Czego się w Polsce uczyć, żeby mieć pracę

Transkrypt

Czego się w Polsce uczyć, żeby mieć pracę
Czego się w Polsce uczyć, żeby mieć pracę?
W ciągu ostatnich dziesięciu lat zatrudnienie osób z wyższym wykształceniem
wzrosło o 800 tys. osób, podczas gdy zatrudnienie wszystkich innych spadło - mówi
prof. Urszula Sztanderska
Dziś Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) publikuje "Raport o rozwoju
społecznym Polska 2007 - Edukacja dla pracy". Eksperci rynku pracy wytykają w nim
niewydolność systemu edukacji, nieprzywiązywanie przez uczelnie wagi do tego, co będą
robić ich absolwenci, czy poradzą sobie na rynku pracy, niedostatek kształcenia
praktycznego i małą dbałość firm o rozwój pracowników.
Apelują o stworzenie systemu, który umożliwiłby zmianę zawodu, zwłaszcza osobom dziś
mało aktywnym (bo dziś doszkalają się głównie ci, którzy i tak mają wysokie kwalifikacje).
I o regularne analizy odpowiadające na pytanie, czego się uczyć, żeby mieć pracę.
Redaktorem naukowym raportu jest prof. Urszula Sztanderska z Wydziału Nauk
Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Patrycja Maciejewicz: Coraz więcej osób się uczy, kończy studia. Jednak mówi się,
że na niewłaściwych kierunkach, nie tych specjalizacjach, których potrzebuje rynek
pracy,
a
poziom
nauczania
się
obniża.
Czy
to
prawda?
Prof. Urszula Sztanderska: Rzeczywiście, dokonał się masowy skok edukacyjny.
Wydłużono kształcenie powszechne kształcenie ogólne o rok, wprowadzając gimnazja,
w szkołach ponadgimnazjalnych uczy się ponad 90 proc. młodzieży, a 15 lat wcześniej
było to ok. 75 proc. Uczniowie częściej wybierają liceum ogólnokształcące, a kiedyś
wybierało się kształcenie zasadnicze zawodowe. Lepiej przygotowani do dalszej edukacji
uczniowie poszli gremialnie na studia wyższe, liczba studentów wzrosła pięciokrotnie. To
prawda.
Dużo trudniej odpowiedzieć na pytanie, czy ścieżki edukacyjne odpowiadają potrzebom
rynku pracy. Nie mamy pełnych badań, które by pokazały, jakie są losy absolwentów w
poszczególnych zawodach. Tylko pośrednio, a więc w sposób niedoskonały, możemy
wnioskować na ten temat.
Wiemy
jednak,
ile
osób
kończy
poszczególne
kierunki
studiów.
- Co z tego, skoro często dziedziny kształcenia nie odpowiadają konkretnym zawodom,
szczególnie na uniwersytetach. Absolwent historii sztuki może pracować jako dziennikarz,
muzealnik, właściciel prywatnej galerii. Nie ma prostego przełożenia między studiami
a tym, co się potem robi.
Poza tym zawody się dzielą na coraz bardziej odrębne specjalizacje. Kiedyś mieliśmy po
prostu informatyków. Dziś administrator sieci to ktoś zupełnie inny niż programista czy
osoba zajmująca się bazami danych. Struktura rynku pracy radykalnie się zmienia, więc
zmieniamy też wykonywane zawody.
Trzeba monitorować popyt na pracę i prognozować, jakie zawody będą potrzebne
w perspektywie kilku lat, i patrzeć, które ścieżki edukacyjne pozwalają je wykonywać.
Kto się tym w Polsce zajmuje?
- Nikt. Był międzyresortowy zespół do spraw badania popytu na pracę, ale rząd rozwiązał
go, likwidując Rządowe Centrum Studiów Strategicznych. Nie ma kontynuacji tamtych
badań, choć dopracowano się systemu prognozowania. Nie były to jeszcze znakomite
badania, bo brakowało odpowiednich danych wyjściowych. Teraz jednak nie mamy nic.
O pożytkach z wyższego wykształcenia.
To stąd na rynku nadmiar specjalistów od marketingu czy socjologów?
- Właśnie nie wiemy, czy jest ich zbyt wielu, bo się tego nie bada. Sytuacja jest jasna tylko
w przypadku jednostkowych, jaskrawych przykładów, np. obecnie brakuje pracowników
budownictwa, co widać gołym okiem. Czasem takie spojrzenie może jednak mylić, np.
wciąż są poszukiwani pracownicy handlu, a jednocześnie wielu z nich pozostaje na
bezrobociu, tylko czasem z powodu złych kwalifikacji, częściej z innych przyczyn.
Należy też pamiętać, że można zmieniać zawód. Absolwenci szkół wyższych mają
większą zdolność do zmiany zawodu niż inne osoby. Już w 2000 r. prowadziłam badania,
z których wynikało, że choć w krótkim okresie jest dużo osób zawodowo
niedopasowanych, to w dłuższej perspektywie ci z wyższym wykształceniem znajdują
zajęcie, zmieniając zawód.
Czyli nawet jeśli jest niedopasowanie w kształceniu wyższym, to kwalifikacje
absolwentów pozwolą na znalezienie pracy, choć nie w swojej specjalności?
- Tak, osoba po zarządzaniu niekoniecznie będzie menedżerem, ale może mieć pracę.
Jeśli ktoś skończy dobre studia, to tam nauczy się myśleć i uczyć. Fizyków mamy wśród
maklerów giełdowych, i to pracujących z sukcesami. Pracy dla fizyka sensu stricte nie ma,
ale skończenie studiów fizycznych daje możliwości i w naukach biologicznych, i tam, gdzie
potrzebne jest modelowanie matematyczne.
Raport UNDP pokazuje, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat zatrudnienie osób z wyższym
wykształceniem wzrosło o 800 tys., podczas gdy zatrudnienie wszystkich innych spadło.
I to były lata, kiedy netto ubywało miejsc pracy, czyli ci z wyższym wykształceniem
wypychali gorzej kwalifikowanych.
W gospodarce tak bardzo rośnie zapotrzebowanie na magistrów?
- Pewnie za część tego zjawiska odpowiada inflacja kwalifikacji - to, co kiedyś mogła robić
osoba po maturze, dziś robi magister lub posiadacz dyplomu licencjata.
O korzyściach z inżynierów
A co z inżynierami? Wiele się mówi o tym, że za mało osób studiuje na
politechnikach.
- Z tym jest ciekawa sprawa. Badamy np. ogłoszenia w prasie. Okazuje się, że bywają tam
oferty dla inżynierów, ale wcale nie jest ich tak wiele w proporcji do innych grup
zawodowych.
Dlaczego tego zapotrzebowania na inżynierów nie było? Bo przemysł padł, bo mieliśmy
przestarzałe technologie, a w nowych fabrykach inżynierów potrzeba było stosunkowo
niewielu, do nadzoru nad liniami, których technologia została opracowana gdzieś indziej.
Skoro popytu na inżynierów nie było, zmalało też ich kształcenie.
Do tego swoje trzy grosze dołożył minister edukacji, likwidując egzamin maturalny
z matematyki [dziś matura z matematyki znów jest obowiązkowa, ale można nie zdać
jednego przedmiotu, by mieć zaliczoną maturę]. Bez matematyki na dobrym poziomie w
szkole średniej nie będziemy mieć studentów kierunków inżynierskich.
Matematyka uczy dyscypliny myślenia, logiki, nie chodzi o to, by potem być matematykiem
czy inżynierem. Kiedyś transport załatwiał dyspozytor: ty pojedziesz tu, ty pojedziesz tam.
Dziś on musi coś policzyć, zrobić minimodel logistyczny, by zmniejszyć koszty przewozu
towarów na jakimś obszarze. Duża firma zatrudni wyspecjalizowanego logistyka, który
będzie matematycznie wykształcony i który napisze odpowiedni model. Ale jak ktoś
handluje pizzami mającymi krótki okres ważności, to musi policzyć, ile może pizz
zamawiać, żeby nie zostawać z towarem, który będzie musiał wyrzucić. Dziś ekonomia
bez matematyki nie istnieje.
Wracając do inżynierów, trzeba pamiętać, że firmy zagraniczne lokalizują się tam, gdzie są
ludzie, którzy mogą podjąć daną pracę. Centra rozwoju oprogramowania i inne podobne
nie powstałyby więc, gdybyśmy niejako na wyrost nie wykształcili informatyków.
To samo z inżynierami. Musimy kształcić specjalistów od wysokich technologii, żeby
sprowadzić do nas taki właśnie przemysł. Ale do tego trzeba prognozowania
i strategicznego planowania.
Z informatykami nam się udało.
- Bo to relatywnie tanie kształcenie, nie potrzeba aż tyle techniki, tylko wiedzy ludzkiej,
a w tym nie byliśmy źli.
Uczelniom nie zależy, by rozwijać studia inżynierskie, bo one wiele kosztują. Nie
powstała żadna prywatna politechnika, uczelnie niepubliczne są wyłącznie
humanistyczne.
- To biznes. Jak nie będzie rentowny - nie przetrwa. Ponieważ nie jesteśmy szczególnie
zamożni, a część osób dostaje się na studia bezpłatne, nie można liczyć na falę osób
chętnych, by dużo płacić za edukację. Rezultat jest taki, że szkoły prywatne rozwinęły się
w tych dziedzinach, gdzie wytworzenie edukacyjnej usługi jest tanie. Nawet publiczne
uczelnie bardzo się w nie angażują, żeby podreperować swoje budżety.
Trzeba zmienić cały system finansowania edukacji i stopniowo zwiększać nakłady.
Najlepiej byłoby, jeśli studia byłyby płatne z jednoczesną dotacją dla studentów. Dotację
otrzymywałyby osoby, a nie uczelnie. W końcu rynek lepiej rozpoznawałby dyplomy i
ograniczyłoby się zjawisko kupowania tytułu magistra na kiepskiej jakości uczelni. Bo choć
edukacja akademicka się upowszechniła, to jej poziom wyraźnie spadł.
O kłopocie z absolwentami zawodówek
A co z kształceniem zawodowym? Z raportu wynika, że rynek potrzebuje fachowców
i nie może ich znaleźć, choć figurują w rejestrach urzędów pracy.
- Ludziom o niższych kwalifikacjach trudniej zmienić specjalizację, a kształcenie często
pozostaje daleko w tyle za potrzebami rynku pracy. Podtrzymuje się np. funkcjonowanie
jakiejś szkoły, żeby nauczyciele zachowali pracę, bo to oni są elitą w powiecie, a powiat
odpowiada za szkoły. Nauczyciele często mają wykształcenie sprzed wielu lat, ich kontakt
z nowoczesną technologią jest marny. W efekcie technikum z roku na rok wypuszcza
kolejnych mechaników maszyn rolniczych, choć rynek ich nie potrzebuje.
Poza tym nie ma pieniędzy na praktyczne kształcenie w bardziej zaawansowanych
technologicznie zawodach. W tradycyjnych zawodach na terenie nielicznych powiatów
powstały centra kształcenia praktycznego. Próbuje się tam organizować warsztaty dla
kilku szkół w powiecie, np. gastronomiczne.
Padły też więzi między szkołami a firmami. W dawnym systemie były przyzakładowe
technika. Dziś dużych firm jest znacznie mniej. Jeśli mają trudności rekrutacyjne, to
nawiązują kontakt ze szkołami na swoim terenie. Wtedy kluje się praktyka w firmach, firmy
dokładają też swoje trzy grosze do treści kształcenia w szkołach.
Ale co zrobić, jeśli potrzeby dotyczą jednej, dwóch osób w całym powiecie, na przykład
meliorantów? Musiałaby być współpraca między powiatami, a nie ma takiego nawyku,
przynajmniej w dostatecznej skali.
Dzisiejsi absolwenci zawodówek są gorzej wykształceni, nie mają odpowiedniej praktyki.
Widać to w wynikach badań - prawdopodobieństwo zatrudnienia młodego absolwenta
zawodówki jest znacznie niższe niż starszej osoby z tym samym wykształceniem.
Piszecie państwo, że takie osoby opuszczają szkoły nieprzygotowane, idą na
bezrobocie i dopiero stamtąd się próbuje ich wyciągać, doszkalać i przywracać
rynkowi pracy.
- To chore, że staże i praktyki oferują głównie urzędy pracy, a nie szkoły. Urzędy pracy są
zaś lepiej oceniane, jeśli zajmują się długookresowo bezrobotnymi. Spotkaliśmy się ze
zjawiskiem "hodowania bezrobotnego długookresowego", czyli oczekiwania, żeby komuś
minęło 12 miesięcy pozostawania w bezrobociu i dopiero wtedy oferuje się takiej osobie
pomoc. To już patologia.
O profesjach-pewniakach
Na jakie kierunki studiów stawiać, a których unikać? Co radziłaby pani młodym
osobom?
- Wystrzegałabym się nie tyle konkretnych kierunków, co kiepskich szkół. Nie należy liczyć
na duży wzrost liczby miejsc pracy w przemyśle, choć to tu ciągle pracuje jedna czwarta
ludzi. Dzięki automatyzacji coraz mniej miejsc pracy jest związanych z produkcją, a więcej
z serwisem.
W Polsce świetnie rozwijają się i dobrze rokują wszelkie kierunki związane
z przetwarzaniem informacji i w nich należałoby lokować swoje zainteresowania.
Z zamkniętymi oczami można iść na informatykę, ale też nauczyć się jej stosowania
w coraz większej liczbie innych zawodów. Geograf opisujący krążenie wody na globie czy
zajmujący się geologią nie obejdzie się bez modelowania z użyciem komputera.
Dlatego apel do rodziców: nie zniechęcajcie dzieci do matematyki, nawet jeśli sami jej nie
rozumiecie. I apel do decydentów: zbudujcie sprawny system monitoringu popytu na pracę
i prowokujcie kształcenie "na zapas", bo to poprawia elastyczność rynku pracy
w przyszłości. Rozbudujcie też system kształcenia ustawicznego dorosłych, by ułatwić
przekwalifikowanie się na dynamicznie zmieniającym się rynku pracy. Dziś dokształcają
się prawie wyłącznie ci, którzy i tak mają bardzo wysokie kwalifikacje.
A ochrona zdrowia? W starzejącym się i bogacącym społeczeństwie to powinien
być trafny wybór zawodu?
- Z punktu widzenia potencjalnego popytu usługi rehabilitacyjne przywracające sprawność,
utrzymujące ciało w dobrej kondycji to niemal pewniak. Nieszczęście polega na tym, że
mamy tak chory system ochrony zdrowia, że nie mogę bez wahania wskazać tych dziedzin
jako zapewniających pracę w przyszłości.
Rozmawiała Patrycja Maciejewicz