Dziennik Gazeta Prawna, 5

Transkrypt

Dziennik Gazeta Prawna, 5
Polowanie
na fajnego
człowieka
w poniedziałek
dziś dodatek
telewizyjny
Nowe testy
na prawo
jazdy
Hannibal: Mads
Mikkelsen pokaże,
czym jest zło
A16
Yeal Bartana
Carla Bruni
BE&W
Nie było jeszcze okresu,
w którym mielibyśmy
tylu bezrobotnych
prezesów – przyznaje
Dorota Czarnota,
która rekrutuje
top menedżerów
1300 pytań
do nowego
egzaminu
teoretycznego
MIZERSKI/
REPORTER
P A T R Z Y M Y
O B I E K T Y W N I E .
Piątek – niedziela
FORSAL.PL
Kompleks
średniaka
Wolimy chełpić
się wyjątkowym
rodowodem, niż
pogodzić z myślą, kim
naprawdę jesteśmy.
Przypadła nam rola
przeciętniaka, do której
nie tylko trudno nam
przywyknąć, lecz
także nawet
się do niej
przyznać
O D P O W I E D Z I A L N I E
weekend
gazetaprawna.pl
DZIENNIK.PL
P I S Z E M Y
3,40 zł
5–7 kwietnia 2013
NR 67 (3457 W2) ROK 19 ISSN 2080-6744, NR INDEKSU 348 066
CENA GAZETY (W TYM 8% VAT)
Ile jest warte
życie
twojej
matki
A7
Stadna
edukacja
Produkcja absolwentów
popularnych
kierunków jest tak
duża, że niewielka
tylko część z nich
może liczyć na pracę
w zawodzie.
Czas to
nareszcie
zrozumieć
100
tys. zł
500
tys. zł
1
5
mln zł
mln zł
A2 Leczenie trzeba wycenić.
Nie lubię
politycznych
aktów
strzelistych
A10
Proponują
państwo dyskusję
o wizjach przyszłości.
A jak mówił jeden
z kanclerzy Niemiec:
jak ktoś ma wizję,
to powinien iść
do lekarza – mówi
DGP prezydent
Bronisław
Komorowski
JAN KUCHARZYK/EAST NEWS
wywiad numeru
A12
PKP: rozwój
przez redukcję
W ciągu 24 lat koleje zamknęły
350 razy więcej starych
torów, niż otworzyły nowych.
Pierwsza linia w wolnej Polsce
powstała w 2008 r.
Zbudowali ją Niemcy
mln zł
A4
Nauczyć słonia
skakać na
skakance
Najciekawsze pomysły na
biznes rodzą się w garażach.
Jak je przejąć? Można je
odkupić. Albo
wybudować
garaż samemu
A14
CORBIS/FOTOCHANNELS
WOJTEK GÓRSKI
Kto to robi?
Na jakich zasadach?
30
ZESKANUJ
TEN ZNAK
TYLKO W DGP+
1. Fiskus uderza w rynek
obrotu złotem 2. Dlaczego
Putin zapowiedział budowę
drugiej nitki gazociągu
jamalskiego 3. W sklepach
Biedronki będzie można
płacić za zakupy telefonem
4. W Plusie LTE dostępny
także w ofertach pre-paid
A2
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
Polska
Edukacyjne stereotypy
Co ma pogoda
do wypędzeń Żydów
Rafał Woś
dziennikarz DGP
K
to jest winny zimy utrzymującej się
stanowczo zbyt długo? Internet pełen
jest mniej lub bardziej dowcipnych
komentarzy i memów na ten temat.
Nie zawsze jednak było tak zabawnie.
W przeszłości z pogodowymi anomaliami
zawsze wiązały się poważne konsekwencje.
Pokazuje to przegląd kilku nietypowych
badań z pogranicza ekonomii, historii
i socjologii.
Weźmy świeżutki (luty tego roku) tekst
Roberta Warrena Andersona (University of
Michigan), Noela D. Johnsona oraz Marka
Koyamy (obydwaj George Mason University).
Celem, jaki sobie postawili, było wyjaśnienie
historycznego fenomenu cyklicznych
wypędzeń ludności żydowskiej z europejskich
miast. Nie zadowalali się odpowiedzią,
że winnym był po prostu powszechny,
zwłaszcza w średniowieczu, antysemityzm.
Chodziło o to, by znaleźć jego prawdziwą
przyczynę. Jakie wydarzenia powodowały, że
antysemityzm nagle się ujawniał i eskalował
w wielkich, organizowanych nierzadko przez
aparat państwowy, wypędzeniach, a potem
znów przygasał?
Przekopali się więc przez dane dotyczące
prawie 800 takich wydarzeń z lat 1100–
–1800 i doszli do wniosku, że najczęściej
zapalnikiem antysemickich wystąpień były
pogodowe anomalie. Zwłaszcza w okresie
wiosenno-letnim. W ówczesnych opartych
na rolnictwie gospodarkach wywołany
złą pogodą nieurodzaj był równoznaczny
z głodem. Rozpoczynało się więc szukanie
winnych. Akurat rolę kozła ofiarnego bardzo
często odgrywała społeczność żydowska.
Dlaczego właściwie Żydzi? Intrygującą tezę
na ten temat przedstawiła kilka lat temu
prawniczka z Yale Amy Chua (ta sama, która
napisała potem bestsellerowy poradnik dla
rodziców „Bojowa pieśń tygrysicy”). Chua
udowodniła, że europejski antysemityzm
nie różni się od podobnych fenomenów
widzianych w innych częściach świata.
Niechęci do Chińczyków w Azji Południowo-Wschodniej i na Filipinach, Libańczyków
w Afryce Zachodniej albo Hutu wobec
Tutsi. W każdym z tych przypadków działa
ten sam mechanizm. Mamy etniczną
lub kulturową mniejszość, która jest
uważana przez większość za ekonomicznie
dominującą. Faktyczna dominacja nie musi
wcale zachodzić. W końcu Żydzi padający
ofiarą średniowiecznego antysemityzmu
najczęściej byli biedniejsi niż ich gnębiciele.
Ważne, że większość uważała, że jest
inaczej. I w czasie kryzysu ekonomicznego
(wywołanego złą pogodą) uznawała, iż
nadszedł czas wyrównania rachunków.
Podobnie (czyli właśnie pogodowo)
historyczne waśnie tłumaczyli wcześniej
inni badacze. Emily Oster dowodziła na
przykładzie Tanzanii, że im dłużej trwała
pora deszczowa, tym więcej notowano
pokazowych procesów czarownic. A Eric
Chaney pokazał, jak ekstremalne powodzie
Nilu wzmacniały potęgę tamtejszych
kapłanów i zmniejszały władzę faraonów.
Z badania o wypędzeniach europejskich
Żydów wynika, że ich częstotliwość znacząco
zmniejsza się od połowy XVII wieku.
W Europie to czas, gdy po krwawej wojnie
trzydziestoletniej zaczynają się kształtować
i krzepnąć sprawne państwa narodowe.
A więc pierwowzory współczesnych rządów.
Od tamtej pory antysemickich wystąpień
jest mniej. Działo się tak prawdopodobnie
dlatego, że sprawniejsze państwa zaczęły
lepiej chronić swoich obywateli przed
ekonomicznymi szokami wywołanymi
pogodą. I to akurat widoczne jest do dziś.
Nadal, gdy pogoda szaleje, to państwo jest
nam jakby bardziej potrzebne. Bo ktoś musi
wysłać pług śnieżny na drogę albo umocnić
wały przeciwpowodziowe. Niewidzialna ręka
zrobić tego niestety nie potrafi.
Z
Maciej Miłosz
myślą o karierze,
awansach i szeroko
otwartych drzwiach
do przedziału o nazwie „klasa średnia”
tysiące młodych ludzi co roku walczą o miejsce na
studiach, które mają zapewnić im taką przyszłość. Prawnik
lub ekonomista w serialach jest
przecież człowiekiem wpływowym i zamożnym. W życiu taki
prestiż przypada jednak tylko
elicie. A produkcja absolwentów popularnych kierunków
jest tak duża, że tylko część
z nich znajdzie pracę w zawodzie.
Jak podaje Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego,
w roku akademickim 2012/2013
najpopularniejszym kierunkiem była informatyka. Takie studia rozpoczęło 30,6 tys.
młodych ludzi. Jeszcze pięć lat
temu zaczynało go mniej niż
19 tys. osób. – Poza informatyką rosnącą popularnością
cieszą się automatyka i robotyka, energetyka, biotechnologia czy zarządzanie i inżynieria produkcji. Umacnia się
zatem trend wzrostu popularności kierunków ścisłych
i technicznych – mówi Karol
Melcer, rzecznik ministerstwa,
zauważając, że te promowane
przez ministerstwo kierunki są
ważne dla gospodarki.
To wszystko prawda. Jednak nie zmienia to faktu, że
w pierwszej piętnastce najczęściej wybieranych kierunków jest także zarządzanie
(2. miejsce – 27,6 tys. studentów na pierwszym roku), prawo
(3. miejsce – 25 tys.), pedagogika (5. miejsce – 20,2 tys.) czy
turystka i rekreacja (15. miejsce
– 13,4 tys.). Tylko niewielka część
tych dziś zapewne zadowolonych z siebie studentów pierwszego roku znajdzie zatrudnienie w wyuczonej specjalizacji.
Pocieszające jest to, że radykalnie spada liczba wybierających zawód pedagoga (pięć lat
wojtek górski
obserwacje
temu było ich prawie dwa razy
więcej, choć dzisiaj kierunek
ten jest wciąż na 5. miejscu).
Jednak biorąc pod uwagę nadciągający niż demograficzny
i próby redukcji etatów w szkołach, 20 tys. świeżych studentów to i tak dużo. Skąd tak duża
chęć studiowania tego kierunku? Być może dla młodych ludzi, którzy zazwyczaj spędzają
dużo czasu w szkołach, jest to
jeden z nielicznych zawodów,
o którym mają jakieś wyobra-
wiąc, mamy mgliste informacje o losach absolwentów.
A bez precyzyjnych danych
każda uczelnia może powiedzieć, że to nie jej absolwenci
mają problemy i że ci, którzy
kończą właśnie tę szkołę, radzą sobie znakomicie – mówi
doktor Mikołaj Jasiński, dyrektor Pracowni Ewaluacji Jakości Kształcenia Uniwersytetu
Warszawskiego. – Uczelnie
mogą wyssać z palca poziom
zarobków swoich absolwentów.
da. Jak już pisaliśmy w DGP,
w roku 2011/2012 szkoły wyższe zostały zobligowane do
monitorowania karier zawodowych, ale po upływie trzech
i pięciu lat od ukończenia studiów. Stąd furtka, by odkładać
ten obowiązek na później. Informacje od kilku szkół, które
takie dane nam przysłały, potwierdzają wiedzę intuicyjną.
Zgodnie z danymi Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej
w Krośnie, najlepiej na rynku
Pułapka
stadnej
edukacji
żenie z własnego doświadczenia. No i jeszcze do niedawna
szkoła podstawowa czy liceum
wydawały się stabilnym miejscem pracy. Dziś są nim tylko
dla tych, którzy do systemu już
się załapali i pracują od kilkunastu lat. „Newcomerzy” szanse na spokojną pracę mają dużo
mniejsze.
Wykształcona ochrona
Patrząc pod kątem przyszłej
pracy, nie można powiedzieć,
że wybór wspominanych kierunków jest decyzją trafioną.
Nie można też powiedzieć, że
nietrafioną. – Szczerze mó-
W internecie są różne zestawienia, które nie opierają się na
żadnych rzetelnych badaniach,
nikt nie zna ich metodologii.
Nawet jeśli faktycznie zostały
przeprowadzone, to w większości przypadków próba statystyczna jest zbyt mała, by
móc z nich wyciągać wnioski
– dodaje.
Postanowiliśmy przyjrzeć się
tym badaniom. Kilka tygodni
temu rozesłaliśmy e-maile
z pytaniem o losy zawodowe
absolwentów do większości
z ponad 130 uczelni publicznych w Polsce. Jednak mało
która szkoła takie dane posia-
pracy radzili sobie absolwenci
mechaniki i budowy maszyn
oraz informatycy. Najgorzej zaś
studenci filologii oraz edukacji
wczesnoszkolnej i pedagogiki
społeczno-opiekuńczej. Za to
sporym zaskoczeniem okazały
się dane z Uniwersytetu Śląskiego, po ukończeniu którego
pracę najszybciej znajdowali
absolwenci politologii i teologii,
chociaż w czołówce byli także informatycy. Najgorzej na
rynku radzili sobie ci, którzy
skończyli administrację, historię i pedagogikę.
Z kolei o tym, jakie problemy po ukończeniu studiów
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
mają absolwenci prawa, można się dowiedzieć na portalu
Forumprawne.org. Tak pisze
internauta Trio: „Wielu moich znajomych straciło w tym
roku pracę w kancelariach.
Związane jest to z tym, że są
na 3. roku aplikacji radcowskiej
i za chwilę utracą możliwość
chodzenia na rozprawy. Takiemu mecenasowi bardziej
opłaca się zainwestować ten
tysiąc złotych pensji w kolejnego frajera studencika albo
Katarzyna Kozakowska z Mazowieckiego Obserwatorium Rynku Pracy. – Z czego wynika tak
duża liczba osób studiujących
dany kierunek? Na pewno jest
to w pewnej mierze wynikiem
mody. Ale wina leży też po stronie uczelni. Najwięcej miejsc
jest zazwyczaj na kierunkach,
które nie potrzebują dużej bazy,
np. laboratoriów. One są po prostu tańsze w utrzymaniu – dodaje ekspertka.
Uczelnie krytykuje również
Mikołaj Jasiński z Pracowni
Ewaluacji Jakości Kształcenia.
– Gdyby nie było podaży miejsc
na takich studiach, to moda by
nic nie dała. Tu działają mechanizmy rynkowe w złym tego
słowa znaczeniu. Szkoły, które liczą na szybki zysk, tworzą
kierunki, na które jest zapotrzebowanie wśród młodych
ludzi. Jeśli politologię prowadzi duża uczelnia w dużym
ośrodku politycznym, jak np.
Warszawa czy Poznań, to jestem w stanie sobie wyobrazić, że absolwenci znajdą zatrudnienie i te studia będą na
odpowiednim poziomie. Ale jeśli politologię otwierają wyższe
szkoły czegokolwiek w małych
miasteczkach, to gdzie ci absolwenci mają znaleźć pracę?
W urzędzie gminy? Tam już są
ludzie. Otwieranie takich kierunków to brak odpowiedzialności ze strony uczelni – mówi
naukowiec.
Produkcja
absolwentów
popularnych
kierunków
jest tak duża,
że tylko część
z nich może
liczyć na pracę
w zawodzie.
Czas to
zrozumieć
aplikanta I roku, niż utrzymywać w kancelarii gościa, który uważał się za cennego – bo
niby już coś potrafi i przynosi
kasę kancelarii. Tak więc między bajki możecie włożyć to, że
wasza praca będzie doceniona.
Chociaż nie zawsze. Część aplikantów (za chwilę radców) dostała propozycję pracy w kancelariach, w których pracowali
dotychczas. Za oszałamiającą
podwyżkę 300 zł... warto było
się uczyć. Kolejna ściema to
>>doświadczenie<<, czyli następne, obok braku aplikacji,
uzasadnienie nędzy panującej wśród młodych prawni-
ków. Większość się pociesza
tak – „nie mam aplikacji, ale
jak ją zrobię, to się odkuję”. Za
chwilę będą sobie tłumaczyć
– nie mam doświadczenia, ale
jak popracuję 5 lat, to się odkuję. A zresztą i tak nikt tego
nie rozumie. »Prawo dobrym
kierunkiem jest« i tyle”.
W liczącej prawie 3,5 tys.
postów dyskusji pod tytułem
„Prawo. Warto/nie warto/żale/
problemy/bolączki” wypowiada
się także Szalony koń: „To jest
masakra! Ludzie, obudźcie się!
W tym roku prawo jest znowu
jednym z najbardziej popularnych kierunków! Znam absolwentów prawa pracujących na
ochronie za 7 zł/h i takich, którzy są po tych studiach bezrobotni. Nie idźcie na te studia
– dużo nauki w porównaniu
z innymi kierunkami, a perspektywy żadne!”.
Oczywiście przeważają głosy
bardziej stonowane. Pipino jednak pisze z goryczą:„Czym więcej adwokatów i radców prawnych, tym niższe ceny. Niedługo
dużo to będzie można zarobić,
tylko pracując w kancelarii sieciowej albo w jakiejś dobrej firmie. Przy czym one też obniżą
płace tak, że jak się dostanie tyle
co sędzia sądu rejonowego, to
będzie dobrze. W Niemczech
i w krajach, gdzie jest nadmiar
adwokatów, jest tak, że prowadząc kancelarię (chodzi mi
o te mniejsze), nie da się przebić pewnego niewysokiego poziomu zarobków z racji ogromnej konkurencji. Wiadomo, że
część adwokatów musi dorabiać
na taksówkach, budowach itd.
Część całkowicie pożegnała się
z zawodem. I bawi mnie takie
podejście: jestem dobry, to będę
dobrze zarabiał. Nie będziesz, bo
rynek ci nie pozwoli”.
Czy najbardziej popularne
kierunki dają pracę? – Rzetelną informację na ten temat będziemy mieli po zbadaniu losów
absolwentów, czyli za kilka lat.
Trudno powiedzieć, że zawód
prawnika jest takim, w którym
nie należy się kształcić – mówi
Doktor turystyki
Spróbujmy odpowiedzieć na
pytanie, jak można wpłynąć
na wybory młodych ludzi dotyczące edukacji. – Podstawową
sprawą jest to, żebyśmy mieli dobrze rozwinięty system
doradztwa zawodowego. Dziś
mówi się o tym, że powinien on
być rozbudowany już na etapie
szkoły gimnazjalnej. Uczniowie
nie wiedzą, jakie w ogóle są zawody. A przecież już w przedszkolach można pokazywać ich
wachlarz. Chodzi o to, by spotkanie z doradcą zawodowym
było czymś normalnym, a nie
A3
incydentalnym – mówi Katarzyna Kozakowska.
Badania Mazowieckiego Obserwatorium Rynku Pracy pokazują, że gimnazjaliści przy
wyborze szkoły (liceum, technikum, zawodówka) często kierują się obawą, że nie poradzą
sobie w technikum czy w szkole
zawodowej, bo tam jest więcej
przedmiotów ścisłych. Dlatego wybierają liceum. Ten sposób myślenia przenosi się na
wybór szkoły wyższej. Zasada „im mniej uciążliwe studia, tym lepiej” jest popularna.
Bo jak inaczej wytłumaczyć,
że kierunek turystyka i rekreacja wybrało w tym roku prawie
15 tys. osób? – Skoro mamy magistrów turystyki, to idąc dalej
tym tropem, powinniśmy mieć
doktorów habilitowanych turystyki. Przecież to jest jakieś
nieporozumienie – irytuje się
jeden z naszych rozmówców
i dodaje, że specjalizacja turystyka powinna być w ramach
studium podyplomowego, a nie
oddzielnego kierunku studiów.
By wszyscy absolwenci tego kierunku mieli być w jakikolwiek
sposób związani z branżą turystyczną, to Polska musiałaby się
stać połączeniem Francji, Włoch
i Egiptu – wtedy liczba atrakcji
dla przyjeżdżających byłaby odpowiednia, by stworzyć tak dużą
liczbę miejsc pracy. Biorąc pod
uwagę, że jest to branża bardzo
sezonowa, musielibyśmy jeszcze
zlikwidować zimę…
Inną przyczyną udziału
w edukacji stadnej jest przeświadczenie, że ukończenie
studiów pomoże w znalezieniu pracy. Mało kto pamięta,
że liczy się nie sam tytuł magistra, lecz raczej kierunek i jakość uczelni. Samo wykształcenie wyższe ma coraz niższą
wartość. Według GUSjeszcze
w 2002 r. mogło się nim pochwalić niecałe 10 proc. populacji. W 2011 r. było to już 17
proc., czyli praktycznie co piąty
z nas. Jednocześnie spada odsetek ludzi z wykształceniem zawodowym czy podstawowym.
– Przed wojną nobilitowała
matura. Magisterium było już
czymś nadzwyczajnym. Teraz to się zupełnie zmieniło.
Skąd takie stadne zachowania w edukacji? Ludzie często
podejmują decyzje, patrząc na
innych, są mody, które wynikają nie wiadomo z czego
– uważa socjolog Bohdan Jałowiecki. – Ale to się zmienia.
Kilka lat temu mieliśmy wielki boom na psychologię i socjologię. Ludzie zobaczyli, że
znalezienie wymarzonej pracy
po tych kierunkach jest bardzo
trudne, teraz kandydatów jest
znacznie mniej, na niektórych
uczelniach socjologia bywa zamykana – mówi w rozmowie
z DGP. Warto zacytować także jego opinię, którą zamieścił
w artykule na portalu Bistro.
edu.pl. „Sytuacja szkolnictwa
wyższego przypomina to, co
stało się z transportem lotniczym. Kiedyś samolot był dostępny dla niewielkiej grupy
osób, a obecnie mamy umasowienie podróży lotniczych.
Oferuje się zróżnicowane typy
lotów podzielonych na klasy: first, business, extender,
economy, a także dodatkowo
low cost. To ostatnie to jest
właśnie klasa, którą oferuje
większość polskich uczelni
prywatnych i niektórych państwowych”.
Konsekwencją tego, że liczba
studentów na niektórych kierunkach tak rośnie, jest także
to, że uczelnie wyższe kończą
już nie tylko ci z najwyższym
potencjałem intelektualnym,
lecz także ludzie, którzy jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu by w ogóle o tym
nie pomyśleli. To powoduje, że
część przyszłych magistrów wykładanej wiedzy po prostu nie
jest w stanie przyswoić – to zadanie przekracza ich możliwości intelektualne. Albo nie mają
odpowiedniej motywacji, gdyż
na popularne studia zapisali się
tylko dla „papierów”.
Na szczęście widać pierwsze
oznaki tego, że edukacja stad-
na, czyli wybór kierunków,
które są popularne, ale mało
perspektywiczne, kończy się.
Młodzi kierują się tym, czy po
studiach znajdą pracę, i wybierają kierunki zamawiane
przez MNiSW (czyli takie, na
które powinno być zapotrzebowanie). Z drugiej strony coraz
bardziej będzie wzrastać rola
wspominanych wyżej doradców zawodowych.
Niewidzialna ręka rynku
Wydaje się jednak, że w wyhamowaniu tego owczego pędu
największy udział ma po prostu niewidzialna, ale zbardzo
odczuwalna, ręka rynku pracy.
Do młodych dotarła już prawda przekazana przez starsze
roczniki, że studiując socjologię czy dziennikarstwo, nie
znajdą łatwo pracy. Oblężenie,
które te kierunki przeżywały
jeszcze kilka lat temu, ustało.
Podobną tendencję widać także, jeśli chodzi o zarządzanie
(w tym roku studia tu rozpoczęło o 10 tys. osób mniej niż
dwa lata temu).
Z drugiej strony dziś wiele
osób za studia płaci ze swojej
(bądź rodziców) kieszeni. Jeżeli przekonają się, że tysiące
złotych wydane na czesne zostały tak naprawdę wyrzucone
w błoto, to chętnych na powtórzenie takiej edukacji będzie
coraz mniej. Tak więc uczelnie,
które oferują kierunki najbardziej popularne, ale niezapewniające pracy, mogą zacząć się
martwić. Złote czasy boomu
edukacyjnego właśnie mijają. Czas na jakość kształcenia.
Dzięki temu ludzi stojących
przed zamkniętym drzwiami
przedziału klasy średniej będzie nieco mniej.
A4
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
wywiad
Koszty leczenia
Przelicz zdrowie n
Miałam kiedyś
do czynienia
z pacjentem
w zagrożeniu życia.
I przez dwie godziny
trwała dyskusja,
jak go rozliczyć,
by nie narobić
długów. Pojęcia
„nadwykonanie”
i „niedowykonanie”
w relacjach pacjent
– lekarz nie powinny
mieć miejsca
Z Kariną Jahnz-Różyk
rozmawia Mira Suchodolska
Zdrowia nie da się kupić za pieniądze. Znamy to
porzekadło i lubimy je cytować. Nie lubimy za to
słuchać i nie chcemy przyjmować do wiadomości, że zdrowie, a w każdym razie kuracja – ma
wymierną cenę. I czasem jest ona zbyt duża,
i leczenie może się nie opłacać. Brutalny przykład: jaki jest sens leczenia terminalnie chorego
na nowotwór za pomocą bardzo kosztownych
specyfików, kiedy wiadomo, że w jego przypadku
żadna kuracja nie będzie skuteczna. Czy nie lepiej
te pieniądze przeznaczyć na leczenie innych
chorych, którym można pomóc?
To są bardzo trudne ze względów etycznych
i emocjonalnych wybory. I trzeba pamiętać, że
odpowiedź, jaka pada, zawsze będzie zależeć
od punktu widzenia. Inaczej do tego problemu odniesie się płatnik świadczeń medycznych, inaczej sam chory i osoby mu najbliższe,
a jeszcze inaczej choćby najżyczliwsi, ale obcy
ludzie. W przypadku osób osobiście zaangażowanych odpowiedź w 99 przypadkach na 100
będzie jedna: ratować, nieważne za jaką cenę.
Pozostali już się zastanowią. Ale to nie zwalnia
lekarza od podejmowania wszelkich możliwych
w danej sytuacji działań, aby udzielić choremu
pomocy w maksymalnym wymiarze. Taki jest
najwyższy imperatyw i sens naszej pracy.
Jednak zasób środków, jakimi dysponuje każde
społeczeństwo na leczenie, nie jest nieograniczony. Stąd konieczność dramatycznych wyborów.
Sytuacja wymusza oszczędności. Niemniej w bogatych krajach, takich jak Kanada, Australia czy
Nowa Zelandia, rozpoczął się proces rozwoju
farmakoekonomiki. Jej istota polega na poszukiwaniu rozwiązań umożliwiających osiąganie
maksymalnych efektów leczniczych przy dysponowaniu określonymi środkami finansowymi.
A dziś, gdy środki te są ograniczone z powodu
spowolnienia gospodarczego, stosowanie się
do zasad farmakoekonomiki jest szczególnie
doniosłe. Główna zasada w tej nauce to maksymalnie dobra jakość leczenia za umiarkowane
pieniądze (ang. value for money). Ja rysuję swoim studentom taki wykres, gdzie oś rzędnych
oznacza środki, jakie trzeba wydać, a na osi odciętych zaznaczamy efekt kuracji. I na tym wykresie wyraźnie widać, że w pewnym punkcie
wzrastające nakłady na leczenie choroby nie są
już efektywne – chory nie ma szansy na poprawę stanu zdrowia i wyleczenie.
Niektóre choroby wymagają większych
nakładów, inne mniejszych, a efekt bywa
problematyczny. Poza tym są spore różnice
w cenie leków skutecznych na daną chorobę.
Jak to się mierzy?
Nie ma prostej zależności między wysokością
nakładów a efektem leczenia. Dzięki analizom
farmakoekonomicznym można wykazać, która
z technologii medycznych jest atrakcyjniejsza
klinicznie i/lub kosztowo. Zależy nam na wprowadzaniu technologii medycznych lepszych
i tańszych, ale nie zawsze jest to prosty wybór
– często mamy do dyspozycji technologie lepsze od dziś stosowanych, ale są też droższe, na
które niespecjalnie nas stać. Do pomiarów tych
zależności używa się skomplikowanych wzorów
matematycznych, a przykładem jednostki miary
jest użyteczność rozumiana jako zyskane lata
życia skorygowane o jego jakość (QALY – quality-adjusted life years) lub równoważniki lat życia
w pełnym zdrowiu (HYE – healthy-years equivalents). Wartość QALY określa stan zdrowia przeliczony na lata życia i jego jakość. Na przykład
jeden rok życia w pełnym zdrowiu równy jest 1
QALY, ale jeśli pacjent oceni swój stan na połowę sprawności, wskaźnik będzie już mniejszy:
0,5 QALY. Wartość QALY pod kątem opłacalności
danej procedury medycznej odnosi się do wartości produktu krajowego brutto, a właściwie
do PKB per capita (w Polsce w 2012 r. było to
ok. 100 tys. zł). Bardzo opłacalny jest program,
dla którego wartość 1 QALY wynosi poniżej
1 PKB per capita, a nieopłacalny powyżej 3 PKB.
Z tego, co pani mówi, rozumiem, że wyniki będą
się różniły w zależności od zamożności kraju. Im
biedniejsze państwo, tym więcej leków będzie
niedostępnych dla jego obywateli.
Cytując Eduarda Seidlera, historyka medycyny,
„Pod względem politycznym w medycynie, podobnie jak w innych sferach życia i produkcji,
istnieje globalny brak równowagi między ludźmi bogatymi i ubogimi. W obliczu stale zwiększającej się biedy, głodu, chorób i śmiertelności
w wielu krajach świata będą konieczne wysiłki zwłaszcza w dziedzinie profilaktyki”. Bo na
pewne leki, zwłaszcza te korzystające z najnowszych technologii, po prostu nie będzie nas stać.
Trzeba wybierać. I czasem jest to możliwe.
A czasem nie, i wówczas mamy dylemat. I to jest
m.in. powód, dla którego koncerny farmaceutyczne – dyktujące ceny nie według zamożności
reklama
gazetaprawna.pl
a złotówki
klientów, ale według swoich zysków i nakładów,
które muszą się im zwrócić – nie mają najlepszego PR i często są oskarżane o żerowanie na
nieszczęściu innych.
Przemysł farmaceutyczny angażuje ogromne
środki finansowe w prowadzenie badań naukowych nad innowacyjnymi terapiami. Wprowadzenie leku na rynek to niekiedy 30 lat pracy, a koszt tego jest dziś szacowany na kwotę
– średnio rzecz biorąc – 1,059 mld euro. W tej
chwili na świecie trwają badania nad 140 tys.
nowych leków, z czego na apteczne półki trafi zaledwie co dziesiąty. Najpierw są to prace
w laboratoriach, testy na zwierzętach. Potem
zaczynają się badania na ludziach. Pierwsza
faza to testowanie specyfiku na niewielkiej,
80–100-osobowej, grupie zdrowych ochotników. Później następuje druga faza – badanie
na chorych. Tutaj także grupa osób, na których
specyfik jest testowany, nie jest wielka. Dopiero
w trzeciej fazie badanie wykonywane jest na dużej populacji, liczącej tysiące chorych. Kolejnym
etapem badań jest faza czwarta, już po wprowadzeniu leku na rynek, w czasie której obserwuje się chorych w dłuższym okresie (ang. real
life data). Wprowadzony na rynek lek korzysta
z wieloletniej ochrony patentowej. Dopiero po
wygaśnięciu tej ochrony możliwe jest wprowadzenie tańszych odpowiedników, tzw. generyków. A trzeba wiedzieć, że żadnego państwa nie
stać dziś na samodzielne finansowanie badań
nad nowymi cząsteczkami, stąd też przemysł
farmaceutyczny jest przemysłem ponadnarodowym, co jest niestety źródłem dodatkowych,
społecznych kosztów.
Nie same koncerny farmaceutyczne zarabiają.
Na linii pośredników są hurtownie leków, apteki,
lekarze. Każdy chce uszczknąć coś dla siebie.
Pytanie, czy na lekach, które refunduje państwo,
inne podmioty powinny się bogacić. Choć bez
własnej sieci dystrybucyjnej państwo będzie
zmuszone płacić tym, którzy robią to za nie.
W mojej ocenie celowa i uzasadniona jest kontrola państwa nad dystrybucją leków, zwłaszcza w kluczowych segmentach. Chodzi mi o te
stosowane w chemioterapii nowotworów, leczeniu gruźlicy i innych ważnych terapiach.
Bezwzględnie musi być zapewniona ich dostępność, co niekiedy wymaga interwencji na
szczeblu centralnym.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy wszystkie
najważniejsze leki są dystrybuowane z góry,
czyli są dostępne tylko w publicznych szpitalach
i ośrodkach zdrowia. Już teraz dzieją się tam
rzeczy gorszące, kolejki ciągną się latami i generalnie trzeba mieć mnóstwo sił, żeby chorować.
W naszym kraju leki refundowane są dostępne
w sprzedaży aptecznej, chemioterapii nowotworów i w programach lekowych. To prawda, że
wprowadzenie centralnej dystrybucji mogłoby
jeszcze tę sytuację skomplikować. Problem ten
jest o tyle bolesny, iż na ogół dotyczy ludzi po
65. roku życia. Oni cierpią najczęściej z powodu
wielu chorób, przyjmują kilka, kilkanaście leków.
Jeśli nie trafią na mądrego lekarza rodzinnego,
który będzie w stanie ogarnąć te ich schorzenia, resztę życia spędzą, czekając w kolejkach.
Tyle że najlepsi specjaliści są w szpitalach.
W lekarzy rodzinnych się nie inwestuje. Podobnie
jak w kształcenie geriatrów. Nie ma pieniędzy.
W mojej ocenie ten nasz model organizacyjny
nie jest właściwy. Uważam, że najbardziej doświadczeni lekarze powinni być wyznaczeni do
pierwszego kontaktu z pacjentem, co ograniczyłoby konieczność korzystania z usług specjalistów i miałoby wpływ na sprawność opieki nad
chorym. Nie jest też dobre podejmowanie decyzji
leczniczych tylko według kryteriów ekonomicznych. Pacjent nie powinien ponosić konsekwencji wynikających ze sposobu księgowania jego
kuracji. Obecnie operuje się pojęciami „nadwykonanie” i „niedowykonanie”, które w relacjach
pacjent – lekarz nie powinny mieć miejsca. Pacjent w tym wszystkim został zagubiony. I lekarze także. Sama miałam do czynienia z pacjentem w zagrożeniu życia. I przez dwie godziny
trwała dyskusja o tym, jak go rozliczyć, aby nie
narobić długów. Dziś już nawet dzieci wiedzą,
że na długi szpitali składają się nadwykonania,
a ich dochodzenie często wymaga uruchomienia drogi sądowej. Zwykle te pieniądze udaje
A5
Getty Images/Flash Press Media
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
się wywalczyć, ale na to potrzeba czasu. Inna
sprawa, że brakuje nam dobrej wyceny procedur medycznych.
Andrzej Sośnierz już 10 lat temu próbował wprowadzić taki system na Śląsku.
Bo dysponując danymi wszystkich
chorych, wiedząc, na jakie schorzenia
cierpią, jaki tryb leczenia wobec nich
zastosowano, można na dużych
liczbach sensownie ocenić
skuteczność i opłacalność danej
kuracji. Proszę mi powiedzieć,
jak my, nie mając do dziś
takiego narzędzia, radzimy
sobie z oceną wydajności
takiego czy innego
sposobu leczenia.
Brakuje nam profesjonalnej wyceny
świadczeń medy c z ny c h ,
co – mam
nadzieję
– niebawem
się zmieni.
Planowane jest
utworzenie urzędu,
który ten problem ma rozwiązać. Brak też jest centralnego rejestru zawierającego dane epidemiologiczne
występowania chorób, co faktycznie umożliwiłoby określenie kosztów leczenia. Takie rejestry są m.in. w Stanach
Zjednoczonych i dają możliwość
określenia kosztów chorób. A to nie
jest łatwe, bo prócz kosztów bezpośrednich – dotyczących leków, hospitalizacji, opłacenia lekarzy – są także te pośrednie
– mówiące o utraconych dniach pracy, kiedy
pacjent nie wytwarza PKB, kosztach opieki, jeśli
np. żona rezygnuje z pracy, aby zająć się chorym
mężem czy dzieckiem. Do tego przedwczesne
zgony – trzeba uwzględnić te lata, które pacjent,
gdyby żył, mógłby przepracować, wytwarzając
jakieś dobra. No i bardzo ważne jest to, że coraz większe znaczenie w ocenie chorób mają
pomiary jakości życia.
Wspominała pani, że używa się do tego kwestionariuszy. Mam wrażenie, że badanie czegoś tak
niewymiernego, jak jakość życia, także obarczone jest subiektywnością.
Jakość życia (Quality of Life – QoL) jest pojęciem
złożonym, wielowymiarowym i słabo zdefiniowanym. Uważa się, że jest to subiektywna ocena
człowieka, jego pozycji w życiu, w kontekście
systemu wartości i kultury oraz w odniesieniu do jego celów, standardów i zainteresowań.
Jakość życia zależna od stanu zdrowia (Health
Related Quality of Life – HRQoL) jest zaś określana jako ocena wpływu choroby na codzienne
życie. To zawsze będzie subiektywne, natomiast
za pomocą specjalnych kwestionariuszy staramy się to jak najdokładniej badać. Do pomiarów
jakości życia służą kwestionariusze wypełniane
równocześnie przez pracowników ochrony zdrowia i pacjentów. W kwestionariuszach swoistych
dla danej choroby pytamy o subiektywną ocenę odczuć związanych z chorobą. Przykładowo
u chorego na astmę ważne jest, jak oddycha i jak
odczuwana duszność wpływa na jego codzienną
aktywność. W niektórych kwestionariuszach
pacjenci oceniają swój stan zdrowia w skali od 0
do 100. Zdarza się, że pomimo leczenia i starań
personelu medycznego pacjent
ocenia swój
stan zdrowia
poniżej „0”. Mówi
nam, że jego samopoczucie jest tak złe,
że chciałby umrzeć. Co
ciekawe, bywa również,
że badania pokazują, iż
parametry kliniczne ulegają poprawie, ale samopoczucie pacjenta się pogarsza.
I to również należy wziąć pod
uwagę, oceniając skuteczność danego leku.
Dziś mamy nieograniczone zaufanie
do medycyny. Spodziewamy się, że można
wyleczyć każdą chorobę, a kiedy się to nie udaje,
wszyscy, łącznie z lekarzami, mają poczucie
klęski.
Nie każdy problem potrafimy rozwiązać. W dodatku postęp w naukach medycznych dokonuje
się wolniej niż kiedyś. Nie ma raczej szans na
dokonanie przełomu, jaki był udziałem Aleksandra Fleminga – odkrywcy penicyliny. Ale
posuwamy się małymi krokami, czego wyrazem jest chociażby wydłużające się życie przeciętnego mieszkańca Ziemi. Szansę na dalszy
rozwój stwarzają leki biologiczne, zwłaszcza
przeciwciała monoklonalne, wytwarzane przy
użyciu metod biotechnologicznych. Sprawdzają
się w onkologii, bo odpowiednio dobrane mogą
zmniejszać masę guza i ograniczać przerzutowość nowotworów. Znalazły też zastosowanie
w leczeniu chorób przewlekłych zapalnych, jak
np. reumatoidalne zapalenie stawów, łuszczyca
czy astma. Ale musimy sobie zdawać sprawę
z ryzyka – czy w przyszłości procedury te nie
wywołają skutków niepożądanych. To jest realne zagrożenie.
Leczymy dziś katar, aby za dwie dekady zmagać
się ze znacznie groźniejszą chorobą.
A jakie mamy wyjście? Możemy się tylko starać,
tak jak starali się naukowcy wiele pokoleń przed
nami. Wprowadzone w 1991 r. pojęcie medycyny
wiarygodnej, opartej na dowodach naukowych
(ang. Evidence Based Medicine – EBM) daje nadzieję, że współczesne jej uprawianie stara się
minimalizować złe skutki, których nigdy nie
da się wyeliminować. Z definicji EBM wynika, że jest to suma najmocniejszych dowodów
z badań naukowych połączonych z kompetencją i doświadczeniem klinicznym lekarza oraz
punktem widzenia chorego.
Ale dostęp do tych supernowoczesnych i superdrogich medykamentów jest ograniczony.
W Polsce jest on zagwarantowany ustawą o refundacji leków. W jej świetle całkowity budżet
na refundację leków wyniósł w 2012 r. 10 mld
445 mln 819 tys. zł, a w tym 77,6 proc. stanowiła refundacja apteczna, 7 proc. chemiotera-
A6
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
wywiad
Koszty leczenia
Brzmi to rozsądnie, tyle że nie zawsze działa.
Opisywaliśmy w DGP historię pacjentki chorej
na stwardnienie rozsiane. Kuracja kosztownym
lekiem (8 tys. zł miesięcznie) działała. Do tego
stopnia, że kobieta zaczęła chodzić i wróciła do
pracy. Ale NFZ odmówił finansowania kuracji,
stan pacjentki znów się pogorszył. Szukała
ratunku na drodze sądowej. Sąd nakazał, na
zasadzie zabezpieczenia pozwu, kontynuowanie
kuracji do momentu wydania prawomocnego
wyroku. Wówczas zmieniono diagnozę tak, aby
pacjentce nic się nie należało.
Nie mogę wypowiadać się na temat indywidualnych chorych, nie znając szczegółów historii choroby.
To inaczej: kryteria dostępu do programów
zostały tak wyśrubowane, że niewielu pacjentów się na nie łapie. I NFZ może się poszczycić
oszczędnościami, bo pieniędzy przeznaczonych
na nie się nie wykorzystuje. Znów podam
przykład opisywany przez DGP. W chorobie
Leśniowskiego-Crohna (przewlekłe zapalenia
jelita) pacjentka o wzroście 165 cm nie może
ważyć więcej niż 49 kg, a przy tym musi spełnić
jeszcze kilka innych kryteriów. Aby się zakwalifikować na takie leczenie, trzeba nie żyć.
Kryteria programu lekowego są ściśle określone i ustalane na podstawie opinii ekspertów,
w tym konsultantów krajowych. Leki stosowane w programach i charakterystyka populacji
podlegają ocenie Agencji Ocen Technologii Medycznych. Program lekowy przed wprowadzeniem ma charakterystykę kliniczną (na podstawie danych z EBM), ekonomiczną, a także
konieczną ocenę wpływu na budżet płatnika.
W 2012 r. zwiększyła się liczba programów lekowych, choćby o program leczenia czerniaka
skóry czy łuszczycy plackowatej. Część tych programów została zmodyfikowana, np. program
leczenia raka piersi. I wciąż są poprawiane,
mam nadzieję, że będą mogły służyć jak największej liczbie chorych. Ich zaletą jest to, że
porządkują pewne sprawy. Prawda jest jednak
taka, że na wszystko i tak nie wystarczy. To
nie jest nasza polska specyfika. W USA, gdzie
medycyna jest najbardziej urynkowiona, firmy
sprzedające ubezpieczenia medyczne zatrudniają świetnie opłacanych fachowców, którzy
są premiowani za to, że uda im się nie dopuścić
do wypłaty świadczenia. Ale to USA i prywatna
służba zdrowia. Jest jeszcze system kanadyjski,
gdzie w ogóle nie ma prywatnych placówek, lekarze nie mają nawet indywidualnych praktyk.
Zdrowie jest domeną publiczną. Owszem, są
kolejki, ale stoją w nich wszyscy. A jak ktoś nie
chce czy nie może czekać, wsiada w samolot
i leci do Stanów. Albo taka Kuba. Tam, wbrew
temu, co się nam wydaje, medycyna jest na
bardzo wysokim poziomie, a dostęp do łóżek
szpitalnych jest bodajże najwyższy na świecie.
Dlaczego Chavez, którego przecież było stać na
kurację w dowolnym miejscu na świecie, wybrał właśnie Kubę? Z przyczyn ideologicznych?
Sama pani powiedziała, że tym, co determinuje
nasz dostęp do leczenia, są pieniądze. W USA
zapytano lekarzy, którzy mieli do czynienia
z pacjentami onkologicznymi, czy jeśli sami
zachorują, by w ich przypadku kontynuowano
drogą, bolesną i nieskuteczną kurację. Większość odpowiedziała, że nie. Wybraliby leczenie
objawowe: żeby nie bolało. My nie mamy
odwagi, żeby postawić sprawę na ostrzu noża.
Albo choroby rzadkie czy ultrarzadkie. Czy mamy
obowiązek je leczyć, kiedy koszty kuracji idą
w miliony złotych rocznie?
materiały prasowe
pia nowotworów, a 15 proc. programy lekowe.
W ich ramach leczeni są pacjenci z chorobami
nowotworowymi, jak rak piersi, białaczka, szpiczak mnogi, oraz z przewlekłymi chorobami
zapalnymi i z autoagresji, np. RZS, łuszczyca,
wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Programy lekowe, zważywszy na olbrzymie koszty, są
szansą dla chorych z trudnymi schorzeniami.
Chodzi o to, aby dobrze wybrać grupę pacjentów,
którym się będzie te leki podawać. To muszą być
ci, którzy naprawdę ich potrzebują, co oznacza,
że w ich przypadku kuracja zadziała. To model
medycyny spersonalizowanej, ukierunkowanej
indywidualnie na chorego.
Karina
Jahnz-Różyk
prof. dr hab. nauk medycznych,
specjalista chorób
wewnętrznych, pneumonologii,
alergologii i immunologii
klinicznej. Wieloletni pracownik
naukowy w Klinice Chorób
Wewnętrznych, Pneumonologii
i Alergologii Wojskowego
Instytutu Medycznego,
aktualnie kierownik Zakładu
Immunologii i Alergologii
Klinicznej Wojskowego
Instytutu Medycznego. Autorka
ponad 300 publikacji o zasięgu
krajowym i zagranicznym,
promotor 10 doktoratów,
opiekun 2 prac habilitacyjnych.
Członek wielu towarzystw
naukowych. Ekspert
w dziedzinie farmakoekonomiki
i badań klinicznych.
W latach 2008–2012 prezes
Polskiego Towarzystwa
Farmakoekonomicznego
Nie jestem specjalistą w zakresie chorób rzadkich. Temat ten jest bardzo drażliwy, ponieważ
choroby, o których pani wspomina, dotyczą
głównie dzieci. Dodatkowo wskaźniki farmakoekonomiczne stosowane w analizach innych
chorób nie mają tu zastosowania. Wprowadzenie innowacyjnych terapii do leczenia chorób rzadkich, dla których koszt byłby poniżej 3
PKB, praktycznie nie istnieje. A ze względu na
liczbę chorych uzyskanie znamiennych wyników statystycznych w badaniu klinicznym nie
jest możliwe. Ale i tutaj dokonuje się postęp
i choroby przypisane do niedawna wyłącznie
dla dzieci, np. mukowiscydoza, występują też
u dorosłych, co wynika z lepszej diagnostyki i leczenia pacjentów. Czyli inaczej mówiąc,
pewne choroby nieuleczalne jeszcze parę dekad temu są dziś całkiem skutecznie leczone.
Więc może nie stawiajmy tego pytania, tylko
starajmy się robić swoje.
Lekarze i tak muszą dokonywać dramatycznych
wyborów. Jak na wojnie – oznacza się pacjentów według tego, w jakim są stanie i który ma
największe szanse na przeżycie.
Wolałabym, żeby nie stawiała mi pani tego
pytania. Ciężko być lekarzem. Decyzje? Wciąż
musimy je podejmować, kierując się wiedzą
medyczną, sumieniem i dostępnością środków
do leczenia. Jest takie zalecenie, aby chorych terminalnie na nowotwory nie intubować. A byłam
świwadkiem sytuacji, kiedy na oddział przywieziono właśnie takiego pacjenta. Lekarz, który go
znał, zżył się z nim, miał nadzieję, że tego człowieka uda mu się uratować, bo właśnie wszedł
w fazę remisji. Podjął decyzję, żeby podłączyć
go do respiratora. A co byłoby, gdyby przywieziono innego chorego, który także wymagałby
intensywnego leczenia, a respiratora dla niego
zabrakło?
reklama
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
A7
gazetaprawna.pl
społeczeństwo
Mity narodowe
Kompleks średniaka
Przypadła nam rola
przeciętniaka, do której
nie tylko trudno nam
przywyknąć, lecz także
nawet się do niej przyznać
ato, czy to prawda,
że ludzie wywodzą się od małpy?
– pyta syn. – Tak,
ale my, Polacy,
od King Konga
– zapewnia dumny ojciec. Ten
dowcip dość dobrze pokazuje
rozziew między naszymi aspiracjami a stanem faktycznym.
Wolimy chełpić się wyjątkowym rodowodem, niż pogodzić
z myślą, kim naprawdę jesteśmy. A jesteśmy średniakami.
Nie gramy ani w pierwszej, ani
nawet drugiej światowej lidze.
Co więcej, miotamy się między skrajnościami i popadamy
w ekstrema, za wszelką cenę
starając się udowodnić, że nie
ma w nas nic z przeciętniaków.
Jeśli chodzi o powierzchnię
czy liczbę ludności, lokujemy
się pod koniec pierwszej dziesiątki w Europie, ale jeśli wziąć
pod uwagę możliwości gospodarczo-polityczne, znacznie
odbiegamy od tych najpotężniejszych. Z kolei nasz potencjał w porównaniu z krajami
regionu jest wyraźnie większy.
Te zależności pokazują liczby.
Niemcy mają 81 mln obywateli, Rosja 142 mln, zaś nasi
południowi sąsiedzi znacznie
mniej – Czechy 10 mln, a Słowacja 5,5 mln. 38 mln mieszkańców zapewnia nam miejsce pośrodku stawki. Nie trzeba
udowadniać podobnych relacji
w odniesieniu do terytorium,
wystarczy spojrzeć na mapę,
ale widać je także w potencjale gospodarczym. Jak wynika
z danych OECE, nasz PKB jest
cztery razy mniejszy od niemieckiego, trzy od rosyjskiego,
a z kolei blisko trzy razy większy od czeskiego i aż sześć od
słowackiego.
Przypadła nam rola średniaka, do której nie tylko trudno
nam przywyknąć, lecz także
nawet się do niej przyznać.
– Jak spojrzymy na mapę naszej części Europy, mamy dwa
kolosy – Rosję i Niemcy – i łańcuszek państw od Bałkanów aż
nad Morze Bałtyckie, z których
jesteśmy najsilniejsi. Wydajemy się naturalnym liderem
tego międzymorza. Pojawia
się jednak wątpliwość: czy
jesteśmy rzeczywiście tym
liderem, czy nie – podkreśla historyk i politolog prof.
Antoni Dudek. I dodaje, że
inne kraje naszego regionu
– jak chociażby Czesi – nie
mają takich dylematów.
– Oni przywykli do tego, że
są mniejszością, a Polacy nadal
się odwołują do tradycji mocarstwa sięgającego od morza
do morza – zauważa Mikołaj
Masłowski, politolog z Uniwersytetu Karola w Pradze.
Hamlet narodów
Skoro nie uważamy się za
średniaków ani tym bardziej
maluchów, to chcemy grać
w pierwszej lidze. Tyle że na
to nie pozwala nasz potencjał.
Konflikt między chęciami a realiami prowadzi zaś do tego, że
nie jesteśmy w stanie prawidłowo ocenić ani naszych możliwości, ani tego, jak postrzegają nas inni. Takie rozdarcie
łatwo przekłada się na emocjonalną i często błędną ocenę sytuacji. – Być może trudno się
pogodzić z drugorzędną rolą
aktorowi, który chciałby grać
Hamleta, a gra halabardnika.
Będzie miał pretensje do całego
świata. Najmniejsze do siebie,
bo sam nie potrafi orzec, czy
się nadaje na Hamleta, czy nie
– mówi historyk prof. Andrzej
Paczkowski.
Nasze aspiracje są na wyrost. Zbyt wiele oczekujemy
od innych, ale i sobie stawiamy wysoko poprzeczkę. Nie
widzimy stadiów pośrednich
i odcieni szarości. – Brakuje
nam dystansu i niuansowania, domagamy się czarnobiałego obrazu, bo jest wygodny
– przekonuje prof. Dudek. Dlatego szamoczemy się między
postawą megalomańską a superkrytyczną. – Polacy niewątpliwie chcą być najlepsi,
co nie wyklucza, że często
postrzegają sami siebie
jako najgorszych. Miesza się kompleks niższości z kompleksem
wyższości – zauważa
Masłowski.
To pozornie
sprzeczne, ale
zdarza się, że
z jednej strony widzimy
marcin bielecki/pap
T
Grzegorz Osiecki
siebie jako wspaniałych Polaków przez duże P, z drugiej
pojawia się opisywane przez
Rafała Ziemkiewicza „polactwo”. Mamy problemy z autocharakterystyką. – W jednym
z moich badań dotyczących
antysemityzmu i stereotypów narodowych pada pytanie,
czy nasz naród zachowywał się
bardziej szlachetnie niż inne
narody w Europie. Okazuje się,
że liczba odpowiedzi twierdzących w ostatnich latach wzrastała – opowiada socjolog prof.
Ireneusz Krzemiński. Z drugiej
strony Polacy pytani, kogo nie
chcieliby widzieć obok siebie
podczas zagranicznych wyjazdów, często opowiadają, że
właśnie rodaków. – Nie identyfikujemy się z innymi obywatelami. Z sąsiadami, którzy
mogą być średniakami. Poruszamy się wśród symboli, więc
brakuje miejsca na żywą społeczność – przekonuje prof. Janusz Czapiński.
Najłatwiej dostrzec trudności z zaakceptowaniem
pozycji średniaka w naszym
stosunku do historii. – Jest
dysonans między rolą, jaką
przez ostatnie kilkaset lat odgrywała Polska jako centrum
gospodarcze, tworzenia myśli
naukowej i technicznej, a tą
rolą historyczno-patriotyczną, w której jesteśmy wychowywani. Dlatego wyrobiliśmy
sobie mechanizm, że jeśli okazuje się, iż jesteśmy przeciętni, a nie wielcy, to tylko przez
przypadek, przez psikus historii – mówi dr Bogusław Grabowski, ekonomista. Poniekąd
jest to zrozumiałe. W końcu przedrozbiorowa Polska,
a właściwie Rzeczpospolita
Obojga Narodów, była jednym
z ważniejszych europejskich
mocarstw. Ale my jesteśmy,
choć największym, to tylko
jednym z jego spadkobierców.
Nie chcąc przyznać się do pośledniej roli, staramy
się podkreślać
wagę każdego
wydarzenia.
Jako czyn nadzwyczajny i niespotykany w dziejach traktujemy na przykład odzyskanie
niepodległości w 1918 r. I choć
wolność po ponad 120 latach
zaborów jest osiągnięciem,
dzięki rozpadowi trzech środkowoeuropejskich imperiów
taki los stał się udziałem krajów całego regionu. W naszej
narracji 1918 r. pojawia się
jednak jako coś wyjątkowego,
a nie element procesu historycznego.
Tyle że z takiego postrzegania przeszłości niewiele wynika, bo często umykają rzeczy najważniejsze, choć
może przyziemne. – Jesteśmy
przekonani o naszej wielkiej
roli w dziejach świata. Jednak
gdy przyjrzymy się szczegółom,
wyjdzie na jaw, ilu rzeczy nie
potrafimy. Kopernik studiował
za granicą, arrasy sprowadzaliśmy z Holandii, a Canaletto był
Włochem – mówi Grabowski.
A ponieważ trudniej dyskutuje
się o konkretach, historia staje
się dla nas kalejdoskopem bohaterów bez skazy i zdrajców.
– Jedną z przyczyn jest jej burzliwy przebieg. Szwajcarzy, którzy od kilkuset lat nie mieli tak
naprawdę żadnej wojny, mogą
patrzeć z dystansem i niuansować. Zaś z perspektyw kraju,
który był poddany potwornym
przeciążeniom, trzeba było się
bezustannie za czymś opowiadać: jesteś za albo przeciw. Takie myślenie chyba się dziedziczy – zauważa prof. Dudek.
Nie tylko fakty historyczne
mogą stać się punktem zapalnym. Jeszcze łatwiej pozycję za
lub przeciw zająć wobec konkretnej osoby. – Najpełniej widać to przy biografiach. Z jednej
strony mamy bezkrytycznych
obrońców Lecha Wałęsy, z drugiej jego totalnych krytyków.
Dla pierwszych to bohater
bez skazy, dla drugich właśnie skaza (chodzi o rejestrację jako tajnego współpracownika – red.) jest najważniejsza
i cała reszta jego biografii jest
bez znaczenia. To debata, która
donikąd nie prowadzi, bo każdy opowiada o swojej połowie
szklanki – mówi prof. Dudek.
Dlatego gdy Lech Wałęsa zrobi
rzecz niepasującą do tego ob-
razu – jak niegdyś, gdy wziął
udział w konwencji eurosceptycznej partii Declana Ganleya,
czy ostatnio, gdy w kontrowersyjny sposób wypowiedział się
na temat homoseksualistów
– w obu obozach pojawia się
konsternacja.
Bohaterscy ekonomiści
W podobny sposób widzimy
także zmiany w gospodarce.
Jeśli już do czegoś się zabieramy, muszą to być rzeczy wiekopomne. Tak właśnie lubimy
myśleć o zmianach, do których
doszło w latach 90. Reforma
Balcerowicza i kolejne etapy
okresu transformacji przedstawiane są jako fenomen w skali
światowej. Wyzwanie, jakiemu
nikt inny by nie sprostał. Jest
w tym nieco racji, jeśli chodzi
o zduszenie inflacji i wyjście
z dławiących państwo długów.
Jednak przestawienie kraju
z gospodarki socjalistycznej
na rynkową nie jest aż taką
osobliwością. Bo była to lekcja
ćwiczona przez wszystkie kraje
naszej części Europy. Do tego
akurat w tej konkurencji mieliśmy sporą przewagę: większą
dozę swobody ustrojowej niż
inni, znaczącą opozycję istniejącą raz jawnie, raz niejawnie
w życiu publicznym i proporcjonalnie duży sektor prywatny na wsi, w rzemiośle, małych
firmach czy handlu. Zupełnie
inaczej niż w krajach, które
były częścią ZSRR, jak Litwa,
Łotwa czy Estonia.
Mimo to lubujemy się we
własnej niezwykłości. A jednocześnie od początku w dyskusji na temat reform popadamy
w ton emocjonalny. Strategia
wyjścia z kryzysu prof. Balcerowicza z jednej strony była
przedstawiana jako rzecz nie
do uniknięcia, z drugiej jako
wcielenie wszelkiego zła i narzędzie pauperyzacji Polaków.
I ten ton nie zmienił się praktycznie do dziś. – Prof. Balcerowicz nie zmienił poglądów,
druga strona sporu także się
usztywnia, więc nie ma dyskusji, analizy, które rzeczy były
dobre, a których można było
uniknąć – mówi ekonomista
Piotr Kuczyński.
Negatywne efekty takiego emocjonalnego podejścia
i czarno-białego widzenia
problemów są oczy-
wiste. Pokazywanie kolejnych
rozwiązań jako jedynej możliwej recepty powoduje, że ich
zwolennicy i przeciwnicy okopują się na swoich pozycjach.
A skoro jakieś rozwiązanie jest
albo w 100 proc. dobre, albo
w 100 proc. złe, trudno nie tylko
o korektę, lecz także o racjonalną krytykę. Tak było z czterema
wielkimi reformami wprowadzanymi przez rząd Jerzego
Buzka. Zapewnienia o ich wielkości ucinały dyskusje o tym, na
ile są potrzebne i czy kształt,
jaki przybrały – sensowny.
Najkosztowniejszą pomyłką okazała się reforma emerytalna. Przedstawiana jako panaceum miała jednocześnie
uratować finanse publiczne
i zapewnić wysokie emerytury. A ponieważ krytyka była
stłumiona i wygłuszana, kilka
lat zajęło nie tylko opinii publicznej, lecz także samym politykom zrozumienie, że chcąc
zlikwidować jeden problem,
stworzono nowy (nie udało
się choćby rozwiązać problemu rosnącego długu publicznego) i już wiadomo, że obiecane emerytury na pewno nie
będą wypoczynkiem pod palmami. – Działamy w atmosferze zrywu. Jak czegoś się podejmujemy, muszą to być wielkie
reformatorskie dzieła. Dlatego
rzetelna dyskusja na argumenty, która by abstrahowała od romantycznego i emocjonalnego
napięcia, nie jest dobrze przyjmowana – mówi Grabowski.
Tak było z debatą o wejściu
do strefy euro, która od razu
wpadła w histeryczne tony.
Przez zwolenników wprowadzenie unijnej waluty przedstawiane było jako cywilizacyjny skok, przez przeciwników
projektu jako pozbycie się suwerenności. Kto podniósł rękę
przeciw, otrzymywał metkę zacofanego, zaś zwolennik – stawał się zdrajcą. Dopiero kryzys
i wstrząsy w strefie sprawiły,
że racje w publicznej debacie
zaczęto bardziej równoważyć.
I choć nadal nie brakuje emocji, to coraz bardziej przebijają
się argumenty, że jak pokazuje przykład Grecji czy Hiszpanii, unijna waluta nie musi
oznaczać awansu, a z drugiej
strony, że jej przyjęcie nie pozbawiło Francji czy Holandii
suwerenności.
A8
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
Banki
Walka z kryzysami
Tendencję do wypierania
średniactwa łatwo wykorzystać
w polityce. – Treści narodowe
służą prowadzeniu mniej lub
bardziej bieżących rozgrywek
– zauważa prof. Krzemiński.
To przemawia do wyborców, bo
w naszym myśleniu o polityce
przeważają emocje i wyobrażenia, które nie do końca są zgodne z faktami. Co, jak przekonuje prof. Wawrzyniec Konarski,
politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, powoduje, że przeceniamy własne możliwości, np.
jeśli chodzi o politykę zagraniczną. Przykładem jest idea jagiellońska, wedle której Polska
zajmuje pozycję lidera w swojej
strefie – co jest atrakcyjne dla
nas samych, a niekoniecznie
dla naszych partnerów. – A my
nie możemy się z tym pogodzić
– mówi politolog.
Skłonność do dramatycznych gestów politycy wykorzystują do mobilizowania elektoratów. – Z ich punktu widzenia
nie można mnożyć wątpliwości. Dlatego to my jesteśmy
obozem dobra, patriotyzmu
i rozwagi, a z drugiej strony
są szaleńcy, którzy w zależności od wersji chcą podpalić
Polskę lub ją zdradzić – mówi
prof. Dudek. Jeśli ogranicza
się to do retoryki – pół biedy.
Gorzej, gdy ta zasada staje się
podstawą działania. A że tak
jest, nie ma wątpliwości prof.
Konarski. – Polacy dokonali
w ciągu setek lat odwrócenia
reguły sformułowanej przez
Henry’ego Palmerstona, który powiedział, że skuteczna polityka to utrzymywanie stałych
interesów i zmienność sojuszy.
W warunkach polskich było odwrotnie – podkreśla Konarski.
Nie najlepiej u nas z polityczną walką pozycyjną. – Nasza
codzienna obecność w UE jest
jawnym dowodem, że myślenie o nas jako o pawiu narodów,
któremu należą się szczególne
względy, jest nieuzasadnione.
Na tym polu bitwy boleśnie
weryfikujemy tezę o naszej
gigantomanii – mówi ekonomista dr Jakub Borowski z SGH.
Politycznej orki zaczynamy się
uczyć. Stosunkowo rzadko mówimy już o wecie na poziomie
unijnym, a gdy mówimy, to na
ogół już się nim posługujemy.
Choć niedawno i dla rządzącej
obecnie PO, i dla PiS wydawało
się to jednym z podstawowych
narzędzi polityki europejskiej.
Jednak według prof. Krzemińskiego obecność w UE zaczyna zmuszać nas do bardziej
racjonalnego myślenia i działania. Dociera też do nas, że
nie mamy szans na zostanie
kontynentalnym mocarstwem.
I obok romantycznego teatru
gestów pojawia się podejście
pozytywistyczne, które promuje pracę, choć nie ma tak
atrakcyjnej sfery symbolicznej.
Choć niektórzy w naszym
regionie już zauważyli, że to
jest właśnie wartość, na którą
się opłaca stawiać. – Kilka dni
temu oglądałem w czeskiej telewizji reklamę piwa, a w niej
Czesi chwalili się, że są krajem,
który wymyślił ten złocisty napój, że to oni wymyślili rajstopy oraz nadali samochodom
piękne kształty, tak że wreszcie
przestały przypominać pudełka od zapałek. Zaś w kampanii
promującej wejście do Unii Europejskiej pojawiał się motyw
przypominający o tym, iż to
Czesi wymyślili cukier w kostkach. Trudno sobie wyobrazić,
że czymś podobnym chwalili się Polacy – mówi politolog
Mikołaj Masłowski.
Współpraca: Klara Klinger
Panika
Najgorsza zaraz
świata finansó
T
Andrzej Krajewski
o, że obywatele Cypru nie zaczęli
szturmować banków, gdy w końcu zaczęły działać, świadczy o tym,
iż operacja przeprowadzona pod
nadzorem europejskiej trojki była
skuteczna. Wprawdzie instytucje
finansowe z wyspy Afrodyty szybko nie odzyskają zaufania, ale raczej nie grozi im już run
klientów. A więc i upadek.
Ale dla strefy euro zaczynają się schody, bo
w sytuacji Cypru mogą znaleźć się kolejne kraje.
Analitycy typują Maltę, Słowenię i Luksemburg.
Co gorsza, szef Eurogrupy Jeroen Dijsselbloem
stwierdził, że sposób zażegnania kryzysu na
Cyprze „może być nowym modelem rozwiązywania problemów sektora bankowego w strefie
euro”. Tak jasny komunikat oznacza dla każdego posiadacza większej gotówki, że w razie
oznak niebezpieczeństwa należy wyczyścić
konto bankowe, nim przybędą wysłannicy
Brukseli. Od takiej myśli do runu na banki tylko
krok. Tymczasem żadna instytucja finansowa
nie jest w stanie samodzielnie spłacić wszystkich swoich zobowiązań, unikając przy tym
bankructwa. Dlatego stworzono cały zestaw
iluzji pozorujący, że jest dokładnie odwrotnie.
Angielskie triki
„Skoro wszyscy inni zwariowali, to trzeba
ich w pewnej mierze naśladować” – radził
na początku 1720 r. w liście do przyjaciela pewien paryski bankier. Na giełdzie w Londynie
trwała hossa, każdy rodzaj papierów wartościowych znajdował nabywców. W górę szły
nawet ceny akcji spółki handlującej ludzkimi
włosami oraz kompanii obiecującej zbudowanie perpetuum mobile.
Wszelkie możliwe inwestycje przynosiły
wielkie zyski, od kiedy w obrocie pojawiły się
obligacje założonej przez brytyjski rząd i brytyjskich kupców Kompanii Mórz Południowych. Spółka miała monopol na wymianę
handlową z koloniami, a wykup jej papierów
gwarantował Bank Anglii. Nic dziwnego, że
ich cena w krótkim czasie wzrosła ze 100 funtów do prawie 1000. Giełdowe szaleństwo tak
bardzo zaniepokoiło parlament, że w czerwcu 1720 r. uchwalił Bubble Act (ustawa bańki
mydlanej). Odtąd na giełdzie mogły oferować
akcje jedynie przedsiębiorstwa mające królewski certyfikat.
Inwestorzy zaczęli paniczną wyprzedaż i kurs
wszystkich akcji runął, nawet tych wyemitowanych przez Kompanię Mórz Południowych.
Nagle wszyscy zapragnęli wymienić banknoty
Banku Anglii na monety z kruszcu. Szturm tłumów na jego siedzibę w dzielnicy Walbrook być
może zniszczyłby instytucję, gdyby nie jej gubernator – John Hanger. Widząc, co się święci,
zwołał wszystkich przyjaciół i znajomych, po
czym postawił ich na początku kolejki. Kiedy
podchodzili do kas, powoli wymieniano ich
banknoty na malutkie monety sześciopensowe. Trwało to bardzo długo. Wreszcie rzekomy
klient wychodził z workiem monet, biegł na tył
budynku i tam oddawał go obsłudze. Tak monety powracały do obiegu. Dzięki temu fortelowi Bank Anglii bronił się przez kilka dni, aż
dotrwał do 29 września i z okazji dnia patrona
Anglii św. Michała Archanioła ogłosił dzień
wolny. Po nim o dziwo panika wygasła. Fortel
z sześciopensówkami zastosowano ponownie
5 grudnia 1745 r., gdy pretendent do angielskiego tronu Karol Edward Stuart (prawnuk Jana
III Sobieskiego) wywołał w Szkocji powstanie.
Znów przerażeni ludzie szturmowali Bank An-
glii, by wymienić banknoty na monety. Drobny
bilon wypłacano im do czasu, aż rząd przekonał londyńskich kupców do wydania pisemnej
deklaracji, iż przyjmą zapłatę w banknotach
niezależnie od okoliczności.
Skuteczne gaszenie runów na banki okazało
się jednym z atutów, dzięki któremu Wielka
Brytania w XIX wieku stała się finansowym
centrum świata. Co niosło z sobą nowe zagrożenia. W Ameryce Południowej kolejne kraje
zdobywały niepodległość i natychmiast sprzedawały obligacje rządowe na giełdzie w Londynie. Popyt na nie trwał do jesieni 1825 r., gdy
wyszło na jaw, że nowo powstałe kraje tracą
płynność finansową. Ataku paniki klientów
jako pierwsze doświadczyło konsorcjum Pole,
Thornton & Co zrzeszające 47 banków prowincjonalnych. Gdy zagroził im upadek, właściciel
poprosił gubernatora Banku Anglii Corneliusa
Bullera o zgodę na wstrzymanie wypłat. Londyńscy biznesmeni zaprotestowali, bojąc się,
że histeria ogarnie stolicę, ale Buller zignorował ostrzeżenie.
„Społeczeństwo ogarnęła panika, jakiej jeszcze nigdy nie widziano: każdy błagał o pieniądze – ale prawie nie dało się ich zdobyć na
jakichkolwiek warunkach” – zapisał świadek
wydarzeń, ekonomista Thomas Joplin. Upadły
73 banki i w Wielkiej Brytanii zniknął z obiegu
pieniądz. Tłum usiłujący zdobyć Bank Anglii
przepędziło wojsko. Cornelius Buller zachował
na szczęście zimną krew i kazał przeszukać
bankowe piwnice. Odnaleziono tam zapomniany zapas banknotów jednofuntowych,
wydrukowanych 30 lat wcześniej. Natychmiast
wpuszczono je do obiegu. Tak Anglicy wynaleźli przypadkiem instytucję nazwaną potem
przez ekonomistów pożyczkodawcą ostatniej
instancji. Bank Anglii zasilił gotówką prywatne
instytucje finansowe, ratując je przed upadkiem. Ale puszczony do obiegu papier potrzebował jakiegoś pokrycia w kruszcach, żeby nie
stracić na wartości. I tu bardzo przydała się
pomoc rodu Rothschildów. Dzięki ich pośrednictwu Bank Francji błyskawicznie przesłał
400 tys. funtów w srebrnych suwerenach.
Dzięki tej odsieczy Bank Anglii wymieniał
w razie potrzeby każdy banknot na kruszec
i wykupował toksyczne południowoamerykańskie obligacje. Inwestorzy zaś odzyskali
zaufanie do papierowego pieniądza. Podobny
kryzys wybuchł niespełna dekadę później. Bank
Anglii znów stanął na wysokości zadania jako
pożyczkodawca ostatniej instancji, acz nie byłoby to możliwe bez pomocy Paryża.
Zaniepokojony uzależnieniem od nie zawsze
przyjaznej Francji premier Robert Peel doprowadził w 1844 r. do uchwalenia przez parlament Bank Act. Zmuszał on bank centralny do
zapewnienia będącym w obiegu papierowym
funtom pokrycia w zapasach kruszcu. Ustawę
złamano już trzy lata później podczas gaszenia
kolejnej paniki. Brytyjski parlament powołał
wówczas specjalną komisję mającą określić,
czy postępowano właściwie. Komisja wydała
salomonowy wyrok. Uznano, że Bank Act jest
znakomitym prawem, choć jego złamanie „było
konieczne i korzystne dla ekonomii Zjednoczonego Królestwa”.
Tak narodził się system finansowy, którego
fundament dobrze charakteryzowała krążąca
wówczas anegdota. Oto do Banku Anglii przychodzi dżentelmen z banknotem o nominale
5 funtów i zadaje pytanie: „Czy mógłby pan
wymienić ten banknot na złoto?”. Kasjer natychmiast odpowiada: „Ależ oczywiście!”. Wówczas klient mówi: „W takim razie zabieram go
z powrotem. Musi pan jednak wiedzieć, że gdy-
Gdy kończy się
zaufanie
do banków,
zaczyna się
ekonomiczne piekło.
Dlatego przez
ostatnie
200 lat
doskonalono
sposoby,
jak najskuteczniej
przekonać ludzi,
by pozostawiali
swoje pieniądze tam,
gdzie wcale
nie są bezpieczne
bym otrzymał odpowiedź odmowną, byłbym
zmuszony prosić o natychmiastową wymianę”.
„Silberzug” nie zawsze przybędzie
Run na banki w 1857 r. zmiótł w USA aż 1415
takich instytucji. Po trzech miesiącach kryzys dotarł do Hamburga, którego środowiska
finansowe prowadziły interesy za oceanem.
Dwa wielkie domy kupieckie Winterhoff oraz
Piper ogłosiły bankructwo i krach zagroził
republice. Co gorsza, banki centralne innych
krajów odmówiły przyjścia z pomocą. Aby zapobiec panice, hamburski parlament uchwalił
powołanie Państwowego Instytutu Pożyczkowego, mającego dofinansować instytucje
finansowe. Jednak kiedy w mieście gruchnęła
wieść, że kapitanowie statków cumujących
w porcie odmawiają wyładunku towarów,
jeśli nie dostaną zapłaty w gotówce, ludzie
ruszyli ratować depozyty. I wówczas zdarzył
się cud. Rankiem 8 grudnia 1857 r. nadeszła
z Wiednia depesza, że cesarz Franciszek Józef
i rząd Austrii wysyłają na pomoc Hamburgowi
„Silberzug”. Tak nazwano pociąg wiozący ładunek kilku ton srebra z cesarskiego skarbca.
Miasto zamarło w oczekiwaniu, a gdy srebrny
pociąg przybył, panika natychmiast wygasła.
Tego triku nie udało się zastosować w Wiedniu na początku maja 1873 r., gdy tamtejszą
giełdę zaszokowała wiadomość, że mały francusko-węgierski bank z Pesztu, zamiast wypłacić
dywidendy, ogłosił bankructwo. To podziałało
na inwestorów jak zimny prysznic. Przez długie
trzy lata koniunkturę napędzały banki inwestycyjne zwane grynderskimi. W odwrotności
do klasycznych udzielały nie tylko kredytów,
lecz także same budowały fabryki, linie kolejowe, spekulowały na giełdzie. Interes kręcił
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
A9
gazetaprawna.pl
ka
za
ów
się znakomicie, dopóki ceny akcji rosły. Wieść
o upadku banku z Pesztu i wywołany tym spadek notowań innych uruchomiły lawinę. Drobni
ciułacze ruszyli ratować dorobek życia. 12 maja
policja musiała zamknąć budynek giełdy i wypędzić z niego inwestorów rozwścieczonych
wiadomością o ogłoszeniu bankructwa przez
20 banków grynderskich. Pozostałe się broniły,
ogłaszając moratorium na regulowanie większych należności, a Austriacki Bank Narodowy
utworzył fundusz gwarancyjny z kapitałem
20 mln guldenów w złocie. Niewiele to pomogło. „Więcej jak 2000 osób, po większej części
giełdowców, wymówiło swe wielkie mieszkania
i wysyła rodziny z żonami i dziećmi do Galicji,
Węgier i Rumunii” – donosiła 21 maja „Gazeta
Handlowa”. Pierwszy samobójstwo popełnił
wiceprezydent Towarzystwa Kolei Południowej, potem w jego ślady poszło wielu innych
zbankrutowanych bogaczy. W Wiedniu upadły
74 banki i ok. 300 giełdowych spółek, a największy kryzys ekonomiczny w XIX wieku rozlał się
na cały świat. W Nowym Jorku na nic zdało się
unieruchomienie giełdy na całe 10 dni.
„Zamknięcie rynku w czasie paniki sprawia,
że kolejna fala paniki staje się jeszcze gwałtowniejsza, ponieważ ludzie szybciej pozbywają
się akcji lub wycofują pieniądz na żądanie, aby
uniknąć blokady pozycji” – konkluduje Charles
P. Kindleberger w historii kryzysów finansowych „Szaleństwo, panika, krach”. Jedynie
w Wielkiej Brytanii system bankowy ocalał niemal bez szwanku, co pokazywało, kto najlepiej
potrafił radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Przywódcy koniecznie potrzebni
Wiadomość, że bank inwestycyjny Knickerbocker Trust padł ofiarą finansowego oszu-
forum
Ciułacze próbujący
wypłacić oszczędności
z bankrutującego
Knickerbocker Trust
w październiku 1907 r.
stwa, bardzo zaniepokoiła ciułaczy. Od rana
22 października 1907 r. przed jego nowojorską siedzibą koczował tłum czekający na
otwarcie kas. Gdy je uruchamiano, wypłaty
gotówki były tak duże, że szybko musiano je
wstrzymywać.
W tym czasie właściciel banku Charles T.
Barney pojechał do Johna Pierponta Morgana
z prośbą o pożyczkę. Ten najpotężniejszy bankier świata dobrze wiedział, że Barney – wspólnie z udziałowcami spółki United Copper braćmi Heinz – sztucznie zawyżał ceny akcji firm
wydobywających miedź. Spekulantów podpuścił, a następnie oskubał ze wszystkiego John D.
Rockefeller. Dlatego Morgan wyrzucił za drzwi
właściciela Knickerbocker Trust. Tym gestem
o mały włos spowodowałby wybuch światowego
kryzysu, bo zaniepokojone biegiem wypadków
Wall Street ogarnęła histeryczna wyprzedaż
akcji grożąca runem na banki.
W tym momencie do działania przystąpili, na co dzień nienawidzący się, J.P. Morgan
oraz John D. Rockefeller. Jako że USA nie posiadały wtedy banku centralnego (Fed utworzono w 1913 r.), multimilionerzy zadeklarowali,
że wspomogą zagrożone banki kwotą 35 mln
dol. (dziś byłoby to ok. 60 mld dol.). Po południu 24 października panika zaczęła wygasać.
„Jeśli ludzie pozostawią pieniądze w bankach,
wszystko będzie w porządku” – powiedział
J.P. Morgan dziennikarzom podczas wieczornej konferencji. Jednak razem z Rockefellerem
na wszelki wypadek wystosowali prośbę do
duchownych ze wszystkich Kościołów USA,
by w niedzielnym kazaniu zaapelowali o spokój
i niepodejmowanie przez wiernych pochopnych
decyzji finansowych. Morgan musiał jeszcze
wyasygnować kolejne miliony na uratowanie
przed bankructwem budżetu miasta Nowy
Jork oraz największych koncernów stalowych.
Wszystko w imię zapobiegania panice. Operacja się udała i gdy w połowie listopada 1907 r.
zbankrutowany Charles T. Barney palnął sobie
w łeb, nikogo to nie obeszło.
Przywódców formatu Rockefellera i Morgana zabrakło w Ameryce jesienią 1929 r., gdy
znów strach zawładnął Wall Street. Gdy jeden
po drugim upadały banki, sekretarz skarbu
Andrew Mellon publicznie stwierdził: „Krach
wyeliminuje z systemu zgniliznę. Ludzie będą
ciężej pracować, prowadzić się bardziej moralnie. Wartości zostaną doprowadzone do
porządku, a ludzie przedsiębiorczy przejmą
zgliszcza z rąk ludzi o niższych kwalifikacjach”.
Fed zareagował dopiero po bankructwie ok. 600
banków, dokapitalizowując te najbardziej zagrożone kwotą 300 mln dol. To na chwilę uspokoiło nastroje i wiosną 1930 r. zdawało się, że
amerykańska gospodarka wychodzi z kryzysu.
Produkcja przemysłowa rosła, giełda odrabiała
straty. Fed ograniczył więc pomoc i podniósł
stopy procentowe. Po czym w kwietniu zaczęła
się druga fala kryzysu i banki padały niemal jak
muchy (do końca 1930 r. ok. 1,3 tys.). Zszokowana administracja prezydenta Herberta Hoovera oraz bank centralny znów nie zareagowały
na czas, a pieniądz powoli znikał z obiegu, co
oznaczało ekonomiczną śmierć kraju.
Być jak Marriner Eccles
Kiedy właściciel First Security Co. Marriner
Eccles spostrzegł pewnego ranka w 1932 r.,
że tłum mieszkańców Ogden szturmuje sąsiedni bank Ogden State, pojął, że nadszedł
dzień próby. Zebrał personel i każdemu przydzielił zadania. Najbardziej odpowiedzial-
ną rolę – tak jak niegdyś gubernator Banku
Anglii John Hanger – powierzył kasjerom.
„Będziecie wypłacać pieniądze. Ale będziecie
wypłacać bardzo powoli” – instruował ich.
„Znacie wielu właścicieli wkładów z widzenia i w przeszłości nie musieliście sprawdzać ich podpisów, ale dziś, kiedy przyjdą tu
ze swoimi książeczkami wkładowymi, żeby
zamknąć swoje rachunki, będziecie każdemu
z nich sprawdzać wzór podpisu. I nie śpieszcie się z tym” – mówił. Potem przypomniał
sobie trik z „Silberzugiem”, więc zadzwonił do oddziału Fed w Salt Lake City, prosząc
o szybkie wysłanie furgonu wyładowanego
gotówką, z której obiecał nie uszczknąć ani
centa. Późnym popołudniem worki pełne
dolarów wyładowano z furgonu i strażnicy
przepychali się z nimi przez tłum do budynku
First Security Co. Wówczas Eccles wspiął się
na kontuar i przyrzekł zaspokoić wszystkie
roszczenia klientów, zaś ich wkłady wypłacać
bez przerwy. Wtedy zmęczeni staniem cały
dzień w kolejce ludzie po prostu rozeszli się
do domów.
Odparcie runu na bank uczyniło z Marrinera Ecclesa gwiazdę. Wygrywający wybory
prezydenckie Franklin Roosevelt mianował
go doradcą i pilnie słuchał rad. Nowy lokator
Białego Domu musiał natychmiast zmierzyć
się z problemem agonii systemu bankowego.
Przez cały 1932 r. w Ameryce upadło kolejne
2 tys. banków, zaś gubernatorzy stanów, ilekroć
obywateli ogarniała histeria, ogłaszali „banks
holiday” (wakacje bankowe) i otwierali placówki
dopiero po uspokojeniu nastrojów. To jednak
nie chroniło przed nowymi wybuchami paniki.
„Jedyna rzecz, jakiej musimy się obawiać,
to własny strach” – oznajmił podczas inauguracji na początku marca 1933 r. Roosevelt.
Jak obliczyli ekonomiści, w obiegu pozostało
wtedy ledwie 7 mld dol. Prezydent i Marriner Eccles szybko przystąpili do realizowania
jednego z największych blefów w historii. Już
9 marca 1933 r. Kongres uchwalił Emergency
Banking Act, dający prezydentowi nieograniczoną władzę nad rynkami finansowymi.
Roosevelt ogłosił „banks holiday” na całym
terytorium USA i wedle planu Ecclesa do
15 tys. banków weszli specjalni inspektorzy,
aby dokonać audytu. Zaledwie pięć dni później ogłoszono, że banki podzielono na trzy
kategorie. Te z oznaczeniem A uznano za wypłacalne i natychmiast wznawiały działalność.
Banki klasy B dofinansował kwotą 1 mld dol.
Fed, zaś banki klasy C zamknięto lub poddano
restrukturyzacji.
Tak błyskawiczna ocena wypłacalności była
zupełną fikcją, ale ludzie z radością w nią uwierzyli. W zaledwie tydzień do banków klienci
wpłacili zachomikowany wcześniej w domach
miliard dolarów i Ameryka zaczynała wychodzić z kryzysu. Prezydent docenił genialność
Marrinera Ecclesa i wkrótce mianował go przewodniczącym Rady Gubernatorów Fed. Pozwolił też budować system zabezpieczeń chroniący
USA przed powtórką z 1929 r. Kluczowym jego
elementem stała się Federal Deposit Insurance
Corporation, gwarantująca w imieniu rządu
federalnego ubezpieczenie depozytów obywateli. Dając im rękojmię ocalenia dużej części
oszczędności nawet po upadku banku.
Chyba że runąłby cały system finansowy, czego realna groźba pojawiła się w marcu 2008 r.,
gdy upadł Bear Stearns, a potężne instytucje
finansowe Goldman Sachs, Morgan Stanley,
Merrill Lynch, Lehman Brothers i Citigroup
uznano za zagrożone bankructwem. Wkrótce
upadłość ogłosił Lehman Brothers i wydawało
się, że katastrofa jest nieunikniona. Szczęśliwym trafem szefem Fed był Ben Bernanke,
ekonomista od lat zajmujący się badaniem
przebiegu Wielkiego Kryzysu. Jego działania
pokazywały, jak dobrze odrobił tamtą lekcję
i te dotyczące jeszcze wcześniejszych runów
na banki. Fed błyskawicznie ściął stopy procentowe do najniższego poziomu w historii
(0–0,25 pkt proc., a tzw. plan Paulsona pozwolił
wpompować do systemu finansowego kwotę
700 mld dol. Najbardziej zagrożone upadkiem
banki uznano za „zbyt wielkie, by mogły upaść”,
po czym nacjonalizowano. A gdy mimo to sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli,
Bernanke oświadczył, że jeśli na rynku zabraknie gotówki, to dostarczy ją (oczywiście dodrukowując dolary) bez względu na okoliczności,
„nawet zrzucając z helikopterów”.
Pokaz desperacji odniósł zamierzony skutek i „srebrne helikoptery” nie musiały nawet
wzbić się w powietrze. Wkrótce w podobny
sposób swoje banki ratowały kraje europejskie. Wielki krach odwołano. Ale strach pozostał i do dziś czai się w strefie euro za rogiem
wielu banków.
A10
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
WYWIAD
Bronisław Komorowski
Proponują państwo dyskusję
o wizjach przyszłości.
A jak mówił jeden z kanclerzy
Niemiec: jak ktoś ma wizję,
to powinien iść do lekarza
– mówi DGP prezydent
Bronisław Komorowski
Z Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej
Bronisławem Komorowskim
rozmawiają Jadwiga Sztabińska, Grzegorz Osiecki,
Zbigniew Parafianowicz
Panie prezydencie, jakie najważniejsze cele chce
pan zrealizować do końca kadencji?
Wychodzę z założenia, że prezydent powinien
koncentrować się na zadaniach strategicznych,
trzymając się roli strażnika konstytucji. Przygotowana przeze mnie Strategia Obronności
i Bezpieczeństwa Państwa jest nie tylko gotowa, ale już wdrażana, przewiduje m.in. zmiany
systemu dowodzenia w polskiej armii, rozbudowę ochrony przestrzeni powietrznej. Drugi dokument strategiczny – który chciałbym,
żeby wyznaczył na dłużej niż jedną kadencję
kierunek działań polskiego państwa – jest odpowiedzią na trwający kryzys demograficzny.
Potrzebna jest strategiczna wizja kompleksowej
polityki państwa wobec rodziny. Przedstawię
taki dokument do końca półrocza. W tym obszarze wiele dzieje się zresztą już dziś. Choćby
przez wpływ na kształt ustaw czy budowanie
atmosfery wrażliwości i życzliwości dla rodzin,
np. poprzez prowadzoną na gruncie samorządów akcję „Dobry klimat dla rodziny”.
Jaki cele wyznaczy strategia demograficzna?
Podstawowym celem jest przełamanie narastającego kryzysu demograficznego, który wpływa
na gospodarkę, szkolnictwo, właściwie na każdą
dziedzinę życia w coraz większym i bardziej bolesnym stopniu. Polska, mimo bieżących kłopotów z bezrobociem, w rzeczywistości stoi w obliczu problemu braku rąk do pracy w przyszłości.
Wystarczy spojrzeć, jak sytuacja na rynku pracy
będzie wyglądała za 10–15 lat, by stwierdzić, że
może nam zabraknąć ludzi pracujących, aby
utrzymać rosnącą armię emerytów.
Ma pan pomysł na zahamowanie negatywnych tendencji?
Jestem realistą. Żeby przełamać kryzys demograficzny, najpierw należy go powstrzymać. Zamierzam przekonywać Polaków do posiadania
przynajmniej dwójki dzieci. Pakiet rozwiązań,
które ten cel zrealizują, jest w przygotowaniu.
Drugie dziecko w polskich rodzinach oznaczałoby znaczne spowolnienie spadku liczby
urodzeń. Ale jego przełamanie wymaga długiej
i konsekwentnej polityki rodzinnej ułatwiającej podejmowanie decyzji rodzicielskich przez
młodych Polaków i powrót do dzietności mniej
więcej na poziomie 2,1.
Cel jest ambitny. Dziś mamy 1,4.
Dlatego to muszą być rekomendacje możliwe
do wdrożenia, a nie akty strzeliste prorodzinnych deklaracji. To będzie wymagało rozmów
z rządem, zwłaszcza z ministrem finansów. Ale
uważam, że nadeszła pora na to, aby złapać byka
za rogi przez budowanie istotnych mechanizmów polityki prorodzinnej także w obszarze
podatkowym.
Zaproponował pan zwiększenie kwoty
wolnej od podatku w zależności od
liczby dzieci. Wydaje się, że zarówno to
jako metoda, jak i cel, czyli wspieranie
urodzeń pierwszego i drugiego dziecka, idą
w poprzek planów rządu, który chciałby
zachęcać do posiadania trójki i więcej dzieci
ulgami.
Nie, to się składa w dobrą całość. Dochowaliśmy się z żoną piątki dzieci, a to zobowiązuje.
Po przedstawieniu moich propozycji przyjdzie
czas na rozmowy z rządem, ale także pora na
dyskusje z opinią publiczną i siłami politycznymi.
Chciałbym, by to nie był jednorazowy fajerwerk,
ale żeby udało się uzgodnić sposób postępowania,
który będzie mógł być realizowany nie tylko przez
jeden rząd, parlament czy jednego prezydenta,
ale w perspektywie dłuższej niż jedna kadencja.
Mamy sytuację politycznego zwarcia. Szerokie
porozumienie w takiej sprawie jest realne?
Liczę na prostą refleksję w kręgach politycznych. Dotychczas polskie państwo wydawało
sporo pieniędzy na politykę prorodzinną z bardzo ograniczonymi efektami. Efektownie jak
w wypadku becikowego, ale nieefektywnie. Nie
wchodzi w grę znalezienie w sposób cudowny
wielkich dodatkowych pieniędzy. Chodzi o istotne ich przesunięcie. Celem, i tu jest pełna zgodność z polityką rządową, będzie zbudowanie
rynku usług i powiększenie liczby instytucji
wychowawczych – przedszkoli, miniżłobków,
klubów dziecięcych, które pozwoliłyby młodym
matkom nie stawać w obliczu wyboru: dziecko
czy praca. Uważam, że powinniśmy dążyć do
maksymalnie elastycznego systemu urlopów
rodzicielskich. Rodzice powinni mieć prawo
do skorzystania w częściach z płatnego urlopu
rodzicielskiego bez wydłużania go ponad to, co
proponuje rząd, do czwartego roku życia dziecka.
Takie rozwiązanie daje możliwość wykorzystania urlopu wtedy, gdy jest to najdogodniejsze.
Więc tu nie ma sprzeczności. Będziemy rozmawiali w duchu poszukiwania optymalnych
rozwiązań.
Demografia na pewno będzie kluczowa, ale
teraz mamy spowolnienie. Co z gospodarką?
To trzeci obszar strategii, na którą stawiam.
Raport w sprawie konkurencyjności polskiej gospodarki przygotowuje profesor Jerzy Hausner.
Chciałbym, aby efektem jego prac były rekomendacje w tej kwestii. Bez konkurencyjności nie
będzie wzrostu gospodarczego na satysfakcjonującym poziomie i podobnie jak w przypadku
polityki rodzinnej to nie jest kwestia działań na
jedną kadencję, ale systematycznych wieloletnich starań kolejnych ekip władzy. Budowanie
wzrostu wymaga konsekwencji.
Jakie są pana recepty?
Jedna jest już zrealizowana, a przynajmniej poważnie zaawansowana. Mówię o reformie emerytalnej, do której zachęcałem rząd i która została już wdrożona. Dziś już w zasadzie nikt jej
nie kontestuje. Bo zainteresowani zrozumieli,
że to szansa dla nich na przyszłość, a doraźne
wyrzeczenia są niewielkie.
A propos kwestii emerytalnych. W tym roku
ma się rozstrzygnąć sprawa docelowego
systemu wypłat emerytur z OFE. Mamy
z jednej strony rząd, który chce maksymalnie wcześnie przenieść oszczędności do ZUS
i wypłacać właśnie przez państwowego
ubezpieczyciela. Z drugiej strony prywatne
fundusze, które chcą wypłacać same, proponują nawet, by było to tylko przez określony
czas, potem przejmowałby to ZUS.
Każde manipulowanie przy systemie emerytalnym jest związane z ryzykiem utraty wiarygodności przez państwo. Ale są takie sytuacje,
gdy może się to okazać niezbędne ze względu
na problem narastającego długu publicznego
czy inne ważne racje. Kiedy w 1999 r. wprowadzano reformę systemu emerytalnego, nie
podniesiono składki na ubezpieczenia emerytalne i wiadomo było, że przez wiele lat trzeba
będzie obsługiwać równocześnie dwa systemy
emerytalne – wypłacać świadczenia dla „starych emerytów” i tych, którzy ze względu na
wiek nie mogli być objęci nowym systemem,
a jednoczenie odkładać na przyszłe emerytury
wypłacane z OFE.
Wiadomo było, że to będzie bardzo znaczne
obciążenie i wobec tego – co było bodaj najistotniejszą zmianą – tak w części świadczeń
objętych systemem ZUS, jak i w części objętej
OFE, wysokość przyszłego świadczenia uzależniono od pochodzących ze składek środków zgromadzonych na odrębnym rachunku każdego przyszłego emeryta. Oznaczało
to zmniejszenie relacji przyszłego świadczenia do ostatniej płacy o kilka procent. Jednak
mimo tych zamierzonych oszczędności dopłaty
związane z koniecznością obsługi równocześnie dwóch systemów świadczeń emerytalnych z roku na rok rosły. Razem z nimi rosło
zadłużenie Skarbu Państwa, tym bardziej że
nie przeprowadzono na czas innych ważnych
reform w świadczeniach emerytalnych, a z
niektórych w ogóle się wycofano. Kolejne rządy emitują coraz więc obligacji skarbowych
potrzebnych dla obsługi tych obu systemów,
te obligacje następnie nabywają OFE, którym
rząd – naturalnie – musi płacić od tych papierów skarbowych jeszcze procent. Na dokładkę za te dość proste operacje zakupu i sprzedaży obligacji towarzystwa zarządzające OFE
każą sobie słono płacić. Prawda, już nie tyle co
wcześniej, ale jednak nadal sporo. Wszystko
to stanowi znaczne obciążenie finansów publicznych. Jednocześnie wyniki osiągane przez
towarzystwa emerytalne na rzecz przyszłych
emerytów nie są oszałamiająco duże, znacznie
poniżej ich pierwotnych obietnic. Nie może to
zresztą dziwić. Muszą mieć na uwadze pewność wypłat przyszłych świadczeń, więc nie
mogą inwestować w bardziej ryzykowne instrumenty na rynkach finansowych.
Z drugiej strony trójfilarowy system zabezpieczenia emerytalnego też jest wartością, z której
szkoda by było rezygnować. To problem wyboru,
którego musi dokonać rząd. Dla mnie jest ważne, by realizowane były cele nie tylko jednego
resortu – finansów. Chodzi o to, aby efektem były
zmiany na lepsze w funkcjonowaniu państwa
i społeczeństwa. Nie ulega też kwestii, że likwidacja OFE oznaczałaby wycofanie się z systemu
ubezpieczeń wielofilarowych, uwzględniających
rozwiązania kapitałowe, które są na świecie coraz bardziej powszechne.
No nie bardzo, dominują systemy repartycyjne.
Jak długo w puli wypłacanych świadczeń dominują generacje nieobjęte reformą z 1999 r.,
tak musi być. Jednak normalnością jest to, że
obok systemów repartycyjnych istnieją systemy
kapitałowe, gdzie człowiek sam się ubezpiecza,
rezygnując z części bieżących wydatków, a nie
wszystko zależy od budżetu i reszty społeczeństwa. Więc nie miejmy żadnych złudzeń: likwidacja OFE może być odejściem od kierunku na
normalność. Dlatego z punktu widzenia strategicznych celów, jakimi są głębokie przekształcenia mechanizmów emerytalnych, byłby to
istotny regres.
Przy jakich warunkach możliwe jest odejście
od OFE?
Ja nie formułuję takiego poglądu. Proszę pytać
tych, którzy ewentualnie to proponują.
Jest pan zwolennikiem utrzymania OFE?
Jestem zwolennikiem rozsądku w polityce i szukania rozwiązań optymalnych.
Mamy spowolnienie gospodarcze, kiepskie
wyniki budżetu. Na ile to może weryfikować
pana strategiczne plany?
Może tylko zwiększyć determinację, by jak najszybciej przekuć rekomendacje z raportu prof.
Hausnera w konkretne działania. Bo co to znaczy spowolnienie? To, że dają o sobie znać nie
tylko skutki kryzysu, lecz także zmniejszonej
konkurencyjności polskiej gospodarki. Na kryzys
europejski mamy ograniczony wpływ. Kurczą
się rynki zbytu w niektórych krajach z kłopotami, więc trzeba szukać nowych. Dlatego trzeba
wzmacniać konkurencyjność polskiej gospodarki. Musimy pamiętać, że kraje naszego regionu,
jak Słowacja, kraje bałtyckie, Skandynawia, wychodzą z kryzysu, z gospodarkami bardziej konkurencyjnymi niż nasza. Według mnie podobny
proces będziemy mogli zobaczyć na południu
Europy. Nie chciałbym, abyśmy zostali w tyle.
Wspieranie konkurencyjności musi dotyczyć
naszego atutu: małych i średnich firm, a także
firm rodzinnych. Ważne jest, aby firmy mikro
mogły się rozwijać w kraju, a małe i średnie mogły konkurować na rynkach zewnętrznych i były
wyposażone w możliwości odnoszenia realnych
sukcesów. To między innymi kwestia ich do-
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
A11
gazetaprawna.pl
się, że większość parlamentarna wówczas tego
nie chciała. Więc przestańmy się oszukiwać, że
przy takim kształcie sceny politycznej można
zmienić ustawę zasadniczą. Boleję, że tamta
próba okazała się nieudana, bo to był na długo ostatni moment, gdy opinia publiczna była
przekonana, że warto iść do strefy euro. Dziś
to fantazja polityczna. Szkodliwa dla sprawy.
Noblista Paul Krugman odradza nam wchodzenie do strefy. Radzi, byśmy nie wysyłali
kawalerii na czołgi.
stępności do kredytów, poręczeń i gwarancji,
ale także i mentalności zarządów tych firm.
Na szczęście w wielu środowiskach i kręgach
eksperckich coraz więcej się mówi o potrzebie
konkurowania. Od konkurencji nie da się uciec.
Trzeba uczyć się i chcieć konkurencję wygrywać.
Czy zdaniem pana prezydenta ozusowanie tzw. umów śmieciowych w momencie
spowolnienia gospodarczego powinno
mieć miejsce? Czy nie upodabnia nas to do
państw południa Unii?
Naszą ambicją powinno być mentalne dołączenie do Europy Północnej. Pytają mnie państwo,
czy należy iść w kierunku oskładkowania umów.
Uważam, że trzeba pilnować, aby to, co miało
być wyjątkiem, nie stało się regułą. Problem nie
jest jednak zero-jedynkowy. Z jednej strony dla
pracodawców to metoda, by nie mieć zbyt dużych zobowiązań wobec pracowników. Z kolei
dla młodych ludzi to czasami jedyna szansa na
pracę. Jeśli teraz najważniejszą sprawą dla społeczeństwa jest zmniejszenie, a nie zwiększenie
bezrobocia, to trzeba znaleźć rozwiązanie kompromisowe i w tej kwestii. Niektóre typy umów
możemy ozusować, ale jeśli postąpimy tak ze
wszystkimi, to zabijemy rynek pracy i zamkniemy szanse dla wielu młodych ludzi. Zresztą nie
należy demonizować zjawiska umów o pracę,
od których nie jest płacona składka ZUS. Dzisiaj
na takich umowach zatrudnione jest bodaj niecałe 4 proc. wszystkich pracujących Polaków.
Przejdźmy do euro. Jak w kontekście problemów gospodarczych Europy i spowolnienia
w Polsce wygląda kwestia naszego wejścia
do unii walutowej?
Integracja europejska to kierunek strategiczny.
Stąd moje zaangażowanie w odejście od polityki
łatwych deklaracji dotyczących daty wejścia do
strefy euro na rzecz polityki twardego i konsekwentnego wykonania przygotowań. Myśmy
się już parokrotnie jako państwo i jako społeczeństwo opowiadali za wejściem do strefy euro,
wiedząc, że ani konstytucja tego nie dopuszcza,
ani nie jesteśmy do tego gotowi w sensie spełnienia konkretnych warunków. To niepoważne.
Grozi śmiesznością i irytacją opinii publicznej.
Uważam, że należy przerwać politykę składania
łatwych deklaracji i podgrzewania emocji na
rzecz wyznaczenia cezury roku 2015 w sprawie
stworzenia realnych podstaw do podjęcia decyzji
na tak albo nie. Musimy najpierw wypełnić kryteria z Maastricht, bo to pozwoli nam w ogóle
myśleć, że możemy przyjąć euro. 2015 to rok
wyborów. Zaproponowałem, by samą decyzję
podjąć po wyborach, dysponując wiedzą, czy
spełniamy kryteria, czy nie. Jeśli nie, to raczej
nie będzie mowy o podejmowaniu jakiejkolwiek decyzji. Zresztą po 2015 będziemy także
wiedzieli, jaka jest sytuacja w strefie euro. Jeśli
będzie zachęcająca, to można myśleć o zadawaniu Polakom pytań, kiedy wejść do strefy.
Ważną kwestią będzie ocena, czy z politycznego punktu widzenia wejście Polski do strefy
wzmocni polską pozycję w Europie. Wydaje się,
że odpowiedź jest prosta i oczywista – wzmocni.
Ale jest też inne pytanie stawiane przez ekspertów: czy wprowadzenie unijnej waluty będzie służyło polskiej gospodarce. Jak będziemy
mieli pozytywną odpowiedź na trzy pytania:
tak – spełniamy kryteria z Maastricht, tak – w
strefie euro się uspokoiło, tak – mamy pewność,
że to wzmocni polską pozycję polityczną i nie
osłabi gospodarki, wówczas można rzetelnie
Polaków przekonywać do pokonania ostatniej,
ale dziś decydującej o wszystkim bariery, jaką
są zapisy w obowiązującej konstytucji.
Czy dopuszcza pan scenariusz referendum
w sprawie euro? W końcu to inna strefa euro
niż wtedy, gdy wchodziliśmy do Unii. To
niemal wejście do Unii bis.
Dopuszczam, ale warto pamiętać, że barierą są
zapisy konstytucji, a referenda w Polsce nie mają
mocy wiążącej. Zawsze więc wróci pytanie, jak
uzyskać konieczne 2/3 głosów w parlamencie.
Referendum tego nie zapewni, ale może pomóc.
Z punktu widzenia zwolennika pogłębionej integracji europejskiej oceniam, że nieodpowiedzialnością jest zapowiadanie tego, co jest dzisiaj
niewykonalne. Po wyborach będzie widać, czy
jesteśmy w stanie zmienić konstytucję. I będzie
widać, czy można mieć wpływ na zachowanie
klubów parlamentarnych na przykład poprzez
referendum. Bo referendum nie oznacza decyzji,
a może być tylko ważną wskazówką. O tym, że
dziś tej możliwości nie ma, sam się przekonałem, składając w Sejmie projekt wprowadzenia
do konstytucji rozdziału „Polska w UE”. Miał
on także zmienić zapisy konstytucji uniemożliwiające dzisiaj wprowadzenie euro. Okazało
Jeśli jest tyle wstrzemięźliwych deklaracji
w Polsce w sprawie euro, to skąd taki entuzjazm MSZ w tej sprawie?
Jest pewien podział ról w państwie. Chcemy
przecież, by liczące się kraje w UE serio traktowały nasze zapewnienia, że pragniemy być
w centrum integracji europejskiej. MSZ zajmuje
się dyplomacją i ocenianiem tego, co służy od
strony polityki zagranicznej naszemu państwu
i dobru, wypełnia swoje zadanie. Od kwestii gospodarczych są resorty gospodarki i finansów.
Ma pan pomysł, jak w okresie przejściowym
Polska ma się odnaleźć w rozjeżdżającej się
na wiele prędkości Europie?
WOJTEK GÓRSKI
Nie lubię
politycznych
aktów
strzelistych
I nasi ekonomiści, którzy jeszcze niedawno byli
euroentuzjastami, teraz stawiają pytania, przedstawiają zróżnicowane opinie. Więc nie trzeba
sięgać aż po ekspertów z zagranicy, którzy wmawiają nam, że chcemy z szablami iść na czołgi,
wystarczy nasza własna polska refleksja i rozsądek. My róbmy swoje, dopilnujmy, aby naszej
gospodarce opłacało się spełnienie kryteriów
z Maastricht. W moim przekonaniu opłaci się,
nawet gdyby decyzja w sprawie wejścia do strefy
miała być negatywna. Tym bardziej się opłaci,
jeśli zapadnie decyzja pozytywna. A ta aluzja
o szarży z czapką na czołgi to echo propagandy
hitlerowskich Niemiec, warto o tym pamiętać!
Polskie obawy, że będziemy mieli Europy kilku
prędkości, niestety stały się faktem. Dziś dokonujemy wyboru, w którym kręgu integracji
chcemy być. Jak się odnaleźć w Europie kilku
prędkości? Jak nie zmarnować naszych szans,
na jakich zasadach uczestniczyć w pogłębionej integracji europejskiej? Właśnie dlatego
przyjmujemy pakt fiskalny. Dlatego staramy
się utrzymywać dobre kontakty z krajami, które
będą decydowały o kształcie pogłębionej integracji. Mam na myśli m.in. Niemcy i Francję.
Szukamy także partnerów w najbliższym otoczeniu, czyli w Grupie Wyszehradzkiej. Chodzi
o to, by przekonać pozostałych Europejczyków,
że chcemy być jednym z liderów integracji europejskiej, a innym dodać wiary, że wspólnym
wysiłkiem możemy w tych procesach integracji znaleźć naszą szansę. Także szansę innych
krajów postkomunistycznych.
Partnerzy z Zachodu nakłaniają pana, by
Polska obrała szybki kurs na euro?
Wciąż używają państwo słowa szybciej i szybciej.
Czy mam powtórzyć wykład? To tak jak słynna
rozmowa Mazowieckiego z Jaworskim w obozie
internowania: – Nie mówiłem, panie Tadeuszu,
ostrzej? – A nie mówiłem, panie Sewerynie, mądrzej? Ja mówię: mądrzej, czasami ostrzej, ale
nie zawsze tylko szybciej.
Odbijając się od euro…
Szkodliwa jest dyskusja o tym, czy możemy
wskoczyć do strefy euro. Najpierw proponuję znaleźć patent na zmianę konstytucji w tej
sprawie.
…jaka jest według pana granica federalizmu
europejskiego, który Polska może zaakceptować?
Proponują państwo dyskusję o wizjach przyszłości. A jak mówił jeden z kanclerzy Niemiec: jak
ktoś ma często wizje, to powinien iść do lekarza.
Te wizje często przekładają się na konkrety.
Dystrybucję władzy w nowej Europie.
Nie ma co straszyć federalizmem. Zresztą na
Polaków to nie działa, bo myśmy żyli kilkaset
Szkodliwa jest dyskusja
o tym, czy możemy wskoczyć
do euro. Najpierw proponuję
patent na zmianę
konstytucji
lat w państwie federalnym. Ale mogę zaręczyć,
że dziś wizja federacji europejskiej to bardziej
polityczne marzenia. Realnością są problemy
strefy euro. Dla mojego pokolenia na pewno.
Dla państwa pokolenia pewnie też. Być może
to państwa dzieci będą rozstrzygać tę kwestię
nie jako teorię, ale jako konkretne wyzwanie.
Minister spraw zagranicznych co chwilę
porusza kwestie kształtu Europy pokryzysowej.
I słusznie. Kryzys w UE się skończy, ale nie sądzę,
aby problem federalizmu wyszedł szybko poza
dyskusje klubowe czy seminaryjne.
Ale to w ramach tej debaty minister Sikorski idzie do Sejmu i mówi o federalizmie,
a dziennikarze pytają go, czy w ramach tego
federalizmu polski budżet ma być sprawdzany w Brukseli, czy nie.
Cieszę się, że polski minister spraw zagranicznych ujawnia determinację w kwestii uczestniczenia przez Polskę w procesie pogłębionej
integracji, bo też tak rozumiem polski interes
narodowy.
Trybunał Konstytucyjny przyznał rację
ministrowi sprawiedliwości. To nie zniechęca
PSL, który razem z klubami opozycyjnymi
chce przeforsować w Sejmie obywatelską ustawę odwracającą zmiany w sądach
rejonowych wprowadzone przez ministra
Gowina. Wszystko wskazuje, że zostanie pan
arbitrem.
Wczoraj zaproponowałem PSL i PO mój pomysł
na wyjście z zaistniałej sytuacji. A sytuacja jest
niezdrowa. Brak wcześniejszych konsultacji
i ustaleń wewnątrz koalicji rządzącej zaowocował arbitralnymi decyzjami ministra i odpowiedzią w postaci projektu ustawy de facto
oddającej znaczny obszar władzy (ale bez odpowiedzialności) Sejmowi. Jeżeli wejdzie w życie,
Sejm będzie mógł ustawami tworzyć lub likwidować każdy sąd w Polsce, nie biorąc odpowiedzialności za efekty jego pracy, za wydatkowane
pieniądze, za politykę kadrową. To szkodliwy
nonsens. To wypędzanie diabła Belzebubem.
Uważam, że można by ograniczyć arbitralność
radykalnych decyzji ministra, wprowadzając
kryteria obiektywne jako przesłankę ewentualnych jego decyzji, np. poprzez ograniczenia
związane z liczebnością populacji obsługiwanej przez sąd lub z ilością spraw prowadzonych
w ciągu roku w sądzie.
Mamy Platformę Oburzonych. Mieliśmy
strajk. Zmienia się klimat społeczny. To
normalna reakcja na spowolnienie czy
powinniśmy zacząć się zastanawiać?
Zapraszałem pana Piotra Dudę do siebie przed
strajkiem, bo liczyłem, że będę mógł wskazać
kilka kwestii wartych wspólnego przedyskutowania i przekonać, że strajk jest ostateczną
i wobec tego nieadekwatną do sytuacji formą
protestu. Przecież i związkowcy wiedzą dobrze,
że od strajku miejsc pracy raczej nie przybywa.
Polska jest w stosunkowo dobrej sytuacji. Zatem
strajk nie jest adekwatną, jak np. w Grecji i w
Hiszpanii, reakcją na kłopoty gospodarcze. Być
może chodzi więc o inne motywacje, które nie
są dla mnie do końca jasne. Zawsze pozostaje
pytanie o ich ekonomiczną i polityczną cenę.
A podnoszone przez Oburzonych kwestie
jednomandatowych okręgów wyborczych
czy zwiększenia referendów?
Trudno mi to zrozumieć. Szczególnie gdy na
stronie Kancelarii Prezydenta jest od paru tygodni zamieszczony projekt ustawy, w której
zawarto propozycję wielu elementów demokracji bezpośredniej w samorządach. Kiedy
wiadomo, że niedługo mają się zakończyć prace
nad ustawą poszerzającą zakres wyborów bezpośrednich, bo włączającą taki tryb na poziomie powiatów. Nie rozumiem, dlaczego czyni
się z tego problem polityczny. Po co stawiać
kwestię elastycznego rozliczania czasu pracy
jako problem wart strajków, gdy można to załatwić nieomal od ręki. Związkowcy wiedzą, że
nie ma możliwości podjęcia takiej decyzji bez
zgody przedstawicieli pracowników. Wiedzą
też, że elastyczny czas pracy może być przekleństwem, ale i gigantyczną szansą. Choćby
dla młodych matek czy ojców. Dla ludzi, którzy
łączą różne aktywności zawodowe z życiem
rodzinnym. Zamiast strajkować, lepiej siąść
razem i przedyskutować, czy nie można zwiększyć elastyczności, także poprzez uzyskiwanie
elastycznego czasu pracy na wniosek pracownika. To jest przecież osiągalne. Nie wymaga
protestów, tylko rozwiązań. Trzeba jedynie wykazać determinację, dobrą wolę i chęć rzeczywistego rozwiązywania problemów.
A12
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
Polska
Kolej
Strategia PKP: rozwój pr
W ciągu 24 lat koleje zamknęły 350 razy więcej
starych torów, niż otworzyły nowych. Pierwsza
linia w wolnej Polsce powstała w 2008 r.
Zbudowali ją Niemcy
I
Konrad Majszyk
m bardziej przybywa w Polsce dróg, tym bardziej ubywa torów. Od 1989 r. PKP,
tłumacząc się oszczędnościami, zamknęły 7 tys.
km torów, w tym roku pod
nóż pójdzie kolejne 2 tys. km.
W likwidacji jesteśmy potęgą,
z otwieraniem jest znacznie
gorzej: przez ostatnie 24 lata
zbudowano mniej niż 20 km
nowych torów. Operacja jest
wstydliwa, więc menedżerowie PKP uprawiają retoryczną ekwilibrystykę. Zamiast
likwidacji proponują iście orwellowskie określenie – optymalizację.
Firma tłumaczy, że Polski
nie stać na utrzymywanie
19 tys. km torów. Zamykanie
– czyli optymalizowanie – nierentownych odcinków stało się
więc naturalnie kluczowym
elementem restrukturyzacji
spółki PKP Polskie Linie Kolejowe, tej najmniej dochodowej części holdingu PKP, która przynosi gigantyczne straty
(w ubiegłym roku 700 mln zł
na minusie). Niejako dla osłody kolej zapewnia, że proces
jest odwracalny, bo w razie zaistnienia popytu na przewozy
na danym odcinku tory będą
z powrotem uruchamiane. Ale
to mało prawdopodobne. Wyłączone linie zostaną pozbawione nadzoru ze strony PLK
oraz Straży Ochrony Kolei. Jeśli szyny nie zostaną pożarte
przez korozję, to tylko dlatego,
że złomiarze będą szybsi.
To nie koniec hiobowych
wieści. Jak wynika z danych
PLK, w dobrym stanie znajduje się mniej niż jedna trzecia
torów. Związek Niezależnych
Przewoźników Kolejowych podaje, że średnia prędkość pociągu towarowego w Polsce to
25 km/h, co daje wynik gorszy
od parowozu „Rocket” Roberta
Stephensona z 1829 r. Na Facebooku zrobiło ostatnio furorę
zestawienie dwóch map kolejowych. Na pierwszym obrazku, sieci PKP z 1988 r., widać
wyraźną granicę dawnych podziałów: gęsty układ torów na
terenie dawnych zaborów pruskiego oraz austriackiego oraz
przerzedzoną sieć w zaborze
rosyjskim. Na drugiej mapie,
która przedstawia planowaną
sieć po 2013 r., różnice między
dawnymi zaborami zniknęły,
bo kolejowa Polska upodobniła
się do standardu wschodniego.
– PKP wyrównują różnice
między zaborami. Sieć kolejowa w każdej części kraju
jest dziś taka sama, czyli marna. Rozwój przez zwijanie to
kierunek strategii rozwoju
kolei w Polsce – twierdzi Jacek Prześluga, członek zarządu PKP w latach 2009–2011.
– Grupa PKP jest przy tym
mistrzem świata w odwracaniu kota ogonem. Najpierw
wygasza pasażerski i towarowy popyt na szlakach kolejowych, zaniedbując inwestycje
i windując w kosmos stawki
dostępu. A kiedy klienci rezygnują z usług PKP zniechęceni brakiem oferty, kolej mówi:
niestety, zmuszeni jesteśmy
do likwidacji linii – ironizuje.
Inwestycje w nowe tory w III
RP można policzyć na palcach
jednej ręki. W 2008 r. pierwszy
odcinek – od naszej zachodniej granicy do Świnoujścia
– zbudowała spółka Deutsche
Bahn. Strona niemiecka pokryła koszty inwestycji: położenia torów, dwujęzycznego
przystanku z oznaczeniami
dla niewidomych oraz wykupu gruntów. Po co DB linia?
Umożliwia naszym sąsiadom
odwiedzanie miasta, które
do 1945 r. leżało w granicach
ich państwa i w którym spora część usług nastawiona jest
właśnie na nich. Teraz DB ma
zelektryfikować siedmiokilometrowy odcinek od Świnoujścia do Heringsdorfu, a docelowo zbudować tory do lotniska
w tym ostatnim mieście.
Drugi nowy odcinek torów
to dwukilometrowy podziemny łącznik, który prowadzi
z lotniska na Okęciu do stacji PKP Warszawa Zachodnia.
Inwestycja za ćwierć miliarda złotych powstawała w bó-
lach. Przygotowanie projektu
trwało pięć lat, aż kolej nałożyła na czeskiego wykonawcę Sudop karę w wysokości
30 mln zł, czyli kilkukrotnie
przewyższającą wartość umowy. Gdyby nie Euro 2012, budowa byłaby rozgrzebana do dzisiaj. Ułańska szarża inwestora
oraz wykonawcy sprawiła, że
pociągi Kolei Mazowieckich
i SKM wjechały na stację tydzień przed finałami piłkarskich mistrzostw Europy.
Otwarte pozostaje pytanie,
czy linia jest dobrze wykorzystywana. O tym, że pasażerowie do pociągu się nie przekonali, świadczą gorące protesty
w sprawie pozostawienia przy
życiu linii autobusowej 175,
której trasa w dużej mierze
pokrywa się z pociągiem. Problem w tym, że czas przejazdu
13 km koleją z Dworca Centralnego na Okęcie to 25 minut, co
sprawia, że samochód i autobus są konkurencyjne. Mimo
że połączenie obsługują kupione za unijne dotacje składy Elf,
mogące rozwijać prędkość do
160 km/h, średnia prędkość
pociągu to tylko 60 km/h, co
jest efektem m.in. dużej liczby
przystanków i czasów postoju.
To smutne, ale do kolejowego bilansu ostatnich 24 lat
niewiele więcej da się dodać.
W grudniu ubiegłego roku szynobusy Przewozów Regionalnych zaczęły dojeżdżać zbudowanym w niespełna cztery
miesiące – tutaj PLK narzuciły
dobre tempo – dwukilometrowym łącznikiem za 12 mln zł
od stacji PKP Świdnik do nowego portu lotniczego. I tutaj
nie brakuje krytyków, którzy
wskazują, że mała liczba lotów
z Lublina sprawia, że pociąg
służy głównie jako dojazd do
pracy dla pracowników lotniska. PKP PLK odpowiada, że
budowa toru przyniesie efekty, kiedy w regionalnym porcie
powstanie planowany terminal towarowy.
Czy PKP zbudowały coś
jeszcze? Szczeciński oddział
PKP PLK skończył prace przy
układaniu 4,5 km toru do lotniska w Goleniowie. Na razie
nowym łącznikiem przejechał
na próbę pociąg towarowy,
a regularne kursy mają się
zacząć w połowie roku. Dzięki
regionalnym dotacjom w Lubuskiem trwa budowa obejścia Czerwieńska (38 mln
zł), które umożliwi łatwiejszy wyjazd z Zielonej Góry
(bez przymusowego wjazdu
na ślepy tor w Czerwieńsku
i obracania lokomotywy, na
czym pasażerowie tracili 20–
30 minut).
I na tym koniec. Program
budowy infrastruktury kolejowej w 40-milionowym europejskim kraju można by zamknąć w tych kilku akapitach.
Polski TGV się wykoleił
A miało być inaczej. Do grudnia 2011 r. umysły entuzjastów rozpalał wizjonerski
projekt polskiego TGV. Linia
Y miała połączyć Warszawę,
Łódź, Poznań i Wrocław pociągami jeżdżącymi nawet
350 km/h. Szacowany koszt
kolei dużych prędkości (KDP)
był astronomiczny: 25 mld zł
wraz z taborem. Mimo to
premier Donald Tusk obiecał KDP w pierwszym expose. Projekt był oczkiem
w głowie ówczesnego ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, z którego
namaszczenia w PKP PLK
powstało specbiuro do spraw
KDP. Ostatecznie jedynym beneficjentem projektu okazały
się firmy doradcze, bo w ramach przygotowań kolejarze
zlecili specjalistyczne analizy, np. studium wykonalności konsorcjum IDOM i BPK,
a analizę społeczną firmom
EGIS, Ernst & Young i DHV.
Przygotowywane są analiza
energetyczna oraz studia wę-
Jeśli tempo
zamykania
torów przez
PKP zostanie
utrzymane,
to po 2050 r. sieć
kolejowa w Polsce
całkowicie
przestanie istnieć
złów w Łodzi, Poznaniu i we
Wrocławiu. Łączny koszt dokumentacji – 83 mln zł.
I nie na wiele się przyda, bo
kiedy ministrem transportu został Sławomir Nowak,
wstrzymał projekt. Nowy szef
resortu argumentował, że na
razie nie stać nas na tak kosmiczny wydatek, a PKP powinny się skupić na poprawianiu standardu istniejącej
sieci (zamykanie 2 tys. km torów przeczy tej teorii). Ministerstwo Transportu twierdzi, że dokumentacja KDP
może się jeszcze przydać, bo
niewykluczone, że projekt
zostanie reaktywowany po
2020 r. To mrzonki. Linia Y za
25 mld to kolejowe Himalaje,
a my mamy problem ze sforsowaniem Bieszczad. Czarne
chmury zbierają się nawet nad
łącznikiem z lotniskiem Modlin (notabene zamkniętym
od trzech miesięcy z powodu
usterek pasa), do którego uruchomienia potrzeba remontu
5 km nieużywanej bocznicy
wojskowej i budowy podziemnego odcinka torów ze stacją
pod terminalem. Koszt – 250
mln zł. Marszałek Mazowsza Adam Struzik obiecywał
inwestycję na Euro 2012, ale
do dziś nie wyszedł z przygotowaniami poza etap decyzji
środowiskowej. Kiedy Trybunał Konstytucyjny wyjął inwestycję spod obowiązywania
specustawy Euro 2012, która
umożliwiała proceduralną drogę na skróty, marszałek kompletnie stracił do niej zapał.
Samorząd próbuje przekazać
zadanie spółce PKP PLK, która
ma do tego wykorzystać unijne dotacje na lata 2014–2020.
Pomysł jest karkołomny, jeśli
przypomnimy sobie perypetie
z łącznikiem na lotnisko Okęcie i skojarzymy fakt, że PLK
zakontraktowały z dostępnych
na lata 2007–2013 dotacji niewiele ponad połowę, w związku
z czym część unijnych pieniędzy zapewne przepadnie.
W kontekście tych problemów do rangi science fiction
wyrasta lansowana przez samorząd Mazowsza linia z lotniska Modlin (prosto z wirtualnego tunelu pod terminalem)
do Płocka, czyli rodzinnego
miasta marszałka Struzika.
Koszt – 1,6 mld zł. Mazowsze poległo na całej linii. Na
szczęcie, z lepszym skutkiem
przebiegają przygotowania
do kolejowej inwestycji w województwie pomorskim. Do
2017 r. spółka Pomorska Kolej Metropiltalna mawybudowac 20 km nowych torów łączących Gdańsk z lotnsikiem
i Kaszubami. Na wykonawce
zostało już wskazane konsorcjum Budimeksu i Ferroviala
z ofertą 716 mln z.
PKP PLK przychylnie patrzą
też na projekt budowy nowego odcinka między Podłężem
a Piekiełkiem, który pozwoli
skrócić podróż do Zakopanego z Krakowa i Warszawy. Dzisiaj podróż pociągiem ze stolicy
kraju do stolicy Tatr trwa ok.
8 godzin, bo na dużej części
trasy pociąg sunie jednym
torem i na dodatek trzy razy
zmienia kierunek. Kolejarze
zlecili aktualizację studium
wykonalności dla tego projektu, który jest częścią większego – całkowitej przebudowy torów na odcinku Mszana
– Nowy Sącz. W tym kontekście
na ironię zakrawa to, że wymagająca przebudowy linia Chabówka – Nowy Sącz, która byłaby naturalnym przedłużeniem
nowego odcinka... znajduje się
na czarnej liście do zamknięcia
od grudnia tego roku.
Dla finansowania kluczowych inwestycji infrastrukturalnych w latach 2014–2020
został powołany wehikuł w postaci spółki Polskie Inwestycje
Rozwojowe, który będzie zasilany przez BGK. Czy PIR sypnie
kasą na nowe tory? To pytanie
wywołuje w rządowych gabinetach pobłażliwe uśmiechy.
Spośród dużych kontraktów
gros dofinansowania pochłoną inwestycje energetyczne,
a z infrastruktury transportowej ewentualnie autostrada A1
Tuszyn – Pyrzowice. Kolej nie
jest w ogóle brana pod uwagę.
W tej sytuacji nie wiadomo,
czy wypali budowa 24 km nowej linii kolejowej z Katowic
– przez Chorzów i Bytom – do
portu lotniczego Pyrzowice
za prawie 1,3 mld zł. Wiceminister transportu Andrzej
Massel przedstawił harmonogram, według którego jeszcze
w tym roku PKP PLK powinny
mieć decyzje środowiskową
i lokalizacyjną. To mało realne, bo zagrożeniem są protesty dotyczące przebiegu trasy.
Raczej powstanie za to podziemna linia średnicowa pod
A13
gazetaprawna.pl
zez redukcję
jazda pod prąd bmw 650i gran coupe
Jan Kucharzyk/East News
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
Teleportacja
Łukasz Bąk
centrum Łodzi, bo jej budowę wymusza powstający bizantyjski dworzec
Łódź Fabryczna.
Wygaszony popyt
– Podobno Polski nie stać
na utrzymywanie tak dużej sieci, mimo że w przeliczeniu na kilometr kwadratowy w gęstości torów
wygrywają z nami m.in.
Czesi, Słowacy i Węgrzy
– mówi Karol Trammer, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Z Biegiem Szyn”. – Optymalizacja powinna oznaczać
wycofanie się z odcinków, na
których ruch jest znikomy, ale
przy jednoczesnej rozbudowie
infrastruktury tam, gdzie jest
popyt. Niskie wykorzystanie linii w Polsce wynika z tego, że
sieć została ogołocona z 7 tys.
km torów. Jeśli linia była elementem pajęczyny połączeń,
a teraz jest ślepym kikutem, to
zainteresowania nią nie ma.
Na drastyczny spadek liczby
pasażerów ma wpływ drastyczne skrócenie sieci kolejowej – podkreśla.
Chodzi o to, że przychody z krótkich odcinków mają
wpływ na przychody z całych
relacji. Jacek Prześluga opisuje małe strumienie wagonów,
które łączą się na dużych stacjach w przecinające Polskę
wzdłuż i wszerz duże potoki
pasażerskie i towarowe. To
właśnie dlatego przewoźnicy
na Zachodzie godzą się często
utrzymywać pozornie nierentowne linie, bo te mają potem
wpływ na główne magistrale.
Paradoks polega na tym, że
PLK tłumaczą konieczność
zamykania torów malejącymi
wpływami od przewoźników.
To błędne koło, bo jeśli tory
będą nadal optymalizowane,
zmniejszy się skala transportów kolejowych, więc opłaty
z tytułu dostępu do linii tym
bardziej się załamią.
Karol Trammer wymienia
miejsca, gdzie nowe linie by się
przydały. To np. odcinek Kielce
– Tarnów, czyli brakujące
20 km, dzięki którym można
by ominąć węzeł krakowski.
Inny przykład: łącznik z Wielunia do linii nr 131 w stronę
Zduńskiej Woli, który umożliwiłby przejazd z Wielunia do
Łodzi, a w przyszłości połączenie kolejowe Łodzi z Wrocławiem. Inwestycje znajdują
się na liście pobożnych życzeń
i wstępnych założeń PKP.
Trzeba przyznać, że napędzane unijnymi dotacjami PKP
Skrócenie sieci kolejowej w ciągu 24 lat o jedną czwartą to
wynik, który nie powtórzył się w żadnym innym kraju UE.
Jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku z transportu kolejowego
korzystało w Polsce ponad miliard pasażerów rocznie. Dzisiaj
ta liczba spadła pięciokrotnie, a z roku na rok udział pociągów w przewozach spada na rzecz transportu drogowego.
W tym samym czasie w wielu krajach Europy miało miejsce
zjawisko odwrotne. Według Międzynarodowego Związku
Kolei UIC liczba pasażerów wzrosła w latach 1991–2001 m.in.
w Belgii z 146 mln do 229 mln, w Szwajcarii z 291 mln do 350
mln i we Włoszech z 438 mln do 530 mln (we wszystkich tych
krajach infrastruktura kolejowa była rozbudowywana).
Wzrost liczby pasażerów przy istniejącej sieci udał się też
w Wielkiej Brytanii – z 740 mln do 1,4 mld. Teraz Brytyjczycy
idą za ciosem: zapadła decyzja o budowie superszybkiej linii
High Speed 2 z Londynu do Birmingham, Leeds i Manchesteru, której pierwszy odcinek ma zostać otwarty w 2026 r.
PLK uruchomiły rekordowy
program remontów. Jednak
nawet kluczowe modernizacje idą opornie. Od 2005 r.
rewitalizowana jest linia E65
na z Trójmiasta do Warszawy,
której końca nie widać. Powinno się udać w przyszłym roku,
kiedy pociągi Pendolino zaczną wozić pasażerów, ale inwestor nie daje gwarancji. Na
dodatek skala utrudnień związanych z prowadzeniem przebudowy E65 bez przerywania
ruchu jest tak duża, że szybciej
i taniej byłoby zbudować nową
linię po równoległym śladzie.
Dajcie tory
Przez ostatnie lata przewoźnicy zrobili ogromny krok naprzód w jakości taboru. W tle
jest jednak totalny schyłek kolei pod względem infrastrukturalnym. Kiedy w lutym pociąg Impuls polskiego Newagu
osiągnął na CMK rekordową
jak na nasze standardy prędkość 212 km/h (wynik oficjalny to 201 km/h, żeby nie denerwować spółki PKP PLK,
która nie pozwoliła na szybszą jazdę), właściciel Newagu
Zbigniew Jakubas mówił prowokacyjnie: – Zgodnie z zapowiedziami przekroczyłem
barierę 200 km/h. Nie mam
jednak po czym z taką prędkością jeździć.
Czy prezes PKP Jakub Karnowski przejdzie do historii
PKP jako wielki likwidator?
– Jednym ze sposobów optymalizacji kosztów PKP PLK jest
kwestia rezygnacji z utrzymania tych linii kolejowych, które
nie są wykorzystywane w ogóle albo tylko w minimalnym
stopniu. Niezbędna optymalizacja kosztów PKP PLK powinna się jednak wiązać nie
tylko z dyskusją o zamykaniu
linii kolejowych, lecz także
z planami tworzenia nowych
i modernizacji istniejących
– twierdzi Henryk Klimkiewicz, przewodniczący Railway
Business Forum.
Prezes PKP PLK Remigiusz
Paszkiewicz odbywa właśnie
inwestycyjne tournee po Polsce w ramach konsultacji
społecznych z samorządami.
W praktyce sprowadza się ono
do składanej samorządom propozycji: jeśli chcecie tej linii,
to płaćcie za jej utrzymanie.
To czysty teatr. Ponieważ kondycja finansowa samorządów
w większości przypadków jest
bardzo zła, sytuacja jest przesądzona. Linie pójdą od nóż.
zastępca kierownika działu życie gospodarcze kraj
Damian Klamka /East News
Jak to robią inni
C
hcesz się liczyć na rynku, być szanowany przez konkurentów, podziwiany przez klientów, osiągać sukcesy?
Bezwzględnie musisz mieć wizytówkę swojej firmy
– coś, co przyćmi wszystkie dotychczasowe produkty,
jakie zeszły z taśm fabryk. Rzecz oryginalną, dopracowaną, obmyśloną w najmniejszych szczegółach, obrazującą
twoje możliwości. Oraz tak absurdalnie drogą, aby nikt o zdrowych
zmysłach nie zechciał jej kupić.
Liczący się producenci telewizorów specjalizują się w modelach
za 2–3 tys. zł, ale każdy z nich ma model kosztujący co najmniej
30 tys. zł o przekątnej ekranu równej piłkarskiemu boisku.
Czy to ma sens? – Żadnego. Ale my, inżynierowie, musimy pokazać,
na co nas stać, a klienci, że ich stać na nas – usłyszałem kiedyś od
przedstawiciela pewnej firmy produkującej aparaty fotograficzne.
Prezentował mi model za 50 tys. zł, ale uważam, że uwieczniona
nim krowa była tylko nieznacznie ładniejsza od tej, którą uchwyciłem na zdjęciu za pomocą swojego smartfona kupionego za złotówkę. Zatem z pewnością nie warto wydawać 49 999 zł tylko po to,
aby łaciatej nie wyszły czerwone oczy.
Zasada „produktowej wizytówki” dotyczy wszystkich rzeczy bez
wyjątku – komputerów, lodówek, telefonów, sprzętu sportowego,
a nawet bielizny, płytek do łazienki oraz farb pokojowych. To nie żart!
Nie dalej jak tydzień temu dowiedziałem się, że ciecz do kolorowania
ścian i sufitów może kosztować 300 zł za litr! Co czyni ją tak drogą
i wyjątkową? Sprzedawca twierdził, że jest „innowacyjna”, bo ma
teflon czy coś tam, doskonale kryje i fantastycznie się rozprowadza.
Świetnie. To teraz czekamy na innowacyjne chusteczki higieniczne
– mają wysmarkiwać nosy osiem razy skuteczniej niż dotychczasowe
oraz być obszywane nićmi utkanymi przez pająki z Madagaskaru.
Jedyne wady superfarby oraz superchusteczek, jakie przychodzą
mi do głowy, są takie, że trudno się nimi pochwalić. Gdy zaprosicie
do swojego świeżo wyremontowanego domu gości i oznajmicie im,
że samo pomalowanie salonu kosztowało was tyle, co samochód,
uznają was za idiotów, odmówią pozostania na kolacji, nie spuszczą
po sobie wody w toalecie, a później wykasują wasz numer ze swojej
książki telefonicznej. Identyczne w skutkach byłoby pochwalenie się, że do wytarcia nosa używacie kawałka papieru wartego tak
dużo, że taniej i rozsądniej wychodzi wysmarkanie się bezpośrednio
w stuzłotowy banknot.
Są jednak rzeczy wizytówki, którymi nie trzeba się słownie przechwalać, bo kłują w oczy bardziej niż pomarańczowa farba w salonie.
Co więcej, jako ich posiadacze nie zostaniecie uznani za gburów, kretynów czy złodziei, lecz za ludzi sukcesu, którym doskonale powodzi
się w pracy, w łóżku, w kuchni, a nawet pod prysznicem. Należy do
nich między innymi nowe BMW 650i Gran Coupe. To flagowe, popisowe dzieło inżynierów z Monachium i jednocześnie samochód,
który robi kolosalne wrażenie. Czym? Hm... wszystkim. Tym, jak wygląda, jak jeździ, jaki komfort gwarantuje, jak jest wykonane, jak się
prowadzi. Jestem pewien, że za pomocą tego modelu BMW postanowiło opuścić tradycyjną klasę premium i wjechać na terytorium zarezerwowane do tej pory dla bentleya. A przy okazji rozjechało porsche
panamerę.
Rzecz jasna samochód, którego rzeczywista cena bez trudu może
przekroczyć 600 tys. zł i który dysponuje zastępem 450 koni, musi
dobrze jeździć, obezwładniająco szybko przyspieszać i ogólnie budzić
respekt. Ale w przypadku 650i największym zaskoczeniem jest
sposób, w jaki się to odbywa. Nie ma tu wyjącego silnika, szarpiącej
skrzyni, brutalności znanej ze sportowych aut. Cała moc jest przenoszona na asfalt z taką elegancją, z takim spokojem i z takim wyrafinowaniem, że w zasadzie jedynym środkiem transportu mogącym
konkurować z BMW jest teleport.
Szczerze mówiąc, na początku byłem trochę zaskoczony tą
„grzecznością” 650i. I wtedy zacząłem szukać jakiegoś magicznego przycisku, który uwolniłby prawdziwą duszę BMW. Znalazłem go
koło hamulca ręcznego. Utwardził zawieszenie, zmienił pracę skrzyni biegów, wspomagania kierownicy i reakcję silnika na dodanie
gazu. W takich warunkach przyspieszenie zdarło mi skórę z twarzy,
a trakcja okazała się tak fenomenalna, że na zakrętach czułem, jak
nerki przywierają mi raz do jednego, raz do drugiego boku.
Jakieś wady? Owszem. Na przykład rozmiar wtryskiwaczy – mają
średnicę rurociągu jamalskiego. Podczas dynamicznej jazdy przepływa przez nie średnio 17–18 litrów benzyny, a gdy uprawiacie
ekodriving – 12–13 litrów. Ale ekonomiczna jazda
„szóstką”? Równie dobrze pilotom myśliwców
można by nakazać latanie 50 km/h.
Czy bym je kupił? Nie. Wolałbym tańszy mniej więcej
o połowę model
5 GT, bo wygodniej się
do niego wsiada i ma
więcej miejsca. To znak,
że się starzeję.
komunikat
Powiat Otwocki
gazetaprawna.pl
Anioły przedsiębiorczości
Komunardów 10, 05 – 400 Otwock
tel. 0-22 788-15-34 wew. 361,365
Nauczyć słon
www.powiat-otwocki.pl
[email protected]
SGN.6840.S.1.2011
Starosta Otwocki
ogłasza pierwszy ustny przetarg nieograniczony na sprzedaż zabudowanej nieruchomości stanowiącej własność Skarbu Państwa
Otwock
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
Biznes
Wydział Gospodarki Nieruchomościami
Biuro Gospodarowania Mieniem Skarbu Państwa i Powiatu
Położenie
A14
Nr działki, powierzchnia
oraz obręb ewidencyjny
Nr księgi wieczystej
Cena wywoławcza
Wysokość
wadium
5/2 o pow. 1,9587 ha
z obr. 50
WA1O/00039225/1
3 500 000 zł
350 000 zł
(cena uwzględnia 50% bonifikaty, o której mowa w art. 68
ust.3 ustawy o gospodarce
nieruchomościami)
Postąpienie
70 000 zł
Opis i przeznaczenie nieruchomości:
Przedmiotowa nieruchomość znajduje się w centrum Otwocka, przy drodze łączącej centrum miasta z trasą międzynarodową S 17,
w miejscu projektowanego węzła i parku technologicznego w Otwocku-Świerku. Nieruchomość przylega do ulic Armii Krajowej, Filipowicza,
Poniatowskiego i Wspólnej. W pobliżu znajdują się: Urząd Miasta Otwock, Sąd Rejonowy w Otwocku, Prokuratura, przychodnia lecznicza,
szkoła wyższa, szkoły ponadgimnazjalne, park miejski.
Nieruchomość ma kształt nieregularny, zbliżony do trapezu. Podzielona jest na dwie strefy: część zachodnia działki zalesiona jest starodrzewem i stanowi strefę użytku gruntowego „Ls” o pow. 11 280 m2, natomiast część wschodnia działki stanowi strefę zabudowaną, jako
użytek „Bi”o pow. 8 307 m2.
Stan zagospodarowania nieruchomości: działka ogrodzona, zabudowana dwukondygnacyjnym zabytkowym budynkiem drewnianym
wybudowanym w latach 1906-1921 (dawne sanatorium im. Abrama Gurewicza) oraz budynkiem gospodarczym z kotłownią o konstrukcji
murowanej. Teren, na którym znajduje się przedmiotowa nieruchomość uzbrojony jest w następujące media: kanalizacja miejska od strony
północnej, wodociąg miejski, energia elektryczna, gazociąg.
Działka ew. nr 5/2 z obr. 50 w Otwocku znajduje się na terenie, dla którego w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego
miasta Otwocka przewidziano przeznaczenie głównie pod usługi unikatowe (UU), związane z funkcją uzdrowiskową miasta o charakterze
ponadlokalnym oraz częściowo pod komunikację zbiorczą (KZ). Dla przedmiotowego terenu udział biologicznie czynny działki wynosi 50%.
Informuję, że nieruchomość objęta jest prawną ochroną konserwatorską, na mocy wpisu do rejestru zabytków pod nr A-937; decyzją
Konserwatora Zabytków m. st. Warszawy z dnia 31 stycznia 1979 r. w sprawie wpisu dobra kultury do rejestru zabytków Miasta Stołecznego
Warszawy oraz decyzją Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków z dnia 22 kwietnia 2003 r. w sprawie wpisania dobra
kultury do rejestru zabytków. W związku powyższym sprzedaż nieruchomości, w drodze przetargu ustnego nieograniczonego, odbędzie
się z uwzględnieniem warunków określonych przez Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w zezwoleniu nr 387/2011
(decyzja MWKZ nr 387/2011 z dn. 11 kwietnia 2011 r., znak: WN.5173.1.2011, Nr rej. A-937).
Mazowiecki Wojewódzki Konserwator Zabytków w decyzji nr 387/2011 z dnia 11 kwietnia 2011 r. podkreślił, że zmiana właściciela nieruchomości nie może negatywnie wpłynąć na stan obiektu zabytkowego, wobec tego zgodnie z art. 26 ust. 1 ustawy o ochronie zabytków
i opiece nad zabytkami w umowie notarialnej sprzedaży musi być określony sposób korzystania z zabytku, na nabywcę należy nałożyć
obowiązek przeprowadzenia w określonym terminie prac niezbędnych ze względu na stan zachowania zabytku.
W związku z powyższym ze względu na stan zachowania zabytku niezbędne jest przeprowadzenie w określonych terminach następujących
prac konserwatorskich:
- w ciągi 12 miesięcy od daty nabycia nieruchomości, po zapoznaniu się ze stanem technicznym obiektu, nabywca ma obowiązek
wykonania prac zabezpieczających budynek przed dalszą destrukcją, po uzgodnieniu zakresu koniecznych prac i uzyskaniu pozwolenia
Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Warszawie
- przed upływem 3 lat od daty nabycia nabywca ma obowiązek przeprowadzić prace remontowo- konserwatorskie w oparciu o uzgodniony
z Mazowieckim Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków program prac, określający zakres i sposób ich prowadzenia oraz wskazujący
niezbędne do zastosowania materiały i technologie, oraz program zagospodarowania zabytku nieruchomego oraz dalszego korzystania
z tego zabytku z uwzględnieniem wyeksponowania jego wartości ( zgodnie z art. 25 ust. 1 pkt 2i 3 ustawy o ochronie zabytków i opiece
nad zabytkami). Ze względu na stan techniczny obiektu wymagane jest przeprowadzenie kompleksowych prac budowlanych: konstrukcji
ścian, stropów, dachu oraz prac konserwatorskich np. stolarki okiennej i drzwiowej
- wymagane jest zachowanie bryły obiektu bez możliwości przekształceń w formie rozbudowy czy przebudowy. Istnieje możliwość zmian
w układzie wnętrz uzasadniona potrzebą dostosowania do nowych funkcji
- możliwa jest adaptacja zabytkowego budynku do współczesnych funkcji użytkowych ( obiekt użyteczności publicznej, siedziba instytucji
związanych z kulturą bądź edukacją, funkcje hotelowe, usługowe). Wykluczony sposób użytkowania stanowiący zagrożenie dla wartości
zabytkowych obiektu.
- należy zagwarantować ekspozycję budynku objętego ochroną od strony ulicy Armii Krajowej, Filipowicza i Wspólnej. Istnieje możliwość
wprowadzenia nowych obiektów od ul. Poniatowskiego, o ile ich realizacja nie będzie zagrażać ekspozycji budynku.
- należy chronić istniejący na działce drzewostan.
Pierwszy ustny przetarg nieograniczony na sprzedaż nieruchomości odbędzie się w dniu 7 czerwca 2013 r. o godz. 12.00 w siedzibie Starostwa
Powiatowego w Otwocku przy ul. Górnej 13 – pokój nr 121 (sala konferencyjna).
Wadium w wysokości podanej w tabeli należy wpłacić w pieniądzu najpóźniej do dnia 3 czerwca 2013 r. na konto depozytowe Starostwa
Powiatowego w Otwocku ul. Górna 13, nr 07 8001 0005 2001 0007 2528 0003.
Wadium wpłacone przez osobę, która wygra przetarg zostaje zaliczone na poczet ceny nabycia. Wadium przepada na rzecz sprzedającego
w przypadku uchylenia się przez tę osobę od zawarcia umowy lub nie stawienia się bez usprawiedliwienia w terminie i miejscu zawarcia
umowy, o którym wcześniej zostanie powiadomiona przez organizatora przetargu. Zwrot wadium uczestnikowi, który przetargu nie wygrał,
następuje niezwłocznie nie później niż w ciągu trzech dni od dnia rozstrzygnięcia przetargu.
Przetarg będzie ważny bez względu na liczbę uczestników, jeżeli chociaż jeden uczestnik zaoferuje jedno postąpienie powyżej ceny
wywoławczej. Zastrzega się prawo odwołania przetargu z uzasadnionej przyczyny. Informacja o odwołaniu przetargu zostanie ogłoszona
w formie właściwej dla ogłoszenia o przetargu.
Ogłoszenie o przetargu podano na stronie internetowej: www.powiat-otwocki.pl.
Dodatkowych informacji na temat przedstawionej nieruchomości oraz warunków przetargu uzyskać można w Wydziale Gospodarki
Nieruchomościami z siedzibą w Otwocku – Świdrze, ul. Komunardów 10, wejście D, pok. 26, 27 tel.: 788-15-37 lub 788-14-65 w. 361, 365.
Starosta Otwocki
reklama
PATRONAT
czyli korporacje
inwestują
w start-upy
Często najciekawsze pomysły na biznes
rodzą się w garażach. Jak je przejąć?
Można je odkupić. Albo samemu
wybudować garaż
C
Michał Fura
o jest największym zagrożeniem dla Google’a? – zapytał
Larry’ego Page’a dziennikarz
amerykańskiego magazynu
„Wired”. – Google – odpowiedział bez wahania prezes
największego internetowego przedsiębiorstwa świata
z rocznymi przychodami ok. 24 mld dol. – Problemy zawsze czają się w środku. Nie znam
dobrych firm, które wahają się z podjęciem
decyzji. Sukcesy odnoszą te, które działają
szybko – dodał.
Tak, w ogólnym zarysie, wygląda problem
każdej dużej korporacji. Mają pieniądze, siłę
oraz rozmach, ale brakuje im zwinności i dostrzegania w porę zachodzących zmian.
Dlatego teoretycy i praktycy zarządzania
szukają sposobów na nauczenie słonia skakania na skakance – zwinnego poruszania się
na rynku. I znaleźli. Najnowszy trend to stanie się korpoaniołem biznesu. Innymi słowy:
stwórz lub kup mały start-up, który lepiej od
ciebie wyczuwa to, co musi nadejść.
Szefowie korporacji doskonale znają zdanie
wypowiedziane przez jednego z twórców branży komputerowej Alana Kaya – „Najlepszym
sposobem na przewidzenie przyszłości jest jej
wymyślenie” – i hasło firmy doradczej Accenture – „Nie chodzi o to, ile masz pomysłów,
ale o to, ile z nich wcielisz w życie”. Problem
zawsze pojawia się wtedy, gdy trzeba je wprowadzić. Bo najpierw trzeba wskazać innowację,
a potem z sukcesem wprowadzić ją na rynek
(zgodnie z definicją słownikową dopiero wtedy staje się pełnoprawną innowacją). Stopień
trudności rośnie wraz z rozwojem firmy. Im
większa, tym bardziej zbiurokratyzowaną staje
się organizacją, w której trudno znaleźć przestrzeń na niestandardowe myślenie.
Wyznawany od pokoleń kult wielkości i budowy skali w biznesie zaczyna być poddawany krytycznej ocenie. Z budowy wielkich organizacji nikt nie zamierza rezygnować, ale
specjaliści dostrzegają, że wielkość ma swoje
ograniczenia. Coraz dobitniej widać je w czasach obecnej hiperkonkurencji na globalnym
rynku i błyskawicznie zmieniających się przyzwyczajeń klientów, głównie za sprawą wkraczających w kolejne sfery życia nowych technologii. Dlatego najtęższe głowy zarządzania
biznesowymi wielorybami szukają sposobów,
jak pogodzić wodę z ogniem: zachować wielkość i siłę, ale wspomóc ją innowacyjnością.
Niektóre firmy znalazły sposób. Skoro same
nie mogą na powrót stać się zwinnymi start-upami, bo wymagałoby to porzucenia atrybutów wielkiej organizacji – po prostu inwestują w start-upy. Dotychczas aniołami biznesu
zazwyczaj stawali się ci, którzy stworzyli jakąś firmę, rozwinęli ją, sprzedali, a zarobione pieniądze chcieli zainwestować w kolejne
ryzykowne przedsięwzięcia. Oprócz zastrzyku
gotówki oferowali doświadczenie i znajomości. Gdyby zrobić błyskawiczny test i zapytać
przypadkowe osoby, z jaką branżą utożsamiają
anioły biznesu, większość odpowie, że z inter-
netem czy szerzej – nowymi technologiami.
Bo to o nich najczęściej pisze się w mediach
jako najbardziej interesujących i nowatorskich.
Teraz pora na kolejną odsłonę tego zjawiska. Najnowszy trend w korporacyjnej przedsiębiorczości: stać się korpoaniołem biznesu.
Zaprosić innowacje
W warszawskiej siedzibie Procter & Gamble,
odpowiedzialnej za Europę Środkową
i Wschodnią był to dzień nietypowy. Jedna
z największych korporacji świata na rynku
dóbr szybko zbywalnych ogłosiła w grudniu
Dzień Innowacji Cyfrowej. Zaprosiła do prezentacji nowatorskich rozwiązań start-upy
z dziedziny technologii cyfrowych. Na całym
świecie firma od dawna w podobny sposób
szuka interesujących rozwiązań – ponad połowa wdrażanych przez nią innowacji powstaje
we współpracy z zewnętrznymi partnerami,
a globalnie P&G wydaje na to 2 mld dol. rocznie. W Polsce, a tym samym i w regionie, było
to pierwsze tego typu przedsięwzięcie.
– W naszych relacjach z konsumentami kładziemy ogromny nacisk na sferę komunikacji,
która nie może istnieć bez rozwiązań cyfrowych. Postępująca digitalizacja mobilizuje nas
do ciągłego poszukiwania nowych technologii – mówi Marek Kapuściński, wiceprezydent Procter & Gamble w Europie Centralnej.
Na zaproszenie odpowiedziały 52 firmy, sześć
z nich P&G zaprosiło do prezentacji pomysłów.
W tym gronie znalazły się m.in. iTraff – zajmująca się technologią rozpoznawania obrazów,
Gamfi – specjalizująca się w stosowaniu mechanizmów z gier do angażowania klientów
– oraz agencja interaktywna Kirowski Isobar
– tworząca aplikacje dla dzieci. Jakie są dalsze
zasady współpracy z wybranymi start-upami,
P&G nie zdradza, podobnie – jakie konkretnie
przedstawiły im pomysły. Konkurencja nie śpi.
P&G nie jest jedyną globalną korporacją, która zainteresowała się polską sceną start-upową. Na podobny krok zdecydował się niedawno inny światowy gigant – Deutsche Telekom.
Podczas światowych targów telekomunikacyjnych w Barcelonie ogłosił, że Kraków będzie drugim po Berlinie miastem, w którym uruchomi
inkubator dla internetowych start-upów. Mają
one tworzyć aplikacje z nowymi usługami dla
klientów sieci DT. Najciekawsze pomysły firma
dofinansuje kwotą do 30 tys. euro przez pół roku.
W tym liczy na pięć koncepcji.
– Interesują nas takie obszary, jak mobilne
płatności, media, rozrywka, analiza zbiorów
danych, ale też inteligentne domy i e-zdrowie
– powiedział DGP Thomas Kiessling, członek
zarządu Deutsche Telekom odpowiedzialny
za produkty i innowacje. I dodał, że Kraków
– gdzie powstaje inkubator – to miejsce w regionie Europy Środkowej i Wschodniej, w któ-
W PONIEDZIAŁEK w dgp
Obowiązek alimentacyjny
Jak walczyć z rodzicem niepłacącym alimentów
Kiedy odpowie karnie lub straci prawo jazdy
nia skakać na skakance
rym oprócz świetnej infrastruktury, bliskości uczelni technicznych jest też wyjątkowy
duch przedsiębiorczości. Na to samo zwracał uwagę Google, który – także w Krakowie
– otworzył inkubator przedsiębiorczości dla
start-upów wraz z polskim funduszem HardGamma Ventures.
Innowacja innowację pogania
corbis/fotochannels
Dziennik „Wall Street Journal” przyjrzał się
ostatnio raportom rocznym amerykańskich
spółek giełdowych i się okazało, że w ubiegłym
roku słowa „innowacyjny” użyły one ponad
33 tys. razy. Oznacza to wzrost o 64 proc. w stosunku do poprzedniego roku. Choć większość
firm odmienia przez wszystkie przypadki słowo „innowacja”, to w rzeczywistości – zdaniem gazety – jest to tylko slogan obliczony
na to, by wpisać się w istniejący trend. Właśnie
w tym celu firmy zatrudniają członków zarządów ds. innowacji, tworzą zespoły kreatywne
i piszą strategie innowacyjności.
– Robią to m.in. po to, by zwieść inwestorów,
by dać im złudną nadzieję wzrostu w obszarach, w których go nie ma i nie będzie – uważa
Clayton Christensen, profesor Uniwersytetu Harvarda i autor książki „Dylemat innowatora”. Żyjemy w erze innowacyjności, a jej
brak świadczy o firmie źle. Sugeruje, że jest
ona nudna, a w efekcie – nieatrakcyjna. Firmy starają się więc często
używać przymiotnika „innowacyjny” na siłę, określając nim
co się da, co można porównać
do innej mani sprzed kilku lat
– nadużywania słowa „inteligentny” (inteligentne były formuły, przepisy, nawet opony).
Ale od samego mieszania – jak
stwierdził znany polski felietonista
Stefan Kisielewski – herbata nie staje
się słodsza. Cukru trzeba dosypać, czyli
należy pomóc. Jak? Po pierwsze, uzmysłowić sobie, że duża skala działania nie musi
skazywać firm na brak innowacyjności. Magazyn „Harvard Business Review” przypomina badania profesora Geoffreya Westa
z Instytutu Santa Fe w Kalifornii, który opisuje wielkie miasta. Jego zdaniem zachodzi
tu paradoksalna korelacja polegająca na tym,
że im większa metropolia, tym bardziej dynamicznie działa. Na jej wytłumaczenie ma
jedno słowo: sieciowość. By zobrazować to
jeszcze precyzyjniej, West daje za przykład
ludzki mózg – działa on błyskawicznie, jeśli
chodzi o reakcje na bodźce, bo jest przecież
jedną wielką siecią połączonych ze sobą neuronów. Bez wyraźnej hierarchii. West argumentuje, że firmy w rzeczywistości też są
jedną wielką siecią, tyle że działają wbrew
sobie. Sieciowość zastępuje w nich hierar-
chia, przepływ informacji z góry na dół, ale
bardzo rzadko z dołu do góry, nie mówiąc
już o kontaktach poprzecznych (np. między
zespołami). W dużych korporacjach kryje się
za tym chęć minimalizacji ryzyka. Ale zabija
to inicjatywę i kreatywność. I firmy są jak
wieloryby lub słonie – nic nie jest w stanie
ich zatrzymać, jednak szybki zwrot jest praktycznie niemożliwy.
Być jak Apple/Google
By przełamać niemoc, wiele firm szuka nowych modeli zarządzania. Inspirując się przy
tym konkurencją. Jako taki przykład bardzo
często wskazywany jest Apple. Walter Isaacson,
autor biografii Steve'a Jobsa, szczegółowo opisał sposób, w jaki zorganizowana była firma.
Jobs miał obsesję na punkcie detali: zarówno
wyglądu, jak i funkcjonalności produktów. Zespół, który odpowiadał za te elementy, podlegał
bezpośrednio jemu. Miał wyjątkową autonomię, co było przy tym przedmiotem zazdrości
pozostałych. Ale dzięki temu mógł bezpośrednio pilnować, w jakimi kierunku idą prace i czy
przypadkiem jakiś ciekawy pomysł nie zostaje
zabity w ramach korporacyjnego procesu decyzyjnego i bezdusznych procedur. Drugim
elementem, który wielkiej korporacji pozwalał
być wciąż innowacyjną, była szybkość podejmowanych decyzji. Gdy Jobs wrócił do
Apple’a w drugiej połowie lat 90.,
by ratować firmę przed upadkiem, zaskoczył współpracowników, jak szybko potrafi
podejmować trudne, wydawałoby się, decyzje.
Apple produkował
np. drukarki wraz
z innym gigantem HP. Gdy
Jobs zobaczył
wyliczenia i warunki
finansowe tej współpracy, chwycił za telefon, zadzwonił do HP i powiedział:
„Już nie sprzedajemy waszych
produktów”.
Nie każda firma jest jednakże Apple’em
i ma tak wyjątkowego szefa. Widząc jednak,
że niestandardowe myślenie popłaca, wielu
menedżerów szuka własnej drogi. Jedną z nich
jest zmiana w sposobie kierowania projektami
w firmach. W ostatnich latach menedżerowie
coraz chętniej zaczęli wprowadzać wymyśloną
w latach 60. w NASA strukturę macierzową.
W dużym skrócie polega ona na tym, że organizuje się zespoły wokół konkretnych problemów. Bardzo często prowadzi to do tego,
że pracownik danego zespołu ma
dwóch szefów: danego projektu i swojego szefa w strukturze
pionowej. Jednak taka sytuacja pozwala
skuteczniej podejmować decyzje i wykorzystać potencjał pracownika. Dla
wielu korporacji był to także dobry
punkt wyjścia do dalszych modyfikacji systemu zarządzania, by
wyzwalać innowacje.
– Jednym z najważniejszych
zadań, jakie sobie stawiam, jest
sprawienie, byśmy w możliwie największym
stopniu wciąż myśleli jak start-up – powiedział Larry Page po tym, jak w kwietniu
2011 r. zastąpił na stanowisku prezesa Erica
Schmidta. Google, który sam był start-upem,
od samego początku – jak pisze Ken Auletta
w książce „Googled. The End of the World as
We Know It” – wyznaje zasadę, że pracownicy przez 20 proc. czasu mogą pracować nad
własnymi projektami. W taki sposób powstało
wiele z najlepszych produktów, choćby poczta
internetowa Gmail.
Koncern poszedł jeszcze dalej, tworząc specjalny dział o nazwie Google X, którego celem
jest wymyślanie nowych rozwiązań bez zawracania sobie głowy kosztami i sprawami biznesowymi. Tu powstał pomysł samoprowadzących
się samochodów czy okularów wykorzystujących rozszerzoną rzeczywistość. Jeśli coś ma
potencjał biznesowy, przekuwaniem pomysłu
w złoty interes zajmują się potem inni.
Walka o bycie dużym
Kierunek, w jakim poszedł rynek, unaocznił
korporacjom, że stymulowanie innowacyjności
jest konieczne, by zachować status quo – czyli
cieszyć się pozycją giganta. Jednak stworzenie
nawet najlepszych warunków wewnątrz organizacji – choć może przynieść wiele ciekawych
pomysłów – nie wystarczy, by trzymać rękę
na pulsie. Bo często najciekawsze koncepcje
i pomysły rodzą się w garażu. Sposobem na
ominięcie tej przeszkody jest kupowanie takich pomysłów. Albo wybudowanie garażu.
Wystarczy rzut oka na ostatnie kroki największych korporacji ze świata technologii, by
się przekonać, w jakim kierunku idzie ich myślenie. Apple ogłosił właśnie, że przejął WiFiSlam, start-up z Doliny Krzemowej, który zajmuje się tworzeniem map dla smartfonów. Po
ostatniej wpadce firma z Cupertino stara się
trzymać rękę na pulsie. Yahoo!, dawna ikona
sieci, przejął start-up Summly i jego mobilną
aplikację do przeglądania informacji, która ma
pozwolić wielkiemu portalowi zaistnieć na rynku mobilnym, bo sam nie jest w stanie tego
zrobić. Z takiego samego powodu Facebook
kupił za miliard dolarów Insta-
nie gwarantuje sukcesu. T-Mobile uruchomił
komunikator Freeyah, ale niedawno musiał
go zamknąć (dlatego Microsoft kupił Skype’a).
Firma nie zrezygnowała jednak z poszukiwania innowacji, ale postanowiła wyprowadzić
je z korporacyjnej struktury. Stąd pomysł na
krakowski inkubator, w którym młode firmy
– wprawdzie za pieniądze T-Mobile, ale bez
korporacyjnej otoczki – będą mogły tworzyć
nowe rozwiązania i usługi.
Najdalej poszedł Intel, największy na świecie producent komputerowych procesorów,
który wyszedł z prostego założenia: wszystko,
co sprawia, że będzie sprzedawać się więcej
komputerów, jest dobre. Trzeba więc wspomagać firmy, które się do tego przyczyniają.
Z takiego przekonania już w 1991 r. powstał
Intel Capital, największy fundusz venture capital, czyli inwestujący w początkowej fazie
rozwoju w ryzykowne przedsięwzięcia. Na
jego czele stoi Arvind Sodhani, który jest jednocześnie członkiem rady dyrektorów Intela.
To przykład modelu, którego nie ma w żadnej
innej korporacji. – Szukamy projektów w takich dziedzinach, jak media, e-handel, internetowa bankowość czy duże zbiory danych
i bezpieczeństwo – mówi DGP Sodhani. Od
powstania Intel Capital zainwestował prawie
11 mld dol. w blisko 1,3 tys. firm w 53 krajach.
– Każda inwestycja musi być rentowna
– przyznaje Sodhani. Dlatego fundusz, gdy
uzna, że projekt osiągnął odpowiedni etap
rozwoju, wystawia go na sprzedaż, by wyjść
z inwestycji z zyskiem. Czasami sprzedaje firmę innym korporacjom – jak np. Microsoftowi – innym razem po prostu wprowadza
spółkę na giełdę. Stało się tak w przypadku
około 200 przedsięwzięć. W 2011 r. Intel Capital wydał na inwestycje ponad 526 mln dol.,
z czego połowę poza Stanami Zjednoczonymi,
w tym także w Polsce. Gigant był tu inwestorem takich firm, jak np. Grono.net czy
Wirtualna Polska.
Kiedy jednak na radzie
dyrektorów Intela rozważany jest jakiś
biznesowy problem, odpowiedzialni za
gram, aplikację do robienia
zdjęć i dzielenia
się nimi w internecie. Zaczęła przyciągać coraz
więcej osób, którzy poświęcali
jej coraz więcej czasu, co stanowiło konkurencję dla siedzenia na popularnym Fejsie.
Rynek nowych technologii charakteryzuje
się przeogromną dynamiką zmian. W teleko-
munikacji
śpiące dotychczas
spokojnie sieci komórkowe
zaczęły postrzegać jako rywali takie firmy, jak
Skype, WhatsApp czy Viber, czyli internetowe komunikatory. Zainstalowane w smartfonie podłączonym do internetu pozwalają
klientom dzwonić do siebie bez konieczności
płacenia za minuty czy SMS-y. Niektóre telekomy postanowiły zareagować i stworzyć
własne rozwiązania. Okazało się jednak, że to
niego członkowie zarządu mogą
zwrócić się
do swojego kolegi: Hej, Arvind, nie masz
przypadkiem gdzieś na świecie start-upu, który rozwiązywałby
nasz problem?
A16
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
wywiad
Headhunting
Sześć tygodni polowania
Chyba nie było jeszcze okresu, w którym
mielibyśmy tylu bezrobotnych prezesów
i członków zarządu, zwłaszcza w finansach
Z Dorotą Czarnotą
rozmawia Michał Fura
Zadzwoniłem do kilkunastu
prezesów i wymieniłem pani
nazwisko.
I co powiedzieli?
Wszyscy dopytywali, dlaczego
o pani wspominam. Na czym
polega pani praca?
Od ponad 20 lat zajmuję się rekrutacją prezesów, członków
zarządów, ostatnio rad nadzorczych. Ta praca wymaga wiedzy, dyplomacji, ale też zdecydowania, konkretów i precyzji.
Ilu prezesom czy prezeskom
dotychczas dała pani pracę?
Nigdy nie liczyłam, ale myślę,
że przez te wszystkie lata około
tysiącu osób.
A ilu szefów rekrutuje pani
w tym momencie?
Obecnie zajmuję się rekrutacją
ośmiu prezesów, z czego sześciu w Polsce. Proszę nie pytać,
w jakich firmach, bo i tak nie
powiem. Dyskrecja to podstawa tego zawodu.
Jak pani do niego trafiła?
To była sytuacja trochę jak
z harlequina. Z wykształcenia
jestem psychologiem klinicznym, w latach 90. pracowałam
w ośrodku terapeutycznym
Synapsis. Pewnego dnia ktoś
zadzwonił do mnie do domu
i powiedział, że jest headhunterem. Nie wiedziałam za bardzo, co to znaczy, on nie chciał
powiedzieć, o co chodzi, więc
odłożyłam słuchawkę. Jednak
nie dawał za wygraną. Dzwonił
i mówił, że szuka psychologa
do firmy, że zgłosiło się ponad
200 osób, ale na słabym poziomie. Później dowiedziałam się,
że poskarżył się jednemu z prezesów banków: „Czy wszyscy
psychologowie w Polsce to
idioci?”. Tak się akurat złożyło,
że ten prezes mnie znał, więc
odpowiedział: „Jest jedna osoba, która nie jest”. Właśnie tak
trafił do mnie.
Tak po prostu przyjęła pani tę
propozycję?
Jestem zodiakalnym bliźniakiem, lubię próbować nowych
rzeczy. Pomyślałam, że warto
zmienić swoje życie. I nie żałuję.
Na czym polega największa różnica między tym, jak
wyglądała branża, gdy pani
zaczynała, a tym, jak działa
dziś?
Gdy zaczynałam, tej branży
w Polsce praktycznie nie było.
Na początku lat 90. w zasadzie budowaliśmy firmy od
podstaw. Nie było doświadczonych prezesów, bo wolny
rynek startował. Wiele osób,
które miały predyspozycje osobowościowe do pełnienia funkcji kierowniczych, nie miało
gdzie zdobyć odpowiedniej
wiedzy i doświadczenia biznesowego. Wtedy bardzo mi
się przydało moje wykształcenie psychologa klinicznego
– potrafiłam wyłowić, często
z przedziwnych miejsc, osoby
które miały potencjał i określone umiejętności. Wiele z nich
jest dziś prezesami w największych spółkach.
Poproszę o przykłady.
Mogłabym je podać, ale najpierw wypadałoby zapytać
o zgodę zainteresowanych.
Gdyby miała pani naszkicować dziś portret prezesa
idealnego...
Prezesa idealnego nie ma.
Ale musi być jakiś wzorzec.
Obecnie najczęściej rekrutuję dla dużych spółek, często
międzynarodowych, na stanowiska w regionie Europy
Środkowej i Wschodniej, ale
często także na stanowiska globalne. W takich przypadkach
u kandydatów z jednej strony
liczy się świetne wykształcenie zdobyte w renomowanych
szkołach, ale nie tylko. Istotne – przynajmniej ja szukam
takich ludzi – jest różnorodne
doświadczenie, zdobyte w pracy w kilku firmach. Liczą się
także elementy niebiznesowe:
powinna to być osoba wielokulturowa, bardzo dobrze, jeśli studiowała i pracowała za
granicą, w innym środowisku.
Tacy kandydaci powinni być
ciekawymi ludźmi, mieć pasje
i zainteresowania, dbać o rozwój fizyczny i duchowy. Dziś
bardzo dużą wagę przykłada
się do elastyczności w myśleniu, komunikatywności. Ja
zwracam też uwagę na to, by
kandydat był po prostu dobrym
człowiekiem, szanował innych.
Takie rzeczy można zweryfikować często w bardzo prosty
sposób – wystarczy zobaczyć,
jak dana osoba zachowuje się
na przykład w stosunku do
mnie, a jak do mojej asystentki.
Aroganci nie mają szans?
Kilka razy zdarzyło mi się odradzać kandydata właśnie dlatego, że był bardzo aroganckim
człowiekiem, choć biznesowo
jego kompetencje były znakomite. Wyznaję zasadę, że osoba zajmująca pozycję prezesa,
szefa rady nadzorczej czy inne
kluczowe funkcje na tym poziomie, musi być – powiem kolokwialnie – dobrym, fajnym
człowiekiem. Moi klienci oczekują, że rekomendowany przeze mnie kandydat będzie miał
świetne umiejętności interpersonalne.
Na jakich prezesów czy członków zarządu – jeśli chodzi
o kompetencje – jest dziś
największy popyt?
Żyjemy w świecie, w którym
nowe technologie, internet czy
ujmując rzecz szerzej – cyfryzacja przenikają coraz więcej
sfer życia gospodarczego. Dlatego jeśli chodzi o zarządy, jest
ogromne zapotrzebowanie na
osoby specjalizujące się w tym
obszarze. Innym dynamicznie
rosnącym jest segment rad
nadzorczych. Ta funkcja wymaga siwych włosów, czyli doświadczenia, na które składają
się zarówno sukcesy, jak i porażki, by móc być wsparciem
dla zarządu.
Porozmawiajmy o kryzysie i o
tym, jaki ma wpływ na zatrudnianie prezesów. Obiegowa
opinia mówi, że w trudnych
czasach na szefów firm albo
szuka się osób o mentalności
księgowych, albo takich, które
zaprowadzą rządy twardej ręki.
Wszystko zależy od sytuacji
i potrzeb właścicieli. Częściej
można się spotkać z modelami mieszanymi. Uważam, że
w dzisiejszych czasach osoby
o mentalności księgowego najczęściej przegrywają. Teraz firmy zatrudniają ludzi, którzy
nie tylko pilnują kosztów, lecz
także potrafią rozwinąć biznes i mądrze zainwestować.
Są liderami, którzy potrafią
wyznaczać cele, motywować
innych, zagrożenia przekuwać w szanse, wyróżniać się
elastycznością. Innymi słowy
osobami, które zmieniają firmy i ich biznes.
Tacy kandydaci są najczęściej
poszukiwani?
Staram się pracować z klientami, dla których szukam właśnie takich osób. Ale oczywiście
nie jest to reguła na całym rynku. W wielkich korporacjach
wygląda to różnie. Tam bardzo często mamy do czynienia
z strukturą matrycową, w której osoby kreatywne i innowacyjne nie zawsze znajdują swoje miejsce.
Bo mogą sprawiać problemy?
Tak. Kreatywność jest tu często
niepotrzebna, bo taka osoba,
choć formalnie piastuje poważne stanowisko, w praktyce nie ma dużego pola działania. Raportuje do przełożonego
w Londynie czy Nowym Jorku,
a do niej raportuje w zasadzie
tylko asystentka. Zaś poszczególnymi biznesami w ramach
firmy kierują szefowie często
w różnych lokalizacjach na
świecie.
Kandydaci na takie stanowiska
nie mają poczucia fasadowości?
Nie uwierzy pan, jak wielu osobom bardzo to pasuje: mała odpowiedzialność, dużo czasu, tytuł na wizytówce, no i dobre
pieniądze. Na takie stanowiska
znaleźć można ze sto osób. Zaś
jeśli mam za zadanie wyłowienie osoby wybitnej, takiej, która
będzie potrafiła zmienić firmę,
do wyboru będzie ich kilka. Na
marginesie dodam, że ta lista
jest krótka także dlatego, że
podnoszę kandydatom poprzeczkę zawsze o jeden po-
ziom. Staram się bowiem rekomendować moim klientom
kandydatów, którzy nie tylko
sprostają zadaniom, ale będą
w stanie wybić się ponad oczekiwania.
Zgłaszają się do pani firmy
rodzinne?
Tak.
Jakie mają oczekiwania?
Bardzo często właściciel takiej
firmy chce mieć menedżera
gwiazdę. By mówić, że u niego pracuje najlepszy. W takich
sytuacjach najczęściej proszę
taką osobę, by narysowała mi
schemat organizacyjny firmy
z określeniem, jakie osoby pracują na kluczowych stanowiskach. I wtedy się okazuje, że
mamy tam wujków, ciocie,
braci, siostry, siostrzeńców
i tak dalej. Pytam wtedy:
„Czy menedżer, którego
sprowadzę, będzie miał
swobodę w dobieraniu ludzi?”. Często słyszę wtedy: „A nie, nie... my tylko
potrzebujemy twarzy”.
W takich sytuacjach najczęściej odmawiam rekrutacji. Nie mogę narazić kogoś o bardzo
dobrym życiorysie na
misję niemożliwą.
Czuję się zobowiązana wobec dwóch
stron.
Z jakimi klientami pracuje
pani najczęściej?
Najbardziej lubię pracować
z funduszami private equity,
które kupują firmy, by je np.
połączyć w jedną większą. Tu
każda sytuacja jest inna, wymaga innych kompetencji,
to wyzwanie dla headhuntera. Zajmuję się takimi
zleceniami głównie w Europie Środkowej i Wschodniej, ale mam też klientów,
którzy zlecają mi zadania na
całym świecie, od Nowego
Jorku po Pekin. Niedawno rekrutowałam osobę na
stanowisko wiceprezesa ds.
międzynarodowych dużego
producenta słodyczy z centralą w Nowym Jorku.
Proszę opowiedzieć, jak
wygląda proces rekrutacji prezesa. Od czego pani
zaczyna?
Od zrozumienia sytuacji
i potrzeb klienta. Dlaczego
zdecydował się mnie zatrudnić, kogo potrzebuje, co chce
zmienić.
Dzwoni, powiedzmy, szef
rady nadzorczej konkretnej
spółki i prosi, by znalazła
pani kogoś na stanowisko
prezesa?
Mówiąc w dużym uproszczeniu, często tak to wygląda. Co więcej, bardzo często
spotykam się z sytuacją, że
dzwoni do mnie znajomy
szef rady nadzorczej z informacją, że poszukuje kandydata, ale tak naprawdę nie
potrafi dokładnie określić,
jaki on ma być. Wie, że ten
nowy prezes ma mu rozwinąć biznes. Do moich obowiązków należy przełożenie oczekiwań klienta na
język psychologii i rekruta-
cji, stworzenie odpowiedniego
modelu kompetencyjnego, który spełni oczekiwania klienta.
W tym celu muszę oczywiście
poznać firmę, jej strategię, cele,
oczekiwania, kulturę organizacyjną. Ale zdarza się także, że
to ja dzwonię pierwsza.
Patrzy pani, czy zna właściciela
albo szefa rady nadzorczej,
i mówi: „Cześć, a nie myślałeś
przypadkiem o tym, by wymienić prezesa?”.
To się odbywa miękko. Proszę
pamiętać, że wiele osób – prezesów, szefów rad nadzorczych
czy właścicieli – znam, bo działam na tym rynku tak długo.
Zdarza się więc, że spotykam
się, by porozmawiać na temat sytuacji w firmie albo to
klient prosi o takie spotkanie.
I z tego rodzą się pomysły na
zmianę. Teraz wracają do mnie
klienci, z którymi nie współpracowałam od końca lat 90.
Ostatnio skontaktowała się ze
mną wielka amerykańska firma z branży, którą osobiście się
nie zajmuję, i poprosiła o znalezienie dyrektora generalnego. Powiedziałam, że to nie jest
mój sektor. Przyznali, że o tym
wiedzą, ale mimo to chcą, bym
to ja znalazła im talent, który odmieni firmę. Muszę być
cały czas na bieżąco, wiedzieć,
w jakim kierunku zmienia się
rynek, co dzieje się w konkretnych branżach. Trzeba kojarzyć
wiele faktów, które mogą wytworzyć sytuację rekrutacji.
Załóżmy, że pojawia się informacja o wielkich zwolnieniach
w jakiejś firmie.
Dla mnie to informacja, że
za chwilę może dziać się
coś dużego. Zmiana
w jednym przedsiębiorstwie
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
A17
gazetaprawna.pl
na fajnego człowieka
Ostatnio młody menedżer na
przyjęciu powiedział, że mnie
nie zna i nigdy nie słyszał o mojej firmie. Uśmiechnęłam się
i odpowiedziałam, że widocznie dlatego, że to jeszcze nie
jest jego czas. Chodzi o to, że
znajomości, relacje to w pewnym sensie rzecz wtórna, efekt
działania w biznesie, rozwoju
kariery, sukcesów i porażek,
szeroko rozumianej aktywności, a nie odwrotnie. Na tym
szczeblu, na którym my pracujemy z klientami, liczą się
przede wszystkim inne atrybuty – szeroko rozumiane kompetencje i umiejętności kandydata lub kandydatki, które
najlepiej spełnią oczekiwania
właścicieli. Moim zdaniem
w większości przypadków przy
obsadzaniu czołowych pozycji
w firmach decydują kompetencje, choć oczywiście są miejsca,
w których obowiązuje klucz rodzinny lub polityczny. Są też
firmy, które nie współpracują z headhunterami, nawet te
giełdowe. Niektórym wystarcza notatnik z telefonami do
osób, z którymi chodziły do jednej klasy. Skrajnym przypadkiem są rady nadzorcze, które
obsadza się często znajomymi
bez doświadczenia. Rady nadzorcze to w ogóle słaby punkt
polskiego biznesu. Nawet
w dużych firmach ich jakość
pozostawia wiele do życzenia. W USA ludzie w radach
nadzorczych to doświadczeni menedżerowie, którzy
stworzyli niejeden biznes, ale z drugiej
strony zaliczyli
też porażki.
Mamy jakiś towar eksportowy
na rynku menedżerskim?
Tak, np. dyrektorów finansowych. Zawdzięczamy to globalnym firmom audytorskim,
które przez lata wykształciły
w Polsce rzesze znakomicie
przygotowanych praktyków.
Moi zagraniczni klienci, analizując polskich kandydatów, są
zaskoczeni tym, jak wyrafinowanymi kwalifikacjami mogą
pochwalić się specjaliści z Polski w tej dziedzinie.
Przyjaźni się pani z klientami?
Czasami tak.
To utrudnia pracę czy ułatwia?
Dla mnie przyjaźń zobowiązuje. Jeżeli ktoś mnie rekomenduje, bo jest moim przyjacielem,
dodatkowo mnie to motywuje.
dzą, że ja zawsze szukam najlepszej osoby, a nie znajomego.
Ale przecież na pewno ktoś
dzwoni i pyta, czy jego pracodawca nie szuka kogoś na jego
miejsce.
Owszem.
Co pani wtedy odpowiada?
Dorota
Czarnota
prezes zarządu i partner
zarządzający na Polskę
i Europę ŚrodkowoWschodnią w Russell
Reynolds Associates,
najbardziej znana
w Polsce headhunterka
prezesów
szę wchodzić w wiele spraw aż
tak głęboko, jak to było podczas
terapii.
Czy przyjaźń nie zaburza obiektywizmu?
Nie. Pracuję dla klienta, który
mi płaci, i mam mu znaleźć
najlepszego kandydata.
A jak przyjaciele stoją po obu
stronach?
Czasami bywają trudne
sytuacje. Ale moi
przyjaciele wie-
Odpowiadam szczerze – jak
nie wiem, mówię, że nie wiem.
A jak wiem – to że nie mogę
powiedzieć. To jest niezręczna
sytuacja dla osoby, która pyta,
a nie dla mnie. Ja nie mam
z tym problemu.
A jak dzwoni przyjaciel?
Czasami martwimy się razem.
Zdarza mi się powiedzieć komuś, kto „chce rzucić ręcznik”,
żeby poczekał. Nie mogę powiedzieć, co wiem, ale mogę
doradzić. A jak mówię komuś:
poczekaj, to ludzie czekają.
Jak tworzy pani profil
najbardziej poszukiwanego
kandydata?
Jeśli chodzi o Polskę, jestem
w stanie niemal od razu podać dwa, trzy nazwiska, które
nadają się na dane stanowisko.
I dużą liczbę osób, które się nie
nadają. W praktyce, gdy wyłonimy siedem, osiem osób,
które spełniają oczekiwania,
zaczynamy z nimi spotkania.
Przekopujecie serwisy społecznościowe i szukacie w internecie
danych na ich temat?
Zbieramy jak najwięcej dostępnych informacji o kandydacie.
Ale to ułamek naszej pracy
i całego procesu rekrutacji na
najwyższe stanowiska w firmach. Potem nadchodzi czas
spotkań z kandydatami, referencje, oceny.
Ocenia ich pani podczas
rozmowy?
Jeden z moich klientów, gdy
dowiedział się od pewnej osoby, że idzie do mnie na rozmowę, powiedział jej: „Nie denerwuj się, u Czarnoty nie boli”.
To jest w rzeczywistości normalna rozmowa z kandydatem
na temat jego doświadczenia,
kariery, oczekiwań, planów.
Oczywiście, przy ocenie kandydatów bardzo przydaje mi
się specjalizacja z komunikacji
niewerbalnej. Zbieramy też referencje kandydatów podczas
rozmowy z ludźmi z rynku,
którzy znają kandydata i zostałi przez niego wskazani do
rozmowy. Wszystko odbywa
się oczywiście
z zachowaniem tajemnicy. Podobnie jest po stronie klienta. Bardzo często o planach
poszukiwań nowego prezesa
czy członka zarządu wiedzą
dwie, trzy osoby w firmie. By
nie wzbudzać podejrzeń, czasami nie pojawiam się w danej
firmie osobiście.
Jednak zdarza się, że po
mieście krążą jednak plotki, że
konkretna firma szuka nowego
prezesa.
Kandydaci podpisują dokumenty o poufności, ale to i tak
nie przeszkadza im czasami,
by się pochwalić, o jakie stanowisko walczą. Zadaniem
headhuntera jest umiejętność
zarządzania taką sytuacją.
Ile trwa proces rekrutacji?
Około 6 tygodni. Uczestniczymy w tym procesie do końca,
ale ostatecznie to klient podejmuje decyzję, kogo zatrudnić
z grona przedstawionych mu
kandydatów.
Kiedy ostatni raz dzwoniła
pani do jakiegoś prezesa, by go
zwerbować?
Kilka dni temu. Jeśli dzwonię
i mówię: „Dzień dobry, tu Dorota Czarnota, bardzo chciałabym się z panem/panią spotkać”, to nikt nie odmawia, bo
wie, że skoro dzwonię, to na
pewno w bardzo ważnej
sprawie.
Znajomy dzwoni i prosi:
„Dorota, jest ciężko, poradź”.
Mamy teraz trudny okres na
rynku. Wiele branż oszczędza,
wielu menedżerów pozostaje
bez pracy. Chyba nie było jeszcze okresu, w którymi mielibyśmy tylu bezrobotnych
prezesów i członków zarządu,
zwłaszcza w sektorze finansów. Od strony psychologicznej jest to dla nich piekielnie
trudne. Gdy ktoś mnie pyta,
dlaczego nie jestem już terapeutą, odpowiadam, że ciągle robię to samo, co kiedyś.
Mam jedynie ten komfort, że
teraz odbywa się to na dużo
płytszym poziomie. Nie mu-
Getty Images/Flash Press Media
Wiele osób żyje w przekonaniu,
że prezesem czy też szerzej
– osobą na ważnym stanowisku – i tak zostaje się po
znajomości. Jak to jest?
Mają potężne doświadczenie.
W Polsce rady nadzorcze są
piętą achillesową. Jesteśmy
jedynym krajem na świecie,
w którym przeprowadzane są
konkursy na ich członków, ale
mimo to należą one do najsłabszych, bo składają się często z ludzi bez odpowiednich
kompetencji i doświadczenia.
A wracając do znajomych, jeśli
ktoś się rozwija, zmienia miejsca pracy, pnie się po szczeblach kariery – czyli ma modelową ścieżkę rozwoju – to
ma coraz więcej znajomości,
to naturalne.
mizerski/reporter
na ogół może wywołać efekt
domina.
A18
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
Afera Pineiry
Jak Żemek „dulary” Glapińskiemu przekazywał
Ta afera brzmi jak żart,
z którego jednak niewielu
się śmiało. Pineiro,
Porozumienie Centrum,
lewe miliony. Nic się
nie zgadzało, ale
w pamięci zostało
O
powieść Janusza Pineira o tym, jak finansował
Porozumienie Centrum
i Jarosława Kaczyńskiego
z hurtowni swojej konkubiny oraz pieniędzy FOZZ,
to jedna z najbardziej kuriozalnych afer ostatniego 20-lecia.
Rzecz się zaczęła, gdy pół-Kubańczyk i pasierb aktora Krzysztofa Kowalewskiego, o nazwisku iście latynowskiej długości: Janusz Heathcliff Iwanowski Pineiro wraz z publicystą
„Trybuny” Jakubem Kopciem wydali w 2000 r.
książkę „Po drugiej stronie lustracji”. Oskarżała
ona liderów PC, że na początku lat 90. dążyli
do budowy imperium finansowego z pieniędzy
z FOZZ, czyli o związek z „matką wszystkich
afer”, gdzie pod pozorem wykupu polskiego
długu zagranicznego wyprowadzono z budżetu
państwa setki milionów dolarów.
Sam Pineiro był z kolei oskarżony m.in. o zagarnięcie ok. 2 mln zł na szkodę współpracującej z FOZZ firmy Impexmetal, w związku
z czym poszukiwała go listem gończym polska
prokuratura, przed którą uciekł do Wenezu- akcie filmu Pineiro opowiadał o tym, jak
eli. Po siedmiu latach wrócił do kraju i ukry- w latach 1991–1992 bez żadnych pokwitowań
wając się bez większych trudności przed pol- wręczał w czarnych walizkach „dulary” nieskim wymiarem sprawiedliwości, spisał swoje oficjalnemu skarbnikowi PC – Adamowi Glawspomnienia.
pińskiemu. Glapiński miał przyjąć ok. 600 tys.
To nie jego jednak, a drugiego autora książki dol. z FOZZ, a Jarosław Kaczyński 10 tys. w ko– Jakuba Kopcia – podali do sądu o naruszenie percie wręczonej mu w jego gabinecie w Kandobrego imienia bracia Kaczyńscy. Sprawa nie celarii Prezydenta, której był wówczas szefem.
stała się wówczas głośna i tak by pewnie zostaPineiro, określający siebie jako „nieofiło, gdyby tematem nie zainteresowała się TVP cjalnego doradcę finansowego PC”, był – jak
i nie wyprodukowała na jej podstawie filmu twierdził – w głównej mierze tylko pośredni„Dramat w trzech aktach”. – Pewnie ktoś w te- kiem (choć i od siebie dorzucił kilka tysięcy,
lewizji przeczytał tę książkę. Pewnie dla kilku np. na garnitur dla Glapińskiego). Prawdzidziennikarzy stanowiła inspirację. Przeczyta- wym ofiarodawcą miał być Grzegorz Żemek,
łem ją i wydała mi się ciekawa – powiedział dyrektor FOZZ i współpracownik WSI.
dyrektor Jedynki Sławomir Zieliński. TVP zaW filmie roiło się zresztą od funkcjonariuinspirowała się książką Kopszy wywiadu. W drugim akcia i Pineira niedługo przed
cie filmowany w wenezuNic tak
wyborami parlamentarnyelskich krajobrazach oficer
nie psuje
mi 2001 r. Choć samo PC już
WSI, a wcześniej wywiadu
państwa
dawno nie istniało, to bracia
wojskowego PRL Jerzy KlemKaczyńscy budowali właśnie
ba opowiadał, jak w Biurze
jak brak
swoje nowe ugrupowanie
Bezpieczeństwa Narodowepamięci
go pod kierownictwem Lecha
– Prawo i Sprawiedliwość.
o skandalach Kaczyńskiego (wówczas miEmisję „Dramatu” wyznaczono w czerwcu, w samym
nistra stanu ds. bezpieczeńśrodku kampanii wyborczej, a jednocześnie stwa narodowego w Kancelarii Prezydenta)
przed okresem ochronnym, kiedy spory o znie- organizowano z funkcjonariuszy WSI tajną
sławienie rozstrzygane są w ekspresowym tem- grupę specjalną mającą inwigilować przeciwpie. Zieliński zdecydowanie odrzucił jednak ników politycznych PC. Trzeciego aktu już nie
zarzut, że przygotowywany program był zwią- wyemitowano.
zany z kampanią wyborczą. Stwierdził zaś, że
Okazało się bowiem, że widzom ten rointeresując się sprawą FOZZ i ewentualnymi dzaj dziennikarstwa śledczego nie przypadł
związkami tej afery ze światem polityki, TVP do gustu, a jego twórców oskarżono o brak
korzystała jako nadawca publiczny z prawa do jakichkolwiek innych dowodów na przedstakontroli i krytyki społecznej.
wione zarzuty niż opowieść Pineira i KlemW ramach tejże krytyki w wyemitowanym by. Bracia Kaczyńscy podali TVP do sądu i w
w porze największej oglądalności pierwszym 2004 r. zostali przez nią przeproszeni w ra-
mach ugody. Wygrali też proces o naruszenie
dobrego imienia przeciw autorowi oskarżającej ich książki. Ich oskarżyciele – Pineiro
i Klemba (który wrócił ostatecznie do Polski) – zostali w 2009 r. skazani za swój udział
w zagarnięciu funduszy FOZZ na dwa lata
i osiem miesięcy więzienia. Podobnie jak były
dyrektor FOZZ Grzegorz Żemek, który miał
przekazywać fundusze należącej do Pineira
firmie Cliff.
Nie wyjaśnia to jednak oczywiście sprawy
samych oskarżeń, które główni bohaterowie
powtarzali potem wielokrotnie przed sądem
w procesie afery FOZZ. Wtórował im zresztą
sam Żemek, który zeznał, że na prośbę Glapińskiego pośredniczył w finansowaniu PC,
namawiając szefów central handlu zagranicznego do przekazywania mu pieniędzy
z tzw. czarnej kasy tych central.
Sprawa nie została nigdy wyjaśniona. Nieco światła próbował na nią rzucić raport z likwidacji WSI przygotowany przez Antoniego
Macierewicza – któremu można wierzyć lub
nie, zależnie od politycznych poglądów. Jak
głosił raport, „[w WSI] zorganizowano działania
operacyjne nakierowane na Jarosława i Lecha
Kaczyńskich. Operacja była prowadzona od
1990 aż do 2001 r. Już w 1990 r. skierowano
Grzegorza Żemka do rozpracowywania J. i L. Kaczyńskich, a szczególnie intensywne działania
przeciw środowisku PC prowadzono w latach
2000–2001, gdy telewizja publiczna kierowana
przez Roberta Kwiatkowskiego wyemitowała
film »Dramat w trzech aktach«”.
Małgorzata Werner
we współpracy z Centrum Cyfrowym przygotowuje
bazę reakcji władz na afery korupcyjne w III RP,
pisze również doktorat na ten temat
reklama
komunikat
PATRONAT
Agencja Rozwoju Przemysłu Spółka Akcyjna
ul. Nowy Świat 6/12, 00-400 Warszawa
KRS 0000037957 Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy XIII Wydział Gospodarczy
Kapitał zakładowy: 4.804.008.000,00 zł, Kapitał wpłacony: 4.804.008.000,00 zł
NIP: 526-030-02-04
zaprasza wszystkie zainteresowane podmioty do pisemnego zgłaszania zamiaru podjęcia negocjacji w sprawie nabycia pakietu 30.792 sztuk udziałów Grabinex Sp. z o.o. z siedzibą w Strzegomiu, o wartości nominalnej 500,00 zł każdy udział.
Udziały te są własnością Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. i stanowią 95,12% kapitału zakładowego Grabinex
Sp. z o.o.
Pisemne zgłoszenie zamiaru przystąpienia do negocjacji z podpisanym zobowiązaniem do zachowania
poufności wg wzoru dostępnego na stronie www.arp.com.pl oraz z dołączonym aktualnym wyciągiem
z odpowiedniego rejestru lub zaświadczeniem o wpisie do ewidencji działalności gospodarczej, a w przypadku osób fizycznych z dołączoną kopią dowodu tożsamości należy składać na adres:
Agencja Rozwoju Przemysłu S.A.
Departament Inwestycji Portfelowych
ul. Nowy Świat 6/12, 00-400 Warszawa
w terminie do dnia 10 maja 2013 r.
Agencja Rozwoju Przemysłu SA zastrzega sobie prawo do wyboru jednego lub kilku inwestorów, z którymi
podejmie negocjacje w sprawie zbycia pakietu udziałów, odstąpienia od negocjacji lub od zawarcia
umowy sprzedaży bez podania przyczyny, przedłużenia terminu do składania odpowiedzi na zaproszenie,
zmiany procedury.
Agencja Rozwoju Przemysłu S.A. nie pokrywa kosztów poniesionych przez potencjalnych inwestorów
zainteresowanych nabyciem przedmiotowych udziałów w związku z uczestnictwem w negocjacjach
i zawarciem umowy, również w przypadku odstąpienia od negocjacji lub odstąpienia od zawarcia umowy
sprzedaży udziałów.
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
S
A19
gazetaprawna.pl
Cezary Pytlos
Chip i prąd
Błyskawicznemu rozwojowi motoryzacji służył przede
wszystkim postęp elektroniki,
większość konstruktorów jest
przekonana, że także dziś będzie jej główną siłą napędową.
Konkretnie chodzi o systemy
komunikowania się aut z otaczającą infrastrukturą i innymi samochodami. Tęgie inżynierskie głowy myślą choćby
o tym, w jaki sposób sprawić,
by auta czytały zmiany świateł na skrzyżowaniach. Do
zrealizowania tej wizji niezbędne jest także stworzenie
ogólnokrajowej, a być może
nawet ogólnoświatowej sieci,
która łączyłaby auta wszelkiej
maści. W tej na razie utopijnej
wizji można pójść jeszcze dalej.
Skoro samochody mają ze sobą
rozmawiać, to czy można sprawić, by unikały wypadków?
Niemożliwe? Volvo już montuje systemy, które w momencie zagrożenia przejmują od
kierowcy kontrolę nad pojazdem i w zależności od rozwoju sytuacji podejmują decyzję.
Ale nie tylko potężne mikroprocesory będą montowane
w samochodach nowych generacji. – Podstawą wyobrażenia o autach najbliższej
przyszłości są przyjazne dla
środowiska i wydajne układy
napędowe – mówi Ewa Łabno-Falęcka z Marcedes-Benz
Polska. Branża motoryzacyjna
koncentruje się na przeprojektowywaniu silników i zmniejszeniu ilości produkowanych
przez nie spalin oraz poszukiwaniu jak najoszczędniejszych
Samochód
z odrobiną
inteligencji
Już za 10 lat auta będą
pilnować dozwolonej
prędkości, utrzymywać
pas ruchu i zwalniać
przed przeszkodami.
Będą jeszcze
bardziej
bezpieczne.
MATERIAŁY PRASOWE
wój samochód przyszłości wielu kierowców widzi już dziś na
ulicach. Dla jednych
to Infiniti M35h, dla
innych BMW 6 Gran
Coupe. Każdy chciałby jeździć
autem, które od kierowcy nie
wymaga żadnych umiejętności. Tempomat, system zbliżania do innych pojazdów, nawigacja i można skupić się na
rozmowie z pasażerami aż do
kresu podróży. Powoli oswajamy się z tym, że w samochodach możemy korzystać z internetu (wbudowane modemy
WiFi), a nawet zainstalować
konsolę do gier. Tylko patrzeć,
jak na przedniej szybie, a nie
desce rozdzielczej wyświetlane będą informacje nie tylko
o prędkości, ale nawet o mijanych obiektach turystycznych.
W spełnieniu marzeń o aucie przyszłości największą przeszkodą pozostaje cena. Niewielu
z nas stać na to, żeby zapłacić za
ich ziszczenie pół miliona złotych. Albo i więcej. Ale już za dekadę luksus może być dostępny
w o wiele niższej cenie. Historycy motoryzacji przypominają lata 50. ubiegłego wieku, gdy
pożądanie kierowców wzbudzały elektrycznie sterowane okna
i przesuwane siedzenia. Po kilkunastu latach niemal każdy
mógł pozwolić sobie na ich zamówienie, a dziś to standard.
I maksymalnie
komfortowe
materiałów stosowanych do
produkcji i podczas eksploatacji pojazdów.
Dlatego Skoda, produkująca dla przeciętnego Kowalskiego, stawia w najbliższych
latach na pojazdy hybrydowe
i elektryczne. Grzegorz Paszta
z Renault Polska prognozuje,
że w 2020 r. te ostatnie będą
stanowić 10 proc. wszystkich
aut. W salonach francuskiej
marki dostępne są dwa pierwsze modele na prąd (Fluence
Z.E. i Kangoo Z.E.). Tak przyszłość widzą we Francji, bo
w Japonii stawiają na coś innego. Według Toyoty popularne staną się napędy hybrydowe. – Auta elektryczne ciągle
pozostaną małymi pojazdami
miejskimi o niewielkim zasięgu z powodu ograniczeń technologii akumulatorowej. Pojawią się zaś ogniwa paliwowe,
ale w dużych autach wielkości typu SUV, van i oczywiście
całej gamie pojazdów użytkowych – mówi Robert Mularczyk z Toyota Motor Poland.
A we Włoszech ma być
jeszcze inaczej. – Stawiamy
na napęd gazowy natural power (sprężony metan – red.)
i LPG – mówi Rafał Grzanecki
z Fiat Auto Poland. Według
niego o słuszności tej strategii przesądzają statystyki.
W 2011 r. w Unii Europejskiej
zarejestrowano 8,7 tys. samochodów elektrycznych, czyli
ok. 0,07 proc. nowych aut. Od
1997 r. Fiat sprzedał w Europie ponad 500 tys. samochodów natural power (gaz), czyli
średnio w roku około 35 tys.
pojazdów.
Unia Europejska swoje
Nie brakuje jednak sceptyków. – 10 lat nie jest aż tak
odległą przyszłością, więc nie
sądzę, by w tym czasie nastąpiła technologiczna rewolucja
– uważa Magdalena Węglewska z Mazda Motor Poland.
Choć faktycznie zwiększy się
liczba rozwiązań elektrycznych i hybrydowych, tradycyjne spalinowe silniki nadal
będą napędzały większość samochodów. To one – według
Mazdy – wciąż mają ogromny potencjał rozwoju i japoń-
Koncerny
szukają sposobu
na pogodzenie
ognia z wodą:
jak sprawić,
by jazda dawała
frajdę w czasach,
gdy o własnym
aucie marzą
miliardy ludzi,
a dróg tak szybko
nie przybywa
ska firma idzie właśnie w tym
kierunku. – Nasza infrastruktura nie jest wystarczająco
przystosowana do obsługi
samochodów elektrycznych
czy zasilanych wodorem.
Poza tym są to rozwiązania
bardzo kosztowne zarówno
w produkcji, jak i w zakupie
– mówi Węglewska.
Tyle że takie przekonanie
ma jeden mankament. Jest
nim coraz powszechniejsza potrzeba przemieszczania się coraz większej liczby ludzi. Adam
Bazydło, projektant z Centrum
Stylu Peugeot w Paryżu, uważa, że na spadek cen paliwa
raczej nie ma co liczyć, a brak
odpowiednich rozwiązań komunikacyjnych zwyczajnie
pociągnie za sobą straty gospodarcze, takie jak trudności w dostawach czy dojeździe
do pracy. – Nie trzeba kryształowej kuli, by przewidzieć
zmiany, które muszą nastąpić.
Auta będą bardziej wyspecjalizowane. Przykładowo do jazdy
po aglomeracjach muszą być
małe, zwinne, lekkie i łatwe do
zaparkowania – mówi Bazydło.
Własną wizję najbliższej dekady dla motoryzacji ma również Komisja Europejska, która
kilka miesięcy temu przedstawiła plan działania Cars 2020.
W tym dokumencie KE proponuje usprawnienie badań w ramach europejskiej inicjatywy na
rzecz ekologicznych pojazdów.
Żeby ułatwić małym i średnim
firmom dostęp do kredytów,
wzmocniona zostanie nawet
współpraca z Europejskim Bankiem Inwestycyjnym.
Antonio Tajani, unijny komisarz ds. przemysłu i przedsiębiorczości, zapewnia, że
w ślad za Cars 2020 pójdą propozycje inicjatyw politycznych.
Podkreśla, że przez najbliższe
10 lat Unia będzie promować
inwestycje w zaawansowane
technologie motoryzacyjne,
np. przez kompleksowy pakiet środków zmierzających do
ograniczenia emisji CO2 i hałasu. Komisja chce upowszechnić infrastrukturę dla paliw alternatywnych (elektryczność,
wodór oraz gaz ziemny). Ma
być taniej, bardziej komfortowo i ekologicznie.
A20
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
STANY ZJEDNOCZONE
Gospodarka
iegdyś było to najbogatsze miasto kontynentu, dziś jest o włos
od sytuacji, w której stanie się
największym bankrutem wśród
amerykańskich metropolii. Poprzednie pokolenie kojarzyło
Detroit z łagodnymi dźwiękami spod znaku
wytwórni muzycznej Motown, teraz może się
kojarzyć co najwyżej ze szczękiem przeładowywanej broni. Ostatnią szansą stał się czarnoskóry menedżer, który chce potraktować
miasto jak kolejną restrukturyzowaną firmę.
Kevyn Orr przed obiektywami kamer prezentuje się doskonale: optymistyczny, wyluzowany, uśmiechnięty, emanujący ufnością
we własne siły i kompetencje. – To będzie
prawdziwa olimpiada restrukturyzacji – mówił na marcowej konferencji. – Przed nami
wielkie wyzwania, ale mam nadzieję, że
pewnego dnia będę wspominać tę misję jako
udział w jednym z największych zwrotów
w historii amerykańskiego narodu – skwitował problemy miasta.
Tych słów z kamienną twarzą słuchał burmistrz Detroit Dave Bing. Człowiek, któremu
Orr właśnie odbierał kontrolę nad miastem.
Bo narzucony ratuszowi przez władze stanu Michigan supermenedżer będzie mieć
władzę absolutną. Będzie mógł zmieniać
wszelkie finansowe aspekty planów snutych
przez miejskich włodarzy, zmieniać warunki umów o pracę zawieranych przez miasto,
wyprzedawać miejski majątek. Sam dobierze
sobie współpracowników, lokalnych polityków będzie mógł omijać szerokim łukiem,
a kluczowe decyzje będą zapadać w jego gabinecie. Burmistrz czy inni decydenci z Detroit nie będą mogli nawet „pojechać” Orrowi
po pensji: 275 tys. dol. rocznie wypłacą mu
władze Michigan.
Ale też misja prawnika będącego partnerem w znanej kancelarii Jones Day nie należy
do łatwych. W powszechnej opinii Detroit jest skazane na bankructwo. Metropolia
ma 14 mld dol. długów długoterminowych
i deficyt w bieżącym budżecie szacowany na
326 mln dol. Tylko w ciągu ostatniego roku
wzrósł on o blisko 130 mln dol. Sytuacja jest
tak dramatyczna, że w mieście nie wymienia
się już przepalonych żarówek w latarniach
i światłach drogowych i bywa, że policjanci
zwyczajnie nie odbierają telefonów. Po pustoszejących dzielnicach, w czasach świetności pyszniących się pięknymi domami, krążą
ostatni szabrownicy. Bo w ciągu ostatnich
lat z ruder wymontowano już wszystko, co
miało jakąkolwiek wartość.
– Miasto nie jest skazane na bankructwo
– uspokaja Orr. I, co niezwykłe, wielu wierzy w te słowa. Mało kto bowiem ma tyle
doświadczenia w restrukturyzacjach upadających firm jak on. Szlify zdobywał w federalnych instytucjach finansowych, a prawnicze
wykształcenie przydało się cztery lata temu,
kiedy wraz z firmowym zespołem wkroczył
do biur Chryslera, by postawić padający koncern na nogi. To on przekonał sąd, że firma
ma szansę na skuteczną odnowę, a potem
przeprowadził koncern przez ten proces.
Doprowadził do sytuacji, w której producent
aut zaczął znów sprzedawać samochody i na
nich zarabiać, a co ważniejsze: do sytuacji,
w której kierowcy uwierzyli, że firma ma
jeszcze przyszłość. Dzisiaj Chrysler odzyskał za oceanem pozycję jednego z czołowych graczy w branży, a Orr stał się jednym
z najbogatszych prawników Ameryki – za
godzinę pracy w restrukturyzowanej firmie
płaci mu się 700 dol.
Cień dawnej potęgi
– Możemy powstać z popiołów – perorował
supernadzorca Detroit na konferencji prasowej. – To piękne miasto i cudowny stan,
w którym zaczynałem karierę (w latach 70.
Orr kończył prawo na Uniwersytecie Michigan – przyp. red.). Czuję się zmuszony, by
podjąć tę pracę – podkreślał.
Ten sentyment do historii Detroit nie
jest bez znaczenia. W połowie poprzedniego stulecia metropolia była czwartym
co do wielkości miastem USA. Żyło w nim
ok. 2 mln ludzi, przemysł kwitł, pozwalając bogacić się zarówno menedżerom, jak
i zwykłym robotnikom. Michigan Central
Station – dworzec kolejowy zaprojektowany przez tego samego architekta, co znany nowojorski Grand Central Station – był
jedną z wizytówek Ameryki. Bez względu
na to, czy chodziło o białe kołnierzyki, czy
Król upadłego
Detroit, dawny symbol przemysłowej potęgi Ameryki,
dostało ostatnią szansę na uniknięcie bankructwa.
Przez półtora roku będzie miało władcę absolutnego,
który do tej pory stawiał na nogi upadające firmy
pracowników taśm montażowych,
niemal każdy mieszkaniec Detroit
miał samochód. Nazwa miasta była
zresztą synonimem przemysłu motoryzacyjnego. Swoje fabryki miały
tu rynkowe potęgi – Ford, Chrysler
i General Motors.
Konflikty rasowe lat 50. i 60. doprowadziły do powstania osobnych
dzielnic dla białych i czarnych, ale
niespodziewaną konsekwencją był
rozkwit „czarnej” muzyki. To w Detroit narodziło się brzmienie Motown,
po raz pierwszy zabrzmiały głosy m.in.
Diany Ross i Steviego Wondera. W czasach,
gdy Orr trafił na Uniwersytet Michigan,
miasto jeszcze żyło zabawową atmosferą
poprzednich dekad, ale w tle zaczynało się
już chylić ku upadkowi. Na robotniczych
osiedlach rodził się bunt młodego pokolenia, którego heroldem stał się Iggy Pop
i jego The Stooges oraz prekursorzy mocnego grania z MC5. Dziś muzyczne tradycje
miasta kontynuują didżeje i hip-hopowcy
z Eminemem na czele, którzy swoje korzenie wywodzą właśnie z lokalnych robotniczych blokowisk.
W latach 70. ratusz forsował jednak optymistyczną ideę „renesansu Detroit” i wspierał jak mógł gigantyczne projekty, jak choćby
wybudowanie modelowych nowoczesnych
drapaczy chmur w centrum miasta. Jednak
z każdym kolejnym rokiem tempo inwestycji, a także zapał urzędników oraz inwestorów malały. Gdy nadeszły lata 80. i kryzys
naftowy podciął korzenie branży motoryzacyjnej, dla miasta zaczęły się złe czasy. Na
dodatek Japończycy zalewali amerykański
rynek kolejnymi modelami swoich marek.
Mieszkańcy zaczęli wyjeżdżać, a pierwsze
kwartały ulic – pustoszeć. Kto miał więcej
pieniędzy, uciekał na przedmieścia.
W centrum zostali najbiedniejsi
i najbrutalniejsi. I choć lata 90.
przyniosły jeszcze nadzieję na powrót „złotych czasów” – Ameryka
Clintona była krajem optymistów
– to w mieście powstawały przede
wszystkim spektakularne hotele i kasyna, inwestycje najbardziej
wrażliwe na wahnięcia koniunktury.
W rankingach najludniejszych miast
Ameryki Detroit zjechało na dziesiątą
pozycję.
AP
N
Mariusz Janik
700 tys. mieszkańców wysp
KEVYN ORR
Dostał od gubernatora
stanu Michigan
18 miesięcy
na postawienie Detroit
na nogi. Nie będzie
to łatwe zadanie:
miasto ma 14 mld
dol. długu, najwyższą
przestępczość w kraju.
Na dodatek uciekają
z niego resztki
mieszkańców
Dziś jest na 18. miejscu. Hotele i kasyna nie
uratowały miasta – ostatnia dekada przyniosła tylko gwałtowną depopulację: z Detroit
uciekł co czwarty mieszkaniec. Dziś zostało
ich ledwie nieco ponad 700 tys. W zależności
od szacunków od jednej trzeciej do połowy
budynków w obrębie metropolii zostało „porzuconych” przez właścicieli i niszczeje, tworząc co prawda malownicze rumowiska, ale
jednocześnie nie przynosząc zysku ani swoim
dawnym mieszkańcom, ani miastu. Niezłe
mieszkanie można kupić już za 7,5 tys. dol.,
cena najgorszych ruder nie przekracza kilkuset. Stopa bezrobocia oficjalnie jest oceniana
na 18,2 proc. – w porównaniu z amerykańską średnią rzędu 7,7 proc. oznacza to przepaść między miastem a resztą kraju. A przede
wszystkim oznacza gigantyczny spadek przychodów podatkowych dla miejskiej kasy.
Na dodatek Detroit od dłuższego czasu
nie ma szczęścia do gospodarzy. W ostatnich dekadach kolejni burmistrzowie mieli
kłopoty z prawem, ostatni z byłych – Kwame Kilpatrick – niemal w tym samym czasie, gdy zapadała decyzja o zatrudnieniu
Orra, został przez sąd uznany za winne-
A21
gazetaprawna.pl
AFP/EAST NEWS
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
miasta
go korupcji i defraudacji środków publicznych.
Ostrzeżenia traktowano obojętnie. – To miasto musi podjąć dramatyczne kroki, by
ocaleć – alarmował
w 2005 roku konsultant władz Detroit John Boyle.
Już wtedy straszył miejską
radę widmem
bankructwa.
– Myślałem:
Do diabła, to
ich ruszy. Ale nie
stało się jednak nic. To było
zadziwiające – mówił po latach Boyle.
Dave Bing, niegdyś znany w Ameryce koszykarz, a potem sprawny biznesmen, odziedziczył miasto po Kilpatricku cztery lata temu.
Na początku jeszcze tryskał optymizmem: jego
ekipa sformułowała nawet dalekosiężną strategię zatytułowaną „Detroit Future City”. Jednak kilkusetstronicowy dokument w zasadzie
już w momencie zakończenia prac nadawał
się do kosza. Odcięty przez zniecierpliwione
władze Michigan od centralnych funduszy
Bing protestował przeciwko narzuceniu mu
Orra, ale szybko machnął ręką. Dziś zapowiada
tylko, że będzie z supernadzorcą współpracować we wszystkim, czego ambitny prawnik
zażąda. – To jak obieranie cebuli – opisywał
swoją pracę „New York Timesowi” Bing. – Kopiesz, kopiesz i kopiesz i z czasem zaczynasz
rozumieć, jak fatalna jest sytuacja – mnożył
metafory burmistrz.
Problem w tym, że mimo wyborczych
obietnic i wzniośle brzmiących wieloletnich
strategii ratusz nie ma sposobu na to, żeby
opanować sytuację w mieście. Terytorium aglomeracji jest znacznie większe
niż w przypadku innych
metropolii, a mieszkańcy
żyją „na wyspach” – w
rozsianych po całym
obszarze, zamieszkanych
jeszcze
dzielnicach. Do
wszystkich
trzeba doprowadzić podstawowe
usługi – od energii
i wody, po komunikację
miejską czy służby komunalne. Władze nie są jednak w stanie zatrudnić więcej niż 10 tys. pracowników, wliczając
w to wszystkie publiczne stanowiska – od
radnych po sprzątaczy ulic. Stąd mnożące
się problemy z dodzwonieniem się na policję, po strażaków czy karetkę.
Co gorsza, przez ostatnią dekadę Detroit
dorobiło się niechlubnego tytułu „stolicy
amerykańskiej przestępczości”. Trup pada
w tym mieście gęsto: w zeszłym roku w statystykach jedno morderstwo przypadało na
1719 osób. To aż 11 razy więcej niż w Nowym Jorku. Szczególnie niebezpieczne jest
centrum miasta: na interaktywnej mapie
morderstw w Detroit, prowadzonej przez
redakcję „The Detroit Times”, śródmieście
przykrywa gęsta sieć kropek. Tak gęsta, że
nie da się odczytać nazw dzielnic. – Przywykliśmy już akceptować pewną ilość zbrodni jako coś zwykłego – kwituje sytuację Ike
McKinnon, były szef policji w Detroit. Według niego świat przestępczy w mieście
również się wynaturzył. Jeśli kiedyś ban-
dyci napadali, a potem brali nogi za pas, dziś
nie odczuwają potrzeby uciekania z miejsca
przestępstwa. – Ci młodzi zabiją ciebie, zabiją kogoś jeszcze i kompletnie ich to nie
obchodzi. Pójdą do więzienia choćby dlatego,
że ich kumple już tam są – mówi.
Zabiją Detroit po naszych trupach
Paradoksalnie mimo góry długów, dekad
urzędniczej niekompetencji i kilkunastu napadów dziennie, nowe porządki, jakie ma zaprowadzić w Detroit Kevyn Orr, nie są popularne wśród mieszkańców. Pomysł powołania
nadzwyczajnego menedżera, który uporządkowałby sytuację w mieście, został przez mieszkańców odrzucony w głosowaniu, jakie odbyło
się przy okazji listopadowych wyborów prezydenckich. Tyle że gubernator Michigan Rick
Snyder, zniecierpliwiony dramatyczną sytuacją w największej metropolii w swoim stanie,
po prostu pozmieniał nieco kontrowersyjne
rozporządzenie o „nadzwyczajnym zarządzie”
i wymusił na ratuszu zaakceptowanie go.
Pierwszy dzień Orra w nowej pracy dał
mu przedsmak tego, co będzie go czekać
w ciągu najbliższych osiemnastu miesięcy
– czyli w okresie, w którym ma doprowadzić
sytuację w mieście do porządku. Przed ratuszem zgromadził się tłum przeciwników
jego nominacji, inni pojechali wynajętymi
autobusami pod siedzibę kancelarii Jones
Day w Cleveland. Do protestów przyłączył
się również legendarny pastor Jesse Jackson,
który nie tylko zapowiedział msze protestu,
lecz także zaskarżenie przeforsowanej przez
Snydera nominacji Orra na nadzwyczajnego komisarza.
W mieście wrze. Sposób, w jaki gubernator potraktował głosy mieszkańców oddane
w listopadzie, obudził demony śpiące w tej
głęboko sfrustrowanej społeczności. – Gło-
sujący obywatele pogrążonego w kłopotach
miasta tracą poczucie wartości swoich głosów – opisuje dyplomatycznie sytuację Larry
Dubin, profesor prawa z Uniwersytetu Detroit. Według niego poczucie zignorowania praw obywatelskich dotyczy wszystkich
miast, w których mieszka „afroamerykańska
większość”. A w Detroit „afroamerykańska
większość” to ponad 83 proc. obywateli, którzy w decyzji republikańskiego – i białego
– gubernatora dopatrują się zakamuflowanego przejawu rasizmu.
„Zabijają Detroit po naszych trupach”
– widniało na transparencie rozwiniętym
przez protestujących pod ratuszem. – To, co
się tu stało, jest wbrew konstytucji – kwitowali lapidarnie demonstranci. W tłumie krążyły pogłoski o wycieku kilku tysięcy stron
dokumentów świadczących o machinacjach
urzędników związanych z emisją miejskich
obligacji, obracaniem środkami z funduszy
emerytalnych oraz operacjami finansowymi
wydziału odpowiedzialnego za gospodarkę wodną. Nic więc dziwnego, że burmistrz
Bing – który początkowo widział we wzbierających protestach potencjalne poparcie dla
siebie w sporze z władzami stanu – w końcu
zrezygnował z oporu.
– Nie sądzę, żeby ich obchodziło, kto jest
burmistrzem – mówi dziś Bing. – Oni po
prostu chcą, żeby naprawiono to, co zostało
zepsute – dorzuca. I ma rację. Protesty, nawet jeśli wielotysięczne, przez pozostałych
mieszkańców są obserwowane z obojętnością. – Rada Miejska miała wiele czasu na
ratowanie sytuacji. Zrobiła coś? – retorycznie
pyta Diane Markus, recepcjonistka w jednym
z biurowców. – Narzucenie miastu supernadzorcy nie podoba mi się, jak wszystkim
innym, ale może jednak wyjdzie z tego coś
dobrego?
KOMUNIKAT
Goleniów, dnia 2013 –04 - 04
BURMISTRZ GMINY GOLENIÓW
ogłasza pierwszy przetarg ustny nieograniczony
na zbycie nieruchomości stanowiących własność Gminy Goleniów.
A22
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
SPOŁECZEŃSTWO
Jak sprawiedliwie podzielić zyski?
O spółdzielczości
najczęściej
słychać przy
Obręb Łozienica, gmina Goleniów, województwo zachodniopomorskie: teren włączony do
Kostrzyńsko – Słubickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej Podstrefy Goleniów
Nieruchomości nie zabudowane położone na terenie Goleniowskiego Parku Przemysłowego
– pod realizację inwestycji związanych z przemysłem – zakłady przemysłowe i produkcyjne.
- działka nr 230/20 o powierzchni 17.569 m2, KW nr SZ1O/ 00025763/6
Cena wywoławcza : 791.850zł
- działka nr 230/21 o powierzchni 24.660m2, KW nr SZ1O/ 00025763/6
Cena wywoławcza : 1.100.820zł
- działka nr 230/23 o powierzchni 16.378m2, KW nr SZ1O/ 00025763/6
Cena wywoławcza : 738.260zł
Nieruchomości nie są obciążone ograniczonymi prawami rzeczowymi i nie ma przeszkód
prawnych w rozporządzaniu nimi.
Dla zbywanych nieruchomości brak planu zagospodarowania przestrzennego.
Przed rozpoczęciem inwestycji należy uzyskać decyzję o warunkach zabudowy.
Gleby działek w świetle obowiązujących przepisów nie są zanieczyszczone.
Gmina nie przeprowadziła badań geologicznych przedmiotowych nieruchomości.
W przypadku niezrealizowania inwestycji na nabytych nieruchomościach w terminie 3 lat od
daty podpisania notarialnej umowy sprzedaży nieruchomości, Nabywca zapłaci Sprzedającemu
karę umowną w wysokości 50.000zł (pięćdziesiąt tysięcy złotych).
Dla potrzeb oceny spełnienia warunków przetargu, za zrealizowanie inwestycji rozumie się
moment uzyskania ostatecznej decyzji o pozwoleniu na użytkowanie obiektów budowlanych.
W przypadku zbycia nieruchomości lub udziału w nieruchomościach w obrocie wtórnym przed
zrealizowaniem inwestycji nabywca zobowiązuje się scedować obowiązek co do terminów
realizacji inwestycji i zapłaty kary umownej na nowego nabywcę. Brak powyższej cesji skutkować będzie dochodzeniem przez Gminę Goleniów roszczeń finansowych (kary umownej
w wysokości pięćdziesięciu tysięcy złotych) od pierwotnego nabywcy, a nabywca oświadcza,
że przyjmuje to do wiadomości.
Gmina Goleniów zastrzega sobie prawo odkupu nieruchomości nie zabudowanych w terminie
5 lat, z wpisem tego prawa w Księdze Wieczystej.
okazji afer
w spółdzielniach
mieszkaniowych.
Wbrew pozorom
jednak ta gałąź
gospodarki ma
się w Polsce
nieźle. A będzie
jeszcze lepiej, bo
na spółdzielnię
można dostać
spore unijne
pieniądze
Warunki dodatkowe:
Nabywca uzyska zezwolenie na prowadzenie działalności w specjalnej strefie ekonomicznej we
własnym zakresie. Nie wystąpienie, bądź nie uzyskanie zezwolenia na prowadzenie działalności
w specjalnej strefie ekonomicznej nie powoduje powstania żadnych roszczeń
w stosunku do Gminy Goleniów.
Planowane prowadzenie działalności gospodarczej na przedmiotowych nieruchomościach
włączonych do Kostrzyńsko – Słubickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej powinno być zgodne
z przepisami ustawy o specjalnych strefach ekonomicznych oraz aktami wykonawczymi do
tej ustawy.
Do wylicytowanej ceny zostanie doliczony podatek VAT zgodnie z przepisami obowiązującymi
w dniu sprzedaży.
Wadium wynosi 10% ceny wywoławczej.
Przetarg odbędzie się w dniu 06 czerwca 2013r. o godzinie 1000 w siedzibie Urzędu Gminy
i Miasta w Goleniowie, Plac Lotników nr 1, sala nr 117 ( I piętro).
W przetargu mogą uczestniczyć krajowe i zagraniczne osoby fizyczne i prawne, jeżeli wpłacą przelewem na konto do dnia 29 maja 2013r. określone w ogłoszeniu wadium. Wadium
należy wpłacać tak, aby należna kwota znalazła się na koncie Urzędu Gminy i Miasta
w Goleniowie w nieprzekraczalnym terminie do dnia 03 czerwca 2013r. Wadium należy
wpłacać na konto: Bank PeKaO SA Oddział w Goleniowie Nr (SWIFT: PKOPPLPW) (IBAN PL
28124038391111000044134794).
Dowód wniesienia wadium przez uczestnika przetargu podlega przedłożeniu komisji przetargowej w trakcie ustalania listy licytantów.
Wpłacając wadium należy wyraźnie zaznaczyć na jaką nieruchomość dokonana jest wpłata.
Wadium oferenta, który wygra przetarg zostanie zaliczone na poczet ceny nabycia nieruchomości, a innym oferentom zostanie zwrócone w całości.
Zapłata pozostałej części należności za zakup nieruchomości musi nastąpić przed zawarciem
umowy sprzedaży, z odpowiednim wyprzedzeniem tak, aby środki pieniężne znalazły się na
rachunku bankowym tut. Urzędu przed zawarciem umowy.
Koszty zawarcia umowy sprzedaży ponosi kupujący.
Osoby fizyczne zobowiązane są przedstawić komisji przetargowej, przed rozpoczęciem przetargu, dokument tożsamości, natomiast osoby prawne – aktualny odpis (z ostatnich 3 miesięcy)
z właściwego rejestru handlowego (lub równorzędnego), pełnomocnictwo, dokument tożsamości osoby reprezentującej – w oryginałach.
Uczestnicy biorą udział w przetargu osobiście lub przez pełnomocnika. Pełnomocnictwo wymaga formy pisemnej.
Małżonkowie oboje biorą udział w przetargu osobiście lub okazując pełnomocnictwo drugiego
małżonka.
Do nabycia nieruchomości przez oferenta zagranicznego mają zastosowanie odpowiednie
przepisy o nabywaniu nieruchomości przez cudzoziemców.
Wadium przepada na rzecz Gminy Goleniów w razie uchylenia się uczestnika przetargu, który
wygrał przetarg od zawarcia umowy sprzedaży w terminie podanym w zawiadomieniu.
Dodatkowe informacje o nieruchomościach zamieszczonych w ogłoszeniu o przetargu można
uzyskać w Wydziale Planowania Przestrzennego, Nieruchomości i Ochrony Środowiska UGiM
w Goleniowie, tel. /91/ 46-98-243, 46-98-244, pokój 010, e-mail: [email protected] .
Przed przystąpieniem do przetargu należy zapoznać się z dokumentacją przedmiotowych
nieruchomości oraz z procedurą uzyskania zezwolenia na prowadzenie działalności na
terenie K-SSSE Podstrefy Goleniów w Zarządzie K-SSSE S.A. w Kostrzynie nad Odrą.
Burmistrz Gminy Goleniów zastrzega sobie prawo do chwili rozpoczęcia przetargu – do odwołania ogłoszonego przetargu jedynie z uzasadnionej przyczyny, informując o tym niezwłocznie
w formie właściwej dla ogłoszenia o przetargu.
W prenumeracie Dziennika
Gazety Prawnej zyskujesz!
specjalistyczne
dodatki
niedostępne
w kioskach
22 761 31 27, 801 626 666
FILIP KLIMASZEWSKI/AGENCJA GAZETA
Informacje o prenumeracie:
9
Maciej Miłosz
tys. spółdzielni,
8 mln członków
i 65 mld zł przychodów rocznie.
Tak wygląda polska spółdzielczość w liczbach zawartych
w uchwale Polskiego Kongresu Spółdzielczości z końca
ubiegłego roku. Jednak dane
te mogą nieco mylić. Większość spółdzielców (ponad
4,2 mln) to członkowie spółdzielni mieszkaniowych, reliktu PRL kojarzonego głównie z nieprawidłowościami.
Przykładem jest choćby działalność prezesa jednej z SM
w Warszawie o przydomku
„Słońce Natolina”, którego
po odwołaniu ze stanowiska
z gabinetu musiała wyprowadzać policja, bo trzymał się
stołka w sensie dosłownym.
Albo afera korupcyjna w olsztyńskiej spółdzielni „Pojezierze”, dzięki której karierę polityczną rozpoczęła posłanka
PO Lidia Staroń. Jednak takich przypadków będzie coraz
mniej. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, liczba mieszkań zarzą-
dzanych przez spółdzielnie
spada i wynosi obecnie ok.
2 mln, a więc ponad 0,5 mln
mniej niż jeszcze dwa lata
temu.
Jednak nawet jeśli zostawimy na boku spółdzielnie
mieszkaniowe, to i tak zostaje jeszcze liczba prawie
4 mln członków, a to robi
wrażenie. Więcej niż co dziesiąty Polak jest spółdzielcą,
i to licząc noworodki! Drugą najliczniejszą grupą są
zrzeszeni w spółdzielczych
kasach oszczędnościowo-kredytowych, zwanych
popularnie SKOK-ami. Jest
ich w sumie ponad 2,2 mln.
To nie powinno dziwić, bo
tradycje tego typu bankowości są na polskich ziemiach
długie. Pierwszą wiejską
spółdzielnię oszczędnościowo-pożyczkową założył w 1889 r. Franciszek
Stefczyk w Czernichowie
koło Krakowa. Co ciekawe,
wzorował się na austriackim działaczu społecznym
Friedrichu Wilhelmie Raiffeisenie. To właśnie z części
kas zakładanych przez niego wyrósł dzisiejszy gigant
bankowy Raiffeisen.
Pomocna
dłoń
niewidzialnej
ręki
AUTOPROMOCJA
!
gazetaprawna.pl
W PONIEDZIAŁEK W DGP
Zmiany w prawie pracy
Czym się dziś różnią SKOK-i od banków? – To instytucje
w dużej mierze środowiskowe, co ma swoje wady i zalety. Nie są tak przesycone
technologią, przez co taniej
mogą świadczyć usługi niż
banki komercyjne – mówi
profesor Krzysztof Opolski z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu
Warszawskiego. – Z drugiej
strony czasem tracą obiektywność, ponieważ mają
właśnie służyć społeczności
lokalnej. Choć część z nich
wymaga pewnego intelektualnego dokapitalizowania, to
jest to bardzo dobra formuła
bankowości, która uzupełnia ofertę wielkich banków
korporacyjnych. Proszę pamiętać, że idea spółdzielczości jest wspaniała i powinna być przydatna szczególnie
dla takiej gospodarki jak nasza, gdzie motorem rozwoju
jest sektor małych i średnich
przedsiębiorstw – dodaje
ekonomista. Wbrew pozorom aktywa kas nie są małe
i wynoszą obecnie ponad
15 mld zł. Choć oczywiście
w porównaniu z klasycznym
sektorem bankowym wypada
Związki zawodowe chcą ograniczyć zawieranie
umów na czas określony. Jakie będą tego skutki
to dosyć blado: największy
polski bank PKO BP ma aktywa o wartości ok. 200 mld zł.
Spółdzielnie bardziej
odporne na kryzys
Jeśli spojrzeć na zasady ruchu spółdzielczego, to wydają
się one zbiorem wytycznych,
którymi powinien kierować
się każdy przedsiębiorca. Sformułowali je tkacze z Rochdale
w Anglii, kiedy to w 1844 r.
powołali pierwszą na świecie Spółdzielnię Sprawiedliwych Pionierów. Głównym
celem działania takiej kooperatywy nie jest zysk, ale dobro
spółdzielców. Jak głosi jedna
z zasad, „Członkowie równomiernie składają się na majątek i demokratycznie go kontrolują. Część tego majątku
jest niepodzielna i stanowi
własność spółdzielni. Zazwyczaj członkowie nie otrzymują
dywidendy od swoich udziałów, stanowiącej warunek ich
członkostwa, lub otrzymują
bardzo małą”. Zasady te można znaleźć na stronie Krajowej Rady Spółdzielczej, organu, który z mocy ustawy ma
spółdzielnie w Polsce w pewien
sposób nadzorować.
Korzenie ruchu spółdzielczego są w Polsce złożone. – Wywodzi się on z trzech nurtów
ideowych. Socjalistycznego związanego z Edwardem
Abramowskim czy prezydentem Stanisławem Wojciechowskim, liberalnego związanego
z bankowością w Wielkopolsce propagowaną m.in. przez
księdza Piotra Wawrzyniaka
oraz chrześcijańsko-solidarnościowego działającego w Galicji Franciszka Stefczyka – opowiada historyk spółdzielczości
dr Adam Piechowski. Warto
podkreślić, że przed odzyskaniem niepodległości w 1918 r.
spółdzielcy często byli zaangażowani w działalność narodowo-wyzwoleńczą.
Ze wspominanej wyżej
uchwały Polskiego Kongresu
Spółdzielczości dowiemy się,
„że spółdzielnie wnoszą znaczący wkład w rozwój społeczno-gospodarczy naszego kraju
(...). Robią to m.in. przez to, że
funkcjonują w lokalnych społecznościach przez długi czas
oraz angażują ludzi w zarządzanie swoimi przedsiębiorstwami. Promują również tworzenie miejsc pracy (...). Dążą do
zysku nie jako do celu same-
go w sobie, lecz by efektywnie
realizować potrzeby ich obecnych członków i przyszłych pokoleń. Dodatkowo stosują model biznesu, który jest solidny,
uczciwy, przyjazny dla ludzi.
Są także bardziej odporne na
uwarunkowania zewnętrzne,
co wykazał ostatni kryzys finansowy”. Tyle teoria. Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce.
Pomysł to podstawa
Spółdzielczość w Polsce to
15 różnych branż. Oprócz
wspomnianych, zdecydowanie największych w tym gronie kas oszczędnościowych
i spółdzielni mieszkaniowych,
funkcjonują jeszcze zrzeszenia mleczarskie (jest ich coraz mniej z powodu konsolidacji na rynku, ale zazwyczaj
działają prężnie i są prowadzone na wzór nowoczesnych
przedsiębiorstw), rzemieślnicze
(cepelie), spółdzielnie pracy
(bywają przekształcane w spółki) czy pszczelarskie (też jest ich
coraz mniej, ale tu przyczyny są
złożone, a ich członkowie są już
bardzo wiekowi). Osobna branża to spółdzielnie inwalidzkie.
Specjalizują się one zazwyczaj
w produkcji bardzo niszowych
Warszawska
kooperatywa
spożywcza:
wspólne zakupy
to niższe
wydatki
Nowe
spółdzielnie
powstają w szybkim
tempie, bo łatwo
dostać na nie
dofinansowanie.
Zdarza się, że
organizacje
pozarządowe
tworzą projekt,
w którym planują,
że założą np.
osiem spółdzielni
socjalnych.
Potem muszą go
zrealizować
produktów (np. odzieży dla
strażaków), ale ich liczba także z roku na rok maleje.
– Najlepiej rozwijają się
obecnie spółdzielnie socjalne,
rolnicze i takie zupełnie oddolne kooperatywy spożywcze – mówi Małgorzata Ołdak,
doktor w Instytucie Polityki
Społecznej na UW. By założyć
spółdzielnię socjalną, jeszcze do
niedawna trzeba było po prostu pięciu osób bezrobotnych.
Jeśli zebrało się taką grupę, to
można było liczyć na unijne
i państwowe dofinansowanie
z urzędu pracy (kilkanaście tysięcy złotych na głowę). – Teraz
jest lepiej, bo członkiem spółdzielni może być np. księgowy
czy ktoś z innymi kwalifikacjami potrzebnymi do prowadzenia działalności. Wcześniej
to było rzucanie ludzi na zbyt
głęboką wodę – ocenia pracownik urzędu pracy jednego
z miast wojewódzkich. – Nie
jestem szczególnie zwolennikiem spółdzielczości socjalnej,
ale doceniam to, że wielu ludziom takie działanie pozwala
wrócić na rynek pracy – dodaje.
Dziś takich spółdzielni
w Polsce jest ponad 600. Nowe
powstają w szybkim tempie, bo
łatwo dostać na nie dofinansowanie. Zdarza się, że organizacje pozarządowe tworzą
projekt, w którym planują, że
założą np. osiem spółdzielni
socjalnych. I potem wszelkimi sposobami muszą go zrealizować. – Problem w tym, że
spółdzielnie z łapanki nie mają
szans na przetrwanie. Tu, tak
jak w normalnym biznesie,
potrzebny jest pomysł. Bo na
tym, że ma się dofinansowanie,
a później przez jakiś czas różne ulgi, długo się nie pociągnie
– prognozuje nasz rozmówca.
Problem w tym, że nikt dokładnie nie wie, ile z tych spółdzielni funkcjonuje faktycznie,
a ile tylko na papierze. Na pewno kilkanaście tysięcy złotych
jest pokusą, szczególnie dla
osób, których sytuacja życiowa
nie jest najlepsza. – Na podstawie różnych badań szacuję, że
co najmniej połowa ze spółdzielni działa. Ale dokładnych
danych faktycznie nie mamy
– potwierdza dr Małgorzata
Ołdak i dodaje, że więcej informacji na ten temat powinniśmy poznać pod koniec roku, po
zakończeniu kolejnych badań.
Jedną ze spółdzielni socjalnych, która już trzeci rok
z powodzeniem radzi sobie
na trudnym rynku edukacyjno-wychowawczym, jest
Signum z Golubia-Dobrzynia
w województwie kujawsko-pomorskim. Założyło ją pięć
kobiet, które stworzyły punkt
przedszkolny. – Czy było warto? Oczywiście. Spółdzielnia nie
ma wielkich zysków, ale wciąż
mamy pracę – odpowiada prezes Justyna Majewska. – Na początku najtrudniejsze było zebranie pięciu rozsądnych osób,
no a potem rozkręcenie tego na
tyle, by mieć na wypłatę pensji.
To się udało po kilku miesiącach. Dziś na 30 miejsc w naszym punkcie mamy 27 dzieci,
tak więc nie możemy narzekać. Co jest najważniejsze przy
prowadzeniu takiej spółdzielni? Zdecydowanie pomysł na
działalność – potwierdza słowa pracownika z urzędu pracy.
Kooperatywy
zupełnie oddolne
Inną formą spółdzielczą, która
prężnie się rozwija, są grupy
producentów rolnych. W 2011 r.
na ponad 220 powstałych
GPR ponad 60 utworzonych
zostało w formie spółdzielni.
W pierwszym półroczu 2012 r.
na 93 grupy było 41 spółdzielni.
Do tworzenia takich inicjatyw
zachęca także system dotacji.
Jest to działanie zdecydowanie w interesie rolników – jak
wiadomo, większy gracz ma
większą siłę przebicia. I tak
negocjując ceny nawozów czy
sprzedaży swoich produktów
do dużych odbiorców, grupa
może uzyskać lepsze warunki finansowe niż indywidualny dostawca. Ale także tu dochodzi czasem do wypaczeń
związanych z szerokim strumieniem unijnych pieniędzy.
I tak np. Stowarzyszenie Przetwórców Owoców i Warzyw
protestuje przeciwko temu, że
grupy producenckie dostają tak
duże dotacje (75 proc. wartości inwestycji), że opłaca im się
wytwarzać mrożonki po dużo
niższych cenach, niż czynią to
ci, którzy zainwestowali własne
pieniądze. A więc przez to, że
grupy producentów (których
duża część jest spółdzielniami)
dostają unijne dotacje, inni na
rynku ponoszą straty.
Oddolnie, bez dotacji powstają zaś kooperatywy społeczne. Tworzone są w dużych
miastach (np. Poznaniu, Łodzi,
Warszawie, Szczecinie czy Lublinie). Jak to działa? Kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt osób
umawia się na to, że wspólnie
robi zakupy. Co jakiś czas kooperanci tworzą listę zakupów,
jeden z nich jedzie na giełdę
warzywną, tam kupuje towary, a później w określonym
punkcie i czasie reszta członków grupy je odbiera. Wychodzi taniej, jedzenie jest lepszej
jakości, a pośrednik w postaci
warzywniaka czy supermarketu zostaje wyeliminowany.
Członkami takich kooperatyw
są zazwyczaj młodzi ludzie kojarzeni z ideami socjalistycznymi czy anarchistycznymi
(spółdzielnie często i mocno
krytykują kapitalizm). W pewnym sensie jest to powrót do
korzeni ideowych spółdzielni.
Tym bardziej wartościowy, że
nieinspirowany unijnymi dotacjami.
Czy idea spółdzielczości
znów będzie przeżywać renesans? Nie jest to wykluczone. Na
pewno swój udział będą w tym
mieli urzędnicy z Brukseli.
– Jest to jakaś forma budowania
kapitału społecznego, o którym
teraz tyle się mówi. Spółdzielnie zdecydowanie częściej niż
firmy zatrudniają niepełnosprawnych, osoby w wieku 50+,
a większość ich pracowników to
kobiety. To są rzeczy, które na
pewno trzeba docenić – mówi
Małgorzata Ołdak.
– Spółdzielczość to nie jest
alternatywa dla gospodarki
wolnorynkowej. Ale bardzo
wartościowe uzupełnienie.
W Polsce w jej rozwoju przeszkadza niedoskonałe prawo. Ustawa o spółdzielczości
z 1982 r. była nowelizowana
już 37 razy. A tak naprawdę
potrzebny jest zupełnie nowy
akt prawny dostosowany do realiów XXI wieku – mówi Adam
Piechowski z Krajowej Rady
Spółdzielczej.
Warto zadać pytanie, czego od spółdzielców mogą się
nauczyć tradycyjni przedsiębiorcy. Gdy ma się w pamięci
premie dla prezesów upadających banków, więcej demokracji w zarządzaniu przedsiębiorstwami nie wydaje się złym
pomysłem. Ale wygląda na to,
że działanie nie dla zysku, ale
dla dobra wspólnego, wciąż pozostanie zajęciem nielicznych.
komunikat
komunikat
ZAPROSZENIE DO SKŁADANIA OFERT
Centrum Onkologii - Instytut im. Marii Skłodowskiej-Curie Oddział w Gliwicach, ul. Wybrzeże Armii Krajowej 15, 44-101 Gliwice, ogłasza
przetarg pisemny na najem pomieszczenia użytkowego znajdującego się na parterze w Budynku Głównym o łącznej powierzchni użytkowej 100,3 m2.
Informacje dodatkowe: przeznaczenie - działalność gastronomiczna. Stawka wywoławcza miesięcznego czynszu najmu:
5 000,00 zł netto ( słownie: pięć tysięcy złotych ).
Termin oględzin w/w pomieszczenia odbędzie się 15.04.2013r. godz. 11.00
Miejsce spotkania zainteresowanych: Sala Narad pok. 2.019 Budynek Techniczny /wejście od strony parkingu /.
Termin składania ofert do dn. 22.04.2013r. do godz. 10.30 w Centrum Onkologii - Instytucie im. Marii Skłodowskiej Curie Oddziale w Gliwicach,
ul. Wybrzeże Armii Krajowej 15, 44-101 Gliwice, pok. 2.002 Budynku Technicznego / wejście od strony parkingu /.
Termin otwarcia ofert: 22.04.2013r. godz. 11.00 w Centrum Onkologii - Instytucie im. Marii Skłodowskiej Curie Oddziale w Gliwicach,
ul. Wybrzeże Armii Krajowej 15, 44-101 Gliwice, Sala Narad pok. 2.019 Budynku Technicznego / wejście od strony parkingu /.
Ofertę należy przesłać lub złożyć osobiście w zaklejonej, nienaruszonej kopercie / w opakowaniu / oznakowanej w następujący sposób:
CENTRUM ONKOLOGII - INSTYTUT IM. MARII SKŁODOWSKIEJ-CURIE ODDZIAŁ W GLIWICACH,
UL. WYBRZEŻE ARMII KRAJOWEJ 15, 44-101 GLIWICE
PRZETARG PISEMNY ( nr sprawy: DA/DZ-22-233-01/13 )
najem pomieszczenia użytkowego znajdującego się na parterze w Budynku Głównym
o łącznej powierzchni użytkowej 100,3 m2,
NIE OTWIERAĆ przed terminem: 22.04.2013r. godz. 11:00
Jeżeli oferta zostanie złożona w inny niż wyżej opisany sposób, prowadzący przetarg nie bierze odpowiedzialności za przedwczesne lub
przypadkowe otwarcie oferty. Oferta najmu lokalu użytkowego winna zawierać: dane osobowe lub dane przedsiębiorcy, zaoferowaną stawkę
miesięcznego czynszu najmu, ksero dowodu wpłaty wadium. Okres wiązania ofertą - do chwili podpisania umowy z oferentem, który wygrał
przetarg. Projekt umowy do wglądu na stronie internetowej prowadzącego przetarg: www.io.gliwice.pl
Warunkiem wzięcia udziału w przetargu jest wniesienie wadium w wysokości: 6 000,00 zł (słownie: sześć tysięcy złotych).
Do przetargu mogą przystąpić osoby fizyczne i prawne oraz jednostki organizacyjne, które przed przystąpieniem do przetargu przedłożą
Komisji Przetargowej:
a) dowód wpłaty wadium – wadium należy wnieść najpóźniej do dn. 19.04.2013r. włącznie, przelewem bankowym środków pieniężnych na rachunek
ING BANK Śląski O / Gliwice nr konta: 96 1050 1285 1000 0002 0211 3460. Za datę wniesienia wadium uważa się datę wpływu środków
pieniężnych na ww. rachunek. W przypadku regulowania wadium za pośrednictwem poczty lub banków wpłaty należy dokonać z takim wyprzedzeniem, aby wyżej wymieniona kwota wpłynęła na konto Centrum Onkologii - Instytutu Oddziału w Gliwicach w terminie określonym w ogłoszeniu.
Do oferty należy dołączyć ksero dowodu wpłaty wadium,
b) w przypadku osób fizycznych - dokument potwierdzający tożsamość osoby fizycznej (dowód osobisty lub paszport),
c) w przypadku oferentów podlegających wpisowi do Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej ( CEIDG) - zaświadczenie o wpisie
CEIDG przedstawione w formie wydruku komputerowego ze strony internetowej CEIDG ( https://prod.ceidg.gov.pl),
d) w przypadku oferentów podlegających wpisowi do Krajowego Rejestru Sądowego (KRS) - informację odpowiadającą odpisowi aktualnemu
z właściwego rejestru KRS przedstawioną w formie wydruku komputerowego ze strony Ministerstwa Sprawiedliwości (https://ems.ms.gov.pl).
W przypadku, gdy oferenci biorą udział w przetargu poprzez pełnomocników, pełnomocnicy przed przystąpieniem do przetargu zobowiązani
są przedłożyć Komisji Przetargowej pisemne pełnomocnictwo do reprezentowania oferenta oraz dokument potwierdzający tożsamość osób
wskazanych w treści pełnomocnictwa (dowód osobisty lub paszport).
Wadium przepada na rzecz prowadzącego przetarg, jeżeli żaden z uczestników przetargu nie zaoferuje stawki miesięcznego czynszu najmu
równej co najmniej wywoławczej stawce tego czynszu. Wadium uczestnika przetargu, który przetarg wygrał, zalicza się na poczet pierwszej
opłaty czynszowej. Pozostałym uczestnikom przetargu wadium zostanie zwrócone niezwłocznie po przetargu (nie później niż przed upływem
3 dni od zamknięcia przetargu).
Uczestnik przetargu, który zaoferował najwyższą cenę i wygrał przetarg, obowiązany jest do podpisania umowy najmu pomieszczenia
niezwłocznie po rozstrzygnięciu przetargu. Przez niezwłoczne podpisanie umowy rozumie się podpisanie jej w ciągu 30 minut od
rozstrzygnięcia przetargu. W przypadku uchylenia się osoby wygrywającej przetarg od zawarcia umowy najmu pomieszczenia, wpłacone
wadium nie podlega zwrotowi.
W razie ustalenia, że kilku oferentów zaoferowało tę samą cenę, prowadzący przetarg postanawia
o kontynuowaniu przetargu w formie licytacji między tymi oferentami.
Jeżeli uczestnik, który wygrał przetarg, uchyli się od podpisania umowy w terminie wyżej określonym Komisja Przetargowa może wybrać
ofertę najkorzystniejszą spośród pozostałych.
Umowę najmu pomieszczenia zawiera się na okres 3 lat.
Ustalona wysokość czynszu będzie regulowana miesięcznie i wpłacana przelewem na konto Wynajmującego do 10-go dnia każdego miesiąca
następnego (tzw. opłata „z dołu”).
Wysokość stawki miesięcznego czynszu najmu waloryzowana będzie raz w roku po ogłoszeniu Komunikatu Prezesa GUS w sprawie
średniorocznego wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych ogółem w roku poprzednim. Za podstawę waloryzacji przyjmuje się
wartość procentową tego wskaźnika.
Centrum Onkologii - Instytut im. Marii Skłodowskiej Curie Oddział w Gliwicach zastrzega sobie prawo odwołania przetargu z ważnych powodów.
komunikat
PREZYDENTA MIASTA JELENIEJ GÓRY
ogłoszeniem nr 34/2013 ogłasza przetarg ustny nieograniczony
na sprzedaż nieruchomości zabudowanej
położonej w Jeleniej Górze przy:
1. ul. JÓZEFA GRABOWSKIEGO 7
Nieruchomość zabudowana XIX-wieczną, dwukondygnacyjną, całkowicie podpiwniczoną willą, do której przylega jednokondygnacyjna przybudówka oraz wolnostojącym, jednokondygnacyjnym pawilonem, położona w granicach działki nr 41/1
o powierzchni 0.1512 ha, obręb 28 NE, AM-57, księga wieczysta nr JG1J/00026433/0.
Przeznaczenie podstawowe: tereny usług nieuciążliwych, towarzysząca zabudowa mieszkaniowa.
Cena wywoławcza nieruchomości: 960.000,00 zł
Wadium: 96.000,00 zł
Do zapłaty po przetargu z wylicytowanej ceny nieruchomości: ok. 79%.
W związku z tym, iż budynek willowy wraz z gruntem pod budynkiem w granicach murów obwodowych, objęty jest ochroną
prawną przez wpis do rejestru zabytków decyzją nr 1070/J z dnia 13.05.1991 r., w świetle obowiązujących przepisów
art. 68 ust. 3 ustawy o gospodarce nieruchomościami, cenę nieruchomości lub jej części wpisanej do rejestru zabytków
obniża się o 50%, tj. ceny sprzedaży budynku willowego i gruntu pod tym budynkiem, uzyskane w drodze przetargu
podlegają obniżeniu o 50%.
Nieruchomość położona w strefie śródmiejskiej miasta u zbiegu ulic: Józefa Grabowskiego, Ludwika Zamenhofa, Artura
Grottgera i Marii Skłodowskiej, z bliskim dostępem do centrum miasta tj. Placu Ratuszowego i ulicy 1 Maja i Marii
Konopnickiej, które są głównymi ulicami handlowymi Jeleniej Góry, wyłączonymi z ruchu pojazdów samochodowych (z wyjątkiem zaopatrzenia i dostaw towarów). Najbliższe sąsiedztwo nieruchomości stanowi zabudowa mieszkalna i usługowa oraz
obiekty użyteczności publicznej: budynek Sądu, Miejski Ośrodek Kultury, a także redakcja gazety „Nowiny Jeleniogórskie”.
W dalszej odległości zlokalizowana jest Filharmonia Jeleniogórska.
Istniejąca na działce nr 41/1 zabudowa oddalona jest od pasa drogowego przy ul. Józefa Grabowskiego. Pozostałą niezabudowaną część gruntu stanowi zieleń urządzona, parking oraz wewnętrzna komunikacja. Teren nieruchomości ogrodzony.
Wadium w pieniądzu, w wyżej określonej wysokości winno wpłynąć na konto depozytowe Miasto Jelenia Góra – Bank
MILLENNIUM S.A. I Oddział w Jeleniej Górze nr 97116022020000000060115681 z oznaczeniem nieruchomości – najpóźniej
do dnia 3 czerwca 2013 r.
autopromocja
Nowe testy na prawo jazdy
Teraz aż 1300 pytań do nowego egzaminu teoretycznego
W poniedziałek
z Dziennikiem Gazetą Prawną
1300 pytań do nowego egzaminu teoretycznego
omówienie najnowszych zmian w przepisach
porady, jak dobrze wybrać szkołę
instrukcje, co robić w przypadku kolizji
We wtorek
Egzamin praktyczny
na samochód
- film instruktażowy
Przetarg odbędzie się w dniu 7 czerwca 2013 roku o godz. 10.00 w siedzibie Urzędu Miasta Jelenia Góra
przy ul. Sudeckiej nr 29 – I piętro, sala nr 13.
Ogłoszenie Nr 34/2013 Prezydenta Miasta z dnia 3 kwietnia 2013 roku wywieszone jest na tablicy ogłoszenia w Wydziale
Geodezji i Gospodarki Nieruchomościami Urzędu Miasta oraz zamieszczone zostało na stronie internetowej Miasta www.
jeleniagora.pl
Dodatkowe informacje dotyczące nieruchomości można uzyskać w Wydziale Geodezji i Gospodarki Nieruchomościami
Urzędu Miasta Jelenia Góra przy ul. Ptasiej nr 2-3, I piętro pokoju nr 111 lub telefonicznie pod nr 075/ 75-46-228
lub 075/ 75-46-304.
URZĄD MIASTA JELENIA GÓRA
W środę
Ustawa o kierujących pojazdami
Dodatkowo:
taryfikatory mandatów i punktów karnych
porady ekspertów
Płyty i książka dostępne w punktach sprzedaży i w prenumeracie Premium
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
A25
gazetaprawna.pl
handel
Promocjożercy
T
rzy, dwa, jeden. Start! Ruszył.
W szaleńczym tempie zaczął zbierać wszystko, co nawinęło się pod
rękę – garść iPadów, laptopy, konsole do gier, monitory 3D. Znalazło się
miejsce na ekspres do kawy. Potem
do kasy. Rachunek opiewał na kwotę 255 tys. zł.
Ale 19-letni Piotr Mikusek w głębi duszy żałował,
że kwota nie była wyższa. Bo za cały sprzęt nie
musiał zapłacić ani grosza. W ramach promocji
w jednej sieci sklepów dostał szansę wyniesienia
z niego wszystkiego, co tylko był w stanie udźwignąć. Warunek? Miał na to tylko 150 sekund.
Swoim wyczynem pobił europejski rekord
w konkursach organizowanych przez znaną sieciówkę. Aby wziąć udział w konkursie, trzeba było
w oryginalny sposób w 300 słowach opisać, co
by się kupiło, mając nieograniczone zapasy gotówki. „Jam jest żak spokojny, gdy przybywam do
center handlowych, ku memu ulubionemu kramowi bieżę, by na własne lica obaczyć promocje
i klamoty” – w ten sposób swój wywód rozpoczął
Piotr Mikusek. Napracował się, ale było warto.
Taka promocja to jednak pokazówka. Szanse
na załapanie się do konkursu są minimalne.
– Na pytanie konkursowe wpłynęło ponad 210
tys. odpowiedzi – mówi Wioletta Batóg, rzecznik sieci Media Markt i Saturn.
Prawdziwi promocjożercy – lub jak sami wolą
siebie nazywać: smart shopperzy – doskonale
o tym wiedzą i wolą działać systemowo. Do celu
dążą małymi krokami, ale konsekwentnie. Wiedzą, jak funkcjonuje rynek konsumencki, kto
i w jaki sposób próbuje ich nabić w butelkę oraz
przede wszystkim – jak zdobyć to, na czym im
zależy, jak najmniejszym kosztem. Rynek zaczyna dostrzegać tę coraz bardziej wyrazistą grupę
konsumentów i wcale nie próbuje ich zwalczać.
Stopniowo odpowiada na ich potrzeby.
Bon zakupowy kupię/sprzedam
24-letnia Magda, studentka warszawskiego
UKSW, od dwóch lat nie jeździ na tradycyjne,
dwutygodniowe letnie wakacje. Woli częściej,
a na krócej. Do takiej decyzji przekonały ją oferty
tanich linii lotniczych i promocje organizowane
przez przewoźników. – Kiedyś najpierw planowałam cel podróży, potem szukałam biletów.
Teraz robię na odwrót. Najpierw szukam promocji na połączenie lotnicze, a potem kupuję
bilety – opowiada. Co chwilę słyszy o swoich
znajomych, którzy ni stąd ni zowąd chwalą się,
że jadą do Omanu, Nowego Jorku czy Katmandu. Dziś już przestało to robić na niej wrażenie.
– Wystarczy dobry plan i trochę poszperać. Wtedy wszystko jest w zasięgu ręki – mówi Magda.
Swoje metody przedstawia nam też 25-letnia
Ania, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. – Zaplanowaliśmy z chłopakiem kilkudniowy
wypad do Wrocławia. Znaleźliśmy hostel w dobrej lokalizacji, ale odstraszającej cenie 85 zł za
noc. Zaczęliśmy przeczesywać serwisy zakupów
grupowych i znaleźliśmy dobrą okazję. Wykupiliśmy cztery vouchery, każdy o wartości 100 zł,
lecz kosztujące nas 49 zł za sztukę. W efekcie za
trzy noclegi zapłaciliśmy po niewiele ponad 30
zł od osoby i to w hostelu, który nas interesował
od początku – opowiada Ania.
Z kolei Piotr, menedżer w średnim wieku, lubi
perfumy. Często odwiedza znane perfumeryjne
sieciówki, jednak nie zostawia w nich ani złotówki. – Chodzę tylko po to, by wybrać odpowiadający mi zapach. Ale nie daję się nabrać na nalepki
promocyjne, mówiące o obniżce z 250 do 150 zł.
Za pomocą mojego smartfona porównuję cenę
w sklepach internetowych, często oferujących
testery w mniej reprezentatywnych opakowaniach. W efekcie płacę np. 120 zł. W dodatku
testery zazwyczaj pachną intensywniej niż egzemplarze półkowe, więc korzyść jest podwójna
– mówi nam Piotr.
Zdradza nam jeszcze jeden ze swoich sposobów na udane zakupy. Zdarza mu się odkupić
bony zakupowe od osób, które ich nie potrzebują. Ostatnio nabył kupon do jednego z marketów budowlanych o wartości 1370 zł. Właściciel
bonu nie planował zakupów, więc zamieścił
w internecie ofertę odsprzedania go za 1170 zł.
Obie strony zyskały – sprzedawca dostał żywą
gotówkę, którą wyda na inne cele, a Piotr zrobił
zakupy o 200 zł tańsze.
Wyścig po oszczędności
Takich osób jak nasi bohaterowie jest w Polsce
coraz więcej. Już 6 lat temu badania przeprowadzone przez TNS Pentor dowiodły, że 4 na
10 Polaków stało się świadomymi smart shopperami, a więc sprawnymi tropicielami wszelkiego rodzaju wyprzedaży i obniżek. Takim też
mianem wówczas określano niemal 3/4 polskich
internautów. Szybko dołączyli do nich także
corbis/fotochannels
Tomasz Żółciak
Posiadacze smartfonów
chętnie wykorzystują
je do porównywania
cen produktów
Łowcy
promocji
rządzą
rynkiem
Kupują więcej niż
my, a jednak wydają
o połowę mniej.
Nieustannie tropią
okazje. Organizują
się, dzięki czemu
w poszukiwaniach
mogą liczyć na
wsparcie im
podobnych
posiadacze smartfonów, które wykorzystują do
porównania cen produktów (robi tak 66 proc.
posiadaczy), wyszukania i porównania promocji i rabatów (58 proc.) czy sprawdzenia opinii
innych konsumentów (49 proc.).
Teraz, wraz z rozwojem technologii umożliwiającej sprawne przeczesywanie rynku niemal
w kilka sekund, może być ich znacznie więcej.
Tropiciele okazji stają się coraz bardziej zorganizowaną grupą, co widać na przykładzie grup
zakładanych na popularnych portalach społecznościowych. Na portalu Facebook grupa „Tanie
loty” liczy już ponad 128 tys. osób, „Okazje Allegro” – niemal 200 tys., „Zakupy i promocje”
– ponad 3 tys. Istnieje nawet grupa, której członkowie informują się o aktualnych promocjach
na alkohole w hipermarketach.
Tego rodzaju zachowania konsumenckie przywędrowały do naszego kraju ze Stanów Zjednoczonych, których mieszkańcy musieli zacząć
sobie radzić w kryzysowych realiach. Zjawisko
jest na tyle powszechne, że jedna z telewizji zdecydowała się zrobić całą serię programów poświęconą ludziom ogarniętym manią zbierania
kuponów zniżkowych. Zdaniem ekonomisty
Ireneusza Jabłońskiego tropiciele okazji są coraz
bardziej liczącą się na rynku grupą, choć niejednorodną. – Składa się ona z trzech rodzajów osób.
Pierwsza grupa to taka, która świadomie szuka
niższych ofert, umiejąca sprawnie poruszać się
po ofertach producentów i chcąca w ten sposób
poprawić stan posiadania. Druga to hobbyści,
którzy traktują łowienie promocji jako rodzaj
rywalizacji, kto lepiej na tym wyjdzie. A trzecia
grupa, do której sam się zaliczam, to ta, która
okazjonalnie szuka takich ofert i niespecjalnie
się tym ekscytuje – mówi.
Z kolei socjolog Krzysztof Łęcki w zachowaniu
konsumentów dostrzega elementy obranego
przez nich stylu życia. – Wprawia ich w dobre
samopoczucie, bo udowadniają sobie, że potrafią się odnaleźć w trudnej rzeczywistości.
Dla nich drugorzędną sprawą jest to, jak duże
oszczędności taki styl życia przynosi. Ważniejsze jest to, że daje to poczucie bycia osobą potrafiącą przechytrzyć tych, którzy sami próbują
nas przechytrzyć. A jeszcze można się swoimi
osiągnięciami pochwalić innym – wskazuje.
Rynek odpowiada
Takiej rzeszy osób, jakimi są łowcy okazji, rynek
nie może już ignorować. Ich styl życia dotkliwie
odczuły duże sieci, które dla nich często są jedynie galerią wystawową. Rzadko kiedy oglądanie
produktu w sklepie kończy się kupnem. – Wiele
osób korzysta z wielu źródeł pozyskiwania informacji na temat produktów i cen. Nie każdy
klient natychmiast podejmuje decyzję o zakupie, zatem nie mamy dostatecznej wiedzy, ilu
klientów, którzy byli obejrzeć produkt w sklepie, dokonuje zakupów w internecie w firmie
konkurencyjnej lub wraca innego dnia po zakupy do nas – przyznaje Wioletta Batóg. Zwykłe
promocje czy okazjonalne wyprzedaże towarów
potrafią ściągnąć równie okazjonalnych łowców
promocji. W przypadku zagorzałych, świadomych łowców trzeba dostosować całą działalność do potrzeb tego typu klientów.
Na początku marca swoją działalność rozpoczęła firma Test Me Too, która oferuje klientom testowanie produktów – kosmetyków, artykułów spożywczych, sprzętu elektronicznego
itd. To, jakiego rodzaju produkty będą trafiać do
testerów, zależy od nich samych. Przy rejestracji wypełniają ankietę wstępną, która pozwoli
lepiej dopasować produkty do ich preferencji.
Oczywiście testerzy otrzymują je na własność.
Jedyne, co mają zrobić, to wypełnić potem ankietę oceniającą produkty i polecać innym (np.
na portalach społecznościowych) te, które im się
spodobają. Za każdą wypełnioną ankietę lub polecenie otrzymują punkty. Im więcej punktów,
tym więcej produktów do przetestowania. Jak
twierdzi prezes firmy Andrzej Geryk, portal Test
Me Too w ciągu kilku dni spotkał się z ogromnym odzewem. – Codziennie zgłasza się do nas
kilkaset osób – mówi. Dodaje, że głównie zgłaszają się osoby najbardziej aktywne w sieci, w dużej
części są to kobiety. – One chętniej próbują produkty i komentują niż mężczyźni – mówi Geryk.
W sieci nie brakuje serwisów wyławiających
dla swoich użytkowników atrakcyjne okazje, np.
na portalach aukcyjnych. Z kolei serwisy takie
jak iUlotka.pl gromadzą w jednym miejscu 400
aktualnych gazetek promocyjnych największych
sieci handlowych, a także kody rabatowe. Podobnie
jest w świecie technologii mobilnych – dużą popularnością na platformie AppStore dla urządzeń
Apple’a są kosztujące niewiele aplikacje, które na
bieżąco informują użytkownika o innych płatnych
programach, które akurat w danej chwili są do
kupienia po obniżonej cenie lub są do wzięcia za
darmo. W ten sposób płacimy po to, by potem kupić taniej. I w dalszym ciągu to się opłaca.
A26
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
forsal.pl
M e t ody p l a no wa n i a b u d ż e t ó w d om o w yc h c z . X V II
Projekt realizowany we współpracy z Narodowym Bankiem
Polskim w ramach programu edukacji ekonomicznej
Co nam da przyjęcie euro
Elżbieta Glapiak
[email protected]
Premier Donald Tusk nie wyklucza konsultacji z klubami
parlamentarnymi na temat
ewentualnego referendum
dotyczącego wejścia Polski do
strefy euro. Blokada konstytucyjna może bowiem uniemożliwić Polsce przyjęcie
wspólnej waluty, do czego zobowiązaliśmy się, przystępując do Unii Europejskiej. Czy
Polacy w referendum opowiedzą się za pożegnaniem
ze złotym? Wszystko zależy
od tego, czy uwierzą, że wyjdzie im to na dobre, a zdaniem ekspertów są podstawy,
aby tak sądzić.
Łatwiej o porównania
Tańszy pieniądz to szansa
na więcej inwestycji
Za zamianą złotego na euro
pójdą też inne, mniej oczywiste zmiany. Eliminacja
ryzyka kursowego pozwoli
na obniżenie poziomu stóp
procentowych. Obecnie ry-
rafał siderski
Zmianą, którą odczujemy
wszyscy, będzie wymiana
banknotów i monet – na
euro. W efekcie od razu po
przyjęciu wspólnej waluty
łatwiej będzie nam poruszać
się po całej strefie euro. – Wyjazdy na narty i letni wypoczynek do Słowacji, Niemiec,
Estonii czy Włoch i Francji
nie będą wymagały wizyty
w kantorze w celu zakupu
walut – zaznacza Krzysztof
Makarski z Katedry Ekonomii
Szkoły Głównej Handlowej.
Michał Brzoza-Brzezina
z Katedry Polityki Pieniężnej
SGH dodaje, że także płacąc
kartą bądź wyjmując gotówkę
z bankomatu w krajach Eurolandu, nie będziemy musieli ponosić kosztów wymiany
walut.
Inną zmianą będzie ułatwienie porównań cen różnych produktów w Polsce i w
innych krajach Eurolandu. Jeżeli będziemy chcieli kupić
np. telewizor lub koszulę, to
będziemy mogli porównać
tów w poszczególnych krajach strefy euro – tłumaczą
eksperci. – Przejrzystość cen
oznacza łatwiejszy wybór zagranicznych dostawców i odbiorców. Ujednolicenie rynku
powinno zwiększyć konkurencję na rynku dóbr i usług
– dodają.
Na korzyści można patrzeć
nie tylko w skali mikro, lecz
także z perspektywy całej
gospodarki. W ocenie specjalistów wzrost konkurencji przyczyni się do lepszej
alokacji pracy i kapitału oraz
zwiększenia presji na efektywne wykorzystanie dostępnych zasobów, co spowoduje wzrost wydajności
również w naszej gospodarce. Ekonomiści podkreślają,
że zwiększona konkurencja
zintensyfikuje również proces wprowadzania innowacji i najnowszych technologii, mających podstawowe
znaczenie dla długofalowego wzrostu gospodarczego.
Krzysztof Makarski nie
wyklucza przy tym, że
w dłuższej perspektywie
wzrost porównywalności
cen doprowadzi do większej
presji na obniżki cen niektórych towarów. Eksperci zaznaczają jednak na razie, że
łatwiejsze porównywanie
cen nie oznacza wcale, że te
ceny w poszczególnych krajach strefy euro wyrównują
się. Łatwo to stwierdzić np.
zestawiając ze sobą ceny samochodów.
Jacek Rostowski, minister finansów:
Powinniśmy spróbować sami określić
kryteria gotowości przystąpienia
do strefy euro
ceny w sklepach internetowych w różnych krajach.
– Możliwość porównania
cen dóbr i usług wyrażonych
w jednej walucie spowoduje,
że widoczne staną się różnice cen jednakowych produk-
zyko kursowe – obok ryzyka
niewypłacalności i płynności
oraz oczekiwań co do zmian
kursu walutowego – jest jednym z czynników wyjaśniających różnice w poziomie stóp
procentowych w różnych kra-
jach. Ze względu na wspólną politykę pieniężną nasze
krótkoterminowe stopy procentowe zostaną zrównane
z tymi obowiązującymi w innych państwach strefy euro.
Długoterminowe stopy procentowe spadną o wielkość
zawartej w nich premii za
ryzyko kursowe, co wpłynie
na zmniejszenie kosztów pozyskania kapitału dla przedsiębiorstw i gospodarstw domowych oraz zmniejszenie
kosztów obsługi zadłużenia
polskiego rządu.
To bardzo ważna informacja
dla budżetu, ale korzyści odniosą również kredytobiorcy,
np. osoby spłacające kredyty
mieszkaniowe. Mimo ostrzeżeń ekonomistów, że kredyty
powinno się brać w tej walucie, w której się zarabia, przez
wiele lat Polacy brali kredyty
w obcych walutach z uwagi na
niższe stopy procentowe (głównie we frankach i euro). Okazało się to pułapką w sytuacji
znacznego osłabienia złotego
po wybuchu światowego kryzysu finansowego w 2008 r. – Po
przyjęciu unijnej waluty niżej
oprocentowane kredyty w euro
już nie będą pułapką, ponieważ
zarobki też będą w euro – zaznacza Krzysztof Makarski.
Dostęp do nisko oprocentowanych kredytów może mieć
jednak także skutki niekorzystne. Najlepszym przykładem są kraje tzw. peryferiów
strefy euro, których obecne
kłopoty biorą się w dużej
mierze z baniek spekulacyjnych, których powstanie zostało ułatwione przez dostęp
do taniego kredytu.
Przyjęcie wspólnej waluty przyczyni się do integracji
polskiego rynku finansowego
ze strefą euro, co będzie prowadzić do poprawy warunków finansowania polskich
przedsiębiorstw. Rynek finansowy strefy euro umożliwia zaspokajanie zapotrzebowania na usługi finansowe
niedostępne na rynku krajowym oraz wybór najbardziej
konkurencyjnych pośredników finansowych. Integracja
rynku finansowego zwiększy
dostęp do źródeł finansowania oraz umożliwi pozyskanie kapitału po niższej cenie.
Trwałe wyeliminowanie
ryzyka kryzysu walutowego
spowoduje, że w oczach inwestorów wzrośnie wiarygodność polityki makroekonomicznej prowadzonej przez
nasz kraj, co powinno skutkować podniesieniem ratingu
– oceny wiarygodności kredytowej naszego kraju. Pozwoli to na łatwiejsze pozyskanie kapitału zagranicznego
oraz zwiększy atrakcyjność
gospodarki dla zagranicznych inwestorów. Eksperci
podkreślają jednak, że podwyżka ratingu - szczególnie
biorąc pod uwagę kryzysowe
doświadczenia eurolandu nie będzie automatyczną nagrodą za przyjęcie wspólnej
waluty. Konieczne jest rze-
materiały prasowe
Pożegnanie ze złotym jest nieuniknione. Zdaniem ekonomistów przyjęcie wspólnej waluty przyniesie naszej
gospodarce korzyści. Warunek: na euro musimy być odpowiednio przygotowani
Marek Belka, prezes NBP:
w momencie wchodzenia do unii
walutowej Polska musi mieć lepsze
instrumenty pozwalające reagować
na sytuacje kryzysowe
czywiste reformowanie gospodarki, które pozwoli na
zwiększenie jej stabilności.
Euro może w tym jednak pomóc - choćby przez mobilizowanie polityków do działania.
– Wejście do strefy euro
spowoduje też, że wzrośnie
zaufanie do nas zachodniego kapitału – twierdzi Michał
Brzoza-Brzezina. – Zagraniczne firmy chętniej będą
u nas inwestowały, a rosnące inwestycje, szybszy wzrost
gospodarczy to bogatsze społeczeństwo.
Ale uwaga: najszybciej może
zacząć płynąć tzw. kapitał
portfelowy, który z punktu widzenia stabilności gospodarki
jest dużo mniej pożądany od
inwestycji bezpośrednich.
Eksperci podkreślają, że eliminacja ryzyka kursowego powinna prowadzić do ożywienia wymiany handlowej, gdyż
zmniejszona zostanie niepewność dotycząca kształtowania
się przyszłych przychodów oraz
kosztów eksporterów i importerów. Rozwój handlu sprzyja z kolei osiąganiu korzyści
wynikających ze specjalizacji
oraz zwiększenia skali produkcji. Ożywienie handlu wiąże się
także z transferem do kraju nowych technologii i wiedzy, co
zwłaszcza w przypadku państw
o mniejszym stopniu zaawansowania technologicznego
przyczynia się do zwiększenia
wydajności i przyspieszenia
rozwoju gospodarczego.
Musimy się przygotować
Przystąpienie Polski do strefy
euro niesie za sobą potencjalne korzyści, ale to od przygotowania naszego kraju
będzie zależeć, czy staną się
one rzeczywistością – do takiego wniosku doszli uczestnicy niedawnej debaty „Euro:
jak i kiedy?” w Ministerstwie
Finansów.
– Powinniśmy spróbować
sami określić kryteria goto-
Wypełnij ankietę: http://gospodarka.dziennik.pl/zarzadzanie-budzetem-domowym/ankieta
wości przystąpienia do strefy
euro – mówił wówczas minister finansów Jacek Rostowski. Takimi wstępnymi,
podstawowymi kryteriami
określającymi gotowość naszego kraju do przystąpienia
do strefy euro mogą być: poziom ratingu w porównaniu
do średniego w strefie euro,
poziom długu publicznego
w relacji do PKB oraz obniżenie stopy bezrobocia o 2–3
pkt proc. w stosunku do średniej stopy bezrobocia w strefie euro (liczonej wg metodologii unijnej).
Rostowski uznał, że powinniśmy się spieszyć
z przygotowaniami do przystąpienia do strefy euro, nawet jeśli wejście do Eurolandu chcielibyśmy odłożyć do
momentu przezwyciężenia
przez unię walutową obecnych problemów. Zdaniem
ministra dobre przygotowanie będzie dla naszej gospodarki korzystne.
Z kolei prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka przekonywał, że
w dyskusji o euro należy
wyjść poza utarte schematy myślowe, docenić polską
gospodarkę i skupić się na
tym, aby w momencie naszego wchodzenia do unii
walutowej Polska miała lepsze instrumenty reagowania
na sytuacje kryzysowe. Jako
szczególnie ważne przed
przystąpieniem do strefy
euro Belka wymieniał zwiększenie podaży pracy, opracowanie polityki imigracyjnej
oraz analizę, jak oszczędności w gospodarce przełożyć
na kapitał długoterminowy
i zmienić strukturę wydatków z bieżących na inwestycyjne.
Znaczenie rynku pracy
Czynników ryzyka nie należy lekceważyć. Zwracał na to
uwagę ekonomista Ryszard
Petru. Zgodził się, że wśród
kryteriów koniecznych do
przyjęcia euro nie chodzi wyłącznie o formalne warunki z traktatu z Maastricht.
– Dodatkowe kryteria powinny zapewnić, że polska
gospodarka pozostanie elastyczna i dynamiczna także
w reżimie sztywnego kursu
walutowego – wyjaśnił ekonomista. Wskazywał, że takie rozwiązania są możliwe.
Pokazują to przykłady krajów
północnej Europy, które co
prawda wraz z kryzysem na
południu kontynentu weszły w fazę silnego spowolnienia gospodarczego, ale
na globalnym rynku wciąż
są konkurencyjne. – I o to
właśnie chodzi, aby w przyszłości siła naszej konkurencji nie opierała się na taniej
sile roboczej, ale na wydajności i na wartości dodanej
– uznał Petru. – Dlatego tak
ważne są dodatkowe działania, które z jednej strony
wzmocnią podażową stronę
naszej gospodarki, z drugiej
zaś wprowadzą mechanizmy
zabezpieczające przed przegrzaniem rynku.
Ekonomista podkreślił, że
głównymi czynnikami ryzyka wiążącymi się z przyjęciem wspólnej waluty są
ryzyko nadmiernego wzrostu cen aktywów, brak automatycznego stabilizatora
konkurencyjności, jakim jest
elastyczny kurs walutowy,
ryzyko nadmiernego wzrostu płac, co miało miejsce
w większości krajów południa. Może nam też grozić
wyższa inflacja niż w dominujących krajach strefy euro.
– Kolejną istotną kwestią jest
elastyczność rynku pracy
i rynku produktu. O ile ostatni kryzys pokazał względną
elastyczność polskiego rynku
pracy, szczególnie w porównaniu z rozwiązaniami wciąż
obowiązującymi w krajach
południa Europy, o tyle rynek
produktu jest wciąż daleko
za europejskimi krajami,
którym udaje się konkurować z sukcesem na światowych rynkach – stwierdził
Petru.
W ocenie ekonomistów ryzyko nadmiernego wzrostu
płac po wejściu Polski do strefy
euro zmaleje dzięki doświadczeniom krajów południa Europy. Teraz każdy kraj będzie
już przez rynki finansowe
oceniany osobno, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji
na rachunku obrotów bieżących. Niemniej powinniśmy
dmuchać na zimne – tworzyć
warunki dla jak największej
konkurencji na rynku pracy,
zarówno w zakresie kształtowania umów o pracę, jak i polityki migracji wewnątrz kraju
i tej zewnętrznej. Działania te
sprzyjać będą temu, by płace
rosły w tempie nieprzekraczającym wzrostu wydajności
pracy. Tym samym uchronimy
się przed ryzykiem nadmiernej inflacji.
Więcej o ekonomii na www.nbp.pl
1
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
A27
gazetaprawna.pl
Etat jest zły. I możecie mnie nazwać złamasem
P
Marcin
Hadaj
szef
sekretariatu
redakcji
od siedzibę firmy podjeżdża nowy
bentley. Wysiada rozpromieniony
właściciel. Doskonale ubrany,
z roleksem na ręku, opalony, bo
właśnie wrócił z urlopu na Malediwach. Lśniącemu nowością autu przygląda
się z zazdrością Kowalski, pracownik jednego z działów. – Piękne to cacko, panie prezesie – podlizuje się. – Wiem, wiem, kochany.
Pracuj coraz intensywniej, poświęć się dla
firmy bez reszty, przychodź pierwszy, zostawaj po godzinach, zawyżaj normy sprzedaży, zapomnij o żonie, dzieciach, wakacjach.
Dzięki temu za rok… kupię sobie nowy
– odpowiedział szef.
Ta anegdota celnie opisuje dzisiejszy kierat
etatowych pracowników. Z jednej strony
większość z nich jest kosmicznie szczęśliwa, bo pracodawca ukochał ich tak mocno, że
postanowił związać się z nimi (a ich z sobą)
umową o pracę. Dzisiaj, kiedy czasem trzeba
dać się pokroić, by zostać zatrudnionym,
to istny luksus. Teoretycznie. Ta forma, nie
wiedzieć czemu, wciąż uchodzi w Polsce za
szczyt marzeń. Za gwarancję zatrudnienia aż
do emerytury, oparcia, stabilności, paczek na
święta i perspektywy kredytowej. Jest dla korpoludu takim samym obiektem uwielbienia,
jak iPhone, iPad i wczasy w Egipcie (koniecznie all inclusive, inne to obciach). Niektórzy
zapewne się do podpisanej umowy modlą lub
trzymają ją w sejfie, ewentualnie w ramce.
I wierzą w jej boską moc. W to, że już ochroni
ona posiadacza przed złem tego świata.
Z drugiej strony etatowy niewolnik tyra jak
chłop pańszczyźniany na swojego ekonoma
(dzisiaj to prezes lub właściciel firmy), podpiera się nosem, tak jak Kowalski, którego
szef jeździ bentleyem, zarywa noce i podnosi
excelowskie wskaźniki sprzedaży, ale w praktyce nic z tego nie ma. Jeśli nie liczyć powiększającej się co roku liczby siwych włosów,
wrzodów, zawałów i innych wątpliwych przyjemności tego typu.
W połowie mijającego tygodnia portal
Onet.pl podał, że „w lutym codziennie pracę
traciło średnio aż 2050 Polaków. Nadchodzi
kolejna fala zwolnień. Pracownicy budowlani,
sprzedawcy, robotnicy zatrudnieni przy produkcji mebli, pracownicy firm telekomunikacyjnych, konsultanci w bankach – wszyscy
muszą drżeć o swój los w najbliższych tygodniach. Według oficjalnych danych bez pracy
na koniec lutego było już 2 mln 336 tys. 700
Polaków. To tak, jakby cała Warszawa poszła
na bezrobocie, wliczając dzieci i emerytów
oraz uwzględniając faktyczną, szacowaną
liczbę warszawiaków, a nie liczbę osób zameldowanych”.
Czy wszystkich tych ludzi, którzy w zdecydowanej większości pracowali właśnie na
etatach, ta forma zatrudnienia uchroniła
przed wypadnięciem za burtę rynku pracy?
Czy ci, którzy jeszcze pracują, oddając zdrowie przy produkcji płyt pilśniowych albo
sprzedając ludziom kredyty – także takie, na
które nie było ich stać, tylko po to, by wyrobić stachanowskie normy „międzynarodowego środowiska biznesu” – uchronią się przed
wykreśleniem z listy zatrudnionych? A może
uratuje ich poczucie, że skoro są na etacie,
to nic im się nie stanie, bo przecież z takiej
umowy naprawdę trudno zwolnić? Jak widać,
wcale nie trudno, a będzie jeszcze łatwiej, bo
kryzys z miesiąca na miesiąc zaciska pętlę
na naszych szyjach coraz bardziej skutecznie.
Niestety, w stopniu bardziej destrukcyjnym,
niż miało to miejsce w czasie pierwszej fali
w 2009 r.
Wtedy bowiem myśleliśmy, że krach gospodarczy to wypadek przy pracy, po prostu źle
skalibrowane wejście w dziejowy zakręt. I że
jak już minie, po roku, dwóch, trzech latach,
mądrzejsi o to doświadczenie unikniemy
kolejnych zawirowań. Dzisiaj nie mamy już
takich złudzeń, a druga fala kryzysu przypomina trochę wznowę choroby nowotworowej, która zaleczona pierwszym etapem
terapii uderza po pewnym czasie z siłą znacznie większą, niezwykle destrukcyjną i bywa,
że ostateczną. Wie o tym każdy onkolog. My,
Polacy, takich onkologów dzisiaj przypominamy, zastanawiając się, czy i jaka terapia na
kryzysową wznowę okaże się skuteczna.
I na pewno nie będzie nią zwiększanie
liczby umów o pracę, czego wielu z nas, zastygłych na biurowych krzesłach, pozbawionych zmysłu przedsiębiorczości, a może
nawet potrzebnej dzisiaj drapieżności, nie
dostrzega. Przyzwyczailiśmy się do tego, że
składki ma za nas płacić pracodawca, że jeśli
będziemy musieli robić to sami, świat się
skończy, spadniemy do trzeciej ligi zatrudnionych, będziemy się wstydzili mówić o tym
w towarzystwie. Przegramy życie niemalże.
Że skoro zawsze mieliśmy etat, to dlaczego
niby teraz mamy go nie mieć? Czy jesteśmy
nic niewarci?
Naszego samopoczucia nie zmieni jednak
to, że cudowne mnożenie etatów nie pomoże
nam w kryzysie. Bo to, co wygodne dla pra-
Etatowy niewolnik tyra
na swojego ekonoma, zarywa
noce i podnosi excelowskie
wskaźniki sprzedaży, ale
w praktyce nic z tego nie ma
cowników (przynajmniej na pierwszy rzut
oka), jest kulą u nogi pracodawców. Warto
tymczasem pamiętać, że to oni, szczególnie w czasie gospodarczej smuty, decydują
o kształcie rynku pracy. Trudno zatem oczekiwać od nich, żeby rozdawali etaty na lewo
i prawo. Równie dobrze mogliby przywiązać
sobie kamień do szyi i rzucić się z mostu.
Od dawna wiadomo, że każdy tysiąc złotych wypłacony pracownikowi etatowemu kosztuje pracodawcę dodatkowe 600 zł.
To danina na rzecz państwa, które niczym
gangster z pałą stoi u drzwi przedsiębiorcy
i żąda haraczu. Już wiele lat temu ikona europejskiego konserwatyzmu Margaret Thatcher twierdziła, że „rząd nie ma żadnych
swoich pieniędzy, ma tylko te, które zabierze
obywatelom”. W dzisiejszych trudnych czasach wiele politycznych zaciągów, z polskim
na czele, wzięło sobie te słowa głęboko do
serca. W warunkach budżetu zszywanego jak
patchwork, przypominającego z roku na rok
coraz krótszą pocerowaną kołdrę, nikt znający odrobinę życie nie może spodziewać się,
że coraz bardziej opresyjne państwo przestanie sięgać do kieszeni osób najbardziej twórczych, czyli także tworzących miejsca pracy
przedsiębiorców, by realizować swoje potrzeby. Dlaczego to od przedsiębiorców wymaga
się, by dla kryzysu byli buforem, by na siebie
brali ciężar zatrudniania, płacenia i utrzymywania nowych pracowników?
Tym bardziej że etatowy pracownik nie
jest w żadnym stopniu lepszy od samozatrudnionego lub pracującego na umowę-zlecenie czy umowę o dzieło. Wiem, że po tym
zdaniu przez wiele osób zostanę obrzucony stertą wyzwisk, z których „głupi złamas”
może być najłagodniejszym. Ale cóż, prawda
jest, jaka jest. Co więcej, pracownik bazujący na umowie o pracę jest znacznie gorszy od
innych. Tak, tak, to nie pomyłka. Jest gorszy
z wielu powodów. Wiąże się ze swoim mocodawcą niemal cyrograficznie, buduje monozwiązek, w którym nie ma miejsca na zdradę,
czyli świadome poszukiwanie lepszego pracodawcy w czasie trwania stosunku pracy.
Tym samym na własne życzenie bardzo
skutecznie wiąże sobie ręce i jest na prostej
drodze do przepaści. Pracodawca bowiem,
jeśli zostanie zmuszony warunkami ekonomicznymi, z drogiego etatowca zrezygnuje
w pierwszej kolejności. Ile już firm przerabiało w Polsce taki scenariusz? Pierwsze kłopoty,
pierwsze cięcia – od razu po najlepiej opłacanych zatrudnionych na umowę o pracę.
W sieci można nawet znaleźć wypunktowane wady posiadania etatu: „pracujesz
i spalasz się dla kogoś, nie dla siebie, masz
złudne poczucie stabilizacji finansowej i tracisz instynkt, nie rozwijasz się, nie możesz
decydować o swoim czasie, nie wysilasz się
maksymalnie, nie musisz nic już udowadniać
– ani sobie, ani innym, jesteś niewolnikiem,
twoja kreatywność spada do poziomu wody
w muszli klozetowej”.
Maciej Królikowski, 47-letni informatyk,
studia kończył w Polsce, ale zaraz po dyplomie wyjechał. Najpierw do Francji, potem do
USA. Osiadł na Florydzie. Ma dom z basenem, jaguara i motocykl Kawasaki, a wakacje spędza na Arubie. Bywa też w Polsce, ale
coraz rzadziej, bo coraz mniej rozumie. Nie
w sensie dosłownym, po polsku mówi wciąż
bardzo dobrze. Ale mentalnie jest już od
dawna z innego świata. – Nigdy nie miałem
etatu, nigdy nie chciałem go mieć. Nigdy nie
miałem szefa, który mógłby mną pomiatać, zawsze wiązałem się luźno z kilkoma
firmami. Większość czasu pracuję zdalnie
z centrum operacyjnego, które stworzyłem
w domu. W hawajskiej koszuli i japonkach,
z kotem na kolanach. Słuchając ulubionej
muzyki. Płacą mi za to rewelacyjnie. Stać
mieć na Tiffany’ego dla żony i ryzykowny obrót papierami na Nasdaq. Ale to Stany.
A Polska to Polska – mówi Maciej.
Faktycznie, w Polsce trudno o hawajskie
koszule. Nie tylko dlatego, że zima trwa już
pół roku.
Centralny Okręg Przemysłowy. Reinkarnacja
Jan Wróbel
dziennikarz
i publicysta
M
oda na polski przemysł
wraca. I fajnie. Jednak
kreatorzy tej mody nie
mogą robić nas w konie
mechaniczne. Polskie Lobby
Przemysłowe sporządziło ostatnio raport
na temat deindustrializacji Polski po 1989 r.
Lobby (punkt za nazwę, w Polsce lobbyści
kryją się zwykle za mylącymi etykietkami)
apeluje o ponowną industrializację.
Miałoby się to dokonać za pomocą
klasycznych metod: dofinansowania
państwowego, partnerstwa publiczno-prywatnego oraz państwowych
inwestycji. Raport spotkał się z dużym
entuzjazmem wśród buntowników z
różnych portali internetowych. Po latach
dominacji takich pojęć jak „racjonalizacja
zatrudnienia”, „globalna wioska” i
„modernizacja” podnosi się sztandar
narodowoprzemysłowego buntu.
Jednak w poszukiwaniu talking points
jego twórcy nie zawsze podają argumenty
przekonujące. Twierdzą na przykład, że
jednym z głównych utrapień polskiego
przemysłu jest deficyt handlowy. Polska
powinna więc mniej importować,
a więcej eksportować. Jako przykład krajów
„prymusów” w UE podają 5 państw,
w których zatrudnienie w przemyśle
w latach 1989–2009 nie spadło, ale wzrosło.
Trzy z nich to Niemcy, Grecja i Hiszpania.
Rzeczywiście Niemcy w ostatnim
dwudziestoleciu zanotowały lata nadwyżek
handlowych. Zwłaszcza gdy popatrzymy na
lata po wprowadzeniu euro (1999 r.).
Nadwyżki handlowe Niemiec dzięki
wspólnej walucie znacząco wzrosły, dlatego
że opierały się na ogromnych deficytach...
ano właśnie – Grecji i Hiszpanii. Kraje te
nie spełniają więc ważnego kryterium
podanego przez PLP, a jednak potrafiły
utrzymać swoje zatrudnienie w przemyśle.
(Warto zresztą wskazać, że wg CIA Factbook
Polska i tak przewyższa wszystkie trzy kraje
w udziale zatrudnionych w przemyśle
w stosunku do wszystkich zatrudnionych).
Niemcy odziedziczyły w 1990 r. przemysł
NRD-owski, w związku z czym dane
z 1989 r. są mylące. Wysokie bezrobocie
z lat 90. zwalczali z kolei reformami
polityki socjalnej i prawa pracy. Hiszpania
borykała się w końcówce tamtej dekady
z nawet 20-proc. bezrobociem. Swoje
zatrudnienie również podwyższyła, ale
uelastyczniając rynek pracy. Wzrost
zatrudnienia w przemyśle nie musiał
być w wymienionych krajach związany
ze szczególnie przemysłolubną polityką
gospodarczą i handlową państwa.
Sypanie przykładami od Annasza
do Kajfasza to dobra metoda, aby
„reindustrializację” Polski obrzydzić.
Indeksy giełdowe
4.04.2013 r.
nazwa
wartośćzmiana
(pkt)(%)
WIG
44 623,89
0,04
2 342,64
0,26
mWIG40
2 594,74
-0,52
sWIG80
10 817,23
0,07
WIG-BANKI
6 306,27
-0,30
WIG-BUDOWNICTWO
1 588,07
-2,02
WIG20
WIG-CHEMIA
10 460,97
WIG-DEWELOPERZY
WIG-ENERGIA
-1,73
1 312,91
-0,21
3 374,55
-1,05
WIG-INFORMATYKA
1 070,17
-0,05
WIG-MEDIA
2 599,89
-0,56
WIG-PALIWA
3 597,71
0,76
WIG-SPOŻYWCZY
3 486,55
0,13
WIG-SUROWCE
5 208,86
WIG-TELKOMUNIKACJA680,71
WIG-Ukraina
2,32
0,91
623,250,34
więcej na
Kursy walut NBP
4.04.2013 r.
waluta
kod
waluty
kurs zmiana
średni (%)
bat tajlandzki
1 THB
0,1115
dolar amerykański
1 USD
3,2750
0,17
dolar australijski
1 AUD
3,4086
-0,41
dolar hongkoński
1 HKD
0,4219
0,02
dolar kanadyjski
1 CAD
3,2261
0,15
dolar nowozelandzki
1 NZD
dolar singapurski
euro
forint węgierski
frank szwajcarski
1 SGD
0,09
2,7403 -0,50
2,6383 -0,09
1 EUR*
4,1898
0,00
100 HUF
1,3853
-0,51
1 CHF
3,4457
0,12
funt szterling
1 GBP
4,9356 -0,09
hrywna ukraińska
1 UAH
0,4017
jen japoński
korona czeska
korona duńska
0,00
100 JPY
3,4310
-1,83
1 CZK
0,1622
0,06
0,5621
0,00
1 DKK
korona islandzka
100 ISK
2,6409 -0,09
korona norweska
1 NOK
0,5623 -0,07
korona szwedzka
1 SEK
0,4993 -0,76
kuna chorwacka
1 HRK
0,5508
lej rumuński
1 RON
0,9461
-0,13
lew bułgarski
1 BGN
2,1422
0,00
lira turecka
1 TRY
1,8103
0,00
0,09
lit litewski
1 LTL
1,2134
0,00
łat łotewski
1 LVL
5,9769
0,00
1 ILS
0,9050
0,04
nowy szekel izraelski
peso filipińskie
1 PHP
0,0794 -0,63
1 MXN
0,2658 -0,30
rand RPA
1 ZAR
0,3538 -0,03
real brazylijski
1 BRL
1,6180
ringgit malezyjski
1 MYR
1,0632
rubel rosyjski
1 RUB
0,1032 -0,67
peso meksykańskie
0,07
0,29
rupia indonezyjska 10 000 IDR
3,3465
rupia indyjska
5,9789 -0,57
won (Korea Płd.)
100 INR
-0,22
100 KRW
0,2912
-0,41
yuan (Chiny)
1 CNY
0,5281
0,17
SDR (MFW)
1 XDR
4,8971 -0,03
Tabela nr 66/A/NBP/2013
*Dotyczy: Austrii, Belgii, Cypru,
Estonii, Finlandii, Francji, Grecji,
Hiszpanii, Holandii, Irlandii, Luksemburga, Malty, Niemiec, Portugalii,
Włoch, Słowacji i Słowenii
Pełna lista notowań na
www.forsal.pl
Notowania 4.04.2013
Kursy walut są średnimi
podanymi przez NBP
A28
Dziennik Gazeta Prawna, 5–7 kwietnia 2013 nr 67 (3457)
gazetaprawna.pl
książka na weekend
Dziennik Gazeta Prawna co roku nagradza najlepsze książki ekonomiczno-biznesowe, które ukazały się na polskim rynku. Dziś prezentujemy pozycje nominowane
do nagrody w kategorii najlepsza książka szerząca wiedzę o gospodarce. Laureatów
Economicusa 2013 poznamy w połowie maja w czasie Warszawskich Targów Książki
Wszystko mówi podtytuł „Dlaczego jedne
kraje są biedne, podczas gdy inne są bogate?”. Czy lepiej mają się ci, u których świeci słońce, czy może bogatsi są mieszkańcy
krain mroźnych? Jak to możliwe, że jednym udaje się budować zaufanie społeczne i sprawne instytucje, a inni na okrągło
wyrzynają się w bratobójczych konfliktach?
Czy można wyobrazić sobie bardziej kluczowe i fascynujące pytania? I to właśnie na
nie próbuje odpowiedzieć Marek Garbicz.
Jak wydajemy pieniądze? Dlaczego Polska
ma rekordowo wysoki poziom osób bez konta bankowego? Czy można być szczęśliwym,
mając na głowie kredyt mieszkaniowy? Profesor psychologii z Uniwersytetu Warszawskiego odpowiada na te pytania. Wnioski
oparte są na solidnym badaniu na reprezentatywnej grupie rodaków. Stanowią więc
tym ciekawszy materiał dla wszystkich, którym wiedza o zachowaniu Polaka w świecie
finansów może się po prostu przydać.
Marek Garbicz, „Problemy rozwoju i zacofania
Dominika Maison, „Polak w świecie finansów”,
ekonomicznego”, Wolters Kluwer Polska
Wydawnictwo Naukowe PWN
Leszek Balcerowicz zebrał w grubym tomiszczu teksty klasyków ekonomicznego
liberalizmu, całość poprzedza jego esej. Wynika z niego, że dziś grozi nam regres ekonomicznej wolności. Jest on wynikiem parcia polityków i urzędników na to, by coraz
bardziej gospodarkę kontrolować. „Postępujące ograniczenie wolności gospodarczej
kończy się stagnacją lub kryzysem. Widać to
obecnie np. w Grecji” – przestrzega Balcerowicz w książce, która stała się bestsellerem.
Były minister finansów napisał trzecią część
swojej trylogii dotyczącej światowej gospodarki. Cel stawia sobie ambitny. Chce wyjaśnić, jak to możliwe, że pycha ekonomistów
doprowadziła do obecnego kryzysu. I jaka
będzie ekonomia przyszłości. Dla osób, które
rzadko sięgają po literaturę ekonomiczną,
może się okazać inspirującym przewodnikiem. Pod warunkiem że nie przygniecie ich
mnogość danych, faktów i zjawisk, których
Kołodko dotyka w swojej książce.
Leszek Balcerowicz, „Odkrywając wolność.
Grzegorz W. Kołodko, „Dokąd zmierza świat. Ekonomia
Przeciw zniewoleniu umysłów”, Zysk i S-ka
polityczna przyszłości”, Wydawnictwo Prószyński Media
Jan Toporowski kształcił się na angielskich uniwersytetach. Jednak zawsze fascynowały go pomysły na gospodarkę
proponowane przez Michała Kaleckiego
(mówi się, że wymyślił keynesizm przed
Keynesem). Toporowski połączył myśl Kaleckiego z doświadczeniem pracy w sektorze bankowym. W ten sposób doszedł do
własnych ciekawych spostrzeżeń. Wyłożył
je w 1986 r. w „Financial Times”. Zaraz po
tym stracił pracę w sektorze bankowym.
To opowieść o polskich odpowiednikach
Zuckerberga (Facebook), Brina (Google) czy
Bezosa (Amazon). Historia najważniejszych
firm z branży internetowej, które narodziły
się nad Wisłą w ostatnich 15 latach. Merlin,
Wirtualna Polska, O2.pl, Gadu-Gadu. Losy
tych przedsiębiorstw potoczyły się różnie,
ale każde z nich zapisało się w historii polskiego biznesu. „E-wangeliści” to rozmowy
z tymi, którzy stali za ich sukcesami.
Jan Toporowski, „Dlaczego gospodarka światowa potrzebuje
Ucz się od najlepszych twórców polskiego internetu”,
krachu finansowego”, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa
Wydawnictwo Helion SA
Masowe migracje zarobkowe Polaków to
fakt. Bez niego nie da się zrozumieć ani
naszej gospodarki, ani naszego społeczeństwa. Małgorzata Grotte z Narodowego
Banku Polskiego próbuje odpowiedzieć
na pytanie, jak wyjazdy rodaków do pracy
wpłynęły na rozwój polskiej przedsiębiorczości. Zwłaszcza od czasu wejścia naszego
kraju do Unii Europejskiej.
„Kapitał polskich migrantów w rozwoju
Maciej Rybiński to bez wątpienia jedno z najlepszych piór w historii polskiego felietonu.
Tym większą gratką są „Bajeczki ekonomiczne”. To wybór tych felietonów Rybińskiego,
które mówią o gospodarce. Niepodrabialny
dowcip i styl zmarłego przed kilku laty autora sprawiają, że jego ekonomiczne przeróbki legendy o królu Kraku albo bajki o złotej
rybce rozśmieszą najednego czytelnika. Nawet takiemu, któremu z poglądami „Ryby”
niekoniecznie po drodze.
mikroprzedsiębiorstw”, Wydawnictwo Poltext
Maciej Rybiński, „Bajeczki ekonomiczne”, Zysk i S-ka
Mamy na rynku setki książek o tym, jak
zarabiać duże, albo jeszcze lepiej bardzo
duże pieniądze. Dużo rzadziej można poczytać o tym, jak sensownie gospodarować
w dziedzinach deficytowych i chronicznie
niedoinwestowanych. Takich jak na przykład kultura. Dlatego książka Doroty Ilczuk
jest tak przyjemną odmianą.
Służba zdrowia należy do tych tematów,
na które narzeka się wszędzie. Pod każdą
szerokością geograficzną. I Polska nie jest
żadnym wyjątkiem. Tym bardziej wartościowa jest ta publikacja. To najciekawsze i najbardziej inspirujące przekrojowe spojrzenie
na problematykę zdrowia publicznego na
polskim rynku wydawniczym. I na dodatek
pisane językiem zrozumiałym dla każdego.
I dobrze. Bo zdrowie to sprawa publiczna.
Małgorzata Grotte,
Dorota Ilczuk, „Ekonomia kultury”,
Wydawnictwo Naukowe PWN SA
Tomasz Cisek, Paweł Nowacki, „E-wangeliści.
Praca zbiorowa, „Zdrowie. Przewodnik krytyki politycznej”,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Więcej o konkursie na stronie www.gazetaprawna.pl/economicus
Sekretarze: Rafał Drzewiecki, Anna Godlewska,
Marcin Hadaj (szef sekretariatu), Leszek Majkut,
Mirosław Mazanec, Mira Suchodolska
Redakcja:
ul. Okopowa 58/72
01-042 Warszawa
tel. 22 530 40 40
faks 22 530 40 39; e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny:
Jadwiga Sztabińska
Zastępcy redaktora naczelnego:
Andrzej Andrysiak,
Łukasz Korycki, Dominika Sikora
Redaguje zespół:
Życie gospodarcze | Kraj, Świat:
Zbigniew Parafianowicz
Branże i firmy, Pieniądze: Marek Siudaj
Podatki: Krzysztof Jedlak
Praca: Łukasz Guza
Prawo gospodarcze: Barbara Kasprzycka
Opinie: Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin
Magazyn: Anna Masłoń
Kultura i dodatek TV: Jakub Demiańczuk
Dodatki poradnicze i wydawnictwa specjalne:
Marta Gadomska-Byrska
GazetaPrawna.pl: Anna Wiśniewska
Forsal.pl: Daniel Rząsa
Dziennik.pl: Magdalena Birecka
Szef działu foto: Krzysztof Cieślewicz
Szef studia DTP: Jacek Obrusiewicz
Główny grafik: Cezary Cichocki
Biuro reklamy
(tel. 22 530 44 44, faks 22 530 41 10)
Dyrektor:
Monika Szulc-Wąsikowska
Reklama online:
Ewa Kaliszek,
tel. 22 530 42 93
Komunikaty, ogłoszenia:
Beata Witkowska,
tel. 22 530 43 94
Nekrologi i kondolencje:
Mariusz Zarzycki,
tel. 22 531 48 30
Rzecznik prasowy, PR:
Agata Broda,
tel. 22 531 49 81
Biuro obsługi klienta:
05-270 Marki, ul. Okólna 40
tel. 22 761 30 30
0 801 626 666
e-mail: [email protected]
Partnerskie biura ogłoszeń:
Mariusz Zarzycki, tel. 22 531 48 30
Produkcja:
Elżbieta Stamler, tel. 22 530 42 24
Druk:
Agora SA (Warszawa, Piła)
Agora Poligrafia Sp. z o.o (Tychy)
Promocja sprzedaży:
Anna Dąbrowska,
tel. 22 530 41 91
Biznes jak wizyta
w toalecie
„Nazywam się Mike Michalowicz i jestem przedsiębiorcą.
A jaka jest twoja wymówka?”
– głosi autor na swojej stronie internetowej. Taka jest też
jego książka: bezpośrednia,
ostra, prowokująca, momentami obcesowa. Jeśli szukasz,
szanowny czytelniku, ożywczego wstrząsu, to dobrze trafiłeś. Ale pamiętaj, że możesz
zakończyć jej lekturę mocno
zniesmaczony.
Michalowicz to jeden z tych
przedsiębiorców, którzy dorobili się w cudownych latach 90.
Puchnąca bańka internetowa
stała się czymś w rodzaju nowoczesnej gorączki złota. Kto
miał głowę na karku, rozkręcał własny biznes, minimalizował koszty, opierając się na
tanich narzędziach internetowych, i zgarniał spore pieniądze. Efektem ubocznym tej
ery jest specyficzne poczucie
misji, które cechuje całe pokolenie amerykańskich przedsiębiorców po czterdziestce.
Uważają, że znaleźli receptę
na osiągnięcie sukcesu. I chcą
tym doświadczeniem dzielić
się z resztą ludzkości.
Michalowicz jest na ich tle
jednym z najbardziej dowcipnych pisarzy. Ale jest to ten
typ poczucia humoru, który
nie wszystkim musi się podobać. Michalowicz to gość, który zaproszony do wygłoszenia
motywacyjnego wykładu dla
pracowników dużej firmy staje
przed nimi i zaczyna ich obrażać. Dowodząc, że ich spóźnienie na to spotkanie pokazuje,
że zatracili radość ze swojej
pracy. I są tylko automatami,
które nigdy do niczego nie dojdą. Innym razem Michalowicz
pyta słuchaczy: „Kto z was chce
być milionerem?”. W górę idzie
las rąk. „Kto już jest milionerem?” – ręce idą w dół. Wtedy
Michalowicz wyjmuje z kieszeni banknot studolarowy,
podnosi go do góry i mówi:
„To jest coś, co wszyscy widzimy. Kto chce ten banknot?”. Wszystkie ręce idą
w górę. Powtarza pytanie.
„Kto chce ten banknot?”.
Ręce pozostają w górze, ale
na sali pojawia się konsternacja. Pyta raz po raz i zawsze dostaje tę samą odpowiedź. „Choć dzieli nas
ledwie kilka metrów, to żaden
z nich nie wpada na pomysł, że
mogą podejść i wyjąć ten banknot z mojej ręki” – utyskuje.
Aż dochodzimy wreszcie do
sedna przedsiębiorczości według Michalowicza, czyli do...
toalety. Bo tytuł „Start-up
bez pieniędzy” jest ze strony
polskiego wydawcy pewnym
unikiem. Nawet podtytuł „Filozofia trzech listków papieru”
przywodzi na myśl skojarzenia
z jakąś dalekowschodnią mądrością. Nic bardziej mylnego.
Książka po angielsku nazywa
się „The Toilet Paper Entrepreneur”, czyli „Toaletowy Przedsiębiorca”. I to dopiero początek sedesowych skojarzeń. Bo
zdaniem Michalowicza robienie interesów przypomina robienie... no właśnie. A właściwie moment, w którym siedząc
na sedesie, człowiek uświadamia sobie, że brakuje papieru
toaletowego. Oddajmy głos
autorowi: „Nie zaprzeczaj. Dobrze wiesz, o czym mówię. Trzy
naddarte listki papieru, które
zdają się z Ciebie drwić, zawieszone na krawędzi tekturowej
tuby. Możesz wołać o pomoc.
Możesz, szurając delikatnie nogami, udać się na poszukiwanie nowej rolki. Ale możesz też
– i jest to opcja najlepsza – zadowolić się tym, co jest. A kiedy zaprzęgniesz do pracy swój
przedsiębiorczy umysł, uświadomisz sobie, że dysponujesz
czymś o wiele więcej niż jedynie trzema nędznymi listkami
papieru”.
Takie nastawienie jest zdaniem Michalowicza początkiem każdego biznesu. Robisz
coś z niczego, żyjesz w sytuacji
ciągłego niedoboru środków
i musisz rozwiązywać problemy, na które nie ma cudownej
recepty. A jednak wychodzisz
z tego cało, zachowując godność
i dobry humor. Tak to wygląda w praktyce. Już tej biznesowej, a nie tylko toaletowej.
Rafał Woś
Mike Michalowicz,
„Start-up bez
pieniędzy. Filozofia
trzech listków
papieru”, Wydawnictwo
Gall Olgierd Graca,
Katowice 2013
Słuchaj więcej w każdą sobotę
po 22.00 w audycji „Polska
i Świat” w Pierwszym Programie
Polskiego Radia
Wydawca Dziennika Gazety Prawnej:
Infor BIZNES Sp. z o.o.
01-042 Warszawa, ul. Okopowa 58/72
tel. 22 530 40 40.
Prezes zarządu: Ewa Świstuniuk
Wydawca: Marcin Piasecki
Grupa INFOR PL
Prezes zarządu: Ryszard Pieńkowski
Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania i skracania
tekstów. Rozpowszechnianie materiałów redakcyjnych
zarówno w formie elektronicznej, jak i papierowej
bez zgody wydawcy jest zabronione.
Zamówienia na
prenumeratę przyjmują:
RUCH SA,
Kolporter SA,
Garmond Press,
GLM, AS Press
oraz urzędy pocztowe.
Informacje
o prenumeracie:
tel. 22 761 31 27,
gazetaprawna.pl/prenumerata

Podobne dokumenty