Choroba i artysta – pdf do pobrania
Transkrypt
Choroba i artysta – pdf do pobrania
Wpływ choroby artysty na ostateczny kształt dzieła to zagadnienie obecne w historii sztuki od dawna. Czasem kalectwo ma wymiar symboliczny, jest swoistym znamieniem, czymś, co dodatkowo wyróżnia geniusza z otoczenia. Dość wspomnieć o ślepocie Homera. Bywało, że zmagania z własną słabością wyciskały piętno na dziele artysty i do dziś nie pozostają one bez wpływu na interpretację jego twórczości. Tak było z Ludwikiem van Beethovenem i Vincentem van Goghiem. Nastawione na sensację najnowsze publikacje chętnie dokonują interpretacji twórczości wielu artystów w kontekście prawdziwych bądź urojonych chorób. Autor „przełomowego” opracowania przypisuje na przykład malarzom wady wzroku i z tych przesłanek wywodzi wnioski natury artystycznej, a czasem ideowej, mające wyjaśnić istotę dorobku twórców tej miary co Monet czy El Greco. W istocie takie interpretacje zawężają skomplikowane zagadnienie twórczości artystycznej do jednego czynnika i sposób całkowicie nieuprawniony upraszczają niezmiernie skomplikowany proces, jakim jest powstawanie dzieła sztuki i kształtowanie się poglądów artystycznych wybitnych twórców. A jednak czasem choroba twórcy w sposób istotny wpływa na wymowę dzieł, ich formę, proces twórczy, a nawet wybór techniki artystycznej. Specyfikę tego procesu warto poznać zwłaszcza w przypadku artysty o tak wysokiej samoświadomości jak Józef Gielniak. 28 Artysta urodził się w 1938 roku w rodzinie polskich emigrantów we Francji. Jego talent szybko znalazł uznanie – już w 1947 roku otrzymał nagrodę Union Française des Oeuvres Laïques d’Education Artistique za rysunki i akwarele. Nie przyjął jednak proponowanego przez mera Anzin stypendium na studia w Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu, w 1950 roku zdecydował się natomiast na przyjazd do Polski, co umożliwili mu polonijni działacze, organizując młodemu artyście studia konsularno-dyplomatyczne w kraju. Niestety, niemal natychmiast trafił do szpitala, we wrześniu 1953 roku jego stan uznano za ciężki i w roku następnym Gielniak trafił do przeciwgruźliczego sanatorium w Bukowcu koło Kowar w Kotlinie Jeleniogórskiej. Ministerstwo Kultury i Sztuki przychyliło się do jego prośby, umożliwiając mu podjęcie studiów na miejscu w trybie indywidualnym. Edukację artystyczną odbywał pod kierunkiem prof. Stanisława Dawskiego z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu, który odwiedzał studenta, z biegiem lat coraz bardziej ulegając urokowi jego osobowości i talentu. Rezultatem owych „lekcji” były nie tylko prace wysoko cenione przez krytykę, ale także głęboka przyjaźń i wspaniała korespondencja świadcząca o wzajemnej fascynacji intelektualnej. Niemal całe swoje dojrzałe życie artystyczne Gielniak spędził w sanatorium, dzieląc czas lepszego samopoczucia między spotkania i tworzenie. W zdumiewająco krótkim czasie osiągnął pełnię rozwoju artystycznego, tworząc niemal wyłącznie linoryty. Czas w tym wyjątkowym miejscu miał dla Gielniaka znaczenie zupełnie swoiste – wydzielane przez chorobę okresy lepszego samopoczucia artysta starał się zagospodarować możliwie efektywnie. Skrupulatnie wykorzystywał szansę daną mu przez pobyt – możliwość swobodnej refleksji nad rzeczami zasadniczymi. Pozwalało to na skupienie – poświęcenie swego czasu w najbardziej możliwy sposób twórczości. Jednocześnie skąpo wydzielane przez chorobę interwały lepszego samopoczucia narzucały mu swoistą dyscyplinę – konieczność starannego gospodarowania czasem. O swojej sytuacji pisał do profesora Dawskiego: „W tym roku jeszcze bardziej ograniczyłem kontakty z ludźmi, to było konieczne z wielu względów. Bardzo potrzebna mi jest samotność, cisza, skupienie, może dlatego, że konflikty wewnętrzne narastają i zaostrzają się? Że byłem zbyt «otwarty» i doznałem wielu przykrości od ludzi?”; i w innym liście: „zmuszony jestem bronić się przed ludzką życzliwością, bronię się najczęściej milczeniem – to jest dla mnie przykre, ale konieczne”. Odwiedziny u Gielniaka, według osób, które składały mu wizytę, przypominały prawdziwe pielgrzymowanie do górskiej pustelni. Artysta stawiał pewne ograniczenia – fatalny stan zdrowia sprawiał, że nie przyjmował osób chorych na grypę lub przeziębionych – kichanie było surowo zabronione. Wśród zaprzyjaźnionych z Gielniakiem „pielgrzymów” wymienić trzeba profesora Stanisława Dawskiego, Irenę i Andrzeja Jakimowiczów, Jerzego Stajudę, Jerzego Panka, Ignacego Witza, Stanisława Grochowiaka i Wojciecha Siemiona. Swoją potrzebę kontaktu z ludźmi artysta realizował w znacznym stopniu poprzez specyficzną korespondencję – natychmiast po odbiciu wysyłał każdą swoją nową grafikę kilku przyjaciołom, prowadząc z nimi także za pomocą listów dialog o sprawach artystycznych i filozoficznych – zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu na sprawy codzienne, zwykłe, doczesne. W 1962 roku napisał do prof. Dawskiego: „Właściwie robiłem moje linoryty dla Ciebie, były naszym porozumieniem”. Swoje prace często dedykował, wyraźnie zaznaczając adresata „rozmowy”. W ten sposób twórczość stawała się przejmującą opowieścią o życiu w zamkniętym świecie, gdzie czas płynie inaczej i samo życie inaczej wygląda. Podobną formą dialogu z konkretną osobą są ekslibrisy, dedykowane wybranym przyjaciołom i będące nie tylko formą charakterowania adresatów, Jego dorobek artystyczny stanowi blisko siedemdziesiąt prac, wliczając w to piętnaście ekslibrisów, które powstały w okresie szesnastu lat zmagań z chorobą. Mimo tak niewielkiego pod względem ilościowym dorobku artysta jest uważany za jednego z najwybitniejszych polskich grafików. Uznanie towarzyszyło mu już za życia, co owocowało licznymi nagrodami oraz zainteresowaniem krytyki i mediów. Jak wspomniano, choroba artysty miała wpływ na decyzję o wyborze techniki – linorytu. Osłabiony chorobą układ oddechowy Gielniaka nie zniósłby kontaktu z farbami olejnymi. Technikę uprawianą przez profesjonalnych artystów dość rzadko z powodu jej rzekomego ubóstwa w krótkim czasie wzniósł na wyżyny wirtuozerii. Swoje kompozycje wycinał w linoleum niewielkim nożykiem, dowodząc, iż ta pozorna prostota nie przekłada się na rezultat artystyczny. Pobyt Józefa Gielniaka w sanatorium w sposób oczywisty narzuca analogię do losów bohaterów powieści Tomasza Manna Czarodziejska Góra. Akcja arcydzieła dwudziestowiecznej prozy także rozgrywa się w odizolowanym od świata sanatorium – w Davos. Również tam czas płynie inaczej niż w świecie „na dole”. To metaforyczne „spojrzenie z góry” pozwala ludziom dotkniętym chorobą zdobyć swoistą formę wolności od codziennych problemów. Mannowskie sanatorium to nie tylko miejsce chorób i śmierci, ale także swoisty azyl, który sprzyja prowadzeniu rozmów – tyle że Gielniak, człowiek o nieprzeciętnej inteligencji i erudycji, w najmniejszym stopniu nie przypomina naiwnego Hansa Castorpa. 29 lecz także jednym ze sposobów na prowadzenie filozoficznej dyskusji. Istnieje zdumiewające, głębokie pokrewieństwo między twórczością grafika z Bukowca i prozą Brunona Schulza, artysty, który niemal nie wyjeżdżając z miejsca urodzenia, funkcjonował we własnym wewnętrznym świecie i w poczuciu ogromnej izolacji. Obaj reprezentują podobny typ wrażliwości artystycznej. Gęstość narracji Schulza znajduje artystyczny odpowiednik w niezwykłym, starannym opracowaniu każdego centymetra powierzchni gielniakowskich kompozycji, bacznej obserwacji świata i życia w najmniejszych jego przejawach. Wystarczy zestawić fragment jednego z listów Gielniaka z cytatem ze Sklepów cynamonowych Schulza: „Był tam wielki, zdziczały, stary ogród. Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie rosły z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi i szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą; łykowate, błyszczące babki nakrapiane rdzą, wystrzelające kiśćmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszone niebem. Gdy leżało się w trawie, było się przykrytym całą błękitną geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą mapą niebios. Od obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczyków, jak gdyby do chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. [...] A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę”. Jak Gielniak opisuje własną pracę – Sanatorium V: „Sanatorium V było dla mnie zresztą bardzo ważną pracą. Okoliczności pamiętam dokładnie. Długo chorowałem, wreszcie poczułem się lepiej. Mogłem wyjść do parku. Było pogodnie, ułożyłem się w trawie, «słuchałem jak rośnie». I coś nagle stało się dziwnego. Stwierdziłem z zaskoczeniem, że trawa ogromnieje mi w oczach, staje się groźna, 30 przysłania masyw budynku, że ten masyw ożywa nagle, że wszystko poczyna wchodzić w nieoczekiwane związki. To była naprawdę niezwykła chwila. O tym «Sanatorium» pisano potem, że jest «halucynacyjne»”. Trudno o lepszy komentarz do N.B.O.G z B. Sanatorium VII niż fragment Sanatorium pod klepsydrą – Brunona Schulza: „Z walizą w ręku poszedłem białym wąskim gościńcem, uchodzącym niebawem w ciemny gąszcz parku. Z pewną ciekawością przyglądałem się pejzażowi [...] I może pod wpływem tej aury, ciężkiej i bezbarwnej, ciemniała ta wielka misa horyzontu, na której aranżował się rozległy, lesisty krajobraz ułożony kulisowo z pasm i warstw zalesienia, coraz dalszych i bardziej szarych, spływających smugami, łagodnymi spadami, to z lewej, to z prawej strony. Cały ten ciemny krajobraz, pełen powagi, zdawał się ledwie dostrzegalnie płynąć sam w sobie, przesuwać się mimo siebie jak chmurne i spiętrzone niebo pełne utajonego ruchu. [...] Była to czerń dziwnie nasycona, głęboka i dobroczynna, jak sen pełen mocy i posilności. I wszystkie szarości krajobrazu były pochodnymi tej jednej barwy. Taki kolor przybiera krajobraz niekiedy u nas w chmurny zmierzch letni, nasycony długimi deszczami. Ta sama głęboka i spokojna abnegacja, to samo zdrętwienie zrezygnowane i ostateczne, nie potrzebujące już pociech braw. [...] Gdy drzewa się przerzedziły, zadudniły mi pod nogami belki mostu. Na drugim jego końcu, wśród czerni drzew majaczyły szare wielookienne ściany hotelu, reklamującego się jako Sanatorium”. Do tematu choroby bezpośrednio nawiązują dwa z jego linorytów – powstałe w latach 1960-1961 Przeciw chorobom i Podróż dookoła karty gorączkowej. Sens pierwszej z wymienionych kompozycji wyjaśnia sam artysta: „[...] jako pomysł do tego linorytu posłużył mi dawny zwyczaj wykonywania drzeworytniczych znaków magicznych, tzw. charakterów, które miały służyć do odpędzania zarazy, demonów i wrogów. Jest to «charakter» przeciwko chorobom, a w szczególności przeciwko jednej. Szkoda tylko, że nikt nie wierzy w jego skuteczność [...]”. Podobne znaczenie, zaklinania choroby, ma druga z wymienionych grafik. Tym razem do sporządzenia odbitek użyto czerwieni – barwy, którą pielęgniarki zaznaczają na karcie choroby wykres temperatury – i taki rodzaj wykresu biegnie przez całą długość czterdziestocentymetrowego linorytu. Był to swoisty pamiętnik, w którym artysta notował wydarzenia oraz ich miejsce i okoliczności. Grafika powstawała przez cały rok. Bywało, że wycieńczony chorobą artysta był w stanie w ciągu dnia wykonać jedynie kilka nacięć na linoleum. Twórczość Gielniaka, będąca osobistą notacją jego walki z przeznaczeniem, jest jednocześnie zdumiewająco pełnym opisem świata i losu człowieka. Analiza owego lirycznego pamiętnika o niezwykle intymnym charakterze wskazuje, że niektóre z kompozycji powstały pod wpływem obserwacji krajobrazów widocznych z sanatoryjnego okna, gdy artysta uwięziony we wnętrzu, nie mógł nawet wyjść do otaczającego budynek parku. Artysta ze swoich codziennych doświadczeń stworzył świat przejmujący, groźny i jednocześnie urzekający. Tak zapewne powstały niektóre improwizacje, które rozgrywają się na niebie, przybierając charakter kosmicznych wizji, jak Improwizacja dla Grażynki VI czy Improwizacja dla Grażynki II, w której złowieszczy kosmiczny znak unosi się nad Kotliną Jeleniogórską. W pierwszych pracach Gielniaka budynek sanatorium jawi się jako groźny gmach, bywa, że artysta otacza go murami, potęgując klimat osaczenia i uwięzienia. Z biegiem czasu w kolejnych wersjach Sanatoriów pojawia się coraz więcej elementów organicznych, formy łagodnieją i coraz bardziej stapiają się z otaczającym krajobrazem. Improwizacje najwyraźniej powstają dzięki inspiracjom krajobrazami obserwowanymi z sanatoryjnych okien lub podczas spacerów po parku, i mimo że niekiedy są w nich także nawiązania do chorób, niosą bardziej optymistyczne przesłanie. Odniesienia do świata „na zewnątrz” dają zapowiedź wolności. Podobne antidotum na swoje uwięzienie wynalazł ciężko chory Stanisław Wyspiański rysujący genialne pejzaże z widokiem na Kopiec Kościuszki widoczny z okien jego pokoju. 31