Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Copyright © Izabela Pietrzyk, 2016 Projekt okładki Agata Wawryniuk Zdjęcie na okładce © Ondrej Supitar/stocksnap.io; VR_Studio/iStockphoto.com Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Joanna Habiera Korekta Katarzyna Kusojć Grażyna Nawrocka Łamanie Jacek Kucharski ISBN 978-83-8069-446-0 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia POZKAL Spółka z o.o. 88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12 – 1 – A CO BY BYŁO, GDYBY BÓG Z ŻEBRA ADAMA ZROBIŁ DRUGIEGO ADAMA? (Stanisław Jerzy Lec) Kiedy w korytarzu zadzwonił telefon, Marta nie wiedziała, czy odebrać i wzywać pomocy, czy zostać w kuchni i wachlować powietrze ścierkami, aby wypę dzić gryzący dym za okno. Wybrała drugie rozwiązanie, więc oddzwoniła dopiero pół godziny później. – Przepraszam, miałam wypadek z ciastem… – Wypadek? – zdziwiła się Jolka. – Zjadłaś całe i spro wokowałaś wymioty? Wpadłaś w bulimię? – Przy mojej wadze to prędzej bulimia wpadnie we mnie… – Marta ciężko opadła na fotel. – Mało domu nie spaliłam. Dostałam rewelacyjny przepis. I zadymi łam całą chałupę. – W przepisie kazali zadymić? – Kazali upiec – tłumaczyła spokojnie Marta. – Ale nie zauważyłam, że blacha jest dziurawa; tłuszcz wyciekł na grzałki i buchnęło. Najadłam się strachu, a nie ciasta. Wła śnie skończyłam gasić, a potem szorowałam piekarnik. 5 – Czyli: ciasto, ciasto i po cieście? – No coś ty? Wyczyściłam grzałki, wywietrzyłam kuchnię, sprawdziłam szczelność drugiej blachy i za gniotłam jeszcze raz. Znowu piekę. Mamy dwadzieścia minut na pogaduchy. Potem wyciągam i biorę się do wierzchu. Sporo mnie czeka paprania: orzechowo ‑śmietankowo‑jagodowa pianka. Ostrożnie trzeba robić. – Że też ci się chce – westchnęła ze współczuciem Jola. – Nie dość, że w robocie harówka, to po godzinach jeszcze pełen etat kucharki. – Nie przesadzaj. To ciasto jest warte grzechu. Jeśli masz czas… – Marta odruchowo spojrzała na zegarek: zostało piętnaście minut. Obejrzała się na kuchnię, z któ rej na szczęście nic się nie dymiło, więc dokończyła wesoło: – …wpadnij jutro do nas. Sama skosztujesz. – Do jutra nic dla mnie nie zostanie, bo twój mąż i syna lek zeżrą wszystko, a ja będę mogła tylko blachę powąchać. Fakt. Apetyt mieli niczym nienasycone bestie z gier komputerowych. Godzinę po obiedzie lub pół godzi ny po kolacji potrafili wyskoczyć z zachcianką na coś słodkiego lub kwaśnego, jakby ich żołądki były w nie ustającej ciąży. – Odkroję kawałek i schowam dla ciebie. – Często tak robiła, kiedy chciała ocalić trochę ciasta na następny dzień. – Spokojnie. Po pierwsze, nie mam jutro czasu, a po drugie, moja lodówka pęka w szwach. Przez cztery dni trzymałam dietę i prawie nie jadłam. – Jolka przyciszyła głos. – Pamiętasz, co dzisiaj miałam? – Oczywiście – skłamała Marta. Nie wiedziała, czy z racji wieku, czy przez nawał obowiązków zapominała o czymś średnio sto razy na dobę. – I jak było? Fajnie? 6 – Oszalałaś? Kolonoskopia to nie masaż czekoladą! Wczoraj o siedemnastej wypiłam litr czegoś tak obrzydli wego, że nie da się opisać. Potem jeszcze dwa litry wo dy, więc nie pytaj, gdzie spędziłam noc! Dzisiaj o piątej trzydzieści znów to samo, z piciem i całą resztą. Było mi tak niedobrze, że bałam się, czy taksówki nie zarzygam. – Jejku… – Martą szarpnęły wyrzuty sumienia. Sama powinna zadzwonić i zapytać, jak poszło badanie, ale uciekło jej z pamięci. – Dałaś radę? – Dałam – zapewniła wesoło Jolka. – W szpitalu ka zali się rozebrać od pasa w dół i zafundowali eleganckie spodenki z rozcięciem z tyłu. No, mówię ci, hit mody! Dobrze, że zabieg był pod narkozą i nie musiałam oglą dać miny lekarza na widok mojej wielkiej dupy. – Bez przesady. Na pewno widział znacznie większe. – Marta poprawiła się w fotelu, modląc się w duchu, by nigdy nie dostała skierowania na kolonoskopię. – Szybko cię wybudzili? – Szybko. Ale musiałam jeszcze godzinę leżeć na po operacyjnej. Całkiem przytulna. Nawet telewizor mia łam. Chociaż nie wiem, czy dobrze, bo w kółko nadawali o katastrofie na Śląsku. I straszne, i śmieszne. – Śmieszne? – Jeśli minister obiecuje, że „zmarli zostaną otoczeni troskliwą opieką”, to pusty śmiech mnie ogarnia. „Opie ka nad zmarłymi”? Ale w sumie… optymistyczna nazwa dla zakładu pogrzebowego, nie? – No nie wiem… – Marta nie podzielała rozbawienia przyjaciółki. Na co dzień zajmowała się ludźmi choru jącymi na alzheimera. Pracowała w świetlicy, do któ rej rodziny odstawiały mniej lub bardziej ogarniętych 7 demencją bliskich, i ciążyło jej poczucie, że sprawuje opiekę nad zmarłymi. – Powiedz lepiej, jak wyniki badań. – Jeszcze nie wiem. Ale zabieg nawet sprawił mi przyjemność. – Mianowicie? – Zawsze mnie wkurzało, że bielizna kosztuje fortu nę, a w ogóle jej nie widać. Tym razem mogłam przy najmniej się pochwalić. Pielęgniarka zapytała, gdzie kupiłam takie śliczności. – Jolka od lat szyła bieliznę u zaprzyjaźnionej gorseciarki, dzięki czemu jej kształty wołały o interwencję chirurga plastycznego tylko wtedy, gdy była kompletnie naga. W ubraniu wyglądała przynaj mniej o trzy numery szczuplej i o dziesięć lat jędrniej. Opłacało się zatem inwestować pokaźne sumy w przy pominające betonowy odlew biustonosze i gorsety. Być może wspomnienie ekskluzywnej bielizny przywołało finansowe skojarzenia, bo nagle zmieniła temat. – Wy obraź sobie, że dostałam dziś idiotycznego mejla z ban ku. Piszą: „Droga Jolanto…”. Swoją drogą, skąd znają moje imię? Konto mam w innym banku, a z tymi nigdy nie korespondowałam. A tu proszę! Nawet „na ty” jeste śmy. Czyżbym gdzieś poszła w tango i nie pamiętam, jak strzeliłam brudzia z całym bankiem? Ostatni raz ostro zapiłam ze dwadzieścia lat temu, ale wtedy nie miałam jeszcze komputera, więc nie mogłam im dać mojego ad resu mejlowego. – Co głupiego napisali? – Chaotycznej w narracji „drogiej Jolanty” należało pilnować. Nie były mistrzy niami pamięci i wiele razy zdarzało im się gubić wątek: „O czym to mówiłyśmy?”. Jolka notorycznie gubiła także klucze i upierała się, że ma początki alzheimera, a Marta 8 uspokajała ją fachowo: „Coś ty! Jeśli nie pamiętasz, gdzie położyłaś klucze, to masz tylko sklerozę. Jeśli nie bę dziesz wiedziała, do czego służą klucze, wtedy masz prawo się bać”. Nie zmieniało to faktu, że pamięć im szwankowała, a wątki umykały, nie mogły więc pozwolić sobie na pączkujące dygresje o imprezach sprzed lat. – W tym mejlu z banku – uściśliła. – A! – Jolka rzeczywiście zapomniała, o czym mó wiła przed chwilą. – „Droga Jolanto! Oszczędzanie jest dziecinnie łatwe!”. – A dalej? – Dalej nie czytałam. Po tym jednym zdaniu krew mnie zalała. Usunęłam wiadomość, żeby wylewu nie dostać! – zagulgotała w słuchawkę. – „Oszczędzanie jest dziecinnie łatwe”? Słyszałaś głupsze zdanie?! Raz, że dzieci zupełnie mi się z oszczędnościami nie kojarzą, a dwa, że nie mam czego ani też z czego oszczędzać. Siebie przecież oszczędzać nie będę. Na drugie mam: Promocja. – Genialne! Opatentuj, bo ktoś ci ukradnie. – Co? Brak umiejętności oszczędzania? Kochana! Kobiety jadą na tym patencie od tysiącleci. – Zaraźliwy śmiech Jolki osiągnął teraz wyższe rejestry. Rżała jak koń: wciągała z powrotem powietrze w nozdrza i wyda wała przy tym odgłos przypominający wibracje w koń skich chrapach. – Nie, nie! – zachichotała Marta. – Powinnaś opaten tować swoje drugie imię. W Misiu była Tradycja. Ale teraz wszelkie tradycje można już tylko na kolonoskopii zobaczyć. A ty odkryłaś, że narodziła się nowa, świecka Promocja. 9 – Ładne imię dla dziewczynki: Promocja… – Jolka rżała coraz głośniej. – Masz rację. Kolonoskopia oprócz polipów wykryje u mnie różne tradycje. I ani jednej pro mocji! Rozmawiały kilka minut i o nowych promocjach, i o starych tradycjach. – A ja, tradycyjnie, prosiłam Roberta przez tydzień, żeby sufit w łazience pomalował, bo przy kratce wentyla cyjnej zrobiły się ciemne smugi, że to nie sufit, tylko syfit przypominało, ale, zgodnie z tradycją, znudziło mi się proszenie. Kazał pan, musiał sam… – Marta z westchnie niem wyginała się w fotelu. – Skrzywiłam sobie kręgo słup w drugą stronę. Nie wiem, jak się to zwyrodnienie nazywa. Chyba sufitoza… Gdybym się zaparła, zrobiła bym skłon w tył dalej niż radziecka gimnastyczka. Ale w chodzeniu trochę ta sufitoza przeszkadza. W siedzeniu i w leżeniu zresztą też. Najlepiej bym się czuła w stanie nieważkości, ale nie mam jak sprawdzić… Halo! Jesteś tam? – W słuchawce nie było słychać końskiego rżenia. – Jestem. Zatkało mnie – sapnęła Jolka. – Pomalowa łaś sufit? Jakim cudem? – Nie cudem. Wałkiem malarskim. Fakt, że łatwo nie było: kręgosłup pęka, ręce mdleją, no i trudno mrugać z farbą w oczach, a do tego… – Przestań! Ja się pytam, jakim cudem sama malujesz sufit, skoro masz w domu dwa zdrowe woły, którymi tylko orać! Przez ciebie wykarmione na dodatek. Za co im ciasto pieczesz? W nagrodę, że znowu cię olali?! Na dźwięk słowa „ciasto” Marta spojrzała na zega rek – za pięć minut trzeba wyjąć z piekarnika – i dość obojętnie słuchała reprymendy przyjaciółki. 10 Jolka od czasu rozwodu, czyli od ponad dziesięciu lat, pałała nienawiścią do gatunku męskiego i wielo krotnie próbowała uświadomić przyjaciółce, że daje się wykorzystywać dwóm wołom. Przy czym było to najde likatniejsze z określeń, jakimi ich obdarzyła. – Gdybym kiedykolwiek znowu związała się z face tem, to na pewno nie z kimś pokroju twojego Roberta. Szukam takiego, co zajmie się całym domem. – Znajdź, kochana, znajdź – życzyła jej Marta ze szczerego serca. – Chętnie go poznam. – Zwariowałaś? Czy ty myślisz, że przedstawię ci gościa, który sprząta, pierze, prasuje i gotuje? Słowem nie pisnę! Na noc przykuję go do kaloryfera, a w dzień przedłużę sznurek, żeby do każdego kąta dosięgnął. – Nie podejrzewałam, że taka z ciebie egoistka. – Mar ta wstała z fotela i rozmasowała ból zwany sufitozą. – No dobra, przepraszam, ale muszę lecieć. Mój czas wolny się skończył. Idę do kuchni ciasto wyjąć i robić piankę. – Szkoda. Chciałam ci opowiedzieć, co mój synek nawywijał. Następnym razem. Chociaż boję się, że zapo mnę. Pamiętaj: „testy szóstoklasisty”. Jak rzucisz hasło, zaskoczę. Kiedy się pożegnały, Marta wstała z fotela i powtórzy ła w myślach: „testy szóstoklasisty, testy szóstoklasisty, testy szóstoklasisty”. Ledwo weszła do kuchni, szlag ją trafił. – Cześć, Jolciu. – Wróciła na fotel. – Opowiadaj, co z tymi testami? Masz pół godziny. – Co się stało? – Zapomniałam włączyć piekarnik… 11 Może i Jolka miała rację, że Marta karmi w domu dwa leniwe woły; Robert i Dominik rzeczywiście nie rwali się do prac domowych. Zawarli niepisany pakt, na mocy którego otrzymała status ukochanej, jedynej, najdroższej… służącej. Cóż mogła jednak poradzić, że nie czuła się tym obrażona i nie planowała nic zmieniać ani w bliższej, ani w dalszej przyszłości? Gotowała im obiadki, piekła ciasta, a każdego ranka wstawała pół godziny wcześniej, żeby przyszykować górę kanapek: dla synka na uczelnię i dla mężusia do pracy. Gdyby miała teraz dwadzieścia lat i dopiero zakła dała rodzinę, z pewnością inaczej by to zorganizowała, ale urodziła się pół wieku wcześniej, w czasach socja listycznej bidy z nędzą. Ustrój zafundował kobietom niezłą szkołę przetrwania – feminizm polegał wówczas na walce o to, by nie dać się zadeptać chłopu w kolejce po papier toaletowy. O parytetach też nikt nie słyszał: górnicy dostawali na kartki siedem kilogramów mięsa – dwa więcej od kobiet w ciąży i trzy razy więcej od in teligentów bez względu na płeć. Niełatwo było wówczas inteligentnym kobietom w ciąży… Tym bardziej że każda miała instynkt karmienia ro dziny, więc pękała z dumy, gdy mogła podać mężowi kotlet schabowy. Schab przewijał się we wszystkich do niesieniach prasowych i zyskał charakter strategiczno -polityczny, a zatem wykwintny obiad choć na chwilę wynosił mężczyznę do rangi ambasadora, dom stawał się placówką dyplomatyczną, a żona – złotą rybką za mieniającą chama w pana. 12 Marta nie różniła się od milionów ówczesnych ko biet: sterczała w kolejkach, kombinowała, wsadzała w słoiki wszystko, co się do tego nadawało, i czuła się szczęśliwa, gdy mogła nakarmić tymi rarytasami Roberta i Dominika. Przez lata skupiona była wyłącznie na doga dzaniu im, więc jakoś umknęły jej przemiany społeczne. Im również… Kiedyś nie wiedziała, że można inaczej, a kiedy już się dowiedziała, uznała, że za późno na zmiany. Na uczyła się czerpać przyjemność z opiekowania się nimi i nie zwracała uwagi na zmęczenie i nawał obowiązków zawodowych. Bogiem a prawdą, źle jej nie było. Gnuśny Robert i leniwy Dominik dawali po sobie jeździć do woli, więc mogła na nich odreagowywać frustracje. Stanowili prymitywne w obsłudze urządzenia – jeśli mieli pełne żołądki, schodzili jej z drogi, aby uniknąć konfliktu. Stworzyła więc własną filozofię: „coques ergo sum” – gotuję, więc jestem. I miała w nosie zdanie Kartezju sza, a tym bardziej Jolki, wściekającej się o pomalowanie sufitu. Ileż miała jej tłumaczyć, że Roberta nie należy do puszczać do żadnych prac domowych, bo skończy się to nieszczęściem? Delikatny, nienawykły do fizycznej pracy małżonek pracował w firmie ubezpieczeniowej, której jedno z haseł reklamowych brzmiało: „Tworzymy przyszłość polskiej likwidacji”. Tak bardzo wziął sobie do serca tę sentencję, że kiedy brał do ręki jakiekolwiek narzędzie, likwidował albo kawałek własnego ciała, albo naprawiany obiekt. Dobrze więc, że nie zajął się sufitem w łazience. Gdyby cudem nie zleciał z drabiny (łamiąc przy tym kości i dewastując kabinę prysznicową), to 13 przez tydzień kazałby sobie zakraplać oczy, bo farba niechybnie wyżarłaby mu gałki aż po potylicę. Dominik prześcignął ojca w ewolucji na tyle, iż był świadom, że jest człowiekiem-katastrofą, więc przezor nie nawet nie próbował wchodzić na drabinę. Cóż z tego? I tak ich kochała. Chociaż niemal codzien nie wystawiali jej miłość na poważną próbę… Na początku roku Robert został zmuszony przez pra codawcę do zrobienia badań kontrolnych. Jak na pięć dziesięcioczteroletniego mężczyznę wyniki miał cał kiem niezłe. Z wyjątkiem jednego – z takim poziomem cholesterolu mógł się starać o wpis do Księgi rekordów Guinnessa. I chociaż on zupełnie się tym nie przejął, ona natychmiast włączyła program naprawczy i wypowie działa wojnę złym tłuszczom. Opróżniła lodówkę i szafki ze śmiercionośnych produktów, a ich miejsce zajęły: indyk, chudy nabiał, niskosodowa różowa sól himalajska oraz czarna cypryjska, cukier muscovado z Madagaskaru oraz pachnące polskim sadem ekologiczne warzywa. Z nostalgią wspominała czasy polowania na socjali styczny schab. Bo cóż to za filozofia – stanąć na kilka godzin w jednej kolejce do jednego sklepu? System kart kowy – jak właśnie odkryła – posiadał też zalety: wyli czone skrupulatnie kilogramy produktów mieściły się w niewielkiej siatce. No, może górnikom się nie mieściły, ale inteligentna ciężarna szczecinianka mogła je nieść w torebeczce zawieszonej na małym palcu. A teraz? Nie dość, że zjeździła całe miasto w po szukiwaniu cypryjskich cudeniek, to kręgosłup pękał od dźwigania siat – szyja ledwo utrzymywała głowę, 14 kark pulsował, a lędźwie paliły żywym ogniem. Potrze bowała szybkiej ulgi, więc po wejściu do bloku natych miast przybierała postawę orangutana: wlokła ręce po posadzce i wsiadała do windy. W tej pozycji wjeżdżała na ósme piętro, a potem ciągnęła za sobą tren z wypcha nych toreb prosto do mieszkania. Pewnego dnia, kiedy człapała z windy, zobaczyła na końcu korytarza Dominika. Ślepy i głuchy na wszystko zamykał drzwi. Ból pleców połączony z dzikim zmę czeniem wywołał wizję: syn odwraca głowę, upuszcza klucze, patrzy na skonaną matkę, a potem biegnie na pomoc – obraz w zwolnionym tempie, jak w czołówce Słonecznego patrolu. Wprawdzie Dominik nie miał na sobie kąpielówek, nie trzymał też pomarańczowej bojki na długim sznurku, ale i tak wyglądał lepiej niż David Hasselhoff. Jaki on przystojny… Z wrażenia aż jęknęła na cały korytarz. – O, idziesz? To nie zamykam. – Syn odwrócił głowę i dostrzegł matkę, po czym ruszył do niej ospale, pa trząc z kpiną na tren z reklamówek. – Więcej nie dało się kupić? – Dało się, ale rąk mi zabrakło, żeby przynieść! – Nic dziwnego, skoro każde badziewie pakujesz do oddzielnej reklamówki. Tu jedna papryka, tam dwie cy tryny… – Przyglądał się przezroczystym woreczkom, jakie dyndały wokół wielkich toreb. – Zero logistyki, zero ergonomii. Albo się pracuje głową, albo mięśniami. – Dominik! – No co? – Grymasem podsumował jej bezmyślność. – Z Mają się umówiłem. Nie dzwoń na policję, jak zniknę do jutra, dobra? 15 – Może byś mi pomógł, zanim znikniesz? – Nie przesadzaj. – Cmoknął ją od niechcenia w po liczek. – Trzy metry ci zostały. – Obejrzał się, by osza cować odległość. – No, może sześć. Lecę, bo winda mi zwieje. Kocham cię. Pa! Cóż… Marta miała większe szanse na romantyczne spotkanie z Davidem Hasselhoffem na plaży w południo wej Kalifornii niż na pomoc syna lub męża w dźwiganiu zakupów przez kilka metrów korytarza. Oprócz tego, że antycholesterolowa dieta uświadomi ła jej zalety socjalizmu, udowodniła też, że dotychczas w kuchni tylko bąki zbijała. Uwięziona między garami uczyła się przyrządzania potraw, o których wcześniej nie miała pojęcia. Indyk w odtłuszczonym jogurcie. Pianka deserowa na chudym mleku. Biodynamiczne buraczki, oprószone ksylitolem (zamiast cukru), pławiące się w so ku z kwaśnych jabłek i cytrynki (zamiast octu). Kotlety mielone z gotowanego kurczaka i warzyw rosołowych. Ciasto bez mąki na otrębach owsianych i siemieniu lnia nym. Własna aromatyzowana oliwa z ziołami uprawia nymi w korytkach na parapecie… A wszystko niesłychanie pracochłonne, podawane jak w najlepszej restauracji, żeby efekt wizualny wyna grodził deficyty smakowe. Raczyła swoimi specjałami nie tylko Roberta. Ona z Dominikiem też przeszli na cudowną dietę. Po pierw sze – zdrowa, a po drugie – w bólu trzeba się jednoczyć. Czasami miała ochotę wyć z przepracowania, ale na tychmiast przypominała sobie o cholesterolu męża – ła pała za tarkę i wyżywała się na malutkich ekologicznych 16 burakach, jeżdżąc nimi po ostrych krawędziach oczek z takim zapamiętaniem, że dopiero tryskająca do miski własna krew sprowadzała ją na ziemię. Robiła wtedy na palcach „laleczki” z bandaża i wracała do buraczanej egzekucji. Z upływem tygodni złość przerodziła się w radość: spodnie, spódnice, sukienki i bluzki zaczęły dyndać luź no wokół pasa i bioder – najwyższa nagroda za kuchen ne katusze. Poczuła się młodziej, lżej, pewniej. Jedno ją niepokoiło: dlaczego organizmy Roberta i Dominika nie zareagowały na dietę? Nie dość, że nie schudli, to wręcz przybrali na wadze. Jakim cudem? Przecież cała rodzina przestrzegała spożywania pięciu zdrowych po siłków dziennie. Na zdrowy rozum, powinni ją prześcignąć, bo kie dy mlaskała nad gotowaną rybą, oni żuli rybie mięso, krzywiąc usta, jakby cierpieli na paradontozę. Jedli po łowę tego, co ona, a ich waga, zamiast w dół, szybowała w górę – niepojęte! – Gdzie dożeracie? – Pewnego dnia nie wytrzymała ich pełnych obrzydzenia min na widok potrawy, któ ra miała zero cholesterolu i wymagała czterech godzin siedzenia w kuchni. – Albo się przyznacie, albo was zabiję! – Wobec zgodnego milczenia popartego głupimi uśmieszkami podniosła do góry nóż. – Kebab jadłem. Ale drobiowy! – zapewnił Robert głosem świadomego pacjenta. – I jeszcze te… no… dwa hot dogi na CPN-ie. – Na CPN-ie? – Dominik zmarszczył nos. – Wysoko cholesterolowe musiały być: dziewięćdziesiąt osiem oktanów. – Zaśmiał się głośno z własnego żartu. 17