Apokalipsa pana O.

Transkrypt

Apokalipsa pana O.
1
Apokalipsa pana O.
Spis treści
Styczeń: Radio Babilon
Luty: Noc, kiedy umrę
Marzec: Wysoko nad otchłanią
Kwiecień: Pięć minut przed końcem świata
Maj:
Czerwiec:
Lipiec:
Sierpień:
Wrzesień:
Październik:
Listopad:
Grudzień:
2
9
17
30
39
2
Apokalipsa pana O.
Styczeń: Radio Babilon
- Ostrowski!
Przez chwilę Rafał udawał, że nie słyszy głosu. Żeby tylko jeszcze kilka sekund pozostać
z zamkniętymi powiekami, gdzie wyraźnie widział wielkie łóżko z puchową pościelą, a w nim
jeszcze nie do końca, ale już prawie rozebraną dziewczynę z kamienicy obok. Wszyscy na Limance
do niej uderzali, ale to jemu w końcu się udało...
- Ostrowski!! Zaproszenie mam ci pocztą wysłać? - skrzekliwy głos rozległ się znacznie bliżej.
Z westchnieniem Rafał otworzył oczy i przeciągnął się. Jak można było się spodziewać, Gestap stał
tuż przy jego ławce, świdrując go wzrokiem zza grubych okularów. Jego grdyka latała z prędkością
światła, a pomarszczone czoło sięgało niemalże pleców. Podniesione absurdalnie wysoko
krzaczaste brwi i wyłupione bardziej niż zwykle oczy nadawały jego twarzy wygląd gwałconego
krokodyla. Na samą myśl o tym Rafał otrząsnął się z niesmakiem.
- Obudziła się księżniczka... To może pójdzie do tablicy i wyliczy drugą pochodną tej funkcji? Wie
w ogóle, co to funkcja, hę?
- Przepraszam, panie profesorze, przysnęło mi się... - Rafał nawet nie próbował udawać skruchy.
Już dawno miał na pieńku z matematykiem. A skoro ta sytuacja ma się skończyć źle, to
przynajmniej niech stanie się to z klasą... - Może pan wyjaśnić jeszcze raz? Tylko tym razem
z zapiętym rozporkiem, bo mnie to rozprasza...
Ryk śmiechu trzydziestu sześciu gardeł sprawił, że absurdalna glaca Gestapa przybrała w jednej
chwili kolor jaskrawej czerwieni. Ręce nauczyciela zatrzęsły się, z dłoni wypuścił kredę i zaczął
gmerać przy spodniach.
-Cisza! CISZA, SKURWYSYNY!!! - profesorskie gardło wydało z siebie histeryczny wrzask.
Matematyk zaczął dygotać i padł na kolana, krztusząc się. Rafał jeszcze się śmiał, ale w ułamku
sekundy śmiech zamarł mu na ustach. Zobaczył, jak z podniszczonej marynarki strzelają guziki,
a materiał rozrywa się i uwalnia z siebie jakieś nieprawdopodobne pajęcze nogi. Twarz Gestapa,
teraz bogatsza o dodatkowe trzy pary oczu, zastygła w przerażającym, ironicznym uśmiechu
zbudowanym z ostrych jak brzytwa, metalicznych kłów (słodki Jezu, on miał tyle plomb?). Potwór
podniósł się z podłogi i schwycił Rafała w żelazny uścisk, roztrącając przy okazji ławki i krzesła.
Przerażające szczęki znalazły się tuż przy jego twarzy. Powietrze wypełnił krzyk – jego własny...
***
- AAAAAAaaaa! - Rafał z wrzaskiem grzmotnął o podłogę. Dobrą chwilę miotał się w panice,
usiłując się zorientować, gdzie jest i co się dzieje. Dopiero otwarcie oczu pozwoliło mu stwierdzić,
że leży obok łóżka, zakręcony w pościel. Dookoła cisza, za oknem ciemno i śnieg. Jeden Ostrowski,
zero potwornych nauczycieli z technikum. We łbie – dzwon Zygmunta, znaczy kac gigant. Zaklął
i zaczął się wyplątywać, po czym usiadł na łóżku. Z ust poleciał mu obłoczek pary – no tak, piec
wygasł i zimno jak w psiarni. Zresztą biorąc pod uwagę pewne okoliczności, jego mieszkanie
3
dałoby się nazwać właśnie psiarnią... jednak w tej chwili mało mu się chciało to rozważać. Trzeba
pójść do komórki po węgiel... która właściwie jest? Kurwa, czwarta rano... jebane koszmary. I już
spać się nie chce... Umył się pod kranem, naciągnął kurtkę i pobrzękując wiadrem zszedł na
podwórko.
Wychodząc z bramy o mało co nie wpadł na jakiegoś frajera, który chyba postanowił odlać mu się
pod oknem. Rafał ze staropolskim porannym pozdrowieniem na „k” już zamachnął się, żeby
sprzedać mu gonga, gdy frajer z zadziwiającą gracją zszedł z linii ciosu i tym samym płynnym
ruchem zatrzymał jego zamach, zostawiając wiadro dyndające mu nad głową. W tym momencie
pokazał twarz i Rafał westchnął ze zrezygnowaniem, po czym opuścił rękę.
- Zawsze tak znajomych witasz? - skrzywił się Lenin. - Bywałeś bardziej uprzejmy, przynajmniej
dla mnie...
- Nie zaszkodziłoby ci pierdolnąć od czasu do czasu. Mózg by ci się rozruszał przynajmniej...
Ze wszystkich możliwości spotkania Lenin był nawet całkiem przyjemną. Oczywiście, jeśli jest się
przyzwyczajonym do wampirów, na dodatek zagorzałych komunistów. Ten umarlak deptał łódzkie
bruki ponoć jeszcze od czasów carskich i lubił snuć nieprawdopodobne opowieści z czasów
Rewolucji Październikowej. W sumie cholera go wie, parę rzeczy, które mówił, miało sens...
Obecnie żywił się krwią młodocianych anarchistek, które podrywał na swojego GAZ-a. A że różne
substancje w tej krwi krążyły, często potem zachowywał się jak pijany lub upalony... W przypływie
idei rozklejał wtedy plakaty, nawołujące do bojkotu hipermarketów, rewolucji światowej lub prania
neonazistów. Zdarzało mu się też wygłaszać płomienne przemówienia do meneli na jednym ze
śródmiejskich pasaży. A co roku nocą 1 maja urządzał ogólny ochlaj – od kilku lat wspólnie
z Rafałem.
- Nie pozwalaj sobie, gówniarzu - Lenin uśmiechnął się szczerym partyjnym uśmiechem według
normy nr 315/1946. Dopiero teraz Rafał zauważył, że jego niedoumarły przyjaciel ukrywa coś za
połą zniszczonego, wojskowego płaszcza.
- A ty nie podniecaj się tak, bo się zarumienisz. Co tam chowasz?
- Właściwie to o to chodzi. Mam do ciebie interes...
- O czwartej rano?
- A co, w południe miałem przyjść?
- Przestań się mazać... Chodź ze mną do komórki, węgla przyniesę. I na górę, bo zimno.
-To tobie zimno. Ja tu mogę całą noc.
- Ażebyś tak, kurwa, zamarzł. Przyjdę i odleję się na ciebie.
- To już przerabiałem. W 24 roku na Syberii.
- Zamknij się, komuchu. - Rafał otworzył komórkę, narzucił węgla, po czym skierował się
z powrotem do mieszkania. Skrzypienie drewnianych schodów odrobinę zakłóciło ciszę śpiącej
ulicy Limanowskiego.
4
***
Światło gołej żarówki, wiszącej nad stołem kuchennym rzeźbiło w twarzy Lenina głębokie cienie,
jeszcze bardziej upodabniając ją do sowieckich plakatów z lat dwudziestych. Rafał skończył
rozpalać pod kuchnią i odkorkował zębami butelkę bimbru. Spojrzał na przedmiot, który wampir
wyjął zza pazuchy. Czarny, matowy prostopadłościan średniej wielkości, z dwoma pokrętełkami
i głośnikiem mógł być wszystkim, od radiostacji po bombę.
- Co to jest? Radio jakieś?
- Niemieckie. Oryginał sprzed wojny.
Rafał przyjrzał się dokładnie i zauważył wytłoczonego w bakelitowej obudowie orła ze swastyką.
Tylna ścianka okazała się kartonowa i gdy Rafał wziął odbiornik w ręce, odpadła sama, ujawniając
kilka zakurzonych przewodów, cewek i parę wielkich lamp elektronowych, również ozdobionych
gustowną gapą. Cudo techniki to to nie było, ale kilka stów dałoby się wyciągnąć.
- Skąd to wziąłeś?
- Dostaliśmy cynk, że na Weteran Bazar przyjeżdżają jacyś naziole sprzedawać swój chłam.
Pogadaliśmy z nimi uprzejmie i byli na tyle mili, że zgodzili się nam go podarować dla pożytku
przyszłych pokoleń.
Rafał zaklął w myślach. Moto Weteran Bazar, wielka giełda organizowana co kwartał, była mekką
dla wszystkich maniaków zabytkowej motoryzacji, militariów i kolekcjonerów wszystkiego, co
człowiek wymyślił. Góry złomu, wykopywane w stodołach i kurnikach całej Polski,
niejednokrotnie kryły w sobie prawdziwe perełki. Na przykład części do jego motocykla. Ale
właśnie wczoraj musiał zachlać. Gdzie on je teraz dostanie, przecież Ruscy nie robią MW od pół
wieku chyba... Poza tym spuszczanie łomotu nazistom stanowiłoby miłą odmianę od szarej,
śnieżno-błotnej rzeczywistości. Ale właśnie wczoraj musiał zachlać... Skrzywił się i pociągnął
z butelki.
- A co to ma wspólnego ze mną?
- Po prostu to przechowaj przez parę dni.
- Mam ci robić za dziuplę? Skoro sam nie możesz, to chyba jest za tym jakieś gówno...
- Żadne gówno, Rafał... Wiesz, że mieszkam na squacie. Nie chcę, żeby któryś z moich mi to
dupnął. A ja potrzebuję kasy. Na...
- Na rewolucję, ta. Wiem. To co ja będę miał z rewolucyjnego przydziału? Stanowisko komisarza
ludowego Socjalistycznej Republiki Wolnych Bałut, jak ostatnio po urodzinach?
- Nie całkiem. - Lenin sięgnął do kieszeni i rzucił na stół pokaźne zawiniątko. Brzęknęło ciężko. Miałem cię wyciągać na Bajzel, ale nie byłeś w stanie. Pomyślałem, że będziesz potrzebować... -
5
Rafał rozpakował i oczy mu się zaświeciły.
- Skąd wiedziałeś, że miałem wymieniać zawory?
- Wystarczy posłuchać, jak ten twój złom chodzi. Wziąłbyś się za niego, zamiast na wódę wydawać.
Kiedyś cię to wykończy.
- Dobrze, tato. Mogę ci się za to wypiąć? - Rafał podrapał się po zarośniętej szczęce i wyszczerzył
zęby w uśmiechu.
- Nie chciałbyś, żebym był twoim starym. Wiesz o tym. I mogę mieć ładniejsze dupy niż twoja.
- Obciąłbym sobie łeb łyżką do zupy, gdybyś był. Ale najpierw bym cię zapiął. W blasku poranka.
- Dobra, dość tych czułości. Bierzesz? - zapytał Lenin, choć wiedział, że umowa właściwie stoi.
- Będzie tu bezpieczne. - Rafał postawił radio na półce.
***
Poranek wstał mokry i szary, tak samo jak cała reszta dnia, która niezauważalnie przeszła
w wieczór i kolejną noc. Po szynach przetelepał się zabłocony tramwaj, w bramie po drugiej stronie
ulicy trzech meneli rozpijało składkowego jabola. Śnieg nieprzerwanie padał z nieba, oblepiając
szare kamienice i nierówne chodniki, czyniąc je odrobinę mniej przykrymi dla oka. Zresztą na tej
ulicy i tak było wszystko jedno. Przykrość mogła nadejść z każdej strony, bez względu na porę
roku.
Zanim Rafał doleczył resztki kaca, zrobiło się późno i w zasadzie należało już iść spać. Jednak
przed snem zdecydował się jeszcze raz obejrzeć nieoczekiwany prezent. Radio stało na półce,
czarne, kwadratowe i milczące. Gdzieś z boku dyndała wtyczka. Nie spodziewając się za wiele,
Rafał włączył je do kontaktu. Nic. Przekręcił gałkę. Coś trzasnęło. Zajrzał do środka – jedna z lamp
rozjarzyła się słabym, pomarańczowym blaskiem. Pokręcił gałkami jeszcze trochę. To antyk, ale
może chociaż Jedynkę złapie... Kilka trzasków i cichy szum stanowiły całość reakcji radia. No tak,
w sumie czego innego można było się spodziewać. Nawet nie wiadomo, czy jest w ogóle sprawne...
Zostawił radio w spokoju i przełykając resztki wody z kiszonych ogórków walnął się do łóżka.
Obudziło go walenie do drzwi.
Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Trzecia piętnaście. Nożesz kurwa... jak to znowu Lenin, to tak
mu skopie dupę, że Plac Czerwony w locie minie i łbem w kremlowskie kuranty dźwięknie. Myśli
pajac, że jak on w nocy nie śpi, to wszyscy inni też nie muszą... Zaspany powlókł się do drzwi.
Otworzył – i zdębiał.
Na progu stało dwóch esesmanów w całej swojej zakazanej glorii, wyjętych wprost z czasów, kiedy
Łódź nazywano Litzmannstadt. Jeden z nich trzymał w ręce pistolet, ostentacyjnie wycelowany
gdzieś w okolice krtani Rafała.
6
- Czy zasztaliszmy pana Chaima Cytryna? - spytał jeden z nich łamaną polszczyzną z silnym
niemieckim akcentem.
- Co to za szopka? - wyjąkał osłupiały Rafał.
- Mów, du Schweinhund! - wrzasnął jeden z nich i uderzył go na odlew kolbą pistoletu. Nie zdążył
się uchylić, ręka z bronią przeszła mu na wylot przez głowę. Ogarnęło go nieopisanie ohydne
uczucie, jakby ktoś wlewał mu do czaszki przez nos i uszy zawartość podwórkowej sławojki,
śmierdzącą i lodowato zimną. Kaszlnął i chwiejąc się, upadł na kolana. Dopiero wtedy zauważył, że
esesmani byli półprzezroczyści. Nazistowskie duchy? Co tu się, kurwa, dzieje? Komando zrobiło
krok do przodu i nie zwracając uwagi na Rafała przeszło wprost przez niego. Dosłownie. Kaszlnął
ponownie i zawył z obrzydzenia, gdy lodowata mentalna szajsa wypełniła go po raz drugi. Powoli
podniósł się z kolan i opierając się o framugę spróbował wstać. Ręka powędrowała do klamki – ej,
coś tu nie tak. Gdzie są wszystkie wlepki na drzwiach? Czemu na ścianie korytarza nie ma tego
wielkiego napisu ŁKS? Zamknął oczy i znów otworzył. Odwrócił się i zdębiał po raz drugi.
Pokój wyglądał zasadniczo tak samo. Okna, ściany, wielka szafa... tylko zamiast komputera
maszyna do szycia... manekiny krawieckie z częściowo uszytymi garniturami... bele materiału??
Widmowi esesmani beztrosko buszowali po mieszkaniu, wyrzucając na podłogę zawartość szuflad.
Jeden z nich skierował się do kuchni. Rafał rozpoznał trzask otwieranej spiżarni. Jak te
nazistowskie wypierdki dorwą się do jego bimbru, to pożałują... Ta myśl otrzeźwiła go na tyle, że
odkleił się od framugi i zrobił kilka kroków w głąb mieszkania.
-Wolfi, tu są te żydki! - Rafał przefiltrował głos SS-mana przez pozostałości po szkolnej nauce
niemieckiego.
-Świetnie, Karl. No to się... - dalszą część zdania zagłuszył krzyk strachu i rozpaczy. Pod nogi
Rafała upadł starszy mężczyzna w chałacie, tak samo półprzezroczysty. Esesman nazywany Wolfim
leniwie podszedł do niego i mocno kopnął go butem w twarz. Na podłodze pojawiły się plamy
krwi. Rafał, wściekły i przerażony, odruchowo próbował zareagować, chwycić Niemca za ramię,
cokolwiek... Ręka przeszła przez postać, reagując gwałtownym, kłującym bólem, jak przy
chwyceniu metalowego słupa na trzydziestostopniowym mrozie. Syknął i rozcierając dłoń
odskoczył z tego miejsca. Kątem oka zauważył jaskrawopomarańczowy blask na ścianie. Radio
stało tam, gdzie wcześniej, lecz emitowało z siebie nierealne światło, dodające i tak już upiornej
scenie jeszcze bardziej nierealnych kolorów. Drugi z Niemców podszedł do radia i zaczął je
nastrajać. Rozległy się takty jakiejś pompatycznej melodii. Rafał usłyszał pierwsze słowa:
-Deutschland, Deutschland über alles...
- Tańcz, żydzie! - wrzasnął Niemiec za jego plecami. Drugi bezceremonialnie podniósł krawca
z podłogi i rzucił nim o ścianę. Mężczyzna chwiejnie podniósł się i zaczął niezdarnie tańczyć.
Powietrze wypełnił rechot SS-manów. Rafał czuł, że nie zniesie tego ani chwili dłużej. W głowie
zaczęło mu szumieć. Strach powoli ustępował miejsca czystej, zwierzęcej wściekłości, który
wypełniał każdą komórkę jego ciała. Wiedział, co to znaczy.
- Salutuj! - wrzasnął drugi, po czym kopnął krawca w brzuch. Rafał zobaczył, że Żyd płacząc
chwiejnie podnosi rękę i wykonuje hitlerowskie pozdrowienie. Znowu rechot, obrzydliwy,
nieludzki. „Jak salutujesz, świnio! Co się mówi?!” Kop w krocze, jęk i łzy, dziwnie błyszczące
7
w widmowej poświacie radia. Wściekłość przeradza się w szał, dławi mózg, wyłącza myślenie.
Nazistowskie wypierdki! Ja wam, kurwa, dam! Łamiący się głos „Heil... Hitler...”. Strzał
z pistoletu, ciało krawca osuwa się na ziemię. Znów rechot, przechodzący w ryk. Jego własny ryk,
bo już nie myśli jak człowiek. Nie jest nim.
Od kiedy człowiek nauczył się używania wyobraźni, nadawał temu, co nieznane i przerażające,
atrybuty nadnaturalne. Piorun był przejawem gniewu Bożego, zaraza dziełem szatana i karą za
grzechy. Świat poza wioskami zaludniały wiedźmy, strzygi, utopce, demony – i tak przez wieki.
Jednak nie wszystkie z tych stworzeń były tylko czczym wymysłem. Na przykład wampiry.
I wilkołaki, jak Rafał właśnie. Nie oznaczało to wcale, że obrastał przy pełni księżyca i leciał
zagryzać dziewice. Wręcz przeciwnie, nad przemianami posiadał całkiem sporą kontrolę, jak
wszyscy jego bracia i siostry w Bestii. Bywały jednak chwile, w których zwierzęca natura
wyrywała się do przodu, nie bacząc na ofiary. Jedna z nich właśnie nadeszła.
Postacie esesmanów świeciły jasno, otaczał je przenikliwy fetor zepsucia i śmierci. Rafał słyszał
głosy, ale przestał je rozumieć. Nic już go nie obchodziły. Wiedział, że przeciwnik nie jest
materialny, ale takie rzeczy nie były dla niego nowością. Nie myślał, tylko działał. W ułamku
sekundy rzucił się na pierwszego z nich siłą wszystkich czterech łap, kierując się na gardło. Tamten
nie zdążył zareagować, chyba nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Kłapnięcie szczękami –
i oto cały pysk wypełnił się obrzydliwym smakiem zgniłego mięsa. Blask zanikł. W tym samym
momencie w kręgosłup wbiły mu się setki, tysiące lodowych igieł, paraliżując działanie
i przeszywając bólem. Zawył, ale rozpaczliwym szarpnięciem uwolnił się. Odskoczył w bok,
odbijając się od któregoś ze sprzętów domowych. Kły same obrały kurs na krtań, szarpiąc trupie
ciało, chcąc pozbawić je zdolności poruszania, unicestwić, wyeliminować. Drugi blask zgasł tak,
jak pierwszy. Mózg i zmysły wypełniły się pustką. Jeszcze przez chwilę stał, chwiejąc się na
łapach, po czym zwymiotował i padł nieprzytomny.
***
Obudziwszy się po raz kolejny na podłodze, całkiem nagi i w kałuży własnych rzygów, Rafał
stwierdził, że coś tu ewidentnie nie gra. Nie było co prawda dzwonu Zygmunta w głowie, ale jego
ogólne samopoczucie zdawało się być jeszcze gorsze niż ostatnio. Popełzł do kranu i kiedy mijał
półkę na wprost drzwi, mimowolnie spojrzał na radio. Otrzeźwiał w jednej chwili. Do pamięci
spłynęły mu wszystkie wydarzenia ostatniej nocy. To był lodowaty prysznic, śmierdzący gnojówką.
O nie, drogi Leninie. Tak się bawić nie będziemy.
Mył zęby długo i dokładnie, jak chyba jeszcze nigdy w swoim życiu. Posprzątał pokój, chyba
pierwszy raz od miesiąca. Radio powędrowało na dół szafy, zakryte dziurawymi dętkami od
motoru. Wieczorem dorwie się tę sowiecką mordę – mam mu dużo do powiedzenia. Żadnego
gówna za tym nie ma, nie, wcale... Kasy na rewolucję potrzebuje... Dobrze wiedział, menda, co mi
wciska... Hm, do zmroku jeszcze dużo czasu. Może się przejść? Mróz chyba zelżał... Kurtka na
plecy, rękawiczki na łapy i idziemy.
Szedł przez kolejne ulice, mijając jak w transie żyjące własnym życiem miasto, uskakując przed
błotem, rozchlapywanym przez samochody. Sam nie zauważył, kiedy znalazł się przed bramą
cmentarza żydowskiego. Cóż, może jednak jest metoda w tym szaleństwie...
Rzędy nagrobków stały w ciszy, przykryte grubą warstwą śnieżnego puchu. Gdzieś w oddali, za
8
drzewami, majaczyła kopuła grobowca Poznańskich. Wokół panował spokój, tak bardzo mu
potrzebny. Wciągnął kilka razy mroźne powietrze, starając się wypuścić z siebie wszystkie złe
wspomnienia. Skoro już tu jest, to może wypadałoby znaleźć tego tam... Cytryna? Ale jak, przecież
nie zna hebrajskiego... I o ile on w ogóle tu leży... Zadumał się, po czym walnął się w czoło.
Po chwili wyszedł z kancelarii cmentarza z planem, narysowanym mu przez siedzącego
w kanciapie grabarza (czy ktokolwiek to był) i jarmułką na głowie. Czuł się jak kretyn, zapłacił za
nią dychę, a i tak zsuwała się z jego irokeza. Na szczęście nikt go nie widział. Poza tym miał chyba
jakiś obowiązek względem tego biedaka, który kiedyś zmarł w poniżeniu na środku jego pokoju –
tam, gdzie on sam często leżał nawalony jak patefon. Po kilkunastu minutach znalazł się na skraju
rozległego pola, zajmującego prawie czwartą część cmentarza. Groby ofiar getta, w większości
zbiorowe. Bez pomników, ledwo widoczne pod śniegiem. To powinno być gdzieś tutaj. Jeśli
wierzyć dokumentom, facet doczekał się tabliczki. Jak na tamten czas to i tak wiele. Dobrze, że
w ogóle go pochowali... Rozgarnął pierwszy większy kopczyk śniegu – i rzeczywiście, trafił na
kawałek kamienia z częściowo zatartymi hebrajskimi i polskimi literami. „Chaim Cytryn 18851942”. Zamyślił się ponownie. No tak, jakby nie patrzeć, jego kamienica stała na terenie getta.
Właściwie na granicy... Cholera wie, co tam się jeszcze działo, na pewno nic dobrego. A teraz
pamięć o tym wszystkim wraca do mnie... dzięki tej durnej pijawie. Nie mam nic przeciwko
historii, ale nie w taki sposób... Wyjął z kieszeni znaleziony kiedyś na wakacjach kamień.
Śmieszny, prawie okrągły, z odkruszonym kawałkiem, nadającym mu podobieństwo do Pac-Mana
i wydrapanym po jednej stronie napisem „PUNX NOT DEAD”. Nigdy się z nim nie rozstawał,
uważał go za swój szczęśliwy talizman – ale teraz położył go obok tabliczki, jak radził mu dziadek
z kancelarii. Dobre duchy też muszą dostać, co swoje.
Wydawało mu się, że przez chwilę zza chmur przebiło się słońce. A może raczej, zważywszy na
porę.. księżyc? Uśmiechnął się do siebie i ruszył w drogę powrotną. Gdy przechodził przez bramę,
do głowy wpadł mu pomysł. Rafał klepnął się dłońmi po udach i zarechotał na całe gardło. Będzie
zabawnie, oj tak...
Po paru godzinach, siedząc w domu, kończył pisać list, poganiany wzrokiem i westchnięciami
faceta z firmy kurierskiej. Radio było szczelnie zapakowane zgodnie z wszystkimi zasadami
wysyłki paczek o szczególnej wartości.
„... i wiem od Młodego, że kolekcjonujesz zabytki techniki - przyjmij więc ten drobny prezent na
znak pojednania. Zapomnijmy o tym, co było. Rafał O.”
Zakleił kopertę i podał kurierowi. Ten przygryzł wargi i przez długi czas usiłował odcyfrować adres
odbiorcy.
-Sehon... Ariel... Assutlanipal... BABIL Sp. z o.o...? To jakiś Arab? Bombę pan wysyła?
- Nie całkiem – uśmiechnął się Rafał. Chociaż był pewien, że spowoduje w ten sposób wszystko,
tylko nie pojednanie i mógł sobie wyobrazić skutki odpalenia radia w magicznym domku na
gąsienicach, jak zwykł nazywać willę Sehona, to tym bardziej chciał to zrobić. Mieli ze sobą na
pieńku i ta sytuacja miała marne szanse na pozytywne zakończenie. Ale przynajmniej mogła
skończyć się z klasą.
9
Apokalipsa pana O.
Luty: Noc, kiedy umrę
Gospodarstwo znajdowało się pod lasem, dobre pięć kilometrów od najbliższej wsi. Wyglądało na
opuszczone – siatka ogrodzenia pordzewiała i powyginała się we wszystkie strony, poczerniałą ze
starości stodołę w wielu miejscach toczył grzyb, dach na oborze załamał się pod ciężarem śniegu,
ciągnąc za sobą część konstrukcji. Stała teraz wykrzywiona, wystawiając ku niebu połamane
krokwie i deski poddasza, podobna do niedojedzonej bydlęcej padliny, którą drapieżniki po uczcie
porzuciły do zgnicia.
Nad okolicą wisiały szare chmury, obiecujące obfity, mokry śnieg. Wszystko pogrążone było
w martwej ciszy, pozbawiającej Rafała zwykłej pewności siebie i chęci do żartów. Mimo
wczesnego popołudnia zaczynało się już robić szaro. Trzeba było zacząć działać... nie chciał tu
zamarudzić aż do wieczora. Już teraz czuł się nieswojo, obserwowany przez coś, co czaiło się za
brudnymi szybami domu z nieotynkowanej, czerwonej cegły, znajdującego się w głębi podwórza.
W lesie też coś zamajaczyło. Niewyraźna, biała postać... a może to zwidy? Nie, tam przecież nikogo
nie ma...
W górze biegła linia wysokiego napięcia, rozwieszona na gigantycznych słupach, obnażających
metalowe szkielety aż po sam horyzont. Ciche trzaski w przewodach potęgowały odpychające
wrażenie, jakie odczuwało się zaraz po zbliżeniu do ogrodzenia. Idealna kryjówka dla seryjnego
mordercy, peklującego swoje ofiary w słoikach. Albo dla tatusia-pedofila, żyjącego w kazirodczym
związku ze swoją córką od piętnastu lat.
Albo dla innego świra. I tak to tym razem miało być, jeśli wierzyć informacjom z Fundacji.
Taak, Fundacja. Międzynarodowy szpital psychiatryczny dla tych wilkołaków, którzy mieli mniej
szczęścia. Nie każdy przyjmuje bezstresowo wiadomość, że potrafi zamieniać się w zwierzaka
futerkowego oraz trzymetrową machinę do zabijania, znacznie gorszą od hollywoodzkich
wizerunków filmowych. Czasem mamusia i tatuś o tym nie uczą, choć powinni. Czasem mamusi
i tatusia już nie ma, a w okolicy nie znajdzie się nikt, kto się wariującym dzieciakiem zaopiekuje...
bo jakoś tak wyszło, że zwierzę zaczyna się budzić gdzieś koło trzynastego roku życia, a jeśli się go
nie ukierunkuje, robi się źle i w Fakcie mają o czym pisać. Z drugiej strony zdarza się, że nawet
starzy i doświadczeni mają dość. Zbyt wiele zła doświadczonego w życiu, zbyt wiele spojrzeń
w otchłań... i kiedy kolejnym razem to otchłań patrzy w nich, nie wyrabiają. A czasem walczą
z jakąś francą i przegrywają, i ta franca tak wykrzywia im psychikę, że zabiliby i zjedli własną
matkę. Nawet zdarza się, że to robią.
Trzeba ich wtedy znaleźć i spacyfikować, po czym odesłać do głównego szpitala, gdzie najlepsi
specjaliści od wilczej psychiki zapakują ich w kaftany i wyleczą. Albo nie... ale przynajmniej
utrzymają z dala od zwykłych śmiertelników. W końcu wygodniej jest działać, kiedy nikt nie
wierzy w twoje istnienie. I nie chcemy sprawiać, żeby za szybko uwierzono, nie?
Rafał nie był specjalistą od psychiki, tylko hyclem od wyłapywania. I teraz nastał jeden z tych
momentów, w których pracował.
10
Splunął na brudny śnieg i pchnął furtkę. Otworzyła się z jękiem zardzewiałych zawiasów.
***
Na podwórzu wrażenie bycia obserwowanym stało się jeszcze mocniejsze. Rafał szedł powoli,
rozglądając się na wszystkie strony. Każda szczelina zdawała się kryć w sobie oko, za plecami
przesuwały się ciche cienie, ledwo zauważalne przy obróceniu głowy. Gdy z dachu obsunął się płat
mokrego śniegu i z plaśnięciem upadł na ziemię, Rafał niemal podskoczył i w okamgnieniu stanął
z podniesioną gardą i majchrem w ręce. Zaklął głośno i siarczyście, gdy zorientował się, z jakim
„przeciwnikiem” przyszło mu się zmierzyć.
Bardzo nie chciał tu być. Ale ktoś musiał sprawdzić, co tu się właściwie dzieje. W okolicy zginęło
bez śladu kilka osób, wszystkie w ciągu ostatnich trzech miesięcy. W zasadzie to robota dla
policji... Ale dziwne wycia w lesie i kradzieże zwierząt domowych (z których kilka znaleziono
zagryzionych) już nie stanowią dla niebieskich takiej atrakcji. Natomiast jeśli połączyć jedno
z drugim, to sprawa zaczyna nabierać kształtów interesujących z punktu widzenia Fundacji i należy
ją zbadać. Może to zwykły zagubiony szczeniak, któremu wilcza część psychiki właśnie zaczyna
szarpać zwoje mózgowe... – Kogo ja oszukuję – pomyślał. W takim pałacu strachów nie siedziałby
byle gówniarz. To, że coś tu śmierdzi, czuć na kilometr. Kto to może być? Któryś z nas, spaczony
i wywrócony mentalnie na lewą stronę? To też było możliwe – i mniej przyjemne. Ale i z tym
należało się liczyć.
Zacząłby sprawdzanie od drugiej strony, ale bał się przekraczać Barierę w miejscu takim jak to.
W świecie duchów mogły czaić się niewyobrażalne skurwysyństwa, a on nie był za biegły
w pertraktacjach z niematerialnymi. Głównie dlatego, że plomba w ryj made in Bałuty nie
załatwiała w ich przypadku niczego. Wobec tego należało działać bardziej konwencjonalnie. Szedł
ostrożnie w stronę domu, gotowy na atak z każdej strony. Oborę można odpuścić, zawaliła się
dawno temu. Stodołę weźmiemy na deser... Hm?
Wyraźnie usłyszał szelest i skrzypnięcie drzwi gdzieś z tyłu domu. Widok zasłaniała mu rozwalona
obora, wzdłuż tyłu której się poruszał, podbiegł więc do rogu i zaczął obserwować. Na podwórzu
nie poruszyło się nic, wszystko stało jak wcześniej, porażone rozkładem, pogrążone w upiornej
ciszy. Sekunda, pięć, dziesięć... minuta. Bez zmian. Powoli podniósł nogę i zrobił krok w stronę
budynku. Rozejrzał się dookoła. I nie, tym razem mu się nie wydawało – pod lasem, na czarnej
ścianie drzew wyraźnie coś mignęło. Biały kształt poruszał się powoli, jak niesiony wiatrem dym.
Ale przecież nie było wiatru...
Odwrócił się i chciał podejść w tamtą stronę, by móc się przyjrzeć. W tym momencie coś głucho
trzasnęło pod jego stopami, świat nagle zawirował, a on sam poleciał w dół, w ciemność.
Zwielokrotnione echem plaśnięcie – i wszystko się nagle zatrzymało. Oszołomiony, dobre kilka
sekund starał się zorientować, co się stało. Spadł, to pewne. Spojrzał w górę i zobaczył szary krążek
nieba na tle ciemności panującej dookoła. No tak, studnia. Poruszył rękami – całe. Nogi uwięzły po
kolana w jakiejś dziwnej, lepkiej mazi... ale je czuł. Poruszył palcem w glanie – dało się, więc
chyba nie połamał. Bogu niech będą dzięki za ten muł czy cokolwiek to jest... I w tym momencie
usłyszał z góry głośny łomot. Uchwycił jeszcze moment zmniejszania się jasnego koła nad jego
głową, po czym wokół zapanowała totalna ciemność.
Zamknął mnie w studni, skurwysyn. Jak jakąś jebaną Japonkę z Ringu.
11
No to jestem ugotowany. Zdechnę tutaj... a może nie?
Rafał nie należał do intelektualnej elity społeczeństwa ani ludzkiego, ani wilkołaczego, ale czasem
miewał pomysły. Genialne. Ryzykowne. A także jedne i drugie naraz.
Sięgnął do kieszeni i namacał lusterko. Uf, całe. Trzeba jednak będzie przejść przez Barierę.
Jeszcze tylko jakieś światło... Gorączkowo przetrząsał pozostałe kieszenie. Miał rzucić palenie, ale
nigdy nie mógł się zdobyć... I może teraz nałóg – paradoksalnie – uratuje mu życie. Jest! Namacał
pudełko gilz i zapalniczkę. Zebrał bibułki w garść i podpalił. Na parę sekund wystarczy. Spojrzał
w lusterko – na lewym policzku widniała paskudna szrama, która właśnie zaczynała puchnąć. Brwi,
nos i usta miał pełne śniegu i ziemi. Palące się bibułki parzyły go w palce. No, przystojniaku,
idziemy. Moment koncentracji na własnych, rozszerzających się źrenicach – i już tam był.
Przeszedł właściwie błyskawicznie, jak na skrajnie partyzanckie warunki. Nie był jednak
przygotowany na to, co nastąpiło. Do ust i nosa zewsząd wdarła się woda, zachłysnął się. Dookoła
ciemno i ciasno. Zaczął się dusić, resztką świadomości zorientował się, że coś go pcha w jednym
kierunku. „Zdycham” - pomyślał i nagle wyleciał jak z procy w górę. Schwycił haust powietrza
i zaraz potem grzmotnął o ziemię z siłą, która zwaliłaby z nóg nosorożca. Ból natychmiast
utwierdził go w przekonaniu, że jeszcze żyje i ma wszystkie kości. Długą chwilę łapał powietrze
jak ryba, po czym odważył się otworzyć oczy.
Było ciemno, prawie nic nie widział. Dziwne jak na świat duchów, gdzie zawsze panowała lekka,
bezczasowa szarówka...Znajdował się pośród łąk, w pewnej odległości od lasu. Obok niego biło
sporych rozmiarów źródło. No tak, w końcu na czym by studnię budowali... czyli ciśnienie wody go
wyrzuciło. Cud, że się nie udusił po drodze... Ani śladu zabudowań gospodarstwa – w sumie nic
dziwnego, stoi tu za krótko, by odcisnąć swój obraz po drugiej stronie Bariery. Wykasłał resztki
wody i spróbował się podnieść.
Na niebo wyszedł jasny, wielki księżyc. Podwójnie dziwne, przecież tu tego nie...
Po okolicy rozlał się trupi blask. W tym momencie Rafałowi w gardle uwiązł krzyk przerażenia.
Tuż przed nim zmaterializowała się przerażająca zjawa czegoś, co było kiedyś koniem. Teraz
z grzbietu odpadała płatami na pół zdarta skóra, rozpruty brzuch świecił kratą obnażonych żeber. Po
ziemi ciągnęły się pulsujące, śliskie wnętrzności, w których zjawa plątała własne nogi, potykając
się co chwila. Z przegniłej, rozłupanej czaszki łypało na Rafała jedno jedyne, upiornie czerwone
oko, a strugi śliny przeciekały przez nagą żuchwę. Z licznych ran obficie płynęła krew, tworząc na
ziemi kałuże. Jedna z nich rozlała się aż po wczepione w trawę palce wilkołaka. Wrzasnął
z przerażenia i starał się odczołgać jak najdalej od zmory. Ręka o coś zawadziła – i oto
zmaterializowała się druga zjawa, równie upiorna. Tej obcięto nogi, czołgała się więc przez
rachityczną trawę na kikutach, zostawiając za sobą ślad z własnej krwi i śluzu. Nagi, na wpół
objedzony kręgosłup sterczał w świetle księżyca jak przerażające przęsła mostu z ciała i kości,
stworzone przez szalony umysł zwyrodniałego architekta. Potworna paszczęka rozwarła się, by
schwycić Rafała za rękę. Chciał już tylko zamknąć oczy przed śmiercią, ale nie mógł...
-DOŚĆ!
Zjawy zamarły, po czym powoli się rozpłynęły. Przed Rafałem stał teraz całkiem zwyczajny, duży
12
kary koń. Wilk powoli odzyskiwał zdolność oceny sytuacji.
-WSTAŃ, CZŁOWIEKU-WILKU.
Koń nie poruszył niczym poza nozdrzami, ale Rafał wyraźnie słyszał w swoim umyśle rozkaz.
Niski, pewny głos, rozlegający się po całej okolicy, składający pozrywane strzępki nerwów
w całość. No cóż, lepsza mroczna wersja Mistera Eda niż koszmar rzeźnika. Wstał.
-Witaj... o duchu... ee.. i racz powiedzieć... co ci służy... ee.. znaczy czego żądasz... - wyjąkał. Mniej
więcej tak, jak go uczono.
-WYBACZ. TO NIE BYŁO DLA CIEBIE.
- A, że tamto? Nic nie szkodzi... - wymamrotał, choć owszem, szkodziło. Koszmary przez kolejne
pół roku miał zapewnione. - Możesz mi powiedzieć, co tu się dzieje?
- PRZYBYŁEM, BY UKARAĆ. TEGO, KTÓRY KRZYWDZI. MOICH BRACI I SIOSTRY.
- Aale... kogo? Bo ja tu wlazłem przypadkiem...
- PO DRUGIEJ STRONIE. CZŁOWIEK. BÓL. CIERPIENIE. DLA NAS. ZA DUŻO.
- Chyba rozumiem... Czyli nie dość, że mój obiekt zainteresowań zamknął mnie w studni, to bawi
go jeszcze katowanie zwierząt. Coraz mniej go lubię. Ale jedno pytanie... On jest tam, a wy tu. Jak
go tu ściągniecie?
- TY TEŻ GO SZUKASZ, CZŁOWIEKU-WILKU. TY DASZ GO NAM.
-Ufff... - Rafał podrapał się po głowie. Przeciąganie drugiej osoby przez Barierę było teoretycznie
możliwe, ale nie dla takiego leszcza jak on. Takiego czegoś mogli dokonać szamani albo inni
rozmawiający z duchami, którzy sprawy tamtego świata mieli w małym palcu. On mógł tylko
spróbować – i to z marnymi szansami na sukces. – Boję się, że mam za małą moc...
Koń parsknął. Ponownie pojawiły się zjawy. Rafał wzdrygnął się i przytulił do końskiej szyi,
chowając twarz w grzywie. Jeden z upiorów wypuścił coś z pyska tuż przed kopytami swojego
przywódcy.
-WEŹ.
Zjawy zniknęły. Rafał pochylił się i podniósł z trawy coś na kształt niedużego wieńca – lub raczej
obroży – z suchych gałęzi. W porę zauważył, że jest pełen kolców i o włos uniknął ukłucia.
Spojrzał pytająco na konia.
-NA SZYJĘ CZŁOWIEKA. WTEDY ON TU.
-Od razu?
-TAK. IDŹ. - Koń stał jeszcze przez chwilę, strzygąc uszami, po czym dodał: PROSZĘ.
13
Cała sprawa wydawała się jasna, jak na wilkołacze standardy. Rozmowy z duchami absolutnie nie
należały do rzadkości. Ten jednak musiał być naprawdę potężny, skoro sam się odezwał
i przeprowadził sensowną rozmowę z takim parapsychicznym matołem jak Rafał. A to znaczy, że
nie należy go lekceważyć. Wilk wyciągnął lusterko i zanim przeszedł z powrotem, spojrzał ostatni
raz na ducha. Stał w blasku księżyca, olbrzymi, czarny, z grzywą rozwiewaną przez lekki wiatr. Był
naprawdę ładny. Rafał poczuł, że budzi się w nim ta część duszy, która została zepchnięta na samo
dno przez lata życia w mieście, konsumowania wytworów cywilizacji i nieustającego obcowania
z wszelkiej maści szumowinami. Pora oddać mamusi Gai, co się jej należy.
***
Wyszedł zaraz za zabudowaniami, po przeciwnej stronie gospodarstwa. Było już ciemno
i zdecydowanie mniej przyjemnie, niż za dnia. Mżył drobny deszcz ze śniegiem, dokuczliwie
ziębiąc mu kark. Okolica zlała się w jednolite, szaro-czarne tło, w którym zalegała ta sama, upiorna
cisza, przerywana jedynie stłumionymi trzaskami z linii wysokiego napięcia. Okna zabudowań stały
się pustymi oczodołami, w milczeniu śledzącymi każdy jego ruch. Z drzwi domu, teraz na pół
otwartych, leniwie wystawał język zasłony, nieśpiesznie falując przy lekkich podmuchach wiatru.
Spomiędzy desek stodoły dobiegały lekkie stęknięcia i skrzypienia. Racjonalista powiedziałby, że
to odgłosy nadmiernie obciążonej konstrukcji, ale dla Rafała to miejsce żyło. Patrzyło i ostrzyło
sobie zęby na niego, żeby zatrzymać go w swej gościnie już na zawsze. Dało zresztą już tego
dowód. Teraz widział wyraźnie białe kształty, przesuwające się w oknach, tworzące okropne maski,
twarze bez oczu, bez nosa, bez ust, lecz szepczące coś bezgłośnie...
Był na to jeden sposób. Stać się czymś gorszym niż one.
Rafał wrócił do furtki, zdjął ramoneskę i powiesił ją na słupku. Ściągnął też sweter, zmiął go
w kulkę i wepchnął pod kurtkę, żeby nie zamókł. Następne w kolejce były glany. Spodnie nie – na
szczęście miał dziś bojówki. Stał teraz pośród padającego śniegu, półnagi. Zimno przenikało go do
szpiku kości, z góry i z dołu. Bał się, ale to dobrze. Umiał przemieniać strach w gniew. I już nie
było po co się ukrywać.
Wrzasnął głośno, po czym wypuścił Bestię na wolność. Nie za wiele naraz, tylko tyle, żeby więcej
czuć, więcej słyszeć i więcej móc. Dłonie rozszerzyły się, paznokcie przeistoczyły w słusznych
rozmiarów pazury, mięśnie urosły tak, że luźne bojówki nagle stały się bardzo ciasne. Twarz
skrzywiła się w paskudnym grymasie, spoza którego przezierały kły. I tylko irokez sterczał tak, jak
zawsze.
Świat zaczął wyglądać nieco inaczej. Do nozdrzy Rafała doleciał, ze strony stodoły, słaby zapach
krwi. Czyli trzeba było zacząć stamtąd. Kilka susów przez podwórze, chwila natężenia mięśni –
i zardzewiała kłódka przestała istnieć. Pociągnął za skobel, otwierając z jękiem zawiasów wielkie
odrzwia. Owionął go smród padliny. Na framudze wisiał staroświecki przełącznik. Rafał przekręcił
go i zdębiał.
W półmroku, kiepsko rozświetlanym kilkoma słabymi żarówkami, majaczył gigantyczny podest,
otoczony kilkoma naprędce skleconymi z desek boksami. Zapełniała go niewiarygodna masa
surowego mięsa, flaków i kości. Nad tym, podwieszona w powietrzu za pomocą skomplikowanego
systemu lin, górowała potworna konstrukcja – bo inaczej nie można nazwać fragmentów kilkunastu
14
końskich trucheł, zszytych ze sobą w sposób, który tworzył z nich jakiegoś wielonogiego
i wielogłowego stwora rodem z najgorszych koszmarów. Nie wierząc własnym oczom
i powstrzymując odruch wymiotny Rafał wszedł dalej. Ściany pokrywała zagmatwana mozaika
różnych symboli, diagramów i znaków, które nie kojarzyły mu się z niczym dobrym. Boksy zalane
były zakrzepłą krwią... nagle w jednym z nich coś stuknęło. Rafał naprawdę nie chciał tego robić,
ale podszedł. Pierwszy rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że tego widzieć nie powinien.
Ten koń jeszcze żył. Stopniem zmasakrowania przypominał jednak koszmary z drugiej strony
rzeczywistości. Tu i ówdzie kiepsko podwiązane rany przesiąkały krwią i ropą, w brzuch miał wbity
wielki zardzewiały nóż. Całe fragmenty jego skóry pokrywały te same, co na ścianach, dziwne
wzory. Rafał odwrócił wzrok – i napotkał coś, czego najmniej się tu spodziewał. Nieco pod kątem
do boksu, z boku na trójnogu stała kamera video. Czerwone światełko wskazywało, że nagrywa.
Pewne rzeczy stały się obrzydliwie jasne.
Rafał zmusił się do ponownego spojrzenia na umęczone zwierzę, po czym tak szybko, jak umiał,
wyciągnął nóż z jego brzucha i poderżnął mu gardło. Starając się nie patrzeć, zabrał kamerę
i wyszedł z tej obłąkanej katowni. Pozostawało pytanie – dlaczego?? Po co takie okrucieństwo??
Łapy mu się trzęsły i nie trafiał we właściwe guziki, ale udało mu się pobieżnie przejrzeć zawartość
taśmy. Facet dokładnie dokumentował każde przeprowadzone przez siebie zarzynanie, a właściwie
brutalne morderstwo zawsze dokonywane zgodnie z jakimś posranym rytuałem, który najwyraźniej
nie odnosił skutku. Tego było już za wiele. Spodziewał się bardziej kogoś w stylu sadystycznego
gospodarza, którego trzeba postraszyć Towarzystwem Opieki nad Zwierzętami, a dostał
paranoidalnego, obłąkanego artystę-kultystę, przy którym doktor Mengele zdawał się być
pozbawionym fantazji księgowym. Stwierdził, że z rozkoszą wsadzi mu obrożę duchów przez szyję
do samej dupy i będzie patrzył, jak Mister Ed i jego zmory robią z niego befsztyk tatarski ze
smażonym mózgiem.
Galeria okrucieństwa na ekraniku kamery w pewnym momencie zmieniła swoje oblicze... i Rafał
nagle się dowiedział, co stało się z ludźmi, którzy zniknęli w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Strach
sparaliżował mu myślenie. Otrzeźwił go dopiero ból – zauważył, że zaciska z całej siły pięść na
końskiej obroży.
Kamera upadła z trzaskiem w błoto podwórka. Ekran zgasł.
***
Rafał nie lubił tortur. To znaczy, nie podobało mu się ich stosowanie – szczególnie na nim samym.
O tym, że to on mógłby stanąć po drugiej stronie, nigdy nie myślał. Do dzisiaj.
Dopiero teraz szara mgła zaczynała ustępować z jego pamięci. Tak, wpadł do domu. Znalazł tego
gościa od razu, w wielkim pokoju na parterze – właśnie tworzył tę straszliwą hybrydę z martwych
końskich i ludzkich ciał. Centaur jego mać... Nie wiedział, jak to się stało, że nie zagryzł go od
razu. Nie pamiętał, jak go związał i zaniósł do obory. Ale fakt był faktem – delikwent teraz wisiał
przed nim, przewieszony przez belkę na pół zawalonym stropie. Przypominał bardziej kawał
surowego mięsa aniżeli człowieka. Zebrała się pod nim już niewielka kałuża krwi, płynącej
z licznych nacięć na ciele. No tak, właśnie wtedy postanowił poćwiczyć na nim Srebrny Zapis,
święte wilkołacze runy. A miał pod ręką tylko sztachetę z gwoździem. Każda zadana rana, każda
konwulsja ofiary budziła w nim niespotykaną wcześniej radość. Nie znał siebie od tej strony.
15
W pewnym momencie kałuża krwi zniknęła. Wsiąkła w ziemię w jednej chwili.
Dookoła panowała ciemność zimowej nocy i ta sama, martwa cisza, rozbijana jedynie trzaskami
w przewodach gdzieś wysoko nad głową. Trzaski nagle stały się silniejsze, a w drzwiach obory
pojawił się przez moment widmowy, blady kształt.
Rafała otrzeźwiło w jednej chwili. Nie było to miłe przebudzenie. Dał się ponieść i wykorzystać
temu cholernemu miejscu, w którym siedziało coś potwornie, prymitywnie złego. Poczuł palącą
falę wstydu. Wyrwał z kieszeni obrożę i zdecydowanym ruchem wcisnął ją facetowi na kark. Ciało
zdematerializowało się błyskawicznie, pusty sznur opadł na ziemię. Gdzieś z oddali Rafał usłyszał
wrzask przerażenia i upiorne, zwielokrotnione rżenie.
Wynosimy się stąd.
Widma były wszędzie, nie kryły swojej obecności. Widział je w każdym oknie, wzdłuż ścian, desek
dachu, na tle lasu. Na pierwszy rzut oka były bezkształtne, ale gdy przyglądało im się dłużej,
zaczynały przyjmować wykoślawione, humanoidalne formy, wyciągające ku niebu długie, chude
ręce, krzyczące niemymi ustami, pełznące po ścianach bez kończyn. Ciche bzyczenie przewodów
nad głową przerodziło się w pulsujący jęk, prawie że ludzki. Rafał z prędkością światła wyleciał za
bramę, zgarniając w locie wszystkie ciuchy. Było mu cholernie zimno, ale nie dbał o to. Koniec
z Fundacją. Koniec z pracą. Koniec z wariatami, bo sam skończy jako pacjent. Biegł, póki nie
upadł. Leżąc na śniegu, kurczowo zaciskał powieki i ciężko oddychał. Bał się odwrócić.
-POWSTAŃ, CZŁOWIEKU-WILKU.
Głos przyszedł nagle i znikąd. Rafał podniósł głowę i zobaczył przed sobą znajomego ducha.
-DZIĘKUJĘ CI.
-...- Rafał chciał odpowiedzieć, ale w głowie miał pustkę. Czuł się wewnętrznie wypalony, a nerwy
wisiały mu w strzępach, powiewając nad odłamkami psychiki. Tylko obecność konia sprawiła, że
zdołał się ubrać. Przy okazji zauważył, że wrócił do ludzkiej postaci. Nie pamiętał, jak i kiedy.
-ZABIORĘ CIĘ STĄD.
Jak robot Rafał podszedł do ducha i usiłował mu się wdrapać na grzbiet. Nie robił tego nigdy
wcześniej, ale jakoś się udało. Ku pewnemu zdziwieniu stwierdził, że koń jest ciepły. Słowem –
żywy.
Jechali długo. Gdy w końcu zsiadł na poboczu szosy, świtało. Dowlókł się na majaczący w oddali
przystanek PKS i po niedługiej chwili siedział już w autobusie, uwożącym go z tego przeklętego
miejsca w stronę Łodzi. Patrzył tępo na przesuwający się za oknem krajobraz. Nie czuł niczego
poza smutkiem i obrzydzeniem do samego siebie. Ta ilość śmierci i cierpienia, którą zobaczył
w ciągu ostatnich kilku godzin, wystarczyła mu na całe życie. Nigdy nie pragnął zobaczyć kogoś
żywego tak bardzo, jak teraz...
***
16
Łza siedziała nad poranną gazetą, starając się coś odcyfrować z polskich wiadomości. Mieszkała
w tym kraju już jakiś czas i choć potrafiła mówić całkiem płynnie, to jednak meandry ortografii
języka kraju nad Wisłą sprawiały jej jeszcze pewne trudności. Za oknami wstawał mroźny, zimowy
dzień. Ludzie spieszyli na zmianę do fabryk, hałasowały tramwaje, trąbiły samochody.
W momencie, gdy głowiła się nad sformułowaniem „waloryzacja emerytur”, usłyszała dzwonek do
drzwi. Ciekawe, kto to może być tak wcześnie rano... Założyła bluzę i otworzyła.
-Rafał!!!!
-Mogę wejść? - zapytał. Jego głos był schrypnięty i bezbarwny. Ubranie uwalane ziemią i krwią. Na
policzku paskudna, spuchnięta szrama. Spoglądał na nią niewidzącym wzrokiem. Zrozumiała, że
stało się coś złego.
-Jasne... - nie czekając na reakcję Rafała wepchnęła go do środka i zamknęła drzwi. Wilkołak stał
na wycieraczce ze wzrokiem wbitym w podłogę. Obcymi, mechanicznymi ruchami ściągnął kurtkę
i buty, po czym nagle oparł się o ścianę i rozpłakał.
Cokolwiek się stało, teraz nie był dobry czas na pytania. Najpierw trzeba przywrócić wilka do stanu
używalności. Wzięła go za rękę i poprowadziła do pokoju, po czym skierowała na łóżko. Usiadł ze
spuszczoną głową, po czym nagle się położył. Wziął ją za rękę.
-Jesteś... ciepła... jesteś żywa... potrzebuję... - wyszeptał.
Łza położyła się obok i długo głaskała go po głowie, póki nie zasnął. Jednak nawet wtedy nie
wstała do przerwanej lektury.
***
Dom pod lasem był zaspokojony. Znowu.
17
Apokalipsa pana O.
Marzec: Wysoko nad otchłanią
– Porzućcie broń, warszawskie dzieci
Waszą ofiarę pierdoli nowy świat
Choć na ołtarzach złoty cielec świeci
I na plecach czuć oddech getta Litzmannstadt...
Echo muzyki niosło się w noc, odbijając się od obtłuczonych rogów kamienic i wsiąkając we
mgłę. Zapóźnieni przechodnie, słysząc odległe dźwięki, przystawali, węszyli chwilę i niemal
otrząsając się z obrzydzeniem, jak psy z błota, przemykali dalej, nie podnosząc głów. Miasto
drzemało niespokojnym snem przystankowego pijaka, przerywanym co chwila wyciem policyjnych
syren, piskiem hamulców i porykiwaniem grupek kiboli, załatwiających swoje neolityczne
porachunki o granice stref wpływów i wyższość biało-czerwonego nad czerwono-białym. Tylko
niektórzy, którzy potrafili wyostrzyć swoje zmysły nad dachy zmarzniętych kamienic wiedzieli,
gdzie bije serce uśpionego olbrzyma. Wsiąkające w mgłę słowa stawały się dla nich pulsem, który
z początku ledwo wyczuwalny, wzmacniał się i nieomylnie prowadził do sedna. Z zakamarków
bram, okien, drzwi powoli wysypywały się wszystkie ziarnka piasku w trybach maszyny
społeczeństwa.
Rozlegał się brzęk łańcuchów, stukot glanów o bruk, w świetle latarni prężyły się krzywe
tatuaże i falowały irokezy tak wysokie, że mogłyby elektryzować się od trakcji tramwajowej.
Ulicami szła podziemna Łódź. Wszyscy w jedno miejsce, wiedzeni najpierw wyczuwalnym,
a potem słyszalnym głosem wokalisty, którego jedynym treningiem było kilka butelek taniego wina
i paczka fajek przed koncertem.
Niedaleko Dworca Fabrycznego stały dwa bliźniacze wieżowce, ironicznie nazywane
łódzkim World Trade Center. Kiedyś mieściły siedziby znanych firm tekstylnych, jednak po ich
upadku straciły prestiż i zaczęły popadać – razem z okolicą zresztą – w coraz większe zapomnienie
i ruinę. Władze miasta, próbując ratować jego wizerunek i przyciągnąć inwestorów, jakiś czas temu
zleciły remont. Jak to często bywa, cel został osiągnięty tylko w połowie i podczas gdy wieża
zachodnia czekała już na nowych lokatorów, wschodnia nadal pozostawała gołym, żelbetowym
szkieletem bez części ścian, tkwiącym w rozgrzebanej kupie piachu. Nieuczciwi podwykonawcy,
kradzieże z budowy, niejasna sytuacja prawna, ciągnące się latami procesy... sporo stało na
przeszkodzie do dokończenia remontu. Natura jednak nie znosi próżni. Okazało się, że spore
18
przestrzenie na piętrach da się idealnie zagospodarować, jeżeli ma się pomysł. Niekoniecznie
legalny, wystarczy, że dobry.
Najpierw ktoś dał flaszkę wódki dziadkowi-ochroniarzowi, żeby przymknął oko na grupkę
zbuntowanej młodzieży, chcącej przespać swojego pierwszego giganta. Potem ktoś przyniósł jakieś
koce, dykty, skleił do kupy połamane meble, a nawet zatargał tam butlę gazową. Lokatorów zaczęło
przybywać. Jednak, o dziwo, nie demolowali okolicy i nie urządzali burd, a co więcej – na ile
mogli, posprzątali rozgrzebany plac budowy, przegonili dresiarzy z przejścia podziemnego pod
Fabrycznym... a przede wszystkim nie rzucali się w oczy. Kolejni emerytowani ochroniarze, suto
podlewani darmową wódką, nie zgłaszali zastrzeżeń, firma ochroniarska nie miała powodów do
interwencji, a policja cieszyła się z mniejszej liczby zajść w tej okolicy. Czasem tylko trzeba było
spuścić wpierdol skinheadom, którzy zapędzili się za daleko – ale to już całkiem inna historia.
Tak powstał squat na WTC.
Właśnie obchodził swoje pierwsze, huczne urodziny.
***
–Dobra ludziska, przerwa dla kapeli na kieliszek chleba! Za pięć minut wracamy! - wrzasnął
do mikrofonu wokalista „Zwieracza Tapira”. Na jego twarzy lśniły krople potu. Wytarł usta
rękawem, splunął na zaimprowizowaną z rusztowań budowlanych scenę i zszedł z niej, wyciągając
z kieszeni paczkę ekstramocnych.
–Chyba twoja stara! - wrzasnął Rafał, odrywając się od obalonego właśnie jabola i tocząc
dookoła nieprzytomnym wzrokiem. - Zwieracz grać, kurwa mać! Zwieracz grać, kurwa mać... Kilka osób naokoło podchwyciło zew, ale dość szybko zginął on w ogólnym gwarze i zanikł.
Widząc, że przerwa w rozrywce będzie nieunikniona, Rafał rzucił butelkę w bok i zaczął
przepychać się spod sceny na tyły, żeby przewietrzyć mózg, odurzony etylem ze sztucznymi
jabłkami.
Przestrzeń piętra, mimo braku okien i części ścian zewnętrznych, pławiła się w zaduchu,
bijącym falami ze zgromadzonego tłumu. Zaimprowizowane z lamp ulicznych, ogrodowych
halogenów, a nawet szpitalnych lamp operacyjnych oświetlenie dawało niemiłosiernie po oczach.
Ktoś coś krzyczał, ktoś puszczał pawia przez barierkę na zewnątrz, ktoś uprawiał wolną miłość na
workach skamieniałego cementu nie zważając na to, że ktoś inny obok właśnie wykorzystywał
19
rzeczone worki jako poduszkę. Impreza trwała w najlepsze.
Rafał w końcu dostał się w nieco odleglejszy zakątek i stanął przy ocalałym kawałku ściany.
Tu gorąco, przesiąknięte wonią potu i mokrych skórzanych kurtek, przegrywało z chłodem
marcowej nocy. Można było nieco odetchnąć, nie ryzykując zaczepiania przez upierdliwych kumpli
ani deptania po kopulatorach. Spojrzał na pomarańczowe od latarni, mgliste miasto, wciągnął
w płuca wilgotne, chłodne powietrze i westchnął.
Wszystko ostatnio było nie tak. Nieumarli naziści, całkiem żywi szaleni, sadystyczni artyści,
duchowe koszmary... Chciał znaleźć jakąś odskocznię od tego, ale nie mógł. Nawet na
najostrzejszych imprezach, gdy pił do nieprzytomności, w pewnym momencie przed jego oczy
wracał obraz nieumarłych SS-manów na progu jego mieszkania. Wieczorami zaś, gdy nie mógł
zasnąć, słyszał upiorny, cichy trzask linii wysokiego napięcia nad domkiem, w którym przeżył
absolutnie najgorsze chwile swojego życia.
Miał momenty, w których przeklinał los za to, że zesłał go na ten świat jako coś
nieokreślonego, na pół człowieka, na pół zwierzę, sprzątającego najgorsze brudy po jednych i po
drugich. Czego tak naprawdę było mu trzeba, żeby się otrząsnąć? Sam nie wiedział. Zatracenie się
w alkoholu nie pomagało. Dopuszczenie do głosu zwierzęcej części siebie? Wybiegać się po polach,
powyć do księżyca, zagryźć jakąś sarnę i nażreć się świeżego, surowego mięsa, a w drodze
powrotnej przelecieć wszystkie suki z hodowli rasowych owczarków niemieckich? Może, ale jakoś
nie mógł się przekonać. Nawet wśród wilkołaków byli tacy, którym wzbudzenie w sobie Bestii
przychodziło łatwiej, Rafał zaś do nich nie należał. Nadal przede wszystkim był człowiekiem
i myślał ludzkimi kategoriami.
Choć może to kwestia przezwyciężenia pewnych hamulców, nic więcej. Na razie „opcja
lupus”, jak ją w myślach nazywał, była raczej ostatecznością i trzymał ją sobie gdzieś w głębi
czaszki. A dziś...
Ech. Dziś zdecydujmy się na symbole.
Rafał podniósł głowę i nieco przetrzeźwiały odszedł od ściany. Nawet, jeśli to, co chciał
zrobić, wydawało się marne i pretensjonalne, to w końcu nie miało być publiczne. Teraz
potrzebował przede wszystkim czegoś dla własnej psychiki. Skręcił w korytarzyk, niegdyś
prowadzący do wind. Podczas remontu jednego z dźwigów nie odłączono – dla wygody
robotników, przewożących nim materiały budowlane – i nawet teraz pozostawał on ciągle czynny.
Squat zajmował tylko dwa piętra z piętnastu – szóste i siódme, a dla normalnych gości
20
i mieszkańców windy pozostawały niedostępne. Ostatnie, czego mieszkańcy WTC mogliby sobie
życzyć, to ofiary śmiertelne po zmroku albo podczas koncertów. Ale jeśli było się przy narodzinach
tego miejsca, to znało się kilka trików...
Wyciągnął z kieszeni kawałek kabla i przyświecając sobie zapalniczką, wyjął z tablicy
rozdzielczej zamek odpowiadający za jazdę awaryjną. Zamek wychodził już przy mocniejszym
pociągnięciu i przekręceniu o 45 stopni w lewo, ale ta wiedza nie była dostępna każdemu... Zwarł
dwa styki – i po chwili na piętro wjechała winda. Wsiadł do środka, wcisnął guzik. Drzwi
szczęknęły, kabina ruszyła, po kilkudziesięciu sekundach docierając na najwyższe piętro budynku.
Było tu chłodniej niż na dole, ale nie przeszkadzało to w realizacji planu. Potykając się
w ciemności o kawałki betonu i żelastwa, Rafał dotarł do samej krawędzi. Nic nie dzieliło go od
rozciągającej się pod nim przestrzeni. Miasto rozlewało się daleko, jak ławica fosforyzujących,
pomarańczowych drobinek planktonu w oceanie nocy, drgając, oddychając, falując we mgle.
Słyszał daleki łomot pracujących fabryk, syreny pociągów i zgrzyt nocnych tramwajów. Gdzieś
tam, na dole był świat, który ostatnio zaczął go przerastać.
Chciał zrobić tylko jedno.
Zdecydowanym ruchem rozpiął spodnie i zaczął opróżniać swój pęcherz z produktów
przemiany winiacza, olewając – metaforycznie i dosłownie – wszystko, co ostatnimi czasy go
męczyło. Ta nieskomplikowana czynność sprawiła, że poczuł się znacznie lepiej. Na tyle dobrze,
żeby zaintonować sobie równie nieskomplikowaną, starą pieśń bojową:
–Nienawidzę ludzi, ludzie są chujami
Wszyscy jednakowi, wszyscy tacy sami
Pełni nienawiści, źli i pojebani
Nienawidzę ludzi, ludzie są chujami!!!
NOŁ FJUCZER!!!
Ostatnie słowo ryknął sobie głośno jeszcze kilka razy, aż zabolało go gardło, po czym
strząsnął z rozmachem i zaciągnął rozporek. Już miał się odwrócić i skierować się do windy, gdy
zobaczył coś, co go zatrzymało i sprawiło, że w ułamku sekundy wyparowały z niego resztki
alkoholu.
21
Nie dalej niż krok od niego, kołysząc się na krawędzi budynku, stała ciemna, niewysoka
postać. Biała plama twarzy rysowała się niewyraźnie pod kapturem, przechodzącym w workowaty
płaszcz. Chyba dziewczyna, ale nie był pewien. Nie zdążył zauważyć więcej – nieprzyjemny,
mocny impuls elektryczny przeleciał od gałek ocznych przez mózg po całym jego ciele, spinając
wszystkie mięśnie. Błyskawicznie odskoczył od krawędzi, wywrzaskując przy tym staropolskie
pozdrowienie człowieka zaskoczonego.
–Kurwa!! Ja pierdolę... nie strasz mnie!!
–Myślisz, że to bardzo boli...? - dobiegł go cichy głos znad krawędzi.
Uff. Dziewczyna. I to tyle. Serce mu waliło, wszystkie nerwy w ciele nieprzyjemnie piekły.
Dopiero po kilku sekundach zdążył wydobyć z siebie głos.
–He?
–Myślisz, że to bardzo boli...? - pytanie się powtórzyło. - No wiesz, skok... ?
Kurwa, idealnie. Próba samobójcza właśnie tu i teraz, jak się odlewał i chciał pokazać światu,
jak bardzo ma go w dupie. To chyba ma wieczór z głowy. Co jej powiedzieć...? Jak coś spierdoli, to
laska zrobi „plask” na dole. I zaraz pojawi się pełno psiarni, będą go przesłuchiwać, a cały squat
pewnie pójdzie w pizdu. I on sam też. Panowie z komisariatu na Ciesielskiej na pewno będą mieli
do niego kilka pytań, na które odpowiedź może nie być prosta... Rany, Ostrowski, powiedz coś, bo
będzie przejebane!
–Mówią, że boli jak cholera. Ale po co miałabyś skakać? - zaczął niepewnie.
–Bo tak jeszcze nie umarłam... A nie boję się, jak boli... - wyciągnęła rękę przed siebie, jakby
chciała wysondować przestrzeń, roztaczającą się wokoło. Podmuch wiatru zwiał jej kaptur z twarzy.
Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, choć silny, kontrastowy makijaż mocno ją postarzał.
Nie wyglądała na szczególną piękność, ale też nie do końca wpasowywała się w stereotyp wiotkich,
gotyckich dziewoi. Rafał zauważył, że jej przedramię pokrywały świeże nacięcia. Wyczuł wyraźny
zapach krwi, nawet nieco zbyt intensywny jak na jego niewyczulone w ludzkiej formie zmysły.
Zaraz, co ona powiedziała? Że tak jeszcze nie umarła?... Mózg Rafała przestawił się na nieco
inny tryb działania. Kim ona, do cholery, jest? Nawet jeśli nie znał wszystkich nadprzeciętnych
22
w Łodzi z imienia i nazwiska, to potrafił w większości rozpoznać, z kim ma do czynienia.
–To dobrze, że się nie boisz. Boją się ludzie słabi. A nie powinnaś okazywać słabości
w obronie Matki... - dokończył zdanie w mało znanym, celtyckim języku, wspólnym jedynie
wilkołakom i nie rozprzestrzenianym poza ich rasę.
–Co to było dalej, to co powiedziałeś? - .spojrzała na niego, ciągle balansując na krawędzi.
Ogólnie Rafał nie wypominał ludziom niczego, z subkulturą włącznie, ale nawet w tej sytuacji
musiał zauważyć, że ta niewielka, dość pyzata istotka absolutnie nie pasuje do gotyckiego
wizerunku, jaki sobie stworzyła.
–Taki jeden cytat. Z Władcy Pierścieni chyba – odpalił szybko pierwszym, co mu przyszło na
myśl. Pierwsza opcja odrzucona – to nie jedna z nas. Może to i lepiej. Chociaż ten tekst o śmierci
powinien wykluczyć to od razu, ale kto tam się zna na babskich przenośniach?
–Nie wyglądasz na takiego, co czyta – uśmiechnęła się lekko. Zrzuciła z siebie płaszcz, po
czym zaczęła powoli, stopa za stopą, jak na równoważni przechadzać się wzdłuż krawędzi. Pod jej
stopami chrzęściły kawałki betonu i szkła. Westchnęła – Rafał widział, jak podnoszą się jej piersi.
Skreślamy opcję numer dwa – to nie wampir. Chociaż to by było najlepsze – mogłaby sobie
umierać do upojenia, jeśli lubi nowe doznania. Specjalnie by jej nie żałował, choć może nie byłby
tak wredny, żeby pokazać jej wschód słońca.... A tak, nadal jesteśmy w czarnej dupie.
–Ej no, to że nie wyglądam... - spróbował się bronić.
–Wiem, żartuję przecież... Powiedziałeś coś o sile. I chyba... masz rację. - Zatrzymała się,
rozłożywszy ramiona i balansując na krawędzi tak, jakby poddawała się podmuchom wiatru,
zaczynającego wiać coraz mocniej. - Nie jestem... dość silna.
Kurwa do kwadratu. No to chyba nawaliłeś, Ostrowski. Pomyśl nad lepszym doborem
tekstów na przyszłość.
–Ale... co to dla ciebie znaczy? Chcę wiedzieć... - wydusił przez ściśnięte gardło. Żeby ją tu
utrzymać przez chociaż sekundę dłużej, żeby znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Cokolwiek...
–Ja patrzę w otchłań. I ona we mnie. I nie mam siły, żeby jej się przeciwstawić. Wy, zwykli
ludzie, tego nie zrozumiecie... Nigdy...
Nagłe olśnienie spłynęło na Rafała jak światło lampy operacyjnej gdzieś tam na koncercie
kilka pięter niżej. Te pierdoły o otchłani słyszał już wielokrotnie. Jak to było... No. Nicze.
Nietzsche. Ulubiony tekst wszystkich młodych mrocznych. W połączeniu ze świeżymi sznytami to
23
musiało dać tylko jedną odpowiedź.
Opustoszała. Trzecioligowa imitacja maga, z reguły obsiadająca okolice najmroczniejszych
klubów tego miasta, a po godzinach zbierająca się grupkami na cmentarzu, żeby w wielkim rytuale
wspólnie się zerżnąć i wysrać jednego małego nietoperzyka na dowód swoich mocy. Choć trzeba
oddać im sprawiedliwość – nawet jeśli ich umiejętności niewiele przewyższały zero, byli wierni
tym, którzy zaofiarowali im zrozumienie i potrafili się przydać w najmniej spodziewanych
sytuacjach. Prawdziwi magowie z reguły oznaczali kłopoty i nie należało z nimi negocjować, nie
mając za plecami kilku potężniejszych duchów lub przynajmniej drużyny solidnych wilczych
napierdalaczy. A słowo „negocjować” było tu kluczowe, bo rozmawiać nie należało w ogóle, tylko
od razu bić w ryj. Z Opustoszałymi sprawa wyglądała inaczej – czasem można było pójść na piwo
albo czymś zahandlować. Mogli niewiele więcej, niż cyrkowy iluzjonista – więc kontakty zdawały
się bezpieczne. Bezpieczniejsze nawet niż z niektórymi zaufanymi wampirami.
Ale umierali tak samo, jak każdy człowiek – można więc powiedzieć, że odkrycie Rafała
wcale nie polepszało jego sytuacji.
Wiatr się wzmógł. Dziewczyna stała na krawędzi coraz bardziej niepewnie, w każdej chwili
gotowa skoczyć. Umysł Rafała zaczęła ogarniać panika – rozejrzał się niepewnie jakby szukał
natchnienia w leżących naokoło odłamkach szkła i drutach zbrojeniowych. Nagle zauważył –
gdzieś między nim a dziewczyną żarzyły się dwa pomarańczowe ogniki. Niedopałki...?
Niemożliwe, nikt tu przecież nie palił. Skupił się i między kawałkami gruzu wypatrzył futrzasty
strzępek, pluszowego niedźwiadka z dziwnymi, kryształowymi oczami, jarzącymi się dokładnie
takim, pomarańczowym blaskiem. Pewnie przyniosła go ze sobą i jej wypadł – dobra, może
zadziała, bo jak nie, to już nie wiadomo co...
–Hej, widzisz to? Co to jest? - zagrał z zaskoczenia, najgłupszym tekstem świata. Jednak
udało mu się na sekundę skupić jej uwagę. Tyle wystarczyło, żeby ukucnąć, podnieść pluszaka
i pokazać jej wyraźnie.
–Antoś! - zawołała ze zdziwieniem, niemal jak dziecko. Stanęła nieco pewniej i wyciągnęła
rękę w jego stronę.
–Jest twój?
–Tak... oddaj mi go... proszę? - zrobiła krok w głąb piętra.
–Myślę, że nie chciałby, żebyś go opuszczała... - Rafał również się cofnął.
–Oddaj mi go... umrzemy razem. Już tyle razy umierał razem ze mną... - jej ton głosu stał się
24
niemal błagalny.
Mam cię, pomyślał Rafał. Nie będzie żadnego umierania, póki ja tu jestem
–Oddam ci, jeśli tu podejdziesz.
Krok dalej w głąb piętra. Drugi, potem trzeci, dziesiąty. Dziewczyna szła jak
zahipnotyzowana, z ręką wyciągniętą przed siebie, wpatrując się w pluszową przytulankę, trzymaną
przez Rafała niemal jak zakładnik.
Nagle z misiem zaczęło się dziać coś dziwnego. Jego oczy rozjarzyły się o wiele mocniej niż
do tej pory, rozświetlając przestrzeń przez sobą i nadając prowadzonej na niewidzialnej smyczy
dziewczynie potwornych rysów. W niczym nie przypominała już zdołowanej nastolatki sprzed kilku
minut.
–Oddaj mi... Oddaj mi... ODDAJ! - podniosła głos, który wyraźnie ochrypł. Coś się zaczęło
dziać i Rafał to zauważył. Ale nie zamierzał odpuścić.
–Jeszcze chwilę i ci oddam... tylko powiedz, że nie skoczysz. Nikt nie chce, żebyś skakała...
Arnold też nie chce, prawda?
–ANTONI!! - zawyła. - ANTONI!!! - ze zwinnością, o którą Rafał absolutnie jej nie
podejrzewał, dziewczyna pokonała dzielące ich kilkanaście metrów w ułamku sekundy i doskoczyła
do pluszaka. Rafał w ostatniej chwili podniósł rękę, lecz dziewczyna zdążyła przeorać mu
nadgarstek paznokciami, dość głęboko.
–Zostaw go!
–Daj mi go! Chcemy umrzeć!
–A skąd wiesz, że on chce?
–Ja zawsze wiem!
–Taki chuj, a nie wiesz!!!
Zaskoczenie i ból sprawiły, że w Rafale nieoczekiwanie zaczęły się wyłączać resztki
człowieczeństwa. Wszystkie frustracje, do tej pory kłębiące się pod czaszką, nagle zapragnęły
wyjść. Nie, nie pozwoli, żeby ta gówniara się na nim wyżywała. Z nich dwojga to on ma większe
prawo. Poczuł wzbierającą falę głębokiej, zwierzęcej nienawiści. Zdarzało się to rzadko, ale dobrze
25
wiedział, czym się kończy. Wszystkie obwody humanizmu błyskawicznie, jeden po drugim, właśnie
przepalały swoje bezpieczniki. Na ich miejsce wchodziła Bestia.
–Antoni... ma... do ciebie... żal... za bycie... taką... SUKĄ!!! - ostatnie słowa zlały się
w nieartykułowany ryk. Jego ręce przestały należeć do niego, jego ciało stawało się czymś innym.
Ostatkiem świadomości zauważył, jak rozświetlona blaskiem oczu-kryształów przytulanka zostaje
nabita na wystający skądś metalowy pręt. Jego ręką, choć już nie do końca jego.
Ostry, wysoki krzyk dziewczyny i eksplozja światła zlały się w jedno. Gdy oczy Rafała
przyzwyczaiły się do nowej sytuacji, zauważył, że ciało Opustoszałej lewituje w połowie wysokości
piętra. Z nabitego na drut zbrojeniowy niedźwiadka sączyły się obłoki gęstego dymu, owijając jej
ciało i powoli przesuwając się w stronę krawędzi. Nieprzytomna dziewczyna płynęła na nich jak na
nieprawdopodobnym katafalku, z każdą sekundą zbliżając się do nieuchronnej katastrofy.
Rzucił się w jej stronę. Dym rozwiewał się przed nim, z powrotem konsolidując się z tyłu.
Spróbował chwycić za nogę – i natychmiast niewidzialna warstwa ciemnych obłoków w niepojęty
sposób znalazła się między jego dłońmi a jej ciałem, rozluźniając uchwyt. W akcie desperacji stanął
na jej drodze – dym wpłynął między nich, delikatnie zmieniając trajektorię lewitacji dziewczyny
tak, że ta zaledwie otarła się o jego udo, prawie jakby byli dwoma liśćmi na powierzchni wody. Nie
było już ratunku.
Ciało wypłynęło poza obrys wieżowca. Dym wciąż zbierał się pod nim, lecz nie rozwiewał
się. Przeciwnie – z pluszaka wypływało go wciąż więcej i więcej. Obłoki zaczęły się zestalać
w jakiś
kształt, z początku nieokreślony, lecz szybko upodabniający się do gigantycznego,
bezgłowego humanoida. Na jego barkach, kilkanaście metrów nad ziemią, wciąż spoczywała
nieprzytomna Opustoszała. Rósł w zastraszającym tempie, przybierając wysokość wieżowca, obok
którego się uformował. Po kolejnych kilku chwilach z jego wnętrza przebiły się promienie
pomarańczowego światła, formując gdzieś na wysokości klatki piersiowej dwoje gorejących źrenic
i bezkształtną paszczę, zdolną zmieścić w sobie sporą ciężarówkę. Potwór sięgnął jedną
z uformowanych z dymu, mackowatych rąk po dziewczynę, chwycił ją w pasie i zaczął przenosić
wprost do otworu gębowego, rozszerzając go w upiornym, szerokim nibyuśmiechu przywodzącym
na myśl rekina.
Rafał patrzył z przerażeniem. W tej chwili wszystkie wcześniejsze problemy przestały mieć
26
znaczenie. Trzeba ją obudzić, zanim to kurestwo ją pożre i weźmie się za niego. A mógł tego
dokonać w jeden sposób.
Przełamując strach, nabrał powietrza w płuca i zawył, najgłośniej jak potrafił. Zew uniósł się
w noc, odbijając się od kamienic, latarni i drzew. Jakaś jego część trafiła również do potwora, gdyż
ten zaprzestał pożerania dziewczyny i zwrócił się w stronę wieżowca. Rafał czuł na całym swoim
ciele gorąco, bijące ze ślepi i paszczy. Rany, to się pali – zdążył pomyśleć, gdy owionął go
straszliwy podmuch żaru, nadpalając mu futro i rozprawiając się z resztkami odzieży. Ostatnim
wysiłkiem woli wykonał skok za jedną z podpór, ocalając życie na kolejnych kilka chwil.
Gdy otworzył oczy, piętro płonęło. Ogień trzaskał, gorąco pustoszyło jego zmysły, Miotał się
przez chwilę, lecz nigdzie nie było wyjścia. Chciał krzyknąć, lecz z jego gardła wydobył się jedynie
słaby, urywany skowyt.
Więc tak się to kończy? Chyba już lepiej skręcić kark, skacząc z ostatniego piętra. Krawędź
była w tamtą stronę... Sprężył się i był już gotów do wykonania ostatniego skoku w swoim życiu,
gdy płomienie znikły tak nagle, jak się pojawiły. Dookoła znów zaległa cisza mglistej, marcowej
nocy.
Spojrzał zdezorientowany dookoła, postąpił parę kroków przed siebie. Rzut oka na świat za
krawędzią utwierdził go w przekonaniu, że już absolutnie nic nie rozumie.
Potwór stał na swoim miejscu, lecz gorąco jego trzewi wyraźnie przygasło, emitując jedynie
słabe, czerwonawe poblaski dogasającego żaru. Na pustym miejscu między ramionami, jak na
tronie, siedziała całkiem już przytomna dziewczyna. Z jej rąk wypływały słabo widoczne nici
światła, niknące bezpośrednio we wnętrzu stwora. Zdawała się manipulować nim jak marionetką.
Nic ani nikt dookoła nie mąciło jej skupienia. Wyglądała jak dziecko, badające dopiero co dostaną,
skomplikowaną zabawkę albo uczeń rzemieślnika, opanowujący nową technikę.
–Hej – chciał zawołać Rafał, ale zamiast tego jedynie szczeknął. Chyba przyszedł najwyższy
czas na powrót do normalnej postaci.
Gdy stanął już pewnie na swoich ludzkich nogach i upewnił się, że w miejsce pyska posiada
twarz, znów spróbował zawołać. Bez odpowiedzi.
–Nic ci to nie da – usłyszał za sobą głos. Odwrócił się i o krok za sobą zobaczył młodego
mężczyznę. Wysoki, szczupły, ubrany całkiem elegancko – może nawet za elegancko jak na ten
27
czas i miejsce.
–Taa? Jesteś z tych, co wiedzą lepiej? - totalne oszołomienie sytuacją sprawiło, że
potencjalna zaczepka Rafała zabrzmiała chłodno i ironicznie.
–Jesteś bliski prawdy. Rzeczywiście można nas tak nazwać... w pewnych kwestiach. Kiedy
indziej pozostajemy tak samo ślepi, jak setki lat temu – uśmiechnął się tajemniczo mężczyzna.
Rafał zmierzył go spojrzeniem. Sytuacja podobała mu się coraz mniej.
–No dobra... to teraz mi powiedz, co to wszystko miało znaczyć? - skinął głową na
dziewczynę z potworem.
–To? Przebudzenie.
–A po ludzku?
–Przebudzenie... to moment, kiedy... - zaczął i zawahał się. - Nie wiem, czy mogę ci zaufać,
choć właściwie widziałem dobrze, że nie jesteś zwykłym człowiekiem, a tym samym jesteś bardziej
godny zaufania... - przez dobrą chwilę wyglądał na niezdecydowanego. - Poza tym, w świetle tego,
co się stało, chyba jestem ci winien wyjaśnienie – przecież to zacząłeś... - popłynął na fali własnych
myśli.
–Hej! Tu Ziemia! - Rafał powoli zaczął odzyskiwać rezon. - Mów powoli i prostymi
słowami, bo ja chłopak z Limanki jestem, nieuczony, wisz rozumisz, co nie? No to jeszcze raz –
o co w tym chodzi?
–No dobrze. Jestem ci to winien... Wiesz zapewne o tym, że wśród ludzi są magowie? Jestem
jednym z nich.
–To widać – Rafał nie opanował skrzywienia ust. - Zawsze się tak plączecie w zeznaniach?
–Przebudzenie to moment, kiedy do człowieka po raz pierwszy przychodzi magia...
w pewnym sensie to jego powtórne narodziny. Tak najkrócej mogę to streścić. - nieznajomy
wydawał się nie zauważać ironii w głosie Rafała.
–No dobra... ale ona chyba nie jest z takich? Ona nie jest... jak to wy mówicie... opustoszała?
–Hm... znasz się na rzeczy... - nieznajomy był zaskoczony. - Choć biorąc pod uwagę, że
mogliście się wcześniej spotkać... nawet mnie to nie dziwi.
–Nie, nie znam tej laski. Ale sory, jak mi się tutaj bujała na krawędzi i chciała skoczyć, to
poczułem to ostro. I te gadki o umieraniu... Jak to jest, że wasze nieudane eksperymenty zawsze są
takie dojebanie mroczne?
–To nie eksperymenty – głos mężczyzny nagle zabrzmiał lodowato. - Czasem Magia
decyduje, że ktoś musi zasłużyć na jej przyjście, i dopiero gdy ktoś dojrzeje do właściwego
28
momentu, może mu się objawić... Niektórzy czekają dłużej, inni krócej. Nie ma lepszych
i gorszych. I nikt tu nie eksperymentuje. Zapamiętaj to.
–Ta, lekarz kazał przytakiwać. Fajną masz tą gadkę, ale widziałem parę razy, jak ich
traktujecie. Racja, znam kilku – swoje mi opowiedzieli, więc nie wciskaj mi propagandy, bo tego
nie kupuję, jasne?
–No dobrze... może nie wiesz wszystkiego – mężczyzna złagodniał. - To prawda, Przebudzeni
nie odnoszą się do jej podobnych z szacunkiem. Ale nie wszystkim się taki stan rzeczy podoba. Ja,
na przykład, wierzę, że Magia przychodzi do wszystkich. Dlatego opiekuję się tymi, którzy muszą
czekać. Wspomagam ich, daję schronienie, obronę czy nawet po prostu coś do zjedzenia. I wbrew
pozorom nie zbieram za to samych pochwał, uwierz mi...
Rafał nagle poczuł przypływ sympatii do nieznajomego. Kimkolwiek był – pasterzem
zbłąkanych dusz czy opiekunem magicznie opóźnionych – jego robota była cholernie podobna do
fuchy hycla w Fundacji. Cóż, chyba po każdej stronie muszą być superbohaterowie i ci, którzy
sprzątają po nich syf.
–Spoko, nie chciałem cię urazić – uśmiechnął się. - W sumie to działamy po jednej stronie
mocy, jeśli wiesz o co mi chodzi. No ale w końcu co się stało i co ja właściwie zrobiłem, bo nadal
tego nie ogarniam?
–Pomogłeś przebudzić jedną z moich podopiecznych. Nie była do końca normalna... według
standardów zwykłych ludzi. Od dzieciństwa leczenie, potem zakłady zamknięte, próby
samobójcze... miała obsesję śmierci. Więziła ją wewnątrz jej własnej, mentalnej skorupy, nie
pozwalając jej wyjść i zobaczyć tych mocy, którymi naprawdę dysponowała. I w jakiś sposób ją
z tego uwolniłeś...przywodząc do niej Magię.
– Ja tylko rozjebałem jej misia – bez ogródek stwierdził Rafał, wskazując na zmasakrowaną
przytulankę. - I wtedy wyleciało tamto coś.
–Sam nie wiem, jak to się stało... Na razie widzę, że wszystkie jej lęki w dziwny sposób
skupiały się właśnie w nim. Z jednej strony ją powstrzymywał, a z drugiej posiadał tak wielki
potencjał, że wykorzystany w właściwy sposób... mógł być dosłownie granatem, zdolnym skruszyć
każdy mentalny pancerz. Swoją drogą ciekawa rzecz, chciałbym wiedzieć skąd go ma, może mi
powie... I nie wiem, co by było dalej, gdyby nie ty... Pociągnąłeś za zawleczkę. Stworzyłeś coś
jakby lokalną eksplozję magii, przy okazji otwierając jej umysł. Na szczęście byłem w pobliżu
i zdołałem to poczuć.
–Zrobiłem to przypadkiem. Miałem ostatnio naprawdę chujowy okres w życiu, więc
przyszedłem tu się zrelaksować. A tu nagle wylazła mi ona i chciała skakać. Cudem ją ściągnąłem
29
z krawędzi, a ona zamiast się uspokoić zaczęła po mnie jechać. No, nie jestem ekspertem od
negocjacji i trochę za bardzo mnie poniosło...
–Co było widać – pokiwał głową mag. - Potraficie być naprawdę niebezpieczni... na
szczęście wszystko skończyło się dobrze. Tak naprawdę nie było tu gwarancji dobrego końca...
–Jak to?
–To, co widzisz teraz, osiągnęła sama. W całej tej sytuacji, własnymi siłami odzyskała
kontrolę nad tym, co ją niszczyło. Mogło jej się nie udać...
–A wtedy byśmy tu nie rozmawiali.
–Właśnie – mag rzucił okiem na swoją podopieczną. Podczas kilku minut konwersacji
zdołała już opanować potwora na tyle, żeby oprowadzić go dookoła wieżowca i czekać. - Czas już
na nas... Uważaj na siebie. I jeszcze raz dziękuję. To wszystko nie udałoby się bez ciebie.
–Nie ma sprawy – Rafał był prawie wesoły. Obserwował, jak kierowany przez nową adeptkę
sztuk magicznych potwór podsuwa magowi olbrzymią rękę; jak ten wspina się po niej na jego
ramię, zasiada obok dziewczyny i wydając jej ciche polecenia pomaga jej nim kierować; w końcu
jak cała trójka po kilku zaledwie metrach rozmywa się we mgle, coraz ściślej otulającej miasto...
Poczuł zimno i dopiero teraz zorientował się, że jest niemal całkowicie nagi, a jego kurtka
i spodnie leżą na podłodze w postaci nadpalonych resztek.
Pokręcił głową, nieoczekiwanie dla samego siebie roześmiał się i ruszył z powrotem do
windy, absolutnie nie zastanawiając się, jakie wrażenie na publiczności koncertowej wywoła jego
nieco wymuszony striptiz.
30
Apokalipsa pana O.
Kwiecień: Pięć minut przed końcem świata
Drobinki kurzu tańczyły w smudze światła, przebijającej się przez dawno niemyte szyby i
poszarzałe firanki. Stojąca na stole pusta butelka deformowała rzeczywistość, zawijając przestrzeń
dookoła zielonych ścianek, deformując kształt okna, podartą tapetę na ścianie i zlew z rudymi
zaciekami. Gdzieś w środku odbijały się wypowiedziane przed chwilą słowa.
- ...martwimy się o ciebie.
- O samych siebie się pomartwcie. Skąd nagle taki przypływ czułości, co?
- Rafał, posłuchaj... - siedzący na taborecie mężczyzna przygarbił się. - Wiem, że nie zawsze
byliśmy fair. Masz wszelkie prawo czuć się... zły, urażony, zniechęcony... Ale teraz jest inaczej...
naprawdę.
- Wiesz co? Wsadź sobie te pierdolone lordowskie maniery. Nie, nie jestem „zły”, „urażony”, czy
„zniechęcony”, jak to nazwałeś. Tylko zajebiście wkurwiony. Dwunastoma latami traktowania mnie
jak szmatę, ścierwo, istotę drugiej kategorii. A teraz przychodzisz i mówisz, że ahystokhacja się
martwi, co się dzieje z ich ulubionym czarnuchem do pomiatania. Jeszcze się dziwisz, że
niespecjalnie chcę was na oczy oglądać?
- Rafał...
- Bo co? Miałem pecha urodzić się nie w tym plemieniu? To jest czysty rasizm, stary, i dobrze o
tym wiesz. I to w końcu was wszystkich rozpierdoli. Wdychacie go, żrecie na śniadanie, obiad i
kolację, i nim sracie. Nikt nie pomyśli, że można inaczej!
Butelka, schwycona w żylastą dłoń, przeleciała krótki dystans i rozbiła się na ścianie. Przez krótką
chwilę deszcz zielonych odłamków zabłysnął w promieniach słońca.
- Już? Lepiej ci? - postać nie poruszyła się z taboretu. - To może pogadajmy jak dorośli, Ostrowski.
Nie jest idealnie, nie przeczę. Ale sam też sobie nie pomagasz. Na pewno nie zadając się z pijawami
i magami.
- Ooo, popatrz. To to cię boli? - Rafał podniósł się na łokciu z rozwalonego tapczanu. - Widzisz, ja
przynajmniej mam wolność wyboru. To moja sprawa, z kim robię interesy. I jak już przy tym
jesteśmy – nie kręcę niczego, co uderzałoby w twój, o przepraszam, nasz interes, jeśli już tak
nalegasz na wspólnotę.
- Tak uważasz? Myślisz, że są lepsi od nas... i żaden z nich nie stara się wykorzystać cię do swoich
celów? Spójrz prawdzie w oczy. Miotasz się sam, bez wsparcia, kasy czy rodziny. Sam sobie to
wybrałeś. Dla nich jesteś płotką, którą da się omamić pierdoleniem o wolności tylko po to, żeby
robiła to, co będzie dla nich wygodne. Myślisz że jesteś taki mądry, że jesteś w stanie przejrzeć ich
plany? Myśl tak dalej, szerokiej drogi. Nic bardziej nie zaślepia niż własna ignorancja.
- Co ty wiesz o...
- Nie przerywaj mi. Naprawdę masz pojęcie, kim jest Sehon? Albo co siedzi w głowie twojego
ulubionego kumpla od kielicha, Lenina? Ogarniasz, co dzieje się z mózgiem kogoś, kto umarł i
odżył sto lat temu, jak nie więcej? Bo ja nie. Ale może nie jestem taki zajebisty...
- Na umoralnianie ci się zebrało?
- Nie, na szczerą rozmowę. Powiedz mi tu i teraz. Ja się przyznałem do słabości.
- ...
- A teraz spójrz na siebie. Od miesiąca nikt cię nie widział. Szwendasz się po jakichś zakamarach i
zalewasz pałę. Miałeś ciężki okres, dobrze o tym wiem. Staramy się do ciebie dobić, ale nie dajemy
rady. Dziś mnie wpuściłeś za siódmym razem. I co? Ogarniasz to, co ci siedzi w głowie? Bo ja tego
nie widzę. A jeśli nie dajesz rady z samym sobą, to naprawdę uważasz się za partnera do dyskusji
czy interesów z pijawami? Oni tylko czekają na twoją słabość, błąd. Sekunda i po tobie.
31
- Taki z ciebie ekspert?
- Naprawdę mam ci tłumaczyć jak krowie na rowie? Zagadka: nie żyjesz od stu lat. Masz w dupie
jedzenie, picie i ruchanie. Jedyne, co cię kręci, to żłopanie krwi, ale ciężko z tego zrobić sens życia,
chyba że cofniesz się w ewolucji. I to mimo wszystkiego, co mówią. Czym sobie wypełnisz
powstałą pustkę?
- ...
- Władzą, stary. Daję dychę, że po miesiącu bez wódy i seksu by ci odjebało. No to teraz pomnóż to
razy dwanaście razy sto lat. Jedno, co ich tak naprawdę kręci, to manipulacja. Polityka.
Przestawianie pionków na planszy w rozgrywkach między sobą. A mówię tu tylko o jednym wieku.
Wiesz, że ci starsi żyją o wiele dłużej...
- I chcesz mnie przekonać, że wy nie robiliście inaczej, przez stulecia?
- Po pierwsze: nie wy, tylko my. Chcesz tego czy nie, jesteśmy z jednej krwi i siedzimy w tym po...
- Co za wyznanie...
- Zamknij ryj, jeszcze nie skończyłem. Siedzimy w tym gównie po pachy. I teraz kwestia druga.
Przygotuj mózg, bo to będzie ważne. Nawet jeśli nie jesteśmy lepsi, to właśnie ja dziś tu siedzę i
mówię: tak, graliśmy chujowo względem ciebie.
Nastąpiła chwila ciszy.
- Przepraszam – ja w imieniu... i za wszystkich. Wiem, że nie wszystko ułoży się od razu i nie od
razu będzie cudownie. Ale spróbujmy. Chcielibyśmy, żebyś był bliżej nas... Znajdź pijawę, która
przyjdzie tu i powie ci to samo. Ja mam uczucia. Nie kalkuluję.
- Powiedz po prostu, że mnie potrzebujecie. Coś się zesrało i każda para łap się przyda? Dlatego ta
grzeczność?
- Zesrało... zesrywa się od jakiegoś czasu. Ale nie, nie będziesz mięsem armatnim ani czarnuchem
do najgorszej roboty.
- Ha... - Rafał usiadł na tapczanie. - To nie mogło być tak po prostu szczęśliwe i pełne tęczy. Nie w
waszym wypadku. Czego więc chcecie? Tak szczerze?
- Bądź z nami. Tak jak powino być od samego początku.
- Jest opcja na „nie”?
- Rafał, do kurwy nędzy! Naprawdę chcesz tu zgnić, w syfie i wódzie, zżerany koszmarami z
własnego umysłu? Nie dociera do ciebie naprawdę, co ze sobą robisz i jak rozpierdalasz życie? Co
ty kurwa myślisz – przychodzę, tłumaczę, proszę... że to jakaś kolejna gierka? Naprawdę? Za dużo
czasu z pijawami, stary. Nic nie jest takie, jak było. Nie wierzysz? To przekonaj się sam – ale żeby
się przekonać, wyjdź wreszcie z tej zajebanej meliny!
Drobinki kurzu błyszczały w swoim tańcu przez długą chwilę, zanim w końcu sprężyny tapczanu
skrzypnęły po raz kolejny i z wymiętej pościeli podniosła się wychudzona postać, z tygodniowym
zarostem i skołtunionymi resztkami irokeza na głowie. Usiadła niepewnie na drugim taborecie i
wbiła wzrok w gościa. Zapadnięte, podkrążone oczy wciąż miały na dnie resztkę blasku, który mógł
wzbudzić nieprzyjemne skojarzenia. Łuski śniętej ryby, dryfującej na powierzchni w słoneczne
popołudnie. Odbicie świateł w czerwonej lampce roweru, dosiadanego przez pijanego chłopa na
gminnej drodze w bezksiężycową noc. Poblask ślepi zdziczałego kundla, złapanego w promień
latarki podczas wyżerania padliny. Ale było coś jeszcze. Ciekawość? Nadzieja? A może zgoda na
przyjęcie nieoczekiwanie wyciągniętej ręki starych nieprzyjaciół z niekochanej rodziny?
- Opowiedz mi wszystko jeszcze raz – poprosił. - Co się dzieje i co trzeba zrobić. Bo jeśli... mamy
być razem, muszę wiedzieć.
***
32
Kurz tańczył znowu, miliardami cząsteczek unosząc się w gorącym powietrzu nad deską
rozdzielczą samochodu, zaparkowanego niedaleko Pasażu Rubinsteina. Rafał rozwalił się na fotelu
kierowcy i obserwował. Piotrkowską przewalał się zwykły, popołudniowy tłum – rozkrzyczane
nastolatki, wracające ze szkół; alternatywni do absurdu studenci przesyłający tysiące
najważniejszych na świecie spraw wprost ze swoich głow do sieci społecznościowych na ekranach
komórek, a wszystko to nie zsiadając z roweru; aspirujący do wyższej klasy biznesmeni, w
przestrzeni między telefonem a łokciem omawiający szczegóły dostawy kolejnego kontenera
pełnego skarpetek albo profili aluminiowych do fabryki okien – i tysiące innych. Przesuwał
wzrokiem po ludziach i po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku godzin zastanawiał się nad tym, w
czym przyszło mu tym razem wziąć udział.
Gdyby zwykły człowiek o tym usłyszał, zwariowałby w ciągu sekund albo wysłał rozmówcę na
dawno zasłużony wypoczynek w sanatorium bez klamek. Ale Rafał nie był zwykły. I wszystko,
czego się dowiedział, miało swój sens. Dodajmy – dość niepokojący.
Od wczoraj w mieście trwały gigantyczne targi komputerowe, połączone z równie wielkim
konwentem miłosników gier. Do nowowybudowanej, największej w kraju hali widowiskowej
zjechały setki wystawców z całego świata i zwieziono tysiące ton sprzętu, połączonego kilometrami
kabli. Całe wydarzenie już od dłuższego czasu powodowało przyspieszone bicie serca i
niekontrolowane erekcje u dziesiątek tysięcy maniaków elektronicznej rozrywki na całym świecie.
Bilety wyprzedano miesiące wcześniej, a prasa branżowa rozpisywała się w samych superlatywach
na temat przełomowego wydarzenia, które miało przynieść długo pożądane zainteresowanie świata
i skierować je na zaniedbywaną Europę Środkową. Już od kilku dni do Łodzi ściągały rzesze
graczy, zaludniając miasto setkami młodych ludzi w okularach i z problemami dermatologicznymi
(co nie przeszkodziło im wykupić większości miejsc w hotelach). Niezbyt ruchliwe do tej pory
lotnisko notowało rekordowe ilości pasażerów, niejednokrotnie z takich miejsc jak USA, Korea
Południowa czy Australia. Bardziej lokalni maniacy wirtualnej rozrywki przybywali w
zatłoczonych pociągach. Wszystko po to, żeby obejrzeć na własne oczy najgorętsze nowości z
cyfrowego świata i zmierzyć się z innymi w swoich ulubionych grach, które znali lepiej niż własne
rodziny i zasady postępowania z płcią przeciwną. No i oczywiście, wszyscy czekali na główną
atrakcję, czyli ogłaszaną od samego początku próbę pobicia rekordu Guinnessa w symultanicznej
grze sieciowej. Padło na popularną strzelankę, Nexus Online, organizatorzy nie mogli więc
spodziewać się braku chętnych. Wszelkie rozważania toczyły się raczej dookoła tego, czy sieć
komputerowa, ustawiona na tę okoliczność w Arenie, wytrzyma obciążenie – bo do zasadniczej
rozgrywki mógł się dołączyć każdy, w dowolnym miejscu świata. Chwalono się serwerem,
zdolnym przyjąć miliony. Dosłownie.
Jak do tej pory – nic dziwnego. Jednak cała ta kolorowa i błyszcząca fasada kryła w sobie coś
znacznie bardziej niepokojącego i – prawdę mówiąc – przerażającego dla kogoś, kto znał życie po
Drugiej Stronie.
Dychawiczny budżet miasta nie mógł udźwignąć ciężaru tak wielkiej imprezy, więc od samego
początku w jej organizację zaangażowało się kilkanaście firm informatycznych, które nie były
znane nawet najbardziej wtajemniczonym w niuanse rynku osobom. Bardziej szczegółowe
zainteresowanie się ich strukturą ujawniło, że wszystkie, co do jednej, są finansowymi
przybudówkami jednej z fundacji magicznych.
I to był ten moment, kiedy zwykli ludzie pukali się w głowę i odsyłali badających do wszystkich
diabłów – a ci, którzy znali się nieco na Drugiej Stronie, kręcili głową z niedowierzaniem i zbywali
wiadomości machnięciem ręki. Mag nadal kojarzył się z długobrodym wariatem w powłóczystych
szatach, machającym różdżką z włosiem z ogona jednorożca i (ostatnimi czasy) zamieszkującym
położone na odludziach angielskie zamki, zapełnione dziesiątkami młodych chłopców. Jak w
33
wykoślawionej, perwersyjnej edycji Akademii Pana Kleksa.
Brzydka prawda jednak mówiła co innego. Magia istniała, a ci, którzy się nią parali, wywodzili się
z tak różnych rodzajów, jak i niewrażliwi na jej zew zwykli ludzie. Nie powinno więc dziwić, że
wśród rozmaitych frakcji Przebudzonych, jak sami siebie zwykli nazywać magowie, znajdowali się
też tacy, którzy łączyli tajemną energię z sieciami informatycznymi, wyższą matematyką czy
technikami szyfrowania – przekraczając wielokrotnie granice nauki dostępnej zwykłemu
człowiekowi. Zajęcie fascynujące, ale i niebezpieczne.
Świat zmiennokształtnych nie żył z Przebudzonymi na dobrej stopie. Odwieczne walki toczyły się o
dostęp do źródeł energii magicznej – niezbędnej obojgu stronom, ale wykorzystywanej przez każdą
z nich w inny sposób. I wszystko to znajowało nieoczekiwaną kulminację właśnie w konwencie
fanów gier komputerowych w Arenie.
Jak wynikało z przedstawionej Ostrowskiemu historii, miasto nie było szczególnie bogate w wyżej
wspomniane źródła. Jedno od najdawniejszych czasów było pod kontrolą zmiennokształtnych zresztą trapiła je skomplikowana przeszłość i niełatwe położenie, bo dosłownie o rzut kamieniem
znajdowało się drugie, niegdyś również należące do wilkołaków, lecz teraz permanentnie zamknięte
i niedostępne na skutek tragicznej historii, która wydarzyła się tam wiele lat temu. Taki układ źródeł
znany był ze swojej niestabilności i wielkiego ryzyka, które wiązało się z jego użytkowaniem – a
więc nikt nie kwapił się do aneksji. To, że wilkołaki utrzymywały tę tykającą bombę pod kontrolą,
zakrawało na cud – i jedynie najodważniejsi, a zarazem najgłupsi z Przebudzonych starali się
podejmować jakieś próby przejęcia... co kończyło się dla nich nieodmiennie tragicznie. Nikt
normalny nie dotykał Łagiewnik, i tak miało zostać.
Pozostałe dwa źródła znajdowały się w rękach fundacji magicznych, konkurencyjnych względem
najmłodszej i wciąż najmniej respektowanej frakcji „informatyków”, która póki co nie posiadała
własnego i była zmuszona korzystać z uprzejmości starszych kolegów. A ta, jak można się
spodziewać, podlegała zmianom w zależności od humoru i setki innych czynników.
Młodzi, ambitni i wkurzeni stanem rzeczy, „informatycy” przeprowadzili własne badania, z których
wynikało, że w mieście znajduje się jeszcze jedno źródło. Problem polegał na tym, że znajdowało
się ono zbyt głęboko, by móc używać go od razu. Potrzebny był impuls na tyle potężny, by przebić
barierę, dzielącą je od granicy możliwości eksploatacji i tym samym uzyskać do niego dostęp.
Tym impulsem miały być właśnie targi komputerowe. A ściślej – skumulowana moc duchowa
tysięcy graczy, dyskretnie ściągana z ich ciał podczas gry przez specjalnie skonfigurowane stacje
robocze, na których, w największym deathmatch'u w historii Europy, mieli dezintegrować swoich
przeciwników do poziomu sześćdziesięcioczterobitowego kurzu. Całość otrzymać miała
wspomaganie ze strony kolejnych tysięcy komputerów zarejestrowanych wcześniej użytkowników
z całego świata, którzy wyrazili chęć wzięcia udziału w historycznym biciu rekordu. Musieli oni
zainstalować mały program, który pozwalał na połączenie z Areną, a w istocie nie był niczym
innym, jak specjalnym spambotem, który – w mniejszym stopniu, ale wciąż – potrafił skanalizować
tę samą energię ze wszystkich, którzy dołączyli się do sesji. Reklama zdziałała cuda – już teraz
mówiono o dziesiątkach tysięcy rezerwacji, a dołączać się można było do ostatniej chwili. Cała ta
energia płynąć miała wprost do serwerów w Łodzi. Po to był potrzebny rekord Guinnessa i
masowe starcia w popularnych sieciówkach. Po zgromadzeniu, energia miała krążyć w lokalnie
skonstruowanej sieci do momentu, gdy jej poziom wystarczy do przebicia drogi do Źródła. Potem
jeden strzał, doskonale wymierzony, Bariera przebita... Ludzie wyszliby z hali wykończeni i
wypluci, ale w końcu po kilkunastu godzinach siedzenia przed ekranem to normalne, czyż nie?
Kilka energetyków na twarz, może jakaś pizza czy szajsburger – i pryszczata armia geeków wraca
do domów ze wspomnieniami uczestnictwa w dziejowym wydarzeniu, rekord pobity, droga do
Źródła otwarta, wszyscy zadowoleni. A najbardziej Fundacja.
34
Plan wręcz zabójczy w swej prostocie. I to dosłownie zabójczy, gdyby coś poszło źle.
Bębniąc palcami po kierownicy, Rafał starał się sobie wyobrazić istotę tego procesu. Nie mógł się
opędzić od wrażenia, że przypomina to przepuszczenie energii bomby atomowej przez lejek
kuchenny. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że osobiście znał niektórych Przebudzonych,
stojących za całym tym planem. Niejednokrotnie kopał im tyłek we wcześniej wspomnianym
Nexusie albo StarCommanderze, starając się zdobyć pożyteczne informacje w zamian za wygraną.
Życie na obrzeżach społeczeństwa zmiennokształtnych z jednej strony wykluczało, ale z drugiej
rzeczywiście dawało szansę na zrobienie takich rzeczy, o jakich niejeden szlachetnie urodzony i
praworządny wilkołak nie miał pojęcia. Teraz pozostaje wierzyć, że chłopaki naprawdę wiedzą, co
robią. Chociaż – czy na pewno?
Poczuł do siebie lekki niesmak. Z takimi kontaktami, jakie miał, powinien już od dawna wiedzieć o
tym, co się święci, i podjąć jakieś działania. Zamiast tego zmarnował mnóstwo czasu, gapiąc się w
sufit, zarastając brudem i usiłując utopić własne demony w alkoholu. Chyba rzeczywiście czas
przestać robić z siebie idiotę i zaufać własnym współplemieńcom – a przynajmniej zobaczyć, co
mają do zaoferowania, jak to wszystko się uspokoi. Póki co, trzeba wykonać robotę. Mieć oczy i
uszy otwarte, nie wspominając o nosie. Być wyczulonym na każdy przejaw anomalii, kręcić się po
mieście i raportować Starszym wszystko to, co może się wydać podejrzane.
Zegarek na desce rozdzielczej pokazał szesnastą. Do rozpoczęcia próby bicia rekordu została
godzina.
Zabawne, że w ogóle nie czuł się zdenerwowany.
Świat realny nie wykazywał odchyleń od normy. Chyba czas zajrzeć na drugą stronę Bariery.
Uruchomił silnik i przejechał kilkaset metrów zdezelowanym fordem, skręcając najpierw w boczną
uliczkę, a potem na jedno z wielu podwórek, na których miał pewność, że nikt go nie zauważy. Nie
potrzebował świadków, świadomych czy przypadkowych. Zaciągnął hamulec i przestawił lusterko
wsteczne tak, żeby widzieć w nim własne odbicie – a właściwie same oczy. Przekrwione białka
kontrastowały niemiło ze zwężonymi źrenicami, ciągle jeszcze nieprzyzwyczajonymi do światła
dziennego. Wyszczerzył się do siebie. W kącikach oczu pojawiły się zmarszczki. Zbyt wiele jak na
kogoś w tym wieku.
– Na chuj się lampisz, paskudo – mruknął do siebie. Spojrzał w lusterko ponownie, prosto w czerń
własnych źrenic, tak jak setki razy wcześniej. W centrum miasta przejście mogło być trudniejsze i
przygotował się na to.
Nieomal usłyszał niemożliwe fizycznie plaśnięcie, z jakim zamknęła się wokół niego Bariera.
Wszystko wskazywało na to, że wpadł na jeden z „tych” przypadków. I rzeczywiście – zakręcił się
w chaosie bez dołu i góry, czując każdym kawałkiem ciała lepką strukturę... coś pomiędzy
pajęczyną a kożuchem na nieświeżej zupie, która odstała o kilka dni za dużo w cieple. Dryfował,
obserwując pomniejsze byty, przesuwające się dookoła niego i odpędzając od siebie skojarzenia z
pierwotniakami pod soczewką mikroskopu. Choć mimo wszystko nie mógł pozbyć się skojarzenia,
że dla niektórych nie jest niczym lepszym od ameby.
Delikatny opór niewidocznej błony – i wypadł na drugą stronę, na niematerialny bruk eterycznej
ulicy z wysokości półtora metra. Dobrze, że tutaj upadek bolał mniej.
Witaj ponownie, Umbro. Kochasz mnie tak, jak zawsze – dobrze wiedzieć. Niezależnie od tego, jak
nisko upadam.
Śródmieście Łodzi nie zmieniło się przez lata, więc obie strony rzeczywistości prezentowały sobą
mniej więcej taki sam obraz. Pamięć miejsc strony realnej odciskała piętno na duchowej, a zatem
35
wszystko to, co wystarczająco długo pozostawało w realności niezmienione, tworzyło swoje
odbicie i tutaj. Wojny oszczędziły to miasto, więc i układ ulic i większość budynków po duchowej
stronie pozostawały takimi samymi, jak w rzeczywistości. Wizja zdążyła się utrwalić. Nie wdając
się w rozmyślania, Rafał wybrał pierwszą z brzegu kamienicę i zaczął wspinać się po schodach na
ostatnie piętro. Potrzebował dobrego punktu obserwacyjnego.
Na dach nie udało się dostać – drabina dla kominiarzy nie zachowała się po tej stronie, a klapa była
za wysoko. Jedynym wyjściem było spenetrowanie któregoś z mieszkań na ostatnim piętrze.
Wybrał to z oknami wychodzącymi na zachód.
Cisza. Korytarz i puste pokoje za otwartymi drzwiami. Znów ten sam kurz, tańczący w rozmytym
świetle, po tej stronie dobiegającym nie wiadomo skąd. Gołe deski podłogi, a w największej izbie
pólmaterialny stół i kredens, nierealny do tego stopnia, że dało się przez niego przełożyć rękę. W
kolejnym pokoju, nad drzwiami, zamajaczył równie półprzezroczysty krzyżyk. Pewnie Jezus ufał
sobie na tyle długo, żeby odznaczyć się i tutaj. Ale nie w całości...
Pokój z widokiem na zachód, w stronę Areny. Gołe deski podłogi, szare ściany i okno. Idealne
miejsce, żeby się powiesić. Rafał spojrzał przez szyby. Ściany i dachy kamienic stały, zamrożone w
nieodmiennej od lat kompozycji. Pion i poziom, tnące przestrzeń w tej samej perspektywie, coraz
bardziej szarej w miarę oddalania się od centrum. Światło Umbry rozmywało je w lekko żółtym
odcieniu, jak czarno-białą fotografię, na którą ktoś spojrzał przez przeciwsłoneczne okulary. Nad
poszatkowaną pomniejszymi nierównościami płaszczyzną dachów do nieba dobijały się dziesiątki
kominów. Większość z nich już nie istniała po realnej stronie, lecz tu nadal trwały, znacząc
szarosine niebo wykrzyknikami swojej obecności. Gdzieś między nimi, swoje istnienie zaznaczał
jeden, najwyższy, tnąc błękitną płaszczyznę jak niedokończone pociągnięcie kreski kreślarza,
czarny prosty znak w niebieskim bezkresie...
I w miejscu, gdzie go absolutnie go nie powinno być.
A mimo to stał, wyraźnie wyższy, odcinający się od reszty. Czerń cegieł łączyła się z
czernią wypuszczanej przez niego chmury dymu, rozlewającą się powoli na całą okolicę...
Ale przecież tam nie ma...
Nie, to nie komin...
To Arena.
O kurwa mać.
Dopadł do okna. To, co przed chwilą wziął za komin, okazało się być długą, wąską i
niewiarygodnie skoncentrowaną trąbą powietrzną, lub raczej czymś w jej kształcie, wirującą nad
miejscem, gdzie w normalnym świecie znajdowała się Arena. Chmura zaś, owszem, łączyła się z tą
strukturą, tylko że nie była przez nią wypychana, a raczej wciągana do środka.
Rafał stał jak wryty. Cokolwiek się tam działo, właśnie przekroczyło granice każdej normalności i
wymagało natychmiastowej interwencji. I bardziej niż wszystko inne sprawiało wrażenie ostatniego
momentu przed czymś naprawdę złym. Tak krzyczał wewnętrzny głos, lub raczej zmysł chujni
Rafała – odzywający się właśnie w chwilach takich jak ta. Ale ten głos nie był nigdy tak mocny, jak
teraz. Lata niefortunnych zdarzeń wyostrzyły postrzeganie – i oto stał w oknie nierealnego domu, ze
36
wzrokiem utkwionym w czarną kreskę na niebie, wiedząc, że najbliższe sekundy przyniosą
rozstrzygnięcie. Czy chaos pochłonie wszystko, czy dostaniemy jeszcze chwilę na rozważenie
naszych wszystkich win...?
Nie, stop, Ostrowski. Trzeba coś zrobić, masz szansę to powstrzymać. Musisz stąd wyjść,
zawiadomić kogo się da. Starszych, Fundacje, księży, kapłanów Latającego Potwora Spaghetti...
kogokolwiek. W całkiem rozumnym odruchu, Rafał wyjął z kieszeni lusterko, odwrócił się i po raz
kolejny chciał spojrzeć w swoje źrenice.
Dwa rozszerzone strachem, czarne koła, o wiele większe niż jeszcze kilkanaście minut wcześniej. I
gdzieś za nimi odbita jasność świata za oknami. Niewyraźny obraz czarnego wiru na drugim planie,
który zadrgał w oddali, jak zakłócona telewizyjna transmisja – i w ułamku sekundy rzucił się ku
przodowi tylko po to, by pochłonąć wszystko. Czerń źrenic zlała się z czernią wiru... i nie było już
nic więcej.
Być może krzyczał. Ale wszystko zostało wytłumione przez ciemność, eksplodującą z każdego
zakamarka, duszącą oddech i pochłaniającą wszelkie sygnały życia. Nie było już nic więcej.
***
Ocknął się, wbity w kąt pustego, zniszczonego pokoju. Zza zmatowiałego, pokrytego pajęczynami
okna dobiegało światło popołudniowego słońca, świecącego mu teraz w twarz – widomy znak tego,
że wrócił do żywych. Czuł każdą kość w swoim ciele, a tępy ból z tyłu czaszki bezczelnie
przypominał, jak mocno wyższe siły się z nim rozprawiły, miotając po tych elementach krajobrazu,
które uznały za stosowne. Zdecydowanie, ta podróż należała do najgorszych... Napiął mięśnie,
usiłując wstać. W końcu chwiejnie stanął na nogach, trzymając się ściany. Po chwili zauważył
wielki, kilkucalowy gwóźdź, wystający z desek zaledwie o centymetry od miejsca, z którego się
podniósł. Drobna różnica w rozkładzie zmiennych tego przypadkowego lądowania
i prawdopodobnie nabiłby się na niego, zdychając z powodu krwawienia wewnętrznego
i poświęcając ostatnie minuty życia na rozważanie, jak bardzo je spierdolił. Ale jednak nie tu i nie
teraz.
Przynajmniej nikomu nie zepsuł niedzielnego obiadu swoim nieoczekiwanym objawieniem.
Rozejrzał się dookoła – połamane klepki parkietu wyznaczały ślad do kąta pokoju, po którym
musiał przejechać. W sumie miał szczęście, że się na nic nie nadział – reszta podłogi była zawalona
pustymi butelkami, puszkami, obleśnymi materacami i kupą ohydnych szmat. Koczowisko
bezdomnych, ni mniej ni więcej. Brud, smród i ubóstwo. Jedną ścianę klitki zajmowało zasnute
pajęczynami i zniekształcone latami miejskich osadów okno. Wpadające przez nie światło
rozmywało się na obrzydlistwie wnętrza, rozbijając się na odłamkach szkła, lśnieniu krawędzi
aluminiowych puszek, cieniach niewiarygodnie wysokich świec, wziętych nie wiadomo skąd, dla
czasowego rozświetlenia tej degeneracji... Alfa i Omega... gromnice, zapierdolone z kościołów.
Ktoś to musiał lubić. Albo brał, co było.
Dobra, żyję. Mało kolorowe sny miałem. Ale co się tak w ogóle stało...?
Tępy ból z tyłu czaszki powoli ustępował miejsca mrowieniu, które rozszerzało się ku przodowi,
obejmując prawą część głowy. Po chwili dołączył się do niego nieoczekiwany, delikatny, pulsujący
pisk gdzieś na granicy słyszalności, przypominający włączony w oddali alarm samochodowy. Coraz
głośniej i głośniej... I zgrany z nim chór głosów, wyśpiewujący bezsensowne sylaby na tę samą
melodię, przerażająco kuszące, wkręcające się w świadomość, każące oddać kontrolę nad sobą...
37
Nie! Przestań! Mam ważniejsze rzeczy do wykonania...
Rafał szarpnął się do przodu, zataczając się nad kupami śmieci. Dopadł do okna. Głosy w głowie
nadal krzyczały, ale to nie było ważne. Przyszło przebudzenie. Jest tu i teraz, i musi wykonać to, co
zostało umówione. Zdać raport, opowiedzieć o wszystkim, co widział. Może reszta braci pomoże.
Tych braci, których – z wzajemnością – miał przez całe życie w dupie, a nagle poprosili go o
pomoc. O co chodzi...? Wiedzieli o tym wszystkim...? Nieważne. Dzieje się coś, czego nikt nie
przewidział. Coś, co może doprowadzić do końca – prawdziwego końca. Więc, jeśli chcesz ocalić
tylu, ilu możesz... zrób coś na miłość boską, na litość Gai, Ostrowski!
W ciągu sekundy przypomniał sobie wszystko. Rama okna rozpadła się pod jego pięścią, znacząc
okolicę drzazgami i kawałkami szkła. Dziwność dalej krzyczała w jego mózgu, lecz nie słuchał jej
więcej, starając się wyczuć jak najwięcej z tego, co go otaczało.
W nozdrza uderzył go zimny podmuch, dobiegający nie wiadomo skąd, zatykający dech zaduchem
piwnic, kurzu, rozkładu i dziesiątek ludzkich ofiar, wciąż gnijących w podziemiach, czasem już
nieżywych, a czasem jeszcze świadomych, oszalałych z bólu, znieruchomiałych w oczekiwaniu na
swoich oprawców, nadal nie znalezionych przez prawo... Jednak było to tylko preludium do
prawdziwego, potwornego odczucia zepsucia, zgnilizny i rozkładu, które uderzyło go z całą mocą
przez ułamek sekundy do tego stopnia, że zachwiał się na nogach, najwyższym wysiłkiem woli
pohamowując odruch wymiotów. To, co poczuł przez ostatnie parę sekund, wystarczyło do
osiwienia kilku pokoleń. Ale rozważania nad tym były zbytecznym luksusem. Za chwilę mogło już
nie wystarczyć ludzi do osiwienia...
Na popołudniowym, słonecznym niebie błyszczała brudnobiała krecha, za którą coraz mocniej
nabrzmiewał granatowy cień, kotłując się i falując. Zupełnie jakby coś z drugiej strony starało się
przedostać przez cienką błonę między tamtą stroną a rzeczywistością. Coś paskudnego, jakiś
nieznany stwór z drugiej strony, starający uwolnić się z kokonu i skazić świat swoją ohydną
egzystencją. Obraz znów się zamazał i Rafał mógł przysiąc, że usłyszał zwielokrotniony echem
szum pustego kanału w telewizorze. Mrówki w jego głowie wbiły mu w mózg tysiące igieł.
Krzyknął i poczuł, że z nosa kapią mu powoli wielkie, ciemne krople krwi. Rozpadały się na
niemytym od dekad parapecie, po czym znikały bez śladu, wciągane w strukturę złuszczonej farby,
zupełnie jakby dom, w którym się znajdował, stał się nagle żyjącą istotą, spragnioną pożywienia i
czekającą na przebudzenie...
Odskoczył od okna. Wyjął telefon – bateria prawie pełna, zasięgu brak. No tak, tego można się było
spodziewać. Co teraz? Technologia dała ciała, należy więc posłużyć się tym, co mamy w sobie. Nie
ma sensu biec na dół, odpalać samochodu i jechać po kilkunastu różnych miejscach w nadziei, że
gdzieś będzie ktoś, kto zareaguje – przez ten czas może już nie być nikogo. Trzeba wyleźć jak
najwyżej i krzyknąć, wrzasnąć głosem Bestii – jak najdłużej, w nadziei, że wiadomość rozniesie się
jak najdalej i ktoś usłyszy...
Nad kamienicami krążyło stado gołębi. Wybijając pięścią klapę dla kominiarzy i podciągając się na
dziurawy, pełen ptasich odchodów i krzywych anten dach, Rafał zobaczył, jak grupa białych
szmatek w ostatnim okrążeniu myli trajektorię lotu i spada wprost na ścianę sąsiedniego budynku.
Kilka brzęków pękających szyb – i kilkadziesiąt ohydnych plaśnięć. Zdjęła go zgroza. Prawa strona
jego głowy znów wrzasnęła... tym razem nieodgadnione, synchroniczne śpiewanie w nikomu
nieznanym języku ustąpiło miejsca tysiącom urywanych komunikatów, informacyjnemu szumowi
odbieranemu na wielu kanałach naraz bez ładu i składu. Oślepiło go słońce – miał wrażenie, że
38
spada z drabiny, na której wciąz jeszcze stał, góra zamienia się miejscami z dołem. Nie! To nie
może trwać dalej! Na pół świadomy, Rafał poddał się Bestii. Nie przyzywał jej, raczej pozwolił jej
przejąć kontrolę nad sobą – alternatywą było całkowite szaleństwo. Moment zawahania – i w
nowym ciele, mniejszym i sprawniejszym, wyskoczył na górę, wystawił łeb wysoko w górę i
krzyknął.
Nad miastem rozległo się długie wycie, skierowane do wszystkich par uszu, wystawionych w
różnych punktach ulic, placów i parków, a należących do tych, którzy przyjęli na siebie obowiązek
jego ochrony przed wszystkim, co nieoczekiwane i niebezpieczne. Modulowany dźwięk niósł ze
sobą informację o nieznanym wcześniej zagrożeniu, które właśnie pojawiło się po Drugiej Stronie i
stara się dostać tutaj, niosąc ze sobą wszystko, co najgorsze – będąc lekkomyślnie wywołanym
przez tych, którzy zanadto ufali w swoje możliwości w starciu z mocą o kilkadziesiąt rzędów
wielkości potężniejszą.
Wycie niosło się dalej – i minęła chwila, zanim Rafał zrozumiał, że to już nie jego głos. Miasto
krzyczało setkami syren obrony cywilnej, mechanicznie powtarzających skróconą i uproszczoną
wersję jego przesłania. „Inne niebezpieczeństwo... inne niebezpieczeństwo...”. Nie minęła chwila,
jak gdzieś z dołu dołączyły się do nich sygnały wozów straży pożarnej i policji.
Narastająca ilość klaksonów samochodowych niosła ze sobą to, co musiało zaraz nieuchronnie
nastąpić – krzyki ludzi. Ale tych Rafał jeszcze nie słyszał.
Jego mózg, znów zjednoczony wbrew woli z antenami, rejestrował strzępy informacji, dające
pojęcie o nadchodzącym chaosie.
„...038, 038 podchodzimy w stronę Kaliskiego, to jest jakaś anomalia, jeszcze nigdy czegoś...”
„...Marzenko, to nie jest tak, jak myślisz... pozwól mi wyjaśnić...”
„...FR2469, wieża...wieża... LDZ co się dzieje, nie mam ILS, straciliśmy sygnał, odchodzimy...”
„...centrala dla 038, raportuj... co jest, co widzisz...”
„FR2469... brak ciągu w lewym silniku, systemy wariują... idziemy na widoczność... podwozia...
LDZ, LDZ wyślijcie straż na pas, cokolwiek...”
„... … dlaczego ci na to pozwoliłam!! Ty nigdy, nigdy mnie nie kochałeś!!!”
„...038 dla centrali... to jest... rany boskie... stan czerwony, stan czerwony, podrywajcie Łask albo
Leźnicę, cokolwiek... zawracamy!!!”
„FR246... trymer nie działa... niki pad... damy rady do 07... awaryjne... nad tą rzeką...”
„centrala dla 038... 038??... odezwijcie się”
„Marzenko, ona nie miała z tym nic wspólnego... to nie tak, jak myślisz...”
„330... 320... 310... 300... nie podniesiemy... LDZ... wieża?... EI-DPI... nie wyjdziemy z tego...”
Siedział na dachu, jak zamurowany.
Nastał początek końca.
39

Podobne dokumenty