Braşova. 1 godzina darmochy w Internecie i na chatę. Na balkonie spotkałem jedną z trzech dziewczyn, które wprowadziły się do mojego pokoju wczoraj wieczorem. Dwie z USA, jedna z Kanady. Właśnie z jedną z USA siedzieliśmy na balkonie popijając piwko. Zupełnie nie w moim typie, szwedzka uroda. Ale miło się gadało, o zwyczajach, podróżach tu i tam, o religii, o Polsce, o wizach do stanów itp. Miłe zakończenie jakże intensywnego dnia. Jutro wyruszam. Jestem już połowicznie spakowany. Cel: Morze Czarne, choć kolejarze strajkują. Co będzie – to będzie. 16 czerwiec. W drodze nad morze Rano dokończyłem pakowanko i w drogę. Wziąłem minibus do Bukaresztu. Na początku myślałem, że wywiezie mnie w jakiś centralny punkt (dworzec etc), w którym łatwo znajdę busa dalej. Naiwniak. W Bukareszcie wysiadłem na jakimś podwórku (dosłownie), który był końcowym przystankiem. I szukaj wiatru w polu. Cóż, poszedłem w kierunku centrum (tak mi się wydawało). Nie będę przecież kupował planu miasta jak w ogóle nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Trochę pobłądziłem i dotarłem do stacji metra. Tam była mapa, więc zorientowałem się gdzie jestem. Poszedłem na dworzec, a nuż jakiś pociąg będzie jechał? Okazało się, że dopiero za 2 godziny – o 18. O nie, nie będę kwitł 2 godziny na dworcu, a pewnie zajechałbym po ciemku. Chrzanić to, wyszedłem z dworca i wsiadłem w taksówkę. Kazałem się zawieźć w miejsce, gdzie odjeżdżają autobusy nad morze. Kierowca zaproponował mi jazdę nad samo morze – tanio – 100€. 38 Wyśmiałem go. Autobusy do Konstancji odjeżdżają z podobnego dworca, po prostu podwórko gdzieś tam. Pojechałem, krajobraz po drodze płaski jak stół, dopóki nie zaczęła się dolina Dunaju. Tam lekkie wzniesienia, pokaźne mosty i kanały. Wydać komunistyczny rozmach. W Konstancji nawet nie wysiadłem z busika, bo okazało się, że jedzie dalej do Mangalii. W Mangalii wysiadłem, wziąłem plecak i poszedłem w stronę obrzeży na stopa. Robiło się już ciemno, słońce zaszło. Gdy tak szedłem, zatrzymał się Opel z trzema chłopakami. Jeden z nich krzyczy: - Vama Veche? - Yes, Vama Veche, but I do not speak Romanian. - That is no problem. Where are you from? - Poland - Great! We will drive you to Vama. I się zaczęło… 17-18 czerwiec. Vama Veche. Tu chronologia się kończy, ponieważ nie jestem w stanie specjalnie ustalić, kiedy co dokładnie robiłem. W każdym razie poznałem mnóstwo ludzi, jednego nawet z HC, spędziłem miłe wieczory w jeszcze milszym towarzystwie, kąpałem się nago w morzu (jak prawie wszyscy) kilka razy i generalnie luzowałem się na całego. Jakaż odmiana, po zwiedzaniu zamków. Dużo 39 ludzi opowiadało mi o Vama Veche i chciałem tu się znaleźć, ale nie przypuszczałem nawet, że będzie tu tak fajnie. Namiot rozbiłem na plaży – za darmo – jak większość. Nie ma tu wydm, więc bar jest zaraz koło plaży. Słodkie reggae, piasek, słonko. Jak za gorąco, to na piwko pod słomiany daszek. Mario, Ferry, Bogdan, Anka, Andrea (hmmm), mnóstwo innych o zbyt skomplikowanych imionach, zabawa… 19 czerwiec. Przez Bułgarie Wstałem, zebrałem się, pożegnałem z ludźmi i ruszyłem w drogę. Piechotą do granicy jakieś 2 kilometry. Bogdan zmartwił mnie wczoraj, że nie jest to przejście dla pieszych i muszę przekroczyć je samochodem – także tylko stop wchodzi w rachubę. Ale droga jest pusta, jeśli ktoś jedzie to tylko do granicy. Przystanąłem odpocząć koło nieczynnej stacji benzynowej (niedziela). Podszedł do mnie kulawy pies, bardzo smutny. Pogłaskałem go - trochę mu ulżyło. Biedaczysko, złamał przednią nogę i powoli się poruszał. Widać z pyska, że mocno cierpi. Mój jedyny kompan, jak na razie. Chciałem mu dać wody, ale nie wypił. Postanowiłem przejść się do granicy. Pies odprowadził mnie trochę i długo patrzył jak się oddalam. 40 Wziąłem do jako pożegnanie i dobry znak. Granica – pikuś. Z czerwonym paszportem jako turysta przeszedłem bez problemu. „Welcome to Bulgaria”. Dobrze, że uczyłem się ruskiego, przynajmniej łapię nazwy pisane cyrylicą, chociaż na razie na drodze wszystko dwualfabetowo. Przy granicy zagadał mnie taksówkarz, ale nawet nie spytałem o cenę tylko pomaszerowałem wzdłuż drogi. Nikt się nie zatrzymał, więc doszedłem 5 kilometrów do najbliższej wioski, Durankulak. Wygląda biednie, ale nie gorzej niż nasze wioski przy wschodniej granicy. Jeżdżą stare duże fiaty, łady i inne takie. Spytałem się na stacji benzynowej o autobus. Tu przynajmniej trochę mnie rozumieją i ja trochę ich kumam, więc nie muszę szaleć po angielsku. Autobus – owszem – jeździ, muszę tylko iść na przystanek. Ok, poszedłem. Na przystanku postanowiłem odpocząć i zdjęć plecak. Coraz bardziej się przyzwyczajam do ciężaru, ale nie lubię mieć pleców ociekających potem. Na szczęście jest ciepło i wszystko szybko schnie. Specjalnie nie ochłonąłem, a podjechał busik. Pytam – gdzie i za ile. Kavarna, jakieś 30 kilometrów, 4 lewy. Mówię, że chętnie, ale nie mam lewów tylko rumuńskie leje. „Nu evro, dulary?” Odpowiadam, że mogę mu dać 10 dolarów, ale musi mi wydać resztę. OK., dostałem 26 lewów z powrotem. Transport i kantor w jednym. Nie jestem pewien, czy mnie nie oszwabił, ale według moich danych powinien mi wydać jakieś 10 lew, bo jedna lewa do 2,1 złotego. Coś tu śmierdzi. Przesiadłem się w Kavarnie i jade drugim busikiem do Varny, 60km. Nagle zrobił się ładny krajobraz. Wzniesienia, wioski na wzgórzach i morze. Jadę krętą drogą i się rozglądam. … Varne widziałem praktycznie tylko z okien autobusów. Blokowiska, tak jak u nas. Nad morzem oczywiście kolosalne hoteliska. Ale krajobraz bardzo urzekający. No i komunikacja autobusowa działa tu bez zarzutu. Przyjechałem, kupiłem bilet do Burgas i zaraz odjeżdżam. Pierwsza klasa, bo nie kwitnę na dworcach. … 41 Przejeżdżam właśnie przez Nesebar. No tutaj to pełen zachód. Hotel za hotelem, wszystko ładnie zrobione, nawet ciekawa architektura, lecz wszystko pod masowego turystę. Niemniej jednak zjeżdżając w dół ze sporych wzniesień miałem piękny widok na wyspę Nesebar (czyli starą część miasta) i trochę mi żal, że nie mogę zatrzymać się tu na trochę, aby odkryć to miejsce. Może kiedyś, z kimś, na tydzień… … Burgas. Duże, trochę brzydkie portowe miasto. Wymieniłem baksy, bo nie chcą tu rumuńskich lei. Jednak zrobiłem dobry interes w Kavarnie, jestem przynajmniej 15 lew do przodu. Gościu się pomylił przy przeliczaniu na lewy i to dwukrotnie. Wychodzi na to, że podróżowałem dziś za darmo . … Dotarłem na kemping Kevatsi niedaleko Sozopola około 21. Zainstalowałem się i poszedłem obadać teren. I właśnie żałuję, że najpierw nie obadałem terenu, bo rozbiłem się w dość lipnym miejscu – a mogłem to zrobić na plaży, która notabene jest idealna. Żółty piaseczek, czysty i miękki. Woda nawet ciepła i nie ma wodorostów. W porównaniu do plaży w Vama Veche to raj. No, ale to dla turystów. W restauracji, pomimo, że cały czas mówię po polsku – odpowiadają mi po niemiecku. Tak, jakby wstydzili się po bułgarsku. Widać, kto ich najczęściej odwiedza. Wróciłem do namiotu po uprzedniej toalecie i właśnie uzupełniam dziennik. Postanowiłem pospać tylko w tropiku, mam nadzieję, że w nocy nie będzie padać… 20 czerwiec. Byle do przodu… Kemping bardzo przyjemny. Naprawdę warto tu się zaszyć na tydzień minimum. Z namiotami gdzieś na plaży. 24 złote za dobę to nie dużo. Piwo w knajpie 3zł, podejrzewam, że w sklepie poniżej 2zł, jedzenie tanie i bardzo dobre: kebaby, owoce morza itp. No i można się dogadać bez problemu. Rano (około 6) wstałem, zrobiłem lekki jogging po plaży i wykąpałem się w ciepłej wodzie. Plaża jest super – a zejście do wody jeszcze lepsze. Łagodne i bez żadnych kamieni. Poezja. 42 No i plaża jest długa gdzieś na 2 kilometry, więc można robić, co się chce. … Zauważam, że powoli w miarę posuwania się na południe kontynentu, zmienia się fauna i flora. W Rumunii jeszcze tego nie dostrzegałem. Natomiast teraz widziałem pierwsze drzewa oliwkowe, dużo akacji. Dziś oprócz standardowych ptasich treli słyszałem całkiem nowe dźwięki. Pewnie od ptaków niewystępujących u nas. No i widziałem kraba, blisko brzegu. Nie wiem czy chodził przodem, bokiem czy tyłem, ale jak zobaczył mój cień to nastroszył kleszcze. Niedługo będę takie wcinał… … Zebrałem się, zapłaciłem i w drogę – w stronę Turcji. Stoję na przystanku. Jeżdżą samochody, ale postanowiłem poczekać na autobus. Parę przejechało, żaden się nie zatrzymuje. Czemu? Może są pełne? Półtorej godziny czekania w południowym słońcu. Zjadłem za 1 lewa placki z serem – bardzo dobre, pewnie będą mi musiały na dziś wystarczyć. Wreszcie zatrzymał się jakiś autobus. Do Primorsko, 15 kilometrów dalej. Po dojechaniu, na dworcu autobusowym pytam czy jest jakiś autobus do Malko Tarnovo (przy granicy tureckiej) – pani mi odpowiada, że owszem, ale z Burgas. Więc muszę się cofnąć 50 kilometrów? O nie! I poszedłem zmienić formę transportu na autostop. Trudno, chciałem zapłacić i pojechać, ale wracać to się nie będę. Czekam… Kurcze, to jednak nie Rumunia, ludzie raczej mnie olewają – nawet ci w biedniejszych autach. Po jakimś czasie jest! Stary, dostawczy Mercedes. Tylko 10 kilometrów dalej – do Cerewa. Ale, byle do przodu. Jest szesnasta, mam 330 kilometrów do Istambułu. Z Cerewa – stop dalej. Ale tu nikt nie jeździ! Ruch tylko lokalnych ciężarówek do pobliskiej fabryki. Nic dziwnego – droga wygląda na okrutnie zrytą. Ale jest to zarazem jedyna, jaką mam na mapie. Autostrada biegnie z Sofii, więc mogę zapomnieć. Czekam. Przechodzi wyglądający 43 na zmęczonego gość pchający wózek, z dużym workiem chyba mąki. Zagaduję: - Wody? - a? Podaję mu butelkę. Wypija, uśmiecha się. Wstydzi się powiedzieć dziękuję, bo wie, że jestem obcokrajowcem. Ale jest OK. Turla wózeczek dalej… Podjeżdża autobus. Pytam, czy do Malko Tarnovo? Nie, gdzieś bliżej. Nie ma sprawy, wsiadam, byle do przodu. Ujechałem z 10 kilometrów. Płacenie i wysiadka. Zostało mi 1,5 lewa, nie za dużo. Wysiadłem, bo jest kontrola graniczna. Dałem paszport, sprawdzili – jest OK. Spytałem ich, jak daleko do Malko Tarnovo? Ile?? 50km?? Spytałem, czy mogę napełnić butlę z wodą. Spoko. I w drogę, na piechotę. Co tam 50 kilometrów? Idę i rozmyślam, co jeszcze ciekawego mnie dziś spotka. Celem jest Istambuł, a już jest po siedemnastej i przejechałem dopiero jakieś 40 kilometrów z 350 ogółem. Ale nie tracę nadziei – przecież „jeśli jest droga, jakieś samochody jeżdżą itp…”. Staję przed tablicą informacyjną, na której jest napisane, że wchodzę na teren parku z endemicznymi roślinami i zabroniona jest tu jakakolwiek działalność ludzka. Łącznie z jakimkolwiek kampowaniem. No to nie mogę tu zostać na noc, niech sobie roślinki rosną w spokoju. Ruszam, ale słyszę szum zbliżającego się samochodu. Kciuczek – i zatrzymuje się, tak jak w Czechach. Wsiadłem. Droga kręta i podziurawiona, ale zasuwamy ostro. Mój plecak obija się na pace co chwila. Ale kierowca jedzie bardzo pewnie, widać, że zna teren. Zostawia mnie na skrzyżowaniu z napisem „Turcja – 9, Istambuł – 275”. Dałem mu w podzięce te 1,5 lewa, które mi zostały. I w drogę, znowu. Pod górkę z plecakiem, w oddali widzę Malko Tarnovo i nadciągającą burzę. Cholera, może przejdzie bokiem? Zatrzymuję starą Ładę, gościu pokazuje mi, że tylko kawałek, ale mnie każdy kawałek urządza. Byle dalej, byle przez granicę. Wiem, że Turcja nie jest problematyczna, jeśli chodzi o stopa. Zaczęło wiać. No to burza nie chce mnie obejść. Chowam się pod drzewem, wyciągam polar i 44 przeciwdeszczówkę. Trochę beznadziejna sytuacja. Na drodze nikogo, pada i robi się późno. Ale, byle do przodu… Skończyło padać, lecz się ochłodziło. Idę. Widzę w oddali Ładę. Kobieta w środku patrzy na mnie. Krzyczę: - Granica!? - OK. Granica - koniec. Dalej pieszkom. - No problem! - Ty z kuda? - Ja Polak. - Dzień Dobry, Warszawa?... Zawieźli mnie do granicy. Chyba żyją z handlu, bo samochód obładowany bananami i arbuzami. Za kierownicą mąż, z boku żona, na tyle dwie małe córeczki i ja. Na granicy wysiadłem i przeszedłem przez dwie kontrole. Puścili mnie. Pytam, czy muszę wizę? Niet. Może coś się zmieniło? Z tego, co wiem potrzebuję wizy do Turcji. Ale cóż, idę. Aha, to były kontrole bułgarskie, teraz dopiero turecka. Wielki terminal, tłoczno na odprawie wyjazdowej. Gdzie oni wszyscy jadą? Kupiłem wizę za 10€, podbili mi i w drogę. Po chwili następna bramka. Gość się pyta: Auto? No. Bus? No. Taxi? No! Zdziwiony, puszcza mnie. Widzę taksówkę stojącą przy budce, ale nie ma kierowcy. Idę z lacza. Najbliższa wioska – 11 kilometrów, miasto – 42 kilometry. Ale jestem w Turcji, tu musi być jakaś cywilizacja. Macham do paru samochodów, ale pokazują, że za pieniądze. A, to dziękuję. Zbliża się taksówka. Widziała mnie, jadąc pod górkę. Pogadam, zobaczę. Za taksówką podjeżdża wojsko. Coś tam gadają, każą mi pokazać paszport. Jakoś nie poznają mnie na zdjęciu. Trochę się nie dziwię – jestem chudszy i ma dłuższe włosy niż na zdjęciu paszportowym. Patrzą na pieczątki i wizy. Taksówkarz włącza się w rozmowę. Ja stoję spokojnie – może zawiozą mnie gdzieś na komisariat? Było by miło, bo na pewno trochę do przodu. Puścili mnie i zostawili na łasce taksówkarza. On mi pokazuje trzy palce, czyli 3€. Zgadzam się, 40 kilometrów za 3€ wydaje się OK. Już w drodze pytam ile to 45 będzie w lirach, a on odpowiada, że 50 milionów. Wiem, że mieli denominację ostatnio, ale nie pamiętam ile zer ucięli, a ta cena to jakoś drożej niż 3€. Pokazuje mu 5 nowych lirów – on na to, że chce 50. Ja mu mówię, że 5 lirów to przecież około 3€ właśnie (wiem, bo wymieniałem na granicy, nie mogli aż tak przyciąć). Coś nie gra. On wyciąga kartkę i pisze: 30. Pytam – „Euro”? „Yes”! „Ooo, to możesz mnie wysadzić, nie mam 30 euro tylko tyle, ile pokazuje”. Gościu staje i marudzi, że to tyle musi być, coś kreśli na kartce. To nie jest dla mnie ważne, nie będę w żadnym wypadku płacił 30 euro za podrzucenie gdzieś tam. Wolę na piechotę. Wysiadam. Gościu krzyczy, że OK, podwiezie mnie do tej wioski niedaleko. OK, ale nie dam mu nic więcej. Tłumaczę, że ja podróżuję autostopem i nie płacę za przejazdy. Podjeżdżamy do wioski. Dziękuję i zabieram plecak, a taksówkarz zaprasza mnie na herbatę. Najpierw się kłócił, a teraz herbatka? Ale wiem, że tu jest taka tradycja i się nie odmawia. Wypijam, bardzo dobra, mocna. Gościu mówi, że będę miał problem dojechać dziś do Istambułu. Tylko taxi. Ja mu pięknie dziękuję za jego usługi. Plecak i w drogę. Wszyscy we wiosce się na mnie patrzą, szczególnie dzieci, więc pozdrawiam ich mówiąc Hello (jeszcze nie nauczyłem się po turecku). Idę kawałek i nadjeżdża samochód. Macham i się zatrzymuje. Jakie to proste. Gdzie jadą – 30 kilometrów do najbliższego miasta – Kirklareli. Dziewczyna za kierownicą, chyba bułgarka, uczy się jeździć. Z boku chłopak, Turek, podpowiada jej jak jechać. Ale dziewczyna radzi sobie, jedziemy spokojnie. Podziwiam krajobraz, który zaczął się mocno zmieniać. Po stronie bułgarskiej były gęste lasy, teraz wzniesienia są jakby bardziej jałowe, więcej trawy, rzadsze drzewa i więcej nagich skał. Oczywiście bajecznie, szczególnie w promieniach wieczornego słońca. Para odstawia mnie na wyjazdówce z Kirklareli w stronę Istambułu. Jeszcze 220 kilometrów. Kciuk w górę, teraz musi się już udać! 46 Po chwili zatrzymuje się jakieś Berlingo. Gdzie? Do Babaeski, 30 kilometrów dalej. Byle do przodu. Oglądam zachód słońca. Muszę coś złapać zanim się ściemni, bo inaczej to kicha. Może na autostradzie? Rozmawiam z Turkami w samochodzie. Pokazują mi katalog z częściami do traktorów i innego sprzętu rolniczego - z pojedynczych słów rozumiem, że są serwisantami takich maszyn. Ja wyciągam mapę i pokazuję im skąd jestem. Mówię im, że jestem na wakacjach, w Istambule mam kolegę (z HC) i jeszcze będę w Kapadocji, Pamukkale i gdzie nie tylko. Padają różne nazwy miast, Turcy są zachwyceni i uśmiechnięci. Przejeżdżamy skrzyżowanie z autostradą do Istambułu. Myślałem, że tu mnie wysadzą, ale nie – jedziemy dalej. Nie protestuję – zdaję się na ich wiedzę. Od jakiegoś czasu przyglądam się meczetom. Każda osada ludzka ma ich przynajmniej jeden z minimum jednym minaretem. Wreszcie je widzę na własne oczy. Trochę jestem zauroczony tą architekturą, choć wiem, że pewnie takie osiedlowe meczety to żadna rewelacja. Dla mnie jednak jest to nowość. Kierowcy przejeżdżają Babaeski, tankują i jedziemy dalej w stronę Istambułu. Oj, czyżby? Pytam ich: - Are you going to Istanbul with me? - Yes. Cudownie! Podwiozą mnie? Tak sobie? Dwieście kilometrów? Nie mogę uwieżyć!! Dzwonie do Serdara (HC), aby umówić spotkanie. Okazuje się, że nie może mnie dziś ugościć, bo mieszka po azjatyckiej stronie miasta i ciężko z promem o tak późnej porze. Przeprasza i prosi abym wziął hostel a jutro się spotkamy. Mówię, że nie ma sprawy i proszę, aby pogadał z kierowcami gdzie mają mnie wysadzić. Oddaje im telefon. W tym momencie wjeżdżamy na dworzec autobusowy w następnej miejscowości. Już wiem, co jest grane. Podwieźli mnie po prostu na autobus. I tak super. Kierowca wysiada i leci gdzieś. Ja zabieram plecak i idę z drugim. Wchodzę do małego biura, 47 gdzie dostaję kupiony już bilet. Pokazują mi, że miejsce 43, na 22:00. Żegnają się. Dziękuję serdecznie, nawet nie zdążyłem im odpowiedzieć, że mogę zapłacić. Dziesięć lirów – to jakieś 24zł. W sumie niewiele. Gość z biura zaprasza mnie do klapnięcia na fotelu u niego. Mam 50 minut czasu, który poświęcam na uzupełnienie dziennika o tą właśnie relację. Ładuję się do autobusu, zajmuję miejsce. Niestety nie ma włączonego oświetlenia dla pasażerów tylko ogólne światło w korytarzu, więc nie mogę pisać. Ale patrzę, co wyprawia gość obsługujący. Najpierw popatrzył, czy wszyscy są (ma jakąś listę czy coś). Potem posprawdzał bilety. Za chwilę podaje wodę w kubeczkach. Teraz chodzi i polewa dłonie odświeżającym płynem. Bardzo mi się to przydało, po całym dniu podróżowania. Zapach trochę cytrynowy i kwiatowy. Czuję jakieś dejavu – przecież dokładnie takie opisy czytałem kilkakrotnie w dziennikach Kuby. Jak miło. Następnie gość rozdaje ciastka. Och, to także rewelacja dla mnie, ostatnio jadłem kawałek czekoladki od tej pary z Kirklareli, wcześniej te placki w Bułgarii. Teraz serwowane jest picie – ja wybieram herbatę. No full serwis jak w samolocie. Przełącza światła, więc mogę to opisać. Zauważam również znaczki zakazu używania komórek. Kolejne dejavu… Jest 23:25 – zostało mi około 50 kilometrów do Istambułu… 21 Istambuł … czuję, że ktoś mną trzęsie… budzę się – to ten steward… „Otogar, come”. Wysiadłem z autobusu – trochę nie kapuję, o co chodzi. Powoli do mnie dociera, że dojechałem i mam zabrać plecak. A taki miałem miły sen… Nie daję się wsadzić do taksówki – idę z plecakiem między całą kolejką autobusów wyjeżdżających z dworca. Dokąd jadą o tej porze? Dworzec autobusowy jest ogromny, jak terminal lotniska. Znalazłem metro i pojechałem do Centrum. Mam mapę i adres hostelu. W centrum poszedłem piechotą wzdłuż ulicy. Minąłem tramwaje, które niestety o tej porze już nie 48 kursowały, stały po prostu w kolejce na pętli. Żadnych taksówek – o nie! Widzę jakiś meczet. Jest ogromny, oświetlony. Czy to już Aya Sofia? Może. To hostel powinien już być niedaleko. Pytam jakichś ludzi jak trafić na ten adres. Po chwili robi się tłumek. Jakieś chłopaki obiecują mnie tam zaprowadzić. Idę z nimi. Znam mniej więcej kierunek, więc nie dam się wyprowadzić na manowce. Wreszcie widzę Aya Sofie i Błękitny Meczet (to, co widziałem przedtem to był jakiś mniejszy meczecik). Obydwie monumentalne budowle lśnią na tle nocnego nieba. Ale to wszystko może poczekać, bo teraz marzę tylko o łóżku. Chłopaki mówią, że te hostel jest pewnie drogi i mogą mi pokazać tańsze. Nie ze mną te numery. Najpierw zaprowadzicie mnie tam, a jak będzie drogo to poszukamy innego. Sinbad Hostel – 7€ za dobę. Biorę i żegnam się z lekko niezadowolonymi chłopcami. Ale bym wdepnął, jakbym z nimi poszedł (a może wcale nie?). Ale teraz szybko prysznic i lulu. Udało się! Jestem w Istambule – tu gdzie tak bardzo chciałem się znaleźć. Zasypiam w 2 sekundy… W środku nocy budzi mnie jakiś krzyk. Po chwili dociera do mnie, że to śpiewy z meczetu. Sprawdzam godzinę – 4:45, na pewno wołanie na poranną modlitwę. Mogą nawet czołgami po mnie jeździć – zasypiam… … Rano pobudka o ósmej, ale poleżałem do dziewiątej. W moim pokoju – dormitorium, śpi jeszcze Niemiec – Jan, który przyjechał tu rowerem z Bawarii i jedzie dalej do Egiptu przez Syrie. Może się spotkamy w Pamukkale. Jest też Kalifornijczyk, który 2 lata uczył angielskiego w Kazachstanie. Pozostała dwójka jeszcze śpi. Poszedłem z Janem do kafejki internetowej (znał tanie miejsce i blisko), po drodze kupił mi takie ciastko-bułkę z sezamem. Bardzo smaczna. Po Internecie, poszedłem nad brzeg morza Marmara. Na redzie pełno statków. Postanowiłem obejść Sultanahmet (czyli dzielnicę w której jestem) nadbrzeżną promenadą. W miarę 49 posuwania się naprzód wyłaniał mi się niesamowity krajobraz wzgórz usianych domami, wielki most łączący Europę z Azją, potem Złoty Róg i most Galatasaray. Uczta fotograficzna. Na wodzie ruch „jak w Rzymie” (a może jak w Istambule?). Jakiś wielki meczet po prawej, nawet nie znam jego nazwy, ale orient pełną gębą. Poszedłem tam, gdzie było tłoczno. Zgubiłem się w małych uliczkach pełnych ludzi, szyldów reklamowych, dźwięków i zapachów. Wszystko na sprzedaż. Dotarłem do Grand Bazaru. Nikt mnie na nic nie namawiał. Popatrzeć – tak. Zrobić zdjęcie – no problem. Przecież nie kupię zestawu do parzenia tureckiej herbaty. Chodzę jak w narkotycznym transie. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Chyba nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. Mój wewnętrzny kompas nie zawiódł i wyszedłem wprost na Hipodrom, blisko informacji turystycznej. Wziąłem stamtąd mnóstwo papierów. Popstrykałem foty meczetom. Postanowiłem jutro je 50 zwiedzić. Wróciłem do hostelu, zabrałem rzeczy i poszedłem na spotkanie z Serdarem – moim nowym hostem z HC. Przepłynęliśmy Bosfor promem, ponieważ Serdar mieszka w azjatyckiej części miasta. Pięknie się płynie – wyobraźcie sobie codzienną drogę do pracy promem, a nie śmierdzącym autobusem. Na przystani po drugiej stronie spotkaliśmy Zeneb, koleżankę Serdara. Razem w tróję pojechaliśmy do jego domu. Serdar pracuje jako koordynator w Czerwonym Półksiężycu. Praca to ponoć ciężka, ale dla niego satysfakcjonująca. Z Zeneb znają się ze studiów. Ona obecnie szuka pracy. Nie jest wcale brzydka, nie nosi chusty lecz ubiera się „po europejsku”. Spędziliśmy przyjemny wieczór, ciągle się z czegoś śmiejąc. Serdar na przykład dziwił się z mojego wymawianego „h” w „have”. Według niego wymawiam je bardzo twardo – jakbym charczał. On (i Zeneb też) wymawiają „h” bardzo miękko, cicho, jak westchnienie. Taka ciekawostka. Uczyłem się podstawowych zwrotów po turecku. Przyszła jeszcze siostra Zeneb, niestety nie pamiętam imienia – ma 15 lat i jest pływaczką, ale chce zostać informatykiem… 51 Z balkonu jest piękny widok na część Istambułu, redę oraz malownicze wyspy na Morzu Marmara. Może się tam wybiorę, ponoć kursuje tam prom. Teraz już w łóżeczku – spokojnie, najedzony omletem z makaronem i jogurtem oraz opity turecką herbatą – wszystko przygotowane przez Serdara i Zeneb – pycha! Idę spać, bo jutro pobudka o 5:45. Dobranoc, mój pamiętniku . 22 czerwiec. Istambuł Rano ledwo wstałem, ale robiłem wszystko najszybciej jak mogłem. Wyszedłem z Serdarem na autobus, który akurat nam uciekł. Kurde, minutę za późno. Serdar bardzo się tym przejął, mi się trochę głupio zrobiło, bo czekał na mnie. On wsiadł do jakiegoś minibusa, ja postanowiłem poczekać na następny autobus (10 minut). Pożegnaliśmy się na prędce. Nawet nie zdążyłem mu podziękować za gościnę ani ofiarować pocztówki ze Szczecina. Nie wiem czy jeszcze uda nam się spotkać, bo możliwe, że dziś wieczorem będzie u niego rodzinka (dlatego zostałem tylko jedną noc i musiałem z plecakiem wrócić do Sultanahmet). Miał napisać sms-a jak i co – jak dotychczas cisza – może się obraził? Rano w centrum – byłem krótko po ósmej – zaniosłem plecak do hostelu i przystąpiłem do zwiedzania. Najpierw Hagia Sofia. To teraz muzeum – przedtem był to meczet, a za czasów Bizancjum – kościół. Turcy po podboju zostawili w środku mozaiki średniowieczne (uważali je za zbyt piękne). Jaka dalekowzroczność w porównaniu do na przykład konkwistadorów w Ameryce Południowej? Wszedłem do środka z rozdziawioną gębą (pamiętacie scenę wejścia do Morii z Władcy Pierścieni?). Jaka przestrzeń, jaka potęga! Chodziłem po głównej nawie zadzierając głowę na wysokie sklepienie kopuły. Wszedłem na galerie, aby popodziwiać ten ogrom z góry. Błąkałem się po obrzeżach czytając historię tego miejsca. Byłem zahipnotyzowany. To jest najstarszy, w pełni 52 funkcjonalny budynek, w jakim byłem dotychczas – ma prawie 1500 lat. Potem odwiedziłem Pałac Topkapy. Szczerze powiem, że nie wart swojej ceny, a kupiłem również bilet do Heremu. Niestety, nie mogłem zwiedzać do indywidualnie, tylko w grupie z przewodnikiem. Wnętrza bardzo ładne, taki Sułtan to sobie pożył, miał setki konkubin i sług. Widziałem jego sypialnie, łazienki, jadalnie i pokoje do relaksu (wiadomo, o co chodzi). Wszystko psuł jednak tłumek ludzi łażących wszędzie. Ani chwili spokoju dla zrobienia zdjęcia. Żal mi troche na nich patrzeć. Jak owce – bez pastucha ani rusz. Zgłodniałem, więc kupiłem sobie donera. Są tu tanie – 1 lirę i dostępne prawie na każdym rogu. Odwiedziłem meczet Suleymana oraz Sultanahmeta (zwany potocznie Błękitnym). Obydwa zachwycają konstrukcją i zdobieniami wewnątrz. Oczywiście, w środku chodzi się bez butów po miękkich dywanach. Atmosfera całkiem przyjemna, co jakiś czas tylko wpada grupka turystów i pstryka fleszami na całego. Zauważyłem, że na zewnętrznej ścianie meczetu są miejsca do mycia nóg. 53 Wychodząc z Błękitnego umyłem sobie więc nogi, bo czułem, że muszą nieźle walić po całym dniu łażenia. Zszedłem nad morze i obserwuję statki na redzie. O szóstej idę odebrać filmy z labu. 23 czerwiec. Istambuł Jeden z chłopaków w Vama Veche powiedział mi raz: „If you don’t try, you don’t get”. Proste słowa, a ile w nich mądrości. Już od przedwczoraj kołatała mi w głowie wycieczka na jedną z wysp na morzu Marmara (widziałem je z balkonu u Serdara) i teraz właśnie siedzę na promie, który tam płynie. Myślałem, że będzie to jakiś niesamowity koszt – a tu 2 liry w jedną stronę. Jak za darmo. Idę pstryknąć zdjęcia i popatrzeć na jakieś kobiety tańczące i śpiewające na pokładzie. … Atmosfera na statku jest bardzo luźna. Ludzie się cieszą, żartują, jakieś kobiety śpiewają i tańczą w kółeczku, pomiędzy wszystkimi śmigają sprzedawcy (proponują precelki lub wodę). Ktoś gra na bębenkach. Mijam kolejne wyspy (moja jest na końcowej stacji). Widzę góry po stronie Anatolii – i – nie do 54 wiary – śnieg na szczytach. Już nie będę wątpił, że w Turcji też można jeździć na desce. Może w przyszłą zimę? Woda i w ogóle wyspy wyglądają malowniczo. Aż zachciało mi się Grecji – ale na to jeszcze znajdzie się czas… … Nie do wiary! Cały horyzont po drugiej stronie to krajobraz miejski Istambułu. Piętnaście milionów mieszkańców. … Zrobiłem sobie długi spacer po wyspie. Cicho i spokojnie. Nie ma żadnego samochodu. Ludzie poruszają się dorożkami albo rowerami. Co ciekawe, konie są podkute kawałkami opon samochodowych, więc nawet nie słuchać charakterystycznego stukotu gdy się poruszają. Ja – na piechotę, mam jeszcze siłę w nogach a poza tym muszę ćwiczyć przed Kapadocją. Po drodze miałem wspaniałe widoki, stara zabudowa przeplata się z luksusowymi rezydencjami, potem domów coraz mniej, zaczyna się rzadki sosnowy las i cisza. Droga prowadzi pod górkę, więc widać daleko – statki przecinające wodę, w oddali miasto Yalova po drugiej stronie morza Marmara. W rezultacie nie wykąpałem się (a miałem taki zamiar). Gdzie nie spojrzeć – woda w miarę czysta i przejrzysta, ale również stada meduz, a ja jakoś nie lubię się kąpać w ich towarzystwie. Wracając, zobaczyłem mój prom odbijający od kei – znowu zawiodło mnie jakiekolwiek planowanie. Następny prom za półtorej godziny. 55 24 czerwiec. Istambuł Postanowiłem zostać jeszcze jeden dzień. Wróciłem wczoraj po dwudziestej, zabrałem z naprawy mój długi obiektyw (nie działała przysłona) – się zapiaszczył w Vama Veche – jestem 50 lir do tyłu. Wieczorem piwko (drogie) na dachu hostelu z Janem i Peterem (Canberra/AU). Rano postanowiłem wysłać paczkę do domu z niepotrzebnymi rzeczami. Zrobiło się tego z 1kg. Przewodniki, mapy miast, w których już byłem, no i odebrane wczoraj wywołane slajdy. I miałem ciekawą przygodę: Oczywiście w drodze próbowało mnie zagadać z 5 osób. Ciekawe, większość z nich sądzi, że jestem z Australii… W pewnym momencie zagadał mnie gościu – sympatycznie i miło, chciał trochę pogadać po angielsku. Postanowiłem go nie przeganiać od razu i sprawdzić, co się stanie. Spytałem, czy wie jak trafić na pocztę (sam wiedziałem, bo miałem ją na mapie). Gościu po drodze próbował mnie wybadać, skąd jestem, gdzie pracuję, gdzie mieszkam w Istambule i jak długo już tu jestem. Powiedziałem prawdę, oczywiście bez szczegółów. Gościu pomógł mi na poczcie, chociaż i bez niego dałbym sobie radę (personel – kulawo, ale mówił po angielsku). Jak załatwiłem sprawę, gość powiedział, że skoro mi pomógł - to ja stawiam herbatę (ok., wcześniej to on chciał mi postawić). Poszliśmy do pobliskiego ogródka herbacianego, kupiłem dwie herbaty, czekając na ciąg dalszy. Trochę go wypytałem. Powiedział mi, że mieszka w Izmirze, ma żonę i dzieci, sam utrzymuje rodzinę i akurat nie ma pracy, bo szuka i nie może znaleźć. Czołg zaczął mi wyjeżdżać z oczu… Jasne, ubrany przyzwoicie i mi ściemnia, że jest bezrobotny. Bezrobotny naciągacz. Ale słucham dalej. Pyta mnie, czy wierzę w Boga. Mówię, że tak, jestem chrześcijaninem rzymsko-katolickim. A on mi na to, że jest teraz protestantem (przyjął chrzest, wcześniej był muzułmaninem), pod wpływem jakiegoś człowieka ze Szwajcarii, który pokazał mu właściwą drogę. 56 Jasne, za przejście z islamu na chrześcijaństwo grozi kara śmierci. No może nie w Turcji, ale takie ściemy do nie mi tutaj! Słucham dalej. Nawet byłem ciekaw, co wymyśli. Oczywiście, chciał ode mnie 30 lirów na bilet autobusowy do Izmiru by wrócić do żony. A ja mu na to, że może wziąć stopa! Ja tak podróżuję i to za darmo. W jeden dzień może się wyrobić spoko. To tylko jakieś 300 kilometrów. Trochę mu mina zrzedła, ale jeszcze coś tam próbował pomieszać. Powiedziałem mu, że nic z tego, postawiłem mu herbatę za pomoc na poczcie i basta. Podziękowałem mu grzecznie za rozmowę i się rozstaliśmy. Dla niego była to strata czasu, dla mnie pouczająca lekcja asertywności. Tak, jak napisałem pewien gość na stronie internetowej: „najważniejszą rzeczy w podróży jest paszport, pieniądze i zdrowy rozsądek - nigdy nie wychodź z domu bez niego”. I mała dygresja. W Istambule praktycznie co druga osoba próbuje mnie zagadać. Pytają skąd jestem, witają się grzecznie, jak się masz itp. Oczywiście, prawie każdy chce coś wcisnąć, sprzedać, namówić na coś itp. Przechodząc koło restauracji kelnerzy zapraszają do stolika, pytają, czy jestem głodny, czy mam ochotę na herbatę itp. Na pierwszy rzut oka to miłe, ale po jakimś czasie naprawdę ma się tego dosyć. Na każdym prawie stoisku nie ma wywieszonych cen, tylko próbują zgadnąć – ile kto jest w stanie zapłacić. Szanuję ich styl, po prostu dla nich handel to całe życie. Im więcej utargują – czysty zysk dla nich. Niestety, ja nie jestem w ich grupie docelowej. Jeśli ktoś mi proponuje stolik – zawsze uprzejmie dziękują i odmawiam, choć bez namawiania może nawet bym skorzystał. Jeśli nie ma ceny w sklepie – nie kupuję. I sami Turcy tracą w ten sposób sporo. Większość ludzi „z zachodu” zachowuje się podobnie. Ostrożnie, aby nie zostać oszukanym. … Teraz siedzę pod mostem na Bosforze. Tym dużym. Dotarłem tu na piechotę. Patrzę na przepływające pod nim statki i myślę o tobie, Tato. 57 … Siedzę w autobusie, który ma zaraz ruszać do Göreme (Kapadocja). Mam już dość Istambułu. Cztery dni to trochę za dużo. Fakt, jest parę rzeczy, których nie zobaczyłem, ale to tylko pretekst, aby tu kiedyś jeszcze wrócić. Podsumowując, właściwie tak sobie wyobrażałem to miasto. Generalnie chaos, nikt nie przestrzega świateł, zarówno piesi jak i samochody. Ktoś trąbi, ktoś krzyczy, normalka. A jednak z tego chaosu wyłania się jakiś porządek. Nie widziałem ani jednej stłuczki na drodze, promy działają perfekcyjnie i punktualnie. Nie ma problemu z komunikacją. Jechałem tu najnowocześniejszymi tramwajami – cichutkie, szybkie i klima w środku. Metro również bez zarzutu, działa nawet w nocy. Uważam, że to dobre miasto na tydzień odskoczni, zakupów i zasmakowania orientu, ale na pewno nie dla odpoczynku. Oczywiście najlepiej we dwoje… 25 czerwiec. Göreme, Kapadocja Przyjechałem około dziewiątej rano. Powiedzmy, że się wyspałem, jeśli wziąć pod uwagę, że autobus był pełny i płakały jakieś dzieci. Obudziły mnie do reszty krajobrazy, jakie ujrzałem. Najpierw poranek wokół ogromnego, słonego jeziora Tuzgölü (jechaliśmy wzdłuż jego brzegu chyba z pół godziny), potem wulkan Hasan (grubo ponad trzy tysiące metrów), wreszcie zerodowane doliny Kapadocji. Oczywiście na miejscu chcieli mi wcisnąć jakąś wycieczkę objazdową za 45 lirów, wmawiając mi, że zobaczę wszystko w jeden dzień. Mogą się pocałować! Spytałem się dziewczyny w moim hoteliku (notabene bardzo fajny, Paradise Cave Hotel, 10 lirów za łóżko ze śniadaniem), czy można spacerować tak sobie, bez żadnych przewodników. Oczywiście. No to w drogę! … Łażę tak już ze cztery godziny, w ogóle nie czuję się zmęczony. Jest jak w bajce, krajobrazy kosmiczne, domy w skałach wulkanicznych, w których kiedyś mieszkali ludzie. Nawet znalazłem przejście do jednego, jak się okazało 58 dwupiętrowego. Oczywiście wszedłem do środka i obadałem wszystkie komnaty. Rewelacja, jest pokój, który wyglądał na sypialnię, spiżarnia i kuchnia oraz miejsce na konsumpcję posiłków. Można tu spędzić noc na dziko bez problemu. Oczywiście – uczta fotograficzna. Z okien domku widziałem jedną wycieczkę z przewodnikiem. Dosłownie przebiegli ścieżką poniżej mnie. To ma być zwiedzanie? Chrzanić taki styl. Koszulka mi już wyschła, czas ruszać dalej. Powoli, bez pośpiechu. Delektacja. … Jestem królem świata! Zobaczyłem skałę, wdrapałem się prawie na szczyt i mam piękny widok na całą dolinę z góry! Wieczorem poznałem paru ludzi z hotelu. Peter (pochodzi z Korei – mieszka w L.A.), Dan i Rachel – para z Australii, niestety w nocy wyjeżdżali do Ankary, jeszcze jacyś starsi państwo z Australii. Ciekawie było porozmawiać po angielsku. 26 czerwiec. Göreme Ponieważ zwykłem chodzić swoimi ścieżkami, nie umawiałem się z nikim na żadne wyjścia. Postanowiłem przejść się tak 59 zwaną Doliną Gołębi (Pigeon Valley). Jest to ponoć bardzo malownicza dolina blisko Göreme. Nawet zatrzymują się tam wycieczki, aby popatrzeć z góry. Ja chcę ją obadać od wewnątrz, kanionem podejść do góry. Wypytałem w hotelu mniej więcej jak iść i w drogę. Peter postanowił zwiedzić z dwoma poznanymi Anglikami „Open Air Muzeum” – groty i kościółki wykute w skałach – płatne, więc nie byłem zainteresowany. W pełni zaopatrzony w prowiant i wodę – ruszyłem. Odnalazłem ścieżkę, biegnącą w górę doliny, jak myślałem – właśnie Doliny Gołębi. Nawet parę ich tu lata, więc raczej jestem na dobrej drodze. Strome ściany kanionu, a w nich gdzieniegdzie wykute okna wskazywały, że żyli tu kiedyś ludzie. Część mieszkań i korytarzy uległa erozji i widać tylko kawałki wnętrz. Nagle, dolina się skończyła. Naokoło zerodowane skały tworzą wyżłobienia, z których spływa pewnie woda. Można się przedostać na górę – tylko trzeba znaleźć łatwe podejście. Próbuję jednego – za stromo gdzieś od połowy. Ale – mam dobry punkt obserwacyjny – wypatruję inne podejście, zdaje się łagodniejsze. 60 Wracam kawałek i próbuję podchodzić. Słyszę jakieś odgłosy ludzi – za chwilę zauważam tych dwóch Anglików razem z Peterem. Co ich tu przygnało? W każdym razie, po krótkiej rozmowie, też próbują podejść pod górę. Jeden z nich – Jack, ma normalne kryte buty. Drugi – Nathan – ma sandały, ale najgorszy jest Peter – ubrał laczki plażowe, bo myślał, że będzie zwiedzał muzeum. Dwóch Anglików radzi sobie jakoś, Peter wymięka i wraca w dół doliny – do hotelu. Szkoda – na górze mamy piękny widok. Zobaczyliśmy żółwia! Po prostu szedł sobie drogą. A jednak warto było się wspinać. Żółwik przesympatyczny, pewnie było mu za gorąco i próbował się zagrzebać piaskiem. Patrzymy i podziwiamy, jak pracuje. Idziemy dalej, postanowiliśmy zejść do hotelu i znaleźć tam Petera. Schodzimy kawałkiem innej doliny, przepięknej i niesamowitej jak każda tutaj. Już we wiosce, maszerując wzdłuż drogi woła nas jakaś kobieta. Zaprasza nas do domu. Pokazuje pokoje, taras. Pojawia się jej mąż, częstuje nas arbuzem i suszonymi czarnymi winogronami (rodzynki?). Siedzimy boso na poduszkach, oczywiście po turecku. Zapraszają nas na obiad, oczywiście nie za darmo – 10 lirów od twarzy. Po krótkim namyśle – zgadzamy się. A co 61 tam, obiad w tureckiej wiejskiej chacie może być tyle wart. Umówiliśmy się na siódmą wieczór. Wróciliśmy do hotelu. Tam czekał Peter, który wybierał się do łaźni tureckiej. Ja postanowiłem jeszcze dziś zwiedzić wzgórze we wiosce Uçhisar – widać je dobrze z każdego miejsca w dolinie – jakieś 3 kilometry stąd. Powinienem zdążyć przed siódmą. Jest trzecia. Postanowiłem spróbować stopa, aby szybko się dostać pod górę do wioski i zejść jakąś ciekawą drogą powrotem do Göreme. Tak jak się spodziewałem – stop to tu żaden problem. Kciuk w górę i po chwili już jadę. Całe 5 minut później jestem koło upatrzonego wzgórza. Wygląda trochę, jak gniazdo szerszeni, albo lepiej kopiec termitów, całe pokryte jest dziurami, balkonami i przejściami. Chodzę dookoła i pstrykam. W pewnym momencie zacina mi się cyngiel w aparacie. No ładnie, pewnie za dużo pyłu się dostało do środka. Koniec. Zwijam do połowy zrobiony film, próbuję coś popchnąć, nic z tego. Rozpacz. Cały urok tego miejsca nagle pryska. Siedzę na ziemi, załamany. Przecież zdjęcia to prawie esencja wyprawy – szczególnie takiej samotnej jak moja! Złapałem lekkiego doła, i to w jednym z piękniejszych miejsc, w jakich byłem w życiu. Po chwili przypomniałem sobie jednak, że przecież nie należy się martwić. Coś się wymyśli, rozwiązanie się znajdzie. A więc tylko znaleźć zejście w dół doliny – do hotelu. 62 Pokrążyłem chwilę i schodzę. Oczywiście krajobraz nieziemski, kanion ma pionowe ściany i jest wysoki na jakieś 40 metrów. W dole płynie strumyczek. Pusto, nikogo nie ma. Schodzę w dół dalej, trzymają się ścieżki, która czasem podchodzi bardzo blisko pionowych rozpadlin wyciętych przez wieki erozji. Dobrze, że mam świetne buty do chodzenia po takich terenach. Warto je było targać w plecaku tyle czasu. Widzę jakichś lokali. Pozdrawiam, pytam, czy tą drogą trafię do Göreme. Mówią, że tak, zapraszają mnie na wino(!) i szluga. Grzecznie odmawiam i idę dalej. Pięć minut później stoję na końcu ścieżki, która zamienia się w wąski trawers i stromy kawałek w dół, którym chyba trzeba zejść. Ale strach mnie oblatuje. Jeden fałszywy krok i lecę 20 metrów w dół, w najlepszym razie połamany, w najgorszym już po mnie. Zastanawiam się chwilę, próbuję – za ślisko, nie dam rady. We dwójkę, z jakimś sprzętem – to luz, samemu nie będę głupio ryzykował. Cóż, zawracam. Po drodze spotykam młodego gościa z małą dziewczynką – pewnie córką. Rozmawiamy chwilę, próbują zejść tą samą drogą, ale po chwili też się poddają. Wracamy. Spotykamy tych dwóch Turków z winiaczem. Pytamy o drogę. Jeden z nich mówi, że faktycznie to trudna droga, ale możliwa do przejścia. Jest jeszcze inna, łatwiejsza. Idzie z nami – pokazać. Faktycznie, ścieżka wyprowadza nas z powrotem na dolinę, poniżej tego trudnego kawałka, wiedzie przez tunele w skałach i wąskie przejścia. Dajemy naszemu przewodnikowi po dychu. Dobrze się spisał. Po chwili dociera do nas, że pewnie nie przypadkowo tam siedzi i popija winko. … Schodzimy prostą drogą w dół, przechodząc przez tunele. Po drodze rozmawiamy. Izaak pochodzi z Norwegii, jego córka – Enya jest półnepalijką. Żonę swoją Izaak poznał podróżując po Indiach i Nepalu – teraz się rozstali i on opiekuje się małą. Od niego też dowiaduję się, że przeszliśmy Dolinę Gołębi. Czyli jednak osiągnąłem dzisiejszy cel, nie mając nawet do końca o tym pojęcia. 63 Rozstajemy się we wiosce, ja wracam do hotelu. Jestem o 6:50. Idealnie. Jack i Nathan już czekają. Wybieramy się na obiad do tej poznanej tureckiej rodziny. … Siedzimy na poduchach. Gospodarz opowiada nam jak suszyć winogrona, jak ugniata się je nogami robiąc melasę (taki syrop z winogron, bardzo słodki i dobry – próbowaliśmy). Mówi również jak wypiekają coś podobnego do paschy, chleb w kształcie wielkiego naleśnika robiony tylko z wody i mąki. Pokazuje również swój stożek z tufu, który służy teraz za spiżarnię, ale jego pradziadek kiedyś w nim mieszkał. Jesteśmy pod wrażeniem. Wreszcie gospodyni woła na obiad. Siadamy w koło ogromnej tacy, tylko my trzej i gospodarz. Gospodyni nie je z nami – taki zwyczaj. Wsuwamy najpierw makaron z pomidorami i jogurtem. Bardzo dobre – zagryzamy chlebem albo tymi naleśnikami własnego wyrobu. Potem drugie danie – bakłażan duszony z mięsem i innymi warzywami. Na koniec sałatka, z zielonych liści czegoś, co rośnie w doniczkach na ich tarasie (nie znam tej rośliny) i arbuz na deser. Dania w sumie nie wykwintne, ale za to oryginalnie podane i bardzo smaczne. Podczas jedzenia rozmawiamy z gospodarzami. Wypytują nas o Polskę i Anglię, opowiadają po trochu o swoim życiu i o trzech synach. Po jedzeniu zostajemy obejrzeć końcówkę meczu Argentyna – Meksyk, ja tylko kurtuazyjnie, Anglicy zachwyceni. Bardzo miły wieczór, jestem pod wrażeniem. Idziemy na piwo. Przedtem pomagam chłopakom dopić Raki w hotelu – dość mocna. Oni rozcieńczają ją wodą i powstaje z tego mętny drink, ja się nie certolę i ładuje czystą. Spotykamy Petera i idziemy we czwórkę do knajpki. Jak to przystało na azjatę, Peter upija się dość szybko i rzyga na całego. Pomagamy mu i kładziemy go spać. Wchodzimy we trójkę na pobliską skałę i tam gadamy długo i różnych głupotach. Śmiejemy się z postaci z serialu „Alo, alo…”. 64 27 czerwiec. Göreme Od Daniele, holenderki pracującej w hotelu dowiaduję się gdzie mogę naprawić aparat. Pojadę tam. Peter ma kaca giganta. Jack i Nathan pojechali rano na wykupioną wycieczkę. Ruszyłem w drogę do Avanos. Miałem zapisane na kartce nazwy sklepów fotograficznych. Poszedłem po prostu drogą, czasem od niechcenia próbując łapać stopa. Pozdrawiałem niektórych przejeżdżających ludzi. Jeden jechał traktorem i się zatrzymał, tak po prostu. Podwiózł mnie ze dwa kilometry do wioski. Wreszcie złapałem traktor na stopa, a właściwie to traktor mnie złapał. Było super, jechaliśmy dość szybko, bo z górki, przyczepa pełna była kamieni, więc podskakiwaliśmy na wybojach. Trzymałem się jak na rollercosterze. Ale jazda! Potem po prostu poszedłem wzdłuż drogi. Nawet nie łapałem stopa. Szedłem i czułem wolność w każdym moim kroku. Jeśli w życiu piękne są tyko chwile, tę mogę spokojnie do takich zaliczyć. Niestety żaden punkt fotograficzny nie podjął się naprawy mojej Praktyki. Kupiłem za 30 lirów idiotenkamere. Trudno. Żegnajcie piękne artystyczne zdjęcia. Ale przynajmniej jakieś będą. Ciekawe jak sobie nowy aparat poradzi ze slajdami. Mam teraz w plecaku 2 kilogramy zbędnego złomu. Złapałem stopa do wioski Ügrüp. To był prawnik, dał mi numer telefonu, jakbym popadł w jakieś tarapaty. Ügrüp brzydkie, turystyczne. Kupiłem parę rzeczy w supermarkecie i kasjerka chciała mnie naciąć na 5 lirów. Po prostu zdzira. Zawołanie szefa rozwiązało problem. Niektórzy muszą się jeszcze wiele nauczyć. Poszedłem wzdłuż drogi do Göreme zbaczając czasem w dolinę, wdrapując się na szczyt skały, na której właśnie jestem. Najlepsze rzeczy w życiu są za darmo. Porobiłem trochę zdjęć moim nowym aparatem. Będę musiał je szybko wywołać, aby zobaczyć czy w ogóle się do czegoś nadają. Po drodze do hotelu doznałem pewnego rodzaju oświecenia. Mniej więcej, jak wtedy w Istambule, jak zobaczyłem wyspy na morzu Marmara. Robiłem się głodny, a nie chciałem nic 65 kupować, ponieważ miałem jeszcze zapas w pokoju. A więc gotowanie. Ale, czemu na tarasie w hotelu, a nie na przykład w jednej z jaskiń? Zostałem tak opętany tą myślą, że popędziłem do hotelu i zebrałem szybko rzeczy. Namówiłem jeszcze Jacka i Nathana oraz jednego Fina (Kari), aby poszli ze mną. Odnalazłem jaskiniową chatkę, w której wcześniej byłem. Ugotowałem sobie kolacje – jaskiniowe spaghetti – zrobiłem reszcie także po porcji. Z zapasem piwa spędziliśmy tam sporo czasu. Właściwie na upartego można by tam zamieszkać za darmo. W środku jest niezłe echo, więc śpiewaliśmy piosenki acapella. Niesamowity wieczór. 28 czerwiec. Podróż do Konyi Rano pakowanko, śniadanko, wymiana emaili i w drogę. Dolmusz za 1 lirę do Nevşehir i stamtąd na pozycję autostopową. Pierwsza pozycja trochę nieudana, nikt się nie chce zatrzymać i pełno kurzu z budowy. Poszedłem trochę dalej. Czekam. Podjechały jakieś dzieci na rowerach. Pytają, skąd jestem i dokąd jadę. Czemu nie autobusem? Po chwili się 66 znudziły i odjechały. Zatrzymał się pracownik hotelu i podrzucił mnie 70 kilometrów do Aksaray. Nie mówił po angielsku, więc przez większość jazdy milczeliśmy. Walczyłem, aby nie zasnąć. Przeszedłem prawie cały Aksaray na piechotę. Jak nic z pięć kilometrów. Po drodze wszyscy mnie pozdrawiali. Starsi, dzieci, traktorzyści – wołali „Hello!”. Nawet miło się szło, choć plecak ciążył i upał jak cholera. Tak to jest, w nieturystycznych miejscach. Przy jakimś znaku postanowiłem odpocząć i poczekać aż mi koszulka na plecach wyschnie na słońcu. Oczywiście, co chwilę miałem rękę w górze pozdrawiając przejeżdżających – „Merhaba!”. Jakie to niezwykłe. Ok., odpocząłem i zacząłem znowu łapać. Stoję chwilę i widzę powoli zbliżającego się Tira – jest! Tak bardzo chciałem się takim przejechać. Ale odwracam głowę, bo słyszę trąbienie. Dziesięć metrów dalej stoi jakieś Berlingo i z otwartych drzwi krzyczą abym wsiadał. Cóż zrobić – oni byli pierwsi. Pozdrawiam tirowca i lecę do tych z przodu. Okazuje się, że jadą do Adany, a nie do Konyi – podrzucili mnie tylko 2 kilometry do skrzyżowania. Ale, byle do przodu. Przeszedłem skrzyżowanie i znowu trafiłem na jakieś niefortunne miejsce. Wszyscy skręcają blisko. Poszedłem dalej z kilometr, za zajazd dla tirów. Złapałem gościa, który podwiózł mnie do Sultanhany – 40 kilometrów. Trochę gadaliśmy, pracuje jako weterynarz. Gdy się zatrzymaliśmy, napisał mi na kartce te słowa: Bismillahirrahmenirrahiym Allachu ekber La ilahe illallah Muhammeden Rasulullah Dał mi ją i powiedział, abym zawsze nosił przy sobie. Nie muszę chyba tłumaczyć powyższych słów? Poczułem się dziwnie wyróżniony. Zaraz, jak wysiadłem z samochodu, zawołał mnie jeden gościu. Wytłumaczył, że mogę 67 u niego kupić jedzenie, gdzie jest przystanek i tu najlepiej o stopa. OK., to czekam. Przyczepiły się jakieś dzieci – chciały „one dolar”. Nie dałem, założyłem plecak i poszedłem wzdłuż drogi, co chwila próbując coś złapać. Jest! TIR! No nie ten największy, ale na pewno powyżej 10 ton. Jadę, kierowca ma na imię Mustaf i mówi mi, że jeździ w Gruzji, Iranie i innych krajach bliskiego wschodu. Na zachodzie jeszcze nie był. Oglądam krajobraz za oknem. Jest sucho, pustynno-stepowo. Bydło wyjada szczątki trawy. Zboże rośnie, ale jest aż pomarańczowe od suchości. Obserwuję pierwszy raz w życiu małe tornada z pyłu. Kręcą się dość szybko, ale nie wyglądają groźnie. Jest ich nawet sporo, kilka obok siebie. Powietrze przy ziemi jest tak nagrzane, że występuje efekt fatamorgany. Wioska oddalona o 6 kilometrów, a domy wydają się być nie dalej niż o kilometr stąd. Patrzę z zaciekawieniem. Mustaf wysadził mnie na obrzeżach Konyi – jechał do pobliskiej fabryki cementu. Cóż począć, trzeba złapać stopa do centrum. Po chwili jadę pickupem z dwoma starszymi mężczyznami. Chyba mocno tradycyjnymi, bo mają wełniane czapki na głowach, w taki upał. Wiozą mnie gdzieś tam, a ja chciałem do centrum. Ale po raz kolejny nie protestuję, na pewno coś mają w zanadrzu. Nie mylę się. Wysiadam niewiadomo gdzie, dają mi jedną lirę i pokazują, w który dolmusz wsiąść. Dziękuję im pięknie i jadę dolmuszem. Konya to niby najbardziej tradycjonalne i religijne miasto w Turcji, a do środka wsiada blondynka, długie rozpuszczone włosy, koszulka na ramiączkach, obcisłe spodnie do pół łydki. Nikt się nie dziwi, szczerze powiem – oprócz mnie. Ale jest fajny kontrast, bo siadła obok totalnie zawoalowanej kobiety. Obydwie rozmawiają przez komórki. Idealne byłoby zdjęcie! Wysiadłem w centrum, pokazałem nazwę hotelu z ulicą jakiemuś sprzedawcy. Dogadaliśmy się na migi i bezbłędnie trafiłem. Zabukowałem się i poszedłem coś zjeść i pozwiedzać. Kebab + ayran (taki kefirek) – 1 lira, więc wrócę tu jutro na śniadanie. Ponadto smakują mi ich maczane w miodzie 68 obwarzanki. Tanie, jak barszcz. Wykumałem geografie miasta, jutro zajrzę tu i tam. Miałem dwie rozmowy z lokalami. Chcieli mi sprzedać dywan. Ale szybko się kończyły, jak zacząłem opowiadać o moich podróżach autostopem. Trochę śmiać mi się chce – jak łatwo ich tym zgasić. Ale można się przed tym dowiedzieć paru ciekawych rzeczy. Wróciłem do hotelu i zjadłem schłodzonego arbuza z trzeba Koreankami. Cały czas śmiały się i dziwiły jak im trochę poopowiadałem, gdzie byłem. Ale same zwiedziały mnóstwo, tylko oczywiście w konwencjonalny sposób. Ale same, nie z jakąś zrytą wycieczką autokarową. To się liczy. Padam na pysk. Idę się kąpać i spać. 29 czerwiec. Tego nie znajdziesz w przewodniku Rano poszedłem zwiedzić meczet. Naprawdę jest stary, datowany na 1221 rok, stanowił centrum stolicy Seldżuków. Styl meczety zupełnie inny niż tych, które wcześniej oglądałem. Nie imponuje z zewnątrz, ale wewnątrz jest ogromny. Niewysoki (może 5 metrów), ale na pewno mieści mnóstwo ludzi. Ja byłem tam sam. Wracając zagadał mnie gość pytając, czy jestem z Australii. Oczywiście, sprzedawca dywanów. Wypiłem u niego dwie herbaty, ale nic nie kupiłem. Pogadaliśmy sobie za to dość sympatycznie. Znów na ulicy – znów dywanowiec. Tym razem byłem dla niego Niemcem. Już wiem, przez co. Gdy mam okulary – jestem z Australii, jak nie mam – na pewno zachodnia Europa. Muszę zacząć z tego korzystać. Następna herbata, ale nawet nie kupiłem kiczowatej serwetki za grosze. 69 Pobiegłem do hotelu. Zbliża się południe, a przecież chciałem dojechać dziś 400 kilometrów do Pamukkale. Plecak i autobus do granic miasta. Tam, pierwszy stop – 70 kilometrów do Beyşehir. Ojciec z małym synem, który wracał od dentysty (miał pełno drutów w zębach). Po drodze zatrzymaliśmy się nabrać wody ze źródełka w górach. Oni napełnili baniaki, ja zamieniłem kranówę z Konyi na tą – znacznie smaczniejszą. Z Beyşehir powoli. Stop tylko 10 kilometrów ze sprzedawcą butów. Drugi – następne parę kilometrów z trzema facetami. Następny – ciężarówką wypełnioną na maksa, przejechałem z 50 kilometrów minimum. Nie jest źle, mam jakieś 100 kilometrów do Isparty, a potem jeszcze 160 kilometrów do Denizli. Stoję na rozstaju dróg. Zobaczyłem na mapie, że droga, którą jadę, przez Ispartę, jest faktycznie dłuższa niż ta obok, która – niby gorszej kategorii prowadzi bezpośrednio do Denizli. Większość pojazdów jedzie właśnie tą drugą drogą. Co robić? Poczekam jeszcze trochę. W takich chwilach można uwierzyć, że oprócz własnych wyborów, jakaś siła wyższa stawia nam wyzwania na drodze. Na takich rozstajach dróg uwydatnia się to szczególnie. Może dlatego na wielu skrzyżowaniach w chrześcijańskiej Europie stawia się kapliczki, aby odgonić złe duchy i aby Bóg poprowadził wędrowców dobrą drogą. Ale tu jest Turcja, nie ma kapliczek. Przejechał koło mnie Ford Focus. Zatrzymał się trochę dalej, zawrócił, kierowca podjeżdża i pyta się po angielsku skąd jestem. Po chwili już jadę w środku, oprócz kierowcy jeszcze jeden gościu z przodu. Nie jadą wprawdzie do Isparty, ale bliżej – do 70 miasta o nazwie Egirdir (czyt. „eeirdir”). Okazuje się, że obydwaj są z Niemiec, więc przechodzimy na niemiecki. Karl, kierowca, jest entomologiem i od dwudziestu lat zajmuje się łapaniem żuków. Młodszy, Manfred, jest dendrologiem i razem z Karlem jest na wyprawie łowieckiej. Jedziemy wzdłuż pięknego jeziora. Miasteczko Egirdir leży nad tym jeziorem i ma wyspę, na której są pensjonaty. Wyspa połączona jest groblą z lądem (przypomina to trochę Nesebar w Bułgarii). Niemcy mają zarezerwowany tam pokój. Jadąc brzegiem jeziora widać było ją z oddali. Pomyślałem, że nie jestem tu przypadkiem. Miejsce jest na tyle magiczne, że zostaję tu na noc. Pogadałem z właścicielem pensjonatu, u którego zatrzymali się Niemcy i dostałem dobrą cenę. Karl i Manfred jadą wieczorem na łowy. Jadę z nimi! Wyjeżdżamy wieczorem, jedziemy kilkanaście kilometrów asfaltem, potem podjeżdżamy sporo w górę, w dębowy las. Dowiedziałem się, że żuki, na które dziś będziemy polować piją soki z dębu i tu właśnie należy się ich spodziewać. W Turcji można złapać najdorodniejsze okazy tego gatunku. Instalujemy sprzęt – tzn. rozkładamy na ziemi białe prześcieradło i wieszamy na kawałku gałęzi lampę podłączoną do akumulatora. To ma zwabić żuki. Czekamy, aż się ściemni. Nadlatują pierwsze. Moim zdaniem są ogromne – sześć, siedem centymetrów. Dla łowców to nic specjalnego. Pokazują mi, jak je chwytać. Na początku czuję się nieswojo, po chwili treningu jakoś przełamuję to dziwne uczucie chwytania żywego owada w ręce. Klimat niesamowity. Cisza, światło w lesie i żuki. Rozmawiamy sobie popijając piwko. Jak dla mnie - rewelacja. Przyglądam się z bliska żukom. Są wielkie, mają rogi i 71 lśniącobrązowy kolor. Gdy wrzuci się je na prześcieradło, podnoszą rogi oraz przednie kończyny i wydają się zadowolone ze stanu rzeczy, ponieważ nie próbują uciekać. Niestety, nadlatują w nasz wabik same samce, a chłopaki szukają samicy (czy to dziwne?). Las dębowy, w którym jesteśmy jest bardzo stary. Od Manfreda dowiaduję się, że większość drzew ma po trzysta, czterysta lat, a widzieliśmy pomnik przyrody, który liczy sobie 600 lat. Ten dąb jest starszy niż Błękitny Meczet w Istambule. I ciągle rośnie! Zmieniliśmy miejscówkę, zjechaliśmy trochę niżej. Tu znalazł się inny gatunek żuka. Podobny do wielkiego karalucha, miał czułki dłuższe niż całe ciało. I piszczał, jak go chwytałem. Niesamowity. Raz podniosłem go nawet z kamieniem, do którego przyległ, takie miał mocne kończyny. Wróciliśmy z paroma sztukami. Kto by pomyślał, że tak się skończy ten dzień? Droga jest celem. Jestem na wyspie, kumkają żaby, zasypiam… 30 czerwiec. Egirdir -> Pamukkale Rano – śniadanko i kąpiel w jeziorku. Słodka woda, superczysta, widać w głąb na 4-5 metrów. Aż nie chciało mi się wychodzić. Pozwoliłem sobie wyschnąć na słoneczku rzucając kaczki do wody i rozmawiając z Manfredem. Płacąc za nocleg dostałem od właściciela namiar na hotel w Pamukkale, w którym właśnie sobie siedzę. Prawdopodobnie z jego rekomendacji dostałem niską cenę. Mam prysznic i basen w ogródku. W hotelu puściutko. Rewelacja. Ale zanim tu dotarłem, miałem oczywiście ciekawą podróż – jak zwykle to bywa – autostopem. Karl i Manfred podwieźli mnie z wyspy do miasta. Pożegnałem się tym tekstem: - Ich hoffe, dass du diese Käfer weibchen findest. (Mam nadzieję, że znajdziesz tą samiczkę żukową) Na to Karl: 72 - Ich hoffe dass du auch deine Weibchen findest. (Mam nadzieję, że ty też znajdziesz swoją samiczkę) Jestem zaproszony do obejrzenia kolekcji żuków Karla u niego w domu pod Monachium. Na pewno przy okazji się tam wybiorę! … Złapałem stopa do Isparty. Kierowca zabrał przedtem dwie kobiety, a że ja stałem trochę dalej – podjechał i też mnie zabrał. Chciał mnie odwieźć na dworzec autobusowy, ale powiedziałem mu, że ja podróżuję stopem, więc wysadził mnie na skrzyżowaniu w kierunku Denizli. Chwilę potem, ku mojemu zdziwieniu, złapałem na stopa motor! No tak jeszcze nie jechałem. Właściwie, to w ogóle jeszcze nigdy nie jechałem motorem, i to jeszcze z plecakiem na plecach. Zapinaliśmy z 80km/h, aż mi łzy leciały od pędu powietrza. Ale jazda! Chłopak (zapomniałem imienia) odstawił mnie parę kilometrów dalej. Pogadaliśmy trochę stojąc na przystanku. I po co się pocić w autobusie i jeszcze za to płacić, jak można za darmochę mieć takie wrażenia? Pytanie retoryczne. Z tego miejsca złapałem ciężarówkę do samego Denizli z przerwą na herbatę, bo kierowca dogonił swojego kolegę jadącego w innej ciężarówce. „Bir me Türkyie (pierwszy raz w Turcji)” – tego się nauczyłem. Przyjemna herbata przy stoliku w cieniu, i w drogę. Po drodze dziubałem orzeszki ziemne. Mam znowu zadać to retoryczne pytanie? Kierowca wysadził mnie przy drodze wiodącej do Pamukkale. Tutaj poczekałem na autobus. A co tam, 12km za jedną lirę (taki mam ostatnio budżet podróżny). Dojechałem i zostałem wprost napadnięty przez chłopców oferujących jakieś hotele. Mówię im, że już mam, a oni swoje, że tanio i w ogóle. Podjechał rolnik traktorem. Pyta, czy mam hotel. Mówię mu, że mam. A on na to, żebym wskakiwał – zawiezie mnie do tego hotelu. No proszę, traktorem po Pamukkale. Po drodze jakiś 73 siedzący gość krzyczy do mojego traktorzysty – „Co ty robisz? Przecież jesteś rolnikiem, a nie taksówkarzem!”. Nie chciał ode mnie pieniędzy, więc to mój drugi stop traktorowy. Co jeszcze złapię na stopa? 1 lipiec. Pamukkale Dzień zacząłem od kąpieli w basenie. Potem tureckie śniadanie, podane do przybasenowego stoliczka. Polubiłem je bardzo. Szczególnie kozi ser i kawałki arbuza na koniec. Poszedłem zobaczyć słynną bawełnianą twierdzę (to właśnie dosłowne tłumaczenie tureckiego „Pamukkale”). Wstęp – 5 lirów – zaszalałem. Godzina dziewiąta – już pełno turystów. Pierwszy raz od miesiąca słyszę język polski – niestety uszy więdną. Podchodzę pod górę. Tarasy jak na razie wyglądają sztucznie – jak z betonu, a nie jak z wapienia. Na górze koszmar. Parking załadowany autobusami, z których kolejno wysypują się Niemcy, Polacy, Japończycy… Sporo też jest Turków, można ich poznać po strojach. Wstęp do niby-źródeł termalnych ze 18 lirów. Daruję sobie, pewnie głowa na głowie. Idę oglądnąć teatr grecki. Grecy, a potem Rzymianie zbudowali przy tarasach miasto-uzdrowisko – Hierapolis. Teatr wygląda fajnie (to mój pierwszy), ale nie można wejść na scenę. Chodzę po ruinach miasta. Trochę go szkoda, na pewno było ładne – teraz to tylko kupa kamieni. Zawracam po jakimś czasie. Jest piekielnie gorąco, a wybrałem się bez wody. Część tarasów jest wyschnięta, widać, że poczynione zniszczenia przez głupią gospodarkę turystyczną zmusiły władze tego miejsca do podjęcia drastycznych kroków. Całość jest praktycznie w przebudowie. To, co jest dostępne dla zwiedzających, to tylko skrawek. I chyba już nie będzie się można kąpać tu wkrótce. Budują promenadę z betonu do oglądania, nie do kąpieli. Szkoda, przybyłem tu o parę lat za późno. Schodzę tą samą drogą w dół i staję przy wapiennej ścianie. Pozwalam wodzie spływać mi po plecach – miłe uczucie. Potem wchodzę pod wodospad i jest pięknie. Woda cieplutka i 74 orzeźwiająca. Aha, zapomniałem wspomnieć, że wcześniej próbowałem wody z betonowego kanału prowadzącego od źródełka. I – jaka niespodzianka: woda ciepła, prawie gorąca i do tego gazowana! Nie mogłem uwierzyć. Opiłem się jej na maksa, pomimo, że była ciepła. Smakowała mniej więcej jak woda sodowa zostawiona cały dzień na słońcu. Ale co tam. Wróciłem do hotelu i resztę dnia spędziłem relaksując się w basenie (który chyba też jest zasilany wodą z Pamukkale – mają tu niezły system kanalików i przegród wodnych). Zjarałem się po trochu z przodu i z tyłu. Z tyłu bardziej, szczególnie w miejscach, gdzie nie sięgałem kremem. Spokojny dzień, ale jutro już chcę się stąd ruszyć. Jeszcze dopisek. Muszę naprawdę pochwalić mój hotelik – Allgau Melrose. Atmosfera sielska, cisza, spokój, stoliki w ogródku, basen, wentylator w pokoju (bardzo przydatny w nocy) i to wszystko za 36zł ze śniadaniem! 2 lipiec. Pamukkale -> Marmaris Dzisiejszy dzień to lekcja nieplanowania, a także tego, że nie należy zawsze być upartym. Ale po kolei. 75 Rano oczywiście pływanie i śniadanie. Po śniadaniu rozliczyłem się i ruszyłem w stronę Denizli busikiem. Autobus do Marmaris miałem za 20 minut – o 11:30. Dobrze trafiłem, tylko powiedzieli mi, że podróż będzie trwała 4 godziny – olaboga! Nudy w autobusie jak nie wiem. Faktycznie, o 15:30 byłem na miejscu. O 16:00 odchodził prom na Rodos. Nie wsiadłem do taksówki tylko poszedłem pieszo. Nie miałem pojęcia, w którą stronę się kierować. Wyszedłem na bulwar nad wodą i szukałem portu. Oczywiście na próżno – nie zdążyłem przed 16:00. Zły jak pies siedziałem cały mokry od potu w parku. Pierwszy raz przeklinałem po polsku od czasu opuszczenia kraju. Nie chciałem tu zostać, a jednak muszę. Liczyłem na Rodos dziś – przeliczyłem się. Marmaris jest bardzo turystyczne, pełno grubych Angielek i Niemek. Przelazłem miasto ze złości w te i z powrotem. Znalazłem w końcu port i zapłaciłem 45€ za bilet na jutrzejszy poranny prom. Wracając i szukając informacji turystycznej zagadał mnie dziadek i zaproponował hostel za 12 lirów. Poszedłem tam i jest w porządku, mam gdzie spać. Kupiłem 3 piwa i 3 jabłka na kolacje. Postanowiłem się dziś upić. Poszedłem w jakieś ustronne miejsce i je wypiłem. Przespacerowałem się bulwarem – już na spokojnie. Wrażenie ciągle jest takie same – miasto turystów, nawet po zmiękczeniu się piwami. Jak najszybciej stąd uciekać! Gadałem ze sprzedawcami dywanów i fajek wodnych – dwie herbaty gratis. Dzisiejszy dzień dał mi w pełni do zrozumienia jak nie warto niczego planować, a także może czasem warto wziąć taksę – może bym zdążył na tą ferę na Rodos? Nie wyszło, trudno – mam zaliczone następne tureckie miasto. Bym popisał jeszcze trochę, ale po tych piwach na czczo wydaje mi się, że reszta nie będzie do rozczytania. … Właściwie to nie jest tak źle – spotkałem gościa z Göreme – Dave’a i pijemy piwo… 76 3 lipiec. Rodos Razem z Davem rano zjadłem śniadanie (co ciekawe nie zapłaciłem za nie) i wsiadłem do autobusu, który zawiózł mnie i innych do portu (również nielegalnie). A co tam, musiałem się trochę odgryźć za wczoraj. Procedura ładowania się na prom uświadomiła mi, jak bezsensowne było wczoraj moje zdenerwowanie. I tak bym nie zdążył. Na pół godziny przed wypłynięciem promu nie przyjmują już nikogo do odprawy. To dopiero była by skucha, jakbym zapłacił za taksówkę z dworce do portu i zobaczył zamkniętą bramkę. Nieważne, to było wczoraj… Jazda katamaranem była niesamowita, część podróży spędziłem na zewnątrz, na dziobie statku. Pęd powietrza, podskakiwanie na falach – wszystko było tak, jak sobie wymarzyłem. Po dotarciu na Rodos – inny świat! Wszędzie ceny na półkach, zdążyłem się od tego odzwyczaić. Ale też drożyzna. Hostel – 8€ i żadnych rarytasów. Ale jest nieźle usytuowany, bo w środku starego miasta Rodos, które zachwyca, jak mało które. Pełno ciasnych uliczek, przejść i ukrytych tawern. Istny labirynt. To coś dla mnie, już widzę jak z przyjemnością się tu zgubię. Ale najpierw poszedłem z Davem do portu pobrać rozkłady promów na dalszą podróż. Niestety, w niedzielę wszystkie budki zamknięte. Dave’a poznałem jeszcze w Kapadocji, ale wtedy nie mieliśmy okazji długo rozmawiać, tylko razem z innymi, pijąc piwko. Teraz dowiedziałem się, że zaczął swoją podróż w Indiach, gdzie miał być miesiąc, a spędził tam prawie pół roku. Potem wracał przez Pakistan, niestety jako Brytyjczyk nie dostał Irańskiej wizy, więc przeleciał bezpośrednio do Turcji i tu powoli kieruje się na zachód – do domu. Jest starszy ode mnie sporo, zbliża się chyba do czterdziestki, ale nie widać tego z wyglądu, raczej z jego opowieści. Dwadzieścia lat temu był na Rodos i zatrudnił się jako pomocnik w odnawianiu jakiegoś starego jachtu w marinie. Mieszkał i pracował na nim ponad 2 miesiące. Od tego czasu ponoć wszystko się zmieniło na wyspach greckich – szczególnie umasowienie turystyki 77 przyczyniło się do tego. Cóż począć, trzeba w takim razie odwiedzać te miejsca, bo nie wiadomo jak będą wyglądać za następne 20 lat. Po obiedzie poszedłem sam trochę pozwiedzać. Wykąpałem się wreszcie w Morzu Śródziemnym. Słono, ale woda ciepła. Rodos, jako miasto ma dwie fajne plaże – pierwsza, na wschodzie nie ma fal, na plaży ustawiono gęsto parasolki i leżaki. Druga, po zachodniej stronie cypla jest atakowana przez fale i wieje tam całkiem nieźle. Ja wybrałem oczywiście tą drugą, bo co to za morze bez fal. Wykąpałem się i wyschnąłem na leżaczku. Dalej zwiedzałem miasto. Odkryłem tanią wypożyczalnię skuterów, jednodniowe wycieczki na Tilos (tam jest Jan, ten z rowerem poznany w Istambule). Zjadłem sobie grosa. Wieczorem poszliśmy z Davem na piwo. Było drogo i mocno dyskotekowo, więc pokręciliśmy się trochę i wróciliśmy do hotelu. Dobrze być znowu w „normalnym” europejskim kraju, ale jednak mimo wszystko w Turcji było ciekawiej, a przede wszystkim o wiele taniej. 4 lipiec. Rodos Jeszcze wczoraj wieczorem rozmawiałem z Davem na temat wypożyczenia skutera. Dogadaliśmy się, że lepiej będzie wypożyczyć samochód, 35€ za dobę plus własne paliwo nie wyglądało źle. Rano, szukając spożywczaka kupiłem bilet na prom na wyspę Santorini (na pojutrze), oddałem rzeczy do pralni (oj, należało im się) i wróciłem do hostelu skonsumować zakupy. Poznałem parę z Danii, Tinę i Rino, pogadaliśmy trochę i okazało się, że 78 też są chętni na wycieczkę samochodem. Świetnie, we czwórkę to już w ogóle tanio wyjdzie. Ale zrobiło się już późno, więc przełożyliśmy całą wycieczkę na jutro, aby mieć samochód od wczesnego ranka na cały dzień. Dave poszedł na plażę, Tina i Rino pozwiedzać zabytki w Rodos, a ja, bez planów, postanowiłem nie brać nic oprócz kąpielówek i drobnych i wyjść na miasto. Coś się wymyśli. Po drodze zobaczyłem dworzec (?) autobusowy. Kupiłem sobie bilet do Afantou. Wsiadłem i… zasnąłem jak dziecko. Obudziłem się niewiadomo gdzie, ale co tam, jadę dalej, bo widoki są ładne. Jadę już tak prawie godzinę – dobrze, że miałem mapę, więc po nazwach mijanych miejscowości zorientowałem się gdzie jestem. Raczej przespałem Afantou, ale to nic nie szkodzi. Chciałem pospacerować sobie po plaży, a tu ich nie brakuje. Ostatecznie wylądowałem w Lindos. Ładne, malutkie miasteczko, białe domki – na górze zamek Joannitów. Postanowiłem nie wchodzić do miasteczka, bo prawdopodobnie jutro i tak przyjedziemy tu we czwórkę samochodem. Ruszyłem na północ, czyli jakby z powrotem w kierunku miasta Rodos – 50 kilometrów stąd. Koncept był taki, aby cały czas iść wybrzeżem. Jednak akurat tu nie szedłem plażą, tylko przeprawiałem się wzdłuż klifu, po skałach. Widoki piękne, woda-kryształ 20 metrów niżej, aż kusiło, aby tak skoczyć w otchłań ze skały. Szybko odgoniłem te – jakby nie patrzeć – samobójcze myśli. Obszedłem tym klifem spore wzgórze dookoła i wyszedłem na plażę w małej zatoczce. Ładna, piaszczysta, zamieniała się w kamienistą w miarę posuwania się naprzód. Nie nadawała się do długich spacerów. Ale też sama nie była długa. Na końcu plaży – hotel. A ja chciałem brzegiem, nie chcę obchodzić terenu hotelu na około. Wszedłem jakby nigdy nic na teren hotelu. Minąłem basen, leżaki pełne zalegających turystów. Cały ośrodek okupowany przez Włochów. Nikt mnie nie zatrzymywał, ani nie pytał o nic. Za hotelem była jakaś siatka i tabliczka, ale zignorowałem ją, bo zobaczyłem zejście do morza i skały, przez które mogę się przebić do widocznej z oddali długiej plaży. Idę. Podoba mi się 79 łażenie po skałach. Ostre, ciemne, prawdopodobnie pochodzenia wulkanicznego. Kicam jak kózka. Woda jest tak czysta, że widać podwodne skały daleko w głąb. Pięknie. Moja ścieżka. Nikogo tu nie ma. Widzę jakieś betonowe odlewy i zbudowany z nich falochron. Wchodzę na niego i widzę w oddali żołnierza z bronią stojącego na straży. Ups! Teren wojskowy? Tak mi popsuli moją ścieżkę? No nie! Muszę zawrócić. Niepocieszony, wracam na teren hotelu i obchodzę całkiem niemały teren wojskowy. Skubani, zajęli cały cypel i spore skaliste wzniesienie na brzegu. Widać, że mają wydrążone bunkry w skale. Spacer dookoła zajmuje mi trochę, ale w rezultacie dochodzę do tej upatrzonej wcześniej plaży. Ale, jakie rozczarowanie! Plaża kamienista na całej długości. To nie dziwota, że jest tu tak pusto i mało tu hoteli. No cóż, trzeba wracać do domu. Spacer po skałach jednak mnie trochę wymęczył, a nie miałem ochoty na chodzenie po niewygodnych kamieniach. Wyszedłem na drogę, znalazłem przystanek. Jest rozkład, ale ja nie mam zegarka. Pewnie jest koło szóstej, ale skąd mam wiedzieć, czy autobus będzie za 5 minut czy za 1,5 godziny? Wchodzę do pobliskiej tawerny, spytać się, która godzina. Zgadłem, była szósta, kelnerki dzwonią na informację spytać się, o której mam autobus, bo ponoć rozkłady na przystankach są nieaktualne. Za 40 minut. Myślały, że się rozsiądę u nich, ale nie mam kasy na rarytasy. Podziękowałem i nie trzeba się chyba domyślać, poszedłem łapać stopa. Jeszcze w Grecji nie próbowałem. I to na wyspie. Muszę się przekonać jak to tu działa. Droga ruchliwa, trochę postałem, ale zawsze długie czekanie zostaje wynagrodzone. Zabrała mnie piękna dziewczyna, Włoszka, pracująca na wyspie jako agent turystyczny. Pogadaliśmy trochę. Miły głosik, piękny uśmiech i w ogóle wszystko na miejscu. Mógłbym dla niej przeprowadzić się do Włoch, a nawet choćby na Rodos. Niestety jazda skończyła się, dziewczyna skręcała do pobliskiego Kolimpos. OK., to ja dalej, byle do przodu. Jeśli tu 80 jest tak fajnie, że dziewczyny zabierają autostopowiczów to nawet nie myślę o czekaniu na autobus. Łapiąc stopa przejeżdża Suzuki z pięcioma dziewczynami. Machają do mnie i coś krzyczą. Jejku, jak tu pięknie! Niestety następne stopy były męskie. Jeden do Afantou, odstawił mnie na postoju taksówek (hihi). Następny do Faliraki - nie umiał po angielsku. Ostatni, młody grecki hip-hopowiec wysadził mnie pod jedną z bram wjazdowych do starego miasta Rodos. Wieczór spędziłem pijąc piwko z Davem i Duńczykami, przyjemnie i spokojnie. 5 lipiec. Rodos i Atos O 8:30 zwarci i gotowi poszliśmy odebrać samochód. Formalności, kluczyki i Hyundai Atos jest nasz na cały dzień. Tankujemy i jedziemy malowniczą szosą wzdłuż wybrzeża do Lindos. Ja prowadzę. W Lindos uciekamy od tłumu turystów w jakieś spokojniejsze uliczki i jemy śniadanie. Po śniadaniu Rino gna na górę, zobaczyć twierdzę, my krążymy po skałach wokół wzniesienia. Spotykamy się przy samochodzie. Teraz prowadzi Dave. Na początek trochę chaotycznie szuka biegów w drzwiach i włącza wycieraczki zamiast kierunkowskazów (Anglik) – potem jakoś już mu idzie. Jedziemy oglądnąć monastyr w górach. Moni Ipsoni jest cichutki i samotny. Aby wejść do środka, musimy przywdziać stroje, ja mam krótkie spodenki i koszulkę bez rękawów, więc narzucam na nogi i ramiona kolorowe szmatki. Tina mówi, że wyglądam jak sygnalizator na skrzyżowaniu. Krótka wizyta w monastyrze i parę zdjęć – jedziemy dalej. Zaznaczona na mapie droga prowadzi do innego miasteczka. Droga staje się 81 kamienista, na pewno nie dla takiego samochodu jak nasz Atosik. Ale co tam, podążamy w górę. Dave mówi, że to byłaby dobra droga w Afryce. Parę rozjazdów i decyzji, w którą stronę jechać wywozi nas na bród rzeczki. Cholera, miała być jedna droga, a tu jakieś safari się zrobiło. Przekraczamy w sumie dwa razy rzeczkę w różnych miejscach, nie znajdujemy wyjazdu. Wreszcie po jakimś czasie spotykamy inny samochód (para Niemców w środku), którzy prowadzą nas do wyjazdu z tego drogowego labiryntu – z powrotem do Monastyru. Ja jestem niepocieszony, wierzyłem, że uda się jakoś znaleźć drogę. Dave, który prowadził, miał już dość, a Tina i Rino byli przestraszeni, że zgubiliśmy się na dobre. Dojeżdżamy do miasteczka Learma normalną drogą i odpoczywamy chwilkę. Dalej ja prowadzę, szutrową drogą do Emponas. Reszta myśli, że to znowu jakaś zła droga, ale (po kontrolnym zapytaniu operatora koparki) dojeżdżamy do Emponas. Trochę mi też ulżyło, bo w baku zostały tylko opary. Jemy obiad (ja wciągam ogromną sałatkę grecką i pastitsio – najadam się do syta). Po wizycie na stacji jedziemy dalej – na zachodnie wybrzeże. Fotografujemy pasące się na plaży kozy – zachowując się trochę jak japońscy turyści. Plaża jest super! Drobniutki piaseczek i dzikie fale. Postanawiamy się zatrzymać, a ja po chwili stwierdzam, że czas na kąpiel. Cudo! Rino też wskakuje i razem bawimy się z falami przez moment. Dalej, drogą do jakichś ruin – już zamknięte. No to znowu na północ – do Doliny Motyli. Wstęp kosztuje 5€, ale nikt nie sprzedaje biletów, więc zwiedzamy darmo. Rzeczywiście jest tu ogrom motyli, jak siedzą na drzewach to są szare, jak latają – widać ich piękne pomarańczowe skrzydła. Przyjechaliśmy chyba już zbyt późno, bo większość już nie lata. Tylko wysoko, w koronach drzew, gdzie dociera słońce dzieje się sporo. Setki kolorowych skrzydełek mrugają w świetle słonecznym. Dave przejmuje stery i wracamy do miasta Rodos. Po drodze zatrzymujemy się i oglądamy zachód słońca. 82 Odstawiamy samochód i idziemy na piwo. Wrażenia mamy spore, wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale zadowoleni z wyprawy. 6 lipiec. Rejs Budzik dzwoni o 3 rano. Przez chwile nie wiem, o co chodzi. Ah, tak – trzeba ruszać na prom. Dobrze, że wieczorem się spakowałem, niedobrze, że nie zabrałem chleba z lodówki a teraz kuchnia jest zamknięta. Ruszam na przystań. Wchodzę na prom i szukam wygodnego miejsca do spania. W mesie tłoczno, ludzie śpią na podłodze albo na kanapach. E tam, tu nie jest fajnie. Wychodzę na zewnątrz i kładę się w śpiworze na ławce. Zasypiam, gdy odbijamy od brzegu… Przespałem wschód słońca, ale się nie martwię. Właśnie dopływam do pierwszego przystanku – to wyspa Chalki. 83 Nawet się nie ruszam z ławki, pstrykam zdjęcie i zasypiam dalej. Około dziewiątej mijam Karpathos. Tu mam dwa przystanki. Rozbudzam się, zwijam śpiwór i obserwuję ruch na przystani. Pozornie to chaos, ale wszystko idzie bardzo sprawnie. Ludzie, towary, ciężarówki, nawet karawan wjechał do środka, aby wywieźć trumnę. Wpływamy w cieśninę i tu następny przystanek – miasteczko Fry na wyspie Kasos. Teraz spory kawałek na południe na Kretę. Jem obiad i luzuję się na pokładzie. Statkiem powoli buja… sielanka. … Muszę przyznać, że na pokładzie śpi mi się wyśmienicie, to lekkie kołysanie pomaga mi chyba zasnąć. Obudziłem się w jednym porcie na Krecie, potem trochę popatrzyłem na krajobraz, znowu pospałem – pobudka w innym porcie. To również jeszcze Kreta. Widać ogromne góry. 2500 metrów patrząc z poziomu morza to sporo. Zdałem sobie sprawę, że Kreta jest najbardziej na południe wysuniętym miejscem, w jakim się znalazłem dotychczas. … 84 Obudził mnie głód. Chyba już czas na kolację. Jeszcze 3 godziny jazdy do Santorini, powoli Kreta przestaje być widoczna, a słońce jest już coraz bliżej horyzontu. … Na Santorini dotarłem już po ciemku. Wpływając do kaldery widziałem setki światełek na krawędzi krateru. Kolorowy, długi koralik. Widok w dzień musi być nieprawdopodobny. W drodze na kamping poznałem Brazylijczyka – Fabrizio. Kupiliśmy browary i poszwędaliśmy się trochę po stolicy wyspy. O tej porze to jedna wielka dyskoteka. 7 lipiec. Santorini Królewski ranek – najpierw basen (mają go na kempingu) potem omlet na śniadako. I następne spełnione marzenie – wypożyczyłem sobie skuter. 10€ za dobę. Wydałem jeszcze 4,50€ na benzynę, ale chyba nie sposób tyle spalić. Byłem w Arkhea Thira, na trzystumetrowym wzgórzu – znajdują się tu ruiny dawnego miasta sprzed dwóch tysięcy lat. Wjechałem skuterem najwyżej, jak się dało – jak szaleć to szaleć. Z góry widziałem tak zwaną czarną plażę z gorącymi kamykami pochodzenia wulkanicznego. Nie mogłem sobie odmówić. Ale cudnie. Woda czysta, rybki, glonojady i małe 85 skałki. Dobrze, że wziąłem ze sobą okulary pływackie. Moczyłem się chyba z godzinę. Potem pojechałem do Megalochorii, wbrew nazwie – malutkiej, przytulnej wioski z wąskimi białymi uliczkami, następnie na południowy cypel zobaczyć latarnię, która wczoraj wieczorem witała mnie jak płynąłem promem. Zjechałem na Kabia Beach (droga szutrowa, więc mało ludzi) i postanowiłem tam zjeść obiad – Souvlaki. Odkopana wioska z czasów wybuchu wulkanu była już zamknięta, więc objechałem całą wyspę na drugi koniec. Tam przejechałem cudowne miasteczko Oia, zjechałem do porciku i znalazłem ścieżkę wiodącą do wspaniałego miejsca. Kąpało się tam parę osób. Istne akwarium, jeszcze ładniej niż na czarnej plaży. Znowu godzinę spędziłem w wodzie, podziwiając podwodne żyjątka. Wieczór spędziłem na polu, poznałem Polkę, Izę, pracującą w barze na kempingu. Miło było pogadać po polsku pierwszy raz od pięciu tygodni. 8 lipiec. Santorini Rano rutynowo – kąpiel i śniadanko. Pojechałem oddać skuter do centrum, przynajmniej nie musiałem podchodzić pod górkę. Kupiłem wycieczkę na wulkan i gorące źródła. Sam wulkan to w sumie porażka, niby jest czynny, ale tylko dymi się lekko siarka, za to widoki są księżycowe. Natomiast gorące źródła to było to! Trzeba wyskoczyć z jachtu, który 86 cumuje jakieś 200 metrów od brzegu i popłynąć do małej zatoczki. Woda robi się w miarę wpływania do środka coraz cieplejsza, bardziej mętna. Wreszcie nabiera całkiem czerwonego koloru. Wydobywają się bąbelki i można usmarować się czerwonym błotkiem z dna. Przyjemnie. Po powrocie do portu wyjechałem kolejką na górę. Nie chciało mi się drugi raz czuć oślego gówna na ścieżce (schodziłem nią rano), nie miałem również ochoty na wjazd osłem. Porobiłem zdjęcia w miasteczku i wróciłem na kemping. Poznałem jeszcze Asię, koleżankę Izy. Obie przez trzy miesiące będą tu pracować. … Spakowałem się na prom. Już płynąc usłyszałem znajomy język i poznałem parę Polaków – Pawła i Kingę – z Rzeszowa. Na wspólnych opowieściach minęła nam wyspa Ios i Naksos. Teraz dopływamy do Paros, ale idziemy już spać. Rano – Pireus. 9 lipiec. Ateny -> Meteory Budzi mnie wycie głośnika i rozmowy ludzi. Tam smacznie mi się spało, na samej rufie pod gwiazdami. Nie wierzę, że już dopływamy, sprawdzam czas – faktycznie 5:25. Z mozołem zwijam śpiwór – Polaków już nie ma. 87 Paweł spotyka mnie w kiblu, gdzie staram się oprzytomnieć chłodząc twarz zimną wodą. Dopłynęliśmy. Teraz trzeba się jakoś z tego miasta wydostać. Nie mam czasu na Ateny tym razem, za cztery dni muszę być w Rzymie. Spytałem się strażnika, jak dojechać do dworca autobusowego. Metrem, a potem autobusem, który muszę znaleźć. OK. Jadę z Kingą i Pawłem metrem, żegnamy się, ja wysiadam – oni jadą dalej. Wychodzę na powierzchnię – jestem na jakimś placu. Pytam policjanta – jak dojść do autobusu numer 51. Policjant pyta sklepikarza, sklepikarze gadają coś między sobą, podchodzi klient – też coś rozmawiają, policjant odchodzi – rozmowa zamilkła. Nic się nie dowiedziałem. Pięknie. Wielkie miasto – typowe zachowanie – nikt nic nie wie. Ale po Bukareszcie i innych dużych miastach jestem uodporniony na oschłość lokali. Nie martwię się, mam cały dzień na dotarcie do Meteorów – jakoś pójdzie. Jest to świetna metoda na wszystko. Znajduję przystanek linii 51, korzystając z mapki, którą znaleźć można na każdym przystanku. Wsiadam i ruszamy. Podchodzę do kierowcy, aby kupić bilet – odpowiada, że bilety są w kiosku. Wspaniale, tylko o tej porze wszystkie kioski są jeszcze zamknięte! Jadę na gapę na końcowy, który okazuje się dworcem autobusowym. Pytam w informacji o autobus do Meteorów – okazuje się, że jednak to nie ten dworzec. Kurde, następny Bukareszt. Nie mogą zrobić jednego, centralnego dworca? Ale pani daje mi karteczkę z adresem tego drugiego dworca i sugeruje mi wzięcie taksówki. No, jeszcze tak zdeterminowany to nie jestem. Zresztą na karteczce jest napisane, że można dojechać autobusem 420. No to w drogę, do kiosku po bilety. Kupuję od razu dwa, aby znów nie jechać na gapę. Pytam kioskarza, gdzie jechać, aby znaleźć linię 420. Okazuje się, że ten autobus odjeżdża z dworca, muszę tylko kawałek przejść na inny przystanek. I potrzebuję tylko 1 bilet. Kioskarz zabiera mi ten drugi i oddaje kasę. Jakież trafne wydaje się w tym miejscu powiedzenie, „kto pyta – nie błądzi”. Trzeba dodać – „ i nie buli frycowego za taksówki”. Autobus wywozi mnie na właściwą ulicę, ale 88 dworca nie widać. Pokręciłem się trochę, popytałem mniej lub bardziej pomocnych ludzi, aż wreszcie trafiłem. Jest drugi dworzec. Trochę mniejszy, niż ten poprzedni. Wpadam do hali, w informacji nie ma nikogo. Za chwilę wychodzi naprzeciw mnie jakiś facet: - Where u go? - To Meteora - Come fast, ticket 21€. Bus go now, 8 o’clock. Jest 7:59. Szybko płacę za bilet, facet pokazuje mi, który to autobus. Ładuję bagaż, wsiadam i momentalnie ruszamy. Czy można mieć więcej szczęścia? Załatwiłem Ateny po królewsku, bez cienia stresu. Za parę godzin będę w Meteorach. Tradycyjnie w autobusie, po chwili wpadam w objęcia snu. … W miejscowości Trikala miałem przesiadkę, ale do tego samego autobusu (wiem – dziwne). Zagadałem gościa, który okazał się Amerykaninem wyznania grecko-katolickiego. Jamie jedzie do Meteorów zapoznać się z mnichami, przenocować w monastyrze i porobić parę zdjęć ukradkiem dla swoich studentów. Jakaś cząstka mnie podpowiadała, abym pojechał z nim, spróbował również przenocować w monastyrze. Ale tym razem wygrało zmęczenie podróżą, potrzeba prysznica, jedzenia i snu. To też uczyniłem, na kempingu Vrachos we wiosce Kastraki. Wieczorkiem połaziłem trochę po okolicy, wlazłem na jakąś skałę i podziwiałem zachód słońca. Jutro wyprawa do monastyrów. 10 lipiec. Meteory Zacząłem rano, ale od zonka. Na mapie pomylili oznaczenia monastyrów. Ruiny były oznaczone jako działające i odwrotnie. Chciałem zobaczyć, jak się okazało, ruiny. Wstęp wzbroniony. Po jakimś czasie dotarłem do pierwszego z 7 czynnych monastyrów. Wchodzi się po stromych schodach, ale warto. Byłem dość wcześnie, więc nie zapłaciłem za bilet. Agios 89 Nikolaos, czyli monastyr św. Mikołaja. Piękne freski w środku, datowane na 1527 rok. Potem stroma ścieżka do góry i słynny monastyr Metamorphosis – czyli Megalo Meteoro. Tam spotkałem Pawła i Kingę! Kupili wycieczkę i strasznie się spieszyli, bo mieli mało czasu. Cóż – turystyka masowa. Następnie byłem jeszcze w Varlaam. Jest to pierwszy monastyr ze wszystkich i nosi imię ascety, który spędził na tej skale 7 lat. Nie ma co, nieźle rozruszał biznes 500 lat później. Odwiedziłem jeszcze trzy pozostałe monastyry i poszedłem w dół do miasteczka Kalambaka. Nie zobaczyłem tylko jednego, najbardziej odległego monastyru – Ypapantis – jest pretekst, aby tu wrócić. Porobiłem sporo zdjęć, niestety w połowie filmu skończyły się baterie a z nowymi coś się blokowało, więc musiałem do zwinąć do połowy zrobioną rolkę slajdu. Pieprzone aparaty! Założyłem ostatni kolorowy negatyw. Slajdy już wyszły – mam jeszcze trzy rolki czarno-białe. 90 11 lipiec. Meteory -> Igoumenitsa Chciałem opuścić Grecję w dobrym stylu – to jest autostopem. Miałem na to cały dzień, bo dowiedziałem się, że prom do Brindisi we Włoszech odchodzi dopiero późno w nocy. OK., więc stoję za miasteczkiem Kalambaki. Trochę mi się schodzi, a słoneczko przygrzewa mocno. Ale wiem, że czekam na odpowiednią osobę, więc na luzie sobie macham. Słyszę trąbienie z tyłu. Znowu się zagapiłem i nie zauważyłem, że ktoś się zatrzymał. Biegnę. Kobiety robią dla mnie miejsce w samochodzie. Jadą do jakiegoś miasteczka po drodze – 70 kilometrów dalej. Jedna jest angielką, druga z Fracji. Droga schodzi nam na pogaduchach. Jedziemy przez niezłe góry, widać daleko, głębokie doliny. Wjechaliśmy dość wysoko, krętą drogą. Kap, kap, och – to deszcz! Staram się przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem deszcz. Tak, to było jeszcze w Bułgarii, jakieś trzy tygodnie temu… Kobiety wysadzają mnie na jakimś postoju dla Tirów. Jakoś mi nie idzie łapanie stopa tutaj, więc postanawiam się przejść. Idę wzdłuż drogi. Chmurzy się – chyba będzie padać. Postanowiłem odpocząć na pobliskim uciętym pniu drzewa. Zaczęły padać pierwsze krople. Dobrze, że jestem pod drzewem. Po chwili tak już leje, że znikł mi całkiem widok na dolinę. Niestety, moje drzewko zaczęło przemakać. No ładnie, środek Grecji, a ja sięgam po przeciwdeszczówkę! Przeczekałem ulewę. Koło mnie zaczął płynąć strumyczek, wcześniej go nie było. Wychodzę spod drzewa się wysuszyć, spodnie mam mokre, plecak też. Słońce już świeci, po ulewie prawie nie ma śladu. Droga schnie, strumyczek zanika… Jednak to, że tu przyszedłem, zmokłem i teraz tutaj stoję miało jakiś sens. Zatrzymuje się stary Opel Kadett. Nie łapałem go, sam się zatrzymał. Wyskakuje młoda dziewczyna i chłopak kierowca. Pytają, dokąd zmierzam. Odpowiadam, że w stronę morza. Po chwili, już z nimi jadę. Christos ma długie dredy i brodę, Joanna, jego dziewczyna – zwiewną sukienkę i pełno 91 różnych koralików i ozdóbek na rękach, stopach i we włosach. Okazuje się, że jadą do Lecce we Włoszech i przeprawiają się tym samym promem, co ja! Dużo rozmawiamy po drodze. Zatrzymujemy się na kawę koło miasta Ioannina. Jest malowniczo położone, nad jeziorem wciśniętym we wzgórza. Obserwujemy je z tarasu tawerny z góry, musimy tam zjechać serpentyną. Christos studiował historię i architekturę, pyta mnie czy nie chciałbym zwiedzić miasta. Czemu nie? Parkujemy w centrum i idziemy zwiedzać. Christos opowiada mi historię o Baszarze Alim, który stworzył z obecnej Albanii i tych terenów własne państwo, sprzeciwiając się Sułtanowi. W Ioanninie zbudował fort, zamek i oczywiście parę meczetów. Dwa z nich, oraz mury obronne miasta zachowały się do dziś, można po nich chodzić za darmo. Poszwędaliśmy się trochę. Joanna ma w tym mieście sporo znajomych, bo tu studiuje. Generalnie super wypad – darmowa turystyka. Dalsza droga nad morze zleciała nam na gadkach o wszystkim: polityka, ludzie, podróże, ekonomia, historia, alkohole… Dotarliśmy przed wieczorem, kupiliśmy bilety na prom i dalej toczyliśmy dysputy na nadmorskiej promenadzie. Od nich dowiedziałem się o zamachach w Londynie parę dni temu. Straszne! Rozmawialiśmy również na temat terroryzmu. Czekając na przystani w kolejce zobaczyłem samochód na rumuńskich blachach. Bez wahania podszedłem: „Buna seara!”, i nawijam. Chciałem wymienić moje nieszczęsne 1 milion lirów na Euro. Początkowo nie chcieli, ale jak im trochę poopowiadałem, gdzie w Rumunii byłem i co robiłem – zgodzili się! Dostałem 25€. Raczej zrobiłem dobry interes. 92 Po załadowaniu się na prom byliśmy już strasznie zmęczeni. Nie było ławek na zewnątrz, tylko krzesła, więc urządziliśmy sobie miły kącik w mesie. Przez okno zobaczyłem, że płyniemy, padłem, jak kafka zaraz po tym. 12 lipiec. Bella Italia Rano obudziło mnie wycie telewizora. Christos mówi, że jeszcze z godzina drogi – widać już włoskie wybrzeże. Odświeżyłem się i wychodzę na pokład popatrzeć jak powoli zbliżamy się do portu. Spory industrial, widać dużą elektrownię i fabrykę chemiczną. Postanawiam pojechać z nimi dalej, do Lecce, trochę w przeciwnym kierunku niż Rzym. Podczas kontroli granicznej (niby Schengen, ale po zamachach wznowiono kontrole) włosi pytają czy jesteśmy artystami ulicznymi. Nieźle musimy w trójkę wyglądać. W Lecce żegnam się z Christosem i Joanną niedaleko dworca, może się spotkamy gdzieś w mieście? Wchodzę na dworzec i dowiadując się, że za półtorej godziny mam bezpośredni ekspres do Rzymu nie ryzykuję wyjścia do miasta. Zresztą z plecakiem nie chce mi się łazić, a tu nie ma przechowalni bagaży. Kupuję kanapki w pobliskiej paninotece i czekam na pociąg. … Jestem mile zaskoczony jakością włoskich pociągów. W środku klima, każde siedzenie ma rozkładany stolik i kontakt elektryczny. Mkniemy dość szybko. Dojeżdżam właśnie z powrotem do Brindisi. O szóstej wieczorem pewnie będę w Rzymie. Spodziewałem się jakiejś kanapki albo batonika, jak w PKP, a tu nic. Z drugiej strony chętnie zrezygnowałbym z tych batonów w PKP, na rzecz choćby cząstki takiego komfortu. … W Rzymie – rewelacja! Z peronu odbiera mnie Ela, kiedyś byliśmy sąsiadami z tej samej ulicy. Teraz ona mieszka i pracuje w Rzymie. Szybciutko do mieszkania (5 minut na 93 piechotę od dworca Termini), tam prysznic, jedzonko i wychodzimy na miasto. Ela bardzo fajnie opowiada, można rzec, że miałem swojego indywidualnego przewodnika. Colloseum, Foro Romano, Kapitol (tam trafiliśmy na próbę pokazu mody), Ołtarz Narodów. Wszystkie te miejsca są przepiękne. Robią wrażenie szczególnie o tej porze, oświetlone po zmroku. Potem Plac Świętego Piotra. Tak, przekroczyłem jedną nogą Watykan – plac niestety był zagrodzony ze względu na wydarzenia w Londynie. Jest tu tyle do zwiedzania, że chyba nawet tydzień by nie wystarczył. Wracamy koło północy Pełno ludzi na ulicach, niektórzy tańczą na chodnikach. To miasto żyje! Wspaniała atmosfera. Dlaczego już jutro muszę wyjeżdżać? Rozmawiamy z Elą do późna. Kładę się około drugiej. O piątej pobudka. Czemu?! 13 lipiec. Rzym -> Berlin -> Szczecin Ela rano odprowadza mnie na pociąg jadący na lotnisko. Zdzierają za bilet 9,50€. Ale to i tak najtańszy sposób dotarcia na Fiumicino. Zdałem bagaż (19kg razem z dwoma winami, jakoś już nie czuję tego ciężaru na plecach), prześwietliłem się i czekam na samolot. Podczas lotu pierwszy raz widziałem Alpy z góry. Piękne. Śnieg na lodowcach, miasteczka w dolinach. Całe Alpy przeleciałem w 10 minut. Z lotniska do domu zabrali mnie rodzice – samochodem. Tak oto, po sześciu tygodniach i trzech dniach, zakończyłem moją pierwszą dużą podróż. 94 Epilog Z perspektywy ciepłego domu, swojego łóżka, wygodnego krzesła i mojego komputera, przed którym teraz siedzę, moja podróż wydaje się czymś abstrakcyjnym, wręcz szalonym. Robiąc korektę, szczególnie interpunkcyjną dziennika czytałem go jeszcze raz i czasami wydawało mi się, że to, co przeżyłem było tylko snem. Ale jednak są to rzeczywiste wspomnienia, których nikt mi nigdy już nie odbierze. Zmieniły się priorytety w moim życiu, na wiele spraw potrafię popatrzeć z innej perspektywy. Wcześniej dążyłem do szczęścia, którego szczytem było posiadanie samochodu, domu i może jachtu, a jedyną drogą to jego osiągnięcia była wytężona praca. Teraz szczęście potrafię znaleźć idąc drogą, czując wiatr we włosach lub zanurzając twarz w strumyku. „Podróże kształcą” – to znany wszystkim slogan. Na pewno to w jakimś sensie prawda, ale pytanie pozostaje, co faktycznie kształcą? Moim zdaniem kształcą osobowość każdego, kto podróżuje. Nauczyłem się przede wszystkim tolerancji. Rumun – to od teraz dla mnie równy gość i przyjaciel, a nie cygan żebrzący na ulicy. Turek, to bardzo gościnny człowiek zawsze uśmiechnięty, a nie oszust, który wciśnie ci stary dywan. Przykłady można mnożyć. Podróż – to ludzie. Wyjechałem z myślą, aby zobaczyć inne kraje, popodziwiać krajobrazy czy wreszcie wykąpać się w ciepłym morzu. Ale tak naprawdę dopiero pod koniec zrozumiałem, że największą wartością wyniesioną z mojej tułaczki byli poznani ludzie. Mieszkańcy krajów, którzy mnie gościli w swoich domach, kierowcy pojazdów, którzy podwozili mnie autostopem oraz inni podróżnicy spotkani po drodze, dzielący ze mną tą samą pasję. Ich twarze, rozmowy i uśmiechy będę pamiętał dłużej, niż kosmiczną scenerię Kapadocji. 95 Kiedyś, jeszcze podczas pracy w Warszawie, zastanawiałem się głośno nad jakimś wyjazdem (przypuszczalnie w góry, na snowboard). Wtedy jeden z moich kolegów powiedział: „Pamiętaj, że za 10 lat będziesz żałował każdej, najmniejszej nawet szansy, którą zmarnowałeś bardziej niż tej, z której nic nie wyszło”. Polecam to, jako napis na koszulkę. Podsumuję moje trochę nieskładne wypowiedzi jednym zasłyszanym zdaniem: „Życie jest krótkie, więc podróżuj więcej!” 96