Henryk Grządzielski, senator pierwszej kadencji Panie senatorze

Transkrypt

Henryk Grządzielski, senator pierwszej kadencji Panie senatorze
1
Henryk Grządzielski, senator pierwszej kadencji
Panie senatorze, zacznijmy od tego, co działo się przed 1989 rokiem. Co Pan robił?
Czym Pan się zajmował? Chodzi mi o działalność społeczną ale także środowisko, które
Pana ukształtowało rodzinne, zawodowe.
To znaczy najpierw bym musiał powiedzieć, co robiłem bezpośrednio przed samymi
wyborami: byłem rzemieślnikiem, miałem zakład prywatny ślusarski, produkowałem
grzejniki do centralnego ogrzewania. A wzięło się to stąd, że niestety po mojej ostatniej
odsiadce, kiedy wyszedłem z więzienia w 1986 roku, nie mogłem przez ładnych kilka
miesięcy, dokładnie dziewięć miesięcy, znaleźć pracy. Ciężko było się utrzymać, mimo że
było bardzo dużo ludzi, którzy w różny sposób pomagali. I wtedy odważyłem się na podjęcie
działalności gospodarczej, chociaż wiedziałem, że to też może się wiązać z kłopotami, ale, no,
jakoś to się turlało. Także jako kandydat na senatora RP byłem rzemieślnikiem. Jak do tego
doszło? Ta moja działalność polityczna związana była od początku z „Solidarnością": byłem
członkiem komitetu strajkowego w Fabryce Maszyn Rolniczych, to jest w firmie, w której
pracowałem, to była pierwsza moja firma.
Który to był rok?
W 1975 roku zostałem zatrudniony, zaraz po ukończeniu technikum mechanicznego. Od 17
lipca, zaraz po imieninach zresztą, także nie miałem wakacji w tym okresie. Zaraz po szkole
poszedłem do pracy. No, wywodzę się też z rodziny bardzo biednej, nawet na ówczesne czasy.
Moją matkę pamiętam jako rencistkę obolałą, nie mogącą chodzić. Ojciec był najpierw
piekarzem, potem sanitariuszem, później był też na rencie, jak już zachorował ciężko po
dwóch wylewach. Także dosyć dramatycznie wspominam te swoje młode lata. Pamiętam, no,
żeby nie sklep, tak zwana tania jatka (wtedy tak to się nazywało), żeby nie takie sklepy, gdzie
można było kupić kawałek ogona czy kawałek świńskiej nogi, to byłoby ciężko przeżyć.
Ale wróćmy do tego okresu, właśnie 1980 rok, wtedy zaczęły się strajki w całej
Polsce. Mój zakład przyłączył się do tych strajków stosunkowo późno, 27 sierpień to już
końcówka, już cała Polska prawie stoi. Do tej pory nie byliśmy w stanie zorganizować w taki
sposób pracowników, żeby można było wcześniej strajk w naszej firmie zorganizować.
Bardzo długo to się wlokło, spotkania odbywały się w szatniach, oczywiście przerywane
przez mistrzów, kierowników działów. Przenosiliśmy te spotkania na zewnątrz firmy, to się
okazywało, że znowu jakieś ogony za nami chodzą. W każdym razie dopiero 27 sierpnia od
samego rana, przed moim wydziałem W3 zaczęli się gromadzić pracownicy z innych działów.
Wtedy został ogłoszony strajk, zawieszenie dyrekcji w czynnościach. To było dla mnie takie
trochę nowe, nie miałem nigdy do czynienia. Zresztą byłem młodym człowiekiem, w 1980
roku miałem 26 lat. I to było to, co zacząłem poznawać: nowych ludzi, nowe wydarzenia
spowodowały, że zacząłem trochę inaczej myśleć. Byłem taki, jak każdy w tamtych latach:
2
młody człowiek cieszył się z życia. Co mi tam! Koledzy, koleżanki, wyjazdy, wypady, jakieś
biwaki - takie było życie normalne. I wtedy zaczęło się dziać coś innego, zupełnie innego.
Mój ojciec kiedyś opowiadał mi całe historie dotyczące wojny, swoich losów w trakcie
tej wojny, matka też. I powiem tak: ojciec pięć lat siedział w obozie koncentracyjnym w
Sachsenhausen, ale ja nigdy nie słyszałem od niego złego słowa na ten okres, natomiast
zawsze słyszałem złe oceny dotyczące sowietów, zawsze. Pamiętam też moje dyskusje z
ojcem, który mówił mi o Katyniu, mówił mi o wejściu sowietów 17 września, ale historia w
szkole zupełnie o czym innym mówiła^ Te nasze dyskusje czasami były przeze mnie
przerywane, bo ja nie chciałem słuchać takich głupot, bredni. Przecież oni mówią mi zupełnie
co innego, a ojciec, no, jednak autorytet, ale on zupełnie o czym innym mówi, to nie tak, jak
byłem uczony. Z czasem okazało się, że to wszystko była prawda. To, w co nie chciało mi się
wierzyć podczas tych relacji, opowieści ojca to okazywało się prawdą. Wtedy, kiedy po raz
pierwszy do mnie dotarł „Robotnik", to pismo podziemne KOR-u, kiedy go dostałem, ot, tak
przypadkowo, do ręki, wychodząc z firmy, od jakiegoś nieznanego człowieka, który chodził
sobie od jednego do drugiego i takie gazetki rozdawał. Nawet nie wiedziałem, że taka cenna
treść tam jest. I tam była pierwsza wzmianka, która jakby popierała słowa mojego ojca: było o
Katyniu, o prawach robotniczych, o których ja t e ż _ No co? Mamy związki zawodowe
metalowców i co? O co tam chodzi? No, to, co trzeba, to pietruszki dają, marchewki dają,
ziemniaki załatwiają. Co tam więcej trzeba? Nagle się okazało, że można więcej i powinno
być więcej.
Byłem przedstawicielem naszej firmy, jednym z czterech tych, którzy udali się do
Gdańska w celu rejestracji naszej firmy w MKS-ie w Gdańsku. I to też następne takie
doświadczenia. Bo dzisiaj, znaczy, bohaterowie sami się mnożą, dzisiaj są ich setki tysięcy. A
wtedy jak było, postawiło się przed nami zadanie: trzeba naszą firmę zarejestrować, taka jest
procedura, wszyscy jadą do Gdańska, to my też musimy powiedzieć, że w Słupsku Famarol
strajkuje. Kto pojedzie? Nie ma chętnych. Wtedy bohaterów nie było. A czy ja byłem wtedy
bohaterem? Też nie. Ja też się nie wyrwałem jako ochotnik: „Tak, ja pojadę, bo ja się niczego
nie boję". Opowiadali różne rzeczy w czasie strajku przez te kilka dni: że cały dworzec PKP
jest obstawiony żołnierzami radzieckimi w mundurach polskich - już można było ciarek na
plecach dostać, słysząc tylko to. Można było sobie wyobrazić, co będzie, jeśli znajdą nas z
takimi papierami. A nie wiadomo, czy będziemy bezpieczni w drodze do pociągu. Jedna ekipa
pojechała samochodem, druga ekipa (czyli ta, w której ja byłem, dwuosobowa) jechała
pociągiem. Środki ostrożności? Tak. Jeden wsiadał do jednego wagonu, drugi do drugiego
tak, żebyśmy się widzieli. Wyglądaliśmy na siebie w określonych godzinach: czy jesteśmy
jeszcze? Czy dojedziemy? Jak dojechaliśmy do Gdańska, było już zupełnie inaczej. Szukałem
tych mundurów, nie było żadnego żołnierza. Jak doszliśmy pod stocznię, to tam dopiero
zacząłem żyć takim innym życiem. Otworzył mi się świat zupełnie. Nie wyobrażałem sobie
tylu ludzi w tym jednym miejscu. Przepchać się do bramy, to trzeba było, naprawdę, tysiąc
razy mówić „przepraszam, bo chcę przejść". To było coś niesamowitego.
Po tej rejestracji byłem jeszcze świadkiem podpisania porozumień gdańskich,
pamiętam ten duży długopis Wałęsy. Stałem wtedy w drzwiach, bo tam wejść nie było można.
3
Stałem w samych drzwiach i widziałem dokładnie, na żywo, to, co się działo w sali BHP w
Stoczni Gdańskiej. To jest ta wcześniejsza historia.
Później przychodzi stan wojenny - coś niesamowitego. Zgroza. To dla mnie było nie
do pomyślenia. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że coś takiego może się stać. Być może to było
takie już zadufanie, wiara w wielką siłę dziesięciomilionowego ruchu związkowego. Nie ma
takiej siły, która mogłaby przewrócić całą Polskę. Bo przecież dziesięć milionów, to jest
dwadzieścia parę milionów ludzi w Polsce, Polaków. Można to zrobić? Nigdy sobie tego nie
wyobrażałem. A wtedy się stało. Lista internowanych. Ludzi na ulicach nie ma. To jest ten
pierwszy dzień stanu wojennego. Czy ja mogę, przepraszam, tak mówić dużo?
No pewnie.
I o takich rzeczach też?
Proszę opowiadać.
Dziękuję, bo właśnie się złapałem, że miałem mówić o kadencji pierwszej
Dojdziemy do kadencji.
No, to dojdziemy, pomału dojdziemy. To jest ten dzień, kiedy ja szukam kontaktu i znaleźć
nie mogę. Nikogo nie mogę znaleźć, a przecież tylu zawsze było bohaterów, tych ludzi,
których ja pamiętam z tamtych czasów i którzy byli bardzo bojowo nastawieni do walki z
komuną. Nierzadko się wyrywało, że trzeba z nimi zrobić porządek, trzeba ich tam
powywieszać, cokolwiek. To tych nie było ludzi wtedy. Nikogo już nie było wtedy, kiedy ten
pierwszy dzień stanu wojennego nastał w Słupsku. Szukałem kolegów, nie znalazłem nikogo.
Ja nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Wiem, że trzeba coś robić. Tylko co? Nie miałem
koncepcji. Całe przygotowanie jakby do stanu wojennego było przewidywane, to było w
strukturach związkowych i u nas w Słupsku też była wyznaczona niby tajna siedziba w
Zakładzie Naprawczym Mechanizacji Rolnictwa, był tak zwany drugi garnitur osób, które w
razie aresztowania tych już z czołówki związkowej mieli zająć ich miejsce i po kryjomu
próbować funkcjonować jako związek zawodowy. A nikt sobie nie wyobrażał, na jaką skalę
był ten stan wojenny, nie było tego drugiego garnituru. Poszedłem do brata. To był pierwszy
kontakt. On był w domu, ja byłem. Nie internowali mnie, byłem wiceprzewodniczącym
komisji zakładowej „Solidarności" w Famarolu, byłem członkiem zarządu regionu słupskiego
i jakoś mnie nie internowali. Internowali naszego przewodniczącego Stefana Korejwę, on był
jednocześnie członkiem krajówki, z Gdańska go w czasie posiedzenia komisji krajowej
internowali. Wtedy zaczęła się powolna, znaczy powolna, dosyć szybka zresztą, bo to czasu
było mało, a tak naprawdę to dosyć sporo się zrobiło, bo już na drugi dzień w fabryce
pojawiły się napisy: „uwolnić Korego", bo wszyscy wiedzieli, że Korego jest internowany,
4
„Solidarność" pisana na murach. Pojawiły się pierwsze ulotki. Z moją koleżanką, też
członkiem zarządu regionu, spowodowaliśmy drukowanie, znaczy nie drukowanie, wtedy
jeszcze nie drukowanie, ona przepisywała na maszynie apel do społeczeństwa słupskiego, taki
niemocny, niedramatyczny w słowach, ale taka prośba o to, żeby nie zapomnieli o
„Solidarności", żeby domagali się uwolnienia wszystkich członków i działaczy
internowanych. Ona zresztą była aresztowana. Mnie się udało wtedy, bo powołali mnie na
świadka, bo w Famarolu znaleźli właśnie te apele do społeczeństwa słupskiego. To był
pierwszy kontakt z SB. A to jeszcze krótko powiem, żebyście wy mieli świadomość też o tym,
jak to było. Bo ja mówię, dzisiaj to miliony się znajdą bohaterów, którzy mówią: „Ja tam to
niczego się nie bałem". Ja się bałem. Przyszła pierwsza rewizja do mojego mieszkania, to ja
siedziałem tak jak tu, tylko nie w tym mieszkaniu, nie w tym fotelu. To byłem sparaliżowany
tym wewnętrznym strachem takim, że oni wchodzą - Służba Bezpieczeństwa. O Boże!, jak
usłyszałem Służba Bezpieczeństwa, to koniec świata! Dreszcze na plecach. Chłopak siedzi,
mój syn, na kolanach, a ja nic - ani be, ani me. Ruszyć to mi się nie chce, a dreszcz po
plecach idzie i oni tu spokojnie sobie wchodzą, jak do swojego domu, po książkach, po
meblach moich szukają. Mi się nie chce w ogóle nic. No, naprawdę, zrozumcie słowa
człowieka prawdziwego. Niech nie kłamią ci wszyscy, którzy nie czuli takiego strachu przy
pierwszej rewizji, jaki ja czułem. Nie wierzę w to, że są bohaterowie, którzy naskakali tam i
coś napyszczyli. Nie napyszczyli. Łagodnie to wszystko przeżywali zapewne. W każdym
razie to było to, te pierwsze takie doświadczenia. Byłem słuchany jako świadek, już jakieś
tam następne elementy takiego jakby hartu ducha, bo ten hart musiał się z czegoś brać.
Najpierw stal trzeba rozgrzać, żeby ją zahartować. I oni tak rozgrzali mnie wtedy, ta bezpieka,
wchodząc na pierwszą rewizję, zabierając mnie transportem, wsadzając na dołek do celi. To
są moje pierwsze w życiu przeżycia tego typu.
Ale to spowodowało z kolei, że ja poczułem się bardziej wolny. Bo już druga rewizja
żadnego wrażenia na mnie nie zrobiła. Drugie aresztowanie na 48 godzin to już żaden
problem. To tylko zabezpieczałem się w papierosy, szczoteczka do zębów - to zwykle się z
sobą nosiło po to, żeby potem nie mieć tam kłopotów. Jak się chce palić, to nie będę klawisza
prosił, żeby mi podał papierosa, wolę, żeby mi podął mojego, a nie swojego. W każdym razie
po takich przeżyciach ten hart ducha jakby pączkował i spowodował, że naprawdę później to
już była normalka. Te różne aresztowania, jak mówię, zatrzymania, śledzenia, bo też wiem, że
byłem śledzony. Dwa razy uciekałem tu z mieszkania, bo czułem, że jak śledzą mnie do
mieszkania, to za chwilę ekipa przyjdzie i będą mnie chcieli stąd zabrać, bo tu już wtedy
mieszkaliśmy. Lekko uchyliłem drzwi bokiem i na czterech przeszedłem schodami, nie
windą, tylko schodami na drugie piętro do sąsiadów. Zapukałem, żeby mnie otworzyli,
wpuścili mnie do środka, przez balkon z dwóch pięter po balkonach sobie zszedłem. Także
takie imprezy też tutaj się działy. I to też działo się już wtedy jakby w sytuacji, kiedy już nie
było przed nimi strachu, to wszystko było normalne.
No i przychodzi czas, koniec roku 1982, końcówka roku, 30 listopada, to mieszkanie
dostajemy, to mieszkanie akurat. Jest do wykończenia, nie ma tu nic dokładnie zrobionego, tu
mieszkać jeszcze nie można, ale już meble kupiłem. Znaczy meble: wersalkę i dwa fotele, bo
tylko to wtedy można było jakoś tam sobie poradzić i kupić. I mój kolega Paweł Połeć
5
pomagał mi tę wersalkę dźwigać na siódme piętro, bo windy nie było. Niczego nie było tu, bo
stał dom, który trzeba sobie wykończyć. Nie było niczego: drzwi, futryn, niczego nie było,
trzeba było to robić. Ale słyszymy na dole jakieś tam za nami... W życiu bym nie
przypuszczał, że to bezpieka idzie i sobie patrzy, jak my dźwigamy ten ciężar we dwóch. On
chudy, ja też nietęgi i dźwigamy sobie tę wersalkę, a oni wchodzą, rewizję robią. No gdzie
rewizję! Czego tu szukać?! Przecież dopiero wersalkę rozpakowywali z tej folii, w którą była
zapakowana. Przeglądali wszystko. No, oczywiście tutaj nic nie znaleźli. Ale tymczasowo
mieszkaliśmy w hotelu robotniczym famarolowskim w jednym pokoju, no, tam trochę
znaleźli rzeczy, ale nie takich, na podstawie których można było iść siedzieć. Ale to nie oni
przyszli po to, żeby... Oni już mieli wcześniej materiały zgromadzone, bo to był Okręgowy
Komitet Oporu i właśnie na podstawie tych gazet, które wydawaliśmy, przyszli i zamknęli.
Trzynaście osób w sumie podzielonych było na dwie grupy: jedna grupa kierownicza, druga
grupa wykonawcza. W 1983 roku wyrok. Ja dostałem półtora roku w zawieszeniu na cztery i
do pracy, byłem zwolniony już, bo na podstawie dłużej trwającego niż trzy miesiące
tymczasowego aresztowania umowa o pracę wygasła. Ale wróciłem do pracy z prośbą o
przyjęcie, czy mnie w ogóle przyjmą. Myślałem, że już w ogóle drzwi zamkną, bo tu takie
numery kręci jeszcze z Famarolu (jedna z bardziej solidnych na tamte czasy firm,
przynajmniej tutaj, na naszym terenie), a takie numery, jeszcze jakaś działalność podziemna
tutaj się robiła. Ale przyjęli, przyjęli tych kolegów moich, którzy też byli z Famarolu, przyjęli
z powrotem do pracy. I tam oczywiście dalej normalną tą działalność związkową
prowadziliśmy.
A nie wspomniałem o ważnych rzeczach, o których warto wiedzieć. Bo w takiej
pipidówce, jaką jest Słupsk, porównując do Wrocławia, Warszawy, Gdańska czy tam innych,
Poznania, do tych miast, to my jesteśmy pipidówka tak naprawdę. Jednak tu się działo, tu
związek funkcjonował, tu składki były zbierane na bieżąco co miesiąc normalnie przy
wypłacie były składki. Jak się komuś dziecko urodziło - proszę bardzo, zasiłek statutowy,
proszę bardzo. Oczywiście wbrew prawu tamtejszemu, ale to jest takie nasze prawo,
związkowe. Płacisz składki, masz prawo otrzymać to, co ci się należy. No, jeszcze jeden
moment, który ja bardzo przeżyłem, bo już to, co mnie miało boleć, to mnie nie bolało,
gorzej, jak przeze mnie bolało innych. Tu w domu znaleźli u mnie cały wykaz, listę osób,
które pobierały te zasiłki, bo rozliczenie było prowadzone normalnie: ile wpływów, jakie
wydatki i kto je otrzymywał. I nie zdążyłem tego wcześniej schować, gdzieś przekazać, tak,
żeby to było gdzieś tam schowane. Oni znaleźli, bezpieka, tę listę i tam prawie czterdzieści
osób było na tej liście, z Famarolu, i wszyscy byli przesłuchiwani. Nie bałem się o siebie, że
coś z tego wyjdzie, coś przeciwko mnie tam zgromadzą. Nic tam nie zrobili na podstawie
tego, tylko bałem się tego, że ludzie stracą zaufanie do człowieka, przez którego zostali
narażeni na takie represje. Dla nich była to ogromna represja, jak się pojawił ubek i
powiedział: „Pan pozwoli z nami". 40 osób przeżywało to, co ja przeżywałem za pierwszej
rewizji. Później z nimi rozmawiałem, to właśnie takie mieli odczucia.
Te dramatyczne sytuacje później jeszcze wróciły do mnie, bo w 1985 roku, to był taki
rok dosyć przełomowy, bo Sejm ówczesny uchwalił specjalną ustawę, która miała karać
osoby przeciwstawiające się porządkowi publicznemu. Worek, 282a artykuł taki uchwalili
6
sobie, do którego można było wszystko i wszystkich wrzucić. I ta ustawa wchodziła z dniem
1 lipca. A z kolei na dzień 1 lipca Tymczasowa Komisja Krajowa ogłosiła strajk generalny
przeciwko podwyżkom cen, które miały wejść 1 lipca. Wszystko 1 lipca. I tak się złożyło, że
kilka tysięcy ulotek wzywających do podjęcia tego strajku w Famarolu było
rozpowszechnionych, wszystko było przygotowane. Ja byłem na urlopie, ale przyszedłem do
firmy. Oczywiście tak to mnie nie wpuścili, ale znalazłem pretekst: ja przychodzę 1 lipca, to
mi kartki się należą żywnościowe na lipiec, nie? No i przychodzę. Wpuścili, bo jak przyszedł
po kartki, to czemu mają nie wpuścić. Przyszedłem akurat o 10, o tej godzinie, o której miał
się ten strajk rozpocząć. Z kolei na ten dzień dyrekcja, czując pismo nosem, zarządziła tak
zwaną inwenturę, to jest inwentaryzacja wszystkich elementów produkcyjnych w tej firmie i
cała firma nie pracowała, nie było produkcji żadnej, tylko wszyscy liczyli przedmioty: wałki
jakieś toczone, tam jakieś kombajny stoją, to policzyć, ile ich trzeba. Produkcji nie ma, żeby
nie było strajku na niby, bo to jaki strajk, jak i tak firma nie pracuje. No, ale ten strajk był
ogłoszony, doszedł do skutku, kilkanaście osób, jedenaście chyba, zostało ukaranych karami
dyscyplinarnymi, w tym pięć osób zostało zwolnionych dyscyplinarnie, między innymi ja,
mój brat, jeszcze trzech kolegów. No i oczywiście zaraz po południu, bo mnie wyprowadzili
jeszcze wtedy z firmy przed zakończeniem, był jednogodzinny strajk miał się odbyć, ale mnie
wyprowadzili wcześniej. No i po południu tu się zebrali ludzie z poszczególnych wydziałów,
bo chciałem wiedzieć, jak to wypadło gdzieś tam w tych innych. Ledwo się zebraliśmy, a tu
już bezpieka weszła, nie, zgarnęli nas. Tryb doraźny był wprowadzony przecież od 1 lipca. I
co? Grządzielski załapał się na tryb doraźny. W ciągu 48 godzin niepełnych, 30 godzin
upłynęło i dostałem już wyrok: jeden rok więzienia, bez żadnych zawiasów, tylko rok
więzienia do odsiadki.
Karę odbywałem w Braniewie, tam poznałem dla mnie wspaniałego człowieka księdza
Zycha. Z nim siedziałem prawie pół roku w jednej celi. Wspominam o nim też dlatego, że on
też miał duże znaczenie w moim myśleniu, toku rozumowania jak już byłem senatorem, bo
przecież oni go zabili, jak byłem senatorem. To był 12 lipca, a my od czerwca już jesteśmy w
parlamencie. I to był dramat, który mną poruszył. Jak to możliwe? Tak jak sobie jakoś tam, no
dobrze, Popiełuszkę zabili, wbijają ten nóż w serce narodu, żeby zobaczyć, czy on reaguje
jeszcze, czy nie. Styczeń, chyba, luty czy marzec dwaj księża następni. W lipcu Zych. To było
dla mnie nie do pojęcia. Ta Polska już miała się zmieniać, w moim pojęciu, w mojej
mentalności Polska już miała być piękna, już miało być kolorowo, już, już, już to miało się
dziać. I tu nagle kiry, czarne kolory, horror zaczyna się dziać. Ja jestem senator i ja nic nie
mogę zrobić. Przyjaciela mi zabijają, nic nie mogę zrobić. To były te dramaty, z którymi
jeszcze ja miałem do czynienia wtedy, kiedy już myślałem, że to jest to, już jesteśmy. To nie
tak, że złapaliśmy jakiegoś psa za szyję i dusimy go, żeby życie z niego uszło, to nie o to
chodziło w moim pojęciu w tamtych czasach. Tu chodziło o to, że mamy wielką szansę, żeby
nam nie uciekła ta szansa. Nie dusić, tylko próbować wygrać to, co się rysuje. Ja jeszcze taką
dygresję będę miał, bo ja te pytania czytałem, tak czasami mówię...
Proszę mówić, będziemy wracać do pewnych rzeczy, proszę się w ogóle nie przejmować.
To jest tylko schemat.
7
W każdym razie wchodzę z jednego tematu na drugi, bo to mi się wiąże nawet, że te różne
skojarzenia i te sprawy mają na siebie jakby wpływ i jedna drugą nakręca. Także ten czas był
taki, o którym ja myślałem, że jesteśmy już na dobrej drodze. Już widzę, jaka ona jest piękna,
ta moja Polska, jaka ona jest kolorowa, jak można oddychać normalnym powietrzem, coś
wspaniałego, zaczyna się i nagle dostaję obuchem w łeb, bo mi zabijają Sylwka, no. Coś
tragicznego, jak ktoś tego nie przeżył, to nie zrozumie tych dylematów wewnętrznych. To są
te dramaty. Może pytanie lepiej.
Wychodzi Pan z więzienia w roku 1986. Co się potem działo i jak to się stało, że w 1989
został Pan kandydatem na senatora?
Działo się cały czas w podziemiu, robota związkowa się toczyła. Po wyjściu z więzienia, ale
1987 w roku, chyba w marcu pojechałem do Warszawy do Zofii i Zbigniewa Romaszewskich.
Powiedziałem, że jestem ze Słupska (wiedziałem już wcześniej, bo w grudniu została
powołana Komisja Interwencji i Praworządności „Solidarności"). Pojechałem do nich i tak
naprawdę myślałem, że będę musiał jakoś tam się legitymować, coś, no, uzasadniać, po co on
tu przyjechał, a ze Słupska przyjechał, a o Janku Wiśniewskim piosenka jest, a ci ze Słupska
milicjanci to wszystko tam narobili. I ten Słupsk to się kojarzył z takim Ubekistanem, tam ze
Słupska jak ktoś pojechał gdzieś w teren do tych większych miast: ze Słupska^ już brak
zaufania. Trzeba było pokazać, że to dobrze, Słupsk to ma dwie strony medalu, nie? To, że
jest szkoła, to szkoła, ale są ludzie, którzy nie olewają tę szkołę, ale nie są tego typu, tego
pokroju ludźmi. Okazało się, że wcale tam nie musiałem się gimnastykować za bardzo, żeby
udowadniać, że ja tu naprawdę jestem tym działaczem i chcę pomóc, i to mi się podoba, ta
właśnie Komisja. Bardzo szybko, po tym jednym spotkaniu już byłem właśnie członkiem
Komisji Interwencji i Praworządności i takim okręgiem mojego zainteresowania było
województwo koszalińskie i słupskie wtedy jeszcze. Do końca, do wyborów byłem członkiem
Komisji Interwencji i Praworządności.
A jak to się stało, że zostałem senatorem? Powiem tak: nigdy nie przypuszczałem i w
ogóle mi się w głowie nie marzyło, żadna myśl taka nigdy nie powstała, że ja mogę
przekroczyć próg parlamentu. W życiu! Jak już okrągły stół był, na który liczyłem też, i
byłem wściekły na Urbana, jak on powiedział jakieś tam głupoty... Aha!, pamiętam, co to
było: Urban sobie zażyczył, że ma nie być Michnika i Kuronia przy stole. To jak strona
opozycyjna się nie zgodziła, to on zwinął stół - nie będzie stołu okrągłego. Ale się wściekłem
wtedy! To coś niesamowitego. No, normalnie gra na nerwach. No i potem, jak ten stół wrócił,
to było dobrze, jeszcze była ta nadzieja. Tutaj powstały dwie struktury solidarnościowe. Jedna
to był Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny, którego powstaniem ja jakby zarządzałem.
MKO zrzeszało 17 firm, ale już miało taki swój regulamin przyjmowania i członkiem
normalnym z prawem głosu była firma, która miała co najmniej 50 osób, 50 pracowników
zdeklarowanych na piśmie, że oni chcą (wtedy, kiedy zostanie zalegalizowana „Solidarność")
być w tym związku. I to było 17 firm, w sumie ponad półtora tysiąca ludzi. Na tę pipidówkę,
jak mówię, w Słupsku to była ogromna masa. Dzisiaj nie wiem, czy związek liczy trzy
tysiące. A w tamtym okresie półtora tysiąca ludzi - to była naprawdę masa. I druga struktura
8
Tymczasowa Międzyzakładowa Komisja Koordynacyjna, chyba tak to się nazywało, jeśli
dobrze pamiętam, i ona też zrzeszała. To były dwie takie struktury jakby, no, może nie
rywalizujące z sobą, działające w dobrym kierunku, tylko jakoś trochę innymi metodami. Dla
mnie najważniejsze w całej tej działalności było to, żeby ludzie nie zapomnieli i żeby się nie
bali, czyli ta robota od podstaw, praca od podstaw.
Natomiast inni lubili fajerwerki. Mnie fajerwerki nie podniecały, bo to nie o to
chodziło, żeby fajerwerki były, wejść na przykład na komendę ze stertą ulotek i rzucić
milicjantowi pod nogi - to jest bez sensu. I właśnie tamta grupa miała też przedstawicieli 17
firm. Przychodzi moment taki, że dostaję telefon, to był chyba marzec, kwiecień, nie
pamiętam już dokładnie, telefon, już jesteśmy w 1989 roku teraz - dostaję telefon, że Bogdan
Borusewicz jest w Słupsku i w salkach katechetycznych na ulicy Kościelnej będzie takie
spotkanie przedstawicieli środowisk solidarnościowych stąd. Nie za wiele się okazało. Ja tam
oczywiście pojechałem, bo to jednak jest na tamte czasy osobistość niesamowita, dużego
formatu. Jak ktoś taki stawia, no, chociaż tutaj postawił nogę Wałęsa też, nie, tu w Słupsku i
w tym mieszkaniu zresztą. No, ale jak się pojawia Borusewicz, no, to trzeba jechać, coś
będzie ciekawego. I tam się okazało od razu, prosto z mostu: tu teraz jest walka dalsza, walka
musi się przenieść teraz na parlament, te wybory musimy wygrać, musimy wybrać takie
osoby, które mają jakieś poparcie społeczne, gdzieś tutaj błysnęli w tej działalności
podziemnej. I na tym trzeba budować tę drużynę, która powinna wejść do parlamentu. Ja
wtedy taki byłem... No, propozycja jest ok, ale dlaczego ja? Teraz ja, prosty robotnik,
rzemieślnik, wykształcenie średnie techniczne, po maturze, żaden profesor, żaden tytuł
naukowy...
Ale z tomikiem wierszy...
Z tomikiem, wtedy już z tomikiem wierszy. Wydawało mi się, że powinni szukać kogoś
innego. Moja rola, według mnie, już się zakończyła. Ja tym, co robiłem, doprowadziłem do
sytuacji, w której teraz muszą powstać ludzie mądrzy i dobrze zarządzać, wejść w te struktury
państwa i dobrze zarządzać. Ja nie byłem, według siebie, człowiekiem, osobą, na którą można
by postawić i na przykład zrobić z niego ministra. Ludzie, no, przecież to trzeba myśleć
trochę! Nie? Ale z drugiej strony sobie myślę tak - tak naprawdę to kogo tutaj, z tego terenu?
Ja sam nie miałem pomysłu. No, dobrze, bo mówisz: „Mądry, niech inni teraz wezmą, ty już
swoje zrobiłeś i chcesz wyjść, odejść. No, to powiedz teraz kto, bo ja nie wiem kto". „To jak
nie wiesz kto, to się zastanów". No, to jak mam do wyboru teraz: do Sejmu czy do Senatu, a
wiem, że do Senatu wybory w pełni wolne, demokratyczne, no to co? To ja, z gruntu
demokrata, no jeśli już mam wziąć w tym udział, to idę w demokrację. Nie było dyskusji. Był
wybór taki, bo Hania Skowrońska oczywiście była, Edek Miller i oczywiście jak ja mówię
„Senat", Borusewicz: „Dobrze". Hania mówi: „Senat". „Dobrze". No, to Edek Miller - sejm.
No, bo tam tylko dwa miejsca do Senatu były i wtedy jeszcze na początku miejsce do Sejmu,
później dopiero ten nasz okręg otrzymał dodatkowy jeszcze mandat i wtedy właśnie na ten
mandat, z Warszawy („człowiek w teczce" wtedy się mówiło) przywieziony został doskonały
facet, wspaniały polityk - Jan Król. Tak się ta ekipa drużyny Wałęsy organizowała tutaj.
9
Także mi zaproponował Borusewicz. No i trudno było odmówić w takim przypadku, ale o
tym, co mówiłem wcześniej, czyli że ta nasza rola działaczy takich czysto podziemnych i tych
jakby robotników się wyczerpała, to już wcześniej mówiłem, u nas na tych spotkaniach,
takich tych koleżeńskich także. Bo oni też: „No i co dalej? Już coś się dzieje, co dalej?".
„Zobaczymy, my swoje zrobiliśmy". „Chyba nie powiesz, że nie". No tak, zrobiliśmy. No i
tak poczekaliśmy, że aż ja musiałem tę propozycję dostać zostania senatorem.
Czego Pan się spodziewał po tej pracy w Senacie? Jak Pan ją sobie wyobrażał? Więcej
nadziei, więcej strachu?
Aha, o właśnie, widzi pani, bo to jest tak: jak już tę propozycję dostałem i ją zaakceptowałem,
to pomyślałem sobie: „A co później, jak cię wybiorą, to co? Przecież ty zielonego pojęcia nie
masz o tym, ten parlament. Widzisz, tam gadają, ręce podnoszą i tak naprawdę nie wiadomo,
o co chodzi. A tu się trzeba wziąć do roboty, jakieś komisje tam działają". Takie było moje
wyobrażenie o pracy w Senacie, w ogóle w parlamencie.
A pierwsza moja taka duma jakby podniosła się do góry, jak już jestem senatorem, po
raz pierwszy wchodzę do gmachu Sejmu, a tam straż marszałkowska do dachu przybija:
„Dzień dobry, panie senatorze". Niesamowite! Wiecie, jakie to jest przeżycie?! Mi do dacha
biją, ja prosty robol, od maszyny oderwany, że tak powiem, i tam mi do dacha biją. To było
coś pięknego.
No, ale później przyszedł ten czas, wrzesień, do roboty. Trzeba było wybrać komisję,
to sobie myślę: komisje^ Wydawało mi się, że dobry byłem w tej Komisji Interwencji i
Praworządności, tej „Solidarności", Zbyszek Romaszewski, mój autorytet z tamtego okresu,
jest senatorem, komisja taka się tworzy, oczywiście, to jest moja komisja. Później
pracowałem w Komisji do spraw Emigracji i Polaków Zagranicą. Wybierając sobie takie
komisje, z którymi w jakiś sposób byłem związany... To znaczy, moi koledzy wyemigrowali,
to pójdę do tej komisji, jakaś łączność lepsza będzie, bardziej sformalizowana może z tą
Polonią naszą. Do Interwencji i Praworządności, bo tutaj już w tym zakresie działałem.
Później doszła jeszcze komisja, przy której do końca chyba zostałem, Komisja Samorządu
Terytorialnego. I to było coś najbardziej pięknego, pięknego, dlatego, że to była inicjatywa
Senatu, która natychmiast wpuściła Polskę na właściwe drogi demokracji. Samorządy
terytorialne zmieniły Polskę tak naprawdę. Demokracja zaczęła się od samorządów i od tej
ustawy. Byłem członkiem tej komisji. Nie będę się przechwalał, że moje jakieś propozycje w
tej ustawie są. Nie. Z otwartymi ustami słuchałem na posiedzeniach komisji ekspertów, jak
przyszedł pan profesor Regulski, jak przyszli inni, którzy opowiadali o funkcjonowaniu
samorządu gdzie indziej, to mi się to podobało. Ja tego nie znałem, mi się wydawało, że jak
to? Idę, wybory, są wybrani i już działają tam sobie. A to zaraz, zaraz! To nie o to chodzi. A
podział kompetencji? A czym mają się zajmować? Szczególiki. A czy mają prowadzić
działalność gospodarczą? To takie rzeczy, o których mówili ci wszyscy eksperci dopiero
otwierały mi oczy na to, że to nie jest, ot, takie sobie właśnie, jak widziałeś ten Sejm
poprzednio, co ręce podnoszą, bo jeden coś powiedział i tam wszystko zaklepywali. A to
czekaj! To przygotować to trzeba, przygotuj to najpierw. Dla mnie bycie wtedy
10
parlamentarzystą to była jedna wielka, ogromna szkoła polityki, to był uniwersytet polityczny,
który skończyłem po dwóch i pół roku, skrócona kadencja była. I prawdę mówiąc, to
potrzebowałem dobrych kilku miesięcy, nawet do pół roku, jak sobie teraz to oceniam, żeby w
ogóle się w tym wszystkim połapać. Po pierwsze, żeby poznać wszystkie korytarze w tym
Sejmie, te wszystkie pomieszczenia, gdzie się poruszać, żeby nie zabłądzić. To były takie
dylematy człowieka, który po raz pierwszy znajduje się gdzieś w jakimś środowisku i próbuje
to wszystko rozpoznać i łykać, haustami łykać to wszystko, co jest.
I jeszcze jedno - jak zobaczyłem ustawę budżetową, to mi się odechciało być
parlamentarzystą tak naprawdę. Bo gdzie ja, żaden ekonomista, ale mówię, prosty chłopak,
robotnik (35 lat wtedy, jeszcze młody chłopak, podkreślam młody chłopak) i patrzę na tę
machinę przepisów: tabelki, cyferki, o Boże!, działy, a to takie, a to takie - tragedia! Jak
słucham, jak się zacząłem wsłuchiwać w te szczegóły, o których znowu specjaliści mówią,
ekonomiści, że tutaj jeśli chodzi o policję, to stan policji jest tam 120 tys., a tyle mamy kasy, a
oni powinni mieć. No, to ludzie! I oni tłumaczą to wszystko tak normalnie, kawa na ławę,
że ja wszystko łykałem normalnie, te wszystkie argumenty przemawiały do mnie. Tak jak
ustawa o policji: też czytając ustawę, wydawała mi się dobra, ale ja nie wiedziałem, czego,
coś tam jest nie tak, nie pasuje mi to. Były dyskusje na temat tej właśnie ustawy: dlaczego ona
jest taka wycinkowa, ona tylko częściowo reguluje. I jak Krzysztof Kozłowski, ówczesny
minister spraw wewnętrznych, zaczął tłumaczyć i to na klubie, nie na posiedzeniu Senatu
ogólnie, tylko na klubie, że musimy (bo to są siłowe resorty) powoli to zmieniać, tam
rewolucji się nie da zrobić. Jak będziemy chcieli zrobić rewolucję, to wszystkie siły będą
przeciwko nam, te zbrojne właśnie, te resorty będą przeciwko nam. To jak takie coś
usłyszałem, to mi znowu poszły ciarki po plecach, bo znowu już widzę stan wojenny w drugą
stronę, w innych okolicznościach. I to zapachniało ogromnym dramatem. I ja już wewnętrznie
zgadzałem się z tymi argumentami, ale na koniec sobie myślę: „Nie, uważam za mało w tej
ustawie o policji, powinno być więcej". I zagłosowałem jako jeden z nielicznych przeciw tej
ustawie, bo wszyscy zrozumieli, a mnie jeszcze czegoś tam brakło. Później się trochę głupio
czułem, bo ta ręka jest w górze, a tam patrzę: „O, Jezu! A co tam? Tylko cztery, pięć, sześć
czy osiem rąk w górze... To aż tak ja bym się pomylił?!". Bo mi czegoś brakowało^ Okazało
się, że to rzeczywiście trzeba było drobnymi kroczkami reformować niektóre gałęzie tej
naszej polityki państwa. W niektórych można szybciej, szybciej. No, właśnie, ale czy dobrze,
bo na przykład jak weźmiemy te PGR-y, gdzie do dzisiaj jeszcze ludzie gdzieś tam
narzekają... Ja byłem przekonany: PGR-y weg! Ludziom tylko nie przeszkadzać, rolnikom, i
będzie dobrze. Okazało się, że wcale nie dobrze. Znowu myliłem się. Może wtedy źle
słuchałem tych ekspertów?
W każdym razie chcę podkreślić to, że to była dla mnie bezustanna nauka bycia
parlamentarzystą. Nie wiem jak, może rzeczywiście są ludzie, profesorowie, na innych
szczeblach może inaczej, oni wchodzą i wszystko może wiedzą. Ja nie wiem, ja wtedy
musiałem się dużo, dużo uczyć. Na pewno żeby nie ta skrócona, trochę żałuję, że była ta
kadencja skrócona, bo uważam, że dużo, dużo więcej tamten parlament mógł zmienić. Nie
było, tak jak to dzisiaj obserwujemy, takich zażartych kłótni pomiędzy nawet SLD, wtedy
lewicą, a tą naszą stroną solidarnościową. Nie było aż tak mocno, na udry, tam naprawdę ich
11
można było ulepić i tę transformację zrobić lepiej. Wtedy już mówiło się o konstytuancie,
wszyscy widzieli potrzebę zmiany konstytucji. Nie doszło do tego, bo inni uważali, że z
czerwonymi nie wolno tego zrobić, bo to będzie nieprawdziwa konstytucja. A wtedy byśmy
mieli lepszą konstytucję niż dzisiaj, gdyby dopuszczono do tego, że „tak, zgadzamy się na
zmiany konstytucji". Bo oni by się zgodzili na dużo, dużo więcej niż teraz. Po jednym słowie
wyrywają sobie albo dodają do konstytucji. Po co? Wtedy można było generalnie, dokładnie
konstytucję zmienić.
Ta pierwsza kadencja Senatu to okres bardzo gorący historycznie: wybór Jaruzelskiego
na prezydenta, potem plan Balcerowicza, a potem wojna na górze. Jak Pan wspomina te
momenty?
Tak, właśnie, wybór Jaruzelskiego. Ja jestem człowiekiem z gruntu uczciwym, jeśli z kimś się
umawiam, to staram się to wykonać, a jak nie mogę tego wykonać, to powiem: „Wiesz co?
Nie stać mnie na to, nie potrafię tego zrobić, obiecałem ci, ale obiecałem ci gruszki na
wierzbie" - na przykład. Ja byłbym w stanie się do tego przyznać. Wybór Jaruzelskiego
uznałem wtedy, bo Jaruzelski to jest wynik Magdalenki i tych układów, ale uznałem, że jeśli
dla dobra Polski, dla tego początku, na który wchodzimy, dopiero stajemy jedną nogą na
tratwie, która może odpłynąć, a my w wodzie się znajdziemy. To jeżeli warunek z tamtej
strony dobrej woli i z naszej strony dobrej woli jest taki, że prezydent ma być po tamtej
stronie, wywodzić się z lewicy, od komunistów, to ja mówię: „dlaczego nie?". To ja mówię:
„dlaczego nie?". Bo my powinniśmy w ślad za tym zrobić dwa kroki, te dwa kroki do przodu
albo nawet trzy lub cztery. W wymiarze jakby krokowym to zrobił Michnik. Ja pomyślałem,
że on chyba jakieś bzdury plecie, w kuluarach sejmowych. I słyszę, on mówi (oczywiście tym
swoim głosem, tonem), powinno być tak: jak oni mają prezydenta, to my teraz możemy
„wwasz prezydent nananasz premier". Jak on to powiedział, to „Chyba chory jest, no! Skąd ty
tego premiera teraz weźmiesz?! Kto ci da tego premiera?!". Myślę o lewicy, 65 proc. w
parlamencie, w Sejmie. Przecież to Sejm będzie wybierał, no, tego premiera. I on tak rzucił.
Najpierw sobie myślę: „Ale se wymyślił! Przecież to w ogóle niemożliwe do zrealizowania!".
I nagle jak czytam „Gazetę Wyborczą", czytam następnego dnia inną gazetę, to jest możliwe,
to jest realne!. Możemy na tym wygrać, premiera mieć jeszcze, teraz! Premiera, tak szybko,
przecież to jest dopiero kilka miesięcy, jak jesteśmy w parlamencie, a już będziemy mieli
premiera. Coś wspaniałego! Wyszło dobrze.
Wybór Jaruzelskiego... Nie wiem, co by się stało, bo dziś można sobie mówić: „Nic
by się nie stało, Jaruzelski by padł, zamiast wygrać jednym głosem, to by przegrał jednym
głosem. Jakby nie tamten (bo jednych nie było po to, żeby kworum się obniżyło)...".
Umożliwili, już zaczęli szukać dziury w całym. A co by było - ja się pytam - gdyby on nie
był tym prezydentem. To ja się pytam. To ja się pytam, który ciarki na plecach miał po
śmierci mojego przyjaciela. To są te miesiące, to są te miesiące i dzieje się aż tak dużo w tym
jednym roku. I ci mądrzy, którym dzisiaj jeszcze tak łatwo im przychodzi ocena tamtego
okresu jako zły okres, to naprawdę niech przemyślą to, co mówią. Bo ja nie wiem, ja nie
jestem w stanie sobie wyobrazić, co by było, gdyby Jaruzelski n i e ^ Może rzeczywiście nic,
12
ale ja nie wiem, czy nic. Tam wszystko było w ich rękach: całe wojsko, policja - to wszystko
było na ich usługach. Tam nie było naszych ludzi, żeby można było im jeszcze zaufać, temu
zbrojnemu ramieniu tamtego systemu. To był jeszcze tamten system, myśmy dopiero zaczęli
go zmieniać, dosyć dynamicznie. Uważam, że dobrze, że Jaruzelski został wybrany, bo to
uspokoiło nastroje. To dlatego mogliśmy wtedy po roku czy po półtora roku próbować
zmienić konstytucję, co się nie udało, ale wtedy to było możliwe. Dlatego ja uważam tamten
okres za ogromny sukces, ogromny, niewyobrażalny, oczami normalnego człowieka, z dołu
obserwującego te wszystkie zmiany. A nawet z góry, a nawet zza granicy. To było coś
niesamowitego. A że ja tam uczestniczyłem, to jest dla mnie... Nie ma nic lepszego w moim
życiu, nic lepszego.
Mówi Pan o sukcesie, wcześniej mówił Pan o takiej atmosferze współpracy, która w tym
pierwszym parlamencie panowała. To jest także okres, kiedy zaczyna się wojna na górze.
Porusza pani... Takie pytania mi pani zadaje, że mi znowu idą ciarki po plecach. Ale to
dlatego, że wtedy, cofam się mentalnie do tamtych czasów, Wałęsa był dla mnie idolem,
autorytetem, obojętne, jakie tam sformułowania do tego można użyć, to właśnie takim był.
Niezachwiana jego pozycja była u mnie, niezachwiana. Ale jak ja usłyszałem o tej wojnie na
górze, to jeszcze raz mi ciarki przeszły po plecach, bo ja nie wyobrażałem sobie, żeby mój
idol, ojciec chrzestny mojego syna, prawie rodzina i on walnął mi taki numer, on chce rozbić
„Solidarność". Tak do tego podszedłem. On chce rozbić to środowisko, nie wiem po co. A
jeszcze za chwilę powiedział, że trzeba wzmocnić lewą nogę, no, to ja już byłem całkiem^
To dla mnie niezrozumiałe posunięcie. I nawet do dzisiaj myślę, że to był jego błąd. To było
wszystko za wcześnie, nie wojna na górze, nie podział polityczny natychmiast, później
budowanie partii przez pączkowanie od kanap. Dwóch się zebrało, partię zakłada. Jeszcze
chwilę trzeba było pociągnąć te mocne reformy w jedności. Na dłuższą metę ja bym się bał
też tego, że to my jakby obrośnięci już siłą (mówię o środowisku „Solidarności") bałbym się
tego, gdybyśmy przechodzili przez następne wybory znowu jednym blokiem. Bo to my
byśmy przejęli tak naprawdę wszystkie te złe elementy władzy, którymi dysponowali
komuniści. Ale za wcześnie dla mnie była ta wojna na górze, za wcześnie. I rozbiła totalnie to
środowisko, do dzisiaj to skutkuje. Do dzisiaj tę nienawiść wśród ludzi wywodzących się z
tego samego korzenia obserwuję. I to boli, i to boli. Ci, którzy kiedyś byli przyjaciółmi,
dzisiaj zagryzą się, jakby dać im tylko możliwość, to by się zagryźli. To są do dzisiaj skutki
negatywne. Nie popierałem tego wtedy, nie zgadzałem się z tym, ale cóż mogłem zrobić? Za
mały jestem, za mały byłem, ale to jest moje zdanie. To był błąd taktyczny czy
podyktowany... Nie wiem, może troską o Polskę czy może rzeczywiście tym wizjonerskim
podejściem Wałęsy do całej tej polityki? Dla mnie to było za wcześnie, za wcześnie. To
powinno^ Już różnice były wtedy. One pokojowo by się rozegrały: już się tworzyła
Chrześcijańska Demokracja, już Porozumienie Centrum w tym zakresie, już się formowały,
jak zrobił na górze, no, to wszyscy zaczęli na siebie szczekać i zamiast jakiegoś takiego
zespołu tych psów, które sanie ciągną w jednym kierunku, to sfora nieokiełznanych psów,
która siebie chce zagryźć. I do dzisiaj mamy do czynienia z tym stanem. Nie pochwalałem
tego wtedy i nie pochwalam tego teraz.
13
Powiedział Pan, że Senat był dla Pana szkołą wielkiej polityki. Jak Pan wspomina
relacje z innymi senatorami? Mógł Pan na nich liczyć, na ich pomoc, znał Pan kogoś
wcześniej?
Wcześniej, wcześniej to osobiście znałem panią senator Gabrielę Cwojdzińską z Koszalina,
bo się spotykaliśmy wtedy właśnie, kiedy byłem członkiem Komisji Interwencji i
Praworządności. Bywałem również w Koszalinie na różnego typu rozprawach przed
kolegiami czy przed sądami, młodych WiPów - Wolność i Pokój, chłopaków, którzy byli
karani przez sądy wojskowe za unikanie służby wojskowej. Także osobiście znałem Gabrielę
Cwojdzińską. Znałem Zbyszka Romaszewskiego, to siłą rzeczy, no, Hanię Skowrońską, która
tutaj, na naszym terenie była taką jakby ostoją, jeśli chodzi o obronę. Bo ona tylko jedna tu w
naszym rejonie podejmowała się tych trudnych spraw obrony działaczy związkowych. Zresztą
z „Solidarnością" też była związana od samego początku, od istnienia MKZ-u słupskiego z
1980 roku, także to jest moja znajomość osobista.
A z takich autorytetów i senatorów, którzy jakby w tym otoczeniu senatorskim się
pojawili razem ze mną, czy ja bardziej w tamtym otoczeniu się pojawiłem, to przecież
Andrzej Wajda, znana osobistość, to wtedy dopiero go poznałem, zobaczyłem na własne oczy
Andrzeja Wajdę. Gustaw Holoubek. Karol Modzelewski, też mój autorytet, jego
przemówienia z pierwszego zjazdu „Solidarności". Bogdan Lis - stan wojenny, mój też idol z
tamtego okresu. To są osoby, które poznałem. No, kilku młodych: Antek Tokarczuk z
Bydgoszczy. Ale to są te osoby, które poznałem tam. I wydaje się, że my, młodzi, bardziej
sobie ufaliśmy, znaczy taki krąg się zrobił tych młodych senatorów. Wszystkich nazwisk
tych osób nie pamiętam, ale to był Tokarczuk, to był Bartek, nie pamiętam jego imienia, ale
też wtedy 35 lat miał. Kilku takich było. I z posłami też kilkoma się spotykaliśmy. Czy
pomagali? Ja nie oczekiwałem pomocy od innych senatorów, bo skupiałem się na tym... Jak
już prosiłem o pomoc, to szedłem do kancelarii i tam pytałem. Na przykład jak byłem w
delegacji zagranicznej, to tam uzyskiwałem informacje na temat ewentualnego zachowania
czy zwracania się do kogoś. Takie elementy, o których ja nie miałem pojęcia: jak tam się
gdzieś indziej zachować, żeby nie dać plamy. Bo przyjechał jakiś tam senator, da plamę i
dopiero będzie afera. Także takie jakieś potrzebne informacje, to uzyskiwałem bardziej z
kancelarii niż od innych senatorów.
A zaraz, jeszcze chwila, bo jeśli już o młodych mówimy, to warto o tym wspomnieć.
To znaczy, ja tego już tak też bardzo nie pamiętam, ale pamiętam, że to ja, pan senator Henryk
Grządzelski z tej pipidówki, ze Słupska, był wiceprzewodniczącym Międzynarodowego
Forum Młodych Parlamentarzystów - tak się to nazywało - Europy i Kanady, taka była
struktura tych młodych zrzeszająca. I tam był między innymi Waldemar Pawlak. No,
musiałbym spojrzeć gdzieś tam jeszcze w notatki, kto tak jeszcze był. W każdym razie to
było coś, co też w tych strukturach senackich osiągnąłem, byłem jedynym senatorem w tej
grupie młodych parlamentarzystów, byli tam też posłowie z OKP. A jako ciekawostkę to
powiem, że byłem jako pierwszy senator wtedy jeszcze w Związku Radzieckim, który
statkiem Wołgą dopłynął do miejsca, z góry, z Rosji z góry tam, do miejsca, którego żadna
14
wycieczka nie mogła statkiem przekroczyć, płynąc z dołu. Bo mogli sobie jeździć tam i z
powrotem Wołgą, trzeba było wysiadać, a my z góry jechaliśmy, pierwszy senator, który
przełamał ten zakaz płynięcia Wołgą w tamtą stronę, z tamtej strony w dół i potem powrót.
Także to jest też jakiś tam sukces. Jak się Polacy dziwili, bo była taka wycieczka tam, jak się
Polacy dziwili, że słyszeli, ktoś mówi po polsku, a przypłynął z góry, to jest niemożliwe! O
tym wiemy nie tylko od turystów, ale ja naprawdę byłem taki wewnętrznie zbudowany, że:
„O, proszę, to ja już byłem w takim rejonie, gdzie już nikt nie powinien być!".
W ogóle to byłem też w Gorkim, ale to z oficjalną delegacją na zaproszenie tej Dumy,
tych deputatów, oni się deputaci nazywali, sowieckij deputat. No, i tam przez nich byliśmy
zaproszeni, to byłem w Gorkim i tam, gdzie było widać miejsce, gdzie zesłańcy nasi
przekraczali, najpierw na tratwach ich przewozili, potem już szli piechotę na Syberię, już
daleko, daleko to było w Gorkim i jeszcze poza Gorkim.
A jeszcze powiem takie coś, co do dzisiaj pamiętam, ale byłem taki wewnętrznie
oburzony, ale oczywiście tam nie dyskutowałem z nimi. Byliśmy w muzeum i było obraz taki,
kiedy to Polacy byli na Kremlu, w tysiąc sześćset coś tam roku, no, gdzieś tam taki strasznie
daleki okres czasu, historia. Ale jak opowiadała pani kustosz tego muzeum, o tym, jacy to
Polacy są krwiożerczy, jak oni niszczyli i gnębili ten biedny naród rosyjski, to się, że tak
powiem, w pale nie mieściło. „Słuchać hadko!" - jakby tam powiedział jeden z bohaterów
Sienkiewicza.
Zaczął Pan mówić o podróżach zagranicznych, podróże do Związku Radzieckiego, ale
nie tylko.
Nie tylko, nie tylko, bo byłem też na takim dosyć szerokim spotkaniu parlamentarzystów z
różnych krajów (pamiętam, że na pewno byli z Wielkiej Brytanii) w Pradze, to było takie
dosyć szerokie spotkanie ale właśnie to w ramach tej grupy młodych parlamentarzystów.
Byłem też w Parlamencie Europejskim, w Strasburgu. Pamiętam, że musieliśmy uważać z
kim rozmawiamy bo jak się mówiło „Sztrasburg" to tak bylibyśmy za Niemcami a jak się
„Strasburg" mówi to się tak jakby normalnie, bo to we Francji, no to jest ok. Także byłem też
w Parlamencie Europejskim, byłem też w sali obrad ale jako ten zwiedzający z parlamentu
polskiego. No kilka jeszcze miałem wyjazdów takich, że przez to że byłem senatorem
mogłem też porównać Polskę z innymi krajami. Co kiedyś nie było mi dane jak normalnemu
Polakowi. Miałem to szczęście, że mogłem w ramach delegacji, oficjalnej delegacji
parlamentu polskiego bywać w innych krajach i być gościem innych parlamentów. Byłem też
w Niemczech w Bundestagu. Także ten czas wspominam też bardzo dobrze bo jak mówię - te
porównania. Polska wtedy wyglądała bardzo siermiężnie. Ciekawostkę powiem, żebyście też
mieli wszyscy świadomość tego, że z jakiego pułapu Polacy musieli się odbijać - jak mi
opowiedziała - dzisiaj nie pamiętam jej nazwiska ale mógłbym dotrzeć do tego - właśnie
członkini parlamentu niemieckiego i ona opowiada, że - ach tu problem się pojawił z jakimś
dokumentem, mogłaby tu mieć, no nie musi, ale mogłaby tutaj przy sobie mieć na
potwierdzenie czegoś tam (ja pamiętam jak taka dyskusja była) a ona powiedziała - a to nie
problem, to można przesłać, ja zaraz zadzwonię tam i oni włożą i to przyjdzie tutaj. To trzeba
15
było mieć naprawdę dużo wyobraźni w tamtym roku, w 1989. Przynajmniej ja musiałem mieć
bardzo szeroką wyobraźnię i mi jej zabrakło. „Jak ona może wsadzić jakiś dokument gdzieś, a
on sobie tu wyjdzie?". A dzisiaj wszystko jest, tak. Jakby młody człowiek słuchał tego, co ja
mówię, to co? „On z prehistorii pochodzi ten gościu? To co, on nie wie, co to są faksy i inne
tam te możliwości komunikacji?". No tak, ale wtedy kto o tym wiedział tu w Polsce, która
była zamknięta na cztery spusty. Dwadzieścia lat czekało się na telefon, dwadzieścia lat
czekało się na mieszkanie. To takie były czasy. I to pamiętam jak dziś, że ja myślałem na ten
temat - i do dzisiaj to jest mi w głowie, bo dzisiaj mogłem się z tego śmiać. „W ogóle nie
mów o tym" - do siebie powiedziałem - „Co ty gadasz? Wyglądasz na jakiegoś takiego, że
nie masz zielonego pojęcia, jak działają te środki komunikacji". Bo dzisiaj jak ktoś słyszy, co
ja mówię, to może takie wyobrażenie mieć: „wybrali go, nie wiadomo skąd,
niezorientowany". Boże! „No tak, ale miałeś możliwość kontaktowania się z innymi osobami
przez telefon?". „Nie. Zasuwaj na drugi koniec Słupska, żeby komuś coś powiedzieć, bo
innego kontaktu nie ma". Także takie ciekawostki mnie spotykały też w kontaktach z tymi
parlamentarzystami obcymi.
O, jeszcze jeden przykład: dzisiaj, proszę bardzo, karty, pieniądze plastikowe, proszę
uprzejmie, dzisiaj my mamy te karty. A wtedy jak przyszedł kelner do płacenia rachunków
(jesteśmy w Niemczech oczywiście, goszczeni przez tamtych deputowanych), przychodzi
kelner, a ona wyciąga, ta nasza znajoma, taką kartę, daje kelnerowi, poszedł. A to my teraz
będziemy się coś składać. Oni nic nie mówią, to jakoś trzeba godnie się zachować, nie? Ja po
niemiecku nie umiem się porozumieć, biernie tak, to znaczy słucham i rozumiem częściowo,
ale nawiązać konwersację to nie. Ale mamy osobę, która biegle po niemiecku mówi, no i on
nam tłumaczy. To jest w Niemczech, on był już na stałe tam, ale po polsku pięknie mówi i
nam tłumaczy: „Nie, spokojnie, przecież oni są gospodarzami, oni was goszczą". „To kiedy
będziemy płacić?". „To już zapłacone jest". „Jak zapłacone, żadnych pieniędzy nikt nie
wyjmował i zapłacone jest!". „No, tą kartą". „Jak? Co tą kartą? No jak zapłacone?". „No tak,
bo to jest tak, że na tej karcie to są na koncie pieniądze". No, weź teraz zrozum, że na karcie
są jakieś pieniądze. I sobie wziął kelner, wbił jakiegoś tam PIN-a, zapłacił, przyniósł.
„Dziękuję, załatwione jest". Też wtedy to robiło ogromne wrażenie. „To znaczy, że ja nie
muszę kasy nosić w portfelu i wszędzie tam płacić tymi pieniędzmi, tymi kartami można?".
„No, tak, można". A jak można było zadzwonić do Polski? A z Polski mogłeś do Szwecji
zadzwonić? Czekaj sobie w kabinie, aż ci powie pani: „Proszę, kabina numer sześć" po trzech
godzinach oczekiwania, z poczty można sobie było zadzwonić. Ale na Zachodzie wchodzisz
do budki telefonicznej i sobie dzwonisz do Polski. Tak było? Tak było.
Prace w komisjach, dużo ustaw, podróże zagraniczne - miał Pan czas na kontakty z
wyborcami?
Tak, tego była cała masa. W ogóle to jeszcze powiem o kampanii wyborczej, bo to było coś
pięknego i te spotkania z ludźmi to były setki spotkań, ze środowiskami różnymi, do
najciemniejszej, zabitej deskami wsi docieraliśmy, sami jeździmy w kampanii wyborczej.
Spotkania były albo wielkie, w większych miejscowościach to wielkie. Wielkie to znaczy po
16
kilkaset osób, w Bytowie czy w Miastku, w tych większych miejscowościach, kilka tysięcy
było w Słupsku, tysiące były też w Ustce. A szczególnie druga tura to było święto tutaj dla
Słupska i tego regionu. Ja też jestem dumny. Szkoda, zawsze w pierwszej turze jak przeszedł,
to jest ok, jak w drugiej turze - oj, to coś tam jemu się... I musi brać udział jeszcze w tak
zwanych dożynkach. No, mi akurat przypadło brać udział w tych dożynkach, no, komunistów.
Ale to było święto, to było coś pięknego dla tych ludzi. Oni mieli jeszcze szansę przez te dwa
tygodnie, które minęły od czwartego, musiały minąć, do osiemnastego, to oni mieli jeszcze
raz te spotkania z nami, ze wszystkimi i z ludźmi, którzy przyjechali jeszcze wspierać tę naszą
kampanię. Frasyniuk!, kto kiedyś Frasyniuka w Słupsku by zobaczył, gdyby nie druga tura w
kampanii wyborczej w 1989 roku! A Romaszewskiego kto by widział, a Tokarczuka Antka,
który tu przyjechał, kto by widział? To były piękne dni. Jakie oprawy. I to dla mnie, wszystko
dla mnie, druga tura mnie dotyczyła. Naprawdę to było coś pięknego.
No, ale właśnie praca w parlamencie to nie wszystko, bo jeszcze są wyborcy. Wiele
było spotkań takich, na których naprawdę trzeba było się napocić, żeby tłumaczyć, o co tam
chodzie Bo wszyscy sobie wyobrażali, tak jak ja mówię, z takim namaszczeniem, że ja
marzyłem o tym, żeby ta Polska była piękna, kolorowa. Każdy tego chciał. Ale dlaczego ona
jeszcze nie jest taka piękna, dlaczego nie jest taka kolorowa? I to trzeba było tłumaczyć. Ileż
spotkań z rolnikami! Ja przecież nie rolnik, ale tam wiele się nauczyłem i musiałem im
tłumaczyć tak, żeby oni z kosami nie poszli na mnie. Takie były też nastroje tutaj na dole
samym. To były dramatyczne niekiedy spotkania, ale często, i tamte bardziej pamiętam,
często były właśnie takie, że ktoś nareszcie, że nie zapomnieli o nas, jak tylko ich
wybraliśmy, to sobie pojechali do Warszawy i już nas nie ma. To naprawdę to była ta
wdzięczność, coś pięknego. Na dożynkach jak się pokazywaliśmy, jak były dożynki 1989 rok,
no, coś pięknego. To też wspominam bardzo dobrze. I tych ludzi, którzy chcieli przejść
blisko, dotknąć, porozmawiać sam na sam, w cztery oczy, to jest to, co też bardzo ceniłem.
Było mnóstwo tych spotkań, oczywiście nie potrafię liczbowo tego określić, ale to były
piękne dni.
A co Pan robił po zakończeniu pierwszej kadencji? Ona się skończyła wcześniej, niż
sądziliście Państwo, że się skończy. I co wtedy?
Tak, wcześniej się skończyła. Ja wróciłem do normalności, czyli jakby do tego samego
poziomu, z którego startowałem. Z pracą było ciężko. To nie tak, że jak senator, to zaraz
gdzieś tam nie wiem, zastępca wojewody albo dyrektor gdzieś tam. Nie, nie, żadnych
dyrektorów. Podjąłem się wspólnej działalności z moją siostrą. Ona wcześniej już prowadziła
taki sklep. Założyłem swoją działalność, ale wspólnie ten sklep prowadziliśmy. Później z
kolegą założyliśmy drugą firmę, z tamtej zrezygnowałem z siostrą, ten sklep mięsny.
Próbowaliśmy robić coś w plastikach. Niestety, może będę przykładem takiego, może jeden
tylko taki jest, co mu plan Balcerowicza pokrzyżował wszystkie plany, jeden plan przeciwko
wszystkim moim planom, poszło wszystko z dymem, że tak powiem. Nie mam do niego o to
pretensji, bo jestem szczęśliwy z tego, co on zrobił dla Polski właśnie. Ja jestem tylko
przykładem tego, który poniósł konsekwencje. Bo wziąłem kredyt na to, żeby maszyny kupić
17
i uruchomić produkcję, nie zdążyłem uruchomić produkcji, a już nie mogłem kredytu spłacić,
rata kredytu była trzy razy większa prawie jak ten kredyt, jak uruchomiły się te wszystkie
elementy tej gospodarki rynkowej, urynkowienie kredytów i tego wszystkiego. To było
strasznie ciężko. Miałem już komorników na głowie, którzy chcieli zajmować tu mi różne
rzeczy w mieszkaniu. Ale jakoś sobie dawałem z tym radę. Dzisiaj jestem czysty, z tego też
się cieszę, już ten garb tego długu, który rósł nadspodziewanie szybko, nadspodziewanie
szybko... No, w ogóle to jest utopia, paranoja jakaś taka. Jak kiedyś słuchałem, ja oczywiście
głośno o tym nie mówiłem, bo też mi było trochę wstyd, że dałem się sam wrobić w takie...
Trzeba było przewidzieć. Ale trudno, wtedy chciałem tę działalność szybciej otworzyć, żeby
jakoś stanąć na nogi. Nie powiodło się.
Później pracowałem w Fundacji Gospodarczej „Solidarność". Tutaj też doszło do
takich starć politycznych. No, bo poseł to jest przewodniczącym zarządu regionu, senator,
który zaangażował się w działalność polityczną w ROADzie najpierw, potem Unia
Demokratyczna, potem Unia Wolności, nie pasuje do tego typu związku, który po 1989 roku
powstał. Ja jestem takim solidarnościowym człowiekiem, który wszystko odda za tamtą
„Solidarność". Dzisiaj mówią: „Nie dzielcie, bo „Solidarność" jest jedna". Nie,
„Solidarności" są dwie. „Solidarność" ta jedna, pierwsza, doskonała, prawdziwa,
międzyludzka, nie tylko związek zawodowy. To była ta pierwsza. Druga to już była taka
bardziej wyrachowana, to znaczy, to jest bardziej wyrachowana. I jedno to, co wspomniałem
o moim odczuciu do Wałęsy, kiedy on ogłosił wojnę na górze, to on powiedział o tych
sztandarach jeszcze: „Sztandary „Solidarności" schowajmy do lamusa i zacznijmy budować
od nowa". To jak ja to usłyszałem, to jeszcze raz się wkurzyłem na niego. Bo co on mi będzie
moją „Solidarność" teraz chował do lamusa?! Zamknie mi do szuflady na zasuwkę i co?! I
ogołoconego mnie zostawi. „Solidarność" to jest moje życie, a on mi chce zamknąć to. Ale
później, po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że tak, to była racja. Dlaczego dzisiaj
„Solidarność", walcząc o prawa, te podstawowe prawa pracownicze, pali opony, walczy z
demokratycznie wybranym rządem w sposób niewybredny? Ja nie chcę, żeby taka była moja
„Solidarność", mnie to boli, ta każda spalona opona to ten dym ja wchłaniam do płuc i to
mnie odrzuca. Dla mnie są dwie „Solidarności".
Jak Pan widzi tę pierwszą kadencję senatu w porównaniu z kolejnymi, które
obserwował Pan już z innego punktu widzenia? Czy widzi Pan różnice?
To znaczy, ja pani powiem, trochę mniej się Senatem interesowałem po tej pierwszej kadencji.
Po pierwsze, dlatego, że i transmisji było mniej, bo Senat i do tej pory chyba jest... Tam sobie
kiedyś wrzucą jakąś transmisję, no, taką transmisję jak zobaczę, jak natknę się na nią, bo
sobie wszystko przypominam, jak to było kiedyś, żyję, jeszcze raz odżywam. I niech oni
mówią, co chcą, to ja tą salą i tym wszystkim wtedy żyję. To jest mój taki powrót, w
głębokości mojego sumienia, mojej pamięci do tamtych czasów. I prawdę mówiąc, nawet nie
chciałbym podejmować się takiej oceny porównawczej wartości tamtego Senatu i kolejnych.
Wiem, że te zakusy, które już pojawiały się w pierwszej kadencji, polegające na tym, żeby
albo ograniczyć, albo dalej idąc, w ogóle tę izbę usunąć, uważam za nietrafne. Ja pamiętam,
18
jak wtedy myśmy traktowali siebie jako Senat, i tak to było faktycznie, że to była - i to jest na
pewno - izba takiego namysłu.
Izba refleksji mówiono
Refleksji, o, to jest bardziej trafne, izba refleksji. Namysłu to jest takie spłycona, ale właśnie
izba refleksji. Ja do dziś pamiętam, że wszyscy się za głowę złapali, znaczy, nie złapali się za
głowę, ale wszyscy tak myśleli. Bo w kuluarach aż huczało, chyba to był senator
Szczypiorski, jeśli dobrze pamiętam, jak jakaś zmiana ustawy o policji czy o mandatach, coś
takiego. O alkoholu coś było i tam był „procent", jak ustalano, była ta granica 0,2 do 0,5
„procent" w ustawie, która już miała pójść do publikacji. Wszyscy przeszli: „O, tak, no, no,
no!". Nikt nie zauważył, że to o promile chodzi przecież. No i on jeden na sesji plenarnej
podniósł rękę zgłasza się: „Przepraszam, ale tu widzę, może to przekłamanie, może to jest
jakiś błąd maszynowy ale przecież tutaj powinno się mówić o promilach, nie o procentach".
Oczywiście najpierw wszyscy w śmiech, a później wszyscy patrzą: „O, Jezu, procenty są! No,
koniec świata normalnie". Wychodzi taka ustawa z Sejmu, to nie jest przekłamanie, to nie jest
błąd maszynowy, tylko tak uchwalili. I tu jest ta refleksyjność tej izby. I uważam, że powinna
ta izba zostać, powinna być tą izbą refleksji, bo przecież ile tych poprawek senackich jest
później wprowadzanych, nieodrzucanych przez Sejm, mnóstwo. Także ja uważam, że Senat
powinien funkcjonować. Dalej chcą zmienić strukturę. Nad tym można się zastanowić, że
może to powinna być reprezentacja samorządu terytorialnego w jakimś tam zakresie.
Możemy rozmawiać, ale to mówimy o tym, jak jeszcze ulepszyć tę pracę, a nie jak zdołować
tę izbę, a później wykluczyć ją na zawsze. Jeśli ktoś do takiego czegoś doprowadzi, to będzie
błąd.
Panie senatorze, czy jest jeszcze coś w historii pierwszej kadencji Senatu, o czym nie
wspomnieliśmy, a uważa Pan tę sprawę za wyjątkowo ważną, taką, o której powinniśmy
teraz powiedzieć?
Tak naprawdę to chyba już nic nie mam. Uzewnętrzniłem się dosyć poważnie tutaj. Być może
ja emocjonalnie mówię, nawet w tym nagraniu może wyglądać, że zbyt dynamiczny może
jestem, jak ktoś będzie to oglądał: „A jakiś narwaniec tu gada czy coś i on tam był kiedyś
senatorem". Są takie momenty w życiu i każdy, kto będzie tego oglądał i słuchał, jak wejdzie
w siebie albo będzie obserwował swoich bliskich, to są takie momenty w życiu każdego
człowieka, które działają na niego wewnętrznie. Na mnie działa „Solidarność", na mnie działa
okres podziemia, na mnie działa mówienie o moich przyjaciołach, szczególnie o ich
tragediach. Wtedy się naprawdę unoszę, znaczy, mój głos jest taki, że podkreślam to
zdecydowanie: „tak, właśnie tak, to było źle". Nie mogę do dzisiaj przeboleć, jeśli pani pyta o
ten okres, bo o samą pracę w Senacie to nie, do dzisiaj nie mogę przeboleć, jak można było
przejść (sam do siebie to mówię i też do tych, którzy wtedy funkcjonowali w wielkiej
polityce), żeby nie docisnąć tak, żeby tych nieznanych sprawców albo przynajmniej,
przynajmniej osób, które maczały w tym palce na górze, nie zidentyfikować. Mówię o śmierci
19
mojego przyjaciela księdza Zycha. Tego nie mogę przeboleć. Być może ja sam za mało
zrobiłem. To jest ważna rzecz, jeśli pani o ten okres pyta. Bo powiem jeszcze tak, co mi wielu
zarzuca, ale ja byłem świadomie, rozmawiałem z generałem Kiszczakiem, wtedy. To był
chyba wrzesień wtedy 1989 roku, po lipcu, wrzesień, jak już tam niby komisje powstają,
szukają tych sprawców. No, ja ciągle tym senatorem jestem i mam okazję, bo jest jakieś
spotkanie i jest Kiszczak. I ja podchodzę do Kiszczaka, podaję mu rękę. Ja, opozycjonista z
gruntu, podaję rękę oprawcy tak naprawdę. Ale ja podaję z nadzieją, że on tę sprawę wyjaśni.
Miałem taką nadzieję wtedy jeszcze i on mi obiecał... Ja go pytałem o to, w jakim zakresie te
prace resortu idą, czy w zakresie kamuflażu czy w zakresie^ on oczywiście obruszył się: jak
ja w ogóle śmiem sugerować, że to może iść w drugą stronę. bo po co mi tam trzy komisje
wewnątrz resortu, jedna będzie sprzątać po drugiej, potrzebna jest jedna wiarygodna komisja,
która wyjaśni to. On mi wtedy obiecał, że to na pewno zostanie wyjaśnione i on za to ręczy.
Pamiętam, jak dziś te słowa. Bo do dziś boli mnie ta śmierć, ta śmierć, która zdarzyła się w
sytuacji, kiedy ja jestem senatorem, kiedy rzekomo - bo teraz też sobie trzeba zdać sprawę tak naprawdę to ja byłem tylko senatorem, tylko senatorem. Czy ja mogłem coś zrobić, żeby
wyjaśnić śmierć mojego przyjaciela? Tak naprawdę nie. Co ja mogłem? Właściwie to mogłem
prosić, żebyście to zrobili dobrze, wy, bo przecież nie ja. Ja wiem, kto to zrobił, ale nie po
imieniu, to każdy wiedział, kto to zrobił. To był mój ból i moje takie wspomnienie, które
jakby ciągle się przeplata z tymi zdarzeniami, które jakby wzbudzają euforię i z tymi
zdarzeniami, odczuciami, które są miłe, przyjemne, ale ciągle ta zadra zostaje. I tak naprawdę
to mam trochę do siebie pretensji, że może to ja zbyt łagodnie i z taką jakby większą wiarą w
solidność, w prawdziwość słów, które mówi tamta strona, uwierzyłem. Ten ból do dzisiaj
mnie trzyma.
Ale w ogóle to Polska naprawdę jest piękna, Polska naprawdę jest kolorowa dzisiaj. Ja
mam poczucie wolności, które nabyłem w tamtych czasach. Nie mówię o wolności
wewnętrznej, bo tego nikt nie mógł nigdy stłumić, wolność ja zawsze miałem w sobie. Ale
jeśli z zewnątrz oceniam to, co się działo na przestrzeni tych lat i efekt dzisiejszy, a nadzieję
mam, że ona będzie jeszcze bardziej kolorowa, bo jest coraz bardziej kolorowa, ze już mogę
normalnie oddychać. To to jest to. Czy ja czegoś więcej potrzebuję? Nie. Ale wiem, że ludzie
potrzebują więcej: więcej swobody, więcej koloru i więcej świeżego powietrza.
Dla porównania jeszcze przytoczę taki moment, jak jedziemy sobie z rodziną
samochodem, już jest rok, nie wiem, 1994 może, już dobrych kilka lat upłynęło od tej
transformacji w Polce. Jedziemy sobie przez Czechosłowację, Węgry... No, to ludzie! I z
powrotem przez Niemcy wracamy do Polski. To do Czech jak wjechałem, to pożal się Boże,
to Polska nie wyglądała tak w 1979 roku, jak Czesi wyglądali jeszcze w 1995 roku: Lenin w
parkach, czarno, brudno, żadnych kolorów. Ja naprawdę chciałem stamtąd szybko uciekać,
czułem się już nieswojo. Ja już poznałem tę Polskę, która też była taka siermiężna, szara,
brudna, ludzie zawsze patrzyli w chodnik, nie wiem, szczęścia szukali - może ktoś zgubi, to
on znajdzie, może takie szczęście było kiedyś tylko możliwe do osiągnięcia. Ale wtedy, już po
tych kilku latach, to Polska była jak Zachód w porównaniu do Czech. Jak jest dzisiaj? Nie
wiem, czy jest u nich lepiej. Ja tylko wiem, że to obserwowałem od mniej niż zero, w skali do
dziesięciu, to jesteśmy gdzieś na ósemce, w mojej wyobraźni, a ja do tej dziesiątki jeszcze
20
mam nadzieją dociągnąć. Jak będę miał którąś tam dziesiątkę jeszcze krzyżyków życia, to
jeszcze do tej dziesiątki - w mojej wyobraźni - dojdę. Być może ci młodzi - na pewno tak
jest - ci młodzi startują z tego wyższego pułapu. To, co dla mnie jest punktem pięć
odniesienia, to dla nich jest -1 być może teraz. Dla nich, żeby ta skala do dziesiątki doszła, to
jeszcze trochę będzie musiało potrwać. Ale to tak musi być, to trzeba się księciem urodzić,
żeby mieć wszystko jak z bajki. A żeby być normalnym człowiekiem, to trzeba przejść te
koleje życia. Ja przeszedłem takie koleje życia. Jedno, czego mógłbym życzyć ludziom
innym, to tylko to, żeby doświadczali tego, czego jak doświadczyłem, ale w tej drugiej
połowie. Nie tych złych okresów, nie tych złych rzeczy, nie tych dramatów, nie tylko
rodzinnych i innych, ale od tego pułapu, gdzie jest przynajmniej punkt zero, to znaczy nie
płaczę, jeszcze się nie śmieję, ale zaraz zacznę się śmiać. Żeby od tego zaczęli, nie od tego
niższego, od tego, co ja mówię minus zero, niech będzie pięć, dla mnie to będzie poziom
piąty, dla nich zerowy. Ale nawet w tym zerze, żeby nie było tych złych doświadczeń. Tego
bym wszystkim życzył. I dziękuję uprzejmie.
Dziękuję bardzo, Panie senatorze.

Podobne dokumenty