Cztery lata bez słońca - Polskie Radio Białystok

Transkrypt

Cztery lata bez słońca - Polskie Radio Białystok
1
„Cztery lata bez słońca” - reportaż Wiesława Szymańskiego
wspomnienia Ireny Łaźnej w 71. rocznicę „Pierwszej wywózki” .
Z archiwum Polskiego Radia Białystok
Spisane z taśmy.
Moi rodzice pochodzili spod Białegostoku. Ojciec walczył jako ochotnik z
bolszewikami w 1920 roku. Po wojnie dostał – miał na to nawet akt prawny
zarejestrowany w sądzie okręgowym – 21 hektarów ziemi. I osadnicy stworzyli
w tym miejscu nowa osadę. Ojciec się wówczas ożenił, to był luty 1922 roku i
wspólnie zaczęli gospodarować na swoim.
Ojca wybrali na prezesa osadników. Ta osada nazywała się Annopol. Przez
dwa „n” – Annopol, powiat Prużana, województwo poleskie. Niedaleko od
Białowieży, bo mama jeździła czasami do Białowieży z różnymi produktami.
Ponieważ ojciec w czasie wojny był ranny, a w dodatku chorował na żółtaczkę
i nie wolno mu było ciężko pracować, ściągnął do Annopola swojego brata,
Stanisława.
Także to było tu, na tych wschodnich rubieżach. Mieliśmy w pobliżu wieś
białoruską i razem z tymi dziećmi chodziliśmy do szkoły. Nawet w ławkach
siedzieliśmy razem, razem wycieczki były organizowane, na przykład do Gdyni.
Jak przyszli Rosjanie, starzy ludzie, Białorusini, byli w porządku, natomiast
młodzi pogłupieli. Ojciec zaczął się wówczas ukrywać, gdyż wydawało mu się,
że do niego, jako prezesa osadników, mieli najwięcej pretensji.
Po trzech tygodniach postanowił, że jednak wyjdzie z bagien i nie będzie się
ukrywał przed swoimi, bo to chyba tak sobie tłumaczył - „cóż mogą oni do mnie
mieć, ci chłopcy”.
No, ale niestety, jak zobaczyli ojca, a ojciec mój miał ładny głos, któregoś razu
szedł z drugim osadnikiem i zaczęli sobie śpiewać. Droga była ładna, dzień był
ładny, słoneczny. To był chyba koniec października. Ci młodzi Białorusini
jeszcze kopali ziemniaki Jak zobaczyli ojca, rzucili swoją pracę, wbiegli na
drogę, pochwycili ojca, skatowali i uwięzili w swojej wsi.
A na następny dzień zaplanowali wyrok - powieszenie w Prużanie na placu,
tam mieli powiesić ojca. No i z tego powodu zaczęli ucztować. Ich ojcowie
2
dolali im tam jeszcze tego alkoholu. Nami i domem zajęły się żony tych
starszych Białorusinów, a mama wywiozła ojca do Białowieży.
Na miejscu, w Białowieży, lekarz orzekł, że ojca trzeba szybko przewieźć do
Białegostoku, ponieważ ma prawie wszystkie żebra połamane i poważne
obrażenia wewnętrzne, więc potrzebny szpital.
No i w taki sposób ojciec trafił do szpitala. Będąc w szpitalu starał się w
rodzinie znaleźć kogoś, kto mógłby do nas przyjechać ze wsparciem. I znalazł
syna mamy siostry. On właśnie też jakoś wrócił z wojny, był w marynarce
wojennej, takie tam losy wojenne, nie wiem dokładnie, no i do nas przyjechał.
Był ojca wzrostu, taki wysoki był, no i Michał się też nazywał.
Więc ojca ubrania zaczął ubierać, a wieczorami mama mogła przy nim wyjść
na podwórko, do dobytku czy coś, bo dokąd jego nie było siedzieliśmy w nocy
stłoczeni na środku mieszkania, od ścian daleko. bo nam tłukli w drzwi i w
okna stukali, straszyli różnymi postrachami, latarkami, fanarami świecili po
podwórku. Rabowali co chcieli. Co noc coś ubywało z dobytku, maszyny u nas
takie najnowocześniejsze były, ojciec sprowadzał ponieważ był tym osadnikiem
i miał dostęp i widział te postępy, więc wszystko sprowadzał. A stać było
rodziców na to. Bo tak prowadzili gospodarstwo. Z chwilą kiedy przyjechał
Michał mama zaczęła wychodzić i wołała go tak, jak się nazywał –Michał,
Michał - więc oni się przestraszyli. Bali się ojca, ponieważ ojciec był
doskonałym strzelcem, strzelał dobrze z dwóch pistoletów naraz. Więc oni, ci
młodzi Białorusini, bali się , wiedzieli o tym i po prostu nie chcieli się z nim
spotkać. Uważali, że skoro im zginął i nie dokonali tego czynu powieszenia, to
teraz będzie się na nich mścił. I przestali nas rabować.
Pierwsza deportacja, tak, to był 10 lutego 1940 roku. Był tak siarczysty
mróz, że drzewa i płoty pękały, po prostu trzaskały. Łamały się drzewa.
Podjechali saniami od razu pod nasz dom, fanarami oświetlili, kolbami brutalnie
w drzwi walili. Potem pod ścianą wszystkich ustawili. Nas, małe przecież
dzieci, wyrwali z łóżek, policzyli, sprawdzili.
Zainteresował ich Michał. Że trochę im coś nie pasuje. Bo oni zawsze mieli
swojego, kogoś, kto znał tych ludzi. Jak inni sybiracy opowiadają, przeważnie
był to ktoś z Żydów, trzymał tę listę. Natomiast u nas musiał być ktoś, ale nie
wiem kto, kto poznał i powiedział, że to nie ojciec. Popatrzyli, a chodziło im o
to, żeby im się zgadzała ilość. A tu jeszcze Michał ma na imię, zaczęli się
zastanawiać, bo sprawdzili dokumenty, ojciec mój też miał na imię Michał,
nazwisko Zajkowski, a tu Sawicki. Zaczęli kombinować, no i dopisali go do
listy i tyle. I razem z nami zabrali. Siostra najstarsza miała 16 lat, brat 14, siostra
3
Władzia starsza ode mnie 11, ja 9, troszkę niecałe, bo w kwietniu kończę lata , a
to luty oraz najmłodsza rok z groszami.
Zabrano nas do szkoły, gdzie był tzw. punkt zborny. Tam zobaczyliśmy
wszystkich osadników. Zaraz padł rozkaz , samochody podjechały i na
Baranowicze, chyba Baranowicze tak mi się wydaje, bo tam juz wagony czekają
na nas.
Pośrodku wagonu była mała koza, taki piecyk, i tyle. Wsadzili nas do tego
wagonu, jak śledzie do beczki, a że było tych pryczy za mało, więc część ludzi
po prostu leżała na podłodze. Koza na środku mała, a obok leżała wielka, gruba
kłoda drzewa. Drobnego nie było, a ta duża nijak nie pasowała do tego otworu
piecyka, dopiero potem rzucili nam tego drobniejszego drzewa na miesiąc.
Na miesiąc, bo równo miesiąc nas wieźli. Powieźli nas chyba gdzieś przy
Morzu Białym, w Archangielską dowieźli. Potem nas na samochody i jakiś czas
jechaliśmy tymi samochodami. W pewnym momencie samochody już nie mogły
jechać. Zakopały się i jechać nie mogły, bo to już był teren bagienny, tam tylko
dobrzy woźnice mogli nas dowieźć i tylko saniami, taki był mróz. To wszystko
było przemyślane.
Pamiętam tę pierwszą noc, coś okropnego. Ja nie płakałam w chwili kiedy nas
zabierali z domu, wytrzymałam, bo z natury nie jestem beksą. Natomiast tam
ryczałam chyba przez całą noc, bo wystraszyłam się robactwa.
Nasze baraki były widać świeżo opróżnione, musieli usunąć tych łagierników,
jacy byli przed nami. Były tak zanieczyszczone, brudne, taki świeży brud i te
robaki. Różne. Prusaki, pluskwy, wszy jakieś ogromne z ogonami, ale tak
wielkie wszy i jak to wszystko się na nas rzuciło, na tą świeżą Polską krew.
Mama dostała pracę - wykuwała na Dźwinie bryły lodu. Siostra też
pracowała, jako że już dorosła, bo od 16 lat tam było obojętne czy chłopak, czy
dziewczyna, 16 lat i do pracy. Natomiast Michał, ten marynarz, podkładał
ładunki, kuł te lody, budował buksiry tak zwane do cumowania parachodów,
które przychodziły, takie statki.
Praca mojej siostry polegała na tym, żeby wycinać drzewa, obcinać gałęzie.
I taka dziewczyna młoda, jak siostra, dziewczyna 16-letnia, dostawała krótkie
przeszkolenie słowne, łom, piłę, siekierę, konie, sanie jak trzeba było i dalej
musiała radzić już sobie w tajdze. Miała miejsce wyznaczone i normę - ile ma
ściąć. Musiała nadciąć, spuścić to drzewo we właściwym miejscu, żeby się nie
pozabijali, obrobić - i to blisko pnia i pociąć na odpowiednie kłody, które trzeba
było później ściągnąć i przywieźć nad Dźwinę.
4
Mama krótko pracowała, 2 miesiące, marzec i kwiecień. W maju, kiedy
jeszcze te lody były, lód się pod mamą załamał i wpadła do te wody. Zwykle już
koniec był i nikt nawet nie zastanawiał się, nie szukali tylko z listy zdejmowali,
dużo ludzi tak tonęło. Ale akurat w pobliżu młodzi chłopcy pracowali i to
Polacy. Skoczyli, zahaczyli bosakiem mamę za chustę i mamę wyciągnęli.
Niestety, dwa, trzy kilometry po tej topieli trzeba było iść mokrą, mróz był , nie
wiem jak duży, ale na tyle. że mama jak przyszła to nie mogła nogi przełożyć
przez próg do baraku wejść, a wyglądała jak słup soli, cała biała była.
Myśmy się wystraszyły i zaczęły nosić wodę z kipiciełki, żeby mamę odtajać.
Oblewaliśmy mamę gorącą wodą, mama stała w takim naczyniu i oblewaliśmy
od góry, a jak mamę rozgrzałyśmy, to wtedy ubranie można było zdjąć.
I jak się mama położyła, to pól roku. Nie wstawała i już praca mamie się
skończyła, pracowała tylko te dwa miesiące, dostała druga grupę inwalidztwa i
lekarze jeszcze napisali, że denerwować nie można. Przeżyła, ale pól roku leżała
jak kłoda, nie ruszała się w ogóle.
Michał, ten marynarz, to była taka złota rączka. zarazem zegarmistrzem był
i on nie rozstawał się z taka swoja torebką, z tymi lupami. I to zabrał na Sybir i
reperował te zegarki. Znalazł się jakiś miejscowy człowiek, przynosił do
Michała, nie wiem może i NKWDzistów różnych , coraz inne zegarki i on je
naprawiał. Jak zobaczył mamę tak leżącą to zapytał co się stało i zaraz jeszcze
tego wieczoru przyszedł i przyniósł maści w takich puszkach zrobione, robioną
jakąś maść , mówił że to w tajdze zrobione , w głębi, ze zwierząt jakichś tam, z
jakiegoś sadła , z niedźwiedzia i jeszcze tam z czymś połączone i ta maścią
kazał smarować mamie te stawy wszystkie i łamać stawy , sam to robił często,
to wtedy mama wniebogłosy krzyczała , bo my tak nie robiliśmy on tak
dokładnie robił jak trzeba. I mówił łamie stawy trzeba łamać i krzycz jak chcesz
bo murowane leżenie, nie ruszy się. Po pól roku zaczęły nogi mamie odpuszczać
trochę, potem już od jednej pryczy do drugiej potrafiła przejść pomału. Potem
na kosturze oparta zaczęła wychodzić i już do końca , a nawet jak wróciliśmy do
Polski to też tak musiała się opierać czasami na czymś.
Ta miejscowość nazywała się Kargowina przed naszym przybyciem , potem jak
się Polacy zaprzyjaźnili z tymi miejscowymi ludźmi, którzy tam z zza rzeki z
kołchozu pracowali, puścili oni taka parę z ust , że byli przed nami duchowni w
tym miejscu. Zostali pospiesznie gdzieś wywiezieni po wyprowadzeniu armii
przez generała Andersa, Stalin dopiero rozpoczął represje. My pojechaliśmy ale
w kierunku północnym, tam do tego dożywotniego obozu Szenga. Tam nie
mieliśmy przydziału pracy, ja jak tak patrzę na mapce tam nic nie jest
zaznaczone. W Kargowinie czasami zdarzały się białe noce, a w Szendze to już
były bardzo często. Nawet nie wiedzieliśmy gdzie słońce, w którym kierunku,
5
gdzie. Nigdy nie widzieliśmy promieni słonecznych, nie wiem jak daleko bo to
taka głębia tajgi była. Także my ponad cztery i pól roku byliśmy bez promienia
słońca.
W Szendze żadnego widoku nie było. Dopiero jak zaczęli chłopaków do
polskiej armii tak zwanej Berlinga brać. Kazali się przygotowywać ,że nas
przewiozą gdzieś, gdzie nie wiedzieliśmy. Przewieźli nas do takiego jakby
miasteczka malutkiego nazywała się Uwściangła i tam tez w barakach, tez takie
zniszczone brzydkie, ale już tam byli i Cyganie i Rosjanie w tych barakach. To
musiał być chyba sierpień może, jeszcze tych kilka miesięcy i dzięki temu
porozumieniu zostaliśmy wydobyci. To wszystko zasługa Berlinga. W
Uwsciandze ileś już czasu było kilka tych pogłosek, że będą nas przewozić w
cieplejsze miejsce. Tych co są dotknięci w tych ciężkich łagrach byli. Takie
pogłoski były i tak faktycznie się stało. Z tym ze to jakoś tak długo trwało już
mówili to w lecie, bo wiem że zima byliśmy tam to był 1944 chyba na samą
zimę znowu pojechaliśmy. Wszyscy bali się aby chociaż na zimę nie wypadła ta
podróż w wagonach zimnych. Żeby nie wypadło, ale tak się stało niestety znów,
tak jakoś mieliśmy szczęście i w ciężkich łagrach być i w zimie podróżować.
A jak wyjeżdżaliśmy z Szengi to ja nie bardzo pamiętam, bo wtedy ja i siostra
Władzia przechodziłyśmy malarię. Mama wcześniej z Wandą w Kargowinie
jeszcze przechodziły malarię, a to otumaniająca choroba wiec mam takie
zamglenia obrazu, a nie lubię opowiadać czego dokładnie nie pamiętam. Bo
jakoś tak mi się utrwaliło w pamięci ,że jak oczy zamknę to ja widzę te sceny, te
sytuacje wszystkie do tego stopnia. Byliśmy tak wykończeni w tej Uświandze,
że ciała nasze zaczęły zniekształcać się i zaczęli się ludzie zastanawiać , ślepi
zrobiliśmy się bo ta kurza ślepota i jeszcze zaczęliśmy zmieniać kształty jacyś
pełni zaczęliśmy się, a to okazało się potem ,że popuchliśmy już. W drodze jak
przewieźli nas do Charkowa to zaczęli Ukraińcy oblegać , ciekawi byli bardzo,
pytali jak wam tam u Stalina było. Do Lubocina trafiliśmy „Sadkombinat” było
tak to się nazywało to miejsce , 25 kilometrów odległe od Charkowa. To była
wiosna, zaczęliśmy do normy wracać. Na Ukrainie lebioda, oset, mlecz myśmy
to wszystko rwali na ramie gotowali, oczywiście biegunki straszne bo tłuszczu
albo jakiegoś chleba nie było, ale już obiady były inne. Już ta zupa do zupy była
podobna. Były bliny, jakieś dwa placki czegoś takiego u nas tam nie było nigdy
by dwudaniowe cos było. Cieszyliśmy się, że tu słonce , ciepło uderzyło , to był
raj dla nas w porównaniu do Syberii. Coraz co się przybliżaliśmy to z nadzieją
,że w kierunku Polski się jedzie , przybliżamy się w kierunku do Polski ta
świadomość mieliśmy. Potem zaczęli , bo to jeszcze półtora roku byliśmy na
Ukrainie. Gdzieś do półtora roku prawie zaczęli przepowiadać , ale to trwało i
trwało jeszcze długo, ale już po pól roku zaczęli mówić , że pojedziemy do
Polski, ale to trwało już listy robili spisywali. To wszystko się działo szybko bo
jak myśmy wracali z Ukrainy nas wojsko eskortowało nasze Wojsko Polskie tak
zwane Ludowe, oni nas z automatami na każdym wagonie byli i na dachu i z
6
przodu wypatrywali tego bo coraz przed nami, nas to nie spotkało, rozwalony
tor i wysadzony bo ci Ukraińcy bez przerwy jakieś te bandy grasowały i tory
leciały w powietrze. Nim naprawia ten tor , nim zrobią odstawiają na boczny tor
i tak stoimy. Wróciliśmy w 1946 w marcu. 16 marca.
Ojciec - nic nie wiedzieliśmy dopiero po powrocie, nic nie wiedzieliśmy,
przeżył to, wyszedł ze szpitala i wyjechał do swojego brata pod Warszawą,
chyba do Milanówka bo tam miał brata. Ten brat był policjantem i u niego
kończył kurację. A w czasie Powstania Warszawskiego ojciec brał udział w
powstaniu, jak to wojownik, on musiał być wszędzie. W Powstaniu
Warszawskim też był ranny. Po powstaniu trafił na Zachód chyba do tej niewoli
i jak wrócił to zamieszkał w Zabrzu ale sobie życie ułożył z dziewczyna z
powstania i ojciec przyjechał i nas jeszcze wtedy zabrał, jakoś to musiał być
lipiec chyba, bo mama tak się domówiła z ojcem , normalnie rozmawiali, żeby
wziął i pomógł, ona będzie mieszkanie z Wanda urządzała, a on żeby zajął się
nami w końcu choć trochę. Ojciec nas zabrał do siebie , rzeczywiście to był
dobrobyt , w porównaniu z tym co myśmy mieli po powrocie z Syberii. U ojca
było codziennie kakao i wszystko dobrze ale ja obecności tej dziwy nie mogłam
znieść i my wszystkie po stronie mamy i wolałyśmy po trzech tygodniach
rabanu narobiłyśmy, że my chcemy wracać , wolimy swoja biedę taka jaką ona
jest a nie chcemy ojca dobrobytu i nie chcemy tu być. Pamiętam ze kiedyś
nawet tak zapamiętam , jak ona kiedyś o cos kłócąc się z ojcem wymówiła
mamy imię. Ojciec skoczył, pamiętam wtedy tak, a nigdy mój ojciec
rękoczynów nie robił, skoczył do niej , stanął i tylko ….. (19:12:09 nie
wyraźnie) nigdy nie tykaj mi mojej Kazi. Bo ty do pięt jej nie dorastasz. Tak
powiedział, ja to zapamiętałam, mamie jak przyjechaliśmy powtórzyłam , mama
zadowolona była. No ale moja mama tak chyba była ambitna, że nie mogła
chyba ojcu wybaczyć. On jakoś przyjechał i był tu trochę, ale ciągnęło go chyba
tam i jakoś w końcu pojechał.
Był to reportaż Wiesława Szymańskiego „Cztery lata bez słońca”.
Opowiadała pani Irena Łaźna z Białegostoku.

Podobne dokumenty