Kinga Romanowska
Transkrypt
Kinga Romanowska
Kinga Romanowska DELFIN Otworzył oczy. Na moment lub dwa pozwolił sobie pogrążyć się w kontemplacji, by za chwilę zapomnieć o wszystkim, nad czym mógł panować, wszystkim, czego był niepodważalnym władcą — potrzebował bowiem, jak co rano, czasu, aby zrozumieć, gdzie się znajduje. A miejscem tym była rzeczywistość. Każdego dnia, delikatne, choć precyzyjne tarcie powiek pomagało mu powoli dojść do siebie. I z każdym wschodem słońca, z każdym zachłyśnięciem się tym, co realne, budziła się w nim również nowa nadzieja. Nadzieja na to, że tym razem głosy odbiją się od ścian tego domu. Nadzieja, że stukot nagich stóp czy butów wypełni jego pomieszczenia. I mimo upływu niemal trzech tysięcy dni, każdy świt malował na jego twarzy uśmiech i spychał go na podłogę niczym promienie słoneczne gnające ku ziemi. Sekunda za sekundą, minuta za minutą ożywał, biegnąc, ile sił w nogach, jakby starał się przebić przez powietrze; powietrzem były jednak drzwi. I każdego dnia za drzwiami nie było nikogo. Wtedy gasło w nim kolejne światło; ulatniała się drobina tej chronicznej, dziecięcej naiwności. Tamtego dnia wszystko było dokładnie takie samo. Już nawet przestał interesować się, gdzie podziewają się jego rodzice. Pod tym względem opływał w apatię. Po wpisanych już w dzienny schemat oględzinach stopni, kości tudzież zależności pomiędzy kośćmi a stopniami, począł mozolnie badać podłogę. Za dnia najbardziej zaskakujące było to, iż Morfeusz wiedział, dokąd zmierza, a mimo to wciąż wszystko dziwiło go na nowo. Fakt, że się porusza. To, w jaki sposób oddycha. Możliwość obłapienia samego siebie. Nadto moc, z jaką dyrdał niespełna paręnaście minut temu! Nie rozumiał, jak istota tak krucha i tak nędzna, dawno już wyblakła z tchnienia, nie zapomina, jak to jest być. Tępa egzystencja nie wyklucza rozwoju. Choć pielęgnuje zastój. Duchowy. Tamtego dnia spojrzał jednak w okno. Obiekt, jakiego nigdy nie darzył zainteresowaniem. Coś w nim drgnęło. Nie chodziło wtedy bynajmniej o atomy w sieci krystalicznej. Doznał wylewu smutku do mózgu, niezdefiniowanej dolegliwości współczesności, zaatakował go paroksyzm. Wylewu, który w pewien sposób przełamał na pół jego indolencję. Wylewu, który poprowadził łzy po jego zaróżowionych ze wstydu policzkach. Wylewu, który pchnął go do przodu, lecz w inny sposób niż doświadczał tego dzień w dzień. Mimowolnie szarpnął za klamkę, a woń stęchlizny tego miejsca ustąpiła świeżości ukojenia, jakie dotknęło jego świadomość. W okamgnieniu zapomniał, dlaczego jego ciało podjęło próbę uprzytomnienia mu, jak złożonym jest człowiekiem. Rozejrzał się wkoło. Otaczała go zieleń, natura, która w niepojęty sposób przekazywała mu energię. Nie doświadczył napadu lękowego, choć znalazł się w przestrzeni, z którą nie łączyło go dłużej ani jedno doznanie. Która nie znaczyła dla niego zupełnie nic. Nie pamiętał jej. Przez dłuższy czas przechadzał się tu i ówdzie, choć — jak mu się zdawało — owa kraina była nieznacznej wielkości. W pewnym momencie, zza orszaku latorośli, wyłoniło się ku niemu przejście; przejście mroczne i opatulone rdzą. Przejście pominięte, jak ten ogród względem jego umysłu. Jak to młode życie względem jego, jak być powinno, obrońców. Nie zastanawiając się, ruszył w stronę, która wręcz wyciągnęła do niego ręce. A może raczej: po niego? Kiedyś, gdy doszukiwał się jeszcze sensu w prozaicznych czynnościach, konsumował dzieła traktujące o światach równoległych. Aczkolwiek nie sądził, by te teorie znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie wierzył w to. Nie wierzył aż do tamtego dnia. Gdyby jednak poczynił próby wyobrażenia sobie ich fizjonomii, w jego głowie prawdopodobnie pojawiłyby się obrazy co najmniej idylliczne. To, co zarejestrował, przekreśliłoby wszakże jego oczekiwania. Po drugiej stronie rozciągała się niezmierzona wzrokiem równina, przykryta białym puchem, chłodna, niegościnna. Powietrze wypełniała nicość, pustka, kompletny brak. Był jednak indywiduum niesposobnym do odepchnięcia. Za to nieposłuszeństwo, zamieć zraniła jego wrażliwą skórę. Mimo przeciwności losu, pozostawał nieugięty. Niezaaferowany swoim istnieniem, zaś zaintrygowany tym, czego nie miał okazji poznać zmysłami, pozwolił nogom prowadzić go naprzód. Nie wiadomo, jak długo mógł trwać jego marsz. W końcu drogę zagrodziła mu potężna bryła lodowa. Bryła ta nie raziła żadną niesamowitością, nie stałaby się obiektem kultu, choćby ożyła i gorliwie o to błagała. W samej bryle nie było nic nadzwyczajnego. Nic, co nadawałoby jej znaczącą wartość. Jednak wewnątrz niej tkwił delfin skuty lodem. W obliczu tragedii, jaką zastało, dziecko padło na kolana. Padło wobec własnej bezradności, niemocy, którą odkryło, pojmując swój rozmiar. Rozmiar definiował jego znaczenie. Był jeszcze młody, łamliwy. I nie był w stanie zrobić nic. I choć jego serce wypełniła gorejąca miłość, choć przebudził się z tego snu otępienia, nie był w stanie zrobić nic! Opadł bezwładnie na lód, który w tamtej chwili zdawał się infekować jego pompujący krew narząd. Oparł o niego dłonie, w których czucie stracił już jakiś czas temu. Jako ciało, zamarzał na kość. Jako dusza, uległ zmianie. Nagle jego filigranowe rączki zaczęły żarzyć się niedostrzegalnym i niewyczuwalnym płomieniem. To, co w niedalekiej przeszłości przed nim stało, stopniowo przechodziło w ciekły stan skupienia. Zwierzę ożyło, momentalnie rzucając mu się w ramiona. Morfeusz nie wiedział, czym było to, co właśnie odczuwał. Nie wiedział, a dzisiaj nazwalibyśmy to szczęściem. Chłopiec postanowił zabrać przyjaciela do domu, tym samym dając mu schronienie. Delfin wyprodukowałby przecież głos odbijający się od ścian, swoisty stukot wypełniający pomieszczenia. Sprawiłby, iż każdy wschód słońca nabrałby sensu, a jeden uśmiech pozostał permanentny. Podtrzymałby w chłopcu światło i uczynił wszelkie kroki tudzież penetracje wartościowymi. Zmieniłby życie dziecka w od-stój. Duchowy. *** Otworzył oczy. Na moment lub dwa pozwolił sobie pogrążyć się w kontemplacji, by za chwilę zapomnieć o wszystkim, nad czym mógł panować, wszystkim, czego był niepodważalnym władcą — potrzebował bowiem, jak co rano, czasu, aby zrozumieć, gdzie się znajduje. Zdało mu się, jakby wczoraj spotkało go coś wielkiego. Coś, co odkryło w nim rzecz, której sam nie potrafił; choć z pasją badał wszystko, cokolwiek stanęło mu na drodze podczas jego codziennych, bezcelowych ekspedycji. Zmrużył oczy i pomyślał, „Jakie to wszystko niepojęte i efemeryczne.” A gdzieś, w oddali, gdzie zamieć raniła ludzkie człony, skuty lodem delfin oczekiwał ognia.