„Seventh Anniversary”

Transkrypt

„Seventh Anniversary”
„Seventh Anniversary”
Historia życia pewnego Szkota.
Kolejna rocznica Twojej śmierci. Która to już? Siódma.
Siedem lat bez Ciebie, Ben. I zobacz, jak zdążyłem rozpierdolić sobie życie. 1
Pamiętam wszystko jakby to było dziś. Każdy mały fragment mojego… naszego życia.
Powiedziano nam, że urodziliśmy się 31 października 1988 roku, w święto zmarłych. Jeszcze tego
samego dnia zostałem znaleziony na schodach sierocińca w małym, szkockim miasteczku, w którym
czas zatrzymał się trzydzieści lat temu. Kilka godzin później, pośród dzieciaków poprzebieranych za
duchy i torebek z cukierkami, inna matka również porzuciła swojego syna. Na tych samych schodach.
Na powijakach Bena widniała karteczka z napisem „Andy Brown”. Na moich nie było nic, dlatego imię
wybrała dla mnie dyrektorka sierocińca. A ponieważ urodziliśmy się tego samego dnia, nadała mi imię
Brian Brown.
W tę chłodną, deszczową noc, zostaliśmy braćmi.
Zawsze byliśmy razem. Bawiliśmy się razem, jedliśmy, płakaliśmy i cieszyliśmy. Kiedy opiekunki
chciały nas wieczorem położyć do łóżek, wrzeszczeliśmy tak bardzo, że w końcu spaliśmy razem, by
nie przeszkadzać reszcie dzieciaków. Lubiliśmy opowiadać sobie wtedy historię naszych narodzin – o
tym jak nasze matki należały do sabatu czarownic i w noc duchów polecono im złożyć ich
nowonarodzone dzieci w ofierze szatanowi. A one, by nas uratować, oddały nas do sierocińca.
Im więcej czasu spędzaliśmy w sierocińcu, tym bardziej chcieliśmy stamtąd odejść. Zakazy, rozkazy,
rygor i kindersztuba. To koszmar dla pięciolatków. Często dostawaliśmy kary za złe zachowanie, za
nasze wybryki i psiuksy. Klęczenie na podwórkowym żwiże, bicie linijką po rękach, albo pasem po
tyłku. Czasem zamykali nas w komórce na cały dzień, bez jedzenia.
W sierocińcu zawsze wszyscy byli głodni. Nigdy nie wystarczało na dokładkę.
Marzyliśmy o ucieczce. Chcieliśmy zbudować tratfę, popłynąć nią na Wyspy Owcze i zostać
pasterzami. Nie wiem dlaczego, ale byliśmy pewni, że wszyscy na Wyspach Owczych zajmowali się
hodowlą owiec.
Kiedy mieliśmy sześć lat, ukradliśmy z kuchni jedzenie, spakowaliśmy dwa, małe tobołki i uciekliśmy.
Jasne, byliśmy dojrzali jak na swój wiek. Ale nie na tyle, by przetrwać.
Udało nam się wsiąść na gapę do autobusu i dojechać do Perth. Pierwszego dnia byliśmy zachwyceni,
przechadzaliśmy się po starówce, podziwialiśmy zabytki, wielkomiejskich ludzi, kolorowe stragany.
Wieczorem wspięliśmy się na szczyt wzgórza, z którego widać było całe miasto.
Postanowiliśmy nadać sobie nowe imiona, pod którymi znać będzie nas cały świat. Jako nazwisko
przybraliśmy „Blackwood” od Algernona Blackwooda, którego upiornych opowiadań uwielbialiśmy
słuchać nocami.
- Jestem Benjamin Blackwood i tak jak Benjamin Franklin zostanę prezydentem! – wykrzyczałeś.
Pragnienie zostania pasterzami było już naturalnie nieaktulane.
Stanąłem na skarpie i wziąłem głęboki oddech.
1
Zdaję sobie sprawę, że nie zaczyna się zdań od „I”, „ale”, „że” etc., ni mniej jednak czasem po prostu
potrzebuję zaakcentować coś kropką, więc ją po prostu wstawiam. Przepraszam, jeśli kogoś to razi.
- Jestem Scott Blackwood i zostanę mistrzem sztuk walki!
Do tej pory się cieszę, że nie przybrałem imienia Bruce Lee, choć poważnie to rozważałem. W tamtym
momencie, Scott wydawało się po prostu fajne. Brzmiało dobrze. I tak już zostało.
Nigdy przedtem i nigdy później nie byliśmy tak szczęśliwi jak tego wieczora, stojąc na skarpie i
wykrzykując w dal nasze nowe imiona.
Na ulicy mieszkaliśmy niecałe pół roku. Było ciężko, cholernie ciężko. Kradliśmy jedzenie, ale rzadko
nam się to udawało. Czasem pracowaliśmy dorywczo przez parę dni, za grosze. Czasem dostawaliśmy
ciepłe bułeczki od starszej pani z piekarni. Czasem po prostu żebraliśmy. Ale i tak, ciągle burczało nam
w brzuchach.
Kąpaliśmy się w rzece, spaliśmy w starej szopie na uboczu. Najtrudniej było unikać policji.
Wiedzieliśmy, że jeśli nas złapią, wrócimy do sierocińca.
I chociaż czasem było nam cholernie trudno, nigdy, nawet przez chwilę, nie pomyśleliśmy żeby tam
wrócić. Jako sześciolatek przekonałem się, że wolność to to czego w życiu szukałem. Że tylko tak będę
mógł żyć. I tak jest do dziś.
Spędziliśmy tak maj, czerwiec, lipiec i sierpień. W Szkocji rzadko świeciło słońce, a we wrzśniu było już
całkiem zimno. Ludzie zakładali szaliki i wyjmowali z szaf kurtki.
My nie mieliśmy kurtek. Ani szalików. Wieczorami rozpalaliśmy ognisko, żeby się ogrzać. Raz
ukradliśmy z rynku koc, który ratował nas w nocy.
Kiedy zaczął się październik, nie wiedziałem, czy dotrwamy do listopada. Straciliśmy wigor, energię,
siłę do działania. Siedzieliśmy na rogu ulicy z kubkiem po ciepłej, dawno wypitej herbacie.
Nie obchodziło nas już, czy złapią nas i wrócimy do sierocińca. Kiedy siedzisz na zimnym jak lód
betonie, nie mając nic w ustach od trzech dni, niewiele cię obchodzi.
To wtedy znalazł nas człowiek, którego przez wiele następnych lat nazywałem swoim ojcem. Mocno
zarysowana szczęka, lekki zarost, elegancki płaszcz i lśniące buty. Uśmiechnął się i wręczył nam dwa,
cieplutkie rogaliki. Jadłem tak łapczywie, że rozbolał mnie przełyk.
Kiedy skończyliśmy powiedział, że nazywa się Alexander Morgan i czy chcemy z nim pójść.
Poszliśmy.
Lata spędzone jako członek mafii uważam za najlepsze lata swojego życia.
Po raz pierwszy mieliśmy okazję z Benem zasmakować bogactwa. Cholera, nie tylko zasmakować,
zatopiliśmy się w nim po samo dno. Mieliśmy swoje własne pokoje, dziesiątki zabawek, prywatnych
nauczycieli. Mogliśmy wychodzić kiedy chcemy, robić co chcemy.
Uwielbiałem chodzić do drogich sklepów i kupować dizajnerskie ubrania. Kiedyś kupiłem dziecięcy
garnitur od Prady i chodziłem w nim przez cały tydzień, aż w końcu opiekunka oddała go do pralni.
Ta miłość do drogich ubrań została do teraz. Mieszkam w totalnym syfie, czasem zapominam zapłacić
za prąd, ale moja szafa do kwintesencja Londyńskiej mody. Ludzie oceniają po wyglądzie, to jedno
wiem i to jedno potrafię wykorzystać.
Nie wszyscy w naszej „rodzinie” jak przyszło nam to nazywać, żyli jak my. Byliśmy specjalnie
traktowani. Inni członkowie, latami wspinający się po szczeblach hierarchii, patrzyli na nas z
zazdrością, nazywali rozpieszczonymi bachorami. Szczególnie, że kiedy my się bawiliśmy, oni odwalali
brudną robotę i pilnowali naszych tyłków. Kiedy pewnego razu wbiegliśmy wrzeszcząc i chichocząc do
sali konferencyjnej podczas spotkania głów rodzin, spotkało nas jedynie złowrogie spojrzenie. Nasz
opiekun natomiast zaginął bez śladu następnego dnia.
Nie wiem, czemu padło akurat na nas. Wtedy byłem przekonany, że ojciec po prostu nas kochał, że
trakował nas jak swoich synów. Potem myślałem, że może byliśmy swoistymi maskotkami. Z punktu
widzenia czasu, sądzę jednak, że było mu to zwyczajnie obojętne. Pozwalał nam cieszyć się
dzieciństwem póki mogliśmy, zyskiwał nasze pełne zaufanie, bo wiedział, że w podziemnym
półświatku zaufani ludzie byli na wagę złota.
Oprócz nas pod opieką ojca znalazła się jeszcze dwójka protegowanych. Dominik Jankovic i Godfrey
Dalton. Matka Dominika uciekła po porodzie ze szpitala i ślad po niej zaginął. Jego ojciec pracował
przy przewozie broni. Nie mogąc zająć się synem, umieścił go w tutaj. Kiedy Dominik miał cztery lata,
mężczyzna zginął w strzelaninie, a chłopca przygarnęła reszta mafii.
Dominik zawsze był pogodny, od razu się zaprzyjaźniliśmy. Pokazał nam tylne wejście do kuchni, gdzie
lubiliśmy zakradać się nocą, pokazywał swoją kolekcję zapalniczek z gwiazdami Playboya i mówił tą
jedyną w swoim rodzaju mieszanką czeskiego i szkockiego akcentu.
Z Godfreyem dogadywaliśmy się gorzej. Był o pięć lat starszy i nie chciał spędzać już całych dni na
wygłupach. Lubił nazywać nas dzieciakami z tą nutką zblazowania w głosie. Było jednak parę rzeczy,
których mu zazdrościłem. Szybko biegał, dobrze się bił i nikt nie rzucał nożami tak celnie jak on.
Czasem douczał mnie wieczorami i myślę, że z całej naszej trójki to mnie najbardziej lubił.
Tego właśnie uczyli nas na „lekcjach”. W wieku dwunastu lat nie znałem tabliczki mnożenia, ale
umiałem bez problemu wyliczyć wszystkie punkty witalne człowieka i wiedziałem, jak zależnie od
nachylenia ostrza mogę zabić, bądź jedynie zranić przeciwnika.
Nie przeczę, lubiłem te zajęcia. O wiele bardziej wolałem sparingi z Benem, niż siedzenie w szkolnej
ławce. Miałem poczucie, że zdobywam siłę, z dumą patrzyłem jak moje chude ramiona nabierają
muskulatury. Kiedy trzeba było zaciskałem zęby, bandażowałem pokaleczone dłonie i wracałem do
treningu. Uwielbiałem to, szczególnie nożownictwo i walkę wręcz.
Kiedy skończyliśmy czternaście lat zaczęto nas uczyć posługiwania się bronią palną, ale to nigdy nie
szło mi dobrze. Nie chodziło o spryt, przebiegłość, refleks, czy taktykę. Po prostu strzelałeś, kto miał
celniejsze oko, wygrywał. W walce wręcz było coś pierwotnego, coś niesamowicie pociągającego. Do
końca nie wiadomo było, kto wygra.
Nawet teraz, nie ruszałem się z domu bez składanego noża w kieszeni. Nie zamierzałem go używać,
po prostu czułem się pewnie, mając go przy sobie.
Lata mijały, a my z Benem dojrzewaliśmy. Zaczęło do nas docierać, że nie będziemy wiecznie się
bawić. Że już wkrótce zaczniemy na siebie zarabiać, tak jak wszyscy inni, a nasz dług był spory.
Skończyliśmy z wybrykami, przykładaliśmy się bardziej do obowiązków. Zaczęliśmy rozumieć, czego
częścią tak naprawdę jesteśmy.
W wieku trzynastu lat zastaliśmy Godfreya w łóżku z prostytutką. Namówiłem Bena, żebyśmy
spróbowali tego samego. Opierał się, ale w końcu zaciągnąłem go do burdelu.
Kiedy dwudziestoparoletnia dziwka zobaczyła na swoim łóżku trzynastoletniego smarkacza,
wybuchnęła śmiechem. Powiedziała, żebym wracał do mamy. Wkurzyłem się. Wyciągnąłem nóż i
powiedziałem kim jestem. Z rodem Morganów się nie zadzierało, nawet jeśli był to trzynastolatek.
Nie pamiętam dobrze tamtego wieczora, ale wiem, że w przez następne kilka dni nie potrafiłem
celnie trafić w kukłę z odległości dziesięciu metrów, aż w końcu wróciłem tam znowu i wracałem co
noc.
Tamtej nocy odkryłem też w sobie słabość do starszych kobiet. Było coś niezwykle sensualnego i
pociągającego w dojrzałych kobietach. Nie bawiły mnie smarkate i chętne małolaty. Uwielbiałem
uwodzić i być dżentelmenem. Podniecało mnie mówienie do nich „Pani”, nawet rano po stosunku.
Często pozwalałem im przejmować kontrolę, uczyć mnie nowych sztuczek. Czekałem pod ich domem,
aż położą dzieci spać i podadzą piwo mężowi, a potem patrzyłem jak rozpinają guziki koszuli,
rozwiązują ciasny kok, a niewinnym obcasem przygniatają mnie do pościeli, z wyrachowaniem
wbijając klasyczny manicure w moje plecy. Matki, żony, pracownice, przyjaciółki, przy mnie wszystkie
stawały się demonami seksu.
Paradoksalnie, z facetami było wręcz przeciwnie. Uwielbiałem młodych. Młodych, pięknych mężczyzn,
często wręcz androgenicznych. Lubiłem kiedy kokietowali mnie spojrzeniem i przesadnie jęczeli w
łóżku. I tak jak lubiłem doświadczone kobiety, tak lubiłem męskie dziewice. Śnili o pierwszym razie z
dziewczyną z 3B, a kończyli wijąc się w ekstazie pod moim ciałem. Z początku nieśmiali i nieco
zdezorientowani, rano odpalali papierosa od mojego, a kiedy widziałem ich na ulicy miesiąc później
szkolny mudurek zamieniali na ramoneskę i rzucali mi zdawkowe „cześć”, z zalotnym uśmiechem.
Jednych widziałem tylko raz w życiu, z innymi czasem sypiałem, a niektórzy, jak Kuki, okazywali się
przewyższyć mistrza.
W każdym bądź razie, jestem pewien, że spedaliłem przynajmniej kilkunastu adeptów na heteryka.
Kiedy mieliśmy czternaście lat, dostaliśmy też pierwszą robotę. Razem z Benem i Dominikiem posłano
nas do gimnazjum. Pod przykrywką grzecznych uczniów, mieliśmy być dillerami.
Z początku byliśmy podekscytowani. Nigdy nie mieliśmy kontaktu z dzieciakami spoza rezydencji.
Mieliśmy chodzić do prawdziwej szkoły, wyrywać cheelederki, zamykać frajerów w szkolnych
szafkach i imprezować na domówkach.
Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej gorzka. Szybko okazało się, że odstajemy – nie nadążaliśmy
z nauką, nie wiedzieliśmy jakiej muzyki się słucha, jakie seriale ogląda, co było gorącym tematem
plotek i czemu wszyscy nabijali się z polonisty. Śmiali się z czeskiego akcentu Dominika i z moich
odpowiedzi na lekcjach. Jedyne w czym byliśmy dobrzy to sport, tam mogliśmy popisać się
zręcznością i umiejętnościami. Ciężko było komuś sprzedać dragi – większość gimnazjalistów bała się,
że ich złapią, a ci odwaźniejsi mieli już swoje źródła.
Razem z Dominikiem zaczęliśmy wdawać się w bójki, Ben starał się nas hamować. Ale i tak do ojca
ciągle przychodziły wezwania do szkoły. Był wściekły. Mieliśmy nie rzucać się w oczy i wykonywać
swoją robotę. W końcu, po czterech miesiącach nauki, kiedy zepchnąłem jednego uczaniaka ze
schodów i wylądował w szpitalu, ojciec przeniósł nas do innej placówki.
Dominik w końcu się zaaklimatyzował i pozostał w szkole. My byliśmy przenoszeni z miejsca na
miejsce, aż w końcu w wieku 16 lat, po zaliczeniu ośmiu szkoł, ojciec odpuścił.
Straciliśmy „ciepłą” posadkę w szkole i zostaliśmy przydzieleni do transportu narkotyków. Praca była
o wiele bardziej niebezpieczna, łatwo było zostać złapanym. Dnie kiedy robiliśmy w zwykłej dillerce w
nocnych klubach, były dla nas oddechem ulgi. Rzadko wracaliśmy do rezydencji, głównie
podróżowaliśmy do innych miast, stres odsypialiśmy u kochanek i kochanków, chlaliśmy i cholera,
smakowaliśmy życia.
Ben przefarbował się na biało i zaczął zmieniać styl.
Ja wytatułowałem sobie jaszczurkę na szyi. Benjamin uwielbiał te gady, mówił, że mnie przypominają.
Teraz w Londyńskim podziemiu byłem znany jako „Ten z tatuażem jaszczurki”, albo po prostu
„Jaszczur”, więc chyba coś w tym było.
Zrobiłem też inny tatuaż. W wieku szesnastu lat przeszliśmy inicjację i oficjalnie staliśmy się członkami
gangu. Częścią tradycyjnego rytutau były tatuaże – każda rodzina miała swój. Karki rodziny
Morganów zdobił symbol uroborosa – węża zajdającego własny ogon. Tatuaż był niewielki, a ogon
jaszczurki owijał moją szyją tuż pod nim.
Nasz udział w handlu dragami skończył się, kiedy mieliśmy siedemnaście lat. Na granicy z Irlandią,
wpadliśmy. Złapano kilkunastu naszych ludzi, dwóch zginęło w strzelaninie – ale to było dobre,
martwi nie mogli sypnąć. Mi udało się uciec, Bena złapali.
Ojciec wpadł w furię. Kiedy usłyszał, że chcę wyciągnąć Bena, powiedział, że mogę co najwyżej wrócić
wpakować mu kulkę w łeb. Ciągle pamiętam jego twarz kiedy to mówił. Nie wiedziałem w nim już
tego ciepłego mężczyzny, który dał nam rogaliki w listopadowy wieczór, był tylko bezwględny
przywódca gangu. Przywódca, który nie mógł pozwolić sobie na potknięcia.
Byłem gotowy wrócić do Irlandi sam i dać się złapać, tylko po to, żeby dotrzymać Benowi
towarzystwa w celi. W końcu jednak Dominik i Godfrey przekonali ojca, że nie opłaca mu się stracić
takiego człowieka jak Ben – był dobrze wyszkolony, co więcej to nie on odpowiadał za całe zdarzenie.
W końcu ojciec uległ. Parę telefonów, łapówek, dobrych prawników i kilka dni później Ben wrócił do
domu. Uderzyło mnie, jak niewiele potrzeba było, żeby go wyciągnąć, a mimo to ojciec chciał go
zostawić samemu sobie.
Kiedy Ben wyszedł miał spory dług. A ja razem z nim. Skończyliśmy z dillerką i przydzielono nam o
wiele brudniejszą robotę. Mieliśmy handlować ludźmi.
Godfrey robił to już od dwóch lat - dawał kuszące ogłoszenia pracy za granicą, potem zabierał
zagubionym emigrantom paszporty i zmuszał do kilkunastogodzinnej pracy w fabrykach i na
budowach, za pół darmo. Handel żywym towarem był nie mniej opłacalny niż przemysł narkotykowy.
Nasza i Bena praca różniła się od obowiązków Godfreya. Mieliśmy uwodzić młode dziewczęta,
rozkochiwać je w sobie i obiecywać wspólne mieszkanie, a potem zawozić do burdelu, z którego nie
mogły uciec.
Cholera, nienawidziłem tej roboty. Nienawidziłem jej. Wiem, że wcześniej też pewnie nie raz
rozpierdoliłem ludziom życie, ale to nie było to samo. Dawałem dragi, brałem kasę, szedłem dalej. Nie
widziałem więcej tych ludzi, nie wiedziałem kim byli. Z tymi dziewczynami było inaczej. Znałem ich
imiona, rodzeństwo, wiedziałem jakie perfumy lubią i jak smakują ich pocałunki. A potem po prostu
wyrzucałem je na śmietnik.
Wielokrotnie błagaliśmy ojca, żeby wrócić do dillerki. Prosiliśmy, obiecywaliśmy, że podwoimy
sprzedaż. Był nieugięty.
W końcu naszedł feralny dzień, kiedy Ben poznał Amy. Ciemnowłosa piękność o pełnych wargach i
ciętym języku. Nie musiał mi nic mówić - kiedy wrócił wiczorem do domu, wiedziałem, że wpadł. Że
jest po uszy zakochany.
Po kilku tygodniach byli już parą. Amy nie wiedziała i nie mogła wiedzieć, że Benjamin Blackwood od
dawna był Benjaminem Morganem. Ukrywał swoją „pracę”, ale coraz ciężej było mu ją okłamywać.
Widywała go czasem z dziewczynami. Kłócili się. Pewnego razu wrócił z rozoranym paznokciami
policzkiem.
Był załamny. Martwiłem się o niego.
Ponownie poprosił ojca o inną robotę.
„Cokolwiek. Cokolwiek tylko nie to, proszę.”
Kiedy zobaczyłem uśmiech ojca, wiedziałem, że Ben tego pożałuje.
I pożałował.
Od tego dnia miał pracować, jako płatny morderca.
Wiedziałem, że sobie nie poradzi. Ben też to wiedział.
Przekonywałem ojca, żeby zostawił Bena w spokoju. Że będę sprzedawał dziwki. Że będę mordował
ludzi. Tylko na litośc boską, niech da mu spokój.
Ale ojciec nie chciał mnie. To Ben mu się sprzeciwił i to na nim chciał się zemścić.
„Wiem, że potrafisz zabić Scott. Ben jest miękki. Za miękki. Musi zrozumieć, że wszyscy tu wykonują
swoje obowiązki, a on nie jest wyjątkiem.”
Pamiętam ten dzień aż nazbyt wyraźnie. 21 Października 2006 roku, w chłodny wieczór.
Ben schował swoje długie, białe włosy pod czarną czapką i z łatwością podniósł z ziemi ciężki futerał z
bronią. O 23:00 miał się stawić w pokoju nr. 457, na szóstym piętrze hotelu Grand Voyage. Dokładnie
przecznicę dalej, okno w okno, znajdowało się mieszkanie Donalda Jeesy, bardzo niewygodnej postaci.
Chciałem iść z Benem. Chronić tyły, czekać w samochodzie, cokolwiek. Cholera, chciałem tam iść i
zrobić to za niego. Odmówił. Krótko, zwięźle i wyszedł.
Byłem pewien, że tego nie zrobi. W myślach przygotowywałem przemówienie, które miałem zamiar
wygłosić ojcu. Byłem pewien, że Ben nie zabije człowieka. Byłem święcie przekonany.
Wrócił dokładnie godzinę później. Zerwałem się z łóżka, spytałem jak było.
„Jak było?” – jakby wrócił od dentysty.
Zrzucił z siebie kurtkę, cisnął czapkę na drugi koniec pokoju, a potem przytulił się do mnie i rozpłakał
jak małe dziecko.
Zrobił to. Zrobił to. Zrobił – to było wszystko, o czym potrafiłem myśleć.
„Upadł na podłogę Scott, tak po prostu. Jego żona i syn oglądali telewizję cztery metry dalej. Niósł im
cholerny popcorn, a ja strzeliłem mu prosto w skroń, rozumiesz. Ten dzieciak…” przerwał, nie mógł
wykrztusić słowa.
Nie zamierzałem spędzić ani minuty dłużej w tym domu. Nie zamierzałem widzieć Bena płaczącego
już nigdy w życiu.
Zabawne ile teraz bym dał, żeby jeszcze raz łkał w moją koszulę. Żeby ciężko oddychał. Oddychał.
Plan był tak prosty i tak oczywisty, że aż dziwiłem się czemu wcześniej na niego nie wpadłem.
Bierzemy nasze rzeczy, wychodzimy, zgarniamy Amy, jedziemy do Londynu i nigdy nie wracamy.
Nikt nas w końcu nie trzymał pod kluczem, to wydawało się tak proste, że aż śmieszne.
Dwa dni później, tydzień przed naszymi osiemnastymi urodzinami, uciekliśmy.
Dalej nie wiem, kto sypnął. Z punktu widzenia czasu, nie jest to istotne.
Ale wiem, że kiedy szliśmy szczęśliwi i wolni jak nigdy na miejsce spotkania umówione z Amy, nagle
usłyszeliśmy zbliżające się kroki. To był biały dzień. Mijało nas wiele ludzi.
Ale te kroki były inne. Pewne siebie. Złowrogie. Ciężkie.
Na spotkanie nam wyszło naszych czterech przyjaciół. Dominik, Godfrey, Jimmy i Nathaniel.
Dominik, z którym wykradaliśmy jedzenie z kuchni, z Berettą M9. Godgrey, który opatrywał mi rany
po sklaleczeniu nożem, z Fromerem 1906. Jimmy, z którym pisaliśmy sprośne wierszyki z Lignose 3A.
Nathaniel, który dał Benowi swój garnitur na bal maturalny Amy, z CZ1936.
Wszystkie miały pełne magazynki.
Odezywał się tylko Godfrey, reszta nie patrzyła nam w oczy.
„Chłopaki, nic do was nie mam. Ale ojciec powiedział nam, że albo martwi będziecie wy, albo my.”
Oboje wiedzieliśmy, że ojciec nie żartował.
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Ben chwycił mnie za rękę i wciągnął za samochód.
Obok ucha świsnęła mi kula. W pośpiechu wysypaliśmy z plecaków pistolety.
Przed naszą ucieczką przekonywałem Benjamina, że nie będą nam potrzebne. Ale on się uparł.
Zaczęliśmy ładować magazynki. Jedna rzecz mnie zszokowała – podczas gdy ja nie potrafiłem
przeładować jednej spluwy, bo ręce za bardzo mi się trzęsły, Ben oddał już pierwszy strzał. Pewny
siebie. Bez wahania.
Pierwszy raz chybił. Za drugim Jimmy dostał w ramię i wrzasnął z bólu.
Nie pamiętam co działo się później. Było dużo krzyków. Strzałów. Wrzasków. Nerwowych oddechów.
Zawiedzonych spojrzeń.
Następny obraz jaki pamiętam dręczy mnie koszmarami po dziś dzień. Stoję sam, z pustym
magazynkiem i nerwowo próbuję przeładować. Ręce mi się trzęsą, nie mogę trafić, znowu.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się przede mną Ben. Wpada na mnie z impetem, spadamy na
ziemię.
Ponoszę się i wściekły krzyczę na niego.
„Zawariowałeś?!”
Wrzeszczę. Jestem cholernie zestresowany.
„Ben! Ben kurwa, odpowiedz jak do ciebie…”
Wyjmuję rękę spod jego ciała i chwytam haust powietrza. Przerażony.
Moja dłoń jest cała we krwi.
„Ben…? Benny?”
Odwracam go przodem do siebie.
Nie wiem jak opisać emocje, które czujesz, trzymając w ramionach swojego martwego brata, który
oddał życie w twojej obronie.
Zamiast tego powiem, że nienawidzę scen śmierci w filmach.
W filmach ludzie umierają z pompą. Pada deszcz, grzmią błyskawice, w tle rozbrzmiewa dramatyczna
muzyka. Dziewczyna trzyma w ręku umierającego ukochanego. Ten uśmiecha się delikatnie. Z ust
spływa mu strużka krwi.
Mówi ostatnie słowa. Mówi, że ją kocha. Kładzie dłoń na jej policzku. Ta łka, przytula głowę do jego
piersi, prosi by został.
Finalna oktawa orkiestry i bohater wydaje ostatnie tchnienie, szkarłatna krew rozpływa się w
strugach deszczu.
W śmierci nie było ani krzty dramatyzmu. Nie było w niej nic niezwykłego i wartego uwagi.
Ben umarł w zwykły, słoneczny dzień. Nie dostałem od niego przykazania na przyszłość, nie wiem jak
wyglądała jego twarz na chwilę przed śmiercią, nie wiem jakie brzmiały ostatnie słowa, które
wypowiedział, nie wiem co czuł umierając. W jednej chwili przed oczami migała mi jego ramoneska,
kiedy unikał kul, a w drugiej nie żył.
Po prostu. Leżał i nie żył. Nie oddychał. Jego serce nie biło. Na jego twarzy nie było żadnych emocji.
Nie wiem, dlaczego to zrobił, co nim kierowało, o czym myślał.
Ben po prostu umarł.
Nie pamiętam o czym myślałem, kiedy dotarło do mnie co się stało, bo chwilę później podniosłem
wzrok i zobaczyłem lufę broni wycelowaną prosto w moją głowę.
Zimn wzrok Godfreya, kiedy położył palec na spuście.
Kolejna rzecz, której nienawidzę w filmach. Bohaterskich śmierci.
Poświęceń w imię ojczyzny, ukochanych, dzieci, czy cywlili z taką łatwością jakby była to decyzja o
wyrzuceniu śmieci.
Gówno prawda.
Nigdy wcześnij i nigdy później nie byłem tak sparaliżowany strachem jak w tamtym momencie.
W mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl:
Nie chcę umierać. Nie chcę umierać.
Nie chcę umierać. Chcę żyć.
Bałem się. Byłem tak cholernie, cholernie, cholernie przerażony.
W tamtym momencie zrobiłbym wszystko, żeby Godfrey odłożył rewolwer.
Kajałbym się przed nim i błagał o litość.
Wiedziałem, że to zrobi. Wiedziałem, bo już to zrobił.
Gdyby Ben nie obronił mnie własnym ciałem, już bym nie żył.
I, cholera, przez chwilę byłem na niego wściekły, że mnie osłonił.
Wolałbym po prostu umrzeć, nie spodziewając się tego momentu, niż klęczeć ze zwłokami mojego
brata w ramionach, wiedząc co za chwilę nastąpi.
Zacisnąłem oczy, trzęsąc się i łkając.
Usłyszałem strzał.
Nie zliczę nocy, kiedy budziłem się zlany zimnym potem, na wspomnienie tego dźwięku.
Bałem się strzelanin, bałem się ludzi z bronią. Nie chodziło o to, że mogą mnie skrzywdzić. Bałem się
tylko tego dźwięku, wspomnienia paraliżującego strachu, które wracało za każdym razem, kiedy
nadchodziły wspomnienia tamtych wydarzeń.
Miałem tylko dwie słabości: Prochy i proch strzelniczy.
Kiedy otworzyłem oczy, wiedziałem jedno: Żyłem.
Żyłem. Łapczywie złapałem oddech, zdając sobie sprawę, że nie oddychałem.
Wbijając wzrok w ziemię, zorientowałem się, że leży na niej ciało Godfreya.
Podniosłem głowę.
Nad zwłokami stał Dominik, z bronią w ręku.
Spojrzał na mnie jednocześnie zrozpaczony i zdetermionowany.
„Uciekaj.”
Głośno i wyraźnie. Nie podniosłem się.
Nawet nie drgnąłem. Nie wiedziałem, co się dzieje.
Zacząłem zastanawiać się, co ja tu właściwie robię. Co się stało.
Dominik powtórzył, tym razem wrzeszcząc:
„Scott kurwa mać, uciekaj! Chcesz skończyć jak Ben?”
Ben? Ah tak, musieliśmy jechać z Benem po Amy, ciągle czekała.
Zacząłem zastanawiać się która godzina.
„Ben, która go…”
Spojrzałem w dół, na zwłoki brata. Przestraszony krzyknąłem i odrzuciłem je, niemal ze wstrętem.
Zerwałem się w ziemi. Zacząłem rozglądać się po otoczeniu.
Stałem w kałuży krwi Bena. Kilka metrów dalej leżało ciało Godfreya. Dominik szamotał się na ziemi z
Jimmym. W oddali słyszałem syreny policynych radiowozów.
Zacząłem uciekać.
Biegłem ile sił w nogach, jak opętany. Chciałem zostawić wszystko za sobą.
Byłem pewien, że jeśli dobiegnę odpowiednio daleko, to wszystko się skończy.
Wybiegłem na ulicę, przepychałem się przez ludzi.
Przez łzy nie widziałem drogi.
Płakałem i biegłem.
Biegłem i płakałem.
Byłem jak w amoku.
Nie wiedziałem dokąd i po co, wiedziałem tylko, że muszę biec.
Do tej pory żałuję, że Cię tam zostawiłem. Nie wiem gdzie jest Twój grób, jeśli w ogóle jakiś masz.
Nie mogę złożyć na nim kwiatów, zapalić cholernego znicza.
Mam jedynie nasze wspólne zdjęcie, które zabrałem, gdy uciekaliśmy. To wszystko co mi zostało.
Kiedy się ocknąłem, już świtało.
Leżałem, ciasno przyciśnięty do podłoża, na dachu jakiegoś budynku. Musiałem tak spędzić co
najmniej kilka godzin.
Przeleżałem tak aż do wieczora, myśląc.
Nie wiedziałem sam, czy mam być zrozpaczony, wściekły, czy przerażony. Kotłowało się we mnie
milion emocji, aż w końcu straciłem nimi zainteresowanie.
W pewnym momencie po prostu tkwiłem na cholernym dachu, z twarzą zwrócony w stronę nocnego
nieba, jakbym oglądał gwiazdy.
Zacząłem myśleć logicznie.
Nie miałem pieniędzy, tożsamości, domu, rodziny, Bena, przyjaciół, planu. Nie miałem niczego.
„Może po prostu będę leżał na tym dachu?” – zacząłem się zastanawiać.
Nie widziałem przed sobą lepszych perspektw.
„Jeśli nic nie mam… przynajmniej niczego nie stracę.”
To była tylko jedna z miliona myśli, jaka przewinęła się przez moją głowę tamtej nocy, ale została w
niej już na zawsze.
Nie można niczego stracić, niczego nie mając.
To było moje motto. Na nikim i na niczym mi nie zależało, z nikim się nie liczyłem. Poznawałem ludzi i
zostawiałem. Nie kochałem i nie nienawidziłem. Nic nie było warte mojego zaangażowania.
Kiedy nastał kolejny dzień uświadomiłem sobie, że nie mogę spędzić całego życia na dachu. Burczało
mi w brzuchu, byłem wykończony, ale zbyt rozemocjonowany, aby zasnąć.
Postanowiłem trzymać się planu i wyjechać do Londynu. Sam.
Tutaj i tak mogli mnie co najwyżej zabić.
Osiem godzin później w najtańszym pociągu do Londynu nie wiedziałem gdzie będę mieszkał i jak żył.
Wiedziałem jednak, że nie spocznę dopóki nie pomszczę Benny’ego. Skoro on nie miał mieć mogiły to
własnoręcznie postanowiłem zatroszyć się, aby jego morderca miał. Choćbym miał wykopać grób
swojego ojca własnymi rękami.
Spoglądałem na swoje odpychające odbicie w brudnej szybie.
- Mamo! – szepnął kospiracyjnie piegowaty chłopiec siedzący naprzeciwko mnie. – On ma jaszczurkę
na szyi!
- Nie on, tylko pan! – zganiła go matka. – Nie obgaduj tak ludzi!
Ah tak, moja jaszczurka. A tuż nad nią moje ostatnie więzy z Morganami. Postanowiłem zapuścić
włosy i zakryć odpychający symbol uroborosa szpecący mój kark. Symbol wieczności, wiecznej
destrukcji i wiecznego odrodzenia.
Wieczna destrukcja. Tak, to określenie zdecydowanie do mnie pasowało.
- Zaraz dojeżdżamy do Londynu! – zaaferowała się kobieta, zapewne zmęczona podróżą.
Uśmiechnąłem się. Nieprzyjmenie. Chłodno.
Londynie.
Przywitaj Scotta Blackwooda.
____________________________ Dwa lata później_____________________________
- Mówisz serio? – nie dowierzałem własnym uszom.
- Scott, lubię sobie podowcipkować, ale są kwestie, w których zawsze jestem poważny.
Zachowaj powagę. Zachowaj spokój.
W okół mnie stało czterdziestu facetów zdolnych zabić gołymi rękami. Każdy z nich mnie szanował.
Każdy z nich się mnie bał. Każdy z nich mi się kłaniał.
Nie mogłem sobie pozwolić na oznakę słabości. Pewna siebie postawa. Głowa do góry. Żadnej kropli
potu. Scott.
Scott, opanuj się.
A mimo to, nie wychodziło. Drżałem. Drżałem z ekscytacji. Moje myśli ogarnęła euforia.
- Stephen, możesz powtórzyć? – musiałem mieć pewność.
Wysoki trzydziestolatek o smukłej twarzy wykrzywił usta w grymasie. On mógł się do niego zwaracać
co najwyżej „Panie Casso”, choć był jego prawą ręką. Nic dziwnego. W końcu stał obok głowy
największego gangu w całej Wielkiej Brytanii. Tylko nieliczni mieli prawo stanąć z nim twarzą w twarz.
Tylko najlepsi mieli prawo się do niego odezwać. Któż byłby godzien nazywać go po imieniu.
- Alexander Morgan nie żyje. – pstryknął palcami. – Sądziłem, że nie będziesz chciał uwierzyć, więc
sprowadziłem jego ciało.
Dwóch łysych osiłków wyniosło zza kotary trumnę. Prostą, zbitą z tanich desek. Nie mogłem
powtrzymać uśmiechu satysfakacji – kto by pomyślał, że przyjdzie mu dopełnić żywota w tak ubogim
łożu.
Jeden z mężczyzn odsunął wieko.
- Jezu! – cofnąłem się z odrazą.
Twarz ofiary była zmasakrowana niemal nie do poznania. Mimo to byłem pewien, że to on. Alexander
Morgan. Mój ojciec.
Steph zmienił swój zwykle ciepły uśmiech poczciwego wujka, którym zyskiwał zaufanie, na okrutny
grymas.
- Pomyślałem, że chciałbyś, aby cierpiał. Przyznaję, o wiele łatwiej byłoby wynająć snajpera. Nie masz
pojęcia jak ciężko porwać taką szychę jak Morgan. Ale uznałem, że ci się to należy. Twoje informacje
były więcej niż przydatne. Nie tylko wyeliminowaliśmy naszego głównego oponenta na północnym
rynku, ale też prawie całkowicie stłamsiliśmy pomniejsze rodziny. Teraz cała Wielka Brytania jest
nasza. – uśmiechął się pełen pychy i zadowolenia.
Nie słuchałem go. Wciąż wpatrywałem się w zwłoki ojca. Ekscytacja zaczęła ustępować miejsca
zadumie.
Zabiłem go. Co teraz? Co teraz, kiedy nie mam mojej zemsty?
- Scott. – ponownie przykuł moją uwagę. – Nie będę ukrywać, że dobrze mi się z tobą pracuje.
Proponuję ci, abyś dołączył do naszej rodziny. Będziesz moją prawą ręką. Dostaniesz własną
posiadłość. Będziesz miał zapewnione życie w luksusie. W zamian oczekuję tylko twoich rad.
Piękne słowa na to całe bagno.
- Wybacz Steph, jestem wolnym strzelcem. Mogę dalej robić dla ciebie dillerkę, ale nie chcę się w nic
mieszać. Nie chcę nic wiedzieć, rozumiesz? Sprzedałem ci informacje, których szukałeś od dawna. W
zamian chcę tyko spokoju.
- Spokoju? Myślałem, że chcesz pociągać za wszystkie sznurki.
- Nie, to wy chcecie za nie pociągać. Ja chcę je tylko trzymać. Tak na wszelki wypadek.
Tym razem uśmiech z mojej strony. Firmowy, lisi uśmiech Blackwooda.
- Nie potrzebuje drogich samochodów, basenów i osobistego haremu. Lubię mój zasyfiony grajdołek,
tyle mi wystarczy.
Podałem rękę Stephowi.
- Nie będę ci wchodził w drogę.
Powoli, mierząc mnie spojrzeniem, w końcu uścisnął moją dłoń.
- Grasz w niebieczpieczną grę, Scott. Lubię cię, więc jestem pobłażliwy, ale znam przynajmniej
kilkanaście osób, które z chęcią obcięłby ci łeb.
- Tylko tyle? – mruknąłem.
Puścił moją dłoń.
- Będziemy w kontakcie.
Odwróciłem się i nie zaszczycając trumny ojca drugim spojrzeniem ruszyłem pewnie do wyjścia.
Ochroniarza rozstąpili się przede mną, jedni patrząc z podziwiem, jedni ze strachem, jeszcze inni z
zazdrością.
Z rozmachem otwierałem przed sobą kolejne pary drzwi. Dla mnie, otwarte były wszystkie.
Nigdy tak bardzo nie cieszyłem się, że jestem przystojny, jak świeżo po przyjeździe do Londynu. Jak
się okazało, nie trzeba mieć mieszkania, aby spać w ciepłym łóżku, wziąć rano ciepły prysznic i zjeść
porządne śniadanie. Wystarczy wiedzieć, z kim sypiać.
Tak wyglądało moje życie przez pierwsze parę tygodni. Co noc chodziłem do klubów, znajdywałem
dupę i zostawałem na noc. Kobiety, mężczyźni – brałem jak leci. Z niektórymi dogadywałem się lepiej
i pozwalali mi zostawać nawet na dwa, trzy dni. U jednej dziewczyny zostałem na pół roku. Nazywała
się Melanie, miała ognisto rożowe włosy i zaledwie dziewiętnaście lat. Chociaż byłem młodszy i tak
była dla mnie smarkulą. Szybko odkryliśmy, że nie jest nam dobrze w łóżku, za to świetnie się
dogadujemy.
Zahaczyłem się w dillerce, po krótkim czasie przenosząc się z trawki na cięższe narkotyki.
Potrzebowałem kasy, bardzo szybko.
Wciąż nie starczało mi na wynajem, więc Mel zaproponowała, żebym dopłacał jej do czynszu. Nie
potrzebowała ani kasy, ani współlokatora, więc ofertę przyjąłem z wdzięcznością.
Po kilku miesiącach uświadomiłem sobie, że ludzie których nigdy nie widziałem zaczynają mnie
kojarzyć. Rzucali mi zdawkowe „cześć”, czasem szeptali na bokach.
Starałem się być wszędzie gdzie mogłem, poznawać nowych ludzi, zdobywać informacje. Wiedziałem,
że mi się to opłaci.
Kiedy Mel znalazła sobie dziewczynę i zaczeło się robić między nimi poważnie, wiedziałem, że
niedługo będę musiał ustapić miejsca.
Kasy wciąż było za mało, więc zacząłem dorabiać jako chłopiec do towarzysta. Szybki numerek z
bogatą mężatką i byłem kilka stów do przodu. Nie byłem z tego dumny, ale też nie miałem nic
przeciwko.
W tamtym okresie byłem cholernie zapracowany. Czasem łapałem też prace dorywcze, sypiałem po
cztery godziny dziennie. Prawdę mówiąc, było mi to na rękę – kiedy kładłem się do łóżka, śnił mi się
tylko Ben. Budziłem się przerażony. Nigdy nie zasypiałem będąc u klientek, bojąc się okazać przed
obcymi słabość. Tylko Mel wiedziała. Dawała mi zapalić zioło i czekała, aż się uspokoję.
Potem weszło mi to w nawyk. Nie potrafiłem myśleć o Benie bez skręta.
Po dwóch miesiącach, w czasie podliczania kasy okazało się, że stać mnie już na wynajem
dwupokojowego mieszkanka. Stwierdziłem, że przestanę się sprzedawać, a zamiast tego drugi pokój
wynajmę i odrobię kasę.
Zmieszkałem z gościem, który robił ze mną w dillerce. Nie lubliśmy się specjalnie, ale też nie
mieszaliśmy do swoich spraw. Płacił w terminie i sprzątał po sobie, więc mi pasowało.
Zacząłem zagłębiać się w poziemie. Było prościej, niż myślałem - londyńskie struktury nie wiele
różniły się od szkockich. Parę osób znało mnie z moich przemytów dla Morganów i czasem ciężko
było ich unikać, ale dawałem radę. Więkoszość i tak nie wiedziała, że jestem poszukiwany. W końcu
udało mi się wejść głębiej w kręgi rodziny Casso, w którą celowałem od początku. Morganowie mieli z
nimi na pieńku. Byłem pewien, że z radością kupią ode mnie informacje na ich temat. Informacje,
jakich nie mógłby zdobyć nikt, nie będący w samym korzeniu rodu. Mogłem zarobić na nich co
najmniej kilkadziesiąt tysięcy funtów, ale to nie o pieniądze mi chodziło. Chciałem jedynie zakończyć
swoje sprawy.
Rocznica śmierci Bena nadeszła zanim się obejrzałem. Czułem się jak ostatnie ścierwo.
Krzyczałem, waliłem w ściany, płakałem. Miałem wrażenie jakby od dnia jego śmierci kumulowały się
we mnie miliony emocji, którym w końcu dałem upust. Myślałem, że jestem spokojny, że już się z tym
uporałem. Myliłem się.
Zdałem sobie sprawę, ze przez ostatni rok ból nie zelżał ani trochę – nie miałem po prostu czasu, aby
o nim myśleć.
Teraz, po siedmiu latach, boli wciąż tak samo.
Około czwartej rano nie mogłem już wytrzymać. Byłem pewien, że głowa zaraz mi ekspolduje.
Wyciągnąłem z szafy zapasy na jutrzejszą sprzedaż, wygrzebałem strzykawkę skrywaną w szafce
mojego współlokatorka i wpakowałem sobie w żyłę dawkę heroiny, która chyba tylko cudem mnie
nie zabiła.
Dilerzy mają jedną zasadę: Sprzedawaj, nigdy nie bierz.
To oczywistość. Podstwa.
Kiedy miałem szesnaście lat i razem z Benem sprzedawaliśmy dragi, nie raz mieliśmy okazję wziąć
działkę. Nigdy nie spróbowaliśmy – nawet nas nie kusiło, patrzyliśmy z pogardą na tych, którzy brali.
Być może w narkotykach jest coś kuszącego, kiedy jesteś zwykłym dzieciakiem, szukającym formy
buntu, nowości.
Ale nie kiedy siedzisz w tym biznesie. Nikt tak dobrze jak my nie wiedział, co to za gówno.
Widzieliśmy dziesiątki ludzi tracących wszystko co mieli - pieniędze, pracę, rodziny, przyjaciół. Życie.
W przeciwieństwie do nabywców znaliśmy skład towaru – od tego zależna była cena.
Kruszone szkło, kawałki świetlówek, papier, chemikalia do czyszczenia łazienek i rur. To tylko nie
liczne z zapychaczy jakie dołączano w prezencie do działek, aby więcej zarobić.
Najgorszym syfem były dopalacze. Tam wrzucali co popadnie.
Nic więc dziwnego, że nigdy nie kusiło mnie, aby spróbować. Trawka – owszem. Ale nigdy
prawdziwych narkotyków. To było oczywiste.
Oczywiste.
Kiedy Ben został zamordowany, mój świat wywrócił się do góry nogami. Rzeczy oczywiste zaczęły
popadać w wątpliwość. Rzeczy które poddawałem wątpliwościom, zaczęły wydawać się logiczne.
Mimo to, obiecałem sobie, że nie będę brał. Byłem silny. Miałem cel. Nie mogłem mieć słabości.
Tak. Mając dziewiętnaście lat wierzyłem w takie idealistyczne hasła.
Kretyn ze mnie, nieprawdaż?
Wstrzykując sobie końską dawką hery w żyłę, nie chciałem się zabić. Nikt mi nie wierzył, ale
naprawdę nie chciałem.
Chciałem tylko, żeby przestało boleć. Tak cholernie, cholernie boleć.
Najgorsze było w tym to, że przestało. Przez ten moment, zanim odleciałem, było mi tak
niewysłowienie błogo. Czułem, że Ben jest tuż obok mnie. Byłem pewien, że tam był.
Po raz pierwszy od roku odczułem szczęście i spokój.
To mnie zgubiło.
Obudziłem się w szpitalu. Przy łóżku siedziała Mel i płakała. Pytała, czemu chciałem się zabić.
Nie wiedziałem o co jej chodzi. Prawie nic nie pamiętałem.
Kiedy w końcu połączyłem fakty, okazało się, że nie jest wesoło.
Byłem podejrzany o handel narkotykami. Mój współlokator zadzwonił po karetkę, zabrał swoje rzeczy
i uciekł. Po przyjedzie pogotowia pojawiła się również policja, znajdując szafę wypchaną towarem.
Byłem spalony na całej lini – bez roboty, bez mieszkania i najwidoczniej bez dokumentów – choć i tak
były fałszywe.
Co gorsza ugrzęzłem w szpitalu z glinami przy drzwiach – podobono czekało mnie wiele przesłuchań,
chcieli rozpracować całą szajkę.
Mel już przesłuchiwali, obeszło się bez konsekwencji. Ja wątpiłem w swoje szczęście.
I tak, zrobiłem rzecz, którą wciąż uważam za największą głupotę swojego życia.
Świeżo po tak zwanej „próbie samobójczej” odłączyłem kolorowe welforny od mojego ciała i ku
przerażeniu Mel, wyskoczyłem z pierwszego piętra budynku.
W szpitalnej koszulki, z gołym tyłkiem, biegłem boso przez ulice Londynu. Był listopad.
Po kilkuset metrach zziajany ukradłem czyjś motor i tak pędziłem przez ulice – wciąż w niewiele
zakrywającej szpitalnej koszuli – aż dotarłem do mieszkania Mel i czekałem niczym chory bezdomny
pod jej drzwiami. Przyszła dopiero po kilku godzinach, szukając mnie po całym mieście.
Przez następny tydzień leżałem w łóżku z grypą i skręconym nadgarstkiem.
Z punktu widzenia czasu jestem niemal pewien, że narkotyk wciąż bawił się w najlepsze w moim
krwiobiegu. Niemożliwe, abym zrobił coś takiego o trzeźwym umyśle.
Tę historię powstanowiłem zachować w sekrecie aż do śmierci.
Kiedy w końcu dokonałem zemsty na ojcu, moje nazwisko było już znane w Londyńskim półświatku.
Różnie mnie nazywali. Scott Blackwood. Jaszczur. Diller z językiem węża. Właściciel 69. Informator z
północnego Londynu. Ćpun ze złamanym nosem. Przystojniak z ochrypłym głosem.
Mówiono o mnie wiele rzeczy.
„Nie tkniesz go, kiedy ma nóż”
„Nie gadaj z nim, robi interesy z rodziną Casso”
„Daje działki za darmo, jak dobrze obciągasz”
„Nie komentuj jego nosa, jeśli nie chcesz oberwać”
„Podobno wykończył szkocką mafię”
„Nie próbuj z nim walczyć wręcz”
„Podobno odrzucił ofertę Stephena Casso i wyszedł z tego bez szfanku”
„Ma coś na każdego w Londynie”
„Genialnie całuje”
„Podobno sam sobie rozciął język żyletką”
„Puszcza się z czterdziestkami”
„Uważaj”
Niektórzy mówili prawdę, niektórzy chyba próbowali zrobić ze mnie miejską legendę. Choć starałem
się unikać rozgłosu, po tym jak rozeszła się plotka o moim odrzuceniu spółki ze Stephenem Casso,
stałem się prawdziwą sławą. Miałem nadzieję, że sprawa szybko przycichnie.
Ułożyłem sobie w końcu życie. Nie nazwałbym siebie przykładnym obywatelem, ale miałem
przyjemne mieszkanie w nieprzyjemnej dzielnicy, kasy pod dostatkiem i chętnych dup z każdej strony.
Nie narzekałem.
Być może byłoby idealnie, gdyby nie moja mała słabość.
Po tym szczeniackim wybryku z herą już nigdy nie próbowałem dawać sobie w żyłę.
Ale próbowałem nowych rozwiązań – wciągałem, łykałem pigułki.
Nie zliczę rodzajów narkotyków, które znalazły się w moim krwiobiegu.
Ciężko było mi powiedzieć, czy byłem uzależniony. Potrafiłem chodzić naćpany przez tydzień, a
potem przez dwa miesiące być czysty jak łza. Nie miałem żadnego problemu z tym, aby przestać.
A mimo to, wracałem. Za każdym razem.
Któregoś dnia, któregoś ranka lub wieczora, brałem w dłonie ramkę ze zdjęciem Bena, uśmiechałem
się smutno, a potem wciągałem działkę amfy i szedłem na imprezę. Tak po prostu.
Zacząłem nienawidzić Benjamina. Byłem wściekły, że umarł. Krzyczałem do jego zdjęcia, że spierdolił
mi życie. Nigdy mi nie odpowiedział.
Moje życie pochłonięte było tą szaloną monotonią, aż poznałem Kukiego.
Kukiego, który jako pierwszy przełamał moją wieloletnią zasadę:
Na nikim mi nie zależy, nikogo nie tracę.
Miał wtedy osiemnaście lat, ja dwadzieścia jeden.
Z uśmiechem przyglądałem mu się zza baru – dziś wyjątkowo wziąłem zmianę. Znałem ten typ –
starał się zgrywać niegrzecznego chłopczyka, buntownika, ale od razu wiedziałem, że jest w takim
miejscu pierwszy raz. Że nie wie, co zrobić. Miał pewną siebie postawę, ale jego rozbiegane
spojrzenie zdradzało niepewność.
Poczekałem, aż podejdzie do baru – mogłem się założyć, że nie pójdzie na parkiet trzeźwy.
Zanim zdążył zamówić, przysunąłem mu pod nos setkę.
- Na koszt firmy. – uśmiechnąłem się.
- Ee. Dzięki. – odparł zaskoczony, chwilę później zirytowany swoją mało błyskotliwą odpowiedzią.
Wypił i skrzywił z obrzydzeniem.
- Co to jest?
- Karmelowa. Słodka jak nasz nowy nabytek. – kolejny uśmiech, tym razem sugestywny. – Pierwszy
raz, co?
- Tak. – westchnął.
Podałem mu kolejnego drinka.
- To ostatni jaki ci stawiam, a potem porywam kolegę na parkiet.
Unisósł brwi. Miał piękne, błękitne oczy i nienaturalnie jasne włosy. Nie dało się też przeoczyć jego
akcentu.
- Nie jesteś stąd prawda? Czekaj, niech zgadnę. Niemcy? Szwecja?
Skrzywił się.
- Norwegia. Wszystkich tak kokietujesz, panie barmanie? – spojrzenie spod rzęs.
I kto tu kogo kokietował?
- Tylko pięknych, niebieskookich Norwegów. Tak w ogóle, jestem Scott.
- Leo. – duszkiem wypił resztę napoju. – To co, idziemy zatańczyć?
Odstawiłem butelkę na ladę i kiwnąłem na Dave’a, żeby za mnie na chwilę wszedł.
Kiedy zobaczyłem jak rusza się Leo, wiedziałem, że jutro oberwie mi się od Dave’a, bo tej nocy już nie
wrócę za bar.
Było coś niezwykle przyciągającego w jego ruchach.
Tańczyłem już z wieloma. Niektórzy nieśmiali, kiwali głowami i podrygiwali, inni bezskutecznie
usiłowali przekonać mnie, że nie mają kijka w dupie i są mistrzami parkietu. Jeszcze inni kusili i
uwodzili, czasem wręcz myślałem, że próbowali uprawiać ze mną seks. Byli też tacy, którzy tańczyli po
prostu dobrze. Byli tacy, którym to nie wychodziło, ale świetnie się bawili. Byli też zawodowcy z listą
opracowanych ruchów.
Łączyło ich jedno: Każdy tańczył ze mną.
Każdy, prócz Kukiego. On nigdy nie tańczył z tobą, tańczył obok ciebie. Do tego robił to w niezwykle
irytujący sposób, jakbyś nie był godzien, aby wejść z nim w interrekację. Wymuszał na tobie rolę
widza, obserwującego sztukę jednego aktora.
Mogłem go dotykać, obejmować i drażnić, ale wciąż pozostawał niedostępny. Jakbym próbował
dotknąć eksponatu za muzealną witryną.
Kiedy lepiej się poznaliśmy dowiedziałem się, że jest jedna osoba, godna by z nim tańczyć.
Chłopak o długich czarnych włosach i zimnym spojrzeniu.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem sposób w jaki Kuki tańczy z Seiem, byłem wściekły.
I cholernie zazdrosny.
Szukał każdego jego spojrzenia, każdej reakcji. Dopasowywał swoje ruchy do jego ciała. Tak jak
zawsze był tylko dla siebie, tak wtedy był cały dla niego.
Zaskoczył mnie też swoją pewnościa siebie. Z początku byłem pewien, że to niewinny chłopczyk –
teraz patrząc na niego miało się wrażenie, że cały parkiet należy do niego. Że reszta powinna usiąść i
przyglądać się mu z zachwytem. Byli dziś w klubie tancerze lepsi od niego – ale żaden nie emanował
tak niesamowitą aurą.
Żaden nigdy mnie tak nie zaintrygował.
Jeszcze tej samej nocy ten początkujący gej i niecodzienny tancerz oddał mi swoje dziewictwo.
Rano siedział obok mnie paląc papierosa i dumając nad czymś.
- Palisz?
- Nie. – odparł wypuszczając obłok dymu.
- Ja też nie. – wyciągnąłem fajkę z paczki i zaciągnąłem się.
- Wiesz Scott – zaczął – jestem zakochany. Nie w tobie! – dodał widząc moje spojrzenie.
Uraził mnie trochę jego zgorszony ton.
- Cóż… czasem tak bywa. Ludzie się zakochują. Odkochują. Mi to bez różnicy, tak długo jak kończą w
tym łózku. – nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu.
Dał mi kuksańca w bok, ale też się uśmiechnął.
- Lubię cię. Jesteś w porządku. Nie, właściwie – dodał po chwili namysłu. – nie jesteś ani trochę w
porządku. Dlatego cię lubię.
- Wiesz, chciałem rano pozbierać twoje ciuchy i delikatnie wyprosić za drzwi. Ale, cholera, wpadnij
jeszcze kiedyś.
Spojrzeliśmy na siebie. Coś zaiskrzyło. Nie na tyle, aby przerodzić się w coś więcej, ale wystarczyło by
Kuki wpadał do mnie jeszcze przez wiele następnych lat.
Wiele się działo i wiele zmieniało i czasem myślałem, że może go kocham.
Ale w głębi duszy, jeśli jakąś miałem, wiedziałem że nie.
Pewnego razu, było to prawdobodobnie jakieś trzy lata od naszego pierwszego spotkania,
siedzieliśmy razem w wannie.
- Kuks… dlaczego nie mogliśmy się w sobie zakochać?
- Oh, Scottie. – zaśmiał się z nutką żalu i oparł o moją pierś. – Żeby życie było takie proste.
- Pomyśl tylko. Ty byłbyś szczęśliwie zakochany, nie to co z tym dupkiem. Ja dla ciebie wyszedłbym z
nałogu. Kupilibyśmy sobie mieszkano na uboczu, ale blisko centrum.
- Pracowałbym jako tłumacz i często bym wyjeżdżał, a ty byś tęsknił.
- Nabijalibyśmy rachunki za telefon. Ja pracowałbym jako adwokat.
- Adwokat? Nie skończyłeś nawet liceum.
- Proszę nie przerywać moich marzeń. Byłbym kurwa, najlepszym adwokatem w Anglii i zbiłbym
majątek życia. I kupilibyśmy sobie większe mieszkano.
- I przestałbyś palić. Z całym szacunkiem, śmierdzi ci z japy.
- A ty przestałbyś malować paznokcie na pedalskie kolory. A potem, potem bym ci się oświadczył.
- Koniecznie w drogiej restauracji.
- Z meksykańskim zespołem.
- W sombrerach.
- Wzięlibyśmy ślub i byłoby o mnie głośno, jako o homoseksualnym londyńskim prawniku.
- Moglibyśmy kupić tort z wielkim penisem i zawstydzić gości.
- Adoptowalibśmy sobie małego chińczyka.
- Nazwalibyśmy go Bruce Lee.
- Nauczyłbym go sztuk walki.
- Gotowałbym wam obiadki, a ty grałbyś w golfa.
- Nie umiesz gotować Kuki.
- Wynajęlibyśmy gospodynię.
- Potem mielibyśmy wnuki, a ty byłbyś brzydkim, pomarszczonym norwegiem. I tak bym cię kochał.
- I napisałbyś książkę o swoim życiu i stałaby się bestsellerem.
- Umarlibyśmy w wieku 99 lat paląc zioło.
Oboje westchnęliśmy ciężko.
- Scott, obiecaj mi, że jeśi kiedyś weźmiesz ślub, zamówisz tort z wielkim penisem.
Zanim skończę Ben, chciałem ci tylko przytoczyć jeszcze jedną sytuację z tego mojego dziwnego życia.
Pewnego razu, razem z Kukim wstąpiliśmy do sklepu muzycznego, w którym pracował Sei.
Nie mając zamiaru oglądać Pana Hetero, od razu zaszyłem się między regałami, udając wielkie
zainteresowanie gitarami elektrycznymi.
W pewnym momencie usłyszałem nad sobą głos.
- W czymś panu pomóc?
- Nie, dziękuję. – odparłem machinalnie i nagle drgnąłem.
Znałem ten głos. Jedyne w swoim rodzaju połączenie czeskiego i szkockiego akcentu.
Podniosłem wzrok.
- Cześć, Scott. Dawno żeśmy się nie widzieli.
Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, zza regału wyskoczył Kuki.
- O Scott, poznałeś już Vansa? Pracuje z Seiem. Spoko gość.
- Dzięki za rekomendację Kuks. – zaśmiał się.
To nie był Vans. Przefarbował włosy na czerwono, zapuścił brodę, wystrzelił w górę jak dąb, a pod
jego oczami pojawiły się ledwie widoczne zmarszczki, ale rozpoznałem go.
Razem wykradaliśmy jedzenie z kuchni i zbieraliśmy zapalniczki z gwiazdkami playboya. Razem
sprzedawaliśmy dragi w szkołach. Na karkach mieliśmy ten sam tatuaż.
To on kazał mi uciekać, kiedy zginął Ben.
Dominik Jankovic.
- Dziękuję. – to były pierwsze słowa jakie wypowiedziałem, kiedy zobaczyłem go po siedmiu latach i
jedyne jakie mogłem powiedzieć.
Dziękuję za to, że uratowałeś mi życie.
Uśmiechnął się.
- Nie ma za co.
Kuki spojrzał na nas zdziwiony.
- Co? Coś przegapiłem?
- Ta… wpadłem ostatnio na Scotta w sklepie, rozsypały mu się pieniądze i pomogłem mu zbierać.
Oprzytomniałem.
Zrozumiałem aluzję – nie było już Dominika Jankovica, tak jak nie było Scotta Morgana.
Nie będzie spotkania po latach i opowieści przy piwie. Każdy z nas miał swoje życie i przeszłość, do
której nie chciał wracać. Ja byłem dla Dominika wspomnieniem demonów z przeszłości, tak jak on
dla mnie.
Teraz był Vansem, sprzedawcą w muzycznym. Musiałem to uszanować.
Podałem mu rękę.
- Miło było poznać.
- Mnie również.
A więc jak widzisz Benny, niewiele zostało z tego smarkacza uciekającego przed opiekunkami w
sierocińcu. Nieźle sobie w życiu napieprzyłem, co?
Patrzę na Twoje zdjęcie i nie mam pojęcia po co to wszystko mówię. Jeśli umarłeś to albo nie
istniejesz i niczego nie słyszysz, albo jesteś obok mnie cały czas i wszystko wiesz.
Jakkolwiek na to nie spojrzeć, gadam bez sensu.
Zawsze byłeś dla mnie najważniejszy Ben i myślałem, że zawsze już będziesz.
Ale ostatnio zaczynam myśleć, że chyba czas na zmiany.
Poznałem kogoś. Różnicie się od siebie jak ogień i woda, a mimo to tak bardzo cię przypomina.
Nazywa się Isaac Thacker.
Mógłbym opisywać cały dzień, jak bardzo go nienawidzę, jak popieprzoną mamy relację i jak
cholernie mi na nim zależy, więc zamiast tego powiem, że rocznica Twoje śmierci była wczoraj.
Od lat była to najważniejsza data w moim kalendarzu. Ważniejsza od urodzin i Bożego Narodzenia.
Wczoraj zapomniałem o niej, bo pożarłem się z Izem i cały dzień rozważałem, czy go przeprosić, czy
nie.
Po raz pierwszy zapomniałem o Tobie przez wzgląd na kogoś innego.
Nie powiem, że się zakochałem, bo Scott Blackwood się nie zakochuje. Chciałem Cię tylko uprzejmie
poinformować, jak przyjaciel przyjaciela, że na mojej szafce zrobi się trochę ciasno i będę musiał
Twoje zdjęcie przesunąć.
Mam jedną fotkę z Izem, którą bardzo lubię.
_____KONIEC_______
Dziękuję bardzo za wszystkie komenarze i opinie! Są dla mnie bardzo ważne 