Chodziło o to, żeby kolejny rejs pod banderą Karaibskiej Republiki

Transkrypt

Chodziło o to, żeby kolejny rejs pod banderą Karaibskiej Republiki
Rejs Grenada 2000
NASZA
Chodziło o to, żeby
kolejny rejs pod banderą
Karaibskiej Republiki
Żeglarskiej odbył się na
akwenie, który słynął
w przeszłości
z wszelakiego rodzaju
piratów. Konsekwentnie
też załoga powinna być
nietuzinkowa.
Andrzej W. Piotrowski
Staś Kasiarz po gwoździach chodzi równie dobrze jak rastaman z Union Island
Pomysł rejsu długo dojrzewał.
Szczególnie zależało mi, aby kolejny
rejs pod banderą Karaibskiej Republiki Żeglarskiej odbył się na akwenie
nasyconym w latach przeszłych
wszelakiego rodzaju opryszkami, poczynając od kaprów królewskich mości Wielkiej Brytanii, Francji czy też Holandii, a na flibustierach, bukanierach
kończąc. Byłoby to tło akuratne dla naszych republikańskich poczynań. No
i zespół ruszający na powyższe wody musiał też być niebanalny.
Werbunek
Nabór rozpocząłem podczas zimowego rejsu „flagowego" polskiego katarnarana, POLPHARMY-WARTY,
Wtedy podczas długich, zimowych
(wściekle zimnych) nocy roztaczałem
wspaniałe wizje żeglugi wśród wysp
karaibskich, skąpanych w błękitnej,
wściekle cieplej i czystej wodzie.
Pierwszy złamał się naczelny
„Rejsu". Ty, ale tam musi być paskudnie gorąco.
Wiedziałem już, że jest pierwszy
załogant. Z kolejnymi członkami załogi poszło lepiej. Podczas wizyty
w Kołobrzegu (od dwóch sezonów
zamieszkuje tam mój SOLIDARITY)
miejscowi żeglarze zaskoczyli mnie
chęcią zwołania kolejnego bankietu naszej Republiki, jak też nawet
poszli dalej namawiając mnie do
zorganizowania Dni Karaibskich
w dniach 7 i 8 lipca tegoż roku.
A wszystko to z okazji 1000-lecia tego szacownego grodu morskiego.
- Dobrze - powiedziałem
ale
współpracuję tylko z zawodowcami.
Efektem tych ważkich słów była zadeklarowana chęć udziału w karaibskim rejsie 2 młodych adeptów szlachetnej sztuki żeglarskiej, jednocześnie
współorganizatorów kołobrzeskich
uroczystości. Teraz z uwagi na znaczenie naszego rejsu należało zrobić pierwsze podejście do autora słów o pracy z zawodowcami, czyli w cywilu
samego Bogusława Lindy. Okazja przydarzyła się sama. Podczas słynnej już
wystawy żeglarskiej „Wiatr i Woda"
wspólnie z „Rejsem", załogą POLPHARMY-WARTY i kołobrzeżanami
zorganizowaliśmy stoisko, na którym
Wodzowie Republiki przyjmują nowych obywateli występując w paradnym rynsztunku. Od lewej: Staś Kasiarz, Andrzej Piotrowski. Bogusław Linda
również swoje dni pełne chwały przeżywała Karaibska Republika Żeglarska.
W niedzielę na oblężone przez
fanów żeglarstwa łączone stoisko
przybył sam mistrz, czyli Vice-Marszalek Republiki Boguś Linda. Tam,
podczas minutowych przerw między kolejnymi falami miłośników
sztuki żeglarskiej i samego mistrza,
drażniłem jego ambicję mówiąc, że
na koniec pracy nad „Polowaniem
na kleszcza" winien wziąć krótki urlop, zapolować na rekiny. Krótko mówiąc, Boguś Linda zdecydował się
przejąć stery l-szturmana.
Odetchnąłem, kościec załogi był
gotów.
Teraz wszystko potoczyło się
szybko. Ostatecznie załoga na l rejs
prezentowała się następująco: Andrzej W. Piotrowski - skiper; Bogusław Linda - l-szturman; Stanisław Kasiarz-bosman; Krzysztof Siernieński
-skryba; Tomasz Komorek-„Kormoran"; Piotr Ludwiczak i Waldemar Głuszek-„Studenci"; Sławomir Sobczak
-operator; Maciej Dworak-„Prezes";
Włodek Wachowski - „spiker".
Załoga tak jak założyliśmy była
mieszana: 6 żeglarzy było z Polski,
4 z Chicago.
Zaokrętowanie
i znój aprowizacji
Niełatwo jest dotrzeć na Grenadę, tym bardziej że lecieliśmy tam
z dwóch zupełnie odmiennie poło-
żonych miejsc. Toteż za duży sukces
uważam, ze w piątek dnia 10 marca
2000 roku odnaleźliśmy się wszyscy na lotnisku Point Salines na Grenadzie.
Następnego dnia zaokrętowaliśmy się na naszym „okręcie". Był to
51-stopowy Beneteau o nazwie EMPRESS pod amerykańską banderą.
Wygodny 4-kabinowy slup wyposażony w 4 toalety wraz z prysznicami zdawał się zapewniać wszelkie
wygody dla naszej 10-osobowej załogi. Stojący przy kei Spice Island
Marine, znajdującej się w bardzo
bezpiecznej zatoce Prickly Bay, jacht
sprawiał dobre wrażenie. Uprzejmy
menedżer firmy Trade Wind Yachts
wraz ze swoimi pomocnikami przy-
Takie przyjemniaczki pływają w basenie restauracji na Union lsland
gotował go do wyjścia. Woda była
zatankowana, paliwo również, natomiast przy burcie kolysała się gotowa do użycia dinghy z 10-konnym
silnikiem przyczepnym.
My w międzyczasie natomiast
zapoznawaliśmy się ze stolicą Grenady - St. George's czyniąc przy
okazji stosowne zakupy na rejs
w miejscowych kolorowych marketach. Szczególnie wart polecenia
jest warzywniak z n a j d u j ą c y się
w centrum miasta. Pełen tubylczych straganów zawierających
wszelkie dobra żywnościowe, jest
również wdzięcznym tematem dla
ludzi ogarniętych manią fotografowania i filmowania rzeczy innych,
niecodziennych. W tym ciężkim
znoju dokonywania zakupów przy
temperaturze 30 stopni Celsjusza
pomagało nam znakomite miejscowe piwo zwane Carib,
Między żeglugą,
snorkelingiem
i degustacjami
Naczelny Nurek Republiki
Bogusław Linda chętnie instruował nowicjuszy
W rejs wypłynęliśmy w poniedziałek 13 marca i po niedługim żeglowaniu dotarliśmy do zatoki Halifax
na zachodnim wybrzeżu Grenady.
Z uwagi na natłok wrażeń i nadszarpnięte w związku z tym samopoczucie postanowiliśmy zatrzymać się
tam na noc. Była to prawidłowa decyzja i wywołała aplauz załogi. „Studenci" z mety ruszyli do wody nie
bacząc nawet na rekiny.
Wieczorkiem przy szlachetnym
Cuba-libra opracowaliśmy trasę na
najbliższe dni. Postanowiliśmy popłynąć jednym ciągiem na wyspę
Carriacou do zatoki Tyrrel, gdzie jak
nam opowiadano i wyczytaliśmy
w przewodniku podają znakomite
lobstery. Następnego dnia rano już
byliśmy na trasie. Wiatr był silny,
północno-wschodni, toteż na samym tylko foku trawersowaliśmy
przejście między Grenadą a Carriacou. Idąca z oceanu duża fala dodawała naszej żegludze prawdziwie
morskiego sznytu.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do zatoki. Po drodze minęliśmy po prawej burcie zardzewiały
wrak statku, który nie dotarł do za-
Takie obrazki to na Karaibach częsty widok. Moment nieuważnej nawigacji rroże nieoczekiwanie skrócić rejs
toki. Miejsce okazało się bardzo
bezpieczne i pełne kotwiczących jachtów. Manewry podejścia i kotwiczenia były często przerywane wizytami kolejnych tubylców, którzy
podpływając swoimi łodziami zachwalali miejsca konsumpcji najlepszych lobsterów. Pospiesznie
sformowany mały desant ruszył na
brzeg i wybrał stosowne miejsce:
„Twilight Restaurant". Czekając na
przyrządzenie smakołyków, udaliśmy się na zwiedzanie wioski (słowo miasteczko byłoby mało adekwatne). Okazało się, ze wioska za
wyjątkiem restauracji reklamowanych przez tubylców niewiele ma
więcej do zaoferowania, aczkolwiek spacer był miłym urozmaiceniem naszego „twardego żeglarskiego życia".
Wieczorkiem już na pokładzie
jachtu podczas dalszej części zapoznawania się z miejscowymi produktami (m.in. płynnymi) postanowiliśmy rano popłynąć na przepiękną
(zachwalana w przewodniku) Sandy Island, Lam spróbować ponurkować, zaś po południu odwiedzić HilIsborough Bay.
Pod znakiem rozkotysu
Niestety rankiem podczas podnoszenia kotwicy zauważyliśmy, ze
silny wczorajszy wiatr utrzymuje się
nadal i zapewne będzie trochę fali
koło Sandy Island. Tak było w rzeczywistości. Grupa rozpoznawcza
pod dowództwem l-szturmana ruszyła na ląd. Po godzinie wróciła
z wiadomością, że wyspa jest piękna, niemniej z nurkowaniem gorzej
z uwagi na fale. Postanowiliśmy zatem zakotwiczyć w Hillsborough
Bay, skąd też następnego dnia odprawimy się do St. Vincent i Grenadiny.
Miejsce na kotwiczenie nie było najlepsze. Zatoka była bardzo
obszerna, toteż silny wiatr północno-wschodni bez przeszkód hasał
po kotwicowisku pospołu z dużym
rozkołysem idącym z otwartego
oceanu. To spowodowało, że po
godzinie nieomal wpadliśmy na
kotwiczący za nami jacht pod grecką banderą. Trzeba było wyciągnąć
kotwicę i powtórnie rzucić w bezpiecznej odległości. Tym razem
złapała mocno i stanęliśmy na tyle pewnie, ze reszta załogi mogła
udać się na ląd. Dowodzący dinghy Boguś zameldował, że lądowanie na brzegu tez dostarcza niemało sensacji, właśnie z powodu
rozkołysu na kotwicowisku. Rzeczywiście lądowaliśmy bardzo brawurowo, omalże nie przewracając
naszej dinghy.
Procedury rozmaite
wysysania dolarów
Natychmiast po wylądowaniu
młody tubylec podjął się pilnowania naszej łódeczki za 2 dolary karaibskie (1 dolar USA = 2,7 Eastern
W „Karaibskiej Kronice Filmowej nr 2" u boku Bogusia Lindy zagrali także miejscowi statyści
Paskudnie gorąco i rytująco pięknie..
Caribbean dollar). Dostawszy 1 EC
dolar z obietnicą, drugiego, jak wrócimy, stanął na straży. Niemniej po
przejściu paruset metrów coś
mnie tknęło, aby zbadać czujność
naszego nowego strażnika. Wracając zobaczyłem tylko plecy oddalającego się spokojnie młodego tubylca. Wyraźnie było widoczne, że
albo miasteczko cierpi na nadmiar
pieniędzy, albo my na nadmiar wyobraźni.
Tegoż samego dnia odprawiliśmy się do St. Vincent. Formalności
z tym związane warte są osobnej
opowieści, niemniej jednak widoczne było, że czynnikiem priorytetowym odprawy jest chęć zdobycia parudziesięciu kolejnych EC
dolars. Wcześnie rano wypłynęliśmy w stronę Union Island, leżącej
już na terenie innego państwa, którym jest St. Vincent i Grenadiny. Po
paru godzinach ostrej żeglugi w silnym wietrze i przy dużej fali zawinęliśmy do portu Clifton. Samo podejście jest łatwe, należy tylko
uważać na stawy oznaczające brzegi mielizn i raf jak też wejście do
portu. Na kotwicowisku stało już
parędziesiąt jachtów, wśród których staraliśmy się znaleźć miejsce
na rzucenie kotwicy.
Nie obyło się niestety bez kolejnej procedury, tym razem wejściowej. Kolejno odwiedziłem celników i immigration wypełniając
kilka kopii listy z a ł o g i i wpłacając
kolejne 101 EC dollars (Grenada
i St. Vincent maja wspólną walutę)
na konto rządu St. Vincent. Dodatkowo młody, miły celnik zagaił mnie
o sponsorowanie dorocznych sportowych zawodów celników z rejonu Karaibów. W ten sposób kolejne 20 dolarów opuściło mój portfel
bezpowrotnie.
Rastaman zluzowany
na... gwoździach
„Prezes" Maciek Dworak ma w sobie żyłkę eksploratora skarbów natury
Pobyt na Union Is. był bodajże
najbardziej udany. Zaliczyliśmy
dwa wieczory w „Lambi's Restaurant" wsłuchując się w dźwięki
oryginalnej muzyki granej na kotłach i pojemnikach na śmieci przez
miejscowych Murzynów. Napraw-
dę byli świetni, do tego swoje
umiejętności podczas wieczorów
demonstrował miejscowy rastaman. Było bardzo wesoło, szczególnie że przy chodzeniu po gwoździach członkowie naszej załogi
zastąpili rastamana. Zostawiliśmy
po sobie wielką polską banderę,
zawieszoną w restauracji obok
szwajcarskiej i holenderskiej (jeżeli
ktoś z czytelników odwiedzi „Lambi's Restaurant" na wyspie Union,
niech sprawdzi, czy jeszcze jest).
Część załogi pod wodzą naczelnego nurka Republiki, Bogusia Lindy, udała się na podwodną,
przygodę wyczarterowaną łódką
z pobliskiego centrum nurkowego. Wyprawa była bardzo udana.
Nurkowali na pięknej rafie koralowej o tyle ciekawej, że obniżającej się stopniowo na zboczu zatopionej góry.
Dubeltowi obywatele
Czas niestety biegł coraz szybciej. Następnego dnia opuściliśmy
gościnną wyspę Union i pożeglowaliśmy na wyspy Petit St. Vincent i Petit Martinigue. Pierwsza należy do
St. Vincent, druga do Grenady. Wiał
niezmiennie silny wiatr północnowschodni, toteż po parogodzinnym
postoju ruszyliśmy w drogę powrotną. Nadchodził czas przyjęcia do
Republiki kolejnych kandydatów.
Należało znaleźć tylko odpowiednie
miejsce dla celów obywatelskich jak
też filmowych. Po paru godzinach
żeglowania znaleźliśmy zatokę Dragon na zachodnim wybrzeżu wyspy
Grenada.
Założenie było takie, ze oprócz
przyjęcia do Republiki kolejnych
kandydatów, również kręcimy dalsze odcinki Karaibskiej Kroniki Filmowej, aby tak doniosłe wydarzenia nie umknęły uwagi. Tym razem
l-szturman w c i e l i ł się w swoją
zwykłą rolę reżysera i wspólnie
z operatorem wyprawy Sławkiem
Sobczakiem rozpoczął kolejne fazy
operacji filmowo-obywatelskiej.
Trwało to ponad 2 godziny. Z kronikarskiego obowiązku donoszę, ze
kolejnymi obywatelami Republiki
zostali: Krzysztof Siernienski, To-
masz Komorek, Piotr Ludwiczak
i Waldemar Głuszek.
Po załadowaniu całego filmowego majdanu na pokład s/y EMPRESS
pożeglowaliśmy do zatoki St. George's. Tam zamierzaliśmy godnie
uczcić wspaniałą uroczystość. Nowi obywatele promienieli nieukrywanym zadowoleniem, które jednak
wyraźnie przygasło, gdy nagle po
kolejnym toaście reżyser oświadczył, ze jutro musimy powtórzyć ujęcia, gdyż światło dzisiaj nie było za
dobre.
Cały ranek powtarzaliśmy, w takt
komend reżysera, kolejne ujęcia, aż
wreszcie grupa słaniających się na
nogach nowych obywateli usłyszała długo oczekiwany sygnał zwiastujący fajrant.
Nowi nietuzinkowi
Była niedziela 19 marca. Czas
było wracać do zacisznej Prickly
Bay, tym bardziej że nowa załoga
od kilku godzin była w samolocie
lecącym na Grenadę. Powrotna
żegluga minęła migiem. Kilka minut po godzinie 14 cumowaliśmy
do kei Spice Island Marine. Szybko uwinęliśmy się z porządkiem na
pokładzie EMPRESS. Dotychczasowa załoga przeniosła się do pobliskiego motelu, natomiast ja o godzinie 16.45 witałem nową załogę
na lotnisku Point Salines.
Wieczorem miał miejsce delikatny bój spotkaniowy obu załóg
w pobliskiej restauracji. Następnego dnia jedni opuścili Karaiby, a dru-
dzy-wśród których pozostałem ja,
jako gwarant ciągłości karaibskich
dziejów - po zatankowaniu paliwa,
wody i zakupie żywności ruszyli
trasą z grubsza podobną do poprzedniej.
Tym razem załoga byta tylko
z Chicago. Tworzyli ją biznesmeni
pragnący poznać tereny przyszłościowej „ekspansji finansowej".
Boom demograficzny
Karaibskiej Republiki
Żeglarskiej
Jeśli będziecie w „Lambi's Restaurant" na Union Island, sprawdźcie, czy wisi jeszcze nasza flaga
Kilka przydatnych wiadomości
Było to moje pierwsze zetknięcie się z akwenem Grenady. Grenadinów i St Vincent. Żeglowaliśmy czarterowanym od firmy Trade Wind Yachts jachtem Beneteau 51. Jacht bardzo wygodny.
Akwen bardzo atrakcyjny. Najciekawszym miejscem są Grenadiny, dodatkowo prawdziwy raj
dla osób lubiących nurkować. Jedzenie wszędzie bardzo dobre, chociaż w porównaniu do
Stanów Zjednoczonych znacznie droższe.
Bez wiz
Osoby z polskimi paszportami nie potrzebują wiz do Grenady jak też St. Vmcent i Grenadinów.
Dość upierdliwą procedurą są obowiązkowe odprawy na wyjściu i przyjściu do kolejnego państwa. Jedynym sensownym wytłumaczeniom tegoż procederu jest zapewne okazja zarobienia paru dodatkowych dolarów.
Żegluga
Jest w zasadzie bardzo prosta. Stale wiejące wiatry ż kierunków wschodnich (pasaty) pozwalają dość precyzyjnie opracować trasę przyszłej włóczęgi. Wiatry „hulają" w przedziale od 0 do
6 stopni Beauforta. Zatoki bezpieczne, aczkolwiek czasami przy silniejszym wietrze z oceanu
dochodzi duży rozkolys zwany z angielska swells. Prądy osiągają czasami wartości 2-3 węzłów, głównie w przejściach między wyspami Z tego powodu dobrze jest czasami rzucić drugą
kotwicę z rufy (większość czarterowanych jachtów jest przystosowana do tego). Ogólnie nie
żegluje się nocą z uwagi na mnogość groźnych raf i mielizn.
Nawigacja bardzo prosta. Wyspy ma się cały czas w zasięgu wzroku, niemniej jachty wyposażone są w GPS (na EMPRESS GPS był zepsuty, ale posiłkowaliśmy się własnym, ręcznym).
Trzeba pamiętać, że znaki nawigacyjne ustawiane są w porządku typowym dla obszaru B
IALA, czyli przy wejściu do portu światto czerwone jest po naszej prawej burcie, zielone po
lewej.
Po trzech dniach, spędzonych na
happy sailing, nurkowaniu i degustacjach frutti di mare dotarliśmy do
głównego celu naszej peregrynacji,
to jest uroczego archipelagu Tobago Cays. Cała załoga wzięła udziat
w kilkugodzinnym „snorkelingu" na
wspanialej rafie koralowej Horsesboe Reef.
Czas biegł bardzo szybko i zbliżał się moment wielkiej uroczystości. Tym razem do Republiki miała
być przyjęta cala załoga za wyjątkiem skipera. Obywatelską uroczystość przeprowadziliśmy na małej
wysepce Petit Bateau wchodzącej
w skład archipelagu Tobago Cays.
Uroczystość nagrywały dwie kamery. Prezydent Republiki odczytał odpowiednie orędzie, po czym
każdego indywidualnie mianował
obywatelem wręczając stosowne
papiery naturalizacyjne. Po akcie
naturalizacji nowo przyjęci republikanie wznieśli toast narodowym
trunkiem - rumem „Rozbitek".
Do Republiki tym razem przyjęci zostali:
Krzysztof Sarnecki, Waldemar
Warzecha, Tomasz Zambrzycki, Bogdan Klek, Wiesław Żółtowski, Waldemar Rogowski, Paweł Suder, Roman Hyszczak i Krzysztof Kamiński.
Jak widać, obywatelskie zastępy wolnej, bo samozwańczej. Karaibskiej Republiki Żeglarskiej mnożą się w oczach.
W trzy dni później ze łzami
w oczach ostatecznie żegnaliśmy
nasz dzielny „okręt". Samolotem
American Airlines przez Miami wróciliśmy do Chicago.
Fot. arch. Karaibskie] Republiki Żeglarskie]