Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Copyright © Izabela Pietrzyk, 2016
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcie na okładce
© Ondrej Supitar/stocksnap.io; VR_Studio/iStockphoto.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Jacek Kucharski
ISBN 978-83-8069-446-0
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
– 1 –
A CO BY BYŁO, GDYBY BÓG Z ŻEBRA
ADAMA ZROBIŁ DRUGIEGO ADAMA?
(Stanisław Jerzy Lec)
Kiedy w korytarzu zadzwonił telefon, Marta nie
wiedziała, czy odebrać i wzywać pomocy, czy zostać
w kuchni i wachlować powietrze ścierkami, aby wypę­
dzić gryzący dym za okno. Wybrała drugie rozwiązanie,
więc oddzwoniła dopiero pół godziny później.
– Przepraszam, miałam wypadek z ciastem…
– Wypadek? – zdziwiła się Jolka. – Zjadłaś całe i spro­
wokowałaś wymioty? Wpadłaś w bulimię?
– Przy mojej wadze to prędzej bulimia wpadnie
we mnie… – Marta ciężko opadła na fotel. – Mało domu
nie spaliłam. Dostałam rewelacyjny przepis. I zadymi­
łam całą chałupę.
– W przepisie kazali zadymić?
– Kazali upiec – tłumaczyła spokojnie Marta. – Ale nie
zauważyłam, że blacha jest dziurawa; tłuszcz wyciekł na
grzałki i buchnęło. Najadłam się strachu, a nie ciasta. Wła­
śnie skończyłam gasić, a potem szorowałam piekarnik.
5
– Czyli: ciasto, ciasto i po cieście?
– No coś ty? Wyczyściłam grzałki, wywietrzyłam
kuchnię, sprawdziłam szczelność drugiej blachy i za­
gniotłam jeszcze raz. Znowu piekę. Mamy dwadzieścia
minut na pogaduchy. Potem wyciągam i biorę się do
wierzchu. Sporo mnie czeka paprania: orzechowo­
‑śmietankowo­‑jagodowa pianka. Ostrożnie trzeba robić.
– Że też ci się chce – westchnęła ze współczuciem
Jola. – Nie dość, że w robocie harówka, to po godzinach
jeszcze pełen etat kucharki.
– Nie przesadzaj. To ciasto jest warte grzechu. Jeśli
masz czas… – Marta odruchowo spojrzała na zegarek:
zostało piętnaście minut. Obejrzała się na kuchnię, z któ­
rej na szczęście nic się nie dymiło, więc dokończyła
wesoło: – …wpadnij jutro do nas. Sama skosztujesz.
– Do jutra nic dla mnie nie zostanie, bo twój mąż i syna­
lek zeżrą wszystko, a ja będę mogła tylko blachę powąchać.
Fakt. Apetyt mieli niczym nienasycone bestie z gier
komputerowych. Godzinę po obiedzie lub pół godzi­
ny po kolacji potrafili wyskoczyć z zachcianką na coś
słodkiego lub kwaśnego, jakby ich żołądki były w nie­
ustającej ciąży.
– Odkroję kawałek i schowam dla ciebie. – Często tak
robiła, kiedy chciała ocalić trochę ciasta na następny dzień.
– Spokojnie. Po pierwsze, nie mam jutro czasu, a po
drugie, moja lodówka pęka w szwach. Przez cztery dni
trzymałam dietę i prawie nie jadłam. – Jolka przyciszyła
głos. – Pamiętasz, co dzisiaj miałam?
– Oczywiście – skłamała Marta. Nie wiedziała, czy
z racji wieku, czy przez nawał obowiązków zapominała
o czymś średnio sto razy na dobę. – I jak było? Fajnie?
6
– Oszalałaś? Kolonoskopia to nie masaż czekoladą!
Wczoraj o siedemnastej wypiłam litr czegoś tak obrzydli­
wego, że nie da się opisać. Potem jeszcze dwa litry wo­
dy, więc nie pytaj, gdzie spędziłam noc! Dzisiaj o piątej
trzydzieści znów to samo, z piciem i całą resztą. Było mi
tak niedobrze, że bałam się, czy taksówki nie zarzygam.
– Jejku… – Martą szarpnęły wyrzuty sumienia. Sama
powinna zadzwonić i zapytać, jak poszło badanie, ale
uciekło jej z pamięci. – Dałaś radę?
– Dałam – zapewniła wesoło Jolka. – W szpitalu ka­
zali się rozebrać od pasa w dół i zafundowali eleganckie
spodenki z rozcięciem z tyłu. No, mówię ci, hit mody!
Dobrze, że zabieg był pod narkozą i nie musiałam oglą­
dać miny lekarza na widok mojej wielkiej dupy.
– Bez przesady. Na pewno widział znacznie większe.
– Marta poprawiła się w fotelu, modląc się w duchu, by
nigdy nie dostała skierowania na kolonoskopię. – Szybko
cię wybudzili?
– Szybko. Ale musiałam jeszcze godzinę leżeć na po­
operacyjnej. Całkiem przytulna. Nawet telewizor mia­
łam. Chociaż nie wiem, czy dobrze, bo w kółko nadawali
o katastrofie na Śląsku. I straszne, i śmieszne.
– Śmieszne?
– Jeśli minister obiecuje, że „zmarli zostaną otoczeni
troskliwą opieką”, to pusty śmiech mnie ogarnia. „Opie­
ka nad zmarłymi”? Ale w sumie… optymistyczna nazwa
dla zakładu pogrzebowego, nie?
– No nie wiem… – Marta nie podzielała rozbawienia
przyjaciółki. Na co dzień zajmowała się ludźmi choru­
jącymi na alzheimera. Pracowała w świetlicy, do któ­
rej rodziny odstawiały mniej lub bardziej ogarniętych
7
demencją bliskich, i ciążyło jej poczucie, że sprawuje
opiekę nad zmarłymi. – Powiedz lepiej, jak wyniki badań.
– Jeszcze nie wiem. Ale zabieg nawet sprawił mi
przyjemność.
– Mianowicie?
– Zawsze mnie wkurzało, że bielizna kosztuje fortu­
nę, a w ogóle jej nie widać. Tym razem mogłam przy­
najmniej się pochwalić. Pielęgniarka zapytała, gdzie
kupiłam takie śliczności. – Jolka od lat szyła bieliznę
u zaprzyjaźnionej gorseciarki, dzięki czemu jej kształty
wołały o interwencję chirurga plastycznego tylko wtedy,
gdy była kompletnie naga. W ubraniu wyglądała przynaj­
mniej o trzy numery szczuplej i o dziesięć lat jędrniej.
Opłacało się zatem inwestować pokaźne sumy w przy­
pominające betonowy odlew biustonosze i gorsety. Być
może wspomnienie ekskluzywnej bielizny przywołało
finansowe skojarzenia, bo nagle zmieniła temat. – Wy­
obraź sobie, że dostałam dziś idiotycznego mejla z ban­
ku. Piszą: „Droga Jolanto…”. Swoją drogą, skąd znają
moje imię? Konto mam w innym banku, a z tymi nigdy
nie korespondowałam. A tu proszę! Nawet „na ty” jeste­
śmy. Czyżbym gdzieś poszła w tango i nie pamiętam, jak
strzeliłam brudzia z całym bankiem? Ostatni raz ostro
zapiłam ze dwadzieścia lat temu, ale wtedy nie miałam
jeszcze komputera, więc nie mogłam im dać mojego ad­
resu mejlowego.
– Co głupiego napisali? – Chaotycznej w narracji
„drogiej Jolanty” należało pilnować. Nie były mistrzy­
niami pamięci i wiele razy zdarzało im się gubić wątek:
„O czym to mówiłyśmy?”. Jolka notorycznie gubiła także
klucze i upierała się, że ma początki alzheimera, a Marta
8
uspokajała ją fachowo: „Coś ty! Jeśli nie pamiętasz, gdzie
położyłaś klucze, to masz tylko sklerozę. Jeśli nie bę­
dziesz wiedziała, do czego służą klucze, wtedy masz
prawo się bać”. Nie zmieniało to faktu, że pamięć im
szwankowała, a wątki umykały, nie mogły więc pozwolić
sobie na pączkujące dygresje o imprezach sprzed lat. –
W tym mejlu z banku – uściśliła.
– A! – Jolka rzeczywiście zapomniała, o czym mó­
wiła przed chwilą. – „Droga Jolanto! Oszczędzanie jest
dziecinnie łatwe!”.
– A dalej?
– Dalej nie czytałam. Po tym jednym zdaniu krew
mnie zalała. Usunęłam wiadomość, żeby wylewu nie
dostać! – zagulgotała w słuchawkę. – „Oszczędzanie jest
dziecinnie łatwe”? Słyszałaś głupsze zdanie?! Raz, że
dzieci zupełnie mi się z oszczędnościami nie kojarzą,
a dwa, że nie mam czego ani też z czego oszczędzać.
Siebie przecież oszczędzać nie będę. Na drugie mam:
Promocja.
– Genialne! Opatentuj, bo ktoś ci ukradnie.
– Co? Brak umiejętności oszczędzania? Kochana!
Kobiety jadą na tym patencie od tysiącleci. – Zaraźliwy
śmiech Jolki osiągnął teraz wyższe rejestry. Rżała jak
koń: wciągała z powrotem powietrze w nozdrza i wyda­
wała przy tym odgłos przypominający wibracje w koń­
skich chrapach.
– Nie, nie! – zachichotała Marta. – Powinnaś opaten­
tować swoje drugie imię. W Misiu była Tradycja. Ale
teraz wszelkie tradycje można już tylko na kolonoskopii
zobaczyć. A ty odkryłaś, że narodziła się nowa, świecka
Promocja.
9
– Ładne imię dla dziewczynki: Promocja… – Jolka
rżała coraz głośniej. – Masz rację. Kolonoskopia oprócz
polipów wykryje u mnie różne tradycje. I ani jednej pro­
mocji!
Rozmawiały kilka minut i o nowych promocjach,
i o starych tradycjach.
– A ja, tradycyjnie, prosiłam Roberta przez tydzień,
żeby sufit w łazience pomalował, bo przy kratce wentyla­
cyjnej zrobiły się ciemne smugi, że to nie sufit, tylko syfit
przypominało, ale, zgodnie z tradycją, znudziło mi się
proszenie. Kazał pan, musiał sam… – Marta z westchnie­
niem wyginała się w fotelu. – Skrzywiłam sobie kręgo­
słup w drugą stronę. Nie wiem, jak się to zwyrodnienie
nazywa. Chyba sufitoza… Gdybym się zaparła, zrobiła­
bym skłon w tył dalej niż radziecka gimnastyczka. Ale
w chodzeniu trochę ta sufitoza przeszkadza. W siedzeniu
i w leżeniu zresztą też. Najlepiej bym się czuła w stanie
nieważkości, ale nie mam jak sprawdzić… Halo! Jesteś
tam? – W słuchawce nie było słychać końskiego rżenia.
– Jestem. Zatkało mnie – sapnęła Jolka. – Pomalowa­
łaś sufit? Jakim cudem?
– Nie cudem. Wałkiem malarskim. Fakt, że łatwo nie
było: kręgosłup pęka, ręce mdleją, no i trudno mrugać
z farbą w oczach, a do tego…
– Przestań! Ja się pytam, jakim cudem sama malujesz
sufit, skoro masz w domu dwa zdrowe woły, którymi
tylko orać! Przez ciebie wykarmione na dodatek. Za co
im ciasto pieczesz? W nagrodę, że znowu cię olali?!
Na dźwięk słowa „ciasto” Marta spojrzała na zega­
rek – za pięć minut trzeba wyjąć z piekarnika – i dość
obojętnie słuchała reprymendy przyjaciółki.
10
Jolka od czasu rozwodu, czyli od ponad dziesięciu
lat, pałała nienawiścią do gatunku męskiego i wielo­
krotnie próbowała uświadomić przyjaciółce, że daje się
wykorzystywać dwóm wołom. Przy czym było to najde­
likatniejsze z określeń, jakimi ich obdarzyła.
– Gdybym kiedykolwiek znowu związała się z face­
tem, to na pewno nie z kimś pokroju twojego Roberta.
Szukam takiego, co zajmie się całym domem.
– Znajdź, kochana, znajdź – życzyła jej Marta
ze szczerego serca. – Chętnie go poznam.
– Zwariowałaś? Czy ty myślisz, że przedstawię ci
gościa, który sprząta, pierze, prasuje i gotuje? Słowem
nie pisnę! Na noc przykuję go do kaloryfera, a w dzień
przedłużę sznurek, żeby do każdego kąta dosięgnął.
– Nie podejrzewałam, że taka z ciebie egoistka. – Mar­
ta wstała z fotela i rozmasowała ból zwany sufitozą. – No
dobra, przepraszam, ale muszę lecieć. Mój czas wolny
się skończył. Idę do kuchni ciasto wyjąć i robić piankę.
– Szkoda. Chciałam ci opowiedzieć, co mój synek
nawywijał. Następnym razem. Chociaż boję się, że zapo­
mnę. Pamiętaj: „testy szóstoklasisty”. Jak rzucisz hasło,
zaskoczę.
Kiedy się pożegnały, Marta wstała z fotela i powtórzy­
ła w myślach: „testy szóstoklasisty, testy szóstoklasisty,
testy szóstoklasisty”.
Ledwo weszła do kuchni, szlag ją trafił.
– Cześć, Jolciu. – Wróciła na fotel. – Opowiadaj, co
z tymi testami? Masz pół godziny.
– Co się stało?
– Zapomniałam włączyć piekarnik…
11
Może i Jolka miała rację, że Marta karmi w domu
dwa leniwe woły; Robert i Dominik rzeczywiście nie
rwali się do prac domowych. Zawarli niepisany pakt,
na mocy którego otrzymała status ukochanej, jedynej,
najdroższej… służącej. Cóż mogła jednak poradzić,
że nie czuła się tym obrażona i nie planowała nic
zmieniać ani w bliższej, ani w dalszej przyszłości?
Gotowała im obiadki, piekła ciasta, a każdego ranka
wstawała pół godziny wcześniej, żeby przyszykować
górę kanapek: dla synka na uczelnię i dla mężusia do
pracy.
Gdyby miała teraz dwadzieścia lat i dopiero zakła­
dała rodzinę, z pewnością inaczej by to zorganizowała,
ale urodziła się pół wieku wcześniej, w czasach socja­
listycznej bidy z nędzą. Ustrój zafundował kobietom
niezłą szkołę przetrwania – feminizm polegał wówczas
na walce o to, by nie dać się zadeptać chłopu w kolejce
po papier toaletowy. O parytetach też nikt nie słyszał:
górnicy dostawali na kartki siedem kilogramów mięsa
– dwa więcej od kobiet w ciąży i trzy razy więcej od in­
teligentów bez względu na płeć.
Niełatwo było wówczas inteligentnym kobietom
w ciąży…
Tym bardziej że każda miała instynkt karmienia ro­
dziny, więc pękała z dumy, gdy mogła podać mężowi
kotlet schabowy. Schab przewijał się we wszystkich do­
niesieniach prasowych i zyskał charakter strategiczno­
-polityczny, a zatem wykwintny obiad choć na chwilę
wynosił mężczyznę do rangi ambasadora, dom stawał
się placówką dyplomatyczną, a żona – złotą rybką za­
mieniającą chama w pana.
12
Marta nie różniła się od milionów ówczesnych ko­
biet: sterczała w kolejkach, kombinowała, wsadzała
w słoiki wszystko, co się do tego nadawało, i czuła się
szczęśliwa, gdy mogła nakarmić tymi rarytasami Roberta
i Dominika. Przez lata skupiona była wyłącznie na doga­
dzaniu im, więc jakoś umknęły jej przemiany społeczne.
Im również…
Kiedyś nie wiedziała, że można inaczej, a kiedy już
się dowiedziała, uznała, że za późno na zmiany. Na­
uczyła się czerpać przyjemność z opiekowania się nimi
i nie zwracała uwagi na zmęczenie i nawał obowiązków
zawodowych. Bogiem a prawdą, źle jej nie było. Gnuśny
Robert i leniwy Dominik dawali po sobie jeździć do woli,
więc mogła na nich odreagowywać frustracje. Stanowili
prymitywne w obsłudze urządzenia – jeśli mieli pełne
żołądki, schodzili jej z drogi, aby uniknąć konfliktu.
Stworzyła więc własną filozofię: „coques ergo sum”
– gotuję, więc jestem. I miała w nosie zdanie Kartezju­
sza, a tym bardziej Jolki, wściekającej się o pomalowanie
sufitu.
Ileż miała jej tłumaczyć, że Roberta nie należy do­
puszczać do żadnych prac domowych, bo skończy się
to nieszczęściem? Delikatny, nienawykły do fizycznej
pracy małżonek pracował w firmie ubezpieczeniowej,
której jedno z haseł reklamowych brzmiało: „Tworzymy
przyszłość polskiej likwidacji”. Tak bardzo wziął sobie
do serca tę sentencję, że kiedy brał do ręki jakiekolwiek
narzędzie, likwidował albo kawałek własnego ciała, albo
naprawiany obiekt. Dobrze więc, że nie zajął się sufitem
w łazience. Gdyby cudem nie zleciał z drabiny (łamiąc
przy tym kości i dewastując kabinę prysznicową), to
13
przez tydzień kazałby sobie zakraplać oczy, bo farba
niechybnie wyżarłaby mu gałki aż po potylicę.
Dominik prześcignął ojca w ewolucji na tyle, iż był
świadom, że jest człowiekiem-katastrofą, więc przezor­
nie nawet nie próbował wchodzić na drabinę.
Cóż z tego? I tak ich kochała. Chociaż niemal codzien­
nie wystawiali jej miłość na poważną próbę…
Na początku roku Robert został zmuszony przez pra­
codawcę do zrobienia badań kontrolnych. Jak na pięć­
dziesięcioczteroletniego mężczyznę wyniki miał cał­
kiem niezłe. Z wyjątkiem jednego – z takim poziomem
cholesterolu mógł się starać o wpis do Księgi rekordów
Guinnessa. I chociaż on zupełnie się tym nie przejął, ona
natychmiast włączyła program naprawczy i wypowie­
działa wojnę złym tłuszczom. Opróżniła lodówkę i szafki
ze śmiercionośnych produktów, a ich miejsce zajęły:
indyk, chudy nabiał, niskosodowa różowa sól himalajska
oraz czarna cypryjska, cukier muscovado z Madagaskaru
oraz pachnące polskim sadem ekologiczne warzywa.
Z nostalgią wspominała czasy polowania na socjali­
styczny schab. Bo cóż to za filozofia – stanąć na kilka
godzin w jednej kolejce do jednego sklepu? System kart­
kowy – jak właśnie odkryła – posiadał też zalety: wyli­
czone skrupulatnie kilogramy produktów mieściły się
w niewielkiej siatce. No, może górnikom się nie mieściły,
ale inteligentna ciężarna szczecinianka mogła je nieść
w torebeczce zawieszonej na małym palcu.
A teraz? Nie dość, że zjeździła całe miasto w po­
szukiwaniu cypryjskich cudeniek, to kręgosłup pękał
od dźwigania siat – szyja ledwo utrzymywała głowę,
14
kark pulsował, a lędźwie paliły żywym ogniem. Potrze­
bowała szybkiej ulgi, więc po wejściu do bloku natych­
miast przybierała postawę orangutana: wlokła ręce po
posadzce i wsiadała do windy. W tej pozycji wjeżdżała
na ósme piętro, a potem ciągnęła za sobą tren z wypcha­
nych toreb prosto do mieszkania.
Pewnego dnia, kiedy człapała z windy, zobaczyła na
końcu korytarza Dominika. Ślepy i głuchy na wszystko
zamykał drzwi. Ból pleców połączony z dzikim zmę­
czeniem wywołał wizję: syn odwraca głowę, upuszcza
klucze, patrzy na skonaną matkę, a potem biegnie na
pomoc – obraz w zwolnionym tempie, jak w czołówce
Słonecznego patrolu. Wprawdzie Dominik nie miał na
sobie kąpielówek, nie trzymał też pomarańczowej bojki
na długim sznurku, ale i tak wyglądał lepiej niż David
Hasselhoff. Jaki on przystojny… Z wrażenia aż jęknęła
na cały korytarz.
– O, idziesz? To nie zamykam. – Syn odwrócił głowę
i dostrzegł matkę, po czym ruszył do niej ospale, pa­
trząc z kpiną na tren z reklamówek. – Więcej nie dało
się kupić?
– Dało się, ale rąk mi zabrakło, żeby przynieść!
– Nic dziwnego, skoro każde badziewie pakujesz do
oddzielnej reklamówki. Tu jedna papryka, tam dwie cy­
tryny… – Przyglądał się przezroczystym woreczkom,
jakie dyndały wokół wielkich toreb. – Zero logistyki,
zero ergonomii. Albo się pracuje głową, albo mięśniami.
– Dominik!
– No co? – Grymasem podsumował jej bezmyślność. –
Z Mają się umówiłem. Nie dzwoń na policję, jak zniknę
do jutra, dobra?
15
– Może byś mi pomógł, zanim znikniesz?
– Nie przesadzaj. – Cmoknął ją od niechcenia w po­
liczek. – Trzy metry ci zostały. – Obejrzał się, by osza­
cować odległość. – No, może sześć. Lecę, bo winda mi
zwieje. Kocham cię. Pa!
Cóż… Marta miała większe szanse na romantyczne
spotkanie z Davidem Hasselhoffem na plaży w południo­
wej Kalifornii niż na pomoc syna lub męża w dźwiganiu
zakupów przez kilka metrów korytarza.
Oprócz tego, że antycholesterolowa dieta uświadomi­
ła jej zalety socjalizmu, udowodniła też, że dotychczas
w kuchni tylko bąki zbijała. Uwięziona między garami
uczyła się przyrządzania potraw, o których wcześniej nie
miała pojęcia. Indyk w odtłuszczonym jogurcie. Pianka
deserowa na chudym mleku. Biodynamiczne buraczki,
oprószone ksylitolem (zamiast cukru), pławiące się w so­
ku z kwaśnych jabłek i cytrynki (zamiast octu). Kotlety
mielone z gotowanego kurczaka i warzyw rosołowych.
Ciasto bez mąki na otrębach owsianych i siemieniu lnia­
nym. Własna aromatyzowana oliwa z ziołami uprawia­
nymi w korytkach na parapecie…
A wszystko niesłychanie pracochłonne, podawane
jak w najlepszej restauracji, żeby efekt wizualny wyna­
grodził deficyty smakowe.
Raczyła swoimi specjałami nie tylko Roberta. Ona
z Dominikiem też przeszli na cudowną dietę. Po pierw­
sze – zdrowa, a po drugie – w bólu trzeba się jednoczyć.
Czasami miała ochotę wyć z przepracowania, ale na­
tychmiast przypominała sobie o cholesterolu męża – ła­
pała za tarkę i wyżywała się na malutkich ekologicznych
16
burakach, jeżdżąc nimi po ostrych krawędziach oczek
z takim zapamiętaniem, że dopiero tryskająca do miski
własna krew sprowadzała ją na ziemię. Robiła wtedy na
palcach „laleczki” z bandaża i wracała do buraczanej
egzekucji.
Z upływem tygodni złość przerodziła się w radość:
spodnie, spódnice, sukienki i bluzki zaczęły dyndać luź­
no wokół pasa i bioder – najwyższa nagroda za kuchen­
ne katusze. Poczuła się młodziej, lżej, pewniej. Jedno
ją niepokoiło: dlaczego organizmy Roberta i Dominika
nie zareagowały na dietę? Nie dość, że nie schudli, to
wręcz przybrali na wadze. Jakim cudem? Przecież cała
rodzina przestrzegała spożywania pięciu zdrowych po­
siłków dziennie.
Na zdrowy rozum, powinni ją prześcignąć, bo kie­
dy mlaskała nad gotowaną rybą, oni żuli rybie mięso,
krzywiąc usta, jakby cierpieli na paradontozę. Jedli po­
łowę tego, co ona, a ich waga, zamiast w dół, szybowała
w górę – niepojęte!
– Gdzie dożeracie? – Pewnego dnia nie wytrzymała
ich pełnych obrzydzenia min na widok potrawy, któ­
ra miała zero cholesterolu i wymagała czterech godzin
siedzenia w kuchni. – Albo się przyznacie, albo was
zabiję! – Wobec zgodnego milczenia popartego głupimi
uśmieszkami podniosła do góry nóż.
– Kebab jadłem. Ale drobiowy! – zapewnił Robert
głosem świadomego pacjenta. – I jeszcze te… no… dwa
hot dogi na CPN-ie.
– Na CPN-ie? – Dominik zmarszczył nos. – Wysoko­
cholesterolowe musiały być: dziewięćdziesiąt osiem
oktanów. – Zaśmiał się głośno z własnego żartu.
17

Podobne dokumenty