Pierwszy rozdział

Transkrypt

Pierwszy rozdział
PROLOG
Podobno ktoś, kiedyś widział Szatana, który wyszedł na rozstaje dróg,
usiadł na kamieniu i głośno zapłakał, uzmysłowiwszy sobie ogrom zła,
jakiego dokonał…
Zmierzch jesieni 2008 roku był w Krakowie wyjątkowo brzydki i ponury. Deszcz padał niemal codziennie. Przygnębiająca aura osiągnęła apogeum, gdy wszechobecna wilgoć zaczęła zamarzać i odmarzać na zmianę,
pokrywając miasto królów polskich brudną, błotnistą breją. Klimat, gwar
i koloryt zabytkowej metropolii, jakby rozpłynął się w powietrzu. Kraków
na chwilę przestał być pocztówkowym grodem Kraka z Kościołem Mariackim, Wawelem, Sukiennicami… Jeśli to zacne miasto miało w sobie coś
brzydkiego, to właśnie u progu zimy ta brzydota wypełzała z zakamarków, rozsiewając zgniłą woń dekadencji.
24 listopada, o wpół do szóstej rano, młody mężczyzna szedł pustą
o tej porze ulicą Warszawską. Co chwilę nerwowo spoglądał na pokrowiec, który niósł w prawej ręce. Ów pokrowiec skrywał cenne narzędzie,
które przy odrobinie szczęścia, zwykłego śmiertelnika mogło przemienić w bogatego człowieka.
Skręcił w ulicę Szlak. Nieoczekiwanie zimny deszcz, który dotychczas
spowijał śpiące miasto lepką mgiełką, zmienił się w zacinającą przejmującym chłodem ulewę.
1
Młody człowiek naciągnął kaptur, chowając głowę między ramionami. W ostatniej chwili zauważył żebraka, siedzącego przy rogu ulicy,
mimo zimna i wczesnej pory.
– Co pan tu robi? – zwrócił się do niego, nie tyle z troski, ile z chęci
pozbycia się niewygodnego świadka. – Niech pan idzie poszukać sobie
jakiegoś schronienia. Ten deszcz…
– To nie deszcz – przerwał w pół zdania żebrak – to łzy diabła…
2
ROZDZIAŁ I
Inspektor Grzegorz Sawicki wszedł do pubu Black Rose przy ulicy
Stradomskiej. Uważał, że podają tam całkiem niezłą kawę, a ponieważ
był to jeden z nielicznych krakowskich lokali otwieranych przed ósmą
rano, zaglądał doń regularnie, w drodze do pracy. Czarna Róża miała
jeszcze jedną zaletę – stosowano tam mianowicie niepisaną zasadę nie
nadawania jakiejkolwiek muzyki przed godziną piętnastą. Dzięki temu
wczorajsi stali bywalcy mogli sączyć poranne piwo wolni od zbędnych
decybeli – jak wielki jest to komfort wie każdy, kto choć raz miał kaca.
Sawicki, nie będący bynajmniej typem ćmy barowej, korzystał z tej ciszy, delektując się możliwością wypicia mocnej kawy, zapalenia papierosa i przejrzenia porannej prasy w spokoju. Usiadł przy oknie, zamówił podwójne espresso, zapalił długą, ciemną cygaretkę i przystąpił do
czytania „Wyborczej”.
Inspektor Sawicki pracował w policji od piętnastu lat. Miał na koncie
sporo zawodowych sukcesów i imponujący bagaż doświadczeń, zdobytych między innymi na stażach w Scotland Yardzie1 oraz BNRF-DCPJ2.
W sekcji kryminalnej uchodził niemal za legendę. Brał najtrudniejsze
1
Legendarna komenda główna policji metropolitalnej w Londynie, zajmująca się m.in.
specjalistycznymi badaniami kryminalistycznymi, a także ochroną członków brytyjskiego
rządu i wyższych urzędników państwowych.
2 Brigade National de Recherche des Fugitifs-Direction Centrale de la Police Judiciaire –
Centralna jednostka policji francuskiej do spraw poszukiwań.
3
sprawy. Wśród jego znajomych krążyło nawet powiedzenie: „Mieć nosa
jak Sawicki”.
Przez kilka dni nie było go w Krakowie. Został zaproszony na sympozjum do Warszawy, gdzie wygłosił cykl wykładów, dotyczących infiltrowania sekt. Przy okazji tej wizyty został odznaczony za sprawę Moniki
Drzazgi – dziewczyny, którą wyrwał ze szponów organizacji o enigmatycznej nazwie: „Synowie Światła”. Monika zaginęła w 2004 roku. Po trzech
latach Sawicki odnalazł ją w Holandii.
Inspektor, wyraźnie zadowolony z powrotu do Krakowa, sięgał po
filiżankę. W tym samym momencie zadzwonił jego telefon.
– Cześć Grzesiek. Kopacki z tej strony – głos w słuchawce zdradzał
podenerwowanie.
– No cześć, Jarek. Co tam?
– Gdzie jesteś?
– W pubie na Stradomskiej.
– O rzesz ty w mordę! Też chciałbym zaczynać robotę od wizyty w knajpie.
– Nie widzę przeszkód…
– Przeszkód to nie widzi ślepy dżokej, a ty poruczniku Columbo
zbieraj się i przyjeżdżaj do parku Jalu Kurka. Mamy trupa.
– Park Jalu Kurka? Gdzie to jest?
– Ulica Szlak… prostopadła do Warszawskiej, za dawnym budynkiem radia.
– Dobra, już wiem. Za chwilę będę.
4
Sawicki zostawił na spodku dziesięć złotych, łapczywie dopalił papierosa i pośpiesznie wyszedł z pubu. Wsiadł do służbowego, cywilnego
forda i ruszył z piskiem opon.
Po kilkunastu minutach zaparkował samochód obok dwóch radiowozów stojących na miejscu zdarzenia. Przy wejściu do parku stał Pałac
Tarnowskich. Pierwszy szczegół, który rzucił się w oczy inspektorowi
Sawickiemu, to pokaźnych rozmiarów napis „chuj” namalowany nie-
bieską farbą na elewacji budynku. Ta falliczno-obelżywa inskrypcja,
sporządzona po ciemku i w pośpiechu, poniekąd symbolicznie wskazywała, że krakowskie włości rodu Tarnowskich lata świetności mają już
za sobą.
Do 1999 roku w pałacu mieściła się siedziba Radia Kraków. Radio
ulokowano tam w latach pięćdziesiątych. W czasie II wojny światowej
budynek został zaadaptowany na potrzeby nazistów, pełniąc nawet przez
pewien czas rolę pałacu młodzieży Hitler-Jugend. U zarania swojej historii, pałacyk przechodził przez ręce rodzin Rzewuskich, Branickich,
by ostatecznie stać się własnością Tarnowskich. Nieliczni Krakowianie
wiedzieli, że w rezydencji przechowywano niegdyś rękopis Pana Tadeusza.
Sawicki ruszył w stronę otwartej bramy. Budynek swoim wyglądem
budził grozę. Zewnętrzne ściany, kiedyś w kolorze piaskowym, obecnie
były zszarzałe i wypłowiałe. Okna, te które nie zostały zastawione wiórowymi płytami, straszyły odpadającą z ram farbą i popękanymi szybami. Przed pałacem, od strony ulicy, rosło potężne drzewo, które ogołocone z liści zdawało się brutalnie wdzierać w bezbarwne otoczenie
usiane gdzieniegdzie dziką roślinnością.Wszystkie te elementy, wtopione w późnojesienną aurę, tworzyły wyjątkowo ponury obraz.
Park Jalu Kurka, rozciągający się za pałacem, pełniący przed laty
rolę ogrodu, został przekazany miastu przez Tarnowskich. Od dłuższego
czasu pozostawał kością niezgody między władzami Krakowa, mieszkańcami, a zakonem salwatorianów, do którego – z prawnego punktu
widzenia – należał. Przyczyną konfliktu było zamknięcie parku przez
zakonników. Mimo obietnic otwarcia i prac mających na celu rewitalizację kompleksu, przepychanki w tej sprawie nie ustawały.
Sierżant Kopacki wyszedł na spotkanie Sawickiemu. Ten ostatni,
bacznie lustrując okolicę, zapytał:
– Co jest?
– Widzisz tego gówniarza przy bramie?
– Tego z sino-koperkową twarzą, o oczach jak dwie dziury wyszczane
5
w śniegu? Tak widzę. Co przeskrobał?
– Od szóstej rano biegał tu z wykrywaczem metali. Cholera wie czego
szukał, ale wygląda na to, że to, co znalazł przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Aż się porzygał, biedaczysko.
– No proszę – rzucił cicho Sawicki.
W wykopie leżał prawie całkowicie odsłonięty ludzki szkielet.
– Jak on to znalazł za pomocą wykrywacza metali?
– Ktoś sprzedał denatowi kosę i zakopał go razem z nożem. A tak
na marginesie, rzadko się dzisiaj widuje takie cacka.
– Macie ten nóż?
– Właściwie to nie nóż – kontynuował Kopacki – raczej coś w rodzaju sztyletu. Piękna robota. Nie mam pojęcia, skąd ktoś wziął taki sprzęt?
Nie wiem też jak wlazł tutaj nasz poszukiwacz skarbów?
– Co masz na myśli?
– Park jest zamknięty od kwietnia ubiegłego roku. Właścicielami
obiektu są salwatorianie. Tłumaczą, że powiesili kłódkę na bramie z powodu trudności z utrzymaniem w nim porządku. Co jakiś czas odbywają
się tu protesty. Mieszkańcy zbierają podpisy, wystosowują petycje…
Ogólnie rzecz biorąc – burdel na kółkach.
– No więc wygląda na to, że zakonnikom przybył nowy kłopot…
Co z tym nożem?
– Technicy zabrali – Kopacki odpowiedział, na chwilę zamilkł, po
czym przez zaciśnięte zęby wycedził – A on co tutaj robi?
W kierunku miejsca zdarzenia zbliżał się krępy mężczyzna w mun6
durze, który co chwila poprawiał swą policyjną czapkę, jakby upewniając się, że dobrze leży. Nadinspektor Bolesław Sadym był przeczulony
na punkcie swojego wyglądu. Cierpiał na pewnego rodzaju nerwicę
natręctw, która sprawiała, że ciągle rozglądał się za lustrem lub chociażby witryną, w której mógłby się przejrzeć.
Sierżant Kopacki nie lubił Sadyma, od tak, po prostu. Właściwie
określenie: „nie lubił” nie oddaje tego, co Kopacki czuł do przełożonego.
Była to niechęć, którą pogłębiało pytanie: „Jak człowiek o wyniosłym
spojrzeniu greckiego filozofa i świńskim ryju, mógł w krakowskiej Komendzie Wojewódzkiej uchodzić za pierwszego po Bogu?”
– Cóż to się stało, że sam El Comendante się pofatygował? – Sawicki
szeptem rzucił pytanie w stronę Kopackiego, tymczasem komendant Sadym pojawił się przy wykopie.
– Czołem panowie!
– Dzień dobry – odpowiedział inspektor Sawicki. Kopacki wymownie milczał.
– Co tutaj mamy? – spytał podniesionym tonem, po raz kolejny poprawiając czapkę.
– Znalezisko archeologiczne – odpowiedział sierżant Kopacki, spoglądając w dal. – Ktoś w nocy wykradł szkielet Kazimierza Wielkiego z krypty na Wawelu i zakopał tutaj.
Młody policjant pobierający próbki ziemi roześmiał się spontanicznie, po czym odruchowo stłumił swój śmiech, zorientowawszy się, że komendant zgromił go spojrzeniem. Sawicki z trudem próbował zachować
powagę, Sadym zaś, wyczuwając sarkazm, odpowiedział:
–Ty, Kopacki nie bądź taki, hej, do przodu.
– Rozkaz szefie.
– Uwijajcie się z tą robotą. Grzegorz – przełożony zwrócił się do
Sawickiego – za dwie godziny chcę cię widzieć u mnie w gabinecie.
– Zjawię się – spokojnie odpowiedział inspektor.
Nadinspektor Sadym rozejrzał się, po raz kolejny poprawił czapkę,
a następnie ruszył w stronę samochodu i odjechał, gwałtownie obudziwszy 160 koni mechanicznych, drzemiących pod maską pościgowego opla
vectry. Miał słabość do szybkiej jazdy.
– Człowiek bąk, kurwa jego mać. Pobrzęczał, pobrzęczał i uciekł –
komentarz sierżanta Kopackiego znów rozbawił młodego funkcjonariusza, który z wielką pieczołowitością wsypywał czarne grudki do papierowej torby.
7
– Ciekawe, co go skłoniło do tej wizyty? I to o tak wczesnej porze?
– zastanawiał się Sawicki.
– Gdybyś osiem godzin dziennie pierdział w stołek, to też byś zatęsknił za prawdziwą robotą.
– Może masz rację.
– Czyli co? Za dwie godziny będziesz miał spotkanie z wielkim bratem?
– Na to wygląda. W międzyczasie złożę wizytę salwatorianom i wpadnę do laboratorium.
Inspektor Sawicki ruszył w stronę samochodu. Po drugiej stronie
ulicy zobaczył gęstniejącą, kilkunastoosobową grupę.
– Gapie, cholerne hieny – pomyślał. Przez lata pracy w policji Sawicki zdążył przywyknąć do obecności ciekawskich w miejscach tragicznych wydarzeń. Ludzie ci stanowili wspólnie konglomerat różnych grup
społecznych: emerytów, studentów, matek z dziećmi, urzędników… Wszyscy oni, pomimo oczywistych różnic, mieli jedną cechę wspólną – wyraz
twarzy, grymas, w którym pod powłoką przerażenia kryła się perwersyjna chęć obcowania z cudzym nieszczęściem.
Inspektor zapalił papierosa i stanął w pewnej odległości, naprzeciw
zbiorowiska. Przyglądał się tym, którzy tak bardzo chcieli dowiedzieć się,
jaką to mroczną tajemnicę skrywa nieczynny park. W pierwszej chwili
chciał rozgonić ciekawskie zgromadzenie, ale zaniechał tego zamiaru
pod wpływem dość dziwnego impulsu. Otóż mimo wczesnej godziny,
przejmującego zimna i niewesołych okoliczności, tłum gapiów wydał
8
się Sawickiemu śmieszny. Jego szczególną uwagę zwrócił wysoki, ubrany w długi granatowy płaszcz, stojący prawie na baczność, mężczyzna.
Wyciągając swoją długą szyję, mógł przywołać na myśl tylko jedno porównanie – peryskop. Były tam też dwie starsze kobiety, które skojarzyły się inspektorowi z surykatkami z okładki „National Geographic”.
Reszta skupiska sprawiała wrażenie bezbarwnej i anonimowej masy, no
może poza jeszcze jednym, ubranym na zielono jegomościem w pode-
szłym wieku, który od czasu do czasu nerwowo potrząsał prawą ręką.
– Nic tu po mnie – pomyślał Sawicki i wyrzucił niedopałek papierosa,
a potem wsiadł do samochodu i ruszył w stronę ulicy Warszawskiej.
9

Podobne dokumenty