Syn Horusa - Videograf

Transkrypt

Syn Horusa - Videograf
Syn Horusa
Y
W DOLE, POD SZYBUJĄCYM W POWIETRZU
obsydianowym lwem rozpościerała się kraina, która podobnie jak morze popiołów, zdawała się nie mieć końca. Czarna kamienna
sylwetka niemal bez wysiłku mknęła pod gęstym puchem chmur. Siedzącej na grzbiecie lwa Merle zdawało się, że wystarczyłoby wyciągnąć do góry rękę, by musnąć puszystą pierzynę chmur.
Zanurzyła ręce w bujnej grzywie skrzydlatego lwa. Wprawdzie jego sierść, tak zresztą jak i całe ciało, była z kamienia,
jednak obsydianowy włos był w dotyku miękki i elastyczny
— to jedna z wielu tajemnic, które kryło w sobie masywne
ciało Vermithraxa.
Na tej wysokości wiatr nieprzyjemnie smagał przeraźliwym
chłodem. Przenikał czerwoną, ciężką pelerynę i sięgającą do
kolan sukienkę, które Merle miała na sobie. Zresztą brzeg
sukni podwinął się w locie, i obnażył jej kolana, wystawiając
je na podmuchy zimnego wiatru. Gęsia skórka na nogach
wydała się Merle po pewnym czasie tak oczywista, jak burczący z głodu żołądek i spowodowany wysokością i przenikliwym zimnem ból uszu. Dobrze, że przynajmniej miała
na nogach masywne buty, choć marne to było pocieszenie
w obliczu rozpaczliwego położenia i ciągnącego się poniżej
bezkresnego pustkowia.
Przed dwoma dniami Merle wymknęła się na grzbiecie Vermithraxa ze swojego rodzinnego miasta, Wenecji. Przebiwszy
się przez otaczający miasto pierścień wojsk egipskich, nieroz
łączna dwójka śmiałków kierowała się na północ. Przelatywali nad niekończącym się pustkowiem, nad wyludnionymi
ruinami miast, które straszyły pogorzeliskami i spalonymi
murami, nad opuszczonymi zagrodami chłopskimi obróconymi w perzynę przez armie faraona, nad wioskami, gdzie
wałęsały się jedynie bezpańskie koty i psy. No i oczywiście
nad miejscami, które wyglądały jak po przejściu nawałnicy.
Jedynie siły natury potrafiły się oprzeć brutalnej przemocy
imperium. Łąki zazieleniły się, w zgliszczach pięły się ku górze kwitnące krzewy bzu, a na drzewach wyrastały soczyste,
zielone liście. Jakby przyroda w swym pędzie do życia chciała sobie zadrwić z opuszczonych miast i osad.
— Jak długo jeszcze? — spytała gniewnie Merle.
Głos Vermithraxa przypominał wydobywający się ze studni głuchy pomruk.
— Licząc od dzisiejszego południa, pół dnia krócej.
Merle nic już nie odpowiedziała. Czekała natomiast, aż
odezwie się w niej ten wewnętrzny głos, jak zwykle przychodzący jej w sukurs, gdy ogarniała ją niepewność. Głos
pocieszenia i zachęty.
Ale Królowa Laguny milczała.
— Królowo! — krzyknęła Merle trwożliwie. Vermithrax
zdążył się już przyzwyczaić, że Merle niekiedy rozmawia
z kimś, kogo on nie widzi ani nie słyszy. Łatwo rozpoznawał
też, kiedy jej słowa nie były skierowane do niego.
— Nie odpowiada? — zapytał po chwili.
— Myśli i zastanawia się — Merle bezwiednie wyszeptała
te słowa. Królowa Laguny często posługiwała się jej głosem.
Do tej arogancji dziewczynka zdążyła się już przyzwyczaić
i nawet ją tolerowała, choć wypominała sobie własną uległość. Teraz jednak ucieszyła się na znak życia od Królowej.
— Nad czym się tak zastanawiasz? — spytała Merle.
— Nad kondycją was, ludzi — odpowiedziała Królowa
i zaczęła mówić wewnętrznym głosem, który mogła słyszeć
jedynie Merle. — Dlaczego aż tyle musiało się wydarzyć?
I co takiego człowieka jak faraon pcha do... — wprawdzie nie
mogła wskazać ręką na spustoszenia, jakie poczyniły egipskie wojska, ale Merle doskonale odgadła jej myśl.
— To on jest sprawcą wszystkiego? On, jako żyjący człowiek?
Przecież był już martwy, zanim kapłani przywrócili mu życie.
— Sam fakt, że ktoś powraca do życia, wcale nie musi oznaczać, iż zamieni ziemię w jedno wielkie pobojowisko, jakiego
świat nie widział od wieków.
— Od wieków? — zdziwiła się Merle. — Czy toczyła się już
w przeszłości wojna, w wyniku której udałoby się komuś zawojować cały świat? — Z wyjątkiem Wenecji, której dni zdawały się być policzone, od trzech dziesięcioleci jedynie królestwo cara opierało się skutecznie egipskiej nawałnicy. Inne
kraje padły pod naporem armii mumii i chmar skarabeuszy.
— Tak. Przed tysiącami lat, w epoce przedoceanicznych cywilizacji.
Przedoceaniczne cywilizacje. Te słowa rozbrzmiewały
w uszach Merle, choć głos Królowej już zamilkł. Uwolniwszy ją z rąk egipskiego szpiega, Merle żywiła przekonanie, iż
ta niezwykła istota jest epigonem przedoceanicznych imperiów, o których legendarnej potędze rozprawiano do dziś.
Ale Królowa zaprzeczała swojemu domniemanemu pochodzeniu. I Merle wierzyła jej słowom.
Nikt nie był w stanie wniknąć w tajemnicę istoty Królowej.
Także Merle, choć od ucieczki z Wenecji połączył je wspólny
los i tylko ona była tak blisko Królowej, jak nikt inny.
Otrząsnęła się z zamyślenia. Przywołując w myślach Wenecję, musiałaby nieuchronnie pomyśleć o Serafinie. A to w tej
chwili sprawiało jej ból.
Z wysiłkiem spojrzała przed siebie spod czarnej grzywy
lwa. Na horyzoncie wyrastały szczyty jakiegoś górskiego
pasma. Zresztą od pewnego czasu krajobraz, który mijali,
stawał się coraz bardziej górzysty. Od domniemanego celu
dzieliła ich niewielka odległość.
— Widzę śnieg!
— A cóż ty sobie myślałaś?! — wykrzyknął rozbawiony
Vermithrax. — Przypatrz się dobrze, na jakiej wysokości lecimy. Zanim dotrzemy na drugą stronę górskiego grzbietu,
zimno da się nam mocno we znaki.
— Przecież ja jeszcze nigdy nie widziałam śniegu — odparła Merle. — Ludzie twierdzą, że od dziesięcioleci w Wenecji nie było zimy ani lata. Wiosna i jesień przeplatają się ze
sobą.
— Więc niewiele zmieniło się od czasu, kiedy wtrącono
mnie do wieży Campanile — Vermithrax znowu się zaśmiał.
— Ludzie wciąż skarżą się na pogodę. Jak można tracić tyle
energii na to, na co nie ma się żadnego wpływu?
Merle nie przyszła do głowy żadna rozsądna odpowiedź.
Wtedy Królowa znów posłużyła się jej głosem.
— Vermithrax! Tam, przed nami, u podnóża gór... co to
jest?
Merle zadrżała. I miała ochotę zdusić w sobie tę odrażającą
siłę, której się poddawała. Mogła wyczuć ten moment, kiedy Królowa ulatniała się. Wtedy natychmiast odpływała jej
z głowy krew.
— Ja też to widzę — odrzekła. — Czy to stado ptaków?
Lew zamruczał: — Zbyt duże jak na stado ptaków...
Mroczny cień, który niczym chmura unosił się nad górskim pasmem, miał wyraźnie zarysowane kontury. Na tle
gigantycznych górskich skał, od których się odznaczał, nie
wydawał się zbyt duży. Ale im byli bliżej, tym większe robił
10
wrażenie. Bowiem wyglądało tak, jakby to on zbliżał się do
nich.
— Uwaga! — krzyknął Vermithrax.
Raptownie obniżył lot, a Merle natychmiast poczuła, że
przewracają się jej wnętrzności. Już chciała skarcić obsydianowego lwa, gdy nagle sama spostrzegła niewielkie punkciki
wypełniające zarys zjawiska dostrzeżonego na horyzoncie.
Jasne kropeczki migoczące w świetle zachodzącego słońca.
Jakby na obraz przedstawiający krajobraz ktoś sypnął drobniutkie ziarenka złotego piasku.
— Słoneczne barki — powiedziała Królowa w myślach
Merle.
„Teraz nas dopadli, pomyślała dziewczynka. Odcięli nam
drogę. Któż by pomyślał, że nadal jesteśmy dla nich tak
ważni?” Jasne, że Merle jest dla nich nosicielką Królowej, tej zbawczej istoty, która żyła ongiś w wodach laguny
i chroniła Wenecję przed egipskimi zdobywcami. Ale to
należało już do przeszłości. Teraz miasto znajdowało się
w rękach tyrana.
— To przypadek, że ich napotkaliśmy — odrzekła
w myślach Merle Królowa Laguny. — Nic nie wskazuje na
to, że nas zauważyli.
Merle musiała przyznać jej rację. Zresztą Egipcjanie tak
szybko by ich nie dogonili. Nawet gdyby udało im się zaalarmować stacjonujące w pobliżu jednostki, nie mogliby oczekiwać, że uciekinierzy akurat skierują się w ich stronę.
— Ten potężny powietrzny statek to akumulator. Jedna
wielka latająca fabryka mumii.
Vermithrax pędził teraz ponad wierzchołkami drzew. Tylko sporadycznie musiał wymijać wyrośnięte jodły czy świerki. Ale przez większość czasu leciał wprost na swojego przeciwnika.
11
— Może powinniśmy zboczyć — odrzekła Merle, próbując opanować lęk. Jednak serce wciąż waliło jej jak młotem.
Zesztywniałe nogi przypominały nieruchome kończyny lalki
z gałganków.
Istotnie, to statek-akumulator. Prawdziwy akumulator.
Jeszcze nigdy nie widziała fruwającej egipskiej fregaty. I właściwie wcale nie chciała jej widzieć. Wiedziała, co to są statki-akumulatory, a nawet znała istotę ich działania. Dobrze
orientowała się, że każdą powietrzną fregatą dowodził budzący postrach Sfinks-Komandor.
Dość mroczne perspektywy.
— Przed nami jest rzeczywiście cała armia słonecznych barek, która otacza statek-akumulator — powiedział bez cienia
emocji Vermithrax.
Teraz także i Merle rozpoznała wyraźnie, że dotychczasowe
punkty na horyzoncie to najmniejsze latające jednostki egipskiej floty. Na pokładzie każdej słonecznej barki było miejsce
dla załogi wojowników-mumii oraz wysokiego rangą kapłana, który czarami i magią utrzymywał statek w powietrzu. Jeśli Egipcjanie mieliby rzeczywiście dostrzec Vermithraxa, to
jedyną szansę przeżycia stwarzał szybki zachód słońca, gdyż
wieczorem barki były coraz bardziej ociężałe, a po zmroku
w ogóle nieprzydatne.
Ale w tej chwili krwista czerwień spływała jeszcze po górskich stokach i słońce w połowie kryło się za zachodnimi
szczytami.
— Zboczmy z drogi — powtórzyła Merle, tym razem bardziej stanowczo. — Dlaczego nie zatoczymy wokół nich
łuku?
— Jeśli się nie mylę — włączyła się Królowa, która posłużyła
się ustami Merle, by usłyszał ją Vermithrax — statek-akumulator kieruje się na Wenecję, by wziąć udział w dużej bitwie.
12
— Pod warunkiem, że do takowej dojdzie — skwitowała
Merle.
— Szybko się poddadzą — odparł lew. — Wenecjanie nigdy
nie grzeszyli odwagą. Z wyjątkiem obecnych tutaj.
— Bardzo dziękuję.
— Vermithrax mówi prawdę. Prawdopodobnie nie dojdzie
nawet do żadnej bitwy. Ale któż to wie, w jaki sposób armia imperium będzie obchodzić się z mieszkańcami miasta.
Ostatecznie Wenecja przez trzydzieści lat grała faraonowi na
nosie.
— Wyłącznie dzięki tobie!
— Aby was uratować.
Od statku-akumulatora dzieliła ich w tej chwili odległość
najwyżej kilkuset metrów. Słoneczne barki patrolowały obszar
położony wysoko nad nimi. Na pancerzach statków załamywały się promienie zachodzącego słońca, dzięki czemu flotylla
jarzyła się czerwienią. Merle w duchu liczyła na to, że Vermithrax
w locie koszącym przeleci nisko w cieniu wierzchołków
drzew, stając się niewidocznym dla wojowników-mumii.
Statek-akumulator imponował wielkością. Wyglądał jak
piramida o trzech ścianach i ściętym wierzchołku. Obwarowany strzelniczymi wieżyczkami, mieścił w sobie dość przestronny punkt obserwacyjny, do którego przylegały liczne
dobudówki; im bliżej środka, tym wyższe, tak że same tworzyły rodzaj wierzchołka. W wieżyczkach Merle rozpoznała
stojące postacie żołnierzy.
Las na tej wysokości stawał się coraz rzadszy. Głębokie
bruzdy w ziemi świadczyły o stoczonych tu niegdyś ciężkich
walkach. Nawet po tylu latach labirynt okopów i rowów
strzelniczych nie zarósł całkowicie.
— Tu pochowani są ludzie — powiedziała niespodziewanie Królowa.
13
— Co?
— Obszar nad którym szybuje statek-akumulator, musi kryć
w sobie groby wielu poległych. W przeciwnym razie ta latająca
forteca nie krążyłaby tu tak dyskretnie.
Rzeczywiście, potężny kadłub fabryki mumii zawisł zupełnie w bezruchu nad łąką, której trawa z lekkością poddawała
się podmuchowi wieczornego wiatru. W każdej innej sytuacji
obraz ten symbolizowałby spokój i ciszę. Dziś jednak zakłócała ją obecność groźnego statku powietrznego. Szybował
on tak nisko nad łąką, że między nim a powierzchnią ziemi
zmieściłby się jedynie niewielki wenecki pałac.
— Ląduję — powiedział Vermithrax. — Nie lecimy już
w cieniu drzew, istnieje niebezpieczeństwo, że zostaniemy
natychmiast dostrzeżeni.
Nikt nie zaoponował. Obsydianowy lew wylądował na
skraju lasu. Kiedy jego łapy dotknęły ziemi, dziewczynką
mocno zatrzęsło. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo bolą ją
pośladki od długiej jazdy na kamiennym grzbiecie. Próbowała rozruszać kości, ale bez skutku.
— Nie schodzić — zakomenderowała Królowa. — Niewykluczone, że w ciągu sekundy trzeba będzie ponownie wzbić
się do góry.
„Interesująca perspektywa”, pomyślała Merle.
— Zaczyna się.
— Tak, właśnie widzę.
Vermithrax, którego wiedza o imperium i strategiach jego
działania ograniczała się wyłącznie do tego, co opowiedziały
mu Merle i Królowa po uwolnieniu go z więzienia-wieży
na środku placu św. Marka, wydobył z siebie głębokie westchnienie. Lwia grzywa nastroszyła się. Wąsy stanęły równiutko na baczność, można je było niemal odmierzyć od linijki.
14
Wokół nich poczęły się dziać dziwne rzeczy. Najpierw na
drzewach zaczęły więdnąć liście. I to w tak przyśpieszonym
tempie, jakby jesień postanowiła nadejść kilka miesięcy
przed czasem i to na dodatek w ciągu kilku minut. Liście
żółkły, więdły i opadały na ziemię. Świerki, w cieniu których
szukali schronienia, w mgnieniu oka traciły igły. Vermithrax
i Merle w jednej chwili pokryli się brązowym nalotem.
Merle otrząsnęła się i wbiła wzrok w krążący nad nią statek-akumulator. Wprawdzie nie stała dokładnie pod pojazdem, ale
na tyle blisko, że mogła dokładnie zobaczyć całe podwozie.
W jednej chwili olbrzymia powierzchnia powietrznego statku pokryła się przestrzennymi świetlistymi pasami
o ciemnożółtawej barwie, biegnącymi wzdłuż i wszerz, czasem nierównymi i nie tworzącymi regularnego wzoru. Jedynie sam środek wypełniała ciemna powierzchnia w kształcie
koła, prawie tak duża jak połowa placu św. Marka. Nagle zupełnie niespodziewanie zadrżała ziemia, jak podczas
silnego trzęsienia ziemi. Merle musiała jeszcze mocniej
uchwycić się obsydianowej grzywy lwa. Drzewa stojące
w pobliżu zostały wyrwane z korzeniami. Upadając na prawo i lewo, przewracały następne. W powietrzu kłębiły się
tumany kurzu, suchych liści i igieł. Przez dobrą chwilę Merle nie mogła nawet złapać oddechu. Kiedy przestały jej łzawić oczy, zobaczyła, co się naprawdę wydarzyło.
Łąka, nad którą unosiła się fabryka mumii, zupełnie znikła. Pozostała po niej potężna wyrwa. Tak jakby ziemia
została przeorana przez armię olbrzymich kretów. Jarząca
siatka żółtawych pasów odłączyła się od podwozia statku,
rozszczepiając się na niezliczoną ilość połyskujących snopów światła i haków w różnym kształcie. Ale wszystkie były
skierowane w dół, w stronę zdewastowanej ziemi, i wyciągały z niej ludzkie zwłoki.
15
Ziemiste zwłoki poległych.
— Czyli w ten sposób pozyskują armie rekrutów — szepnął Vermithrax, a jego głos brzmiał tak jakby lada moment
miał z przerażenia zawisnąć w próżni.
Merle pociągnęła Vermithraxa za grzywę. Nie śledziła już
tego, co rozgrywało się przed jej oczyma.
— Uciekajmy stąd! — krzyknęła.
— Nie! — sprzeciwiła się Królowa.
Ale Vermithrax podzielał zdanie Merle. Brać nogi za pas
i uciekać. Zanim wpadnie się w wirujący strumień powietrza, w objęcia migoczącego haka i zostanie się wessanym
do wnętrza fabryki-mumii, gdzie niewolnicy i maszyny tchną
w nich inny rodzaj życia, naznaczony pokorą, posłuszeństwem i instynktem zabijania.
— Mocno się trzymać! — zaryczał. Królowa, posługując
się głosem Merle, ponownie zaprotestowała, ale obsydianowy lew zignorował jej sprzeciw. W oka mgnieniu wzbił się na
silnych skrzydłach do góry. Jednocześnie wykonał raptowny
zwrot, kierując się na wschód, w stronę zapadających ciemności. Gwałtownie ruszył przed siebie, nie zważając na słoneczne barki i wysokich kapłanów, którzy w tym momencie
wlepili w niego oczy.
Merle aż do łokci zanurzyła ręce w lwiej grzywie, mocno
wbijając palce w sierść. Pochyliła się głęboko i przylgnęła
niemal całym ciałem do szyi Vermithraxa. W ten sposób
zmniejszała opór powietrza oraz ryzyko trafienia egipskim
pociskiem. Nie odważyła się spojrzeć za siebie. W końcu jednak odwróciła się i zobaczyła, że sześć słonecznych barek,
otaczających do tej pory statek-akumulator, rzuciło się za
nimi w pościg.
Plan Vermithraxa wyglądał na prosty, lecz samobójczy. Lew
domyślał się, że powietrzna forteca uzbrojona jest po zęby,
16
i że zastrzelenie skrzydlatego lwa nie będzie jej nastręczało
większych trudności. Jeżeli jednak znajdzie się on w pobliżu barek, to ich komandorzy dwa razy zastanowią się, zanim wydadzą rozkaz zestrzelenia obiektu szybującego wśród
własnych ludzi.
„Ten plan nie ma szans powodzenia”, pomyślała Merle.
Koncepcja Vermithraxa zdałaby egzamin, gdyby mieli do czynienia z normalnym przeciwnikiem, takim, którego skrzydlaty lew znał z okresu sprzed pobytu w weneckim więzieniu.
Tymczasem na pokładzie słonecznych barek znajdowali się
wojownicy-mumie. Życie każdego z nich nie przedstawiało
dla dowództwa większej wartości, skoro nawet kapłana było
ono gotowe poświecić „dla sprawy”.
Vermithrax zaklął, kiedy przyszła mu do głowy ta sama
myśl. W niewielkiej odległości od niego zaświstał w powietrzu drewniany pocisk wielkości ludzkiego ciała, wystrzelony z okienka kadłubu akumulatora. Ta powietrzna fabryka
mumii, zbyt masywna, by podjąć pościg, dysponowała jednak podstępnym i dalekosiężnym uzbrojeniem.
Merle zrobiło się niedobrze, ponieważ Vermithrax dokonywał w powietrzu wciąż nowych zwrotów i niespodziewanych manewrów, o które wcale by go nie posądzała. Kamienne ciało to wznosiło się do góry, to znowuż opadało
w dół, a wszystko w tak zawrotnym tempie, że Merle zupełnie straciła orientację, na jakiej są wysokości. Nawet Królowa milczała przejęta.
Merle obejrzała się za siebie. Lecieli niemal na wysokości
platformy obserwacyjnej. W okienkach strzelniczych dostrzegła liczne postacie. Wśród nich te w szatach, z zawziętymi twarzami. Domyśliła się, że to wysocy kapłani.
Jeden z nich szczególnie zwrócił jej uwagę. Przewyższał
pozostałych o głowę. Na sobie miał imponującą szatę,
17
utkaną chyba ze szczerego złota. Ogoloną głowę zdobiła
sieć złotawych pasków, przypominająca artystyczne rzeźbienia wygrawerowane na drogocennej broszce. Dłońmi
obejmował okienka strzelnicze.
— Wezyr faraona — wyszeptała Królowa w myślach Merle. — Nazywa się Seth. Piastuje godność najwyższego kapłana
Horusa.
— Seth? Czy to nie imię egipskiego boga?
— Kapłani Horusa nie grzeszyli skromnością.
Merle odniosła wrażenie, że mężczyzna pomimo znacznej
odległości przeszywa ją wzrokiem na wylot.Przez chwilę zdawało jej się, że Królowa westchnęła z bólu w jej wnętrzu.
— Wszystko w porządku?
— Nie patrz mu w oczy, proszę.
W tym samym momencie przeleciał obok nich grad pocisków. Dwa z nich trafiły w lecące w ich pobliżu słoneczne barki. Jedna, dymiąc i zataczając spirale, zaczęła spadać
w dół. Druga niczym kamień spadła prosto na ziemię, gdzie
stając w płomieniach, roztrzaskała się na drobne kawałki. Pozostałe natychmiast zawróciły, by nie dostać się pod
ostrzał statku-akumulatora.
Właśnie tej szansy wyczekiwał Vermithrax.
Z dzikim okrzykiem rzucił się w dół. Merle krzyknęła
przerażona, widząc, z jaką prędkością zbliżają się do ziemi.
Oczyma wyobraźni widziała już siebie martwą, leżącą obok
zgliszczy roztrzaskanej barki.
Ale dosłownie kilka metrów przed skalnym uskokiem
Vermithrax wyhamował, przeleciał nad krawędzią pionowej skalnej ściany, opuścił się wzdłuż niej w dół, uciekając
z linii strzału akumulatora. Teraz siedziały mu na grzbiecie
jedynie cztery barki, które lada moment powinny wyłonić
się zza skalnej krawędzi.
18
Królowa Laguny zapomniała już o przeszywającym ją spojrzeniu wezyra. — Dobrze wiedziałam, dlaczego do naszego
przedsięwzięcia wybrałam Vermithraxa.
— Bo nie miałaś innego wyboru — Merle zupełnie nie słyszała własnych słów. Wiatr wiejący z naprzeciwka wyrywał
jej słowa z ust niczym skrawki papieru.
Królowa w jej wnętrzu śmiała się, co sprawiało Merle niesamowitą przyjemność. Jakby to ona sama śmiała się bez
własnego udziału.
Lew uspokoił lot i ponownie przyjął pozycję poziomą.
Przelatując teraz przez labirynt górskich szczelin, zorientował się, że jedna z nich była na tyle szeroka, że mogła posłużyć im za kryjówkę. Tym bardziej, że znowu dostali się pod
ostrzał stalowych kul, tym razem wystrzeliwanych z dziobów słonecznych barek. Żadna z nich nie drasnęła ich jeszcze, choć kamienne odpryski spadały im ze wszystkich stron
na głowę. Fontanny iskier tryskały z trafionych pociskami
kamiennych ścian, zostawiając głębokie wyrwy.
Wąwóz nie był głęboki. Miał najwyżej siedem kroków.
Zwężał się ku dołowi, podczas gdy ściany stały od siebie
w odległości pozwalającej Vermithraxowi na rozpostarcie
skrzydeł. Dwie barki ruszyły za nimi do wąwozu. Pozostałe
dwie patrolowały skalny labirynt z góry, licząc na to, że
obsydianowy lew wyłoni się ze szczeliny. Ale on z łatwością
ścinał ostre zakręty, podczas gdy długie barki przed każdym z nich musiały zwalniać, by z rozpędu nie zawadzić
o skały.
W dole wąwozu płynął strumień. Jedna z odnóg górskiego jeziora. Po pewnym czasie strumień zamienił się
w rwącą rzekę. Skalne ściany znajdowały się teraz w większej odległości od siebie, dając barkom większe pole manewru. Ale pierwotna przewaga Vermithraxa nie stopniała
19
jeszcze, a i dwie pozostałe barki, patrolujące szczelinę od
góry, również się nie pojawiły.
— Skoro chcemy przedostać się na drugą stronę górskiego
grzbietu, nie możemy wiecznie lecieć tak nisko.
— Najpierw trzeba przeżyć, nieprawdaż?
— Próbuję jedynie ułożyć plan, nic więcej.
Merle nie mogła się skoncentrować. Nie przy tej zawrotnej
prędkości. Cały czas czuła, że paraliżuje ją strach. Wprawdzie
wymknęli się akumulatorowi, ale słoneczne barki w dalszym
ciągu siedziały im na karku.
— Vermithrax! — Merle nachyliła się nad uchem lwa, próbując przekrzyczeć wiatr. — Dokąd teraz chcesz lecieć?
— Na Zachód słońca — odpowiedział lapidarnie. Po tonie
jego głosu zorientowała się, jak bardzo jest zmęczony. Rzeczywiście, do tej pory nie przyszło jej do głowy, że także on
może stracić siły.
Nurt rzeki stał się bardziej bystry. Merle zauważyła, że
woda nie połyskiwała już czerwienią, tylko odbijała w swojej
toni mroczne ściany skał. Także niebo zatraciło swoją wcześniejszą jaskrawość, nabierając fioletowego odcienia.
Najchętniej krzyknęłaby teraz z radości. Vermithrax miał
rację. Jego plan powiódł się. Wystrychnął Egipcjan na dudka.
Słoneczne barki zniknęły. Merle wyobraziła sobie, jak powracają w żółwim tempie do macierzystego akumulatora, pozbawione światła słonecznego. Nieużyteczne jak kawałek złomu.
Rzeka płynęła teraz jeszcze bardziej wartkim, dzikim,
a przede wszystkim głośniejszym nurtem. Wkrótce pokryła się szumiącą pianą. Przed nimi rozpościerała się mroczna
ciemność.
Vermithrax z okrzykiem radości skoczył nad wodospadem, gdzie woda przez jakieś sto metrów spadała w dół.
Nie obniżył lotu, tak że Merle widziała cały obszar rozcią20
gający się u stóp gór; lasy i łąki, nad którymi zapadała już
noc. Lew frunął teraz leniwie poruszając skrzydłami. Merle
w milczeniu oglądała krajobraz, a po chwili znowu odezwała
się do Królowej.
— Co wiesz na temat Setha?
— Niewiele. Wyznawcy kultu Horusa przed trzydziestu laty
przywrócili faraona do życia. Od tego czasu przysługuje im
przywilej obsadzania stanowiska najwyższego kapłana. Zresztą Seth już nim był.
— Wcale nie wyglądał na tak starego.
— Nie. Ale jakie to ma znaczenie?
Merle zastanowiła się, jak wytłumaczyć Królowej, istocie
nie podlegającej upływowi czasu, że na podstawie wyglądu
zewnętrznego można ocenić wiek. Jeśli ta reguła traciła swoje zastosowanie, mogło to oznaczać, że ktoś nie ujawnia swej
prawdziwej twarzy albo też, wyglądając jak człowiek, nie jest
nim w rzeczywistości. Przynajmniej nie śmiertelnikiem.
Ponieważ Merle nie kwapiła się do udzielenia wyjaśnień,
Królowa dalej ciągnęła swój wywód:
— Kapłani Horusa dysponują wielką władzą. Tak naprawdę rządy imperium spoczywają w ich rękach. Faraon to jedynie figurant.
— Ale to oznaczałoby, że Seth jako najwyższy kapłan,
a ponadto wezyr faraona, w istocie...
— Jest prawdziwym władcą Egiptu.
— I świata.
— Niestety tak.
— Sądzisz, że jeszcze się z nim spotkamy?
— Lepiej się módl, żeby ta przyjemność nas ominęła.
— Do kogo? Do Królowej Laguny? Tak jak to czyni teraz
cała Wenecja? — szybko pożałowała swoich słów. Ale było
już za późno.
21
Przez kilka następnych godzin Królowa milczała i skryła
się w najdalszym zakamarku Merle, w kokonie zimnych, obcych i boskich myśli.
Pasmo górskie pokonali na wschodzie, nie napotkawszy
już więcej przeciwników.
Po pewnym czasie, dobrze po północy w szarawej poświacie
odbijającej się w śniegu dostrzegli światła księżyca i gwiazd.
Dopiero teraz Vermithrax pozwolił sobie na krótką przerwę.
Wylądował na półce skalnej szerokiej na tyle, że sam był
w stanie się rozłożyć, a Merle mogła zejść z jego grzbietu.
Bolało ją niemal wszystko. Przez krótką chwilę wątpiła nawet, czy w ogóle będzie mogła stanąć na nogach. Czy przy każdym kroku nie odczuje bólu nadwerężonych kości i mięśni.
Rozejrzała się dookoła, wypatrując pościgu. Ale w panującej ciemności nie zauważyła niczego podejrzanego. Tylko
jakiś drapieżny ptak szybował na horyzoncie. Sokół albo jastrząb.
W całej krainie rozpościerającej się u podnóża gór było
głucho i pusto. Nie było słychać nawet zwierzęcego pisku
czy trzepotu ptasich skrzydeł. Ogarnął ją lęk. Nagle z przerażeniem pojęła, że tam, w dole, nie ma życia. Nie ma ludzi
i zwierząt, ba, nawet trupów. Tych ostatnich wcielili Egipcjanie do swojej armii, zapełniając własne galery, słoneczne
barki, przykuwając do maszyn wojennych.
Merle usiadła na skraju półki skalnej i zamyślona wpatrywała
się w dal. — Myślisz, że Lord Światło nam pomoże? — Po raz
pierwszy od kilku godzin zwróciła się bezpośrednio do Królowej. Ale nie oczekiwała odpowiedzi.
— Nie wiem, Wenecjanie źle obeszli się z jego posłańcem.
— Ale nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji swoich
czynów.
22
— Dostrzegasz w tym jakąś różnicę?
— Nie — odpowiedziała przygnębiona Merle. — Nie bardzo.
— No właśnie.
— W każdym razie Lord Światło zaoferował pomoc
w walce z imperium.
— Tak, ale zanim gwardia miejska zatłukła na śmierć jego
posłańca. Ponadto zawieranie układów z piekłem nie leży
w naturze ludzkiej.
Merle wykrzywiła twarz. — Ja słyszałam zupełnie inne historie. Ty rzeczywiście niewiele wiesz o nas, ludziach.
Położyła się i zamknęła oczy.
W 1833 roku angielski naukowiec, profesor Burbridge’a
odkrył, że piekło istnieje nie tylko w przekazie religijnym. Jest
zjawiskiem najzupełniej realnym, kryjącym się we wnętrzu
ziemi. Burbridge zorganizował w głąb piekła kilka ekspedycji.
Z ostatniej powrócił jako jedyny z jej uczestników. Jego relacje
były dobrze udokumentowane, i aż do wielkiej wojny uczono
o nich w szkołach. Nie ulegało jednak najmniejszej wątpliwości, że do publikacji udostępniono tylko niewielką część
jego odkryć. Według krążących pogłosek cała reszta była zbyt
brutalna i przerażająca, by mogła zostać upubliczniona. Po
ostatniej ekspedycji Burbridge’a nikt nie odważył się pójść
w jego ślady. Dopiero po wybuchu wojny na powierzchnię
ziemi przedostawały się kolejne dowody na istnienie piekła.
Wśród nich największego znaczenia nabierała propozycja
owianego legendą władcy piekieł, Lorda Światło, gotowego do udzielenia Wenecjanom pomocy w walce z faraonem.
Jednakże rada miejska w swojej arogancji odrzuciła tę propozycję. Zresztą Merle sama była świadkiem, jak osobisty
wysłaniec Lorda Światło został zamordowany na placu św.
Marka.
23
A teraz ona, Królowa Laguny i Vermithrax mieli w imieniu
ludu weneckiego uprosić Lorda Światło, by udzielił miastu
pomocy. Jeśli nawet ich misja miałaby się zakończyć powodzeniem, to wcale nie było pewne, czy uda im się zdążyć na
czas. A któż mógł zagwarantować, że Lord Światło nie postąpi
z nimi podobnie, jak to uczynili Wenecjanie z jego posłańcem?
Najgorsze jednak było to, iż nie mieli wyboru — mogli tylko
pójść w ślady Burbrigde’a i zejść do piekła. I nikt, nawet Królowa, nie miał pojęcia, co tam zastaną.
Merle otworzyła oczy i spojrzała na śpiącego Vermithraxa.
Sama czuła się potwornie zmęczona, a zarazem podekscytowana.
— Dlaczego on nam pomaga? — wyszeptała. — Ty jesteś
Królową Laguny, więc w jakiś sposób pozostajesz związana
z Wenecją. Chcesz chronić to, co do ciebie należy. Ale Vermithrax? Przecież on najnormalniej w świecie mógłby powrócić do swoich krewnych w Afryce.
— Jeśliby ich tam jeszcze zastał. Imperium poszerzyło swoje
granice nie tylko na północ.
— Myślisz, że mówiące lwy już nie żyją?
— Tego nie wiem — powiedziała Królowa ze smutkiem
w głosie. — Całkiem możliwe, że przeniosły się gdzieś daleko,
by zejść Egipcjanom z pola widzenia.
— I Vermithrax o tym wie?
— Możliwe, że się domyśla.
— W takim razie jesteśmy jego jedynymi przyjaciółmi. Jedynymi, jakich posiada. — Merle wyciągnęła rękę i pogłaskała kamienną łapę. Vermithrax wydał z siebie lekki pomruk, przewrócił się na drugą stronę i wyciągnął w jej stronę
wszystkie cztery łapy. Jego wargi drżały przy każdym wydechu. Teraz Merle zauważyła, że gałki oczne pod powiekami
ruszały się. Lew śnił.
24
Owinęła się szczelnie peleryną, chroniąc się przed podmuchami zimnego wiatru i przytuliła się mocno do Vermithraxa, który pochrapywał od czasu do czasu.
„Królowa jest tutaj, pomyślała, ponieważ ona i Wenecja
w jakiś sposób są ze sobą złączone. Jedna bez drugiej nie
może istnieć. Ale ja? Cóż ja właściwie tutaj robię?”
Najbliższe i zaufane osoby — Junipa, Serafin, mistrz Arcimboldo i oczywiście Unke, wszyscy oni pozostali w Wenecji, wystawieni na niebezpieczeństwo egipskiej inwazji.
Merle była sierotą. Jako malutkie dziecko znaleziono ją
w dryfującym po kanale koszu. Potem wychowywała się
w sierocińcu. Myśl, że nie posiada rodziców, o których musiałaby się martwić, okazała się w tym momencie wyjątkowo
uspokajająca.
Tak proste to jednak nie było. Kiedyś dowie się przecież,
kim byli jej rodzice. Kiedyś. Z pewnością.
Zatopiona w myślach, wyciągnęła spod narzuty magiczne zwierciadło. Jego powierzchnię wypełniała woda, która
nigdy nie wyciekała, niezależnie od tego, w jakiej pozycji
by się je trzymało. Jeśli Merle zanurzała w nim rękę, czuła
czasem, jak od środka jej palce delikatnie i ciepło obejmuje
czyjaś tajemnicza dłoń. Zwierciadło leżało razem z nią w koszu, w którym ją znaleziono. To była jedyna rzecz łącząca ją
z rodzicami. Jedyny ślad prowadzący do nich.
Ale we wnętrzu lustra znajdowało się coś jeszcze: mleczna
zjawa, która uciekła z jednego z magicznych luster mistrza Arcimbolda. Merle koniecznie chciała nawiązać z nią kontakt.
Zastanawiała się, jak to zrobić. Serafin opowiedział jej, że zjawy z luster Arcimbolda były ludźmi, którym udało się przedostać z drugiego świata. Jednakże nie zdawali sobie sprawy
z tego, iż tu przyjmują postać bezkształtnych zjaw, uwięzionych
we wnętrzu luster.
25
— Serafin... — Merle westchnęła cicho.
Zaledwie się poznali, a już zostali rozdzieleni przez przyboczną gwardię miejskich rajców. Spędzili razem jedynie kilka ekscytujących i dramatycznych godzin, podczas których
wyrwali z rąk egipskiego szpiega karafkę z esencją Królowej
Laguny. I choć tak mało o sobie wiedzieli, bardzo za nim
tęskniła.
Przywołując w myślach jego uśmiech, jego szelmowski
błysk w oczach, zasnęła.
We śnie słyszała pisk jastrzębia. Obudził ją łagodny podmuch wiatru, muskający jej twarz, oraz zapach jastrzębich
piór. Ale w pobliżu nie było nikogo. Chyba, że nieproszony
gość skrył się w panujących jeszcze dookoła ciemnościach.
Mistrz złodziejski
Y
UPŁYNĘŁA JUŻ DOBRA CHWILA, ODKĄD WEneckie zegary wybiły północ. Miasto i wody
laguny były pogrążone w głębokich ciemnościach. Uliczki świeciły pustkami. Jedynie bezpańskie koty, nie przejmujące się wiszącym
nad miastem egipskim zagrożeniem, polowały w najlepsze.
Nad kanałem panowała przeraźliwa cisza. Serafin siedział na
kamiennym brzegu i wymachiwał nogami. Podeszwami butów
niemal muskał taflę wody. Wąska uliczka, którą tu doszedł
i którą kanał zamykał z jednej strony, tonęła w ciemnościach.
Jeszcze niedawno spacerował tu z Merle, pokazując jej tajemnicze odbicia na powierzchni wody. Takie, których być
nie powinno, i które pojawiały się jedynie między dwunastą a pierwszą w nocy. Na powierzchni wody odbijały się
stojące nad brzegiem kanału domy. Ale to, co widzieli, nie
było zgodne z rzeczywistością. W niektórych odbijających
się w wodzie oknach paliło się światło, choć w rzeczywistości domy stały opuszczone i ciemne. Od czasu do czasu
w wodzie pojawiały się też cienie ludzkich sylwetek, które
naprawdę nie istniały. Nie w tej Wenecji, w której wychowali
się Serafin i Merle. Tymczasem o istnieniu drugiej Wenecji,
a nawet ich tuzinie, czy setce, krążyły po mieście pogłoski.
Serfain posępnie skubał mały bochenek chleba, wrzucając
okruchy do kanału. Ale ryby nie nadpływały, jakby nie chciały się skusić na taką przynętę. Odkąd trucizna egipskich kapłanów przepędziła z laguny jej Królową, widok pływających
ryb należał do rzadkości. Zamiast nich panoszyły się tu algi.
27
Nie tylko Serafin odnosił wrażenie, że rozrastają się one dosłownie z dnia na dzień. Ciemnozielone łodygi, bezkształtne,
poprzekręcane jak przemoczone pajęczyny. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że nie są one spokrewnione z morskimi
arachnidami, których nikt jeszcze nie widział, ale o których
krążyły legendy, iż wyrastają z największych głębin Morza
Śródziemnego, wśród ruin przedoceanicznych imperiów.
Serfin czuł się bardzo źle. Dobrze wiedział, że Merle uciekła z Wenecji na grzbiecie kamiennego lwa, za co był jej
niezmiernie wdzięczny. Przynajmniej chwilowo nie groziło
jej ze strony Egipcjan żadne niebezpieczeństwo. Oczywiście
pod warunkiem, że udało jej się przedrzeć przez otaczający
miasto pierścień imperium i nie zostać przechwyconą przez
słoneczne barki.
Nie tylko groźba wiszącej nad miastem inwazji przysparzała mu trosk. Strach przed Egipcjanami paraliżował go, choć
w zupełnie inny sposób. Z samą nieuchronną militarną porażką Wenecji w starciu z faraonem już się przecież pogodził.
Gryzło go coś innego. Coś, co nie pozwalało mu zasnąć
ani zaznać spokoju za dnia. Jego żołądek skurczył się i przypominał zahartowaną stalową kulę, uniemożliwiając jedzenie. Do zjedzenia każdego kęsa musiał się przełamywać. A to
rzadko mu się udawało. Dryfujące teraz po wodzie okruchy
chleba miały być jego kolacją.
Martwił się o Junipę. Dziewczynkę z lustrzanymi oczami.
A także o Arcimbolda, starego mistrza z warsztatu luster w Kanale Odszczepieńców. To właśnie on sprowadził Junipę i Merle
z sierocińca do swojego warsztatu i kształcił je na czeladniczki.
I — jak się Serafin ostatnio dowiedział — zawarł porozumienie
z Lordem Światło, by wydać mu Junipę.
Chłopiec wypytał Arcimbolda o wszystkie szczegóły, a ten
odpowiedział mu na większość pytań.
28
Mistrz sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie zaznał
smaku gorzkiej porażki. Od lat jego warsztat w największej
tajemnicy dostarczał Lordowi Światło magicznych luster.
W tym celu wielokrotnie spotykał się z Talamarem, przedstawicielem władcy piekieł, przekazując w jego ręce kolejne
dostawy. I kiedy pewnego dnia Talamar przedłożył mu szczególną ofertę, Arcimboldo przyjął ją, choć po długim wahaniu. W myśl zawartej umowy miał on za pomocą swoich
magicznych luster przywrócić niewidomej Junipie wzrok.
Wydawać się mogło, że to wspaniałomyślny, szlachetny
uczynek. Tym bardziej, że od chwili operacji Junipa z każdym dniem coraz lepiej dawała sobie radę.
Ale to nie wszystko.
Lord Światło nie kierował się wobec kruchej dziewczynki
miłością bliźniego. W tej kwestii Serafin musiał stawiać Arcimboldowi natrętne pytania, zanim uzyskał wyczerpującą
odpowiedź.
— Dzięki lustrzanym oczom Junipa widzi także w ciemności — wyjaśnił mistrz przy filiżance herbaty, oświetlony promieniami księżyca wpadającymi do warsztatu przez
okno w dachu. — To prawdopodobnie już wiesz od Merle.
Ale to jeszcze nie wszystko.
— Nie wszystko? — spytał zirytowany Serafin.
— Magiczne szkło, wstawione w miejsce jej gałek ocznych,
pozwoli jej kiedyś zobaczyć i wniknąć w inne światy. Lub
mówiąc inaczej: w odbicia innych światów.
Dopiero po dobrej chwili Serafin odzyskał mowę.
— Również w światy, których odbicia ukazują się o północy na powierzchni niektórych kanałów?
— Znasz to zjawisko? Tak, w ten i inne światy. Junipa swoimi oczyma będzie mogła dostrzec ich mieszkańców, sama
nie będąc widoczną. Będzie mogła przyglądać się cesarzom
29
i królom, którzy, ukryci w komnatach, podejmują ważne
decyzje. Będzie widziała odbijające się w wodach oceanu,
załadowane towarami statki. Oczy dadzą jej potężną władzę.
I dlatego zainteresował się nią Lord Światło.
— By móc kontrolować świat, nieprawdaż? O to mu chodzi. Nie tylko chce wiedzieć, co rozgrywa się na tym świecie. Nie ustanie w zabiegach, dopóki nie wydrze tajemnic
wszystkim światom.
— Lord Światło jest niezwykle ciekawy. Może nazwijmy to
inaczej: głodny wiedzy. Albo wykazuje zainteresowanie.
— Raczej jest zły i bez skrupułów — odparł Serafin ze złością. — Wykorzystuje Junipę. Ta dziewczyna jest tak szczęśliwa, że odzyskała wzrok. Nie ma pojęcia, co się za tym kryje.
— Wie, dobrze wie — zaoponował Arcimboldo. — Rozmawiałem z nią o tym. Wie, jakie zdolności w przyszłości
będzie miała. I odnoszę wrażenie, że w międzyczasie wszystko już zaakceptowała.
— A miała jakiś wybór?
— Lord Światło nie pozostawia nam żadnego wyboru.
Także i mnie. Gdyby nie jego złoto, już dawno musiałbym
zamknąć warsztat. To on, od kiedy wyrzucono mnie z gildii, kupuje ode mnie więcej luster niż ktokolwiek inny. Bez
jego zamówień wszyscy moi czeladnicy musieliby powrócić
do sierocińców. Merle i Junipa w ogóle nie zjawiłyby się
u mnie. — Krępy staruszek smutno potrząsnął głową. — Serafinie, wierz mi, mój los jest mi zupełnie obojętny. Ale te
dzieci... Nie mogę na to pozwolić.
— Czy Junipa wie, co ją czeka?
— Domyśla się, że chodzi tu o coś więcej. I że nie będzie
u nas wiecznie mieszkać. Ale o Lordzie Światło i Talamarze
nie wie. Jeszcze nie.
30
— Ależ tak nie wolno postępować! — wykrzyknął Serafin
i omal nie przewrócił filiżanki z herbatą. — Przecież nie wolno nam do tego dopuścić, żeby... no, żeby Junipa trafiła do
piekła. W prawdziwym znaczeniu tego słowa.
Arcimboldo milczał. A teraz Serafin siedział nad brzegiem
kanału, szukał odpowiedzi i głowił się, jak wyjść z potrzasku.
Jeśli Wenecja byłaby wolnym miastem i nie groziłoby jej
oblężenie Egipcjan, to najprawdopodobniej uciekłby stąd
razem z nią. Dzięki temu, że w przeszłości był mistrzem złodziejskim, być może najzręczniejszym, jakiego miasto kiedykolwiek posiadało, znał ścieżki i szlaki, o których nie śniło
się zwykłym mieszkańcom. Ale egipski pierścień oblężniczy,
złożony z galer, słonecznych barek i tysięcy żołnierzy, może
z wyjątkiem kilkusetmetrowego odcinka, zacisnął się szczelnie wokół miasta ze wszystkich stron niczym złowieszcza
pętla. Nie było możliwości, żeby niepostrzeżenie wymknąć
się z miasta. A ukrycie się gdzieś w jego obrębie, by uniknąć
karzącej ręki piekła i Egipcjan, było przedsięwzięciem z góry
skazanym na niepowodzenie. Prędzej czy później i tak wpadnie się w ręce oprawców.
Jeśli Merle przebywałaby jeszcze w Wenecji, to razem poszukaliby rozwiązania. Ale przecież Serafin na własne oczy
widział, jak na grzbiecie kamiennego lwa przelatywała nad
placem św. Marka, nad całą laguną, by ostatecznie zniknąć
gdzieś na horyzoncie. Nie miał złudzeń, Merle szybko nie
wróci i nie uchroni Junipy od wiszącego nad nią wyroku
losu.
Gdzie mogła się teraz znajdować? Dokąd mogła dolecieć
na obsydianowym lwie? I co stało się z Królową Laguny?
Odbicie w wodzie innego świata stawało się blade i niewyraźne. W pobliżu zegar na wieży wybijał pierwszą w nocy.
31

Podobne dokumenty