Podróż jest olśnieniem

Transkrypt

Podróż jest olśnieniem
G
L
biblioteka
dl@
ISSN 2084-5685
2012
Krystyna Knypl
azety
ekarzy
• Filozofia
• Rodzaje podróży
• Przygotowanie
• W powietrzu
• Internet
• Dokumentowanie
Podróż jest
olśnieniem
biblioteka
ISSN 2084-5685
„Gazety dla Lekarzy”
Wydawca
Krystyna Knypl
Warszawa
Krystyna Knypl
Podróż jest olśnieniem
Redakcja
Krystyna Knypl, redaktor naczelna, [email protected]
Mieczysław Knypl, sekretarz redakcji, [email protected]
Projekt graficzny i opracowanie komputerowe
Mieczysław Knypl
Fotografie Krystyna i Mieczysław Knypl
Ilustracja na okładce Katarzyna Kowalska
© Copyright by Krystyna Knypl
Warszawa 2012
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Filozofia podróży
Podróże to marzenia, olśnienia, wspomnienia. Ale to tylko jedna, ta kolorowa
strona medalu z napisem podróże. Jest też druga, mniej barwna, z którą związane są niepokoje, zagrożenia, niebezpieczeństwa i niepewność – stany i uczucia
towarzyszące każdemu podróżnikowi. A jednak w wyobraźni wszystkich wyruszających w podróż przeważają kolorowe barwy, skoro lotniska na całym świecie
pękają w szwach, a każdego dnia nad Oceanem Atlantyckim przelatuje kilkaset
samolotów.
A
by przybliżyć realizację marzeń, doznawać olśnień
i snuć wspomnienia, czytamy o dalekich krajach,
oszczędzamy pieniądze, szukamy najlepszych połączeń,
cierpliwie poddajemy się oględzinom na lotniskach, badaniu palpacyjnemu jako podejrzani, skanowaniu linii
papilarnych jako potencjalnie niebezpieczni, fotografowaniu jako teoretycznie zagrażający nie wiadomo czemu.
Godzimy się na te wszystkie procedury dla przyjemności
zobaczenia wieży Eiffla, Bazyliki św. Piotra, wodospadów
Iguazu i zachowania w pamięci wrażeń, które czuliśmy
w chwili, gdy przed naszymi oczami pojawił się widok
jednego z cudów natury lub architektury.
W podróżach, które są moim ulubioną formą
spędzenia czasu, jestem flashpackerem. Kto to taki? Jaki
sposób podróżowania wybiera?
3
Jedna z definicji tego sposobu podróżowania
mówi, że jeżeli twoje zabawki elektroniczne, które
zawsze musisz mieć ze sobą ważą więcej, niż ubrania
zabrane w podróż, to jesteś flashpackerem. Jeśli zawsze
zabierasz ze sobą laptop, telefon komórkowy, aparat
fotograficzny, kamerę wideo, dodatkową pamięć, radio,
słuchawki… i jest to sprzęt rozpoznawalnych marek,
ponadto podróżujesz raczej samolotem niż innymi
środkami lokomocji, zatrzymujesz się tylko w hotelach
zapewniających stały dostęp do internetu, to prawie
pewne, że jesteś flashpackerem. Są to jednak tylko
zewnętrzne objawy tego stanu.
Jak wiadomo, najważniejsze jest niewidoczne dla
oczu. Otóż flashpacker jest przede wszystkim niezależny, samodzielny, unika z góry ustalonych tras i często
Filozofia podróży
podróżuje w pojedynkę. Każdy, kto zrobił choć jedno
udane zdjęcie wie, że nie da się dobrze fotografować
prowadząc towarzyską pogawędkę. Nie da się napisać
artykułu, książki, symfonii, ba, nawet prostej piosenki,
wiodąc nieprzerwane życie towarzyskie. Wszelka twórczość wymaga samotności. Doświadczają tego wszyscy
twórcy, mniejsi i więksi.
Flashpacker jest trochę starszy od swojego kolegi
spotkanego na drodze, czyli backpackera, ale w sprawie
wieku nie można niczego przesądzać, w podróży bowiem
równie dobrze możemy spotkać 80-letniego backpackera,
jak i 20-letniego flashpackera.
Oba typy podróżnicze wybierają te same trasy,
chętnie kierując się na Bali lub do Bangkoku, Brazylii
czy Argentyny, ale robią to w innym stylu. Choć co do
wyboru trasy mam pewne wątpliwości, czy zawsze musi
to być egzotyczny kierunek podróży.
Wyjechałam jakiś czas temu do Bydgoszczy
w związku z wygłaszanym tam wykładem. Miasto
okazało się ciekawym plenerem fotograficznym, przez
swą odmienność architektoniczną od centralnej Polski.
Chwilami miałam wrażenie, że jestem za granicą, tym
bardziej że co i raz musiałam dopytywać się o drogę.
4
W miejscowej galerii handlowej kupiłam sympatyczne
upominki dla rodziny, a powróciwszy do hotelu, zajęłam
się spisywaniem wrażeń i przenoszeniem zrobionych
zdjęć z aparatu fotograficznego do laptopa.
Odkryłam, że we flashpackingu chodzi tak naprawdę o to, aby móc pobawić się swoimi elektronicznymi
zabawkami poza domem.
W definiowaniu flashpackera podkreśla się jeszcze dwie sprawy – ma on mieć nieco więcej pieniędzy
niż backpacker (co nie oznacza, że jest bogaczem lub
utracjuszem) oraz mniej czasu. Jest też bardziej przywiązany do pewnych udogodnień w podróży. Po co
tłuc się całą noc autobusem, skoro można tę samą trasę
pokonać w cztery godziny samolotem! Jest wiele sposobów podróżowania i prawdopodobnie każdy człowiek
ma swój własny styl. Jedni wybierają podróże grupowe,
zorganizowane przez wyspecjalizowane biura i takie
osoby nazywałabym raczej turystami niż podróżnikami.
Podróżnicy mogą łączyć w grupy, jednak od turystów
odróżnia ich indywidualność trasy.
Co jest ważne na takiej indywidualnej trasie?
Wszystko! Spróbujmy zatem przygotować się do podróży
zgodnie z regułami flashpackingu. Do dzieła!
Rodzaje podróży
Rodzaje podróży
Podróż jest czymś bardziej złożonym niż zwykły ruch do przodu. Jest przeżyciem
i aktywnością specjalnego rodzaju. Prosty podział według kryteriów geograficznych nie jest ciekawy, bo każda podróż ma inną filozofię. Z tego też względu dzielę
podróże na realne, wirtualne oraz eksperymentalne.
Podróże eksperymentalne
Znawca tego rodzaju przedsięwzięć Alex Landrigan uważa, że podczas podróży testujemy hipotezę
badawczą, która brzmi:
Przyjemność podróżowania jest możliwa bez
opuszczania domu na dłużej.
Dotychczas opisano około czterdziestu rodzajów podróży eksperymentalnych. Każda z nich ma
w sobie pewien minimalistyczny klimat, który znajduje
z pewnością uznanie osób z ograniczonym budżetem.
5
Możemy opuścić dom, jednak nie opuszczając miasta.
Taka podróż jest zalecana osobom mogącym sobie
pozwolić na wydatek kilkudziesięciu złotych. Do odbycia podróży konieczne jest zarezerwowanie miejsca
noclegowego w hostelu, zakup przewodnika po mieście,
w którym się mieszka oraz mapy tego miasta. Niezbędny
jest oczywiście strój turystyczny. Kurtka, odpowiednie
buty, naszyjnik z koralików rodem z Bali, aparat fotograficzny, plecak uczynią cię rasowym uczestnikiem
Rodzaje podróży
takiej eskapady. Metodologia wyprawy jest następująca:
po pierwsze poproś kogoś bliskiego, aby podrzucił cię
na lotnisko. Stamtąd złap najtańszy środek transportu
i dojedź do zarezerwowanego hostelu. Po zameldowaniu
się w hostelu spędź czas na zwiedzaniu miasta, życiu
towarzyskim z innymi flashpackerami, spożywaniu
posiłków, jakich nie jadasz w domu. Surfuj dużo po internecie, rób zdjęcia, także nowo poznanych podróżników,
żebyś miał potem co pokazać na fotoblogu. Rano zjedz
śniadanie składające się z kawy, chleba tostowego oraz
dżemu. Uważaj na swój budżet i nie szastaj pieniędzmi,
jak to czasem może ci się zdarzać w weekend, kiedy nie
jesteś w podróży. Gdy już weekend zbliży się do końca,
pojedź na lotnisko transportem miejskim, skąd powinna
odebrać Cię stęskniona rodzina. Tego rodzaju podróż
eksperymentalna jest świetnym sposobem na zaprzyjaźnienie się z ludźmi z całego świata, sfotografowaniem
się z nowymi przyjaciółmi, oderwaniem od rutyny dnia
codziennego przy naprawdę niewielkim budżecie.
Inny model podróży eksperymentalnej proponuje Rachael Anthony – jest to podróż do ostatniego
przystanku. Hipoteza badawcza brzmi: poznaj świat
ostatniego przystanku. Podróżuje się pociągiem, promem,
autobusem miejskim lub tramwajem. W ostateczności,
gdy z jakichś względów inne środki lokomocji odpadają,
wsiądź do pociągu byle jakiego i jedź do końca trasy. Jeśli
to możliwe, wynajmij tam pokój w hotelu i rozpocznij
zwiedzanie najbliższej i dalszej okolicy. Dla zapewnienia
sobie poczucia, że podróżujesz i masz sztywne obowiązki
czasowe, nastaw budzik na 5.30 i bohatersko wstań o tej
porze. Niewyspanie jest wszak nieodłącznym składnikiem każdej podróży. Ostatni przystanek – czego by to
nie był przystanek – kojarzy się z zanikającą cywilizacją.
Dlatego Rachel radzi zabrać coś z minionej epoki cywilizacyjnej, na przykład aparat fotograficzny starego typu,
gdy jest to podróż miejska, w zupełności flashpackerowi
powinien wystarczyć. Może też być stara komórka i próba
połączenia się z nią z miejsca docelowego.
Pewnej styczniowej soboty postanowiłam odbyć
na wzór Rachaeli podróż do ostatniego przystanku,
połączoną z realizacją zadania edukacyjnego. Przygotowania rozpoczęłam od wcześniejszego położenia się
spać, abym miała kondycję w trudnym dniu podróży
6
eksperymentalnej. Wyspana zerwałam się punktualnie
o 5.30. Spędziłam godzinkę na porządkowaniu komputera, bo nieużytkowany przez kilkanaście godzin
zgromadził wyjątkowo obfitą korespondencję służbową.
Zjadłam śniadanie, spakowałam plecak i o 8.10 udałam
się na przystanek tramwajowy przy placu Narutowicza
w Warszawie, w pobliżu którego mieszkam. Okolica
placu już sama w sobie mogłaby być celem podróży,
bo w miejscu funkcjonującego tam w dawnych latach
przybytku użyteczności publicznej postawiono coś
w rodzaju ohydnego grzyba i opatrzono go nazwą „Le
Szalet”. Obecnie jest to punkt sprzedaży piwa, gromadzący licznych amatorów tego trunku, którzy po paru
głębszych kiwając się na nogach, komunikują się między sobą z użyciem niewyszukanej polszczyzny. Rano
lokal był nieczynny, więc bez specjalnych komplikacji
wsiadłam do tramwaju.
Pojazd był nowoczesny, miał różne bajery wewnątrz i na zewnątrz. To, że mało wygodny dla pasażerów
oraz że niewiele osób do niego wchodzi nie miało na
szczęście większego znaczenia, bo był to początek weekendu. Po paru minutach dojechałam do pętli Banacha.
Po lewej stronie w obłokach porannej mgły majaczyły
budynki szpitalne. Pokonałam odcinek między pętlą
Banacha a ulicę Trojdena, idąc przez nieco egzotyczny
teren, porośnięty dzikimi krzakami. Ponieważ oszroniona zimowa przyroda wyglądała bardzo fotogenicznie,
pstryknęłam po drodze parę fotek. Niespodziewanie
odkryłam, że na budynku po prawej stronie są dwie
duże mozaiki. Podróże kształcą! – przekonałam się
po raz kolejny. Dotarłam do ulicy, która okazała się
ulicą Pawińskiego, a nie Trojdena, jak skłonna byłam
przypuszczać. Nonszalancko nie wydrukowałam sobie
mapki trasy i musiałam zapytać o drogę, ale jak to zwykle
bywa, zapytana osoba nie umiała wskazać właściwego
kierunku. Po paru minutach szczęśliwie dotarłam do
miejsca mojej edukacji podyplomowej. Po chwili odebrałam sms od koleżanki, z którą byłam umówiona: Jestem,
mam dla ciebie miejsce. Siedzę paracentralnie. Co znaczy
paracentralnie??? – pomyślałam i zaczęłam rozglądać
się we wszystkich kierunkach. Przeleciałam wzrokiem
całą salę, wymieniłam ukłony z licznie zgromadzonymi
znajomymi. Po kwadransie lustrowania sali odnalazłam
Rodzaje podróży
koleżankę. Faktycznie siedziała idealnie paracentralnie.
A mogła siedzieć przecież nieco donosowo lub trochę
przyskroniowo – pomyślałam.
Połknęłam bakcyla podróży eksperymentalnych.
Znaleziska fotograficzne poczynione podczas wyprawy
do ostatniego przystanku zachęciły mnie do kontynuowania tego rodzaju wycieczek. Okazało się, że mają
one w sobie ciekawe i dreszczujące momenty. Kilka
przystanków dalej niż mieszkam przestrzeń okazuje się
tak samo nieznana jak na innym kontynencie, warunki
klimatyczne zmienne, a kadry fotograficzne równie
ciekawe. Może nie aż tak urodziwe jak wodospady
Iguazu – no, ale coś za coś! W cenie bilet autobusowego
i to w dodatku będącego w koszcie całorocznego biletu
na wszystkie linie za jedne 40 zł nie można zbyt wiele
wymagać.
Od dłuższego czasu wybierałam się, aby sfotografować pamiątkowy obelisk poświęcony Reducie
Ordona. Któż nie recytował w szkole: Nam strzelać nie
kazano. – Wstąpiłem na działo / I spojrzałem na pole;
dwieście armat grzmiało. / Artyleryi ruskiej ciągną się
szeregi, / Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi…
Przeczytałam jeszcze raz cały wiersz i trzeba
przyznać, że ma świetną melodykę oraz z przyjemnością
się go recytuje. Zaczęłam szperać w internecie w poszukiwaniu danych o miejscu obrony i okazało się, że jest
ono nieopodal mojego miejsca zamieszkania. Co więcej
dowiedziałam się, że Ordon wcale nie zginął podczas
słynnej obrony i potem gdzie nie poszedł, to wszyscy
dziwili się: to ty żyjesz? Słowem sen mara, Bóg wiara.
Podróż eksperymentalną rozpoczęłam, podobnie
jak poprzednią, przy placu Gabriel Narutowicza. Na
pierwszej fotce uwieczniłam wnętrze autobusu, który był
moim środkiem lokomocji. Dojechałam do przystanku
przy Centrum Handlowym Reduta (nazwanym tak na
cześć tej historycznej reduty) i rozpoczęłam poszukiwania pamiątkowego obelisku. Minęłam dwa obiekty
handlowe i dotarłam do ulicy Mszczonowskiej. Po
prawej stronie ciągnie się sznur biurowców i magazynów.
Skręciłam w prawo i po około 100 metrach odnalazłam
nieco ukryty pamiątkowy obelisk. Ogrodzony, ośnieżony, na cokole leżały kwiatki – pewnie położone przez
krajoznawczą wycieczkę szkolną.
7
Obelisk poświęcony Reducie Ordona
Nieco dalej przebiegają tory Warszawskiej Kolejki
Dojazdowej, którą mogłabym dojechać do przystanku
Warszawa Ochota, ale wybrałam tradycyjnie powrót
autobusem, który dowiózł mnie do miejsca początkowego dzisiejszej wyprawy.
Po odbyciu dwóch podróży eksperymentalnych
nabrałam przekonania, że dalekie podróże w realu nie
powinny przesłaniać tych odbywanych na krótszych
dystansach i w niekonwencjonalnym ujęciu. Bez wysiłku, zakupu drogich biletów, długich przygotowań,
wstrząsów emocjonalnych.
Wobec deszczowej pogody, szalejącego kryzysu,
spadków giełdowych, przepowiedni końca świata lub
trzęsienia ziemi,
pewnego majowego
poranka uznałam,
że wyprawa wzdłuż
mojej ulicy będzie
dobrym wyborem. Nie wymaga przygotowań, inwestycji
finansowych i jak wiem z doświadczenia płynącego
z wcześniejszych podróży eksperymentalnych, zawsze
można coś ciekawego odkryć i zobaczyć.
Inspiracją stał się artykuł w gazecie o patronie
ulicy, Julianie Ursynie Niemcewiczu, który żył w latach
1757-1841. Prawdę powiedziawszy, mimo iż na tej ulicy
mieszkam 44 lata, niewiele wiedziałam o jej patronie.
Rodzaje podróży
A tymczasem to bogata osobowość: absolwent warszawskiego Korpusu Kadetów, adiutant Adama Czartoryskiego, sekretarz stanu w Księstwie Warszawskim,
członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, poseł inflancki
Sejmu Wielkiego. Ponadto współautor Konstytucji
3 Maja, sekretarz Tadeusza Kościuszki, podobno nawet pisywał mu proklamacje. Dziś powiedzielibyśmy
błyskotliwa kariera. Patron mojej ulicy wcale nie był
wysoko urodzony, pochodził ze średnio zamożnej rodziny szlacheckiej. Po klęsce pod Maciejowicami osadzony w Twierdzy Pietropawłowskiej w Petersburgu.
Uwolniony po 2 latach wyemigrował do Ameryki, gdzie
poślubił wdowę Susane Livingstone Kean. W 1807 roku
powrócił do Polski i osiadł na Ursynowie. Pisał sztuki
teatralne, tłumaczył, redagował i wydawał. Uważany
był za pierwszego polskiego dziennikarza.
W ciągu 44 lat mojego pobytu przy ulicy Niemcewicza zmieniło się wiele. Najbardziej stałe punkty
jakie pamiętam to sklep z narzędziami, szewc oraz sklep
elektryczny. Znikła pralnia, sklep spożywczy zwany „Mazurskim”, Szkoła Podstawowa nr 13, sklep z materiałami
w naszej bramie, zakład elektromechaniczny, biblioteka
publiczna oraz parę innych zacnych obiektów. Przelotnie
gościły różne biznesy, ale nie zrobiwszy kariery upadały.
Teraz ciekawe punkty to lombard oraz sklep muzyczny
z gitarami. Amatorów na ich usługi w spokojniej dzielnicy Starej Ochoty nie widzę zbyt wielu, ale może się
mylę. Ciekawe jak długo utrzymają się na wzburzonych
falach kapryśnego rynku.
8
Podróże wirtualne
Do odbywania podróży wirtualnych, czyli marzeń,
planowania i przygotowywania wypraw niezbędne są
książki o miejscach, które chcemy odwiedzić, znajomość
odpowiednich stron w internecie oraz map.
Kocham książki podróżnicze i lubię z nimi obcować. Mam nawet wydzielone odrębne półki na książki
o podróżach. W Stanach Zjednoczonych zawsze odwiedzam księgarnię Barnes & Noble, choć i ona zaczyna
przegrywać z internetem.
Podobnie nadzwyczaj lubię oglądać tradycyjne
mapy – świadomie używam tego określenia, wszystko
dziś bowiem sprowadza się do poszukiwań na www.
maps.google.com i pewnie coraz mniej osób sięga
po owe tradycyjne mapy. Na ulicach miast można
teraz zobaczyć turystów z wydrukami map pobranych
z internetu.
Najdokładniej przeczytaną przeze mnie książką
podróżniczą był chyba przewodnik po Szwajcarii, który
przed 15 laty studiowałam nieomal cały rok, zanim
ruszyliśmy na zwiedzanie tego pięknego kraju. Przed
epoką internetu i swobodnego podróżowania po świecie
lubiłam odwiedzać targi turystyczne organizowane we
wrześniu w stołecznym PKiN. Było to miejsce, gdzie
oferowano wiedzę o podróżach nie tak powszechnie
dostępną. Po zobaczeniu jakiegoś plakatu z alpejską doliną tak zakochałam się w tym widoku, że postanowiłam
tam pojechać. Zacisnęłam pasa na naszym skromnym
domowym budżecie i w końcu udaliśmy się na bardzo
niskobudżetową wyprawę.
Do Zurychu pojechaliśmy autobusem – podróż
trwała chyba około 20 godzin. Zamieszkaliśmy w pokojach gościnnych z dostępem do kuchni, w której po
powrocie z wycieczek z zapałem gotowaliśmy makaron.
Dobrym sposobem na zwiedzanie Szwajcarii były specjalne bilety, dzięki którym można było poruszać się
koleją, komunikacją miejską oraz stateczkami pływającymi po jeziorach. Dla dzieci do lat 14 podróżujących
w towarzystwie rodziców bilet taki był bezpłatny, więc
skorzystaliśmy z tego.
Moją ponadczasowo ulubioną księgą jest The Great Geographical Atlas – przed laty kosztował 500 zł, to był
niewyobrażalnie wielki majątek... ale nigdy nie żałowałam
Rodzaje podróży
Z Brazylii,
Meksyku
i Tajlandii
tego wydatku.
Całymi godzinami analizowałam mapy z moją córką...
Drugą moją ulubioną pozycją o podróżach jest
Mały Książę, mam około 40 egzemplarzy tej książki,
wydanej w różnych językach świata.
Podróże w dawnych latach
Gdy podróż organizuje się samodzielnie, siłą
rzeczy wręcz chłonie się i zapamiętuje nazwy, widziane
obiekty, przejechane trasy – nieporównanie więcej szczegółów, niż podczas podróży w grupie zorganizowanej.
Jeszcze bardziej zapamięta się wyjazd, gdy się go opisze
zaraz po powrocie. Im bardziej szczegółowy jest opis, tym
lepiej. Im szybciej po powrocie się do tego zabierzemy,
tym lepiej to zrobimy.
W początkach mojego podróżowania nie miałam
zwyczaju sporządzania notatek – z różnych powodów, ale
także dlatego, że był to świat zupełnie innych możliwości
w zakresie dokumentowania wspomnień.
Krótki pobyt w Jaskiniach Demianowskich podczas wakacji w Zakopanem po trzecim roku studiów był
moim debiutem w podróżach za granicę. Nieodległa to
była zagranica, ale za to bardzo urodziwa.
Złapawszy bakcyla podróżowania, postanowiłam
złożyć podanie o przyznanie mi praktyki zagranicznej.
9
Wyjazd był grupowy, pod kuratelą opiekuna, którym był
jeden z asystentów. Jechaliśmy pociągiem, który spóźnił
się na dzień dobry chyba 4 godziny. Jako niefrasobliwi
studenci pojechaliśmy na kawę do Hotelu Europejskiego,
potem wróciliśmy na Dworzec Gdański i rozpoczęliśmy
dwudniową podróż koleją. Mieliśmy przesiadkę w Wilnie,
gdzie nad ranem próbowaliśmy zwiedzić Ostrą Bramę,
ale była oczywiście zamknięta. Do Rygi dotarliśmy
w godzinach popołudniowych.
Mieszkaliśmy w akademiku, odbyliśmy kurtuazyjną wizytę u rektora Instytutu Medycznego oraz
poznaliśmy miejscowy szpital. Poznawaliśmy też Rygę
oraz byliśmy na wycieczce w Leningradzie, czyli Sankt
Petersburgu. Podziwialiśmy piękno Newskiego Prospektu, Pałacu Zimowego, zbiory Ermitażu. Wszystko
bardzo mi się podobało. Postanowiłam przez Zrzeszenie
Studentów Polskich ubiegać się o następny wyjazd. Była
to praktycznie jedyna droga dostępna dla studentów
w owych czasach. Wyjazdy do krajów zwanych kapitalistycznymi przydzielane były prominentnym członkom
ZSP, a bardziej szeregowe jednostki, do których należałam,
mogły liczyć na przydział trasy prowadzącej przez kraje
socjalistyczne. Przyznano mi taką wycieczkę w 1968
roku, ale ze względu na rozpoczęcie pracy zawodowej
musiałam ją przełożyć na rok następny.
Tak więc w 1969 roku, czyli w rok po dyplomie
odbyłam pierwszą większą wyprawę. Trasa wiodła
Rodzaje podróży
przez Pragę, Budapeszt i Bukareszt. Podróżowaliśmy
pociągiem, w kilkunastoosobowej grupie, z przewodnikiem. Praktycznie nie zachowała się dokumentacja
z tamtej podróży, poza małymi wyjątkami. W Pradze
mieszkaliśmy w akademiku na Strahovie, w pokojach
bodaj 4-osobowych, łazienki były wspólne, stołówka
typowa dla tamtych lat. Wszystkie wnętrza mogłyby
z powodzeniem grać w filmach Barei. Gdy wróciliśmy ze zwiedzania miasta, pamiętam że podano na
obiadokolację gołąbki. Chyba były smaczne albo byliśmy bardzo głodni, tertium non datur. W Budapeszcie
również mieszkaliśmy w akademiku, ale zapamiętanie
węgierskiej nazwy, nawet gdyby to działo się wczoraj,
jest absolutnie wykluczone. W ramach wdrażania się do
światowego życia poszliśmy na kawę do Hotelu Gellerta.
Młodzi i bez doświadczenia nie przewidzieliśmy kosztów.
Większość kolegów z naszej grupy w tym czasie zażywała
kąpieli na słynnych basenach hotelowych. Gdy kelnerka
przyniosła rachunek, okazało się że jesteśmy niewypłacalni. Zostałam wydelegowana do odnalezienia kogoś
z grupy i pożyczenia pieniędzy. Sprawa nie była łatwa,
bo rozpoznanie na zatłoczonym basenie osoby w stroju
kąpielowym, poznanej parę dni temu, wymagało nie lada
wysiłku. Znalazłam naszego węgierskiego przewodnika
chyba tylko dzięki temu, że był ubrany. Przewodnik
złapał się za głowę na wieść, do jak drogiej kawiarni
Płyty z podróży do Rumunii w 1969 roku
poszliśmy. Pożyczył potrzebną kwotę, z którą zziajana
przybiegłam do kawiarni. Tymczasem moi koledzy
zdążyli przekonać kelnerkę do zabrania nienapoczętego
napoju i tym sposobem rachunek się obniżył. Z dumą
oddaliśmy pożyczone pieniądze i z ulgą ruszyliśmy do
Bukaresztu. Z tego miasta zapamiętałam dużo zieleni,
szerokie ulice oraz inwazję chrząszczy. Było ich tak
wiele, ze chrzęściły rozgniatane pod butami. Mimo
hulaszczego trybu życia w Budapeszcie moja końcowa
kondycja finansowa musiała być dobra, bo kupiłam
na pamiątkę płytę długogrającą Slagere Anului 1968.
Otwiera ją melodia Those were the days. Były, fakt.
Dwie następne moje podróże były związane
z typowym wypoczynkiem – w Orbisie kupiłam wycieczkę do Bułgarii. Podróż pociągiem trwała chyba
dwie doby. Pokój 4-osobowy, skromne zasoby finansowe,
nadmierne działanie bułgarskiego słońca, wycieczka do
Słonecznego Brzegu to wszystko, co raczej hasłowo pamiętam. Podobnie nie utkwiła mi wyprawa do Jugosławii
w 1976 roku, tym razem podróżowałam samolotem, też
z opóźnieniami. Hotel chyba pod Splitem, elegancki.
Aromatyczny sosnowy ogród, którym schodziło się na
plażę, kamienistą i niewygodną. Kolczatki na dnie morskim, a przez to ograniczenie w swobodnym korzystaniu
z wody, obfitość jedzenia i wina, a także dostęp w kiosku
hotelowym do prasy anglojęzycznej.
10
Artykuł poglądowy
Przygotowanie do podróży
Bezpieczeństwo – ogólne zasady
Przygotowanie do podróży powinno być wszechstronne i musi obejmować nie tylko takie oczywiste
aspekty jak zakup biletu czy rezerwacja hotelu, ale również ma uwzględnić przemyślenie szeroko rozumianych
zasad bezpieczeństwa, aby uniknąć tarapatów.
Przygotowując się do podróży, trzeba sobie powiedzieć – nie będę bałwanem i nie dam się okraść! Jak oka
w głowie należy pilnować dokumentów. Uwagę tę trzeba
rozciągnąć na pieniądze oraz karty kredytowe, znajdujące
się dziś w portfelu prawie każdego człowieka. Mimo iż
możemy swobodnie przekraczać granice krajów Unii
Europejskiej, jestem zwolenniczką zabierania w każdą
zagraniczną podróż nie tylko dowodu osobistego, ale
również paszportu. Znam wiele osób podróżujących
po krajach unijnych wyłącznie z dowodem osobistym,
ale może się okazać, że w obrębie jakiegoś kraju niezbędne jest okazanie paszportu. Z takim wymogiem
spotkałam się na przykład przy wypełnianiu formalności
związanych z akredytacją dziennikarską w Parlamencie
Europejskim. Również niektóre hotele, we Włoszech lub
11
Hiszpanii, bardzo energicznie domagają się od gości tego
dokumentu przy meldowaniu się, co więcej, usiłują go
przetrzymywać w nie do końca jasnych celach. Nawyk
ten u hotelarzy włoskich prawdopodobnie pochodzi
z okresu, gdy paszporty zagranicznych gości włoscy hotelarze zobowiązani byli okazywać na posterunku policji.
Często zabieg ten ma na celu zagwarantowanie
płatności za hotel, jeżeli przy rezerwacji nie żądano
podania numeru karty kredytowej. Należy stanowczo
odmawiać i nie zgadzać się na zabranie przez recepcję
paszportu lub innego dokumentu tożsamości. Lepiej
zapłacić za pobyt z góry, ale w razie potrzeby mieć się
czym wylegitymować.
Zanim jednak dotrzemy do hotelu, musimy
zadbać o bezpieczny przewóz dokumentów. Damska
torebka nie jest dobrym miejscem na dokumenty,
sposób jej noszenia oraz konstrukcja wprost kuszą
każdego złodzieja do zainteresowania się jej zawartością. Najczęściej uszczuplenie stanu torebki następuje
w zatłoczonym tramwaju czy metrze. Sposób spotykany
Przygotowanie do podróży
na ulicy polega na odcięciu przewieszonej przez ramię
torebki przez jednego z grasujących na motorach złodziei, który podjeżdża pod sam krawężnik, szybkim
ruchem wchodzi w posiadanie interesującej go części
bagażu, a ofiarę pozostawia z dyndającym paskiem.
Tak może się stać w kraju azjatyckim lub w rejonie
Morza Śródziemnego.
Rzadziej spotykana metoda polega na oblaniu
odzieży upatrzonego turysty musztardą lub mlecznym
koktajlem przez jednego z napastników, podczas gdy
drugi uprzejmie zwraca ofierze uwagę, że ma poplamione
lub zanieczyszczone przez ptaki ubranie i ochoczo oferuje
się z pomocą w czyszczeniu. Gdy poszkodowany zajmuje
się ubraniem, drugi ze złodziei wyjmuje co cenniejsze
przedmioty z plecaka. Doświadczyłam takiej przygody,
spacerując z aparatem fotograficznym po ulicach Buenos
Aires, ale szczęśliwie nie doznałam żadnej straty.
Bardzo dobra do przewożenia dokumentów
jest mała torebka na ramię z serii packsafe. Mieszczą
się w niej: portfel, okulary, klucze, paszport oraz karta
pokładowa. Wewnątrz jest dość ciasno, ale przynajmniej
nic nie wypadnie przypadkowo. Torebka ma zabezpieczenie przed łatwm otworzeniem zamka i jest uszyta ze
zbrojonego siatką metalową materiału, uniemożliwiającego jej niepostrzeżone rozcięcie.
Bezpieczeństwo dokumentów jest szczególnie
ważne w wypadku osoby podróżującej w pojedynkę.
Jeden z polskich podróżników, który zwykle nocuje
w wieloosobowym pokoju hostelowym, radzi aby nie
rozstawać się z paszportem i pieniędzmi ani na chwilę.
Zabiera je nawet pod prysznic
i dzięki temu nigdy nie
był okradziony. Poszłam
w jego ślady podczas pobytu w hostelu w Chicago. Wprawdzie nie
mieszkałam w pokoju
wieloosobowym, ale
korzystałam z wspólnej łazienki.
Powróciwszy
pewnego dnia z obrad,
Bezpieczny zestaw codzienny
spostrzegłam że ktoś
12
wchodził do mojego pokoju i zostawił inaczej ustawiony
zamek. Tymczasem regulamin hostelu wyraźnie informował, że podczas pobytu gościa nikt nie wchodzi do
pokoju. Wprawdzie dysponowałam torbą typu packsafe,
ale po tej domniemanej wizycie nieproszonego gościa
uznałam, że bezpieczniej będzie przy każdym wyjściu
do łazienki zabierać ze sobą dokumenty, gotówkę i karty
kredytowe. Zapakowane w dwie torby foliowe moje
dokumenty zażywały więc razem ze mną bezpiecznej
kąpieli pod prysznicem.
Na czas pobytu na lotnisku lubię mieć paszport
i kartę pokładową w torebce zawieszonej na szyi i przeznaczonej do użytku tylko na tym odcinku podróży.
Łatwo się do niej sięga przy kolejnych kontrolach, których
jest kilka w krótkim odstępie. Po wylądowaniu i przekroczeniu granicy przepakowuję paszport do bocznej
kieszeni spodni, zamykanej na dobry zamek, a torebkę
chowam do plecaka.
W podróż zabieramy gotówkę i karty kredytowe.
Czeki praktycznie wyszły z użycia. Ile trzeba mieć gotówki? Przewodniki radzą: tyle, aby starczyło na bilet
powrotny do domu, gdy zawiodą wszystkie możliwości
płacenia elektronicznego. W praktyce oznacza to kilkaset
do tysiąca euro przy podróży na antypody. Tam gdzie
można i gdzie jest to bezpieczne (hotel, duże centrum
handlowe), zwykle płacę kartą kredytową. Tam gdzie
jest wymagana gotówka, płacę nią, starając się jednak
nie naruszyć żelaznej rezerwy na bilet powrotny.
Autorzy poradnika o bezpieczeństwie zamieszczonego na stronach amerykańskiej Transportation
Security Administration (TSA) zwracają uwagę, że
dbanie o bezpieczeństwo podróży powinno się zacząć
jeszcze przed wyjściem z domu, dokładnie w chwili,
gdy zaczynamy się pakować. Do walizki radzą zabrać
taki ubiór, który nie będzie sugerował wysokiego statusu materialnego turysty. Wyglądająca na kosztowną
biżuteria lub nią będąca, powinna zostać w domowym
sejfie, niezależnie od tego, jaką wartość prezentuje. Jeżeli
już musimy zabrać jakieś kosztowności, postarajmy się
aby było ich jak najmniej.
W bagażu podręcznym powinny się znaleźć
lekarstwa, które stale zażywamy oraz podstawowe leki
pierwszej pomocy. Zalecane jest zabranie zapasowej pary
Przygotowanie do podróży
okularów, jeśli ich stale używamy, i także umieszczenie
ich w bagażu podręcznym, razem z lekami, kopiami
recept i kartką z nazwami chemicznymi używanych
leków .Nazwa chemiczna dlatego, że firmowa nazwa
leku, używana w naszym kraju, może być nieznana
w odległym kraju, na innym kontynencie.
Każdą sztukę bagażu warto opatrzyć kartką
z naszym adresem i numerem telefonu – wewnątrz,
niektórzy radzą również na zewnątrz. Bagaż powinien
być zamykany na kłódkę z licencjonowanym zamkiem.
W zakresie dbania o bezpieczeństwo na ulicy kierujemy się tymi samymi zasadami, co w stałym miejscu
zamieszkania. Unikamy miejsc, w których łatwo można
zostać ofiarą: zatłoczonych kolei podziemnych, dworców
kolejowych, wind, obiektów turystycznych, targowych
i festiwalowych, wąskich i źle oświetlonych uliczek. Nie
podróżujemy samotnie w nocy, unikamy publicznych
demonstracji i zamieszek. Unikamy głośnej konwersacji, omawiania planów podróży, tras, nie wdajemy się
w dyskusję z nieznajomymi, nie przyjmujemy od nich
poczęstunku, nie korzystamy z oferty przypadkowych
przewodników, nie odpowiadamy na pytanie dotyczące
drogi, godziny, nie reagujemy na sugestię, że coś jest nie
w porządku z naszym ubraniem. Uważamy na osoby,
które nas popychają, przepychają się lub robią sztuczny
tłok. Unikamy żebrzących dzieci. Jeśli musimy zapytać
o drogę, pytamy osoby oficjalne, czyli będące na służbie
lub w pracy. Gdy zaś zostaniemy napadnięci – nie walczymy z przeciwnikiem, oddajemy kosztowności, nie
narażamy zdrowia i życia. Miejmy numery telefonów:
policji, straży pożarnej, hotelu, ambasady i konsulatu.
W hotelu warto pamiętać o tym, aby mieć drzwi
od pokoju cały czas zamknięte od wewnątrz. Osoby
odwiedzające należy przyjmować wyłącznie w lobby,
a nie w pokoju. Zalecane jest używanie sejfu dla przechowania paszportu i kosztowności, ale osobiście tego
nie praktykuję. Stan techniczny wielu sejfów hotelowych
jest taki, że nie zasługują na zdeponowanie w nich nawet
wczorajszej gazety, a co dopiero mówić o paszporcie!
Nie wsiadajmy do windy z podejrzanymi osobami,
jeśli jesteśmy sami. Gdy to możliwe, wybierzmy hotel
większy niż mniejszy i najlepiej piętro między drugim
a siódmym, bo tam sięgają drabiny strażackie.
13
Nie podróżujmy pociągiem nocą. Jeśli to możliwe,
zamknijmy swój przedział. Nie wahajmy się zawiadomić
obsługi pociągu, gdy czujemy, że coś nam grozi. Jeżeli
podróżujemy samochodem, trzymajmy drzwi zawsze
zablokowane, miejmy zapięte pasy, unikajmy jazdy nocą,
nie zostawiajmy kosztowności w aucie, nie parkujmy
w nocy na ulicy.
Przenoszenie pieniędzy pod ubraniem jest uważane za najbezpieczniejsze. Nie wyjmujmy dużej ilości
gotówki, gdy regulujemy rachunek. Jeżeli zaś płacimy
kartą, obserwujmy co się z nią dzieje, i pamiętajmy aby
odebrać ją z powrotem. Nie wymieniajmy pieniędzy na
czarnym rynku.
Zachowajmy zdrowy rozsądek i dobre maniery
podczas robienia zdjęć. Jeśli chcemy sfotografować ludzi,
zapytajmy ich o zgodę.
Może więc lepiej w ogóle nie wyjeżdżać??? No
nie... Jedźmy i wracajmy szczęśliwie! Będziemy mieli
co wspominac na stare lata.
Bagaż
Bagaż podróżny dzielimy na główny i podręczny. Bagaż
w podróży pociągiem
lub samochodem ma
zupełnie inną kategorię
bytu niż bagaż w podróży lotniczej. Bagaż
zwany głównym oddajemy przy ladzie podczas pobierania karty
pokładowej i żyje on
swoim, niejako niezależnym życiem. Bagaż
podręczny podróżuje
z nami i wymaga sporej
uwagi. Podczas zdawania bagażu głównego,
na odwrocie karty pokładowej lub biletu jest
przyklejane pokwitowanie jego nadania.
Przygotowanie do podróży
Przylatując na Okęcie, nie spotkałam się nigdy
z tym, aby ktoś z personelu życzył sobie okazania takiego
pokwitowania, ale na lotnisku zagranicznym może się
to zdarzyć. Kiedyś nieświadomie zawieruszyłam takie
pokwitowanie nadania bagażu głównego, a na lotnisku
amerykańskim oznacza to sytuację co najmniej podejrzaną! Zakończyła się ona dodatkową, zaoczną kontrolą
mojego bagażu głównego, a jej poświadczenie znalazłam
w walizce dopiero w domu.
Zawartość bagażu głównego to bardzo indywidualna sprawa – w moim od pewnego czasu jest... czajnik,
tak! W amerykańskich hotelach standardowym wyposażeniem pokoi hotelowych jest coffeemaker oraz codziennie uzupełniana porcja
kilku jednorazowych torebek
kawy kofeinowej i bezkofeinowej. Miłośnicy kawy mogą się
wzdrygnąć na wspomnienie
amerykańskiej odmiany tego
napoju, ale chodzi tu nie tyle
o smakowanie kawy, ile o nawodnienie organizmu zmęczonego zwiedzaniem, a przy
Coffeemaker to przydattym często odwodnionego, ne wyposażenie pokoju
bo ceny napojów na mieście, hotelowego
zwłaszcza kawy, bywają zbyt drenujące kieszeń dbającego
o budżet podróżnika. Gdy więc po dniu pełnym obrad
lub zwiedzania docieramy do hotelu, fajnie jest ułożyć
się na łóżku, włączyć komputer, zgrać zdjęcia, napisać
korespondencję do rodziny, popijając przy tym kawę
i chrupiąc ciasteczka.
W niektórych hotelach europejskich, zwłaszcza
gdy należą do znanych sieci amerykańskich, także bywają coffeemakery, ale w hostelach już nie spotkamy
tych pożytecznych urządzeń. Tak samo nie spotkamy
ich w polskich hotelach, nie ma ich też w berlińskich
hotelach typu B&B. W takiej sytuacji nieoceniony jest
własny sprzęt, a jeżeli jeszcze zabierzemy z domu yerba
mate, to nic więcej do szczęścia zmęczonemu podróżnikowi nie jest potrzebne...
Według poradnika wydanego przez Transportation Security Administration bagaż powinien być
w miarę możliwości lekki i tak spakowany, abyśmy niosą
14
go, mieli wolne ręce, a przynajmniej jedną z nich. Lepiej
żeby bagaż nie absorbował rąk, torba nie wyglądała
zabawnie, a zewnętrzne kieszenie nie były wypchane
kosztownościami. Są to bowiem cele łatwe dla złodziei.
Kieszenie wewnętrzne oraz torby z paskiem przełożonym na skos przez klatkę piersiową zapewniają większe
bezpieczeństwo.
Jaki bagaż jest idealny? Na to pytanie ciągle
szukam odpowiedzi i skłaniam się ku poglądowi, że
każda podróż wymaga innego bagażu.
Z reguły do plecaka, będącego bagażem podręcznym, pakuję trochę cięższy sprzęt elektroniczny,
który wolę mieć na oku, czyli pod fotelem znajdującym
się przede mną. Zamek plecaka zawsze spinam kłódką z czerwonym
rombem, oznaczającym, że jest to
wyrób zaakceptowany przez Transportation Security Administration.
Kontrolerzy TSA mają do takich
kłódek kluczyki, więc nie muszą Kłódka spełniająca
wymogi TSA
forsować zamknięć na siłę.
Dzięki zapakowaniu ciężkiego sprzętu do plecaka
podręcznego, walizka kabinowa jest lżejsza i łatwiej
umieścić ją na półce, nie oglądając się na pomoc współpasażerów. O ile w polskim pociągu znajdzie się chętny
do pomocy młodzieniec, o tyle w samolocie każdy jest
pochłonięty swoimi sprawami i obowiązuje ekstremalna
samoobsługa. Warto podzielić podnoszenie walizki do
górnego schowka na dwa etapy – pierwszy polega na
postawieniu jej na górnym brzegu oparcia fotela, drugi
na przeniesieniu ciężaru z oparcia na półkę. Tym sposobem unika się nieprzyjemnego, a być może groźnego
w skutkach przeciążenia kręgosłupa.
Spośród różnych elementów wyposażenia flashpackera eleganckie plecaki lubię najbardziej. Flashpacker jest młodszym bratem podróżującego z plecakiem
backpackera, więc ta słabość nie powinna nikogo dziwić.
Z powodu wspomnianej słabości do plecaków mam
ich sporą kolekcję, ale ciągle poszukuję tego idealnego.
Najciekawsze wspomnienia kojarzą mi się jednak z niepozornym plecakiem z wizerunkiem iguany.
Podczas pobytu w Buenos Aires wybrałam się
na dłuższy poranny spacer. Ponieważ w moim hotelu
Przygotowanie do podróży
Wybrałam się na poranny spacer ulicami Buenos Aires
śniadania nie były wliczone w cenę noclegu, pożywiałam
się na mieście. Idąc w kierunku centrum, kupiłam w piekarni kilka świeżych bułeczek i pogryzając je, obserwowałam mijane miejsca. Po trzeciej bułeczce uznałam, że
nadeszła pora na wypicie czegoś ciepłego. Rozglądałam
się za kawiarenką, ale w rezultacie wstąpiłam do lokaliku
wszechobecnego McDonald’s. Ponieważ herbata była
gorąca, uznałam że ciekawiej będzie poczekać na jej
ostudzenie na zewnątrz. Znalazłam przytulne miejsce
we wnęce okiennej i spędziłam tam dobre pół godziny. Wypiłam ostudzoną herbatę i ruszyłam na dalsze
zwiedzanie miasta. W pewnej chwili zdjęłam plecak,
aby wyjąć aparat i sfotografować jedną z głównych ulic
Buenos Aires. Plecak był całkiem zwykły, z cienkiego
materiału, już dość znoszony, ale w środku znajdowała
się markowa lustrzanka. Zdjęłam plecak z ramion i…
stanęłam jak wryta! Cały oblany był dziwną półpłynną
substancją koloru białobeżowego. Wyglądało to… no,
cóż… bardzo nieciekawie… byłam skonfundowana.
Miałam zbyt mało chusteczek, aby oczyścić z nieznanej
substancji powierzchnię plecaka. Po chwili zorientowałam się, że oblane mam również całe plecy oraz tył
spodni. Jak potem odkryłam, oblana byłam od stóp do
głów – poczynając od kołnierzyka bluzy aż do mankiety
spodni. Jakiś przechodzień pospieszył mi z pomocą
15
i podając chusteczki, rzucił wyjaśniająco: to pewnie wina
ptaków… No cóż, musiałby to być jakiś pterodactylus i to
nienajmniejszy przedstawiciel tego wymarłego gatunku.
Co robić? Co to jest? Jak się oczyścić? Wracać do hotelu?
Iść dalej? – rozmyślałam nerwowo.
Po chwili zagubienia wpadłam na pomysł, aby
wejść do następnego McDonald’s i tam w łazience
oczyścić się przynajmniej w stopniu umożliwiającym
skorzystanie z taksówki. Weszłam do kawiarni i powiedziałam do kelnerki, że chciałabym zjeść śniadanie.
Z uśmiechem dodałam, że przedtem pragnę umyć ręce,
w związku z tym proszę o wskazanie toalety. Tekst niewinnie brzmiący, z obietnicą złożenia zamówienia, został
dobrze przyjęty przez kelnerkę. Wskazała mi toaletę
na pierwszym piętrze. Odczyściłam się w niej w miarę
dokładnie i z miną pokerzysty opuściłam lokal, nie
wdając się oczywiście w żadną konsumpcję.
Ponieważ znajdowałam się w dzielnicy handlowej, szybko znalazłam sklep ze sprzętem turystycznym
i kupiłam nowy plecak. Nie chcąc epatować przypadkowych przechodniów moim sprzętem fotograficznym,
Była to dzielnica handlowa, więc kupiłam nowy plecak
Przygotowanie do podróży
Pamiątkowy plecak
z zielona iguaną
poprosiłam obsługę
sklepu o możliwość
przepakowania się na
zapleczu, które z uśmiechem zostało mi udostępnione. Uff… wyrzuciłam stary, poplamiony
plecak do najbliższego
kosza na śmieci i kontynuowałam zwiedzanie
Buenos Aires. Na pamiątkę tych wydarzeń
został mi beżowy plecak z jakże nietypowym
logo przedstawiającym
zieloną iguanę.
Bagaż dobrze spakowany
Podstawowe informacje o tym, co wolno przewozić w bagażu podręcznym można znaleźć na stronach
internetowych każdej linii lotniczej. Mimo zapoznania
się z tymi informacjami i dołożenia starań przy pakowaniu, musimy się liczyć z dodatkową kontrolą bagażu
po jego prześwietleniu. Powodów może być wiele – od
jakiegoś przedmiotu trudnego do zidentyfikowania
na monitorze po wylosowanie szczęśliwego numerka,
czyli sytuacji, w której bramka dzwoni, mimo iż nie
mamy na sobie niczego metalowego. Bramka zapala
się na czerwono dla wzmocnienie czujności, bo jest tak
zaprogramowana, że reaguje co kilkanaście osób bez
powodu. Osobiście załapuję się na wszystkie dodatkowe
kontrole na większości lotnisk, mimo usilnych starań,
aby być spakowaną zgodnie z przepisami. Taka karma.
Jeżeli pracownik oglądający na monitorze wnętrze
naszego plecaka ma jakieś wątpliwości, prosi o szczegółowe pokazanie zawartości bagażu. Niekiedy przyczyną
alarmu jest płyn w ilości przekraczającej dozwoloną
objętość. Innym razem są to kable rozrzucone po plecaku
– sposobem na to jest trzymanie wszystkich przewodów
w jednym woreczku. Powodem kontroli może też być
przywieszka do kluczy o nietypowym kształcie, lek przeciwzakrzepowy w strzykawce, laptop, aparat fotograficzny,
generalnie wszelkiego rodzaju urządzenia elektroniczne,
16
a nawet… konserwy. Niedawno usłyszałam mrożącą
krew w żyłach opowieść podróżniczki wracającej z Japonii, która w charakterze upominku kupiła dwie puszki
tuńczyka. Puszki miały napisy wyłącznie po japońsku
i kontrolerzy na lotnisku przesiadkowym nie mogli się
zorientować, co zawierają. Postanowili więc zawołać
tłumacza. Podróżniczka spieszyła się na samolot do
Warszawy i nieroztropnie powiedziała: skoro to taki
problem, to może ja te puszki panom zostawię i pójdę
sobie dalej, bo zaraz mam samolot. Po wygłoszeniu tej
z pozoru niewinnej frazy podróżna z lekko podejrzanej
stała się ekstremalnie podejrzaną o przewóz nie wiadomo
jak groźnej substancji, niewykluczone że wybuchowej.
Co więcej, stała się w oczach kontrolerów osobą, która
chce w dodatku ową niezidentyfikowaną substancję
porzucić na lotnisku. W okamgnieniu zjawili się inni
umundurowani panowie pod bronią i odeskortowali
podejrzaną jednostkę w ustronne miejsce, gdzie poddano ją szczegółowej palpacji. Cudem uniknęła badania
endoskopowego różnych otworów naturalnych. Była więc
cała happy, że pomacano ją tylko zewnętrznie.
Producenci bagażu podręcznego oferują ostatnio
produkty typu checkpoint friendly, które mają ułatwić
przebrnięcie przez tor przeszkód na lotnisku. Niektóre
z tych toreb umożliwiają niewyciąganie laptopa do
kontroli – musi być on w oddzielnej komorze, nie wolno
umieszczać w niej innych przedmiotów, nie może być
zamków metalowych ani innych akcesoriów utrudniających obejrzenie laptopa na ekranie kontrolera. Czy to
pomaga w gładkim przejściu przez punkt kontrolny?
Trudno powiedzieć.
Ważną sprawą jest nadzór nad bagażem w czasie
lotu. Nie lubię nawet myśleć, że mój sprzęt elektroniczny
leży w górnym schowku, ktoś go przesuwa, przygniata
ciężką walizką lub zgoła przywłaszcza. Dlatego zawsze
umieszczam plecak pod siedzeniem rzędu poprzedzającego. Mam wtedy nadzór nad bagażem przez cały
czas. Bardzo przezorni podróżnicy radzą na dłuższych
lotach jeszcze przypiąć plecak do fotela. Tego osobiście
jeszcze nie praktykowałam, ale pomysł nie jest zły. Warto
też mieć aparat fotograficzny pod ręką, aby móc robić
zdjęcia w czasie lotu. Widoki za każdym razem są inne
i warte uwiecznienia.
Przygotowanie do podróży
Pieniądze w podróży
Pieniądze możemy uznać za składową bagażu
podręcznego, bo przewozimy je przy sobie. Pieniądze
realne i elektroniczne są dziś w większości miejsc równoważne. Przed podróżą, zwłaszcza dłuższą, musimy
mieć przemyślane takie aspekty jak: ile gotówki zabrać,
jakie i ile kart płatniczych, jakie i ile kart kredytowych,
gdzie wymienić walutę, kiedy płacić gotówką a kiedy
kartą, czy i na jakich zasadach korzystać z bankomatów,
jak nadzorować stan konta, czy korzystać z bankowości
komórkowej.
Kwoty przewożonych pieniędzy będą oczywiście
różne w zależności od tego, kto i w jaką podróż się udaje.
Osobiście staram się mieć w gotówce równowartość
sztywnych zobowiązań hotelowych i lotniczych. Przy
dłuższych podróżach męczy mnie wizja, że wysiadają
terminale i nie mogę zapłacić należności przy wymeldowaniu się z hotelu, pertraktacje się przeciągają, w końcu
wychodzę z opresji (powiedzmy wydzwoniona rodzina
robi przelew i przysyła potwierdzenie na hotelowy
faks), ale przez to wszystko spóźniam się na samolot
i ogólnie popadam w kłopoty. Z powodu tej męczącej
wizji staram się mieć żelazną rezerwę w gotowce. Choć
otaczają nas pieniądze wirtualne, żywa gotówka nie
zniknęła z powierzchni ziemi, a co więcej, ma swoje
trwałe miejsce.
Nad problemem bezpiecznego przewozu gotówki
zastanawia się wielu podróżników, udzielając sobie
nawzajem różnych rad.
Podstawowe zasady są takie:
•nie trzyma się wszystkich pieniędzy w jednym miejscu,
nawet gdyby wydawało się ono najbardziej bezpieczne
z bezpiecznych,
•posiadane zasoby trzeba podzielić i ulokować w różnych
miejscach ubrania,
•nigdy nie wolno otwierać publicznie portfela, a jeżeli
musimy z niego pobrać jakąś kwotę, należy udać się
do toalety i tam zatankować potrzebne pieniądze do
przeprowadzenia transakcji,
•warto wydzielać mniejszą, dzienną porcję do portmonetki i tylko ją pokazywać w miejscach publicznych,
•uważnie obserwujmy otoczenie, staranny ogląd działa
lepiej niż najlepsze zabezpieczenia.
17
Dowód wymiany pieniędzy w Tunezji
Bezpieczne korzystanie z bankomatu
Trudno zabrać, zwłaszcza w dłuższą podróż,
odpowiednio dużo gotówki. Musimy więc korzystać
z miejscowych bankomatów, pamiętając o zachowaniu
pewnych zasad ostrożności. Fałszerstwa mogą dotyczyć wszystkiego, bankomatów nie omijają. Złodzieje
różnymi metodami pozyskują dostęp do danych z naszych kart kredytowych. Na przykład doinstalowują do
prawdziwych bankomatów przystawki elektroniczne
pozwalające na poznanie takich informacji jak PIN
oraz numer karty kredytowej, a następnie pobierają
z naszego konta pieniądze. Zjawisko jest szczególnie
nasilone w typowych miejscowościach wypoczynkowych.
Wymienia się kilka zachowań zmniejszających ryzyko
wpadnięcia w tarapaty:
•drzwi do pomieszczenia, w którym jest bankomat,
otwierajmy inną kartą niż ta, którą posługujemy się do
pobierania pieniędzy,
•o ile to możliwe, korzystajmy z bankomatów ustawionych wewnątrz banków lub innych instytucji,
•sprawdzajmy przed wprowadzeniem numeru PIN, czy
na klawiaturę nie jest nałożona atrapa, która skopiuje
cyfry – warto postukać w klawiaturę i przejechać po
niej palcem przed użyciem karty,
•zasłaniajmy dłonią klawiaturę podczas wprowadzania
PIN, wrażliwe punkty to naroża, w których zazwyczaj
montowane są minikamery szpiegujące,
Przygotowanie do podróży
•ustalmy w banku dzienny limit wypłat z konta, zwłaszcza przed wyjazdem za granicę; regularnie sprawdzajmy
stan konta,
•zawsze miejmy oczy dookoła głowy – patrzmy, czy
ktoś nie patrzy na nas!
W razie powzięcia podejrzenia, że podjęliśmy
pieniądze z bankomatu, z którym coś jest nie tak: zablokujmy kartę, dzwoniąc do macierzystego banku
– zawsze przed wyjazdem za granicę poznajmy numer,
pod którym przyjmowane są zgłoszenia zastrzeżenia
kart kredytowych. Kraje, w których szczególnie częste
są przestępstwa z wykorzystaniem kart kredytowych
i bankomatowych to: Wielka Brytania, Francja, Włochy,
Bułgaria, Rumunia, RPA, Stany Zjednoczone, Kanada,
Brazylia.
Bankowość przez komórkę
Dłuższa podróż wymaga przemyślenia bardzo
różnych aspektów logistycznych naszych finansów. Jednym z nich jest nadzór nad kontem bankowym. Na jakim
urządzeniu możemy i powinniśmy okresowo sprawdzać
stan naszego konta?
Oczywiście wyłącznie na prywatnym komputerze,
w zaciszu pokoju hotelowego, gdy jesteśmy połączeni
kablem z siecią internetową. Z tego to względu w bagażu podręcznym powinien się znaleźć kabel, łączący
komputer z internetem.
Mimo iż dostępne są obecnie smartfony z rozbudowanymi funkcjami internetowymi, to nie poleca
się ich do sprawdzania stanu konta i przeprowadzania
operacji bankowych. Zwykle operacje tego typu są
uwiarygodniane hasłem przesyłanym sms-em. Jest to
tylko pozorne zabezpieczenie. Istnieje bowiem możliwość
zarówno przechwycenia treści sms-u, jak i podstawienia
fałszywej strony internetowej udającej stronę banku,
a więc poznania loginu i hasła do konta. Fałszywa strona
informuje o konieczności podania numeru komórki
i aktualizacji jej oprogramowania. Zamiast aktualizacji
użytkownik ściąga złośliwe oprogramowanie, które
później analizuje przychodzące sms-y i przekazuje hasła
jednorazowe oszustom. W efekcie złodzieje mogą bez
przeszkód dokonywać dowolnych operacji finansowych
na naszym koncie.
18
Ubiór w podróży
Nie szata zdobi człowieka, ale… czyni podróż
przyjemniejszą, wygodniejszą oraz bezpieczniejszą.
Poszukiwanie sportowej damskiej odzieży z bezpiecznymi kieszeniami mogącym pomieścić klucze, telefon
komórkowy, portfel z kartami i legitymacjami jest moim
ulubionym zajęciem na wszystkich kontynentach. Rezultaty są raczej mizerne i ciągle muszę nosić brązowe
spodnie, które mają boczne kieszenie zamykane na
zamek błyskawiczny, do dżinsowej koszuli nie dlatego,
że zestawienie tych kolorów uważam za szczególnie
udane, lecz dlatego, że nie udało mi się kupić dwóch
sztuk damskiej odzieży sportowej w pasujących do
siebie kolorach.
Kompletując odzież na wyprawę, szczególną
uwagę trzeba zwrócić na dobre buty, kurtkę, spodnie
i nakrycie głowy.
Buty to podstawowe wyposażenie każdego podróżnika, turysty, piechura, zwiedzającego. Wybieramy
oczywiście buty na płaskim obcasie, wygodne i nieprzemakalne. Długie lata podróżowałam w bardzo
wygodnych sznurowanych półbutach.
Jednak gdy przy
przekraczaniu granicy amerykańskiej
zaczęto podróżnych
puszczać w skarpetkach, czyli żądać Buty niewymagające wiązania sznuzdejmowania butów rowadeł
do kontroli bezpieczeństwa, buty ze sznurowadłami
stały się mniej wygodne.
Bardziej praktyczne okazały się buty zapinane
na rzepy lub na przesuwany wzdłuż sznurowadła klips.
W celu zabezpieczenia się przed złapaniem kolekcji międzynarodowych grzybic skórnych zabieram do bagażu
podręcznego parę zapasowych skarpetek i po przejściu
przez zagrzybioną security line zmieniam skarpetki na
czyste, a te zainfekowane nieznanymi patogenami wyrzucam do kosza na śmieci. Druga para skarpetek jest
optymalnym rozwiązaniem, bo próby przechodzenia
przez kontrolę w klapkach kończą się poleceniem ich
zdjęcia. Skarpetki ubierane na czas podróży oczywiście
Przygotowanie do podróży
powinny być wygodne, bez ściągaczy utrudniających
przepływ krwi.
Spodnie także powinny być wygodne, w ciemnym
kolorze, z wieloma kieszeniami, w tym bocznymi zapinanymi na dobre zamki. Takie spodnie czynią podróż wygodną oraz chronią przed chłodem. Czasami podróżuję
w jasnozielonych spodniach, ale oczami wyobraźni widzę
jak stewardesa zalewa je kawą, z zapałem zapewnia I’m
sorry, I’m so sorry, a plama z kawy pozostaje na zawsze.
Dlatego wybieram spodnie brązowe, kawoodporne.
Producenci damskich ubrań mają nieusuwalne
przekonanie, że wszystkie kobiety na świecie pragną
podróżować na wzór królowej Wielkiej Brytanii w jaskrawym dwuczęściowym kostiumiku, pozbawionym
jakichkolwiek kieszeni, z torebką na przedramieniu.
Populację tak myślących szacuję na 95% zajmujących
się biznesem odzieży turystycznej i sportowej. Pozostałe
5% producentów dopuszcza możliwość, że kobiety lubią
ubrania turystyczne i sportowe. Dzielą się oni na dwie
subpopulacje. Należący do pierwszej są przekonani,
że kobiety i mężczyźni mogą nosić spodnie uszyte
według tego samego kroju i pogląd ten krzewią wśród
sprzedawców, którzy dziwnie łatwo dają wiarę tym zapewnieniom. Subpopulacja ignorantów anatomicznych
wynosi 4%. Pozostały 1% to producenci fajnej odzieży
turystycznej, której oferta dla kobiet i mężczyzn ma
oddzielne modele, wzory i kolory.
Propozycja zakupu spodni typu unisex wywołuje
u mnie agresję i zwykle wygłaszam sprzedawcom mały
wykład na temat budowy miednicy męskiej i kobiecej.
Ignoranci anatomiczni produkują spodnie kończące się poniżej spina iliaca anterior superior, narażające
ich użytkowniczkę na niewygodę, zapalenie korzonków
nerwowych lub miedniczek nerkowych, o podglądactwie
nie wspominając. Tak więc sprawa zakupu odpowiednio
skrojonych damskich spodni robi się naprawdę niełatwa.
Jest to wyzwanie o wiele większe niż w wypadku kurtki.
Wygodne spodnie dla celów podróżnych powinny
być wysokie w talii, trochę luźniejsze, z niezbyt długimi
nogawkami, tak aby opierały się na butach w okolicy
kostek. Podczas korzystania z WC zbyt długie nogawki
kontaktują się z podłogą, chciwie wchłaniając bakterie
oraz międzynarodową mieszankę płynów fizjologicznych
19
pozostawionych niechcący przez poprzednie użytkowniczki kabiny.
Spodnie powinny być z miękkiej tkaniny i dostatecznie ciepłe – ma to znaczenie na długich lotach.
Wprawdzie na większości linii rozdawane są koce, ale
odpowiednio ocieplające spodnie to miła część garderoby.
Idealne spodnie mają kieszenie w tradycyjnym miejscu,
czyli z przodu oraz na bocznych powierzchniach ud.
Kieszenie z tyłu nie są ani wygodne, ani specjalnie bezpieczne jeśli nie są zapinane. Podobno najbezpieczniejszą
okolicą, nienarażoną na pokusy złodziei, jest obszar
między kolanem a kostką. Jednak prawdę powiedziawszy
nie czułabym się dobrze, gdybym na tej wysokości nosiła
na przykład paszport. Może mała kieszonka na żelazny
zapas gotówki byłaby do wykorzystania, ale noszenie
w tym miejscu poważnych dokumentów trudno chyba
zaakceptować.
Pasek. Pisząc o spodniach, nie sposób pominąć
paska, który też ma znaczenie w podróży. Większość
pasków ma metalową klamrę i wymaga zdjęcia przy przechodzeniu przez bramkę. Ponieważ zdejmowanie paska
wydało mi się zbędnym traceniem energii i czasu, kupiłam w Argentynie
pleciony pasek tekstylny z drewnianą
klamrą. Wielokrotnie przechodziłam
w nim przez bram- Taki pasek nie wszczyna alarmu podkę, nie dzwoniąc, czas kontrioli na lotnisku
czasem tylko na pytanie securitera objaśniałam, że jest to
klamra z drewna i w związku z tym bezpieczna. Pewnego
razu, zażywając kontroli przylotowej w Amsterdamie,
otrzymałam polecenie zdjęcia paska pomimo zapewnienia, że nie spowoduje alarmu. Zapytałam dlaczego
powinnam zdjąć pasek? Odpowiedź brzmiała: tego
wymaga procedura.
Na takie dictum nie było rady, ponieważ z procedurą jeszcze nikt nie wygrał. Podtrzymując spodnie
w garści, a pasek w zębach przemaszerowałam przez
bramkę bez powikłań. Od tego czasu przed kontrolą
chowam drewnianą klamrę do spodni, wtedy pleciona
taśma wygląda na tekstylną ozdobę. Sugestii o naruszeniu
procedury bezpieczeństwa nie było.
Przygotowanie do podróży
Górną część garderoby stanowi zwykle t-shirt, na
który zakładam bluzkę koszulową z długimi rękawami
oraz polar w neutralnym, raczej ciemnym kolorze.
Kurtka jest kolejnym ważnym składnikiem podróżniczej garderoby. Jest ona równie ważna jak dobre buty – chroni przed zimnem, wiatrem i pozwala
w komforcie cieplnym przemieszczać się po nieznanym
mieście w poszukiwaniu ciekawych ujęć fotograficznych. Oczywiście czasem rezygnujemy z tych walorów
na rzecz kurtki bajeranckiej urody, która nadaje nam
wygląd rasowego podróżnika – coś za coś. Przy zakupie kurtki warto zwrócić uwagę na jej krój, wagę oraz
kolor. Cena też jest ważna, ale jeśli kurtka jest fajna pod
względem jakościowym, to warto w nią zainwestować,
bo dłużej posłuży. Podczas przymierzania warto zwrócić uwagę, czy czujemy się w kurtce dobrze, czy mamy
swobodę ruchów oraz czy ochroni nas przed wiatrem
i zimnem w newralgicznych miejscach – są to rękawy
oraz otoczenie twarzy. Oczywiście idealnie jest, gdy
kurtka ma goretex. Kurtki nawet ładnej prezencji,
ale nieoddychające raczej należy skreślić z listy, bo
spoceni przypomnimy sobie po wielokroć, że to
nie był dobry wybór. Lepsze są kurtki, które mają rękawy zapinane na rzepy niż na
ściągacze – łatwiej dopasować zapięcie na
rękawiczce rzepem niż ściągaczem. Ważne
jest też dokładne przyleganie kaptura wokół
twarzy. Gdy chcemy być widoczni w nocy,
wybieramy kurtkę w kolorze neonowym lub
z naszywkami odblaskowymi.
Kapelusz, bandana albo arabska chusta zdobi
głowę rasowego podróżnika w zależności od tego, w jakie miejsce podróżuje i w jakim znajdzie się klimacie.
Kapelusze potrafią przyprawić człowieka o zawrót głowy zarówno fasonem, jak i ceną. O tym że
kapelusz może być dziełem sztuki, przekonałam się
podczas konferencji zorganizowanej przez Fundację
Noblowską w Lindau, gdy na sali pojawiła się księżna
Sonia Bernadotte w niezwykłym nakryciu głowy, a za
chwilę jej córka księżniczka Bettina Bernadotte w równie
pięknym zwieńczeniu sylwetki. Widok zapierał dech
w piersiach! Podobno księżniczka jest projektantką tych
odlotowych kapeluszy.
20
Zawsze podobały mi się chusty
arabskie, ale wszystkie egzemplarze,
które brałam do
ręki z zamiarem
ich kupienia, wydawały mi się zbyt
gryzące. Niedawno
znalazłam naukowe
wyjaśnienie, dlaczego skóra niektórych
osób ma zwiększoną wrażliwość na tkaniny. Otóż często
są to osoby ze skłonnością do alergii, a warstwa ochronna
tłuszczu na ich skórze jest cieńsza niż u ludzi bez alergii i stąd bierze się niska tolerancja szorstkich tkanin.
Podobno najbardziej przyjemnym włóknem pod tym
względem jest alpaka.
Nie spodziewałam się trafić na chustę
arabską produkowaną z alpaki, ale udało mi się
w końcu kupić odpowiednio miękką podczas
jednego z pobytów w Brukseli. Pędząc rano
na samolot, zapomniałam zabrać czapki,
że też o kapeluszu nie wspomnę! Gdy po
zakończonej konferencji wybrałam się na
tradycyjną rundę fotograficzną, z każdą
chwilą coraz bardziej czułam, że moje uszy
odpadną z zimna. Weszłam więc do jednego
z licznych sklepów dla turystów, i w okolicach
Grand Place kupiłam przyjemną w dotyku chustę na
głowę.
Czasami okoliczności służbowe wymagają zabrania innych składowych stroju. Wymaganym stylem na
różnego rodzaju konferencjach poza miejscem zamieszkania jest business casual, co oznacza strój nieformalny,
ale elegancki. Trzeba wtedy wygospodarować miejsce
w walizce na żakiet i eleganckie spodnie lub spódniczkę
z niegniotącej się tkaniny oraz odpowiednie do okoliczności buty.
Pewnego razu znalazłam w zaproszeniu na konferencję określenie dress code: smart casual. Rzuciłam się
do nadrabiania braków w edukacji i dowiedziałam się,
że jest to casual z małym eleganckim dodatkiem. Na tę
Przygotowanie do podróży
okoliczność kupiłam wiec bluzkę w kolorze malinoworóżowym i dla mnie jest ona tym właśnie dodatkiem smart.
Wybór hotelu
Nad wyborem hotelu, jeśli mamy taką możliwość,
warto się starannie zastanowić. Jest to ważne miejsce,
w którym będziemy odpoczywać, a także wpadać w liczne pułapki. Pierwsza czyha na nas już na etapie rezerwacji.
Jak wiadomo ulubionym zajęciem ludzkości jest
polowanie na pieniądze. Powiedzenie, że cel uświęca
środki jest dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek indziej. Mając niezaspokojone ambicje w każdej sprawie,
wiele osób bezustannie i z zapałem poluje na słonia
Dokument potwierdzający rezerwację przez internet hotelu
w Buenos Aires
oraz mrówkę, na hipopotama i muszkę Drosophila
melanogater, a także na dinozaura, czyli coś, co nie
istnieje. Nie zaszkodzi strzelić, a nuż się trafi, jeżeli nie
dinozaura, to chociaż jelenia. Z tych właśnie względów
samodzielne rezerwowanie hotelu wymaga zachowania
21
wręcz rewolucyjnej czujności. Przede wszystkim należy
rezerwacji dokonywać z komputera dobrze zabezpieczonego przed włamaniem i korzystać z bezpiecznych
portali turystycznych oferujących rezerwację. Najlepiej
wybierać znane, sprawdzone, międzynarodowe firmy. Ich
adres internetowy, wyświetlający sią na górnym pasku,
powinien być poprzedzony ciagiem znaków https://, co
oznacza bezpieczne połączenie szyfrowane.
Wpadanie w pułapkę przećwiczyłam w Nowym
Jorku, w którym przebywałam 23 godziny i 56 minut.
Jak doszło do tego, że w tak krótkim czasie udało mi się
narobić sobie kłopotów? Stało się to, ani się spostrzegłam,
bez wychodzenia z domu w Warszawie.
Będąc wielbicielką filmów Woody’ego Allena oraz
gry aktorskiej Diane Keaton uznałam, że skoro mam
przesiadkę w Nowym Yorku, to jest to dobra okazja,
aby zatrzymać się w Hotelu 17, gdzie kręcono sceny do
filmu Tajemnica morderstwa na Manhattanie.
Ceny hoteli w Nowym Yorku są astronomiczne
i trudno znaleźć pokój w dobrej lokalizacji, z prywatną łazienką, po którym nie chodzą pluskwy wielkości
karaluchów. Wtedy nie byłam jeszcze dość obyta z samodzielnym rezerwowaniem hotelu przez odpowiednie
portale turystyczne i sądziłam, że rezerwacja dokonana
na internetowej stronie hotelu będzie tańsza, bo bez
pośredników. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że
nie ma wolnych miejsc w terminie, który mnie interesuje, mimo że próbowałam zarezerwować pokój na
ponad 6 tygodni przed przyjazdem. Niezniechęcona
zaglądałam codziennie na strony hotelu, aż za kolejnym
razem trafiłam na informację, że jest miejsce w pokoju
jednoosobowym, z wspólną łazienką. Dwie noce za
170 dol. – jak na Manhattan, to tanio! Rzuciłam się do
rezerwowania, podałam numer karty kredytowej, na
której od razu zablokowano równowartość 170 dol.,
czyli około 527 zł. Podekscytowana perspektywą przebywania w miejscu owianym sławą gwiazd filmowych,
czym zresztą hotel chwali się na swojej internetowej
stronie, oczami wyobraźni widziałam siebie stąpającą
po czerwonym dywanie wiodącym do wejścia.
Po trzech dniach nadeszła drogą mailową wiadomość, że nie jest możliwe zrealizowanie mojego
zamówienia w Hotelu 17 i oferuje się miejsce w innym
Przygotowanie do podróży
obiekcie tej sieci, Hotelu 21. W tej sytuacji poprosiłam
o wycofanie rezerwacji. Okazało się, że będzie mnie to
kosztować 30 dol., tyle bowiem wynosi opłata, eufemistycznie zwana manipulacyjną.
Ponieważ nie widziałam powodu, dla którego
miałabym płacić 30 dol. za wirtualny bałagan, panujący
w hotelu, zażądałam zwrotu całej kwoty. Nieznana mi
bliżej Jee napisała, że przecież czytałam warunki rezerwacji, więc nie mam prawa do zwrotu opłaty manipulacyjnej. Mogę jedynie wycofać rezerwację, dokonaną
przez stronę internetową, i otrzymam kwotę pomniejszoną o 30 dol. Złożyłam rezygnację, ale niezmiennie
domagałam się zwrotu całej kwoty. W odpowiedzi Jee
ponownie przytoczyła fragment regulaminu i poczyniła
refleksję, że dokumenty prawne trzeba czytać uważnie.
W tej sytuacji przesłałam jej kopię mojej legitymacji
dziennikarskiej, co zacieśniło moje relacje z personelem zarządzającymi Hotelem 17. Korespondencję
przejęła szefowa Jee. Powiadomiła mnie, że otrzymam
zwrot całej kwoty, ale w ciągu 60 dni! Przebiłam jej
ofertę komunikatem, że powiadomię międzynarodową
społeczność podróżniczą oraz Visa International o ich
praktykach przetrzymywania i wyłudzania pieniędzy od
gości. Szefowa po krótkim namyśle doszła do wniosku,
że mogą moje pieniądze zwrócić po 14 dniach.
W tej sytuacji zablokowałam kartę Visa oraz
złożyłam reklamację na tę transakcję, informując bank,
Okolica przylotniskowa w Nowym Jorku nie sprzyjała spacerom
22
że de facto nie doszła ona do skutku. W dalszej korespondencji zauważyłam, że skoro serwery przyjmują pieniądze i blokują karty 365(6)/12/4/7/24 h, to z pewnością
mogą w tych samych terminach oddawać nienależnie
zablokowane pieniądze. Po kilku dniach i wymianie
w sumie kilkunastu maili kwota wróciła na moją kartę,
pomniejszona o 5,15 zł. Zapytałam, kto zarobił tę kwotę?
Otóż wzbogaciła się Visa International, bo w międzyczasie spadł kurs dolara w stosunku do złotówki.
Gdy kilka lat po tej przygodzie obejrzałam w internecie fotografie Hotelu 17, ze zdziwieniem stwierdziłam, że pokoje są tam bardzo małe, widok za oknem
często stanowi ściana sąsiedniego budynku, a tapety
ciemne. Uznałam, że nie ma nic złego, co by na dobre
się nie zdało. Przereklamowany to łagodne określenie
w stosunku do Hotelu 17 w Nowym Yorku.
W rezultacie wylądowałam w hotelu JFK Plaza
Hotel, określanym jako located at JKF airport, co w praktyce oznacza 15 minut drogi taksówką, jadącą krętymi
drogami i kasującą pasażera na kilkanaście dolarów.
Powróćmy jednak do procedury rezerwowania hotelu. Gdy wyszukamy odpowiedni hotel, który
będzie nam odpowiadał, sprawdzamy na http://maps.
google.com jego lokalizację w stosunku do centrum
i przystanków komunikacji publicznej. W odniesieniu
do amerykańskich hoteli położonych przy lotnisku lub
na obrzeżach miasta można trafić na informację, że na
niektórych odcinkach może nie być drogi dla pieszych.
Co należy sądzić o tym sądzić? Niedawno znalazłam
ciekawy adres internetowy www.walkscore.com, dzięki
któremu można obliczyć dla większości miast w Stanach
Zjednoczonych tzw. wskaźniki spacerowy. Wystarczy podać adres i otrzymuje się bliższe dane, np. jakie
mamy szanse na spacery wieczorową porą, zamieszkując
w tej lokalizacji. Na przykład podczas pobytu w Dallas
mieszkałam w Westin Park Central Hotel 12720 Merit
Drive Highway 635 and Coit Road, Dallas, Texas 75251.
Trudno coś pojąć z tego adresu – co on oznacza? Czy
można wyjść wieczorem na kawę albo pojechać do
centrum miasta na wieczorne sympozjum satelitarne?
Nawet miałam w planie jedno czy drugie sympozjum
zaczynające się o 19:00 i zapisałam się na nie on line.
Ale gdy dotarłam do hotelu w Dallas i wyjrzałam przez
Przygotowanie do podróży
Widok z okna hotelu w Dallas
okno pokoju, zobaczyłam za nim rozległy, rzadko zabudowany krajobraz Teksasu, wielce frustrujący osobę
żądną zwiedzania i wieczornych wypraw do centrum
miasta. Jedyne ukojenie mógł dostarczyć widok kościoła
po drugiej stronie drogi. Nawet nie wiem, czy czynnego.
Teraz wpisuję adres hotelu w Dallas na podanym
wyżej portalu i odczytuję wynik: walk score zero – czyli
nie pospaceruję! Dla odmiany hotel, w którym rezydowałam w Atlancie, położony przy 1377 Virginia Avenue
East Point, GA 30344-5225 ma wskaźnik 48. Dało się
znaleźć w pobliżu pojedyncze obiekty handlowe, jak na
przykład restaurację Arby’s. Uwieczniłam ją na swoich
fotografiach jako dowód, że mimo zagrożenia brakiem
dróg dla pieszych życie w takiej okolicy toczy się w miarę
normalnie, nawet gdy się nie ma samochodu.
Twórcy strony zbudowali następującą skalę: 90100 raj dla pieszych; 70-89 bardzo dobre warunki dla
pieszych; 50-69 piesi się nie zgubią; 25-49 piesi powinni
mieć samochód; 0-24 bez samochodu ani rusz!
Niezależnie od wskaźnika spacerowego powodem
pozostania w swoim pokoju może być pora dnia, w której docieramy do hotelu po podróży transatlantyckiej.
Jedną z zasad, której skrupulatnie przestrzegam
w podróży jest unikanie spacerów po nocy. Zawsze
staram się wrócić do pokoju hotelowego przed zapadnięciem zmroku. Oczywiście nie zawsze mi się to udaje,
z powodów choćby organizacyjnych.
Zapamiętałam na całe życie moją wyprawę do
centrum São Paulo oraz powrót taksówką w brazylijskich
23
ciemnościach i w zasadzie nie tęsknię do powtórki z tej
rozrywki. Niekiedy jest oczywiste, że można wyjść na
spacer wieczorem – podróżując do Lindau, zatrzymałam
się na jedną noc w Zurychu. Odbywał się wtedy wielki
festiwal uliczny, tłumy ludzi spacerowały i bawiły się
nad rzeką Limmat, było hałaśliwie. Uznałam, że nie
ma co siedzieć w czterech ścianach małego pokoiku
i ruszyłam na fotograficzne łowy. A do tego świecił
wspaniały, wielki księżyc…
Wracając do Nowego Jorku – co można robić
w hotelu niedaleko lotniska JFK, jeżeli nie ma się dostępu
do internetu? W tle zawsze jest jakiś program TV, ale
czy można godzinami słuchać amerykańskiej telewizji?
Ciekawą alternatywą dla telewizji okazała się
lektura karty dań. Dowiedziałam się, że prawie wszystko
można zamówić! Na przykład danie zwane Cesarską
sałatką z kurczaka za jedne 14,95 dol. albo Sałatkę szefa
w tej samej cenie. Możliwe, że po wydaniu około 45 zł
człowiek czuje się co najmniej jak szef, a może nawet
jak cesarz, jeżeli zamówił danie do pokoju. Nie wiem,
nie zaryzykowałam. Mogłam też pożywić się potrawą
The Plaza Burger de Lux za 11,95 dol. i poczuć się de-luksusowo. Jeszcze lepiej poczułabym się, zamawiając
New York Sirloin Steak za jedne 28,95 dol. albo rozrzutnie Filet Mignon za 29,95 dol. czy Honey Mustard
Salmon za 23,95 dol.
Policzyłam, przemnożyłam, a tu jeszcze dochodzi 15% podatku i 2 dol. za serwis. Z wrażenia jakie
wywiera końcowa kwota zamówienia, można sobie
zaplamić odzież! Wtedy oddaje się ją do pralni, płacąc
za oczyszczenie t-shirta 3,95 dol., a piżamy 5,95 dol.
Książka telefoniczna NYC okazała się ciekawą lekturą
Przygotowanie do podróży
Dużo jest ofert prawników w książce telefonicznej NYC
Uwolnieni od plam i pieniędzy możemy zająć
się relaksującą lekturą książki telefonicznej, dzieła
pokaźnych rozmiarów i treści jedynej w swoim rodzaju. Czegóż tam nie wyczytałam! Na samym początku
umieszczony jest spis wszelkich instytucji rządowych.
Wiadomo – szacunek dla władzy rzecz podstawowa!
A potem wg alfabetu – na wstępie bogata oferta usług
aborcyjnych, utkana ze słów gładkich i niestresujących
zdesperowanej przyszłej klientki. Dalej akupunktura
w wykonaniu licencjonowanych specjalistów. Potem
adopcja z jakże uspokajającymi hasłami wybierz rodzinę dla twojego dziecka. Żadnego słowa o znaczeniu
pejoratywnym.
Gdy nowojorska dziewczyna, mówiąca po hiszpańsku, wybrała już rodzinę dla swego dziecka i powracała do domu, mogła będąc jeszcze w szoku (w końcu
nie co dzień ludzie wybierają rodziny dla swoich dzieci) na przykład spowodować wypadek samochodowy.
W takim przypadku czeka na nią cała armia prawników,
którzy zapewniają, że nic nie musi płacić, dopóki oni
nie wyciągną pieniędzy od ubezpieczyciela.
Gdy nieszczęsna nowojorska dziewczyna przebrnęła przez wszystkie formalności i wreszcie znalazła
się w domu, mogła tam na nią czekać babcia. Gdyby
z babcią był kłopot, można ją oddać do The Adult Day
Center – po polsku Dzienna Przechowalnia Staruszków
brzmi okropnie, a angielska nazwa jest taka nobilitująca.
Zwłaszcza gdy się przeczyta, ile dobra takiego staruszka
może spotkać w centrum – dyplomowane pielęgniarki
24 h do dyspozycji, kompletne programy terapeutyczne, outdoor patio, nadzorowana dieta i wiele innych
smakowitych rzeczy.
24
Możemy też wybrać inne miejsce dla babci – nazwa również ładna Senior Assisted Living Community.
A tam same dobre rzeczy: dignity – independence
– security.
Jeżeli nie masz problemu z wyborem rodziny
dla urodzonego dziecka ani z babcią, to możesz czuć się
samotnie, a stąd tylko mały krok do alkoholizmu. Ale
nie ma powodu do zmartwień – alcoholism treatment
centers czuwają! Mogą się nazywać A – Absolute Care
Detox Treatment Center. Wsparcie też dają Al Anon
Family Inter Group.
Gdy w domu zamiast babci zawadza stary mebel,
można pozbyć się go w sklepie z antykami. No ale bez
przesady z tym przywiązaniem do usług na literę A,
przecież inne litery też są warte omówienia.
Na B – oczywiście bajgle! A gdy kto pechowy, to
bankruptcy i full service z tym związane. No i banki!
Na C – car problems? Chiropractic oferująca
zdecydowane rozwiązania Don’t sufer with pain. We can
help! Gdy nie ma ratunku w medycynie, nawet alternatywnej, jedynie churches mogą nieść ulgę w cierpieniu.
Tak zafascynował mnie wybór kościołów, że przepisałam
pełną ich listę. Dość powiedzieć, że samych kościołów
tytułujących się katolickimi jest 85 odmian. Listę haseł
książki zamykają yoghurt i zoo.
Dlaczego przebywałam w Nowym Yorku 23
godziny i 56 minut? Otóż jeżeli przerwa w podróży
lotniczej jest krótsza niż 24 godziny, to kolejny odcinek
liczy się jako kontynuacja podróży, a jeżeli powyżej 24
godzin, to już jako odrębna podróż. Czego to ludzie
nie wymyślą!
Drzwi są główną pułapką hotelową
Przygotowanie do podróży
Pułapki hotelowe
Gdy już dokonamy wyboru teoretycznie właściwego hotelu i zarezerwujemy go bez powikłań, nie jest
powiedziane, że nie wpadniemy w pułapkę wewnętrzną po przybyciu na miejsce. Pokoje hotelowe są nimi
wprost usiane.
Niekończącym się zbiorem pułapek w każdym
pokoju hotelowym zawsze jest łazienka. Krany są największą zagadką w każdym hotelu od skromnego lokum
w Puerto Iguazu po Hiltona w Paryżu. Dziwne pokrętła,
odciągane uchwyty, wymagające odpowiedniego ustawienia dwie tarcze, przełączniki, przyciski i nie wiadomo
co jeszcze – to tylko niektóre ze sposobów uruchamiania
wypływu wody. A nowe rozwiązania ciągle powstają!
Drugim miejscem, w którym hotelarze lubią
zastawiać swoje pułapki na gości, są drzwi wejściowe
w wypadku małych hotelików oraz zamki w drzwiach
prowadzących do pokojów w dużych hotelach.
Jest żelazną regułą, że drzwi w małych hotelikach
zacinają się. Zezowaty monter zawsze tak umieszcza zamek, że jego otwarcie bez zdarcia naskórka na wszystkich
palcach dłoni przekręcającej klucz praktycznie nie jest
możliwe. W Lizbonie egipskie ciemności wypełniały
fragment korytarza, z którego było wejście do mojego
pokoju. Postanowiłam nosić na przyszłość małą latarkę
przywieszoną do kluczy. Latarki długo się nie nanosiłam,
bo wzbudziła podejrzenia securitera na lotnisku CDG
w Paryżu, więc z niej zrezygnowałam. Do wyposażenia
podróżnego dodałam tradycyjną latarkę o zwykłym
wyglądzie, nie budzącą wątpliwości co do swojego
przeznaczenia.
Nawet w Berlinie, w którym wszystko działa jak
trzeba i nic się nie zacina, wejście do mojego ulubionego
hotelu Wieland wymagało pewnej wprawy w posługiwaniu się kluczem.
Najweselej jednak było w hotelu w Bostonie,
gdzie dla bezpieczeństwa pokój o numerze powiedzmy
525 oznaczano kodem 17B, a recepcja mówiła: Tylko
pamiętaj, że mieszkasz w 525, bo napis 17B na tym
kluczu jest tylko dla zmylenia złodzieja, na wypadek
gdybyś klucz zgubiła.
Klucze elektroniczne na ogół nie sprawiają kłopotów, z wyjątkiem tych które trzeba wsuwać i wysuwać
25
w odpowiednim tempie, aby zapaliło się zielone światełko
będące oznaką, że drzwi możemy otworzyć, popychając
je do przodu. Gdy włożymy klucz zbyt wolno lub zbyt
szybko, zapala się czerwone światełko na znak, że źle
dobraliśmy prędkość. Czasami dla otwarcia drzwi poza
ich popchnięciem do przodu konieczne jest jeszcze
niewielkie przekręcenie gałki w zamku.
Gdy wreszcie opanuje się tempo wkładania klucza
oraz siłę naporu na drzwi, a także kierunek przekręcania
gałki, okazuje się, że pora wyjeżdżać.
W części pokojów elektroniczny klucz trzeba
wsunąć w kontakt tuż przy drzwiach, co powoduje
załączenie instalacji elektrycznej. Bez klucza nie ma
światła i nic nie działa. Ta z pozoru prosta czynność
jaką jest zapalanie światła może więc też być źródłem
nielichego stresu. Przeżyłam go w Argentynie.
Tak daleka wyprawa była dość kosztowna i ze
zrozumiałych względów szukałam oszczędności na
każdym jej etapie. Założyłam, że po długiej podróży
z Europy powinnam zatrzymać się w przyzwoitym
miejscu i wybór padł na markowy hotel Ibis w Buenos
Aires. Po zakończeniu obrad kongresowych wzorem wielu
uczestników postanowiłam polecieć jeszcze do Puerto
Iguazu, aby zobaczyć słynne wodospady. W ramach
dyscyplinowania budżetu zdecydowałam się na hostel.
Cena za nocleg wynosiła 45 dol. w pokoju typu ensuite,
co w żargonie hotelowym oznacza pokój z prywatną
łazienką. Na stronie hostelu w nienagannej angielszczyźnie zachwalano: Located in the center of the city
of Puerto Iguazu, Residencial Uno offers a variety of
rooms for affordable prices. W opisie znalazło się też
słówko cozy, które powinno wzbudzić moją czujność,
ale zmylił mnie nienaganny język oferty. Na apartament
w słynnym hotelu położonym na terenie Iguazu National Park nie było mnie stać z tej prostej przyczyny, że
doba kosztuje tam prawie 600 dol. Gdy dotarłam na
miejsce, przywitał mnie wesoły właściciel wielce nieformalnie ubrany. Grzebiąc w stercie papierów odnalazł
moją rezerwację i podśpiewując zaprowadził mnie
do parterowego pawilonu, gdzie mieściły się pokoje
prywatne. Pokój był w zasadzie czysty, miał ciekawie
zacienione okna, dawał schronienie przed upalnym
argentyńskim słońcem. Umeblowanie proste – łóżko,
Przygotowanie do podróży
Argentyński prysznic z elektrycznym podgrzewaczem wody
oraz przewodami zasilającym i uziemiającym
taboret, obowiązkowo telewizor i łazienka. Łazienka
hm... niekoniecznie sterylna, no cóż… bywa – pomyślałam. Gorsza sprawa z prysznicem. Odkryłam w pewną
noc zupełnie przypadkowo, że prysznic ma tajemnicze
połączenie z prądem i coś błyska przy uruchamianiu
wypływu ciepłej wody.
Byłam bliska popadnięcia w zaniedbanie higieniczne, ale pomyślałam że skoro nikt przede mną nie
został porażony prądem, to może i dla mnie los będzie
łaskawy. Wskakiwałam więc szybko pod natrysk i bez
zbędnego zalegania pod strumieniem wody, po niezbędnym opłukaniu się szybko wyskakiwałam na zewnątrz.
Zrobiłam nawet zdjęcia tajemniczego prysznica i po
powrocie do domu pokazałam mężowi. Nie byliśmy
jednak w stanie rozszyfrować, dlaczego pojawiały się
błyski przy uruchamianiu ciepłej wody. Zaintrygowana
tą konstrukcją zapytałam znajomego, który kończył politechnikę w São Paulo. Objaśnił mi, że w tamtej części
świata nie są w powszechnym zastosowaniu centralne
systemy dostarczania ciepłej wody. Uzyskuje się ją dzięki
ceramicznej grzałce okalającej sitko prysznica, zasilanej
energią elektryczną! Pstryk i wszystko jasne!
Zatrzymanie się w hostelu ma swoje dobre i złe
strony. Niewątpliwą zaletą jest korzystna cena i szybki
internet. Społeczność hostelowa oddycha internetem
niczym tlenem i gdyby nie było szybkiego połączenia
w ofercie tych obiektów, nikt by tam się nie zatrzymał
ani na minutę.
Hostele mają na ogół niezłą lokalizację, choć są
też obiekty położone na peryferiach. Czystość na ogół
26
nie budzi większych zastrzeżeń, natomiast różnie bywa
z przestrzeganiem ciszy. Mogą też być ciekawe wymogi
regulaminowe.
Swego czasu zatrzymałam się w hostelu AAE
Parthenon w Chicago. Jest on położony w dzielnicy
greckiej. W pobliżu są restauracje, sklepy z dewocjonaliami, szyldy pisane greckim alfabetem i inne szczegóły przypominające imigrantom opuszczoną ojczyznę.
Przy meldowaniu się weseli recepcjoniści zachęcają do
płacenia gotówką, podkreślając że przeciągnięcie kartą
przez terminal kosztuje 3% kwoty i mówią: i po co masz
płacić kartą? jesteś pewna, że wolisz zapłacić więcej?
Czystość jest zadowalająca, cisza nocna przestrzegana. Po
uregulowaniu należności otrzymuje się klucz do pokoju
oraz do drzwi wejściowych. Oprócz klucza wręczany
jest regulamin, w którym czytamy między innymi: Na
śniadanie należy przychodzić w obuwiu!
Sala śniadaniowa otwierana jest punkt 7.30 przez
właściciela o wojskowych manierach, który co chwilę
przebiega przez salę i wzorkiem kaprala-bazyliszka
sprawdza, co robią goście. A tymczasem goście popijają
kawę, herbatę, soki, zjadają białe i watowate pieczywo,
smarując je dżemem. Amatorzy diety protal pogryzają
jajka na twardo. Wszystko odbywa się przy włączonym
telewizorze, wielkim na pół ściany, dzięki czemu można
dowiedzieć się, jaka będzie pogoda lub co nowego zdarzyło się w polityce. Europa w tych przekazach praktycznie
nie istnieje. W sumie przyjemnie, ale do dziś nie wiem,
dlaczego śniadanie należało tam spożywać w obuwiu.
Hostele mogą być sympatycznym miejscem
zakwaterowania dla osób z ograniczonym budżetem,
jednak nie dla wszystkich. Autorka strony dla kobiet
podróżujących w pojedynkę (www.women-on-the-road.
com) udziela porad w tym względzie. Uważa ona, że
osoby, które mają lekki sen i budzą się przy pierwszych
dźwiękach chrr... chrrr…, źle się czują, widząc wokół
osoby płci obojga w niekompletnych strojach, lubią
spokój i ciszę, mają potrzebę idealnego porządku, nie
lubią tłoku za plecami, podczas gdy one myją zęby, nie
powinny wybierać hostelu na miejsce noclegu, a już
nigdy łóżka na sali zbiorowej.
Zakłócanie spokoju w hostelu na ogół związane
jest z nieprzestrzeganiem ciszy przez lokatorów, ale
Przygotowanie do podróży
w końcu nawet najbardziej hałaśliwi ludzie idą spać.
Gorzej gdy źródłem zakłóceń są przyczyny zewnętrzne.
Zamówiłam kiedyś nocleg w hostelu, ale nie zwróciłam
uwagi na brzmienie adresu. Była to ulica Gwarna. Cena
była niewygórowana i to przeważyło. Oczywiście z ciszą
było kiepsko, ale liczyłam, że wreszcie ona nastanie.
Wrzeszczących młodzieńców i chichocące panny sen
zmorzył koło trzeciej nad ranem, ale wtedy błogą ciszę
do białego światu co pół godziny skutecznie naruszał
jedyny nocny tramwaj w Poznaniu, którego tory przebiegały przez ulicę Gwarną właśnie. Mogłam się domyślić,
że ulicę tak nazwano nie bez powodu. Dzyń... dzyń…
słyszę do dziś.
Oczywiście to nie tramwaje, ale ludzie najczęściej zakłócają ciszę nocną. W Buenos Aires posiadacz
denerwującego dyszkanciku przez wiele godzin uwodził
recepcjonistkę, a w Puerto Iguazu właściciel hotelu
prowadził długie nocne rodaków rozmowy. W sumie
są to drobiazgi możliwe do zaakceptowania Większym
problemem w Puerto Iguazu był dorodny owad, którego
spotkałam na progu mojego pokoju, gdy otworzyłam
drzwi po pierwszej przespanej nocy. Leżał na grzbiecie
i na szczęście wyglądał na nieżywego.
Umeblowanie pokoi w hostelach jest zwykle
bardzo skromne. Zawsze doskwierał mi brak wygodnego miejsca do siedzenia i choćby jednego gwoździa
do powieszenia ubrania. Brak wieszaków lub haczyków
to jakiś międzykontynentalny zwyczaj propagowany
przez właścicieli wszystkich hosteli, niezależnie od ich
lokalizacji.
27
Zwykle hostele
mają dobrze widoczne
szyldy, ale jest od tego jeden wyjątek. Szyldy hosteli
w Hiszpanii to niewielkie
tabliczki przytwierdzone
wśród wielu innych przy
wejściu. Gdy dojechałam
w Barcelonie pod adres
zarezerwowanego hotelu,
taksówkarz mówi: To tu. Ja
rozglądam się za szyldem
Oznakowanie hostelu
w Hiszpanii
z nazwą Hostel Girona,
niczego takiego nie widzę, więc pytam: Gdzie jest ten
hostel? Taksówkarz: Ten napis z literą P przy drzwiach
wejściowych oznacza, że to tu. W Madrycie przekonałam
się, że to ulubiony sposób znakowania niskobudżetowych
hoteli w Hiszpanii. Warto wiedzieć!
Drzwi wejściowe do niektórych hosteli, zwłaszcza
w dużych miastach, bywają zamknięte, trzeba więc dzwonić i opowiedzieć się. Dziwnym zbiegiem okoliczności do
tych lokali zawsze prowadzą kręte schody. Ich pokonanie
traktuję jako kardiologiczną próbę wysiłkową i dopóki
ją zaliczam bez komplikacji, specjalnie nie narzekam.
Jeżeli drzwi hostelu otwiera młoda kobieta
z dzieckiem na ręku lub mężczyzna w rozciągniętym
podkoszulku, to od progu rozpoznajemy tzw. rodzinną
atmosferę. W przewodnikach określają takie lokale mianem cozy, co w wolnym tłumaczeniu należy rozumieć tak,
że właściciel taniego hotelu uprawia prywatę, która nigdy
nie przysługuje Barek w pokoju hotelowym też może
gościom. W pary- być pułapką
skim hotelu Darcet recepcjonista
palił cygara i trzymał papugę, bo
tworzy atmosferę
cozy, ale gościowi
nie wolno było zostać dwie godziny
dłużej w pokoju,
bo to naruszało
regulamin.
Przygotowanie do podróży
Sejfy hotelowe jawią mi się jako pułapki bardzo wyrafinowane
Nie tylko same urządzenia, ale i to co personel
hotelowy zostawia w pokoju, może być źródłem pułapek
dla gościa. Taką starannie uzupełnianą pułapką jest
barek w pokoju hotelowym. Podobno jest taka zasada,
że wszystko co jest na wierzchu, na stole, blacie jest za
free. Natomiast to co znajduje się w barku, podlega
opłatom. Nie ma tego dylematu w hostelach, bo tam
w pokojach nie ma barku. Co najwyżej można kupić
wodę u recepcjonisty, ale też po zawyżonej cenie. Od
czasu gdy w Sztokholmie, będąc w stanie skrajnego
odwodnienia po podróży, zapłaciłam za 0,25 l wody
około 20 zł, poprzysięgłam sobie nie tykać niczego, co
stoi w barku hotelowym. I z tego właśnie doświadczenia
wywodzi się moja żelazna zasada wożenia z sobą czajnika.
Czasem oferta tego co leży na wierzchu jest podejrzanie
obfita – wtedy tego nie tykam.
Specyficzna terminologia i nazewnictwo pokojów
hotelowych może być źródłem pułapek i nieporozumień.
Warto zapamiętać, że pokój twin oznacza pokój z dwoma
jednosobowymi łóżkami, a pokój double – jedno łoże
małżeńskie.
Windy hotelowe to następna pułapka. Niektóre
ruszają dopiero po włożeniu w jedną z licznych szparek
klucza elektronicznego służącego do otwierania drzwi
pokoju i następnie naciśnięcia guzika z numerem piętra.
Ma to zapobiegać błąkaniu się przypadkowych osób po
hotelu. Tak zaprogramowaną windą jeździ się bez klucza
jedynie między poziomami zero i minus jeden, bo tam
często mieszczą się małe sale konferencyjne.
28
Zakup biletu
Po pomyślnym dokonaniu wyboru hotelu nadchodzi pora kupna biletu. Zakładam, że ulubionym
środkiem lokomocji flashpackera będącego w podróży
jest samolot i na tym sposobie przemieszczania skupimy
główną uwagę. Mam w tym zakresie tradycyjne obyczaje
i bilet kupuję w biurze podróży. Nie jestem zwolenniczką
kupowania biletów przez internet. Kupując w biurze,
mam wrażenie, że ktoś czuwa nad przebiegiem mojej
podróży. Wiem, że ewentualne zmiany w mojej trasie
będą wyświetlone w systemie komputerowym kasjera
lotniczego, a jeżeli mam do czynienia z profesjonalną
obsługą, to upewni się ona, czy klient wie o zmianach.
Zawsze poszukuję najlepszej oferty cenowej.
Zaglądam na stronę www.mobissimo.pl, czytam newslettery różnych linii lotniczych, przeglądam reklamy.
Gdy już znajdę odpowiednią ofertę, idę do zaprzyjaźnionego biura i kupuję bilet. Czas płynie, a ja zbieram
informacje o miejscu mojego wyjazdu, rozmyślam nad
bagażem, drogą na lotnisko i z lotniska oraz wyborem
hotelu. Zbliża się pora wylotu…
Teraz warto zadbać o kilka szczegółów, które
uczynią podróż przyjemniejszą. Rozpoznanie okoliczności przelotu możemy zrobić, oglądając plan pokładu
samolotu lub samolotów – w razie lotu z przesiadką.
Obejrzenie planów wszystkich modeli samolotów oferuje
portal www.seatguru.com.
Na dwa tygodnie przed wylotem mogę w biurze,
w którym wykupiłam bilet, zarezerwować miejsce w samolocie. Albo na http://www.checkmytrip.com dokonać
samodzielnie rezerwacji miejsca – jest to procedura
absolutnie niezbędna przy przelotach transatlantyckich.
W razie samodzielnego rezerwowania przez internet
trzeba znać kod, który jest nadrukowany na bilecie.
Przy napisie: booking ref. jest napisane na przykład
AMADEUS: X7H8R9 i kod ten musimy wprowadzić
wraz z nazwiskiem do systemu Amadeus oraz zarezerwować na nim miejsce.
W przeciwnym wypadku, gdy nie zarezerwujemy wcześniej miejsca na część transatlantycką, może
się zdarzyć, że gdy przybędziemy na Okęcie, usłyszymy – jak to zdarzyło mi się pewnego razu: Mam dwie
wiadomości dla pani, samolot z Paryża jest opóźniony
Przygotowanie do podróży
Bilety papierowe i elektroniczne
pół godziny, a poza tym nie mam dla pani miejsca na
odcinku transatlantyckim. Ale proszę się nie martwić, na
CDG na pewno coś dla pani znajdą. Samolot niebawem
przyleciał, jednak opóźnienie pożarło mi pół godziny
z czasu przeznaczonego na transfer, w rezultacie czego
cwałowałam przez lotnisko CDG niczym zawodowy
sprinter, a gdy dotarłam przed oblicze pracownika
przy odpowiedniej bramce, moje nazwisko wyświetlało
się na wszystkich monitorach na liście ze złowieszczo
29
Boarding pass wraz z danymi identyfikacyjnymi
brzmiącym nagłówkiem Clearance List. Nie wiem do dziś
co to oznacza w lotniskowym żargonie, ale z pewnością
nic dobrego. Miejsce się dla mnie w końcu znalazło, ale
cztery godziny spędziłam w nielichych nerwach.
Podróż lotnicza
Podróż lotnicza
B
agaż podręczny i główny mamy już spakowany
zgodnie z zasadami bezpieczeństwa, bilet kupiony,
miejsce w samolocie zarezerwowane, hotel wybrany.
Pora jechać na lotnisko, które jest miejscem wielu
skomplikowanych reguł nim rządzących oraz niemałej
liczby pułapek. Ich natężenie jest bardzo zróżnicowane
na poszczególnych lotniskach, sezonowo zmienne,
a lotniska amerykańskie mogłyby być tematem nie
tylko odrębnego rozdziału, ale nawet całej książki.
Tymczasem wyruszamy na lotnisko odlotowe. Moja
podróż zaczyna się zwykle na warszawskim Okęciu.
Mieszkam stosunkowo blisko, więc po 20 minutach
jazdy jestem na miejscu. Taksówek raczej unikam, chyba
że przylatuję w nocy. Generalnie przejazd na lotnisko
w miejscu stałego zamieszkania jest w miarę prosty.
Oczywiście trzeba uważać na kieszenie, bo autobus
kursujący do portu lotniczego jest znany jako miejsce
wzmożonej aktywności kieszonkowców.
Trzeba mieć świadomość, że lotnisko jest terenem
bardzo ściśle nadzorowanym, i praktycznie od chwili
gdy nasza taksówka podjeżdża pod terminal odlotowy
lub wysiadamy z autobusu, jesteśmy w zasięgu wszechobecnych kamer. Nie jest to jedyna okoliczność, której
istnienia często nie jesteśmy ani trochę świadomi.
30
Trzy oblicza lotniska
Przygotowując się do podróży, dobrze jest poczytać o lotniskach, które odwiedzimy. Dużo ciekawych
informacji o funkcjonowaniu i topografii lotnisk można
znaleźć na portalu World Airport Guides.
Niezależnie od oficjalnych informacji trzeba
wiedzieć, że każde lotnisko ma trzy oblicza: odlotowe,
przylotowe oraz przesiadkowe. Każde jest inne i na
każdym lotnisku, a nawet przy każdym kolejnym locie
na tym samym lotnisku jest nieprzewidywalne. Zmienne,
kapryśne i rzadko kiedy przyjazne podróżnemu. Będąc
w charakterze pasażera odlatującego, przesiadającego się
lub przylatującego możemy zaliczyć szeroki wachlarz
przeżyć.
Portal www.sleepinginairport.net wymienia całą
listę lotniskowo-samolotowych nieszczęść, wraz z częstością ich występowania.
Co może nas spotkać na lotnisku?
7% Nieodpowiednie zachowanie pracownika podczas
kontroli osobistej
W zasadzie nie spotkałam się z tym, jeśli nie liczyć
rutynowej surowości na obliczach kontrolerów europejskich i północnoamerykańskich Przypuszczam, że
Podróż lotnicza
powszechnie obserwowane groźne oblicza pracowników
służb lotniczych są wynikiem treningu. Ze znanych mi
miejsc jedynie kontrolerzy w Buenos Aires byli uśmiechnięci i nie przerywając pogawędek, szybko przepuszczali
podróżnych przez bramki kontrolne, aby oczyszczeni
z podejrzeń mogli bez przeszkód oddać się zakupom
w licznych sklepach wolnocłowych lotniska Ezeiza.
10% Spóźnienie się na samolot przesiadkowy
Zdarzyło mi się raz nie zdążyć na samolot z Paryża do
Warszawy, po przylocie zza oceanu. Następny lot był za
dwie godziny. To nic wielkiego jeśli wraca się do domu,
gorzej gdy nie zdąży się na samolot w drodze za ocean.
16% Zagubienie bagażu
Tego na szczęście nie doświadczyłam! Ale warto w ramach profilaktyki mieć w bagażu podręcznym szczoteczkę do zębów, małą pastę, zestaw bielizny i zapasowe
skarpetki.
15% Spędzenie nocy na lotnisku
Gdy nie ma już lotów do końca dnia, można otrzymać
ofertę noclegu w hotelu przylotniskowym. Podobno
jest to ciekawe doświadczenie. Otrzymuje się voucher
na nocleg, kosmetyki, a gdy w podróży towarzyszą nam
małe dzieci, również przekąski dla maluszków i łóżeczka,
które przypominają wanienkę. Maluchy to lubią. Nie
miałam okazji spędzać nocy na lotnisku.
4% Niewpuszczenie na pokład z powodu decyzji
linii lotniczej
Szczęśliwie nie miałam tej nieprzyjemności, ale mogę
sobie wyobrazić ile adrenaliny wydziela się w człowieku
po usłyszeniu takiej decyzji.
1% Niewpuszczenie na pokład z powodu decyzji
rządu kraju docelowego
Jak wyżej!
1% Zgubienie dzieci
Jak wyżej!
3% Zjedzenie czegoś niestrawnego i kłopoty z przewodem pokarmowym
Unikam podejrzanie wyglądającej żywności, w razie
najmniejszej wątpliwości dyskwalifikuję ją jako nienadającą się do spożycia.
3% Potraktowanie paralizatorem elektrycznym
Na szczęście nie!!!
3% Rewizja z rozebraniem z ubrania
31
Na lotnisku CGD w Paryżu kazano mi zdjąć bluzkę koszulową, pod którą miałam ulubiony T-shirt z napisem
Tunisia w języku arabskim. Zdjęłam bluzę, szczęśliwie
w Paryżu napis nie wzbudził niczyjego zainteresowania,
a z dalszego striptizu kontroler zrezygnował na wieść, że
mam 65 lat. Jednak nie wiadomo czy tak samo sprawy
by się toczyły gdzie indziej. Moja amerykańska znajoma,
gdy zobaczyła mnie w tym t-shircie, nie mogła oderwać
od niego oczu i podekscytowana powtórzyła kilka razy:
Byłaś w kraju arabskim, naprawdę? Byłaś tam??? Po pobycie w Tunezji nie mam śladu w paszporcie, ale mam
obecnie wizę do innego kraju arabskiego w zgodnym
sąsiedztwie wizy amerykańskiej.
4% Próba przekupstwa
Nie!
5% Przyjazd tuż przed katastrofą lub po niej
Nie!
5% Odkrycie podczas podróży przez USA, że jest się
omyłkowo na liście osób podejrzanych o terroryzm
Nie!!! Co za radość!
25% Brak złych zdarzeń
Tak!!!
Z tej statystyki jasno wynika, że największą szansę
mamy na to, że nic się nie zdarzy, ale 25% to niewiele –
tylko jeden na czterech pasażerów na lotnisku nie zazna
żadnych przygód!
Wymienione przygody mogą oczywiście zdarzyć
się na każdym lotnisku, ale chyba najłatwiej tłumaczyć
się z wszystkich wątpliwości powstających w umyśle
i wyobraźni kontrolera na lotnisku we własnym kraju.
Niektóre z nich budzą odruchową irytację, na przykład podczas jednej z kontroli na Okęciu starannie
oglądano wszystkie moje kable, których współczesny
flashpacker ma sporą kolekcję. Były one rozrzucone
w różnych miejscach bagażu podręcznego, musiałam
je odnajdywać i okazywać. Od tego czasu zgromadziłam kable w jednym woreczku i już nie są takie
interesujące dla kontrolerów. Długi czas mój cebulasty,
zamykany na klapkę budzik marki Victorinox wzbudzał
transkontynentalne zainteresowanie absolutnie wszystkich kontrolerów. Gdy w Seulu niezwykle uprzejmy
securiter zapytał tonem raczej potwierdzającym budzik,
prawda? uznałam, że jego konstrukcja ma coś w sobie
Podróż lotnicza
podejrzanego i zrezygnowałam z wożenia się z nim. Od
tego czasu budzik zostaje w domu.
Wiele osób, gdy już przebrnie warszawską kontrolę, jedzie do Belgii w związku z załatwianiem różnych
unijnych formalności. Nie przepadam za lotniskiem
w Brukseli głównie z tego powodu, że w części odlotowej
prawie nie ma miejsc do siedzenia – pojedyncze krzesła
pochowano gdzieś w zakamarkach. Jedyne miejsca siedzące to foteliki w licznych kawiarniach, w których bez
straty kilku euro nie da się wysiedzieć dwóch godzin
w oczekiwaniu na swój lot. A czekając na check-in, warto
wybrać się do damskiego WC. Byłam tam kilkakrotnie,
ale jedyne co zwracało moją uwagę, to trochę dziwne
urządzenie do suszenia rąk. Za kolejnym razem, gdy
odwiedziłam przybytek z koleżanką bywałą w Brukseli,
pokazała mi ona logo na drzwiach jednej z kabin. Był
to symbol kobiety przykucniętej nad żeńską odmianą
pisurau. Podobno skonstruowano to urządzenie dla
pań w ramach walki z… dyskryminacją płci. Swoją
drogą czego jeszcze w tej Brukseli unijni urzędnicy
nie wymyślą?
Odległość między sedesem a drzwiami WC na
niektórych lotniskach budzi we mnie podejrzenie, iż
konstruktorzy kabin nie mają świadomości, w jakiej
pozycji sikają kobiety. A tu, proszę, taki bubel anatomiczno-budowlany doczekał się rangi rozwiązania
antydyskryminacyjnego.
Powiedzenie, że nie wszystko złoto, co się świeci,
idealnie pasuje do lotniska Barajas, które jest kolejnym
niezbyt przyjaznym dla podróżnego portem. Budynek
nowego terminalu nr 4 istotnie świeci się i lśni, ale
to koniec tego, co może zachwycić na tym lotnisku.
Przede wszystkim uderza wszechobecna niechęć do
używania języka angielskiego, nawet w sytuacjach dość
ważnych, jak wydanie karty pokładowej. Dokument ten
jest w większości wypadków pobierany przez pasażerów
samodzielnie w automatach, które lubią wydrukować
złowieszczy komunikat Nie ma takiej rezerwacji, mimo
prawidłowo wprowadzonych danych. Dopiero za trzecim
podejściem udało mi się dotrzeć przed oblicze żywego,
acz niechętnego podróżnym pracownika, który nie
będąc jednak bezmyślnym automatem, raczył wydać
kartę pokładową.
32
Budowa, rozległość i funkcjonowanie lotniska
wylotowego nie ma większego znaczenia przy lotach
w obrębie Europy. Lecimy zwykle 2-3 godziny i da się
ten czas wytrzymać w każdych warunkach. Zupełnie
inaczej ma się sprawa w wypadku lotów transkontynentalnych. Przesiadamy się najczęściej w Paryżu, Frankfurcie, Amsterdamie w drodze za ocean, lub w Helsinkach
w drodze do Azji.
Lotnisko w Helsinkach uważam za najbardziej
przyjazne dla przesiadającego się podróżnego. Przyloty
z Warszawy i odloty do Azji obsługuje ten sam terminal,
a odległość między bramkami można pokonać w 20
minut bez specjalnego pośpiechu. Nie ma dodatkowej
kontroli dla wsiadających do samolotu transkontynentalnego, natomiast dla odmiany jest ona przy przylocie
z Azji. A jak jest kontrola, to zawsze trzeba spojrzeć na
swój bagaż krytycznym okiem. Przed oddaniem plecaka
do kontroli przylotowej w Helsinkach zauważyłam, że
wzięte z pokładu samolotu małe opakowanie kimchi
rozszczelniło się i wydziela zabójcze wonie niczym broń
biologiczna. Szybko pozbyłam się pudełka, wyrzucając
je do kosza na śmieci, ale i tak czujne oko kontrolera
znalazło w moim bagażu coś, co naruszało misterną
sieć przepisów. Regulacje w zakresie kontroli ciągle się
zmieniają, więc w każdej chwili może pojawić się także
kontrola przy wylocie z Helsinek. Z innych udogodnień na tym lotnisku warto wspomnieć o możliwości
wymiany euro lub dolarów na różne azjatyckie waluty.
Kurs nie jest specjalnie korzystny, jak to na lotnisku,
ale chyba lepszy niż w kantorze na lotnisku w Seulu.
Oczywiście warto mieć trochę miejscowej waluty na
pierwsze wydatki po wylądowaniu. Zwykle zaleca się
mieć równowartość 50 dol.
Klasycznym i częstym portem przesiadkowym
jest Amsterdam. Przesiadałam się na tym lotnisku
wiele razy. Dwa razy
udało mi się przeżyć
tam niezapomniane chwile. Pierwsza
z nich była związana z niezwykle badawczym spojrzeniem stewardesy
Podróż lotnicza
lustrującej mnie przed wejściem na pokład samolotu
do Houston. Nie byłam wówczas jeszcze przyzwyczajona
ani obyta z tym, aby ktokolwiek patrzył na mnie tak
badawczym i przenikliwym wzrokiem. Poczułam się
jak robaczek wijący się pod mikroskopem, analizowany
chłodnym okiem badacza. Spojrzenie to stało się punktem wyjściowym do stworzenia postaci Pani Naziemnej
w mojej książce Życie po byciu lekarzem.
Najcenniejsza była jednak edukacja pobrana na
amsterdamskim lotnisku w wykonaniu będącego na
gościnnych występach amerykańskiego kontrolera na
temat tego, kto jest moim kolegą. Leciałam z dwiema
innymi osobami na konferencję prasową do Orlando.
Na pytanie kontrolera kim jesteśmy, padła odpowiedź
koledzy z pracy. Używane w języku polskim niewinne
określenie kolega z pracy podobno nie ma racji bytu
w angielskim, a przynajmniej w jego wersji amerykańskiej. O takich osobach należy mówić nie kolega, lecz
osoba, z którą robię interesy, innymi słowy partner w interesach – a to już brzmi jakoś dwuznacznie po polsku.
Dwa języki to za mało aby oddać niuanse kontroli
transgranicznych! Mimo przeciągających się lingwistycznych dywagacji w wykonaniu Pana Naziemnego udało
się nam w tej podróży bez trudu zdążyć na samolot
przesiadkowy na terenie Stanów Zjednoczonych. Stało się
to wyłącznie dzięki temu, że umówiliśmy się wcześniej,
że pakujemy się wyłącznie w bagaż podręczny. Inni
nasi koledzy z pracy – możemy sobie na tę językową
swobodę pozwolić, wszak jesteśmy poza lotniskiem!
– zlekceważyli moją sugestię o zabraniu tylko bagażu
podręcznego, twierdząc że dwie godziny na przesiadkę
w Stanach Zjednoczonych to ho-ho i jeszcze trochę czasu
na piwo im zostanie. Ich samolot przesiadkowy odleciał,
zanim odebrali bagaż główny, a następny z wolnymi
miejscami trafił się jakoś tak po 24 godzinach pobytu
na lotnisku przesiadkowym. Faktycznie było dużo czasu
na picie piwa!
Zwykle lecąc za ocean, ma się mało czasu, i człowiek nie rozgląda się na boki, więc nie bardzo wiem,
jakie są atrakcje zakupowe w Amsterdamie, a wracając
przylatuje się nad ranem, gdy lotnisko dopiero się budzi,
i też niczego specjalnego nie udało mi się wypatrzeć.
Może poza jednym portfelem. Lubię tę atmosferę o 5
33
Można sfotografować niezidentyfikowany obiekt latający
rano, gdy zaspane panie podnoszą żaluzje, a ja wolnym
krokiem spaceruję po sklepach, w których oglądam różne
gadżety o utraconej świetności i sile oddziaływania na
moje zakupowe apetyty.
Przy wydawaniu karty pokładowej odprawiający
zadaje sakramentalne pytanie Przy oknie czy przy przejściu?, co w zasadzie na jedno wychodzi w liczbie plusów
i minusów. Ponieważ miło jest fotografować chmurki
podczas podróży lub niezidentyfikowane obiekty latające,
wybieram miejsce przy oknie. Choć wybór to podobny
do wyboru dania serwowanego na pokładzie samolotu
– zwykle między chicken lub pasta, a wszystko i tak gęsto
podlane słonym sosem pomidorowym.
Wybór jedzenia na pokładzie samolotu jest ograniczony
Podróż lotnicza
Ostatnie rzędy w niektórych typach samolotów są
ustawione nieco gęściej, więc lepiej ich unikać. Również
pierwszy rząd nie jest wygodny, bo nie ma stolików
otwieranych z oparcia fotela rzędu poprzedzającego, ani
nie ma możliwości położenia plecaka pod siedzeniem,
więc bagaż podręczny z cenną elektroniką, którą każdy
szanujący się flashpacker ma ze sobą w dużej ilości
w każdej podróży, musi wylądować w górnym schowku.
A tam narażony jest na przywłaszczenie, przemieszczenie,
zgniecenie… Lepiej więc z wyprzedzeniem samodzielnie lub z pomocą biura podróży wybrać miejsce i je
zarezerwować.
Jak nie wpaść w pułapkę
na lotnisku
Lotnisko jest miejscem pełnym wyrafinowanych
pułapek i pod względem ich natężenia dorównuje mu
tylko łazienka hotelowa. Po raz pierwszy zetknęłam
się z pułapką na lotnisku w Mediolanie, gdy wracałam
z kongresu European Society of Hypertension. Był to
jeden z moich pierwszy wyjazdów w daleki świat. Lotnisko uważałam za znajome, bo byłam już na Malpensa
dwa lata wcześniej. Przed udaniem się do check-in
postanowiłam odwiedzić WC, aby w sposób niezakłócony zbędnymi bodźcami płynącymi z przepełnionego
pęcherza pokonać barierę rozmowy w języku angielskim,
wtedy jeszcze znanym mi na niezbyt wygórowanym
poziomie. Weszłam do pomieszczenia, zajęłam wolną
kabinę i bez wahania zamknęłam zamek w drzwiach.
Po chwili chcę wyjść i nie potrafię otworzyć zamka…
próbuję na różne sposoby, w prawo w lewo – klamka
w postaci litery U doczepionej do metalowej gałki ani
drgnie… próbuję otworzyć drzwi popychając je do
przodu… i nic… Powiadam sobie – no tak, spędzę
resztę życia w klozecie w Mediolanie i tak skończy się
moja kariera międzynarodowej bywalczyni kongresów.
Po kolejnych próbach coś mnie tknęło i pociągnęłam owe „U” do siebie – klamka puściła i drzwi
z miłym odgłosem otworzyły się! Uuufff! Co za ulga!
Bezdyskusyjnie większa niż przy zresetowaniu pęcherza.
Od tej pory mam to jako żelazną zasadę – zanim zamknę
jakiekolwiek drzwi w lotniskowej łazience, sprawdzam
jak działa ich zamykanie i otwieranie. Zdarza mi się,
34
gdy nie jestem w stanie rozszyfrować działania zamka,
rezygnować z jego zamykania, bo ewentualny stres
towarzyszący podglądnięciu mnie przez przypadkową
osobę podczas zakładania czy zdejmowania majtek
będzie nieporównanie mniejszy od związanego z zatrzaśnięciem się na zawsze w kabinie lotniskowego WC.
Często możemy spotkać pułapki przy check-in.
Najpopularniejsza polega na tym, że walizka waży za
dużo. Z tego powodu zawsze trzeba sprawdzić przed
podróżą jakie limity wagowe są dopuszczalne w danej
linii lotniczej, oraz zważyć walizkę w domu. Zbyt ciężki
bagaż to konieczność wyjęcia paru przedmiotów i oddania ich osobie odprowadzającej lub przykrość związana
z opłatą za nadbagaż. Inna niespodzianka – brak miejsca
wskutek tzw. overbookingu, czyli sprzedania większej
liczby biletów niż jest miejsc w samolocie. Przy podróży
gwarantowanej, tj. statusie „OK”, nie grozi to niczym
specjalnym. Możemy polecieć kolejnym samolotem
(niewykluczone, że dopiero następnego dnia!), może
zdarzyć się podróż w business class w cenie economy class
(możliwość raczej teoretyczna). Możemy też otrzymać
ofertę rekompensaty finansowej – ostatnio wynosiła ona
250 euro na lotnisku we Frankfurcie i jest wydawana
w postaci pieniędzy elektronicznych jako specjalna
karta płatnicza.
Gwarantowane pułapki mamy natomiast przy
przechodzeniu przez security line – tu ilość wpadek jest
niepoliczalna, i zmieniają się one w zależności od tego, co
jest modne na danej granicy. Są różne mody sezonowe:
na zdejmowanie butów, odpinanie pasków, otwieranie
i uruchamianie laptopów, okazywanie kabli, oglądanie
zawartości apteczki, rewizji osobistej po zadzwonieniu
na bramce, prześwietlaniu butów na specjalnej maszynie... Możliwe są zaskoczenia przy zajmowaniu miejsca
w samolocie. Zdarza się, na szczęście rzadko, że dwóm
osobom przydzielono to samo miejsce. Pamiętajmy, że
to kłopot obsługi samolotu, a nie nasz!
Przesiadki to też etap podróży o wysokim natężeniu pułapek. Zmiana terminalu na znajdujący się
w innym budynku to zwykle nieliche wyzwanie. Przejazd
może odbywać się autobusem (tak jest często na CDG)
lub pociągiem, który nieodmiennie robi na mnie wrażenie pojazdu widma. Jeździ on bowiem wahadłowo między
Podróż lotnicza
dwoma budynkami bez udziału maszynisty. Czasami
taki pociąg porusza się po torach napowietrznych, ze
sporą szybkością, chybocząc się na boki i jest naprawdę
odlotowo – na przykład przy zmianie terminalu w Dallas. Oczywiście można trafić nie do tego terminalu, do
którego należało. Ważnym więc składnikiem bezpiecznej
strategii pokonywania przestrzeni lotniska jest staranne
czytanie tablic informacyjnych, których treść potrafi
zmieniać się z minuty na minutę.
Podróżny z Europy przesiada się
na lotnisku amerykańskim
O przekraczaniu granicy, od czasu gdy jesteśmy
w Unii Europejskiej, prawie zapomnieliśmy. Natomiast
pokonanie granicy amerykańskiej to bez wątpienia sport
ekstremalny – tylko dla amatorów. Gdy przylatuje się
z Europy i przesiada na lot do kolejnego amerykańskiego
miasta, trzeba mieć duży zapas czasu. Czeka nas bowiem
oficjalne przekroczenie granicy Stanów Zjednoczonych,
potem odebranie bagażu głównego i ponowne nadanie
go na kolejny odcinek podróży. A wszystko trwa. Samo
oczekiwanie w kolejce do pogranicznika może zająć od
kilkunastu minut do nawet dwóch godzin. Wszystko
zależy od lotniska, pory dnia i natężenia ruchu. Na
internetowych stronach niektórych dużych lotnisk
przesiadkowych można odszukać przewidywany czas
oczekiwania na podejście do kontroli granicznej. Odbieranie i nadawanie bagażu głównego jest kłopotliwe.
Przesiadanie się tylko z bagażem kabinowym jest nieporównanie prostsze i krótsze, i gdy tylko to możliwe,
wybieram taki wariant.
Uważam, że aby przesiadka na terenie Stanów
Zjednoczonych odbyła się bez nadmiernego stresu
i zakończyła sukcesem, potrzebna jest co najmniej
4-godzinnna przerwa między lądowaniem a startem
następnego samolotu. Tymczasem w biletach oferowanych przez linie lotnicze dość często przewiduje się
dwie godziny na przesiadkę. Jest to praktycznie oferta
nie do zrealizowania i często wymaga korekty w trakcie
podróży. Na szczęście wiele jest lotów z dużych lotnisk
przesiadkowych do popularnych portów i nie ma większego problemu z dostaniem biletu na następny samolot,
ale nie jest to regułą.
35
Podczas przesiadki na lotnisku amerykańskim (tu Houston)
rzadko jest czas na fotografowanie
Może się zdarzyć, że nie zdążymy wyrobić się
na zakrętach rozległego lotniska amerykańskiego.
Z tego właśnie powodu lotnisko w Houston pozostanie w mojej pamięci. Był to pierwszy port lotniczy
na amerykańskiej ziemi, w którym postawiłam nogę,
a celem podróży było Cancun. Zupełnie nieobyta
z czasochłonnością procedur, nie spiesząc się stanęłam w kolejce do pogranicznika i po dłuższym czasie
dotarłam przed jego surowe oblicze. Upłynęło wiele
dodatkowych minut zanim na sakramentalne pytanie
„Dla kogo pracujesz?” udzieliłam odpowiedzi zgodnej
z oczekiwaniem dżentelmena strzegącego granic Stanów
Zjednoczonych. Tak sformułowane pytanie usłyszałam
wtedy po raz pierwszy i nie było dla mnie do końca
zrozumiałe znaczeniowo, choć zrozumiałe brzmieniowo.
Pogranicznik musiał wezwać przełożonego, który ma
takie kwalifikacje, że powinien dogadać się z każdym
podróżnym. Faktycznie przełożony ów powtórzył
sakramentalne Dla kogo pracujesz?, dodając tytułem
uzupełnienia …dla jakieś gazety, dla CNN czy jeszcze
dla kogoś innego?
Przyjemność udzielenia odpowiedzi, że nie pracuję dla CNN była całkiem ciekawym doświadczeniem.
Po usłyszeniu tego jakże abstrakcyjnego wyznania
wpuszczono mnie na gościnną ziemię amerykańską,
aczkolwiek tylko w trybie przesiadkowym. Tymczasem
mój samolot do Cancun odleciał i niezbyt sympatyczna
Jackie z personelu naziemnego musiała mi przydzielić
miejsce na następny lot. Z nią też początkowo nie
Podróż lotnicza
i przebiegła tak sprawnie, że udało mi się nawet pstryknąć jedną fotkę.
Nie pracuję dla CNN, ale udało mi się zwiedzić budynek tej
stacji telewizyjnej w Atlancie
mogłam się dogadać, więc Jackie – cały czas konwersując ze mną po angielsku, zapytała: Może chcesz
rozmawiać w jakimś innym języku, bo coś nie możemy
się porozumieć?
Z ochotą zaproponowałam pogawędkę po polsku,
rosyjsku i dorzuciłam jeszcze białoruski, w którym to
języku potrafię wyrecytować jeden śmieszny wierszyk
o chytrym lisie i głodnym wilku. Jackie szybko uznała, że mój angielski jest jednak zrozumiały i całkiem
sprawnie przydzieliła mi miejsce w samolocie, a nawet
pojęła moją prośbę o wydłużenie przerwy na lotnisku
w Houston w drodze powrotnej! Skoro wszystko udało
mi się załatwić, znaczy byłam skuteczna! Z nadmiaru
wrażeń zadzwoniłam do domu i chwilę porozmawiałam
z rodziną. Pierwszy raz w życiu dzwoniłam z odległego
amerykańskiego kontynentu do kraju.
Następne moje doświadczenia przesiadkowe
związane były z podróżą do Dallas. Dzięki wcześniejszym
perypetiom wiedziałam, że muszę sprawnie przemieszczać się z punktu A, jakim był na pokładu samolotu, do
punktu B, czyli kolejki do pogranicznika. Zdążyłam.
Jakiś czas później podróżowałam do Nowego
Orleanu. Była to moja trzecia przesiadka w Houston
36
Kontrola przylotowa albo
przeżyjmy to jeszcze raz
Spotkanie z pogranicznikiem i interesujące gadu-gadu w konwencji niezrozumiałej pojęciowo dla
kogoś, kto nie dorastał w Stanach Zjednoczonych, to
niejedyne źródło mocnych przeżyć na amerykańskim
lotnisku przylotowym. W Atlancie poznałam nieznaną
mi wcześniej odsłonę trzeciego oblicza lotniska, jakim jest
kontrola przylotowa. Na godzinę przed wylądowaniem
wyświetlono film instruktażowy, w którym pojawiło
się na początku znamienne stwierdzenie: Jeżeli nawet
uważacie się za dobrze poinformowanych w sprawach
przylotowych, posłuchajcie, co mamy do powiedzenia.
Zabrzmiało obiecująco… po czym padło zrozumiałe
dźwiękowo, ale nie znaczeniowo, stwierdzenie, że lotniska w Atlancie, w Seattle i bodaj Memphis zostały
wytypowane do kontroli przylotowych. Zapamiętałam
tę informację, ale zrozumiałam jej znaczenie dopiero
po wylądowaniu. To było przeżycie!
Hartsfield-Jackson Atlanta International Airport jest olbrzymem, jak większość lotnisk w Stanach
Zjednoczonych obsługujących połączenia z innymi
kontynentami. Pokonawszy kilometry korytarzy wiodących przed oblicze pogranicznika, sprawnie i bez
wahania wyrecytowałam powód przybycia na gościnną
ziemię amerykańską, odebrałam walizkę i energicznie
zmierzałam ku wyjściu, które miało być tuż-tuż. Tak
przynajmniej sądziłam. Uznałam, że chyba coś źle
Lotnisko w Atlancie albo przeżyjmy to jeszcze raz
Podróż lotnicza
zrozumiałam z tą kontrolą przylotową i trzeba będzie
drugim razem uważniej słuchać komunikatów.
Gdy tak sobie monologowałam wewnętrznie na
temat znajomości języka angielskiego, nieoczekiwanie
mundurowy osobnik rasy innej niż biała specjalnym
urządzeniem w kształcie pistoletu sprawdził kod kreskowy na metryczce mojej walizki. Urządzenie piknęło,
a pan mundurowy wskazując na przepastną dziurę,
zażądał wstawienia do niej mojego, tylko co szczęśliwie
odebranego bagażu głównego.
Ciąg dalszy był dwugodzinnym, upiornym seansem w konwencji ni mniej ni więcej tylko przeżyjmy to
jeszcze raz i obejmował wyjmowanie zawartości bagażu
podręcznego, zdejmowanie butów, łapanie na skarpetki
nowych odmian grzybni, odpowiadanie na pytania do
czego służy pojemniczek z lekiem w aerozolu i wykładanie komputera do przeglądu. Przez nieoczekiwane
odebranie mi walizki przegapiłam możliwość dojechania
do miejsca zakończenia tego toru przeszkód specjalnym
pociągiem-widmem nieobsługiwanym przez maszynistę
i pokonałam cały odcinek pieszo. Zajmuje to 30…45
minut. Szłam, szłam i szłam. Ponieważ szli też inni
ludzie, uznałam że ta droga gdzieś jednak prowadzi.
Mijane przy tym dość licznie zamontowane naścienne
defibrylatory przypominały mi, że jest to nielichy tor
przeszkód, na którym niejeden pasażer musi wymagać
zabiegów reanimacyjnych. Grozy dopełniały jeszcze
pojedyncze osoby ładujące sobie komórki w dostępnych
gniazdkach elektrycznych. Pomyślałam sobie: nie dość, że
ludzi trzeba reanimować, to i komórki padają jak muchy.
W końcu doszłam do karuzeli, na której kręciła się moja
walizka, oczyszczona z zarzutów i nieskazitelnie wolna
od wszelkich podejrzeń. Jak zawsze samotna na taśmie…
Potem czekał mnie jeszcze kwadrans miotania się
z powodu niemożności znalezienia autobusu dowożącego
gości do hotelu (strata czasu, nie znalazłam), dziesięć
minut poszukiwania postoju taksówek. Gdy już znalazłam postój i zasiadłam w taksówce, przed moimi oczami
wyrosła następna nowość. Był nią pisemny komunikat
informujący, że kierowca ma zaawansowane zaburzenia
słuchu i prosi o powolne i odpowiednio głośne podawanie adresu. Wcześniej przygotowana karteczka z nazwą
hotelu rozwiązała problem i po kilkunastu minutach
37
jazdy byłam u wrót raju, zwanego też Wellesley Inn
& Suites Airport. W następnych dniach odnalazłam
miejsce postoju autobusów hotelowych i przy okazji
rozgryzłam system pasów ruchu przed lotniskiem. Otóż
pierwszym pasem jeżdżą taksówki, które na wszystkich
lotniskach świata zawsze są pod ręką, drugim pasem
przemieszczają się różne inne pojazdy, a ostatni należy
do wspomnianych autobusów hotelowych. Warto znać
te reguły, bo gdy jest ciemno, rozpoznanie terenu może
nie być łatwe.
Część odlotowa lotniska w Atlancie to dla odmiany duży teren, daleko bardziej przyjazny podróżnemu niż część przylotowa. Lotnisko ma dwa wielkie
terminale – północny i południowy, rozbudowana
infrastruktura w części wylotowej, dużo instytucji
i sklepów, całkiem fajnych. W jednym z nich uległam
czarowi wyprzedaży i kupiłam walizkę za 100 dol.,
która służy mi do dziś. Generalnie dociekliwość służb
lotniskowych w Stanach Zjednoczonych przy wylocie
do Europy jest zdecydowanie mniejsza. To zresztą
zrozumiałe, że wysyłanie wszystkich podejrzanych
na inny kontynent nie jest tak emocjonujące, jak ich
przyjmowanie do swojego kraju.
Natomiast podróż z lotniska przylotowego do
hotelu to zupełnie inna filozofia, często zawiła. Transfer
z lotniska przylotowego do hotelu jest trudny, kosztowny
i pełen nieoczekiwanych przeżyć. W zasadzie wyznaję
zasadę, że nie należy na tym etapie podróżowania zbytnio oszczędzać. Trasę z lotnisko do hotelu odbywam
zwykle taksówką wynajętą po przylocie, czasem jadę
shuttlebusem zamówionym wcześniej przez internet.
Pokwitowanie przewozu z lotniska w Buenos Aires
Podróż lotnicza
Tylko raz uległam pokusie niepotrzebnego oszczędzania na tym etapie podróży i niewiele brakowało,
abym została wysadzona w środku 3-milionowego
miasta w miejscu, które bynajmniej nie było celem
mojej podróży.
Z lotniska międzynarodowego do centrum Buenos Aires można dojechać taksówką licencjonowaną
lub samochodem zarejestrowanym jako przewóz ludności. Oba rodzaje przewozu są oferowane przez tę samą
firmę. Przewodniki dość zgodnie polecają korzystanie
z samochodów typu przewóz ludności, są bowiem tańsze. Łatwowiernie zaufałam takiej rekomendacji. Tylko
dzięki temu, że miałam wydrukowane z internetu fotografie budynku, do którego chciałam dojechać, nie
wylądowałam na jednej z setek uliczek przecinających
Buenos Aires we wszystkich kierunkach i niemającej nic
wspólnego z celem mojej podróży. Kierowca po godzinie
jazdy stanął w przypadkowym miejscu i oświadczył, że
właśnie przyjechaliśmy pod właściwy adres. Orzekłam,
że to nie to miejsce, co spotkało się z jego strony z ochoczym potwierdzeniem i po 10 minutach kręcenia się po
licznych uliczkach po raz drugi zawiadomił mnie, że
właśnie dojechaliśmy gdzie trzeba. Oczywiście było to
kolejne przypadkowe miejsce.
Wyjęłam fotografię centrum kongresowego i dopiero wizualizacja celu podróży rozjaśniła kierowcy
w głowie. Dojechaliśmy szczęśliwie i rozstaliśmy się z ulgą
38
Centrum kongresowe w Buenos Aires
odczuwaną, jak można było sądzić, przez obie strony.
Godny polecenia sposób podróży z lotnisk i na
lotniska wielu miast amerykańskich zapewnia firma
GO The Airport Shuttle, Inc. Korzystałam z ich usług
w Chicago – mają akceptowalne ceny, są punktualni,
kierowcy odpowiedzialni i pomocni. Przy zamówieniu transportu w obie strony jest drobna zniżka, gdy
zaś jest się uczestnikiem dużego kongresu, dostaje się
dalszą kilkudolarową zniżkę. Mankamentem jest to, że
przejazd czasem trwa długo, bo inni współtowarzysze
podróży rozwożeni są do różnych hoteli.
Podsumowując: oczy na szypułkach, uszy obrotowe, czytanie tablic informacyjnych, podążanie za
znakami (szczególnie ważne przy przesiadkach) – to
ogólne zasady bezpiecznego pokonywania przestrzeni
lotniska.
Internet i media internetowe
Internet i media internetowe
Wybierając się w podróż, musimy mieć świadomość, że funkcjonowanie internetu poza domem jest zupełnie inne. Można oczywiście posługiwać się za granicą
smartfonem, ale ze względu na koszty lepszy i bezpieczniejszy będzie laptop.
J
estem zwolenniczką posługiwania się własnym laptopem
w podróży, ponieważ nie przepadam za komputerami
publicznymi. Wygląd lokali, w których są one umieszczone,
współużytkownicy, a do tego różne smaczki, takie jak
niemożność znalezienie znaku @ na jakże nieprzyjaznej
klawiaturze brazylijskiej odmiany języka portugalskiego,
skłaniają mnie do wożenia się wszędzie z własnym sprzętem. Również kolejka uczestników kongresu przestępująca
z nogi na nogę w oczekiwaniu aż zwolnię stanowisko
przy jednym z licznych komputerów nie skłania mnie do
użytkowania komputerów ogólnodostępnych.
Skoro decydujemy się na wiezienie własnego
sprzętu, to mamy do przemyślenia następujące kwestie:
zasady i sposoby łączenia się z internetem oraz wybór
odpowiedniego komputera oraz jego bezpieczny przewóz
w czasie podróży. Warto także poznać ciekawe i przydatne dla podróżnika adresy internetowe.
Łączenie się z internetem
Nieodłącznym elementem o charakterze niespodzianki w podróży jest dla mnie łączenie się z internetem
39
podczas pobytu w hotelach. Jest kilka sposobów teoretycznie znanych łączenia się, a każdy może być najeżony
różnymi trudnościami. Generalnie im więcej gwiazdek
ma hotel, tym gorsze są warunki korzystania z internetu. Oczekiwanie, że złakniony turysta zapłaci 30 euro
dziennie za dostęp do internetu jest powszechne wśród
hotelarzy europejskich, którzy ozdobili swego lokale co
najmniej trzema gwiazdkami.
Możemy w podróży spotkać następujące modele łączności:
• Model amerykański
– na biurku leży kabel,
czasami przytrzymywany jest fajnym stabilizatorem, i po prostu
przyłącza się go do laptopa bez konieczności
dedukowania, gdzie też
jest gniazdko lub jak
zdobyć kabel.
Internet i media internetowe
Łączenie się z internetem przez kabel hotelowy
•Zrób to sam, jeśli masz kabel. Możemy połączyć się
przez własny kabel, który wtykamy do gniazdka zlokalizowanego w miejscu X pokoju hotelowego. Oczywiście
sprawa jest prosta, gdy mamy zabrany z domu kabel
łączący laptop z gniazdkiem internetowym i wiemy, gdzie
jest zlokalizowane w pokoju hotelowym odpowiednie
gniazdko. Umiejscowienie gniazdka jest pochodną
pomysłowości producentów zagadek hotelowych. Proste umieszczenie gniazdka do internetu nad biurkiem
rzadko przychodzi do głowy mężczyznom zawodowo
obcującym z informatyką, ponieważ u nich wszystko
działa inaczej. W poszukiwaniu gniazdka internetowego niejednokrotnie trzeba obejść pokój dookoła,
wczołgać się pod biurko, najlepiej z małą latareczką,
i po zlokalizowaniu gniazdka wetknąć końcówkę we
właściwy otwór. Wariant pechowy mamy wtedy, gdy
znajdziemy gniazdko, wetkniemy kabel, a internet nie
działa. Przywołujemy wówczas serwis techniczny, który odkrywa awarię gniazdka. Sprawa może skończyć
się przeprowadzką do innego pokoju, gdzie wszystko
zaczyna się od nowa.
• Bezprzewodowo i bez hasła. Recepcja mówi, że internet
działa, wyświetla się nazwa sieci jednobrzmiąca z nazwą
hotelu i nie jest wymagane żadne hasło – często tak się
sprawy mają.
• Rozszyfruj hasło i połącz się z siecią. Do łączenia się
bezprzewodowo potrzebne jest hasło, które dostajemy
w recepcji. Może być ono wydrukowane na małej karteczce – wtedy sprawa jest przynajmniej w teorii prosta.
Hasło może także być nabazgrane przez pracownika
hotelu. W takim wypadku konieczne jest upewnienie
się, czy to co nabazgrał pracownik jest tożsame z tym,
co my odczytujemy. Oczywiście poza barierą grafologiczną może między nami a hasłem wyrosnąć bariera
językowa, gdy pracownik ów mówi tylko po hiszpańsku
lub francusku, a my tych akurat języków nie znamy.
Najlepsze jest w takiej sytuacji przepisanie w obecności
pracownika hasła dostępu i sprawdzenie tym sposobem,
czy dobrze zrozumieliśmy treść hieroglifów przez niego
wykaligrafowanych.
• Hasło płatne, internetu brak. W innej wersji bezprzewodowego dostępu do internetu trzeba kupić w recepcji
hasło ukryte pod zdrapką. Najpierw więc zbiegam do
recepcji, żeby kupić hasło, pędem wracam do pokoju,
aby połączyć się z internetem, a tu okazuje się, że nic
nie działa. Zbiegam, aby zapytać recepcjonistę, co się
stało, recepcjonista próbuje połączyć mój laptop z siecią,
zostawiając na nim odciski palców (nie cierpię jak ktoś
obcy dotyka mojego laptopa) i po chwili grzebania mówi
coś nie działa, nic się nie da zrobić. Wracam do pokoju
i dzwonię do domu, aby powiedzieć, że internet nie działa,
choć hotel ma go w ofercie – zgodnie z zasadą Macie,
gazdo, wrzątek? Mom, ino zimny. Czas spędzam na kontemplacji lub oglądaniu
lokalnej telewizji.
Łączenie się z internetem przez kabel własny
Łączenie
się na hasło
wykupione
w recepcji
40
Internet i media internetowe
•Złap przypadkową publiczną sieć. Może się zdarzyć, że
łączymy się przez publicznie dostępną, inną niż hotelowa
sieć i pełni szczęścia surfujemy do białego rana... W dzień
odsypiamy zarwaną noc, potem znowu surfujemy...
odsypiamy…
i w tym spec yficznym
jet-lagu spędzamy parę
dni. Wracamy do domu
i mów i my
To była naprawdę udana wyprawa!
• Gdy
wszystkie
sposoby
dostępu do
internetu zawodzą, nieoceniony okazuje się publiczny
automat.
Pierwszym szokiem jaki przeżyłam w zetknięciu
z brazylijskimi komputerami było odkrycie, że brazylijski
program komputerowy połknął środkowych autorów
naszych doniesień naukowych i wydrukował jedynie
pierwszego i ostatniego. Początkowo myślałam, że to jest
związane z moim błędem popełnionym przy wysyłaniu
abstraktu, ale okazało się, że podobnej przygody zażyli
także inni autorzy. Na szczęście byłam pierwszym autorem doniesień prezentowanych na kongresach i mogę
chwalić się dziś certyfikatami.
Po przedstawieniu na kongresie pierwszego posteru wstąpiłam do położonego w pobliżu hotelu supermarketu Carrefour i odkryłam, że w znajdującym się tam
McDonald’s jest dostęp do internetu. Własnego laptopa
jeszcze nie miałam. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam
się z pisaniem na klawiaturze w innym języku – w tym
wypadku brazylijskiej wersji języka portugalskiego.
Maile wysyłane z São Paulo do dziś przyprawiają mnie
o kolki śmiechowe. Uważam je za klasykę korespondencji
z użyciem obcojęzycznej klawiatury. Oto jak wyglądały
efekty moich zmagań:
Laptop
albo król w królestwie zabawek
W królestwie elektronicznych zabawek królem
jest bez wątpienia laptop. Zapewnia łączność ze światem i z nałogiem surfowania, mailowania, przebywania
w sieci… Bez niego ani rusz! Dostępne od pewnego czasu
netbooki może i są dobrą alternatywą dla tych, którzy
sprawdzają pocztę i odpisują dwu- lub trzyzdaniowe
maile, ale prawdziwy gadżeciarz musi mieć prawdziwą
zabawkę, czyli laptop. Zanim nastała era laptopów zabieranych przez każdego szanującego się flashpackera,
istniała epoka przedlaptopowa, która dziś jawi się mi
się równie odlegle jak epoka przedpotopowa, ale obie
naprawdę istniały w rozwoju ludzkości!
W sposób praktyczny z epoką przedlaptopową
zetknęłam się w Brazylii, gdzie byłam na kongresie
Inter-American Society of Hypertension. Z dzisiejszej
perspektywy było właściwie do przewidzenia, że komputery brazylijskie to nie jest łatwy temat, ale przed
wyjazdem brakowało mi należytej świadomości na temat
tego, że na świecie komputery są różne.
Temat: wielkiswiat
41
Kochani
Pisze do was z adresu (innego) bo inne głupieją i mam
wejścia ze strony.ten wielki swiat jest podobny do naszego.
pierwszza roznica to nie ma polskich liter na klawiaturze.
hotel jest 10 minut drogi by taxi od centrum kongresowego.
Koszt 15 realitj. razy 1,4 zl,chyba.
Dlalm tej Andrei, zktora wymienialam korespondencje organizacyjna, broszke jako souvenir „from Poland i była bardzo
happy. ona nie gada po angielsku ani ani, wiec gadka Szla
przez tlumacza. Rozna mlode braileiros zaglądają mi przez
ramie wiec caluje was mocna
Wasza swiatowa i amerykanskopoludniowa
mima
Temat: wielki swiat Cd
Wysłalam maila, ale nie mam pewności czy dobrze wszystko zrobiłam wiec pisze jeszcze raz.podroz była w porzo.
moge śmigać co tydzień za ocean.przyajzd z lotniska do
hotelu trawl godizne i kosztowal 40 usd, hotel jest ok.,mam
ankes kuchenny,mieszkam na 10 pietrze,nieopodal jest
Internet i media internetowe
jest 10 minut by taxi. Bili ludize tu nie chodza pieszo. wszedzie
Temat łączności internetowej fascynował mnie
i wkrótce opanowałam korzystanie z publicznych komputerów dostępnych dla uczestników kongresu.
można placic dolarami. ulice olbrzymie miast wielki a gigan-
Temat: dostep do internetu
supermarket i kupilam sobie platki,jogurty, wode i pieczywo
i tak dożywiam sie przez te dni.Do centrum kongresowego
tyczny. ludzie bardzo sympatyczni. Padaja po portugalsku
Pisze do was obojga jeden list bo ogranicaja dostep do
do mnie nie martweic się co rozumien, najlepiej wychodzi
internetu do 10 minut. Zanim te pieprzone serwery roz-
nam ok. przetrzymalam młodych brasileros co dmuchali mi
grzeja się i rozpoznam te portugalskie polecenia i jeszcze
w kark. Będę bezczelna, i mowie sobie ze teraz moja kolej.
zapamiętam, ze nie ma tu ogonkow to już minie czas. Mialam
Calusy gorace jak kawa brazylijska
pierwszy dyżur przy plakacie. Jestem bezpruderyjna pijawa
Minęło już kilka lat od wysłania tych maili, a ja
ciągle śmieję się z zastosowanej w nich pisowni. Pamiętam, że zrezygnowałam z dużych liter, ale nie ułatwiło
mi to specjalnie kontaktu z klawiaturą. Córka tak skomentowała otrzymaną korespondencję:
naukowa. Obok mnie miala dyżur very przystoja badaczka
z Urugwaju margerita. Ona pracuje z roznymi viapmi i jeden
ja odwiedzil, a potem mnie tez. Powiedzialam mlodym kolegom, ze milo być mlodym i zdolnym ale jeszze mijej być
starym i zdolnym. A ta margerita z Urugwaju zapytala gdzie
Temat: wpływ kadarki
pracuje,a ja ze jestem freelancerem – a ona na to Duzom
Piszesz jakby komputer był pod wpływem kadarki. To jednak
oczy i pyuta czy w Polsce to czeste.ja ze rzadkie – a ona tak
dodaje listom wyluzowanego, południowego, brazylijskiego
sadzilam. I tak to było.
charakteru. Właśnie wróciłam z wykładu i biorę się za pre-
Cmok-cmok robi wam swiatowy i naukowy smok.
parowanie prowizorycznego obiadu. A propos zakupów
p.s. siedzi kkolo mnie najbardziej egzotyczny badaz z całe-
jedzeniowych – jak zawsze ucieszę się z paru drobiazgów
go kongresu – chodzi w kolorowych sukienkach (jest rasy
słodyczowych.
innej niż biala) i na każdy dzien ma inna sukienak, dzis jest
Cmokos
w bezowej.
Możliwość utrzymania stałego kontaktu z rodziną
przez wysyłanie maili z odległego kontynentu wydała mi
się bardzo pociągającym zajęciem i nawet raz udało mi
się skorzystać z wyposażenia organizatorów w centrum
biznesowym hotelu Transamerica, gdzie ulokowana była
ich kwatera główna.
Po odrobieniu obowiązków przy plakatach umykałam na wagary.
Temat: Jestes slodka zaba
Temat: brazylijskie key words
kochana corenko,
Uceiklam na Male wagary i korzystam z okazji aby skrobnąć slowko do ciebie. teraz jest sesjao posterowa,lunch
oraz wyklady do specjalizacji wiec latwiej dopchac sie do
i piszesz porządne listy, nie to co ojciec typu OK lub really?
internetu. Znam key words po portugalsku: Ponto de taxi,
Teraz siedze w super eleganckim hoyelu Transamerica
obrigado – wystarczy jeśli ma się jeszcze forse.
w biznes center i jak pieprzona pijawa kongresowa zała-
Podczas kolejnych wyjazdów zauważyłam, że
niektórzy uczestnicy kongresów posługiwali się swoimi
laptopami, które w owych latach dziewięćdziesiątych
były wielkie, ciężkie i niezbyt jeszcze rozpowszechnione
jako wyposażenie prywatne.
Marzyłam oczywiście o takim sprzęcie, ale bariera finansowa była zbyt wysoka. Z czasem zaczęłam
od zakupu tańszego egzemplarza, ale dopiero za trzecim podejściem udało mi się kupić taki model, który
uważam za dobry.
Mój pierwszy laptop outdoorowy był bezmarkowym produktem, ślamazarnie działającym. Dzięki
twiam formalności. Jestem bezczelniejsza niż przewiduja
wszystkie normy które wpajano mi za mlodu. Szukaja
pewnej Denis co ma wszystko wiedziec. Czas sobie umilam
pisaniem do ciebie bo w tym biznes center wszystko jest.
Jak zobaczylam komputer tozapytalam czy mogę skorzystac.
Of course odzxekli w paru jezykach, a każdy zrozumiałam.
Dzis bylam na zakupach i kupilam jedna plyte – omdlejesz
z wrazenia jak zobaczysz. Jezyk na supelek i dopiero po
powrocie siurprajz. –PRZERWA- tu gadalam z Denis cos się
upieraja ale nie poddaje się.
Cmokos-cmokos
42
Internet i media internetowe
niemu poznałam tajniki łączenia się bezprzewodowego na ćwiczeniach w terenie, które kilkakrotnie
wykonałam w jednej z warszawskich księgarń oferujących bezpłatny dostęp do internetu oraz w centrum
handlowym. O ile szybkość łączenia w księgarni była
w miarę przyzwoita, to ślamazarność bezpłatnego
łączenia w centrum handlowym była tak duża, że
prawie wyczerpała się bateria zanim zdołałam uzyskać
połączenie z internetem. Dało mi to do myślenia. Gdy
wybrałam się w jedną z pierwszych flashpackerskich
podróży z moim ślamazarnym laptopem, wiedziałam
że musi być przyłączony do gniazdka zasilającego.
Siedziałam sobie w wiedeńskim hotelu i odpisywałam
na maile. Niespodziewanie mój laptop wydał dziwny
dźwięk uujp... i złowieszczo zgasł. Wyglądał na padniętego w 100%. Pomyślałam, że nic już z niego nie
będzie i aby nie obciążać bagażu ręcznego, wrzuciłam
padnięty laptop do bagażu głównego – miękkiej torby
na kółkach. Sprzęt przejechał się w luku bagażowym
na trasie Wiedeń-Warszawa i nie oczekiwałam, że
jakakolwiek reanimacja będzie skuteczna. Tymczasem
w domu okazało się, że wyjęcie i ponowne włożenie
baterii przywróciło laptopowi życie i służy on do dziś,
choć cudów nie można się po nim spodziewać.
Drugi model już bliski ideałowi miał bardzo
dobrą klawiaturę – sympatyczny kształt klawiszy i duże
białe oznakowanie liter na czarnym tle. Producenci
większości laptopów najwyraźniej nie traktują poważnie tego jakże istotnego drobiazgu, że klawiatura
służy do pisania! Stosują mało skontrastowane kolory
napisów i klawiszy – patrząc na taką klawiaturę mam
wrażenie, że jej konstruktorzy przypuszczali, iż ludzie
43
używają tylko klawisza Enter. Poza klawiaturą miał
dobrą wielkość ekranu, przyzwoitą szybkość i właściwie
na tym jego zalety się kończyły. Mankamentem była
waga około 2 kg i krótki czas życia baterii, zwłaszcza
w wersji 3-komorowej. Po dokupieniu baterii 6-komorowej parametry nieco się poprawiły. W zasadzie to co
piszą producenci o czasie pracy baterii należy podzielić
przez dwa i dopiero wtedy otrzymuje się zbliżony do
rzeczywistego czas pracy.
Mając już komputer prawie dobry, ciągle wzdychałam do idealnego. Za każdym razem gdy oglądałam
kolejne modele, nakręcałam się coraz bardziej i ponieważ stan ten nie mijał, pewnej grudniowej soboty
dokonałam zakupu w promocyjnej cenie dającej się
zaakceptować. Poza znakomitą wagą, która znacząco
obniżyła obciążenie mojego plecaka, drugim najbardziej
rzucającym się w oczy parametrem było odwzorowanie kolorów na ekranie, a zieleni w szczególności.
Klawisze wydawały mi się zbyt niskie i mające słabo
skontrastowane oznakowanie, ale w praktyce okazały się akceptowalne. Po jakimś czasie użytkowania
modelu zbliżonego do ideału, ale nim niebędącego
(krótki klawisz Shift i słaby kontrast liter) wręczyłam go
w charakterze prezentu i został dobrze przyjęty przez
następną użytkowniczkę, która opanowała umiejętność
pisania bez patrzenia na klawiaturę. Po jakimś czasie
zobaczyłam prawdziwy ideał i nie mogłam oprzeć się
pokusie. Usunięte były wszystkie usterki występujące
w poprzednim modelu – klawisz Shift miał normalną
długość, litery właściwy kontrast i nie było pomylone
oznakowanie ważnego w końcu klawisza @ jakimś
bzdurnym znakiem („). A do tego bateria trzymała całe
6 godzin. Chrzest bojowy Prawdziwy Ideał przeszedł
podczas wyjazdu do Olsztyna, w myśl zasady, że dla
flashpackera nieważne jest w istocie gdzie wyjeżdża,
lecz liczy się możliwość pobawienia się swoimi elektronicznymi zabawkami poza domem. Laptop spisał
się na piątkę i chyba mam wreszcie spokój wewnętrzny
na temat tego elementu wyposażenia. Trochę to trwało,
niemało kosztowało – szczęśliwie znaleźli się chętni
do zagospodarowania moich poprzednich laptopów,
którym nie tak bardzo przeszkadzają usterki dostrzegane przeze mnie.
Internet i media internetowe
Telefon komórkowy
Oferta telefonii komórkowej jest tak obfita, że
przeciętny człowiek gubi się w niej najdalej po paru
minutach. O ile można tkwić w swoich starych przyzwyczajeniach odnośnie do telefonów użytkowanych
w kraju, o tyle wyjazd za granicę wiąże się z koniecznością
przeanalizowania tego, czy nasz telefon jest kompatybilny
z systemem telefonii komórkowej kraju, do którego się
wybieramy. W szczególności trzeba:
•zadbać o to, aby telefon komórkowy miał włączony
roaming, czyli aktywację telefonu poza granicami Polski.
•sprawdzić jakie systemy łączności i częstotliwości są
używane w kraju, do którego podróżujemy.
O różnych systemach łączności dowiedziałam się w ramach przygotowań do podróży do Seulu.
Większość krajów, zwłaszcza europejskich, posługuje
się systemem GSM, a w krajach azjatyckich popularne
jest WCDMA. Podczas lektury różnych przewodników
dowiedziałam się, że w Korei Południowej także używany jest system WCDMA i musiałam kupić odpowiedni telefon. Nieprzygotowani turyści lądują w Seulu
i nie mogą połączyć się z krajem. Na taką okoliczność
na lotnisku Incheon w Seulu przygotowano stoisko,
w którym można wypożyczyć aparat i powiedzieć stęsknionej rodzinie just landed. Przy wyjeździe zwraca
się telefon w punkcie Mobile Phone Rental Service.
Jeden dzień użytkowania kosztuje 1500 wonów, czyli
1,4 USD. Spis częstotliwości oraz nazwy operatorów
w poszczególnych krajach są dostępne pod adresem
www.mobileworldlive.com/maps.
Przed podróżą do kraju z systemem GSM także
trzeba się upewnić, czy mamy kompatybilny telefon, bo
w niektórych krajach Ameryki Południowej używa się
zakresu GSM 850, a nie jest to częstotliwość powszechna.
A gdy już wczytamy się w specyfikację telefonu, warto
sprawdzić wartość wskaźnika SAR, czyli absorpcji
promieniowania (ang. specific absorption rate) – im
większy SAR, tym bardziej telefon nagrzewa się podczas
rozmowy. Wskaźnik SAR nie powinien przekraczaj
1,6 W/kg według zaleceń amerykańskich i 2,0 W/kg
według zaleceń europejskich. Warto chronić swoją
głowę przed negatywnym wpływem promieniowania
przez stosowanie słuchawek, szczególnie przy dłuższych
44
rozmowach lub używanie telefonów komórkowych
z niskim wskaźnikiem SAR.
Ważną sprawą podczas podróży jest ładowanie
telefonu komórkowego. Zwykle mam telefon wyłączony,
a włączam go wtedy, gdy chcę się skontaktować z domem.
Doładowuję telefon podczas pobytu w hotelu. Niekiedy
na lotniskach są specjalne miejsca doładowywania
telefonów. Można mieć też mieć zapasowy akumulator.
Wreszcie ważne jest posiadanie przejściówki do gniazdek
elektrycznych w krajach pozaeuropejskich.
Należy także pamiętać o dodaniu sekwencji +48
przed polskimi numerami telefonów w pamięci aparatu.
Lokalne numery alarmowe oraz numer ambasady operator zwykle przysyła nam sms-em.
Przed wyjazdem warto sprawdzić ceny poszczególnych operatorów telefonii komórkowej w krajach,
po których będziemy podróżować i wybierać najtańsze
oferty. Ustawienie w naszym telefonie konkretnego
operatora musimy zrobić ręcznie, bo z tajemniczych
powodów automatycznie ustawia się zwykle najdroższy.
Ciekawą ofertę dla swoich pasażerów ma Lufthansa. Linie te pozostają w kontakcie telefonicznym
z klientami w czasie podróży lotniczej i na przykład
gdy nastąpi zmiana numeru bramki podczas przesiadki,
podróżni otrzymują sms z taką informacją. Zdarzyło mi
się otrzymać taki sms przy przesiadce we Frankfurcie
podczas podróży do Lizbony.
Podróż zagraniczna to czas, gdy często włączamy
i wyłączamy telefon – zapisanie numeru PIN i PUK
w formie papierowej jest wskazane, z nadmiaru wrażeń można różne rzeczy zapomnieć. No i pamiętajmy
o zabraniu ładowarki!
Internet i media internetowe
Bezpieczeństwo aparatu
fotograficznego i laptopa
Posiadanie eleganckiej elektroniki jest fajne,
ale wymaga rewolucyjnej czujności w podróży w celu
ochrony sprzętu przed kradzieżą. Posługiwanie się
aparatem fotograficznym wymaga pewnej ostrożności, zwłaszcza gdy jest to sprzęt okazałych rozmiarów
i znanej marki. Wypatruję kadrów w każdej chwili i gdy
uznam, że jest coś fajnego do sfotografowania robię
zdjęcie, po czym chowam aparat – czasem do lekkiego plecaka, czasem pod połę kurtki. Nie powinno się
świecić w oczy miejscowej ludności nazwami swojego
flashpackerskiego wyposażenia. Często pomocny jest
mały aparat kieszonkowy. Używanie poważniejszego
sprzętu można ograniczyć do miejsc, gdzie zagrożenie
jest mniejsze i gdzie przebywają prawie sami turyści, którzy również fotografują. Przed odcięciem aparatu przez
złodzieja chroni specjalny pasek firmy Packsafe, który
ma w środku linkę metalową. Pasek dobrze układa się
na szyi i jest wygodny w użytkowaniu. Niektórzy noszą
małe plecaki z przodu, przed sobą, ale to rozwiązanie
nie wydaje mi się wygodne z powodu ograniczenia
widoczności, zwłaszcza na schodach.
Temat bezpieczeństwa z punktu widzenia podróżnika mającego jeden aparat fotograficzny przedstawia się
w miarę prosto. Jednak rasowi fotografowie często mają
więcej sprzętu i zasady ochrony są wtedy zupełnie inne.
Generalnie najlepsze zabezpieczenia dostarcza firma
Packsafe – mogą to być torby fotograficzne, ochrony
na plecak lub torby zbrojone.
Kupując torbę zbrojoną, trzeba się upewnić,
czy materiał ochronny jest ze wszystkich stron torby.
Niektóre modele
toreb miejskich
nie mają materiału ochronnego od
strony przylegającej do ciała. Taki
model oczywiście
jest nieprzydatny
w podróży nocnym pociągiem
przez egzotyczne
Torba Packsafe
45
kraje. W razie konieczności zapewnienia bezpiecznego przewozu sprzętu pakujemy go do zbrojonej
torby, a linkę owijamy wokół metalowego elementu
niedającego się łatwo odmontować. Ciężki już ze swej
natury sprzęt fotograficzny nabiera dodatkowej wagi.
Torby z serii packsafe ważą od 0,5 do 2,0 kg i kosztują
kilkaset złotych. Musimy więc wydać trochę pieniędzy
na bezpieczeństwo, ale niezakłócona możliwość posługiwania się swoim ulubionym sprzętem w podróży,
udokumentowania całego jej przebiegu i snucia potem
wspomnień jest bezcenna.
Adresy internetowe przydatne
dla każdego podróżnika
Logistyka podróży to setki, a czasem tysiące
drobiazgów. Zbierając informacje, dobrze przygotowany
podróżnik korzysta z książek i zasobów internetowych.
Oto lista sprawdzonych i godnych polecenia adresów
internetowych.
Check my trip https://www.checkmytrip.com/cmt/apf/
cmtng/index?LANGUAGE=GB&SITE=NCMTNCMT#triptools/home
The world clock – time zones
http://www.timeanddate.com/worldclock/
Subway maps http://www.amadeus.net/home/new/
subwaymaps/en/index.htm#
Currency converter http://www.xe.com/
Virtual tourist http://www.virtualtourist.com/
Trip Advisor http://www.tripadvisor.com/
Expedia http://www.expedia.com/
Booking.com www.booking.com
Round The World Travel Guide
http://perpetualtravel.com/rtw/
Flight Status
http://www.flightstats.com/go/Home/home.do
Mobissimo
http://www.mobissimo.com/search_airfare.php
World Airport Guides
http://www.worldairportguides.com/
Travel Independent
http://www.travelindependent.info/links.htm
Taximeter http://www.worldtaximeter.com/
Travel Math http://www.travelmath.com/
Internet i media internetowe
South America Travel
http://www.southamerica.travel/
Asia Travel http://www.asiatravel.com/
Australian Travel http://www.austtravel.com.au/
Africa Travel http://goafrica.about.com/
Transportation Security Administration
http://www.tsa.gov/travelers/index.shtm
International Electrical Supplies
http://international-electrical-supplies.com/nsearch.html
Hostel Bookers http://www.hostelbookers.com/
Transport z lotniska i na lotnisko na całym świecie
http://www.world-airport-transfer.com/
Podczas podróży internet jako źródło informacji
zdecydowanie wygrywa z książkami. Na przykład siedzę
gdzieś na drugim krańcu świata, powiedzmy w Pernambuko i myślę: a może by tak zadzwonić do domu,
ale która teraz jest godzina w Polsce? Klikam na Strefy
czasowe na świecie (http://www.timeanddate.com/
worldclock/) i już wiem, że jest dziesiąta rano i można
dzwonić. Inny przykład – pracujemy ambitnie nad
korzystaniem z metra w Seulu (jeszcze nie wiemy, że:
Nie pojedziesz bez głowy bólu metrem w Seulu) i chcemy wnikliwie przeanalizować ten temat. Klikamy więc
na Plany metra na świecie (http://www.amadeus.net/
home/new/subwaymaps/en/index.htm) i każde metro
już mamy rozgryzione! No, przy niektórych azjatyckich
metrach też połamane zęby, ale to inna bajka
Wybieramy się do egzotycznego kraju albo do
Wielkiej Brytanii i głowimy się, jakie tam są gniazdka,
kable, konwertery – klikamy na Przewodnik po elektryczności na świecie (http://international-electrical-supplies.com/nsearch.html) i wszystko jasne. Zawsze
mam w walizce przełącznik na wszystkie typy gniazdek.
Nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek wyląduje – a dzięki
temu przezorny zawsze przygotowany! Jestem na lotnisku, zmordowana lotem i decyduję się na taksówkę
do hotelu – jako zdyscyplinowana budżetowo podróżniczka zanim wsiądę do licencjonowanej (wyłącznie!)
taksówki, obliczam wcześniej koszt kursu, klikając na
World taximeter (http://www.worldtaximeter.com/). Ile
będzie nas to kosztowało w rodzimej walucie? Wszystkiego dowiem się z tego linku Przelicznik walut (http://
www.xe.com/ucc/).
46
Gdzieś trzeba mieszkać! Jeśli chcemy zarezerwować hotel, to klikamy któryś z portali oferujących
rezerwację hoteli i wybieramy odpowiedni pokój. Jeśli
wystarczy nam hostel, to klikamy na ww.hostelbookers.
com, a gdy chcemy wiedzieć, czy nasi bliscy już wylądowali, klikamy na Flight status (http://www.flightstats.
com/go/Home/home.do). Gdyby przyszło nam do głowy
przespać się na lotnisku w ramach oszczędności, to najlepszym przewodnikiem jest The guide to sleeping in
airports (http://www.sleepinginairports.net/index.htm).
Decydując się na zakup usług turystycznych
w internecie, zawsze oczywiście sprawdzamy czy strona
jest bezpieczna, czyli czy ma certyfikat bezpieczeństwa.
Najbardziej znany to VeriSign Secured. Do transakcji
kartą używam tylko stron z certyfikatem VeriSign
Secured.
Gdy już zobaczymy w Internecie, jakim samolotem możemy polecieć w wybrane miejsce, obejrzymy
hotel, w którym możemy się zatrzymać, rozgryziemy
metro, którym będziemy mogli jeździć, obejrzymy
zabytki… to okaże się, że właściwie nie wiadomo, czy
warto wyjeżdżać z domu. Co więcej spodziewam się, że
w przyszłości podróże wirtualne będą bardziej modne
niż te odbywane w świecie realnym.
I tak powoli dochodzimy do wniosku, iż życie
pozainternetowe nie istnieje, a udowodnienie tej tezy
w sposób naukowy i niebudzący żadnych wątpliwości
jest tylko kwestią czasu.
J
Dokumentowanie podróży
Dokumentowanie podróży
Dzięki fotografii cyfrowej oraz internetowi możliwe i modne jest bardzo dobre dokumentowanie podróży. Pod tym względem współcześni podróżnicy mają o wiele
łatwiejsze życie niż ich poprzednicy. Liczne portale podróżnicze, społecznościowe
zachęcają do pokazywania, gdzie byliśmy, co widzieliśmy, z kim podróżowaliśmy
i na jakiej trasie.
F
otografować warto nie tylko osoby, ale także szyldy,
nazwy hoteli, ulic. Oglądane po latach, ułatwiają
odświeżenie pamięci. Przywiezione fotografie przechowujemy w komputerze, na płytach lub robimy odbitki,
choć chyba coraz mniej już zwolenników papierowej fotografii. Podróż możemy dokumentować na różne sposoby.
Dokumentowanie faktów
W dokumentowaniu faktów pomocne są różne
dokumenty związane z przygotowywaniem podróży oraz
jej przebiegiem. Jestem zwolenniczką kolekcjonowania
i przechowywania pamiątkowych rachunków, folderów,
wycinków z prasy, słowem wszystkiego co mi podróż
przypomina. Mam spory zbiór takich pamiątkowych
47
dokumentów i dzięki nim mogę sobie odtwarzać częściowo zapomniane okoliczności podróży, które odbyłam
dawno temu.
Bardzo pomocne w przypominaniu okazały się
zasoby internetowe. Jak się nazywał hotel w Lizbonie,
jak wyglądał pokój, w którym mieszkałam w Dallas,
którą ulicą dochodziłam do centrum kongresowego
– wszystko to mogę sobie dziś przypomnieć z pomocą
wyszukiwarki Google, stron hotelowych czy zasobów
www.youtube.com. Te sposoby jednak nie pozwolą
nam na utrwalenie tego, co czuliśmy w danej chwili,
jak zachwycaliśmy się widokiem słynnego krajobrazu
lub na ile byliśmy wystraszeni, przemierzając ciemne
ulice nieznanego miasta.
Dokumentowanie podróży
Raporty z trzech wypraw
do Brukseli
Raport pierwszy. Bruksela, 4 maja 2010, konferencja
na temat nowoczesnych metod leczenia bólu.
Samolot miałam o 9.10, więc nie musiałam się
zrywać w środku nocy ani brać taksówki, ale mimo to
miałam przedsmak przygody – otóż z powodu zagrożenia
wulkanicznego zamknięto niebo nad Szkocją i Irlandią.
Na lotnisku jak zawsze wkręciłam się w dodatkową kontrolę, bo teraz, jak się okazało, trzeba wybebeszać
wszystkie kable do kontroli – o czym nie wiedziałam, bo
gdy leciałam do Atlanty, jeszcze nie trzeba było. Laptop,
komórkę i aparat fotograficzny wystawiam do kontroli
rutynowo, ale jeszcze zażyczyli sobie pokazania ładowarki
do telefonu. Gościa przede mną pytają „ma pan jakieś
kable w tym neseserze?” a on „tam mam same kable”
i wywalił kilogram różnych przewodów.
Poza tym wszystko fajnie – nie siedział nikt koło
mnie, lot był spokojny, a strefie wolnocłowej na Okęciu
nie było nic ciekawego. W samolocie na śniadanie dali
na gorąco jajecznicę sproszkowaną, takież ziemniaki
i szpinak (fuj!), bułkę, ciastko. Bułkę zabrałam, przydała
mi się na potem zamiast dinneru, na który nie poszłam
– bo już chyba wszystkie ciekawe lunche służbowe z nieznajomymi ludźmi zaliczyłam. Na lotnisku miał czekać
facet z kartką i napisem SIP (nazwa tej konferencji),
nie było widać nikogo takiego, jeśli nie liczyć jednego
gościa, co wypatrzyłam, że trzyma taką kartkę, ale
napisem do dołu.
Rzeczony gość czekał jeszcze na 4 osoby z Hiszpanii – dwoje pacjentów (taka teraz moda, ze pacjenci
W samym sercu UE znany symbol
Też z Brukseli, ale mniej znane
Dokumentowanie wrażeń
Wrażenia najlepiej spisywać na bieżąco. Jest to
od pewnego czasu moim stałym obyczajem. Zwykle
robię takie zapiski po powrocie do hotelu, pod koniec
dnia. Oto przykłady takich wrażeń spisanych na gorąco
z podróży do Brukseli oraz do Stanów Zjednoczonych.
48
Dokumentowanie podróży
biorą udział w konferencjach dla doktorów) i jedną prof.
onkologii. Jechaliśmy około 0,5 godziny i dojechaliśmy
do hotelu położonego w krzakach pod Brukselą. Design
taki nowoczesny, obleci, plusy – mam bardzo duży pokój
z aneksem biurkowym – gabinetowym. Cicho dokoła.
W łazience nie wiem, jak przełącza się wodę na prysznic
i wygląda na to, że się nie dowiem.
Recepcja na dzień dobry żąda karty kredytowej na
„extrasy” oraz podsuwa do podpisu regulamin, w którym
stoi, że hotel nie odpowiada za biżuterię i kosztowności zostawione w pokoju – słowem ochrania złodziei
i wystawia do wiatru gości, umywając przy tym ręce.
Obrady nawet ciekawe, temat leczenia bólu niby
powszechny, ale nie był mi znany bliżej, a dzieje się
w tej sferze trochę nowych rzeczy – między innymi ma
wejść na rynek w przyszłym roku nowy lek i podjęto
starania, aby przewlekły ból z nieznanej przyczyny
(tzw. fibromialgia) był samodzielną chorobą. Cierpią
nań najczęściej kobiety źle wykształcone, o niskich
dochodach, do 50. roku życia. Ucieszyłam się, że nie
zapadnę na fibromialgię ;)). Po obradach był dinner,
ale nie poszłam – bo strasznie dużo głośno gadających i nieznanych ludzi. Poznałam się przed dinnerem
z głównym organizatorem i przeprosiłam za nieobecność
– powiedziałam, że idę pisać, bo najlepiej to robić ze
świeżymi wrażeniami. Zrobiłam sobie prywatny obiad
z bułki, jogurtu, jabłka i batona – wszystko z samolotu
oraz z przerwy kawowej.
Jak na razie Atlanta jest numerem jeden jeśli chodzi o smaczne
W Centrum Prasowym Unii Europejskiej
49
Każdy kierunek jest ciekawy
jedzenie służbowe. Aha, po przyjeździe był lunch. Poznałam się z przewodniczącym Austriackiego Czerwonego
Krzyża – siedzieliśmy obok siebie na obradach.
Idę spać, bo jutro muszę zrobić check-out o 8.30,
potem obrady do 16.00, wylot o 19.15. Cmok, Mima
Drugi raport z Brukseli. 20 maja 2010, godz. 19.15
Trochę już pisałam na bieżąco w związku z dostępem do cywilizacji śródziemnomorskiej, zwanej
dalej internetem, ale teraz jestem już w hotelu i opiszę
wszystko dokładniej.
Spało mi się dobrze, jeśli nie liczyć jakichś koszmarnych snów – pewnie rebound fenomen w związku
z wątkiem o nocnych zmorach, który czytałam w internecie.
Śniadanie podają na poziomie -1, jest to zwykły
posiłek hotelowy, bez jakichś rewelacji co do smaku czy
wystroju wnętrza, jak np. w Paryżu, gdzie obicia foteli
i rąbek na talerzu były w tym samym seledynowym
odcieniu.
A więc kawa – nawet smaczna, cappuccino, wędliny – słone lub włókniste (szynka parmeńska), ser
żółty, pieczywo takie dmuchane, croissanty – nawet
smaczne. W sokach pływały truskawki. Po przygodzie
kolegi, który dostał obrzęku Quinckego po truskawkach,
postanowiłam ich unikać.
Miejsce obrad maks. 10 minut od hotelu. W registration desk była niejaka Charlotta, z którą wcześniej
korespondowałam oraz Alenka, też znana mi z kontaktów
Dokumentowanie podróży
Grand Place
e-mailowych. Zapytały mnie, czy przyjdę na dinner
– odrzekłam, że mam dużo pracy i niestety nie będę
mogła w nim uczestniczyć. Dobrze przewidziałam, bo
moje nogi wymagają położenia ich na lampie, a obiad
zacznie się za 0,5 godziny i pewnie potrwa do 23.00.
Trzeba dbać o formę.
Po odebraniu badge’y poszłam na kawę powitalną i poprosiłam Alenkę, aby poznała mnie z polskimi
koleżankami. Zapytałam ich,
czy takie wyjazdy to częste
zjawisko czy normalna praca, kara czy nagroda w ich
instytucjach. Więc jeżdżą
raczej rzadko, 1 lub 2 razy w roku, są różne perturbacje
z pracodawcami, bo niby je „wysyłają”, ale żądają pisania podań o zgodę. One chcą dostawać diety, skoro to
„służbowy” wyjazd, na jakieś wydatki typu bilet z lotniska. Narzekały na niskie zarobki, ja powiedziałam
oględnie, że „emerytury starcza na świadczenia, a na
resztę trzeba zarobić”.
Wykłady były takie sobie, ciągle mówili „SME”,
pytam co to za żargon – a to skrót od ang. „małe i średnie
przedsiębiorstwa” – jest to specjalna unijna definicja,
50
m.in. do 250 osób i granica obrotów czy dochodów, nie
zapamiętałam jak wysoka.
Po wykładach był lunch – taki typowy z różnymi daniami typu misz-masz plus jako ekstrawagancja
dawno na bankietach niewidziana wino białe i czerwone.
Po obiedzie pojechaliśmy do Leuven autokarem,
ale dokładnie to trzeba powiedzieć – w krzaki położone
0,5 godziny drogi od Brukseli, w których to krzakach
stoi sobie fabryka produkująca sztuczne vel naturalne
chrząstki – w sumie nie zrozumiałam, czy to są sztuczne
produkty czy naturalne – może rozmnażają się naturalnie? Kuracja tą metodą zniszczonej chrząstki kosztuje
20 tysięcy euro.
Droga powrotne trwała dłużej, bo w obrębie
Brukseli korki są praktycznie na wszystkich głównych
ulicach – zatkane są na 100%. Dojechaliśmy do miejsca
obrad około 18.00. Nieopodal jest muzeum instrumentów
dawnych. W programie była wycieczka z przewodnikiem,
a potem „networking drink” (to jeszcze inna nowomowa
biznesowa, podobna do „smart casual” – zawsze człowiek
złapie jakieś modne określenie na takim wyjeździe).
Wykręciłam się z tych aktywności na hasło „muszę
pisać”, co każdy przyjął
ze zrozumieniem, a tak
naprawdę to byłam zmęczona i nie przepadam za
tym ble-ble. Sympatyczni
ludzie ogólnie, ale żebym
na obolałych nogach od
całodziennego siedzenia
na konferencji i z plecakiem 7 kg chciała jeszcze
ich słuchać, to nie mogę
powiedzieć.
Gdy wysiadaliśmy
z autobusu, zadzwoniła do
mnie koleżanka z Polski
z informacjami krajowymi. Powiedziałam, że
jestem w Brukseli i pochylam się nad zdrowiem
Wstąpiłam do delikatesów
Ad Delhaize
Dokumentowanie podróży
Czasem w taki sposób dokumentuję podróż
kilku narodów europejskich, a z pozycji pochylonej
słabiej widać problemy lokalne. Ponieważ na konferencji
zdobyłam hasło dostępu do internetu za free w centrum
kongresowym, więc poszłam jeszcze raz do tego centrum,
żeby tam poczytać, co też piszą rodacy na ten temat.
A tak à propos tutejszego dostępu do internetu – to
po prostu wieś tańczy i śpiewa! W centrum dla prasy
raptem cztery stanowiska komputerowe z modelami
przedpotopowymi.
W pierwszej chwili chciałam zajrzeć do poczty
z komputera ogólnego, ale padłam na poszukiwaniu
kropki na klawiaturze belgijskiej, bo oczywiście jakiś
dewiant kropkę umieścił w innym miejscu niż na naszej!
Zanim ją znalazłam bez okularów, to już trzeba było iść
na obrady ;)).
Na obradach były stoły z gniazdkami i tam na
kartkach leżących obok było napisane hasło dostępowe,
ale ciekawostka: jest ono ważne do jutra do 22.00 – żeby
ktoś, kto zostanie jeden dzień dłużej, nie mógł korzystać
z unijnego internetu.
Internet w siedzibie UE na kartki! Normalna
komuna, tylko w unijnym wydaniu!
Limitowany dostęp do internetu w siedzibie UE
51
W kawiarniach nie widać ludzi surfujących tak
jak u nas, tylko piją piwo – podobnie jak w Paryżu, tylko
tam więcej ludzi pali papierosy.
Po powrocie zdrzemnęłam się do 23.30. Po obudzeniu się stwierdziłam, że jest dobra pora na nocne
łowy fotograficzne. Życie towarzyskie na ulicach w pełni,
mieszkam blisko Grand Place, więc wyszłam i trochę
popstrykałam.
Teraz jest 1.15, gdy piszę – jeszcze trochę się
spakuję i to będzie na dziś koniec. Rano spróbuję nadać
tę korespondencję z centrum kongresowego, w którym
jest dostęp do internetu. Mamy wyjazd autokaru o 10.00
i jedziemy na rondo Schumana do tego dużego budynku
z tysiącem okien na spotkanie z unijnymi ważniakami.
Musimy się wymeldować przed wyjazdem, wracamy
autokarem do centrum, więc walizkę zostawię w hotelu
i na lotnisko pojadę pociągiem, bo do Gare Brussels
Centraal jest blisko. No i przejazd pociągiem trwa około
20 minut, a wszystkie inne środki grzęzną w korkach po
południu. Mam samolot o 19.15.
Cmok-cmok
Europejski Smok
Mima :)))))))))))))))))))))
Bruksela, 21 maja 2010
To jest live sprawozdanie z gmachu Komisji Europejskiej, ale nie do końca live, bo europejskie urzędasy
limitują dostęp do internetu i trzeba mieć hasło dostępowe, którego dziennikarzom nie dano – bo jeszcze
coś napiszą ;)).
W końcu jest nas 17 osób, czyli 5 osób nie dojechało.
Facet o nazwisku Mark English nawija w english
– a ja siedzę pod ścianą (na propozycję zajęcia miejsca
za stołem odpowiedziałam, że jestem dalekowidzem ;)).
Nikt więc nie zagląda mi w komputer i Mr English myśli,
że spisuję jego sloganiarską nowomowę.
Wyjechaliśmy z hotelu o 10.00 dwoma busami.
W budynku, tym dużym oczywiście, kontrola security,
ale nie taka napalona jak na lotniskach. Kazali wyjąć
tylko laptop i komórkę, ale już aparat foto nie i kable
też zostawili w spokoju. Potem szliśmy długimi korytarzami, a teraz siedzimy w jakiejś salce, a Mr English
Dokumentowanie podróży
nawija o tym, jaka prasa
kontaktuje się z nimi.
Mr English mówi,
że oferują stories do wykorzystania, czyli wiedzą,
co powinno być napisane, tylko nie piszą sami – stara bajka jak
z pacjentami. ;))
Wiedzieć i potrafić – odwieczny ból głowy.
Raport trzeci. Bruksela, 15 czerwca 2010
Jest 6.40 rano, cisza i spokój dokoła, najlepsza
pora na pisanie sprawozdań.
Nasza grupa składa się z czterech osób. Lot do
Brukseli spokojny, leciałam obok faceta z branży materiałów budowlanych, lat 38, interesuje się motocyklami
i ma 4 motocykle. Jeździ służbowo dużo po Rosji, Kazachstanie, Białorusi etc. Pokazywał mi wizy z tych krajów.
Z lotniska do hotelu jechaliśmy taxi – założyła
jedna z koleżanek, 25 euro bodaj. Dziewczyna z UE
chciała jej przysłać… czek, ale powiedziałam, że musi
być cash, bo u nas czeki są wycofane. Nie wiem, czy
już jej oddała – jest bałaganiarstwo organizacyjne na
tej konferencji. Potem pojechaliśmy do centrum kongresowego przy tym Atomium – był lunch (typowy, nic
ciekawego) i konferencja prasowa.
Polska jest oczywiście
czarną dziurą lub białą plamą
– jak kto woli jeśli chodzi o aktywność w tych programach.
Po lunchu wróciliśmy busem służbowym do hotelu, gdzie
wyszarpali z nas po 50 euro cashu
jako jakiś fundusz gwarancyjny,
na wypadek gdybyśmy wypili
po butelce coli, co stoi w tym
durnym minibarku. Odmówiliśmy dania kart i darliśmy się
jak 4 kojoty, że rozbój w biały
dzień, a ja dodatkowo obiecałam,
że przekażę wiadomość naszym
czytelnikom ;)). To jakiś belgijski
zwyczaj, bo jak stałam w hotelu Metro
52
sieci amerykańskiej, to tego nie było, a jak w tych krzakach pod Brukselą, to zablokowali mi 50 dol. na karcie
na 2 tygodnie, którą nieroztropnie dałam – mówili że
„tylko na wszelki wypadek”, a cynicznie zablokowali forsę.
Panienka z recepcji na koniec awantury wykrztusiła, że
instytucja, która nas zaprasza, powinna założyć.
Trzeba było drzeć się przez 0,5 godziny, żeby
dowiedzieć się czegoś takiego!
Kapitalizm jest brutalny – słusznie uczyli o tym
za komuny!
Dostaliśmy acces code do internetu – jakaś sieć
dla hoteli. Zamówiliśmy na dziś transport na lotnisko
– musimy wyjechać o 10.00, bo potem nie świadczą
takich usług – jest przerwa i ponownie wożą od 16.00.
Gdyby u nas był taki absurdalny zwyczaj, to opisaliby
nas w całej Europie!
Pokój bdb. – elegancki i cichy, ale nie ma coffeemakera, co przechwalają się nim w internecie, bardzo
wygodne łóżko, spało mi się dobrze.
Po zakwaterowaniu poszłyśmy z koleżanką na
zakupy oraz zobaczyć Grand Place – bo ona jest pierwszy
raz w Brukseli. Po drodze wstąpiłyśmy do delikatesów
Delhaize, gdzie lubię robić zakupy i kupiłyśmy różne
słodycze.
Za namową koleżanki kupiłam dwa drinki
w puszkach – podobno dobre
i jedno tutejsze piwo – ma mi
przewieźć w jej walizce nadanej
na bagaż, bo z plecaka zabraliby
mi na lotnisku.
Poznałyśmy w szczegółach różnice cenowe – piwo tej
samej marki w centrum przy
Manneken pis kosztuje 3,35
euro, a w Delhaize 1,13 euro!
Wróciłyśmy by taxi –
bo padał deszcz, wyszło po 10
euro na osobę. Zakupy 15 euro
– można wytrzymać.
Idę pod prysznic i na
śniadanie.
Cmok, europejski smok
Mima
Dokumentowanie podróży
Sprawozdanie z Atlanty 2010
przesłane na gorąco
Tylko na gorąco spisane wrażenia są dobre, więc
oto one prosto z pieca: zamówiłam taxi na 4.30 i po 20
minutach byłam na lotnisku – jeszcze check-in nie było
czynne, ale po chwili pojawiła się pani z netbookiem
i chciała odprawić mnie w tej maszynie samoobsługowej
– nie dałam się. To ostatnie takie zwykłe odprawianie, bo
powiedziała, że od kwietnie będą podobno tylko takie
samoobsługowe odprawy albo przez internet i tylko będzie się zostawiało przy ladzie bagaże – głupiego robota!
A więc pierwsze sprawdzenie na Okęciu – teraz
obowiązuje wyłożenie również aparatu fotograficznego
do kontroli! Dobrze, że coś mnie tknęło żeby zabrać
ten zielony plecak fotograficzny, z którego wszystko się
bardzo łatwo wyjmuje i zabrałam sprzęt goły, bez żadnych opakowań. Poszło gładko – siedziałam z dwiema
paniami, które leciały do Lyonu do córki i siostrzenicy
w jednym, która tam studiuje skrzypce.
W Paryżu byłam o 9.20, a lot o Atlanty miałam
o 13.40 i powiem Wam, że to było w sam raz tyle czasu,
żeby wszystko zrobić bez pośpiechu. Nie wyświetlał się
jeszcze mój lot, więc podeszłam do lady, gdzie dowiedziałam się, że mój samolot jest z terminalu E, a przylecieliśmy na D. Nie wiem jakim cudem dowiedziałam
się, że trzeba jechać autobusem dwa przystanki i przez
dziwne wąskie korytarze doszłam do tego autobusu
razem z innymi ludźmi. Zawsze zastanawiają mnie
na CDG te hektary w poczekalniach i co pewien czas
wąziutkie korytarze – chyba architekt miał balotującego
guza mózgu, który uciskał go okresowo, wywołując lęk
przestrzeni i wtedy projektował te ciasne korytarze.
53
Po przyjeździe na terminal E druga full control
– znowu wyjmowanie laptopa, aparatu, zdejmowanie
butów. Dobrze, że miałam te klapki białe, co przywiozłam
z Bydgoszczy, bo grzybica międzynarodowa w przeciwnym razie gwarantowana! Mój plecak przejechał przed
ekranem i poszedł do kontroli szczegółowej. Teraz jest
podobno moda na sprawdzanie starszych pań – bo obok
mnie maltretowali dwie kobiety w podobnym wieku.
Polka z Pittsburga, moja równolatka, mówiła, że bardzo
szczegółowo jest sprawdzana – a podróżuje kilka razy
w roku. Młodego faceta rasy innej niż biała podejrzewać
o coś brzydkiego jest politycznie niepoprawnie, a że
pewnie sobie mówią „każdy jest podejrzany”, no to ktoś
musi być tym „każdym”.
Za komuny byli „oni”, teraz są „każdzi” – wyszło
jakieś arabsko wyglądające słówko i jest to najlepszy
dowód, że każdy może być każdym. ;)
Securiter zażyczył sobie pokazania i objaśnienia
czym są: moje leki, kabel do łączenia aparatu z komputerem, dodatkowa bateria do aparatu foto, latareczka
przywieszona do kluczy, kable do komputera w torbie
– szczęśliwe bez miny śledczo-tropiącej. I tu po raz
drugi przydała się łatwość wyjmowania poszczególnych
składowych bagażu.
Prześwietlona i oczyszczona z rutynowo przydzielonych mi podejrzeń poszłam zobaczyć, gdzie jest
moja gate i ponieważ miałam trochę czasu, obejrzałam
okoliczne sklepy, których przybyło od ostatniego mojego
pobytu na CDG. Jednak sklepy lotniskowe już nie wywołują takiego zachwytu jak kiedyś. Oglądałam walizki,
nad którymi rozmyślam – po 245 euro, ale chyba da się
kupić w Warszawie za tę cenę.
Powoli zbliżał się boarding time i przystąpiono
do kolejnej rundy kontroli.
Zamiast „Ryżego”, jak to było w Amsterdamie,
tu dyżurowali liczni przedstawiciele rasy innej niż biała,
którzy mieli specjalne komputery z dużymi niebieskimi
literami IPCS na klapie, a były one, te komputery, wyjęte
z małych walizeczek i ustawione na stolikach z kółkami.
Pan wygłosił formułkę: z powodów bezpieczeństwa zadam pani kilka pytań – a więc tradycyjnie: po co
pani jedzie, czy ma pani laptop, aparat fotograficzny, czy
to są pani przedmioty, czy ktoś prosił panią o zabranie
Dokumentowanie podróży
jakiegoś przedmiotu do bagażu, czy sama pani pakowała bagaż, ile sztuk bagażu nadała pani w Warszawie
i po przepytaniu przykleił na bording pass taką małą
samoprzylepną karteczkę z napisem „security”. Potem
przejechali boarding passem przez komputer i zakreślili nazwisko oraz numer 049, który jest na dole karty
pokładowej i wklepali coś na klawiaturze. Na ekranie
wyskoczyło pełno tajemniczych znaków, poczynając od
tego 049, pewnie zakodowany wynik wcześniejszego
zaglądania do moich gaci na wszystkich międzynarodowych lotniskach.
Za tym stanowiskiem z komputerami były stanowiska do macania bezpośredniego sporej części podróżnych – oczywiście załapałam się! Mnie macała baba.
Facetów macali na maksa, nawet pasek i kołnierzyki, nie
mówiąc o kroczu. Wszystkim każą stanąć w rozkroku
nogi i unieść ręce. Do mnie dodatkowo – co ma pani
w tej kieszeni? portfel, a co w tej? komórkę, dziękuję – i tu
człowiek myśli, że to wszystko, a to dopiero połowa!!!
Siurprajz, nasza ukryta kamera wszystko wyłapie.
Siedziałam przy oknie, w dwuosobowym rzędzie,
z jakimś facetem – Anglik ożeniony z Amerykanką,
pracuje w branży nieruchomości w Alabamie. Oczywiście jego angielski był dla mnie okropny. Ma zieloną
kartę, która jak powiedział jest żółta. Pokazał mi tę
kartę i faktycznie, żółta! To jest coś w rodzaju biernego
obywatelstwa – może wszystko z wyjątkiem głosowania.
Zrewanżowałam mu się pokazaniem „czerwonej blachy”
– robi wszechświatowe wrażenie!
Jedzenie na pokładzie dość zamerykanizowane,
tj. dużo kostek lodu i soli w słonych orzeszkach, precelkach i innych przekąskach. Unikałam soli, ale nogi
trochę w kostkach mi spuchły i teraz leżę, żeby odpuchły.
Trzęsło trochę nad Apallachami i przy lądowaniu.
Potem godzinka czekania do przekroczenia granicy – wyjątkowo bez kłopotów, ponieważ zakreślam krzyżykiem,
że moje przyjazdy to „business”
– mundurowa
zapytała jaki rodzaj biznesu, powiadam dziennikarz i wpisała
54
Okolica mojego hotelu w Atlancie
długość pobytu „d/s”, czyli mogę być tu legalnie tyle, na
ile moje dokumenty polskie i wiza pozwalają. Odbiór
bagażu był nielichym wyzwaniem, z którym w końcu
udało mi się uporać. Niełatwo też było z dojazdem do
hotelu.
Hotel okazał się zupełnie przyzwoity (235 dol.
+10% podatku za cały pobyt, bez śniadań, ale jest coffeemaker). Internet działa, czysto, wszystko jest, co trzeba.
W recepcji czekała przesyłka z City Pass – jeszcze jej
nie oglądałam.
Wzięłam prysznic – pamiętasz, Francis, te koła
z ustawianiem zimnej i ciepłej wody w Orlando? Tu jest
tak samo! Miałam też mały problem z domknięciem
wody, ale lata wojowania z kranami i urządzeniami
hotelowym procentują – udało się zatamować strumień.
Spałam trochę w samolocie, ale powoli padam.
Jutro mam plan odwiedzić shopping mall – bo kongres
oficjalnie zaczyna się w niedzielę.
Atlanta, 14 marca albo dzień pełen wrażeń
Postanowiłam dziś ambitnie dotrzeć na miejsce
obrad na godzinę 8.00 do sali o nazwie Murphy Ballroom,
gdzie prezentowano wyniki dużych badań klinicznych.
Żeby było weselej, dziś zmieniono tu czas na letni, czyli
de facto musiałam być na 7.00.
Pospałam w 3 odcinkach, jak to w Ameryce
mam, i o dziwo obudziłam się w odpowiednim czasie. Pojechałam shuttle busem hotelowym. Wydębiłam
Dokumentowanie podróży
z recepcji informację, że jeżdżą one 20 i 40 minut po
każdej godzinie. Czy nie można tego wywiesić na stronie
internetowej oraz w holu hotelowym? Już dzielnie trafiam
na pociąg MARTA, którym zawsze w 90% podróżują
przedstawiciele ras innych niż biała, na szczęście spokojni
i bez złych intencji, jeśli nie liczyć dziś jednego, który
z powłóczystym uśmiechem i zapraszającym gestem
wskazywał miejsce obok siebie – ale to było raczej na
wesoło. Pokazałam tradycyjnie na ucho, następnie
rozłożyłam obie ręce w niemocy i poszłam dalej, ten
body language działa świetnie i jeszcze nigdy mnie nie
zawiódł – no bo jak z głuchą rozmawiać? Nawet jakby
ktoś krzyknął do niej „hande hoch”, to i tak nie usłyszy.
Dosiadłam się do faceta, który miał teczkę z kongresu
kardiologów w Barcelonie i po chwili zagadnęłam go,
że pewnie jedzie na kongres ACC – i w istocie okazał
się kardiologiem z Montrealu. Trochę sobie pogawędziliśmy, a ponieważ on jechał pierwszy raz do centrum,
zapytał czy możemy przejść się razem, skoro wczoraj
poznałam drogę. I tak wyszłam na bywalczynię, co
Kanadyjczyka wzięła na hol. Powiedział, że Atlanta jest
drogim miastem. W centrum kongresowym rozeszliśmy
się do swoich spraw.
Poszłam na tę ballroom, gdzie było jeszcze pusto,
więc zrobiłam trochę fotek. W materiałach prasowych już
Centrum kongresowe
55
wczoraj podano wyniki, pochwaliłam
się przed spotkanym kolegąkardiologiem, że je znam – ale zapytana jakie
są oznajmiłam, że obowiązuje mnie
embargo i musi poczekać na oficjalne
ogłoszenie. Prasa musi wiedzieć coś
więcej i każdy musi mieć tego świadomość.
Po ogłoszeniu wyników badań
poszłam do press roomu, gdzie było
serwowane bardzo smaczne śniadanko
na koszt międzynarodowego podatnika – bajgle o różnych smakach, dżem,
sałatka owocowa z melonów – wszyst- W centrum kongresowym
ko w bardzo dobrym gatunku bez oznak śmieciowej
żywności, która jest tu w sklepach (obejrzałam mały
sklepik przy stacji benzynowej nieopodal hotelu). Są
też napoje – kawa, herbata, cola, sprite, soki. Dziś przetransferowałam puszkę coca-coli do hotelu. W końcu
trzeba przywieźć coca colę z jej kolebki i sprawdzić, czy
tak samo smakuje jak krajowa.
Właśnie przyjechał lunch – też bardzo smaczny
i aromatyczny. Potem jeszcze odwiedziłam wystawę
– jest bardzo mało gadżetów, tylko gdzieniegdzie pojedyncze długopisy. Toreb nie ma w ogóle. Czytałam,
że zrezygnowano z reklam na torbach. Żadnych quizów z nagrodami, tylko miniwykłady na niektórych
stoiskach. W materiałach zjazdowych był pendrive
z logo ACC – nie sprawdzałam jakiej pojemności.
Dostałam dwa serca gumowe anti-stress do ściskania.
Dotarłam do książek i kupiłam najnowsze wydanie
Clinical Hypertension Kaplana za 90 dol. – dobra
cena. W internecie od 99 do 142 dol.
Niczego specjalnego na wystawie nie widziałam, ale może jutro się rozejrzę. Wróciłam MARTĄ
i odnalazłam shuttle bus do hotelu za free – jest w zona 2,
stoisko 26. Przyjechałam więc, oszczędzając 10 dol.
Denis z Paryża, niezmordowanie mimo trzech
odmów, śle maile i pyta, czy chcę zrobić wywiad z kimś
z profesury. Ponieważ nie zaprosili nikogo, tylko siebie
nawzajem, to będą musieli sami się odpytać. Odpisałam, że ponieważ nie planowałam wywiadów, nie mam
dyktafonu. Zobaczymy, co będzie dalej.
Dokumentowanie podróży
Centrum prasowe
Atlanta, 15 i 16 marca
Z powodu częstego skype’owania umknęło mi
sprawozdanie z 15 i 16 marca, ale już nadrabiam zaległości.
Oba dni zaczęłam od śniadania prasowego i posilona szłam na salę wystawową. Tu wiadomość dla
Kate: kupiłam sobie nową walizkę kabinową, tak więc
dostaniesz moją starą. Walizka była bardziej niż sale,
bo clearance – to chyba trzecia przecena –kosztowała
97 dol. x 3 = 291 zł, to bardzo dobra cena jak na tego
typu walizkę. Będę w niej wiozła prezenty w kabinie,
a starą wypakowałam papierami zjazdowymi i moimi
ciuchami i nadam na bagaż.
Wczoraj natomiast musiałam być na 8.00, bo
chciałam posłuchać sesji o wpływie Big Pharmy na
edukację lekarzy. Bardzo ciekawa sesja, zrobiłam fotki
slajdów i będę miała materiały do pisania.
Po wykładzie pojechałam do Lenox Square, to jest
na północy Atlanty, w dzielnicy (eufemistycznie mówiąc)
Buckhead – wielki ten mall jak 100 stodół cioci Mani
(to największy budynek jaki widziałam w dzieciństwie).
Znalazłam GAP – nareszcie bardzo dobrej jakości bawełna w USA i kupiłam trochę ciuszków, między
innymi bluzę w kolorze cytrynowym, który jest tu chyba
modny oraz dwie nowe płyty Putumayo. No i very happy
wróciłam do hotelu.
Macy's – moje ulubione miejsce zakupów odzieżowych
Intrygująca informacja o sąsiedzkich aktywnościach
56
Dokumentowanie podróży
Spakowałam walizki i siedzę sobie przy komputerze. Zaraz wyjdę na śniadanie do pobliskiej restauracji.
Cd. po śniadaniu
Od dwóch dni są tu problemy z serwerem, który
działa napadowo. Pojawiła się wcześniej niewykrywana
sieć, bardzo silna i płatna. Chyba zagłusza tę słabszą
hotelową bezpłatną.
A więc wyszłam na śniadanie na miasto. Ciekawa
wycieczka! Reklamowana restauracja włoska, co to ma
być czynna całą dobę, była nieczynna, inne typu KFC,
McDonald’s też były czynne od 10.00. Wstąpiłam więc
do znanego mi wcześniej sklepiku 24/24 przy stacji
benzynowej i postanowiłam coś kupić do kawy, którą
robię sobie w coffeemakerze. Nie było chleba, jogurtów,
owoców. Jedyne, co można kupić, to foliowana śmieciowa
żywność, zbyt słodka lub zbyt słona, napoje gazowano-słodzone, gumy do żucia i inne trucizny współczesnego
białego człowieka. Kupiłam dwa croissanty zafoliowane
57
i kawałek szarlotki, też zafoliowany, i to będzie moje
pożywienie dzisiaj.
Check-out mam o 12.00. Pojadę shuttle busem
na lotnisko, będę tam około 13.00. Wylot mam o 19.00,
oddam bagaż główny, który jest dość ciężki, a zostanę
z plecakiem i nową walizką. Do czasu boardingu zwiedzę
sobie lotnisko, które jest olbrzymie – chyba drugie pod
względem wielkości w USA.
Konkluzja
Dobrze jest, jeżeli dokumentowanie podróży odbywa się na bieżąco. Łatwiej wtedy zanotować szczegóły,
opisać wrażenia, przelać na papier, a raczej na ekran
laptopa swoje myśli. Wiele podróżujących osób prowadzi
blogi z wyjazdów. Po powrocie warto takie spisywane
na gorąco wrażenia przeczytać jeszcze raz i ewentualnie
uzupełnić danymi z materiałów źródłowych.
A potem wspominać, wspominać, wspominać...