Zdetronizowany sułtan

Transkrypt

Zdetronizowany sułtan
Zdetronizowany sułtan
Po włączeniu radia usłyszałem wspaniale graną Waldsteinowską Beethovena. Rozdarcie: z
jednej strony chciałoby się słuchać muzyki jak najdłużej, z drugiej paliła niecierpliwość, by
czym prędzej dowiedzieć się, kto gra. I wreszcie informacja z ust spikera: to austriacki
pianista Alfred Brendel; retransmisję jego występu w warszawskiej Filharmonii „usłyszeli
państwo przed chwilą”.
Na zakończenie swej długoletniej kariery Brendel objeżdża estrady świata żegnając się z
publicznością. Król, który abdykuje.
Znany jest jednak wypadek, o którym można by rzec: detronizacja.
Sułtanow, kurdupelek obficie owłosiony. Nieproporcjonalnie wielka w stosunku do
sylwetki, pokryta szopą włosów głowa. Ostatni akord w Koncercie e-moll uderzył z wielkim
biglem, z zamaszystością taką, że aż się uniósł na swoim taborecie. Zaraz po tym, jak dłonie
łupnęły w klawiaturę, tyłek oderwał się od stołka. Tyłek opada, a ręce wznoszą się
triumfalnie, w geście wyrażającym: „Wygrałem! Pierwsza nagroda w kieszeni!”
Przypominało to gest Szurkowskiego, który kończąc ostatni etap Wyścigu Pokoju, nie
dojechawszy do mety, będąc jeszcze w połowie stadionu, wyprzedzony przez całą watahę
rywali – nadał swym uniesionym rękom kształt litery V. Wiktoria! I resztę trasy przebył „bez
trzymanki”. On wiedział, że medal zadynda na jego szyi. Znał punktację! Przewaga punktowa
uzyskana przezeń w poprzednich etapach pozwoliła mu na ostatnich kilometrach oszczędzić
sobie harówki.
Jednakże sędziowie Konkursu Chopinowskiego nie udostępniają nikomu swoich notatek.
Zbyt pewny siebie był Sułtanow demonstrując swój triumf; on nie wiedział, że suma punktów
jemu przyznanych nie jest wystarczająca. I gdy parę godzin później jury ogłosiło swoją
decyzję – szok, rozczarowanie wielkie. Pierwszą nagrodą trzeba się było podzielić z
Francuzem. Rosjanin nie był zdolny tego strawić. Żeby nie pokazywać swojej zawiedzionej
facjaty, nie stawił się na ceremonię rozdania nagród; publiczność spodziewająca się usłyszeć
go w pożegnalnym recitalu została przezeń olana.
Przejawił naiwność i niekonsekwencję. Zacznijmy od pierwszej sprawy: naiwność
chłopaka, który wyobrażał sobie, że członkowie jury kierują się kryteriami wyłącznie
artystycznymi. Nigdy tak nie było. Sprawa przyznawania punktów na wszelkiego rodzaju
konkursach i egzaminach jest w naszym kraju skomplikowana. Jeśli na uniwersytecie, w
trakcie egzaminów wstępnych, dopisywano punkty za pochodzenie społeczne, to trudno się
dziwić, że z kolei na Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim dawano ciepłą ręką
punkty za przynależność państwową. Czyż nie idzie jedno z drugim w parze? Garść punktów
za pochodzenie robotniczo-chłopskie i ta sama porcja punktów za przynależność do ZSRR,
kraju robotników i chłopów.
Sułtanow przybył ze Wspólnoty Niepodległych Państw, czyli z byłego Związku
Radzieckiego, a kraj Lenina już w tym czasie przestał być modny, wobec czego dodatkowych
punktów nie przyznano.
A niekonsekwencja pianisty? Polegała na tym, że sam sobie przyznał pierwszą nagrodę,
pierwszą, z nikim nie dzieloną. I potem wielkie rozgoryczenie, bo poczuł się tak, jakby mu tę
nagrodę wydarto. Ale przecież jeśli ktoś staje do konkursu, tym samym podporządkowuje się
opinii cudzej. Zapisując się do konkursu, automatycznie uznałeś, mości Sułtanow, autorytet
członków jury. No więc?
Konkurs Chopinowski dałby się przyrównać do wolnej elekcji, zwoływanej co pięć lat w
celu wyłonienia króla fortepianu. Dawniej nieobliczalny tłum szlachty, teraz nieobliczalne
jury. Jedno i drugie to żywioł, wszystkiego się można spodziewać.
Sprawozdawcą konkursu w roku 1970 był Jan Weber. Znawca, erudyta i tak dalej.
Człowiek, o którym można powiedzieć, że w muzyce znał każdy takt. Pięknie. Tylko że
drażnił, działał na nerwy. Pamiętam takie jego słowa: „Podobno Garrick Ohlsson codziennie
wieczorem, w swoim pokoju hotelowym, wychylał lampkę koniaku gwoli uczczenia tej oto
okoliczności, że na konkurs nie przybył z Moskwy Mogilewski. Amerykanin nie zdobyłby
pierwszego miejsca, gdyby miał takiego rywala, więc podobno koniakiem, sączonym co
wieczór przez cały czas trwania turnieju, wyrażał swoją radość.”
Chciałoby się Weberowi odpowiedzieć: „Najwredniejsze w pańskiej wypowiedzi jest owo
p o d o b n o . Jak nie wiesz czegoś na sto procent, to nie mów. Podobno raczył się
koniakiem? Podobno ceremonialnie wznosił kieliszek? Ależ oczywiście, że Garrick
przegrałby w starciu z Mogilewskim. Ma się rozumieć, że jego (Garricka) radość była
usprawiedliwiona. Nie ulega wątpliwości, że Mogilewski byłby mogiłą, w którą zapadłaby się
wysoka ocena gry Ohlssona. Ale czy to znaczy, że reprezentant USA był gorszy? Nie, był
lepszy. Choćby jednak o całe niebo przewyższał Ruska, to i tak komunistyczne jury
przyznałoby palmę pierwszeństwa s w o j e m u .” Tak właśnie chciałoby się wygarnąć
moskiewskiemu lizusowi, Weberowi.