Pobierz pdf

Transkrypt

Pobierz pdf
Przełożył
Jan Hensel
Ty­tuł oryginału
THE PRECIOUS ONE
Co­py­ri­ght © 2015 by Marisa de los Santos
All rights reserved
Projekt okładki
Izabella Marcinowska
Zdjęcie na okładce
© Ines Rehberger/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Joanna Maciuk
Re­dak­cja
Joanna Habiera
Ko­rek­ta
Mariola Będkowska
Bożena Hulewicz
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-329-6
Warszawa 2016
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
Drukarnia POZKAL Spółka z o.o.
88–100 Inowrocław, ul. Cegielna 10–12
Dla Susan Davis, idealnej czytelniczki
i wspaniałej przyjaciółki, z miłością
Rozdział 1
Taisy
Gdybym nie była w domu sama, gdyby to nie był
wczesny ranek, któremu towarzyszył ten szczególny rodzaj odprężającej porannej ciszy, i gdyby niebo za kuchennym oknem nie miało koloru kamieni księżycowych
i dżemu malinowego; gdybym zdążyła wypić więcej niż
dwa łyki kawy; gdyby nie zadzwonił, tylko jak zwykle
przekazał wiadomość przez któregoś z usłużnych posłańców; gdyby głos, który usłyszałam, był jego głosem,
a nie wyschniętym i wątłym skrawkiem dużego złocistego jabłka jego dawnego barytonu; gdyby nie powiedział
„proszę”; gdyby to była inna pora zupełnie innego dnia,
wtedy może – może – bym mu odmówiła.
Niewykluczone. Rzeczywiście przyłapał mnie
na chwili słabości. Ale prawda jest taka, że w całym życiu kochałam tylko trzech mężczyzn. Jednym z nich był
chłopiec, więc chyba nawet się nie liczy. Drugim był mój
brat bliźniak, Marcus. Trzecim zaś – Wilson Cleary, uczony, wynalazca, podrywacz, milioner, który z niechęcią
7
odnosił się do zarobionej fortuny, człowiek błyskotliwy
i skończony dupek – mój ojciec.
Dwa tygodnie przed tym telefonem Wilson przeszedł
poważny zawał mięśnia sercowego, po którym założyli
mu poczwórne bypassy. Ironia losu wręcz biła po oczach:
nie potrzebowałam Marcusa, by mi ją wytykał, choć
oczywiście robił to z uporem i satysfakcją, które były
w bardzo złym guście, mimo że Wilson na nic innego sobie nie zasłużył. Marcus opowiadał dowcipy o felernym
sercu. Mnóstwo dowcipów. Odkąd doszły nas wieści, że
operacja się udała, sama też pozwalam sobie na żarty.
Nawet moja matka, która – o ile się mogłam zorientować
– przestała mieć do byłego męża pretensje wiele lat temu,
uśmiechnęła się półgębkiem i rzuciła słodkim głosikiem:
„No, to przynajmniej wiemy, że w ogóle ma serce”.
Na prośbę Wilsona (przekazaną mojej matce mejlem
przez prawniczkę, niejaką Elspeth Bing, z którą, jak klnie
się Marcus, ojciec wdał się w romans, kiedy mieliśmy po
dziesięć lat) nie odwiedziliśmy go ani w szpitalu, ani – po
wypisaniu ze szpitala – w domu. Oficjalnie przyjęłam to
z ulgą, ale w głębi serca poczułam żal. Kiedy przyznałam
się do tego Marcusowi, bo akurat byłam u niego, gdy się
o tym dowiedzieliśmy, brat popukał mnie lekko w głowę
gestem, który oznaczał: „Jest tam kto?”.
–Przecież nie odwiedziliśmy drania od ponad piętnastu lat – zauważył. – Na jego własne życzenie. Zresztą
i tak nie skorzystałbym z zaproszenia.
–Ale – odparłam – on może leżeć na łożu śmierci.
– Po czym szybko dodałam: – Tylko nie mów mi: „Niestety, nic z tego”.
8
Marcus uśmiechnął się w wymownym milczeniu.
To prawda: siedemnaście lat temu, w zamęcie rozgorączkowania, obrzydzenia i zniecierpliwienia, Wilson porzucił naszą trójkę – moją matkę, Marcusa i mnie – i po
prostu wykopał nas na bruk. Z oszałamiającą prędkością przestaliśmy być jego rodziną i staliśmy się grupką
znajomych, trojgiem ludzi, których ledwo znał i prawie
nigdy nie widywał. Marcus i ja właśnie ukończyliśmy
osiemnaście lat. Jeszcze przed tym gwałtownym zerwaniem, czyli zanim stał się strasznie złym ojcem, był ojcem zwyczajnie kiepskim. Zniknął z naszego życia, ale
wcześniej i tak był nieobecny. Oziębły. Dezaprobujący.
Niezaangażowany. Zajęty pracą. Jak mnóstwo innych
złych ojców. Od dnia, gdy oznajmił, że z nami kończy
– dnia, w którym nasza matka powiedziała mu, żeby
wziął sobie swój dom i wsadził go sobie gdzieś, po czym
spakowała manatki i przeprowadziła się z nami do miasteczka w Karolinie Północnej, gdzie się wychowała, bo
za wszelką cenę chciała być tą, która odeszła, a nie tą
porzuconą – od tego dnia widzieliśmy go kilkakrotnie,
ale odwiedziliśmy tylko raz – z okazji pierwszych urodzin jego córki. Tej prawdziwej, nowej i ulepszonej córki
z drugiego małżeństwa, tej z czystym kontem i udanej,
tej jedynej: Willow.
Nie myślcie sobie, że mnie to nie złościło. Owszem,
powiedziałabym, że gniewałam się nie mniej niż Marcus,
który przez całe lata pałał do ojca gorącą nienawiścią, zanim ta ostygła i stała się czymś twardym, lśniącym i czarnym. Rzecz w tym, że choć tego nie chciałam – a przez
lata wręcz się przed tym wzbraniałam – wciąż żywiłam
9
do niego miłość. Czy raczej miłość żywiła się mną. Nie
posunęłabym się do twierdzenia, że nadal go kocham
– bo nie była to miłość czynna, którą można by określić
za pomocą czasownika. Ta miłość po prostu we mnie
tkwiła niewzruszona – resztkowa i bezużyteczna jak zęby mądrości lub kość ogonowa, lecz wciąż na tyle silna,
że gdy usłyszałam w telefonie jego głos, serce zatrzepotało mi z nadzieją – aż miałam ochotę je szturchnąć.
To był poniedziałek pod koniec września, wczesnym
rankiem, jak już wspomniałam, gdy promienie słońca
zaczynały malować złotem liście klonu w ogródku za domem. Zwykle nie budziłam się na tyle wcześnie, by to
zobaczyć, ale tak się złożyło, że przed tygodniem wyprowadził się ode mnie Leo, i chociaż mieszkaliśmy razem tylko trzy miesiące, nie przyzwyczaiłam się jeszcze
do spania w samotności. Szczęśliwy związek nie był nam
pisany, ale tęskniłam za nim, był całkiem miły, a poza
tym nie dawał mi o sobie zapomnieć. Choć przeprowadził się z powrotem do swojego domu kilka przecznic
dalej, pozostawił ślady swojej obecności, które raz po raz
odkrywałam: a to tubkę ulubionego wiśniowego balsamu do warg w tekturowym pudełku z jajkami, a to parę
zwiniętych (i czystych) skarpetek w zamrażarce w piwnicy, a to jeden z kamyków rzecznych z naszej wycieczki
do Maine, wetknięty w mój kapeć.
Na dodatek dzwonił do mnie po pięć, sześć razy
dziennie, żeby się przywitać, opowiedzieć o niepokojącym kolorze szynki na swojej kanapce („Jaskraworóżowa, tak różowa jak psi ozór”) albo o okropnej muzyce,
którą puszcza sąsiad („Barry Manilow. Barry Manilow
10
na żywo. Nie wiedziałem, że to w ogóle możliwe!”).
Właściwie, kiedy zadzwonił telefon, myślałam, że to Leo
– gotów uraczyć mnie powiastką o fakturze swojego porannego tostu albo czymś podobnym.
–Cześć, Leo – zaszczebiotałam do telefonu. – Co dla
mnie masz?
Odpowiedziała mi cisza, a po chwili usłyszałam słaby
głos.
–Eustacio.
Dawno temu dwuletni Marcus postanowił nazywać
mnie „Taisy” i skazał mnie tym samym dożywotnio
na powtarzanie przyprawiających o lekkie nudności,
choć przydatnych, wyjaśnień: „Jak «Daisy», ale z «T»
na początku”. Tylko jedna osoba na świecie zwracała się
do mnie po imieniu – po imieniu, które sama mi nadała.
–Ooo – powiedziałam to szeptem. Już miałam dodać
„tata”, ale ugryzłam się w język, starając się opanować
trzepotanie serca.
–Wilson – rzuciłam monotonnym, obojętnym głosem.
– Ranny z ciebie ptaszek.
–Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.
–Nie – zaprzeczyłam. – Właściwie wstałam jakiś czas
temu. – Kłamstwo, oczywiście, za które natychmiast się
w duchu skarciłam, bo niby czemu miałoby mnie obchodzić, czy Wilson Cleary pomyśli, że wcześnie wstaję, czy
nie?
–Miło mi to słyszeć – stwierdził. – Zawsze uważałem,
że przysłowie „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” to
jeden z celniejszych truizmów.
Spuściłam głowę i zamknęłam oczy.
11
–Jak się czujesz? – zapytałam.
–Aaa – powiedział Wilson. Wilson często mówił „aaa”.
Czekałam.
–Przypuszczam, że słyszałaś o moich niedawnych,
aaa, kłopotach.
Kłopoty. Jak gdyby serce Wilsona było Irlandią Północną.
–Wysłałam ci liścik – przypomniałam mu. – I kosz
owoców.
–Rzeczywiście – odparł. – Dziękuję.
–Proszę.
Cisza. A potem przeciągłe, pełne namysłu chrząknięcie.
–Eustacio, dzwonię do ciebie, bo mam prośbę, dosyć
istotną prośbę – oznajmił.
Poderwałam się z krzesła, a ręce mimo woli zacisnęły
mi się na kubku z kawą. Zamieniłam się w słuch. Uosobienie gorliwości.
–Przynajmniej za taką ją uważam – podjął. – Mam
nadzieję, że też ją za taką uznacie. Ty i twój brat, oboje.
–Naprawdę? – pisnęłam.
–Tak – odrzekł z nutką irytacji. Wilson nienawidził
pytań w rodzaju: „Naprawdę?”.
Spróbowałam wziąć się w garść.
–W porządku – powiedziałam. – Co to za prośba?
–Chciałbym, żebyście ty i twój brat, Marcus, przyjechali tu do mnie, do mojego domu, z wizytą.
„Twój brat, Marcus”. Jak gdybym miała jeszcze innego
brata, a on innego syna. Moja gorliwość natychmiast wyparowała. Na Wilsona zawsze można było liczyć: właś­
nie gdy zapominałam, że go nie lubię, Wilson mówił coś
12
takiego, co odświeżało mi pamięć. I wtedy w pełni dotarły do mnie jego słowa.
–Chyba sobie żartujesz – odparłam.
–Mój stan zdrowia uległ ostatnio gwałtownemu pogorszeniu – oznajmił Wilson cierpkim tonem. – Czy zadałbym
sobie tyle trudu, by do ciebie zadzwonić dla żartu?
–„Chyba sobie żartujesz” to wyraz zaskoczenia – wyjaśniłam lodowato. – Często używany zwrot językowy,
więc jestem pewna, że się już z nim zetknąłeś.
Wydał z siebie pomruk dezaprobaty.
–Ponieważ nie pamiętam, kiedy ostatnio zadzwoniłeś
– podjęłam. – A ostatni raz zaprosiłeś mnie dokądkolwiek
piętnaście lat temu, myślę, że kilkusekundowe zaskoczenie twoją prośbą jest w moim wypadku uzasadnione.
–Nie wątpię, że jakakolwiek prośba z mojej strony
może wydać ci się zaskakująca – odrzekł, jakby był ponad to. – Oczywiście, nie mam w zwyczaju o nic cię prosić ani się narzucać.
Westchnęłam.
–Znowu nie zrozumiałeś.
–Chciałbym, żebyś przyjechała – rzekł. – Proszę, żebyście ty i Marcus tutaj przyjechali.
–Po co? – zapytałam. – W odwiedziny, a konkretnie?
To jakaś towarzyska okazja?
–Poniekąd.
–Wiesz, gdzie mieszkam, prawda?
–Mniej więcej.
–A więc zdajesz sobie sprawę, że to siedem, osiem
godzin jazdy samochodem? – Przemilczałam fakt, że Marcus mieszka zaledwie półtorej godziny jazdy pociągiem
13
od jego miasta, ponieważ w tym przypadku równie dobrze
mogło chodzić o lata świetlne. Wykluczone, by Marcus
tam pojechał. – Omówmy wszystko przez telefon, dobrze?
Albo w mejlu?
–Nie rozumiesz – odparł ojciec. – Nie chodzi o rozmowę. Mam na myśli odwiedziny. Najlepiej na dwa tygodnie, może dłużej. Nie widziałaś tego domu, ale zapewniam, że się pomieścicie.
–W twoim domu? Proponujesz, żebyśmy się zatrzymali w twoim domu? Na dwa tygodnie? Serio? Nie możesz mówić poważnie!
Tym razem w jego głosie pobrzmiewało nie zdenerwowanie, lecz zmęczenie.
–W porządku, Eustacio. Nie dowierzasz mi. Jesteś
zaskoczona. Bez wątpienia masz powody. Dotarło to
do mnie. Rozumiem, co masz na myśli.
W tym momencie miałam przemożną chęć zakończyć
połączenie, palec świerzbił mnie, żeby nacisnąć guzik
i pozbyć się go ze swojego życia. Marcus tak by właśnie
postąpił. Rozłączyłby się po dziesięciu sekundach rozmowy. Ale ja musiałam najpierw czegoś się dowiedzieć.
–Dlaczego?
–Dlaczego co?
–Dlaczego?
–Bo cię o to proszę.
Niewiarygodne. Odsunęłam telefon od ucha i jęłam
wpatrywać się pożądliwie w guzik kończący połączenie.
Oddychałam głęboko przez kilka sekund.
–Nie pytam o to, dlaczego mielibyśmy przyjechać
– powiedziałam z całym spokojem, na jaki potrafiłam
14
się w tej chwili zdobyć. – Tylko o to, dlaczego prosisz,
żebyśmy przyjechali.
Wiedziałam, że to pytanie wzbudzi w nim odrazę. Wilson nie cierpiał – a wręcz był to najbardziej znienawidzony przez niego aspekt kontaktów towarzyskich – tłumaczyć się przed innymi; uważał, że to poniżej jego godności.
–Nie sądzę, aby wyjaśnienie było tu potrzebne.
–Owszem, jest potrzebne – odparłam stanowczo.
Zapadła długa cisza. Kiedy znów się odezwał, głos
miał wątlejszy niż wcześniej – słaby, zmęczony i starczy.
Wilson był stary, to prawda: miał siedemdziesiąt jeden
lat, ale w tej chwili zdawał się sędziwy i zgrzybiały.
–O mało nie umarłem – wyznał po prostu.
Nie mogłam się powstrzymać. Serce mi zmiękło. Jednak nie na tyle, żeby odpuścić.
–I?
–Takie przeżycie zmusza człowieka do… – urwał.
–Do czego? Do przewartościowań? Do rachunku sumienia? – Powstrzymałam się, zanim dodałam: „Do skruchy”.
–Zmusza człowieka do innego spojrzenia na własne
życie.
Serce stanęło mi w gardle, ale pokręciłam głową. Za
mało. Czekałam dalej.
–Eustacio.
Wciąż czekałam.
I wtedy to z siebie wykrztusił.
–Proszę.
Łzy napłynęły mi do oczu. Słyszałam w głowie głos
Marcusa: „To wszystko? Tylko tyle ci trzeba?”. Ale to
było bez znaczenia.
15

Podobne dokumenty