Peerel Zbigniew gluZa

Transkrypt

Peerel Zbigniew gluZa
Karta 69
Peerel
Zbigniew Gluza
oncept, by stworzyć pismo, pojawił się wraz ze słabnięciem „Solidarności”. Rodziło
się ono z pojedynczych rozmów, z przekonania, że rok po sierpniowym zwycięstwie
właściwie nie mamy swojego miejsca... My – w większości ludzie ruchu teatru alternatywnego lub jego sympatycy. Rozważającej ten pomysł, w końcu lata 1981 roku, kilkunastoosobowej grupie przyjaciół teatr jako forma przestawał już wystarczać.
Z kręgu warszawskiego Teatru „Nieprasować” największą skłonność do formy pisanej
objawiał Gwido Zlatkes, który pracował wtedy w „Agencji Solidarność”; „AS”, regularna
gazeta opozycyjna, był dlań mocnym doznaniem rzeczywistości. Alicja Wancerz, którą poznałem w maju 1980, rozkręcająca w „Solidarności” ruch oświaty niezależnej – wnosiła to
doświadczenie. Katarzyna Madoń – dołączyła latem 1981 – związała nas z teatrologami.
Zaprosiliśmy do współpracy piszących ludzi teatru, głównie członków poznańskiego
Teatru Ósmego Dnia, który w tym środowisku pełnił rolę zespołu przywódczego. Spotkania inaugurujące pismo odbywały się w Podkowie Leśnej, w domu Piotra Mitznera (poety, historyka teatru). Przychodzili nie tylko ludzie sceny alternatywnej, osoby piszące
o teatrze, ale też krytycy literaccy, poeci. Nie chodziło jednak o stworzenie kolejnego
pisma społeczno-literackiego. Chcieliśmy poprzez nie szukać swej prawdziwej drogi –
w rzeczywistości, która zdawała się odbierać podmiotowość. Miał to być periodyk niezależny, poza cenzurą.
Pismo, nazwane „Odmową”, byłoby głosem sprzeciwu wobec coraz bardziej bezwładnego, zbiorowego pędu, jaki się wtedy zaczął. Czuliśmy, że hasła „Solidarności”, ciągle upraszczane i wyostrzane dla skuteczności, rozmijają się z rzeczywistością. Mieliśmy
poczucie, że ruch „Solidarności” mógłby dawać szansę na prawdziwą wolność społecz102
ną i polityczną, ale ta szansa jest marnowana. Chcieliśmy, tworząc pismo, bronić cudem
wywalczonej w Sierpniu wolności.
Uważałem, że droga do wolności jest daleka i wymaga indywidualnego wysiłku – przekonany, że wolność nie przyjdzie z zewnątrz, że trzeba ją wypracować samemu. W „Odmowie” chcieliśmy pokazywać ludzi, którzy niosą sobą, swoimi wyborami, działaniami – duchową, indywidualną niepodległość. To z nimi i z nich chcieliśmy budować pismo. W tym
sensie była to zapowiedź przyszłej „Karty”. Wówczas jeszcze nie było to wprost wyrażone, ale „Odmowa” to miało być pismo o tożsamości.
Chcieliśmy, żeby ci, którzy do nas dołączą, byli pojedynczy, to znaczy tacy, którzy –
jak napisała do „Odmowy” Ewa Wójciak – stają na „twardym gruncie własnego umysłu”,
a nie są czyimiś zwolennikami, reprezentantami ideologii, zewnętrznych, biernie przyjmowanych światopoglądów. Chodziło o ludzi osobnych.
Żmudne lata światopoglądowej urawniłowki przeobraziły nas-Polaków
w magmowaty tłum. Myślimy tłumem, odczuwamy tłumem, oddychamy nim.
I jeśli nawet pojawiają się iskry świadomości odrębnej, znaki istnienia wolnego
– są za słabe (nie wzmocnione innymi – zanikają, wzmocnione – przeobrażają
się w nowe hasło tłumu i karleją). Dlatego też jedyne dla siebie wyjście widzę
w silnie obwarowanej, z determinacją bronionej samotności; a szerzej – w wielu
samotnościach pojedynczych, wspierających się wzajemnie.
Pismo, które staje oto obok tysięcy innych, w zamierzeniach różni się od
nich zasadą podstawową: nie ma wspierać żadnej idei, żadnej organizacji czy
społeczności, nie przyjmuje na siebie żadnych obowiązków, które wynikałyby ze
społecznych, zbiorowych racji. To pismo nie będzie służyło masie godzących się
na swój los niewolników Ziemi Ulro. Ma służyć ludziom szukającym właściwego
sobie miejsca, odrzucającym historyczne zdeterminowanie własnego losu. [...]
W świecie, w którym przecenione zostały idee, kompromitują się ciągle zbiorowe racje, gdzie upadły autorytety i wszystko wokół traci znamiona trwałości
– ludzie świadomi swego losu i niegodzący się nań, szukający wartości niepodważalnych – mogą je znaleźć jedynie w postawie drugiego człowieka, w innym
niepokornym indywiduum. Nie zawierzać prawom narzuconym z zewnątrz, lecz
je tworzyć własnym życiem, konstruując – zamiast kolejnej radosnej utopii społecznej – ład osobisty, mający za dowód istnienie jednego choćby człowieka.
Chciałbym dostrzec na tych łamach pojedynczych ludzi, ich drogę, ich wybory. Tak, abyśmy mogli się stać dla siebie oparciem. I dopiero z tej perspektywy
odnieść swe racje do życia zbiorowego – do realiów politycznych, społecznych,
kulturowych, do owej pieczętowanej imieniem Marksa konieczności, którą przywoławszy – zbijano nas z nóg. [...]
Niechże to pismo nie będzie kolejnym etapem ucieczki, jeszcze jednym szańcem obronnym. Obyśmy się wreszcie zdobyli na atak – mając siebie za argument
i cel.
Z.G., tekst wstępny do „Odmowy”, listopad 1981
W systemie politycznym, którego sukces opiera się na całkowitym zastraszeniu obywateli, a wszelkie stosunki społeczne podszyte są kłamstwem – wierność
sobie, wewnętrzna wolność, tak jak i solidarność ludzka stanowią straszne zagrożenie dla panujących.
Tak ważne byłoby przekonać się teraz, iż owe wartości utrwalają się i upowszechniają. Upowszechnienie zaś ich nie może się dokonać zbiorowo, nie może
wpłynąć na nas w postaci łaski, nie może być stanem euforii. Wewnętrzna wolność jest wolnością indywidualną, jej obszar zdobywa się poznając.
Lata pracy w Teatrze Ósmego Dnia pozwoliły mi zrozumieć, że uniezależnić
się od policyjnego terroru, od zniewolenia i przerażającej bierności wobec niego
103
Peerel
można tylko dzięki tworzeniu się wartości, powiększaniu własnej wewnętrznej
wolności, uprawianiu d u c h o w o ś c i. Walcząc z kłamstwem, przemocą, nienawiścią tak łatwo jest ulec zatruciu nimi, tak łatwo jest dać się spłaszczyć, zwęzić,
zniewolić oporowi.
Walka z opartą na terrorze władzą staje się masowa, wspólna, coraz częstsza
jest też ekstaza oporu. Tym bardziej jest więc kardynalne odkrycie, że jest się
kombinacją tego, co wspólne, co zbiorowe, z tym, co samotne i wątpiące oraz że
poddać się zbiorowemu uniesieniu można z czystym sumieniem wtedy tylko, gdy
na przeciwległym krańcu czujemy twardy grunt naszego umysłu, zdolnego poznawać i wątpić. Podstawowa to bowiem uczciwość posiąść choć trochę wolności
wewnętrznej, gdy na zewnątrz oddaje się walce o wolność społeczną.
Nie trzeba więc porzucać swego rozdarcia, nie trzeba zapierać się swojej
odrębności – trzeba ją pielęgnować, gdy kręci się przy tym korbą powielacza,
przepisuje na maszynie setki stronic zakazanej literatury czy wykonuje inne
benedyktyńskie i anonimowe czynności na rzecz wielkiej, masowej walki. Trzeba
bowiem mieć dokąd wracać ze „służby społecznej”.
Myślę, że pismo to powinno być miejscem takich powrotów.
Ewa Wójciak, tekst do „Odmowy”, listopad 1981
Stałem się pomysłodawcą pisma i od początku prowadziłem je jako redaktor naczelny; roli sekretarza redakcji podjął się Gwido Zlatkes. Nie czułem się jednak liderem tego
środowiska. Nie było to możliwe przy takiej różnorodności osób i przy udziale „Ósemek”
z Leszkiem Raczakiem – postacią absolutnie dominującą w Teatrze i kimś nieporównanie
ode mnie (26-letniego) dojrzalszym.
Zapaści nie przeczuwaliśmy. Nie mieliśmy żadnych wyobrażeń dotyczących jakiejś
gwałtownej zmiany, mimo że jesienią 1981 panowała ogólna atmosfera zagrożenia. Mówiło się ciągle o możliwej interwencji sowieckiej albo o większej akcji ze strony władz...
My spokojnie przygotowywaliśmy do druku pierwszy numer „Odmowy”. Mieliśmy go oddać niezależnemu wydawnictwu „Krąg” w drugiej połowie grudnia. Na 13 grudnia obaj
z Gwidonem byliśmy umówieni, by dokonać ostatecznego szlifu.
W nocy 12/13 grudnia, około 1.00, przyjechał do mnie Andrzej Olendzki z „Nieprasować”. Usłyszał krzyczącego z balkonu Andrzeja Celińskiego (sekretarza Krajowej Komisji Porozumiewawczej „S”) – po którego właśnie przyszła ekipa internująca – że oto władze atakują „Solidarność”. Przyjechał przekonany, że to coś poważniejszego i że trzeba
uprzedzać ludzi. Pojechałem wtedy swoim maluchem do kilku osób zagrożonych, ale nikogo nie zastałem. Jeżdżąc po mieście, widziałem skoty, posterunki, żołnierzy. Miałem
poczucie, że skoro komuniści atakują w ten sposób – to jest już ich koniec, że to oznacza finalne zwycięstwo „Solidarności”. Byłem przekonany, że w poniedziałek, 14 grudnia, odpowiedź społeczeństwa będzie „bezkresna” i nastąpi w Polsce spektakularny koniec komunizmu.
To wrażenie nie trwało długo. Wróciłem do domu, położyłem się spać, zaś rano spojrzałem na to inaczej, szczególnie po wysłuchaniu w radiu Jaruzelskiego. Czułem, że nie
warto wstawać, że oblewa nas coś magmą. Ten generał gada jak bezduszna kukła...
Z Gwidonem spotkaliśmy się nieco później, w miejscu, w którym on się ukrywał,
ostrzeżony feralnej nocy przed branką. W momencie ataku władzy cała nasza „odmowa” od razu straciła znaczenie; w rozmowie nawet do tego nie wracaliśmy. Dowiedziałem się od niego, że powstają podziemne struktury Regionu Mazowsze, a on uczestniczy
w ich tworzeniu. I dla niego, i dla nas pozostałych było oczywiste, że my, cała (warszawska) grupa „Odmowy”, również się do tych działań dołączymy. Nie było wątpliwości – stan wojenny traktowaliśmy jak wojnę wypowiedzianą nam osobiście, jak cios wymierzony w nas samych.
104
Karta podziemna
Ja nawet zostałem „przyjęty do konspiracji”. Rzecz się działa w mieszkaniu Zbyszka
Brzozy, szefa „Nieprasować”; Gwido był w tym zespole aktorem. Miała tam miejsce dziwna, raczej nietypowa scena – innych w ogóle nie próbowano „zaprzysięgać”. Spotkanie
prowadziła nieznana mi dziewczyna. Gdy wszedłem, wyciągnęła ręcznie zapisaną kartkę i kazała się zapoznać z jej treścią. Gwido dodał, że lepiej w innym pokoju, w samotności – odpowiedź ma być „tak” albo „nie”, żadnych „ale”. Na kartce wypisano w punktach powinności konspiratora. Gdy wróciłem, nikt nie zażądał deklaracji – przeszliśmy
do ustaleń.
Ala i Kasia trafiły do grupy, która „zdobywała” mieszkania przeznaczone dla ukrywających się czy na spotkania konspiracyjne. Nie było łatwo, bo ludzie jednak się bali.
Ja na początku byłem kimś w rodzaju kuriera, robiłem coś dla „Informacji Solidarności”.
Trwało to ze dwa tygodnie – przemierzanie zaśnieżonego miasta, wchodzenie do obcych domów (polecanych na zasadzie „łańcuszka”), przełamywanie rodzącego się w ludziach strachu.
Im dłużej tak się toczyło, tym bardziej rósł nasz dystans, rosło poczucie braku zakorzenienia, wyrwania z własnego nurtu. Coraz gorzej było na tym zanikającym czy raczej
– pozornym froncie. Nie wystarczała nam rola gońców, a trudno było wyobrazić sobie, że
inne nasze predyspozycje zostaną w tej bieganinie zauważone i wykorzystane. Szybko pojawiło się wrażenie jałowości. Traktowano nas przy tym jak ludzi z zewnętrznego zaciągu,
nie byliśmy ani dobrze wprowadzeni w środowisko Regionu, ani tak oddani jak Gwido.
Intensywna praca „frontowa” trwała mniej więcej do końca roku, Boże Narodzenie
trochę wyciszyło atmosferę. Strajki się kończyły, obrót informacji był coraz wolniejszy.
Poczuliśmy potrzebę, by nazywać nową sytuację, choćby po to, byśmy sami rozumieli
ją lepiej.
Jeszcze niedawno wydawało się, że społeczeństwo jest w większości opozycyjne, że
stanowi ogromną siłę, a tu nagle – w ciągu kilku dni – „dziesięć milionów «Solidarności»” rozwiało się w niebyt. To, jak łatwo „Solidarność” przegrała, było porażające. Wszyscy mieliśmy świadomość klęski. Chcieliśmy stworzyć coś, co w „wojennych” warunkach
pozwoliłoby nam nie tylko zachować podmiotowość, ale też robić z niej użytek.
Tuż przed Nowym Rokiem zaczęliśmy mówić o powołaniu pisma, które próbowałoby się zdobyć na elementarną refleksję nad tym, co trwa wokół. Żeby w myśleniu zrobić krok dalej poza te dominujące dotąd informacje o strajkach (gasnących), pobiciach,
aresztach. Żeby pojąć, w jakich warunkach żyjemy i czego one od nas wymagają. Zdecydowaliśmy się robić pismo własnym sumptem. Zmierzyć się jakoś inaczej z tym stanem
wojennym.
Sylwestra spędzaliśmy u Piotra Mitznera w Podkowie Leśnej. Tam w gronie zaufanych
mieliśmy rozstrzygnąć o tytule i formule gazetki. Dołączyli jednak jacyś nieoczekiwani
goście zabawowi i musieliśmy rzecz odłożyć. Tylko po północy w jednym z zakątków dużego domu namawialiśmy się trochę. Mówiłem już wtedy o „Karcie” jako tytule.
Uzasadnienie było proste – wiedzieliśmy, że będzie to kartka papieru zapełniona dwustronnie na maszynie do pisania, bo to najprostsze, przy braku urządzeń poligraficznych.
Dobrze to się nam też kojarzyło z Kartą Praw – praw, jakie się ma, by żyć w normalny sposób. Poza tym Karta 77, która była nie wprost, ale takim dalekim naszym, czechosłowackim sprzymierzeńcem. W ten sylwestrowy wieczór nie dokończyliśmy rozmowy, nie założyliśmy pisma, lecz umówiliśmy się u mnie za kilka dni.
4 stycznia pięć osób zebrało się wieczorem w domu moich rodziców; każdy przyniósł pomysły, także pierwsze teksty do numeru. Były Ala i Kasia, Agata Tuszyńska (potem z nami nie pracowała), no i ukrywająca się wtedy Aldona Jawłowska (po jej Drogach kontrkultury autorytet dla „alternatywnych”). I tak, w piątkę, powołaliśmy „Kartę”.
Po ich wyjściu przepisałem wybrane wspólnie rzeczy na maszynie – aby się zmieściły na
105
Peerel
dwóch stronach kartki A4, następnego dnia kilka egzemplarzy rozdałem do przepisania
następnym osobom, te kolejnym... Tak zaczął się „kolportaż” pierwszej „Karty”, datowanej: 4 stycznia 1982.
Pomysł nie był dalekosiężny. Sama forma gazetki pokazuje, że mogła być ona jedynie działaniem chwilowym. Była zabiegiem o znaczeniu mobilizacyjnym – dla nas samych
i dla ludzi wokół. Jednak pokazuje też ona naszą ówczesną kategoryczność. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że po 13 grudnia nie istnieje najmniejsze pole do kompromisu, a rzeczywistość ustanowiona przez komunistów nadaje się w całości do odrzucenia.
„Karta” była naszym wypowiedzeniem posłuszeństwa.
N. [Z.G.], Czas wyboru, „Karta” nr 1, 4 stycznia 1982
Od razu też umówiliśmy się na kolejne spotkania, ustalając z grubsza, co kto przyniesie, jaką sprawę podejmie. Przychodziliśmy z tekstami i dorabialiśmy je wspólnie, potem
to wszystko przepisywałem, dopracowując ostatecznie. Bardzo pomogły teksty, które Aldona przynosiła na te spotkania. Przygotowywała już wówczas zbiór analiz Gdzie jesteśmy? Klęska czy nowy etap walki? (wyszedł potem w „Kręgu”); od razu mieliśmy rozsądne, przenikliwe wypowiedzi socjologów, prawników, psychologów... Choćby w pierwszym
numerze tekst Zamach stanu a prawo, który pokazywał, na ile prawomocny jest stan wojenny – porządne wyjaśnienie, że oczywiście nie jest. To było ważne, że ktoś wznosząc
się ponad silne wówczas emocje, przywołuje literę prawa.
Siedem pierwszych numerów to była kartka maszynopisu, zapisywana dwustronnie,
gęsto. Teksty dobieraliśmy uważnie, z przekonaniem, że tu słowo znaczy. Przykrawaliśmy
je tak, by się zgrabnie mieściły, wypełniając dokładnie obie strony. Najpierw sam przepisywałem to parokrotnie przez kalkę, na papierze przebitkowym, co dawało około 30 egzemplarzy, potem przepisywali je następni, zresztą przeważnie osoby spoza redakcji.
106
Karta podziemna
„Karta” nie była pomyślana jako nasza osobista czy grupowa ekspresja, miała to być
próba zdefiniowania zaistniałej sytuacji. Byliśmy przekonani, że – mimo początkowo niewielkiego nakładu – jest to publiczny głos w najważniejszej wówczas sprawie: społecznego znaczenia opresji, jaką nam zgotowali komuniści. Z czasem przychodziła refleksja,
że powinniśmy tę rzeczywistość opisywać wnikliwiej; nie definiować jej wyłącznie w kategoriach moralnych. Redakcja nie miała jednak skłonności ani predyspozycji do obejmowania całego życia publicznego.
Zeszliśmy do podziemia. Konspiracyjna praca to nerwowość, bieganina,
często – rozdrażnienie. To przy byle potknięciu niebezpieczeństwo represji.
Narzucona nam atmosfera agresji i brutalności niszczy ład duchowy będący
istotą naszej walki, uprzedmiotawia człowieka (nas także), gdy właśnie przeciw
uprzedmiotowieniu występujemy. Pojedynek z WRONą [Wojskową Radą Ocalenia Narodowego] zagraża zwronieniem.
Pamiętajmy o warunkach i kosztach tej walki. By nie zaprzeczyć wartościom,
na których byśmy mieli oprzeć przyszły ład. My ludzie, potem dopiero przeciwnicy reżimu.
Od Redakcji, „Karta” nr 4, 20 stycznia 1982
Trwała jednak wojna – uważałem, że trzeba szukać sobie miejsca na jej froncie, że
to nie czas dla pięknoduchów. Wymiar skuteczności stał się wtedy istotny. Inaczej niż
w przypadku „Odmowy”, która z góry nastawiała nas na pozostawanie na marginesie. Teraz zaś nie chodziło już o miejsce osobne, próbowaliśmy tworzyć jednokartkową esencję społeczeństwa. W tym, co robiliśmy, był rodzaj służebności wobec niego, choć chyba
niezbyt świadomej. Wynikało to też z poczucia, że nie pora na kreacje autorskie – teksty
podpisywaliśmy najoszczędniej: nie pełnymi pseudonimami, a literkami.
Tekst Ali Strach – stał się naszym pierwszym głosem na zewnątrz: był przedrukowywany, czytany w „Wolnej Europie”. Czuliśmy, że pokonujemy bariery i granice.
S. [Alicja Wancerz], Strach, „Karta” nr 5, 24 stycznia 1982
107
Peerel
Postanowiliśmy odwołać się do dziennikarzy, osób o temperamencie „reporterskim”,
które byłyby w stanie wnieść do „Karty” większy zmysł codzienności. Szukaliśmy sojuszników, trochę rozpytywaliśmy, kto by chciał się dołączyć. Od końca stycznia grupa powoli się rozszerzała.
Z propozycją współpracy zwróciłem się do Andrzeja Gelberga, inicjatora „Solidarności” w wydawnictwie „Sigma”, gdzie odrabiałem etatową pańszczyznę. Nie znałem go
osobiście, pamiętałem tylko jego płomienną mowę z pierwszych dni września ‘80. Wówczas zrobiła na mnie wrażenie jego postawa. Pracowaliśmy w środowisku mało aktywnym
społecznie, niezbyt bojowym, a on tak wszystkich zaagitował, że do „Solidarności” zapisywali się hurmem, z jakąś straceńczą radością; przewodził potem naszej „S”. Wydawało
się, że to postać tworząca ruch; zależało mi na takiej postawie w „Karcie”.
Ktoś ze środowiska NOWej (Niezależnej Oficyny Wydawniczej) polecił Jurka Modlingera i Roberta Terentiewa. Jurek szukał w podziemiu redakcji, która nie byłaby spalona
po swej „solidarnościowej” działalności – uznał, że taką stanowimy. Z czasem na udział
w „Karcie” zdecydował się Gwido. W zebraniach, odbywających się w różnych zaprzyjaźnionych mieszkaniach, uczestniczyło zwykle sześć–siedem osób.
Robert – podobnie jak Andrzej, starszy od całej reszty – był takim naszym nauczycielem konspiracji, ciągle przywoływał wzory AK (choć i jemu znane raczej z literatury). Byliśmy kiedyś umówieni w mieszkaniu na Stegnach, Robert spóźniał się na to spotkanie,
co było uderzające, ponieważ on właśnie zawsze przychodził co do minuty. Gdy wreszcie
przyszedł, zaczął nam opisywać, jak obserwował pod domem jakiegoś esbeka, samochód,
naszą murowaną, jak sądził, obstawę. Myśmy oczywiście wrzasnęli, że po co w takim razie właził na górę. Przyznał wtedy, że bał się posądzenia, iż to on tych esbeków nasłał.
Przekonany, że jest kocioł, świadomie wchodził, aby ratować twarz.
Do ścisłego kręgu „Karty” należeli także Małgorzata Mikołajewska i jej przyjaciel Aleksander Dąbrowski. Dzięki Małgosi mieliśmy zaplecze lokalowe – załatwiała miejsca, gdzie
mogliśmy drukować. Alek zapewniał pomoc organizacyjno-techniczną. Dzięki nim byliśmy w pewnym stopniu samowystarczalni, bo redakcja też sama drukowała.
Od numeru dziewiątego (6 marca) drukowaliśmy „na ramce” – zmontowanej przez Roberta. Załatwił wszystkie potrzebne akcesoria; część matryc białkowych i papieru dostał
w prezencie – decyzją internowanego Grzegorza Boguty – z magazynu NOWej. Tekst pisałem na maszynie bez taśmy tuszowej; metalowe czcionki wybijały w matrycach kształt
liter. Matrycę przyklejało się do materiału rozpiętego na drewnianej ramce, a potem przeciągało się po niej wałkiem z farbą, która przeciskana przez otwory dawała druk, raczej
kiepskiej jakości.
Nakład stopniowo wzrastał. Największy, jaki nam się udało osiągnąć na ramce, to było
1,5 tysiąca egzemplarzy. Objętość też rosła, ale to nieco później – aż do ośmiu gęsto zapisanych stron. Nie mieliśmy stałej sieci kolportażowej – egzemplarze były rozprowadzane z rąk do rąk, najpierw wśród znajomych.
Redakcja miała jeszcze krąg wspierający – osoby, które od czasu do czasu coś podrzucały, jak Ewa Matuszewska (także z „Sigmy”), Piotr Mitzner czy Violetta Jeżewska (z Łodzi, związana ze środowiskiem teatralnym). Czasem wykorzystywaliśmy artykuły pisane
na zamówienie albo dla jakichś celów książkowych, czasem publikowaliśmy też docierające do nas teksty anonimowe.
Traktowaliśmy kolejne numery jako zadanie o dużym znaczeniu, mimo że forma gazetki marnawa, druk mało czytelny... Dlatego też staraliśmy się utrzymać lapidarność.
Ale z każdą dyskusją jawił się nam coraz poważniejszy postulat: by od tych naszych słów
przechodzić do czynów; że skoro w takiej rzeczywistości nie da się żyć, trzeba ją przekształcać. Zaczęliśmy rozumieć, że nasza gazetka powinna wpływać na zmianę sytuacji.
Pierwsze pomysły działania zaczęły się pojawiać w „Karcie” w marcu – niecierpliwiło nas, że władze podziemne nic nie robią, do niczego nie nawołują, nie mają żadnego
108
Karta podziemna
pomysłu na ten stan wojenny. Numer dwunasty zawierał list otwarty do Zbigniewa Bujaka (wybranego demokratycznie lidera Regionu, teraz podziemnego przywódcy mazowieckiej „S”), a w nim nasze żądanie, by coś zarządzić generalnie. Wiosna miała być nasza,
a tu nic. Dotąd hasło opozycji: „Zima wasza, wiosna nasza” – traktowaliśmy nie jak marzenie, lecz zapowiedź.
Jesteśmy przekonani, że pomimo 13-grudniowej klęski nasza siła nadal
gwarantuje przewagę nad władzą – wrogiem, któremu pozwalamy działać bezkarnie! Władza, reprezentująca znikomą, ale lepiej zorganizowaną mniejszość,
ma wszystko do stracenia i nie ma – poza przemocą – żadnych argumentów.
Najwyższa pora, by poczuła jednolity opór. Opór zorganizowany przez wybrane
władze „Solidarności”, a więc przez Ciebie i innych regionalnych przywódców
pozostających na wolności. Nikt poza Wami nie spotka się dzisiaj z masowym
poparciem. Tymczasem Twoje wypowiedzi w „Tygodniku Mazowsze” proponują
nam w sumie postawę pasywną... [...]
W sytuacji, gdy społeczeństwo – rozbite przez wojnę – potrzebuje przede
wszystkim działania przywracającego mu poczucie wspólnoty, błędem wydaje się
nam proponowanie na początek pisania indywidualnych listów protestacyjnych.
Poczucia wspólnoty nie dają także pozostałe środki, których efekt ponadto łatwo
może być zniszczony przez władze. Autorów listów mogą wyrzucić z pracy; gdy
w środę gazety zaczną zalegać w kioskach – zmniejszą ich nakład; gdy 13-tego
będą gasnąć światła – w oznaczonych godzinach wyłączą prąd.
Uważamy, że powinniście ogłosić system narastających akcji zbiorowych
(z przedstawianymi na każdym etapie żądaniami i zapowiedzią dalszych posunięć, w przypadku niezrealizowania żądań) oraz system bezkrwawego odwetu na
„zasłużonych” funkcjonariuszach władzy (każdy „wyrok” powinien być publicznie ogłaszany i komentowany). Jeśli będzie to oficjalna linia „Solidarności”, władza zostanie zmuszona do uznania Związku za partnera w negocjacjach. A my
wszyscy odzyskamy wiarę w swą siłę.
Być może niektórzy z nas będą musieli zapłacić wysoką cenę za udział w zorganizowanych przez Was akcjach. Ale koszty niepodjęcia zdecydowanego działania byłyby w konsekwencji daleko większe.
List otwarty do Zbigniewa Bujaka, „Karta” nr 12, 26 marca 1982
Numer czternasty wydrukowaliśmy na otrzymanym od znajomych powielaczu – to były
wówczas (przy braku dostępu do jakichkolwiek maszyn) wyżyny techniki. W tym naszym
nie było jednak specjalnej fabrycznej siatki, która pokrywa bęben. W zastępstwie najlepsza byłaby zasłona z wagonu PKP; debatowaliśmy, iść czy nie. Raz sam stałem specjalnie
na peronie, patrząc na podjeżdżające pociągi, ale nie wszedłem.
Wykradanie papieru czy innych materiałów biurowych, nieobecnych na rynku, wydawało nam się moralnie czyste (wynosiło się ze wszystkich dostępnych biur i kupowało
kradziony), natomiast wejść do wagonu i rwać – to już przekraczało nasze możliwości.
Farba więc wyciekała przez złą tkaninę, redakcja patrzyła na powielacz bezradnie, zmarnowane ryzy szły dosłownie do pieca (w mieszkaniu Małgosi). Wróciliśmy do ramki.
Od numeru czternastego zaczęliśmy dawać na łamach sygnały, że tracimy cierpliwość.
Sami zajęliśmy się formułowaniem drogi, którą – naszym zdaniem – należało w Polsce
pójść.
Coraz powszechniejsze staje się dzisiaj poczucie zbiorowej niemocy. Poczucie bezhołowia, braku porozumienia i integracji. Świadome społeczeństwo nie
popiera WRONy, zdyscyplinowane – nie ucieka się do histerycznych aktów
odwetu, nie próbuje się też zorganizować na nowo, skoro istnieje nadal „przed109
Peerel
wojenna” hierarchia. W efekcie, pozbawione władzy i wspólnego programu –
popada w otępienie.
[...] Polska żąda rewolucji, lecz my – spokojnie, bez złości. Nic się nie stało.
Rozejdźmy się do domów, przyczajmy, nie próbujmy niczego planować. Władza
sama przyjdzie pod nasze okna i wyszepce z pokorą: nikt nas nie lubi i nie chce,
zastąpcie nas, pokierujcie, naprawcie – my jesteśmy już zmęczeni.
Ot, taki polski Godot.
N. [Z.G.], Czas pracuje, „Karta” nr 14, 12 kwietnia 1982
Nie wytrzymał też w Białołęce Jacek Kuroń. Ten apostoł walki bez przemocy zagrzmiał nagle przeciw wojennemu Peerelowi, rozumiejąc, że społeczeństwo trzeba wytrącić z bierności. Cała niemal ówczesna opozycja uznawała jego kategoryczny apel nadany
z więzienia za oderwany od rzeczywistości, my – przeciwnie.
W rozpoczynającej się obecnie w prasie podziemnej dyskusji nad sposobami
walki społeczeństwa z władzą wypowiedział się również w „Tygodniku Mazowsze” (nr 8) internowany w Białołęce Jacek Kuroń. Z tej – naszym zdaniem – najbardziej realistycznej wypowiedzi przedrukowujemy końcowy fragment. (Red.
[„Karty”])
Kierownictwo ruchu oporu musi przygotowywać społeczeństwo polskie do
zlikwidowania okupacji w zbiorowym, zorganizowanym wystąpieniu, a jedno­
cześnie do nawet najdalej idących ustępstw w kompromisie z władzą. Sądzę,
że wystąpienie takie może polegać na równoczesnym uderzeniu na wszystkie
ośrodki władzy i informacji w całym kraju. Trzeba, żeby ludzie obozu rządowego
wiedzieli, że na inicjatywę kompromisu pozostał im jeszcze ściśle wyznaczony
czas. [...]
Przez wiele lat swojej opozycyjnej działalności głosiłem zasadę unikania wszelkiej przemocy. Poczuwam się więc do obowiązku zabrania głosu,
aby oś­wiadczyć, że obecnie przygotowywanie obalenia okupacji w zbiorowym
wystąpie­niu uważam za zło najmniejsze.
Białołęka, luty 1982
Jacek Kuroń, „Karta” nr 14, 12 kwietnia 1982
Chociaż nie byliśmy jednolicie radykalni. Z przestrogą Jurka Modlingera, zamieszczoną w tym samym numerze, zasadniczo się zgadzaliśmy... Sprzeczność wydaje się
pozorna, bowiem obie tendencje występowały razem: akceptacja walki bez przemocy
i ogromne pragnienie jakiejkolwiek wreszcie skuteczności – ruszenia spraw z martwego punktu.
Nie musimy...
Przemoc jest bronią mniejszości dążącej do zapanowania nad większością.
Większość zyskuje siłę przez to, że jest większością. Wystarczy, by się zor­
ganizowała, a będzie u siebie suwerenem. Opanować przemocą można tylko
większość niezorganizowaną. Do przemocy bezpośredniej odwołują się tylko
terroryści, których idee nie mają aprobaty społecznej oraz tyrani, którzy na niej
opierają swą władzę. Nasze idee mają aprobatę społeczną, czyli naszą. Stanowimy większość – społeczeństwo. Trzeba więc pracować nad nadaniem naszej
jedności form organizacyjnych i nad metodami jej uzewnętrznienia.
...i nie powinniśmy być terrorystami
Gdybyśmy się zdecydowali na przemoc, ponieślibyśmy klęskę. Po pierwsze
– przyjęlibyśmy w ten sposób metody walki naszego przeciwnika, który tylko na
110
Karta podziemna
tym polu czuje się pewnie i jest rzeczywiście silniejszy. Po drugie – przemocą
posługuje się grupa ludzi w celu zdobycia władzy. Jeśli nawet początkowo przyświeca im jakiś zbożny cel, to demoralizuje ich i przelew krwi, i zdobyta władza.
Po zwycięstwie uważają władzę za swe kombatanckie prawo. [...]
Nam chodzi o przywrócenie narodowi jego suwerennych praw, o parlamentarne, demokratyczne metody rządzenia. Nie możemy dopuścić do wytworzenia
się elitarnej grupy bojowników, którzy później uznają się za awangardę i zażądają władzy jako zapłaty za przelaną krew.
Y. [Jerzy Modlinger], „Karta” nr 14, 12 kwietnia 1982
„Karta” formułująca koncepty polityczne zaczęła irytować Kasię, która przestała
uczestniczyć w pracach redakcji. Także Aldona, po powrocie z Gołdapi, gdzie od lutego
była internowana – nie wróciła do nas. W piśmie tak zradykalizowanym nie widziały już
miejsca dla siebie.
Z czasem, mimo braku instytucjonalnych związków z kimkolwiek, wprowadziliśmy do
winiety „Karty” kotwiczkę walczącej „Solidarności”; za „Tygodnikiem Mazowsze” przedrukowywaliśmy oświadczenia podziemnych władz. Brakowało nam w nich jednak myśli generalizujących, dlatego sami zaczęliśmy je formułować.
Byliśmy przekonani, że „Karta” jest nastrojona na społeczeństwo, uważaliśmy ją za
taką membranę, dzięki której ono, pozbawione głosu, może przemówić. Myślę, że nie
było w tym naiwności – przekonania, że jak się wydrukuje gazetkę, to ona zaraz na wielu ludzi oddziała i zmieni sytuację. Chodziło jedynie o to, by głosić racje społeczeństwa
– w służebnej wobec niego roli.
Maj zaczął się czymś w rodzaju przebudzenia. 1 maja zachęcał do demonstracji, bo liczono, że tego dnia władze bić nie będą. Społeczeństwo ocknęło się z letargu, wyszło na
ulice... Nie bili. 3 maja na placu Zamkowym miałem jedyne w swoim życiu doświadczenie bycia sobą w tłumie. Wróciłem podduszony gazem łzawiącym, ale z przekonaniem, że
perspektywa przemian zaczęła się otwierać.
Wydawało się, że władza – od demonstracji 1–3-majowych – zachwiała się i że niebawem nastąpi jakieś rozstrzygnięcie. Byle pójść za ciosem. Mijała jednak wiosna, a tu
dalej nic.
Jesteśmy lud bogobojny. Pacyfiści, chrześcijanie, adepci demokracji, spragnieni duchowego i społecznego ładu. Przemoc jest nam naturalnie obca. Ale:
wypowiedziano nam wojnę. Władza znieważa nas, depcze nasze prawa, więzi,
bije, zabija. Ten atak władzy jawił się początkowo jako tak absurdalny, że dla
niej oczywiście – samoniszczący. My zatem – pacyfiści, chrześcijanie – nie przyjęliśmy wojny. Czekamy aż skończy się sama, w skrusze wobec naszej wyższej
moralności.
Mijają miesiące (już sześć!), a agonia okupanta nie następuje. [...]
Nadal pokrzepiamy się mocnym stwierdzeniem, że jesteśmy ludźmi Zachodu
i byle Azjata nie będzie nami dyrygował, że kultura pozwoli nam przetrwać najsroższe burze, że mogą nas fizycznie niszczyć, a duch i tak zostanie wolny... [...]
Liczymy też na słowa Kościoła. Te jednak zawoalowane, popadające
w sprzeczności i nie pokazujące drogi poza ufnym zawierzeniem człowieczeństwu okupanta – zdają się brzmieć coraz bardziej pusto. Nie nazywają po imieniu zbrodni i bezprawia, wymierzonych we wszystkie wartości, w imię których
Kościół powołano, zachęcają zaś do odkrywania tych wartości w zdrajcach
i zbrodniarzach.
[...] Gdzie nasza miłość do człowieka (tylu już głodnych, schorowanych,
okaleczonych, tylu zaszczutych, pozbawionych środków do pracy, życia), gdzie
nasza siła moralna (wszak niemoralność bezkarnie ustanawia dziś swoją utopię),
111
Peerel
gdzie nasz ład społeczny (gdy chaos staje się prawem)? [...] Jesteśmy za słabi?
Zapewne. Przeszkadza nam bariera psychiczna, jakże trudna do przekroczenia:
potrzeba zachowania spokoju [...]. Gwarancje wolności i prawdy dla wielu z nas
nie są przecież aż tak drogie.
Ale – chociaż nasza wspaniała moralność przygasa najczęściej wobec poczucia własności – jestem pewien, że tę ostatnią zaporę przekroczymy. W wyniku
postępującej nędzy i powszednich, rozszerzających się zagrożeń. Wobec braku
perspektywy, w poczuciu całkowitej degradacji. [...]
Gdy przyjrzymy się sobie na ulicach, nie dostrzeżemy w oczach butnego błysku. Ot, powszedni, zmęczony tłum. Gdzieżby tam bojownicy! Trudno jest dzisiaj
uwierzyć społeczeństwu konsumpcyjnemu, że zostało powołane do rewolucji.
A gdy już będziemy gotowi – nagła determinacja zaskoczy wszystkich. I przeciwnika, i nas samych. Nas przede wszystkim. Bo przecież bliższy nam pacyfizm
i ewangelia; jakże tu więc sięgać po broń.
N. [Z.G.], Oddalający się pacyfizm, „Karta” nr 17, 11 czerwca 1982
Oddalający się pacyfizm to w gruncie rzeczy wyrażenie paradoksu, który tkwił w nas
– najgłębiej pacyfistycznych. To poczucie pęknięcia było chyba powszechniejsze, bo
tekst ten przedrukowywano w różnych niezależnych miejscach. Narastało – jak się mogło
wydawać – ogólne przekonanie, że przełom (może siłowy) musi nadejść.
W sierpniu formułowaliśmy już wszystko wprost – numer dziewiętnasty, wydany na
dwa tygodnie przed rocznicą „Solidarności”, był już prostym wezwaniem do rewolucji.
Czuliśmy, że 31 sierpnia będzie dniem decydującym, że albo my – wszyscy przeciwnicy
ustroju – wyjdziemy na ulicę i w tej masie zadepczemy komunizm, albo „ich” wyjdzie więcej i wtedy ten komunistyczny „porządek” będzie już na lata (co zresztą się sprawdziło).
W tym numerze „Karty” są głównie teksty o tym, że musimy podjąć bitwę.
Nie ma się co łudzić ­­– 31 sierpnia też będą bili. Być może nawet będą strzelali. Decyzja uczestnictwa zależy od nas samych. Nikt nikogo nie może zmusić.
Można sobie znaleźć tysiąc usprawiedliwień: nie zgadzam się z decyzją
Regionu, bo to głupota, bo nie ma żadnych szans, bo nikt nie przyjdzie...
Bo nie wolno dopuścić do rozlewu krwi i „lepiej zostać czerwonym niż martwym”.
Bo nie jesteśmy jeszcze zorganizowani, bo trzeba cierpliwie czekać, trzeba
mądrzej...
„Bo żona, bo dziecko, bo raty, bo maluch...”, bo trzeba jakoś żyć i w ogóle
przecież nie jest tak najgorzej.
Bo nie wszyscy zaraz muszą być bohaterami.
Najtrudniej może przyznać się przed samym sobą, że chodzi o zwykły strach
o własną skórę.
Ja też się boję. Stokroć bardziej boję się przypadkowej pałki w tłumie niż
pisania do podziemnej prasy.
Nie wiem, czy są jakieś szanse. Wiem, że czas darmowych sukcesów już się
skończył. Krew się polać musi – nie dziś, to za dwa miesiące, za rok. Przekonany
jestem – choć nie mógłbym tego dowieść – że im szybciej zapłacimy tę cenę, tym
będzie ona mniejsza.
Dzisiaj jesteśmy przygotowani – jeszcze nie rozproszeni.
Q. [Gwido Zlatkes], Sierpień, „Karta” nr 19, 18 sierpnia 1982
Mój tekst W swoje ręce był punktem dojścia: że jeśli chcemy stan wojenny z siebie
zrzucić, to opór musi być masowy i determinacja musi być masowa. Zaklinaliśmy rzeczywistość, chcieliśmy zobaczyć w społeczeństwie taką siłę.
112
Karta podziemna
Do rewolucji jesteśmy zmuszeni. Rewolucja została naszym jedynym wyjściem. Wprawdzie nawet nasi przywódcy nie odważają się powiedzieć tego
wprost – nadal zwodzą, konstruując niedowarzone wizje rozwiązań ugodowych,
niemniej fakty prowadzą do jednego. Utrzymanie władzy przez rządzący aparat
jest nie do pogodzenia z zaspokojeniem choćby najbardziej okrojonych potrzeb
społeczeństwa. Porozumienie jest dzisiaj mrzonką słabych – trzeba się bić.
[...] Jeden tylko warunek – na ulice musimy wyjść masowo. [...] Bijatyka
z zomowcami i ubekami jest zajęciem poniżającym. Traktujmy ich jednak jak
bezwolne narzędzie w rękach oprawcy. [...] Masowy, jawny protest przybliży rozstrzygnięcia polityczne – w Polsce, a także – być może – w skali całego kontynentu. Przeczekiwanie natomiast, pozostawienie inicjatywy w rękach komunistów
byłoby formą gromadnego samobójstwa. Racją walki jest nasze życie – każdego
z osobna. Musimy sobie wzajemnie pomóc, nie czekając aż poczucie bezradności
całkowicie zbije nas z nóg. [...]
Jeżeli w rozważaniach przyjąć daleką perspektywę, łatwo zrozumieć, że
nawet nasze wspólne, szczęśliwe zwycięstwo nad zomowcami będzie jedynie
tłem dla zwycięstw pojedynczych nad sobą samym. Zdobywając indywidualną
wolność, stworzymy podstawy dla wolnej Polski.
Wywalczona tylko kamieniami nie byłaby na miarę oczekiwań.
N. [Z.G.], W swoje ręce, „Karta” nr 19, 18 sierpnia 1982
To był akord końcowy, ostatni krzyk z gazetki-barykady.
Byliśmy pacyfistami; a myśl, że jakieś walki będą, nie była naszego autorstwa. Z różnych stron dochodziły wieści, że robotnicy przygotowują białą broń, jakieś dzidy, piki,
prowadzona jest produkcja wieloostrzowych haków do przebijania zomowskich opon...,
że tworzone są w różnych zakładach specjalne bojówki, mające osłaniać demonstrację.
Na tydzień przed akcją potwierdził to też Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, współtwórca „Odmowy”, który teraz, w imieniu NZS-u, przedstawił mi się jako przyszły członek punktu dowodzenia walką na Starówce.
My zaś już wcześniej wymyśliliśmy, że stworzymy grupę sanitarną, która będzie obsługiwać barykady Starówki. Zebraliśmy blisko dwadzieścia osób, redakcja plus przyległości, i przeprowadziliśmy szkolenia sanitarne. Przychodził lekarz, coś pokazywał, coś
tłumaczył, a często kwitował: „Za to państwo się niestety nie możecie brać, to już do lekarza”. My, speszeni, spisywaliśmy składowe apteczek, rozumiejąc, że przy cięższych walkach na wiele się nie zdamy.
Ta grupa sanitarna była zresztą jedynym naszym pomysłem organizatorskim. Ale zaczęło się okazywać, że to w ogóle jedna z większych grup. Dlatego też dodano nam jako
zadanie utrzymanie łączności między barykadami (w przeddzień mieliśmy dostać plan barykad na Starówce, a także wykaz punktów organizacyjnych, w tym ambulatoriów w kościołach).
30 sierpnia spotkaliśmy się we czwórkę: ja, Grzesiek, wiceszef Starówki (też z NZS
-u) i łącznik szefa (wyznaczonego ponoć przez „Solidarność”). Poszliśmy na ławkę przed
Pałac Kultury, gdzie dwukrotnie spisała nas milicja. Poszliśmy dalej i zaczęliśmy ustalać szczegóły, chociaż nie dotarły żadne plany czy wykazy. Aż w którymś momencie jeden z nich powiedział, że jeśli oddziały się pogubią, koordynacja zawiedzie, wtedy dowództwo powinni przejąć szefowie dużych grup i tu wszyscy spojrzeli na mnie. Starówka
byłaby do objęcia.
Musnęło mnie poczucie absurdu, jednak powaga i napięcie przed akcją wzięły górę.
Zmysł rzeczywistości podpowiedział mi tylko, by następnego dnia nie zabierać ze sobą
czterech zdobytych cudem radiotelefonów (przekazanych nam do łączności między barykadami).
113
Peerel
31 sierpnia. Wychodziliśmy w powstanie – sam bardzo silnie to czułem. Ala przyznała
się potem, że idąc na zbiórkę wstąpiła do kościoła (po wielu latach nieobecności), aby
się pomodlić, by tego dnia nic się w ogóle nie stało; choć od tego, czy się stanie, uzależnialiśmy tak wiele... Do wyznaczonego samym sobie miejsca dochodziliśmy pojedynczo.
Spotkaliśmy się z dwugodzinnym wyprzedzeniem, w pobliżu Starówki – pusto; Andrzej
i Robert ubrani po akowsku (kurtki wojskowe, jeden – buty z cholewami), inne pary na
sportowo, co druga osoba z torbą wypchaną lekarstwami (wszyscy mieli schowane białe
opaski z czerwonym krzyżem). Przez te dwie godziny nic się nie działo i potem nic poważnego się nie zaczęło – „naszych” było w okolicy mniej niż mundurowych.
Szukaliśmy jakiegoś pochodu i w końcu we trójkę z Alą i Gwidonem trafiliśmy na
Marszałkowskiej na grupę może tysiącosobową. Na okrzyki tego tłumku miotającego
się z jednej strony ulicy na drugą – „Chodźcie z nami”, „Solidarność” – nikt nie reagował. Jeszcze próbowałem naciągnąć na znaleziony badyl flagę, ale pogonili nas zomowcy i na jakimś podwórku gorączkowo pakowałem ją z powrotem do torby. ZOMO rozproszyło ten pochód.
To był szok. My – po tym dziewiętnastym numerze – patrzyliśmy z rezygnacją na zomowców dominujących na ulicach. Patrzyliśmy na to jak na koniec. Jak na pogrzeb. Przecież liczyliśmy, że wyjdzie 100 tysięcy ludzi... To było uderzające, że nasze pisanie tak
dalece odbiegało od nastrojów ludzi.
Dla mnie to był wstrząs, schodziłem z ulic w poczuciu, że to oznacza zamknięcie, że
nadzór więzienny jest silniejszy od sił, które mogłyby te mury rozwalić i że tak pozostanie na lata. Zrozumiałem wtedy, że to, co robiliśmy, to była iluzja. Nie byliśmy żadną
„tubą” społeczeństwa, raczej zupełnie się z nim rozminęliśmy. Czułem, jakbym uległ jakiejś manipulacji; zawierzyłem, zaufałem... A ten ogłupiały tłum został w domach!
Mimo sporych demonstracji w całym kraju, 31 sierpnia stał się porażką. Władza poradziła sobie wszędzie. Kilku demonstrantów straciło życie. To był też wyrok na „Solidarność” – już mogli ją całkiem zdelegalizować.
Byliśmy zupełnie załamani. Myśleliśmy jeszcze o jednym numerze gazetki, który wyraziłby to, co sądzimy o społeczeństwie. Wystarczyło jednak, że sami to sobie powiedzieliśmy i nikt później nie powracał do sprawy. Mówiliśmy już o innym piśmie.
Zaraz po 31 sierpnia wróciła do mnie w pełni motywacja „Odmowy”. Tamta myśl, że
prawdy ogólne, niezaświadczone pojedynczym życiem, które nie znajdują gruntu w losach jednostkowych – mogą być tylko spekulacją, wymysłem... Tak bardzo już nie chciało się zajmować wizjami ogólnospołecznymi! Z tego potem wziął się generalny postulat
nowej „Karty”: by zaświadczać racje sprawdzalnym, konkretnym losem.
Odbyło się wtedy kilka narad, trudnych, gorączkowych. Mówiłem, że dziennikarski
stosunek do świata został na mnie wymuszony przez bieg wydarzeń, ale to się skończyło. Zacząłem opowiadać o piśmie (kwartalniku? półroczniku?), które w zarysie było już
późniejszą „Kartą”. Redakcja się podzieliła. Część uważała, że rezygnacja z doraźności
to jednak dezercja, że to nie koniec walki, że nie wolno. Ale podobne argumenty teraz
się już po mnie od razu ześlizgiwały. Przeważyła wizja takiego pisma – nie powierzchownego, a idącego w głąb ludzkiego doświadczenia. Takiego, które nam samym powie, jak
w czymś tak peerelowskim żyć.
Najbardziej zdecydowanie przeciw zmianie występował Gwido i on od pisma odszedł.
Kilka miesięcy później wyemigrował do Stanów Robert. Najsilniej zaś nową koncepcję poparły Ala oraz Kasia, która teraz postanowiła do pisma wrócić. Reszta została tak pół na
pół, niezdecydowana. Pojawiła się Aldona. Dołączył na dobre Piotr Mitzner. Wróciliśmy
do prawdziwej pracy redaktorskiej – nad słowem pisanym, które współbrzmi z rzeczywistością wewnętrzną, towarzyszy namysłowi, refleksji, a nie płynie z potokiem zdarzeń.
Poczułem w gruncie rzeczy wielką ulgę – że już nie muszę na barykady.
114
Karta podziemna
Nie chcieliśmy się zajmować zewnętrznymi realiami wojennego Peerelu, lecz szukać
w rzeczywistości różnych dyktatur takiej przestrzeni wolności, która nas samych będzie
wzmacniać. Nowa, książkowa (w sensie formy druku i objętości), odsłona „Karty” miała
jednocześnie dać szansę dzielenia się tą odkrywaną przestrzenią z innymi.
Ten tekst pisany był w poczuciu
postępującej beznadziei, z przekonaniem, że taki stan nastał na lata. Nam
się wtedy jeszcze wydawało, że generalnie większość Polaków jest świadoma sytuacji. Społeczeństwo jest
zastraszone, konformistyczne, ale propaganda komunistyczna nie bywa już
wobec niego skuteczna. Nie ma zatem
większego znaczenia, czy ludzie są za
komunizmem, czy przeciw – tak czy
inaczej sytuacja popycha ich w bylejakość, odbiera szansę aktywności. Nie
zamierzaliśmy się już zajmować ani
samym komunizmem, ani zmartwiałym
społeczeństwem.
Od początku nowej „Karty” szukaliśmy doświadczeń najgłębszych, sytuacji skrajnych, w jakich człowiek jest
sprawdzany najostrzej. Wybieraliśmy
„Karta” 1, kwiecień 1983
świadectwa tych, którzy podejmowali walkę z losem – jako duchowy znak,
z którego można skorzystać. Nie każdego stać na niepoddawanie się, ale podejmowanie
prób samostanowienia jest powinnością człowieka. Nasze pismo to wyzwanie ku temu.
Nie miało być dyskusją nad wolnością i zniewoleniem – miało być zapisem wolności, niejako jej upostaciowaniem.
W „Karcie”, podobnie jak w „Odmowie”, chodziło teraz o to, by publikowane zapisy
wyraźnie definiowały świat pojedynczego człowieka i aby to był taki świat, w którym sami
możemy się przejrzeć, który pozwala zrozumieć coś spoza własnego doświadczenia. Coraz
bardziej zwracaliśmy się ku formom literatury faktu, by dzięki niej pomóc sobie i innym
w sytuacji bieżącej opresji. Zaczęliśmy rozumieć, że w drukowanych zapisach nie możemy przekraczać granicy między prawdą a fikcją, że w istocie „jedynie prawda jest ciekawa” i nie ma sensu wybiegać poza nią. Fikcji mieliśmy dosyć wszędzie wokół.
To, że pismo będzie miało teraz formę „książkową”, wynikało też ze sposobu zorganizowania podziemia wydawniczego. Duże, okrzepłe już po grudniowym ataku komunistów, wydawnictwa niezależne – obok własnej produkcji książkowej – brały na siebie
stały druk grubszych czasopism, które robione były w technice offsetowej. Jeśli wydawnictwo przyjęło tytuł do swoich planów, zadaniem redakcji było przygotowanie makiety numeru: był to dopracowany, czysty maszynopis, z którego produkcyjne blachy robiło się już w wydawnictwie lub drukarni (rzadko własnej, częściej – na lewych dojściach
w zakładach państwowych).
Pierwszy numer został złożony do wydawnictwa „Krąg”, najsprawniejszego wówczas
w podziemiu, najlepiej drukującego. I właśnie „Krąg” przetrzymał ten numer... trzynaście miesięcy. Jego grupę kierowniczą stanowili nasi bliscy znajomi (był w niej też Piotr
Mitzner) i stamtąd dochodziło do nas co dwa–trzy tygodnie: że właśnie gotowe blachy,
że już poszło, że będzie robione... Wiadomo było, że nową redakcję może scementować
115
Peerel
dopiero debiut. Gdy numer wreszcie wyszedł, wiosną
1984, to był już inny etap niż przy jego przygotowaniu.
Ukazał się w 5 tysiącach egzemplarzy (naszym najwyższym nakładzie w podziemiu).
Pierwsza „Karta” zarysowała obszary naszych zainteresowań. Odnieśliśmy się do głównych dotąd dla nas
tematów: Polski 1980–82 i obecnej w niej teatralności – by je ostatecznie zamknąć. Dotknęliśmy doświadczenia Rosji sowieckiej – z przekonaniem, że sowietyzacja jest procesem, któremu ulegamy. Zajęliśmy się
psychologicznym wymiarem Peerelu, definiując i rolę
psychologa w nim, i zagrożenia psychiatrią represyjną.
Przedstawiliśmy świadectwa więzienne. Nad wszystkim
widniało motto z Dzienników Witolda Gombrowicza, odnoszące się do „tego, co żywe”, na co liczyliśmy w podziemiu.
Wiedzieliśmy, że ludzie kupują bibułę, bo to bibuła,
często nie czytają lub wkładają w to śladowy wysiłek –
tylko dla własnego uspokojenia, że walka trwa. Mieliśmy nadzieję, że wraz z rosnącą podażą niezależnego piśmiennictwa w końcu jednak nastąpi jakaś polaryzacja i ludzie będą sięgali świadomie po konkretne tytuły. I że może
wtedy wyłonimy grupę mentalnie bliskich nam odbiorców. Tak się też z czasem stało.
Pracę nad każdym kolejnym numerem „Karty” zaczynaliśmy od wybrania czterech–
–pięciu tematów, które warte były wnikliwej penetracji. Temat zasugerować mogła jakaś postać lub zdarzenie, książka, tekst... Rozważaliśmy, czy mamy rzeczywiście coś
do odkrycia.
Poszczególne bloki rozdzielaliśmy grafikami. Tu zasadniczy był numer pierwszy, ustanawiający tę formułę. Wtedy rysunki zrobił Piotr Tofil, odtąd autor wszystkich kolejnych
okładek; każda z nich miała nieść odrębny znak graficzny, w który wpisane też było nasze ogólniejsze przesłanie. W dalszych numerach odwołaliśmy się do grafiki już istniejącej – szukaliśmy prac adekwatnych do tego, co przedstawiamy tekstami.
We wrześniu 1983, po oddaniu do druku pierwszej „Karty” i po przymiarkach do drugiej, postanowiliśmy w jakimś ustronnym miejscu odpowiedzieć sobie na pytanie, czym
ma być nasze pismo – jakimi drogami iść dalej. Pojechaliśmy w sporej grupie redaktorów
– Ala, Aldona, wciągnięty przez nią do współpracy Roman Stachyra (też socjolog), Jurek i ja – na specjalną naradę do Przewięzi pod Augustowem. Tam wynajęliśmy willę dalekich znajomych nad jeziorem Białym, by zrobić plan „Karty” – nie plan kolejnych numerów, ale tematyki do podjęcia w ogóle. Nie pojechała z nami Kasia, która wtedy była
na stypendium w Paryżu.
To było pouczające ćwiczenie: o czym pisać, by to miało sens, także dla nas samych.
Ton nadawała Aldona Jawłowska, przekonana, że właściwe sprofilowanie pisma rozstrzygnie o jego społecznej przydatności. Chodziło o skategoryzowanie świata, o zapisanie,
co z niego, z doświadczenia człowieka, z rzeczywistości politycznej, w tym geopolitycznej, nas interesuje i co chcielibyśmy przedstawić w postaci bloków tematycznych w „Karcie”. Siedzieliśmy nad tym z poczuciem, że tworzymy daleki plan.
Zastanawialiśmy się nad wszystkimi możliwymi wymiarami życia: indywidualnymi,
grupowymi, w relacji człowieka z bliskim otoczeniem, systemem politycznym, Polską
w jej peerelowskim wydaniu, sąsiadami, resztą świata... Spis uzgodnionych obszarów tematycznych zaczynał się od: „I. Rzeczywistość polska – sytuacja jednostki” (początek
sześciopunktowej wyliczanki: „1. Tandeta, w której żyjemy”), a kończył na: „XX. Wolność”
(z ostatnim punktem: „3. Czym jest szczęście”). W dwudziestu obszarach znalazły się te116
Karta podziemna
maty, z których część później realizowaliśmy. Charakterystyczne jest jednak, że nie było
wśród nich żadnego, który odnosiłby się do przeszłości. Mielibyśmy więc być pismem na
wskroś współczesnym, odwołującym się do tego, w czym żyjemy i co nas szerzej otacza.
Mniej więcej w tym czasie zaczęliśmy nagrania więźniów politycznych. Chcieliśmy
się dowiedzieć dokładniej, na czym polega to współczesne doświadczenie bycia w więzieniu. O książce pomyśleliśmy niemal od razu, ale cała praca nad Politycznymi miała potem trwać kilka lat. Pomysł zrodził się w połowie 1984 roku, gdy zdaliśmy sobie
sprawę, iż w kraju, w którym więźniowie sumienia stają się tak znaczącym problemem,
nie wiadomo, na czym polega odebranie im wolności – co oznacza trafienie do więzienia z powodów politycznych. Na znaczącą skalę podjęliśmy nagrania relacji osób dopiero co uwolnionych.
Bardziej świadomy wybór tematów „Karty” zaczął się od numeru drugiego. Choćby –
„Lekarze Świata”. To było dla nas ważne odkrycie, że są w świecie demokracji­–wygody–
–konsumpcji ludzie, którzy potrafią to wszystko odsunąć sprzed oczu i zobaczyć cierpiących w zupełnie innych miejscach i strefach kulturowych; zostawić swój dobrobyt i jechać tam, by z tymi cierpiącymi być. Chodziło o przyjrzenie się misjom lekarzy, głównie
tej, która wyławiała na Morzu Chińskim boat-people uciekających z Wietnamu. To było
bardzo silne uczucie przełamania, wyjścia poza własny krąg. Kasia, która ten blok przygotowała, poprzedziła go wstępem – do niego potem, jako punktu odniesienia, wielokrotnie wracaliśmy.
Borykając się z peerelowską rzeczywistością, nie myślimy o tym, co dzieje
się na świecie. Nasza sytuacja ogranicza nas, deformuje, izoluje. Megalomania
i cierpiętnictwo uderzają nam do głowy. Sami wpychamy się w zaścianek.
W „Wolnej Europie” słuchamy tylko tego, co dotyczy Polski. Gdy wpadną
nam w ręce zachodnie czasopisma, natychmiast sprawdzamy, czy piszą coś o nas.
Gdy uda nam się wyjechać za granicę „obozu”, w zachodniej telewizji interesuje nas tylko część dziennika poświęcona Polsce. Gdy wdamy się w rozmowę
z cudzoziemcem, z miejsca wypytujemy go, co wie o naszym kraju i oburza nas
jego ignorancja. W podziemnych pismach wciąż omawiamy tylko krajowe sprawy. Gdy się spotykamy, dyskutujemy o tym samym.
[...] A przecież jesteśmy nie tylko Polakami, ale i obywatelami świata. Świata,
w którym jest wiele narodów poddanych dyktaturze, cierpiących niedostatek,
walczących o podstawowe prawa człowieka. Co wiemy o życiu ludzi w Wietnamie, Kambodży, Turcji, Salwadorze, Erytrei, na Kubie czy na Haiti, w Czadzie,
Afganistanie czy choćby w odległych republikach ZSRR? I czy to, co się tam
dzieje, rzeczywiście nas nie dotyczy? [...]
Nie jesteśmy w stanie pomóc żadnemu narodowi walczącemu czy głodującemu. Jedyne co możemy, to w i e d z i e ć o nich jak najwięcej. Wiedzieć i wiedzą
tą dzielić się z innymi, by choć tak – dając świadectwo – wspierać toczącą się
gdzieś walkę. To obowiązek solidarności. Ale wiedza ta niezbędna jest nam także jako społeczeństwu dla zachowania zdrowia psychicznego i wyrobienia sobie
dystansu do naszej rzeczywistości.
To, że skazani jesteśmy na walkę o siebie, uniemożliwia nam praktycznie
wszelką bezinteresowność. Pozwolić sobie na nią mogą obywatele zachodnich
państw demokratycznych. W konsumpcyjnym społeczeństwie zachodnim zdarzają się ludzie, którzy poczuwają się do odpowiedzialności za świat. I wyciągają
z tego praktyczne wnioski, rezygnując z wygodnego i spokojnego życia, wychodząc naprzeciw złu i cierpieniom.
Chwilowo taki model zaangażowania jest dla nas nieosiągalny. Jesteśmy
wśród pokrzywdzonych i to nam udziela się pomocy. Może jednak i my staniemy
się kiedyś obywatelami demokratycznego kraju i będziemy mogli wybierać indy117
Peerel
widualne drogi naszej wolności – łatwe lub trudne. Warto więc może przyjrzeć
się, jak ze swej wolności korzystają ludzie tworzący francuską organizację humanitarną „Les Médecins du monde”, czyli – Lekarze Świata.
Maria Rotard [Katarzyna Madoń-Mitzner], „Karta” 2, czerwiec 1984
W „Karcie” drugiej pojawił się blok związany z podziemnymi ugrupowaniami politycznymi. Wtedy im ostrzejsze werbalnie było ugrupowanie, tym więcej miało „niepodległości” w nazwie i prosty program: dość komuny! W „Niepodległości” tekst na dowolny temat kończył się nieodmiennie zawołaniem, że „w związku z tym... precz z komunizmem!”.
Pismo to, jak zresztą i inne „objawy niepodległości”, spotykało się ze sporym zainteresowaniem – miało duże wzięcie przez swoją kategoryczność. Ale tego nie dawało się czytać, bo wszystko tam było na jedno kopyto, taki betonowy antykomunizm.
Byliśmy ciekawi istoty tego mechanizmu, szczególnie – „nie chcąc być pismem politycznym”. Zastanawiało nas, jak tacy „politycy” mogą żyć czystą formą propagandy, która
nie przekłada się na żadne życie społeczne. Jurek Modlinger – dzięki znanym nam Jerzemu Targalskiemu i Grzegorzowi Kostrzewie-Zorbasowi – dotarł do dwóch bezkompromisowych ugrupowań i przeprowadził wywiady z dwoma przedstawicielami każdego z nich.
Było to środowisko „Niepodległości” i WSN (Wolność–Sprawiedliwość–Niepodległość).
Gdy już doszło do gromadnego czytania w redakcji tych rozmów, jeszcze przed autoryzacją, nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Jurek bez nadziei szedł po zgodę rozmówców,
byliśmy pewni, że jej nie uzyskamy... Obie grupy z satysfakcją zgodziły się na druk. Nam
chodziło o pokazanie absurdu tej „polityki”, ale „politycy” nie mieli poczucia groteskowości swych wypowiedzi. Było uderzające, jak bardzo się różnimy. Nie potrafiliśmy dostrzec
w tym wymiarów realnych, to był tylko zbiór wzniosłych zaklęć. Oni zakładali jakieś partie,
ugrupowania, definiowali się, pisali programy, a tu cała rzeczywistość stała w miejscu...
Od początku zamierzaliśmy odpytać ich o niepodległość, ten wątek podkreśliliśmy w zapisie. Uznali, że słusznie. Nasze intencje Jurek zapisał w posłowiu do obu wywiadów.
Efekt groteski moi rozmówcy osiągają przez oddzielenie polityki od działalności społecznej w ogóle, podczas gry pierwsza jest tylko jedną z dziedzin drugiej.
Pozwala im to pomijać wszystkie realia, mechanizmy, siły społeczne i zająć się
tylko wierzchołkiem góry lodowej – kwestią władzy. Przychodzi im to tym łatwiej,
że wszystko odbywa się w dyskusjach, publicystyce – w rzeczywistości słowa. [...]
Nie wystarczy deklaratywnie odrzucić istniejący system i stworzyć system
alternatywny na poziomie owego wierzchołka góry lodowej. System rządzenia
może być jedynie wykształcony przez społeczeństwo zorganizowane. Trzeba się
więc organizować. Budować tę podstawę góry. Tkać i wzmacniać więzi wykraczające poza rodzinne czy towarzyskie, nie dopuszczając do powstania zbioru rodzin
połączonych jedynie wspólną telewizją, policją i władzą.
Z jednej strony my się wycofujemy z wielu legalnych form organizowania
się – w obawie przed manipulacją komunistów, z drugiej zaś ci niszczą wszystko,
co jeszcze żyje i wystaje z szeregu. Jeśli nie odbudujemy sami, poza glajszachtowanymi formami oficjalnymi, życia społecznego w różnych jego przejawach,
rozpadniemy się jako społeczeństwo i nie będzie dla kogo pisać deklaracji. [...]
Organizacje i grupy nacisku o różnych formach, sile, różnorodnych celach
szczegółowych mogą wypełnić strukturę społeczną i uruchomić obieg informacji
(informacja też organizuje). Cele szczegółowe zaspokajają różne potrzeby społeczne, pozwalają realizować się członkom grup, spełniającym się w samej pracy,
a nie tylko liczącym na jej efekt, i wiążą grupę silniej niż cel – delikatnie mówiąc –
dalekosiężny. Szefostwo takiej struktury będzie realniejszą reprezentacją narodu
niż fikcyjny parlament fikcyjnych partii.
Piotr Czarnecki [Jerzy Modlinger], Fanfary polityki, „Karta” 2
118
Karta podziemna
Druga „Karta” została wydrukowana przez „Przedświt”. Jesienią 1983, nie mogąc się
doczekać pierwszej, postanowiliśmy poszukać wśród wydawców jakiegoś lepszego partnerstwa. Zaprzyjaźniona redakcja podziemnego „Wezwania” opowiedziała nam o swej
udanej współpracy z niedawno powstałą w Warszawie oficyną i zaaranżowała moje spotkanie z jej twórcami.
Pierwszy raz znalazłem się na Oboźnej, w domu Jarosława Markiewicza, współszefa „Przedświtu”. To mieszkanie, Jarka i jego towarzyszki życia – Promyka, miało się
na kilka lat stać przystanią podziemnej „Karty”; miejscem, z którego wychodziła na
świat. Miejscem niezwykłym, bo przy całym tumulcie, jaki musi rodzić centrum organizacyjne takiej, coraz prężniejszej oficyny, było przystanią ciepłą i... uspokajającą. Z tego domu bił ład duchowy, a gospodarze sprawiali wrażenie wyzbytych lęku, co
działało „u wydawcy” niezwykle kojąco. Jarek i Promyk to była para, która mi gwarantowała „Kartę” – przynosiłem do nich makietę i wiedziałem, że niebawem ukażemy się drukiem.
Od początku 1983 roku współpracowaliśmy z krakowianinem, który objeżdżał Polskę
podziemną w poszukiwaniu każdej najpodlej nawet wydrukowanej karteczki – bibliografem opozycji. Zdobywaliśmy dla niego warszawskie książki, broszury, pisemka. Uważaliśmy, że to ważna dokumentacja; sami zresztą chcieliśmy – jako czytelnicy – śledzić ten
drugoobiegowy wysiłek edytorski. Widzieliśmy, że ma on znaczący wymiar społeczny.
Zresztą, wspieranie tego obiegu wydawało się obowiązkiem.
Aby otrzymywać bibułę spoza Warszawy, musieliśmy inwestować w rozliczne kontakty. Rzecz się ogromnie rozkręcała. Prowadziłem kolportaż, stając się jednym z większych
hurtowych odbiorców, czasem brałem duże części nakładu – wymienialiśmy to potem
z innymi miastami. Właściwie zajmowałem się tym na okrągło i to powoli zaczęło tracić
znamiona konspiracji. Jednocześnie sprzedaż książek przynosiła pewne nadwyżki – co
w całości uzupełniało budżet „Karty”.
Im głębiej wchodziliśmy w to wydawnicze pole, tym wyraźniejszy stawał się brak jakiegokolwiek namysłu nad podziemną produkcją słowa. Wpadłem wtedy na ryzykowny
pomysł stworzenia przez ten sam, niewielki przecież zespół drugiego pisma – „Obiegu”.
Postanowiliśmy recenzować wszystko, co przechodzi przez nasze ręce – setki pozycji.
Jesienią 1984 zaczęliśmy kombinować z „Obiegiem”. Trwały przygotowania do wydania
pierwszego numeru.
„Obieg” jest kwartalnikiem niezależnego ruchu wydawniczego. [...] Ruch
ten stanowi bez wątpienia element szerszej rzeczywistości – jest i sposobem
działalności opozycyjnej, i aktem wolności pisarskiej, i walką o prawa obywatelskie, i formą dokumentowania faktów społecznych zatajanych przez
komunistów czy – odkłamywania historii. Ale jest on zarazem czymś więcej –
jest rzeczywistością samoistną. Odrywa się od tego, co go stworzyło. Staje się
samodzielny.
Wyrazem tej rzeczywistości jest przede wszystkim sprawnie zor­ganizowany
rynek – coraz bogatszy przepływ towarów: książek, ga­zet, druków okolicznościowych, kalendarzy, kaset, zdjęć, grafik, koszulek z nadrukami, biżuterii,
znaczków, wreszcie – całej pozo­stałej galanterii patriotycznej, mieniącej się
wielością form i znaków. Rynek ten skupia coraz więcej osób, o różnym
wykształceniu, różnych zawodach i – co najważniejsze – coraz bardziej zróżnicowanych poglądach. To już cała galeria typów ludzkich, postaw, motywacji,
dążeń... Zalążek kultury, której podstawowy wymóg jest tutaj naresz­cie spełniony: wolność.
Ale wolność, z jakiej korzysta nasz obieg, nie jest gwarancją do­konań wybitnych, a często – choćby sensownych. Fakt, że spotykają się tu przedstawiciele kultury wyższej i kultury masowej jest natu­ralny i nawet jakoś napawa optymizmem;
119
Peerel
gorzej, że znaczna cześć tego ruchu rezygnuje z większego wysiłku poznawczego,
na rzecz zaspokajania prymitywnych potrzeb i skłonności. Nierzadko na nienawiści do wład­zy i narodowej pysze zaczyna się zbijać pieniądze. A z tym – we
własnym choćby interesie – nie możemy się godzić.
„Zeszyty wydawnicze” będą walczyć z patologiami obiegu, będą tak­że podawać w wątpliwość to, co w nim niedorosłe i ubogie. [...] Niezależny ruch wydawniczy stanowi już nową, n i e p o d l e g ł ą rzeczywistość. Ale wiele tu jeszcze
dokonań nie na jej miarę. Wiele połowiczności, niedomyślenia, małości. „Obieg”
ma stanąć przeciw nim.
Podpisany przez „Kartę” wstęp do pisma „Obieg. Zeszyty wydawnicze” nr 1,
styczeń 1985
Środki na uruchomienie prac w Warszawie i ogólnopolskiej struktury „Obiegu” (filie w kilku największych miastach) staraliśmy się pozyskać z Komitetu Kultury Niezależnej. KKN finansował już prowadzone przez nas prace bibliograficzne; a na „Obieg”
dał nam wstępną pożyczkę. I bibliografia, i pomysł „Obiegu”, to były wysiłki z innego planu – obce. Znowu powinność społeczna wzięła górę, odciągając od głównego
zadania.
24 stycznia pobraliśmy się z Alą i wynajęliśmy mieszkanie na Żoliborzu. Adres znany nielicznym, więc naturalne było, że będziemy tu prowadzić i prace redakcyjne, i kolportaż. To był intensywny okres. Powstawała już trzecia „Karta”; trwały nagrania do Politycznych; finalizowaliśmy przygotowania do pierwszego „Obiegu”, co też potęgowało
ruch bibuły. W nowo wynajętym mieszkaniu piętrzyły się sterty... Kurierzy przyjeżdżali
najczęściej na Jasną w centrum miasta – gdzie mieli blisko z dworca – pod redakcję „Informatyki”, w której pracowałem, tam przeładowywaliśmy towar w maluchu. Potem przewoziłem to do nas.
4 marca wyruszyłem późnym wieczorem załadowanym maluchem, jechałem do odbiorców z dostawami. Po przystanku w domu Andrzeja Szałasa (z którym współpracowałem i w „Informatyce”, i w konspiracji), jechałem ulicami Ochoty. Zatrzymał mnie
radiowóz milicji drogowej. Po chwili podjechał drugi, ale ci pierwsi dali znak, że sobie poradzą.
Maluch wypełniony był różnymi dobrami podziemia: książkami, gazetkami, nagraniami na kasetach, materiałami do bibliografii. Milicjanci przeglądali to od niechcenia, zdawali się gotowi na propozycję przekupstwa. Wpadli w szał dopiero, gdy znaleźli w mojej torbie tekst rozpoczynający się od słów: „To zaczęło się dość groźnie. Na Rakowiecką
konwojowało mnie...”. Był to jeden z pierwszych zapisów do książki Polityczni. Gwałtownie spięli mnie kajdankami, zrewidowali i poprowadzili do radiowozu.
Podprokurator Artur Kassyk w Postanowieniu o tymczasowym aresztowaniu:
Zbigniew Grzegorz Gluza podejrzany jest o to, że dnia 4 marca 1985 r.
w Warszawie w celu wywołania niepokoju publicznego przechowywał i przewoził
bez wymaganego zezwolenia z zamiarem rozpowszechniania nielegalne wydawnictwa [...], tj. o przestępstwo z art. 282a § 1 kk w zw. z art. 45 ustawy prawo
prasowe w zw. z art. 10 § 2 kk.
Zastosowanie tymczasowego aresztowania uzasadnione jest przepisem art.
217 § 1 kpk, gdyż wina podejrzanego została w dostatecznym stopniu uprawdopodobniona zebranym w sprawie materiałem dowodowym, stopień społecznego
niebezpieczeństwa zarzuconego przestępstwa jest znaczny, a nadto zachodzi
uzasadniona obawa matactwa.
Warszawa, 6 marca 1985
Kolekcja osobista Z.G., Archiwum Opozycji OK, sygn. AO III/9
120
Karta podziemna
Z Aktu oskarżenia przeciwko Zbigniewowi Gluzie:
W dniu 4 marca 1985 r. o godz. 23.30 funkcjonariusz DUSW Warszawa-Ochota kpr. Andrzej Boryczko i sierż. Jerzy Pękacki na ul. Grójeckiej 70 zatrzymali do kontroli drogowej samochód osobowy marki „Fiat 126p” nr rej. WAH
0455 kierowany przez Zbigniewa Gluzę. Podczas sprawdzania pojazdu na jego
siedzeniach ujawniono dwie torby i pakunki zawierające znaczną ilość nielegalnych wydawnictw, w tym 147 egz. książki Adama Michnika Niezłomny z Londynu
i inne eseje, 47 egz. wierszy Barbary Sadowskiej Słodko być dzieckiem Boga, 6 egz.
broszury Rozmowy z Gombrowiczem, 3 egz. broszury Dwa komitety 1920–1944,
63 sztuki matryc drukarskich z naniesionym tekstem wydawnictwa Konspira.
Rzecz o podziemnej „Solidarności”, maszynopisy, pojedyncze egzemplarze nielegalnych wydawnictw, znaczki pocztowe oraz 23 kasety magnetofonowe sygnowane przez Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWa.
(Warszawa, 26 lipca 1985)
Kolekcja osobista Z.G., Archiwum Opozycji OK, sygn. AO III/9
Do mieszkania pojechali ze mną zaraz po pierwszym przesłuchaniu. Podczas rewizji
znaleźli masę bibuły. Musiało tego być kilkaset kilogramów, sam byłem zaskoczony skalą; wyjmowali ze wszystkich kątów – ściągali dodatkowy samochód, by to wszystko wywieźć. Napracowali się przy noszeniu. Ogromna strata finansowa.
W śledztwie stworzyłem sobie jakąś opowieść, choć wiedziałem, że powinno się odmówić zeznań. Sytuacja, w której mnie zgarnięto, tak dalece jednak świadczyła przeciwko mnie, że uważałem za konieczne wymyślenie jakiejś historyjki, by to złagodzić. Zabieg
okazał się skuteczny – nie próbowano podważać mojej linii obrony. Według tej wersji byłem nie ideowym współpracownikiem podziemia, tylko byle jakim pomocnikiem, którego
główna zasługa polegała na posiadaniu samochodu.
Wraz ze mną aresztowano jednak także dużo dowodów istnienia struktury organizacyjnej, zapiski rozliczeń (kryptonimowane). Sądziłem, że to będzie główny tytuł oskarżenia. W trakcie rewizji znaleziono też materiały redakcyjne z odręcznymi poprawkami.
Można się było zorientować, że chodzi o „Kartę”. Jednak aktywność redakcyjna nie stała się przedmiotem dochodzenia. Przesłuchiwano mnie wielokrotnie i pytania dotyczyły wyłącznie tego, co sam im opowiedziałem: że zgodziłem się przechować w mieszkaniu bibułę i przewieźć do innego miejsca, którego adresu nie podam. O nic innego mnie
nie pytano.
Inspektor MSW por. Ryszard Witkowski w notatce urzędowej:
Ponadto stwierdzono, że Zbigniew Gluza utrzymuje niewyjaśnione kontakty
z: Katarzyną Madoń-Mitzner [...], z Elwirą Milewską-Zonn [...] oraz z Andrzejem Szałasem [...]. W dniach 1 marca 1985 do 4 marca 1985 w domku jednorodzinnym należącym do Elwiry Milewskiej-Zonn odbyło się spotkanie o nieznanym nam charakterze, w którym uczestniczyło 8–10 NN osób.
Warszawa, 6 marca 1985
IPN BU 484/13
Więzienie na Rakowieckiej, jego kształt, wystrój, charakterystyczne dźwięki... – to
miejsce przywoływało jakiś bliżej niesprecyzowany obraz przeszłości. Że sadzano tu przez
poprzednie dziesięciolecia, że tu w stalinizmie znikali ludzie... Teraz nie było to ciężkie
więzienie, ale dawało poczuć, czym może być w gorszym wydaniu. Zaczęło mi przychodzić na myśl, że to nie jest bez znaczenia, kto tu siedział przede mną. I że ja przecież
nie wiem kto. Chodząc po ponurym, małym spacerniaku czy zamykany przejściowo w pojedynczych celach z podejrzanymi śladami na ścianach – myślałem, że jednak nie jestem
świadomym uczestnikiem wolnościowej sztafety.
121
Peerel
W areszcie śledczym byłem sześć i pół miesiąca – wyszedłem 19 września 1985. Pracę w „Informatyce” straciłem – bali się ponownie zatrudnić skazanego. W kilku miejscach obiecywano mi pracę, ale potem dawano do zrozumienia, że SB nie pozwala. Dopiero z początkiem 1986 roku przyjęło mnie w roli redaktorskiej Polskie Towarzystwo
Psychologiczne.
Bałem się trochę, że nasza redakcja nie przetrwa mojej nieobecności, że się jednak
jakoś rozproszą. Bardzo mi zależało, aby beze mnie powstał trzeci numer pisma; bo że
„Obieg” nie ruszy – było jasne. Ale i to okazało się niewykonalne. Po moim aresztowaniu praca „Karty” niemal zamarła, choć Ala i Kasia próbowały wszystko pozbierać. Teraz
z trudem wracaliśmy do normalnego rytmu. Poczuliśmy, jakiego wysiłku wymaga materialne przetrwanie.
Wtedy też okazało się, jak ważne są dla nas te punkty oparcia, które odnajdujemy
w tematach podejmowanych w piśmie. One oswajają nas z jakimś wymiarem czy typem
rzeczywistości. Potem, po wydrukowaniu, mamy już podstawowe rozpoznanie, możemy
powiedzieć, że w danej sferze zyskaliśmy grunt. Taki poznawczy rekonesans można było
odczuć prawie namacalnie, jako cząstkę własnej przestrzeni.
To był trudny czas dla „Karty”, zdawaliśmy sobie sprawę, że stan wojenny – faktycznie, nie formalnie – potrwa długo, że tu się prędko nic nie zmieni. Ważna stawała się
siła naszej więzi, determinacja. Wydawało mi się czasem, że ona słabnie, że nie wystarczy. Tak kategorycznie broniłem naszych racji, formuły, że chwilami mogło to przypominać zachowania doktrynera. Żartowano, że chcę być mistrzem w swoim zakonie. Zakonem się jednak nie stawaliśmy, nie formułowaliśmy własnego zbioru reguł, nie było też
tajemnego klucza doboru nowych osób.
Jednak rzadko miałem poczucie bezpieczeństwa, często opadały mnie wątpliwości,
czy ten zespół, który tworzy „Kartę”, jest na miarę długiego marszu. Każdy numer pisma
powstawał wolno, to był proces takiego cierpliwego nakładania sprawy na sprawę, tekstu na tekst, bloku na blok – to musiało dziać się w dalekim planie. Dużo prób okazywało się nieudanych, różne założenia się nie sprawdzały.
Redakcja zawiązywała się na nowo. Zdarzały się też rozstania dramatyczne, jak
już wcześniej z Andrzejem Gelbergiem. Czuliśmy się przyjaciółmi, a w pracy nad dużą
„Kartą” byliśmy sobie coraz bardziej obcy. On był człowiekiem czynu, dziennikarzem,
chciał rejestrować życie na gorąco, my natomiast już wtedy pracowaliśmy w innym
rytmie.
Często w rozmowach z osobami bliskimi „Karcie”, które w końcu uznawały, że to jednak nie jest ich miejsce, pojawiały się zarzuty zasadnicze. Że wymagania, jakie wspólnie
stawiamy sobie nawzajem, są zbyt ostre. Że tak pracować się nie da. Że praca nie może
ogarniać wszystkiego, łącznie z życiem towarzyskim, bo rodzi się poczucie kontroli, braku swobody. Niektórzy odchodzili. Ale też nadal szukaliśmy nowych osób – tych, co „podobnie czują”. W tym czasie głównym miejscem redakcji stał się dom Piotra i Kasi Mitz­
nerów w Podkowie Leśnej.
Towarzysząca nam stale Elwira Milewska-Zonn była osobą niezwykłą – bardzo schorowaną, starszą od nas, podobnie jak Aldona, o ponad dwadzieścia lat, a tak pełną
młodzieńczej energii. Pasjonatka słowa pisanego, biegle znająca rosyjski, ukraiński,
wynajdywała z literatury „dysydenckiej” teksty, które silnie wpłynęły na kształt „Karty”. Stawały się dla nas trochę wskazówką, trochę przesłaniem. Nie tłumaczyła zawodowo, była urzędniczką, ale literatura (także faktu) była jej przeznaczeniem. W jej domu
w Komorowie-Granicy czasem zbierała się redakcja, tak jak chwilę przed moją wpadką („8–10 NN osób”), zasiadając w pokoju z ogromną biblioteką. Tę ostatnią esbecy
w niemałej części zarekwirowali w efekcie rewizji tuż po moim aresztowaniu; ale właścicielka odwojowała wszystko bezpośrednio u zwierzchnika SB, gen. Kiszczaka.
122
Karta podziemna
W poszukiwaniu tożsamości ludzie towarzyszą sobie nawzajem. Mogą być dla
siebie medium – pryzmatem, przez który patrzy się na świat. Ci pomocni rzadko
jednak pojawiają się w bezpośrednim otoczeniu; trzeba sporego szczęścia, by ich
znaleźć. Lecz można także szukać inaczej: w rękopisach, czasopismach, książkach. Tam są ludzie nieznani – żyjący dawniej czy dzisiaj w odległych miejscach.
Trzeba tylko dotrzeć do nich, wydobyć spoza natłoku bezosobowych, pustych
słów. Odnajdując prawdę i poznając kogoś wobec niej, zaczyna się zarazem rozumieć własną odrębność. I dzielić się nią z innymi.
Andrzej Szański [Z.G.], Przybliżenia, „Karta” 3
W moim wstępie do trzeciej „Karty” pojawiła się dość mglista, ale jednak czytelna
zapowiedź zmiany planów pisma: z szerokiego wykazu spraw do załatwienia – w stronę
rozpoznawania losów i doświadczeń odrębnych osób, które mogą nam pomóc w wyobrażonej drodze ku tożsamości. Chodziło o ujednoznacznienie perspektywy – nie z góry na
dół, z wysokości ogólnej świadomości i wiedzy ku szczegółowi, lecz od dołu (pojedynczego człowieka) ku górze, czyli uogólnieniu. Zareagowała negatywnie Aldona, zapewne
sądząc, iż odejście od ustaleń z Przewięzi poprowadzi nas do jakiegoś intymnego konfesjonału, zamiast tamtej panoramy spraw społecznych. Ona raczej nie chciałaby wysłuchiwać na tych łamach gruntownych „spowiedzi”.
Niepokoi mnie fakt, iż taki tekst [Przybliżenia] został zaakceptowany przez
redakcję. To znak, że grupa staje się coraz bardziej zamknięta. [...] A tak zwane „rozumienie się bez słów” lub za pomocą skrótów myślowych bywa na ogół
pozorne.
[...]
Stado, Twoja ulubiona metafora – jak twierdzą biologowie – jest społecznością ustrukturowaną, żyjącą wedle określonych reguł, przestrzegającą hierarchii
opartej na zdrowych zasadach. Przywódcą zostaje najlepszy. Stado umie bronić
się przed napastnikami. Wolę więc stado niż atomizację społeczną – marzenie
każdej dyktatury – w wyniku której Twój „niepowtarzalny”, „pojedynczy” człowiek będzie miał tak ograniczone pole realnych wyborów, że mówienie o wolności stanie się pustosłowiem.
[...] Idea wycofywania się na „poletka” wydaje mi się zupełnie nie w porę.
Nie czas na zasiedlanie małych poletek, gdy zadeptać je mogą obce wojska, przemierzające nieustannie całe wielkie pole. Nie wolno nam rezygnować z odpowiedzialności za świat jako całość i z trudu zrozumienia tej całości. Należałoby więc
raczej uruchomić wyobraźnię, by zobaczyć, że to, co dzieje się na przysłowiowym
„końcu świata”, dotyczy także nas. A uczestniczyć w tym możemy właśnie próbując zrozumieć, ocenić, przeżyć emocjonalnie, jakoś do tego się odnieść. Tyle
przynajmniej należy ofiarować innym ludziom.
[...]
Nie bardzo wyobrażam sobie „zbiorowy ład pojedynczych ludzi”. Miejscem
„spotkania z innymi” będzie raczej to, co wspólne. [...] Same „pojedynczości”
spotkać się nie mogą, bo nie mają punktów stycznych ani wspólnych ram problemowych umożliwiających dialog. [...] Te [niewielkie, intelektualne lub światopoglądowe] wspólnoty mogą być – mówiąc metaforycznie – miejscem i formą
istnienia. Ale twierdzenie, że to „nasza wolność” trochę mnie niepokoi. Za mało
tej wolności, jak dla mnie. Obawiam się zawsze, że utwierdzanie się w przekonaniu, że wolność wewnętrzną osiągnąć można nawet w warunkach realnej niewoli,
jest pocieszaniem się niewolnika, odwracającym uwagę od walki o wyzwolenie
w rzeczywistości materialnej.
Aldona Jawłowska w liście do Z.G. – polemice z Przybliżeniami [1986]
123
Peerel
Na marginesach listu Aldony ponotowałem wiele
uwag, szykując się do rozmowy – ale jej nie odbyliśmy.
Zapewne oboje czuliśmy, że dystans jest już zbyt duży.
Nas coraz bardziej interesował los pojedynczy, Aldonę – całe życie społeczne (z którego robiliśmy konspekt w Przewięzi). To była podstawowa różnica, bo
chociaż zgodzilibyśmy się co do wielu podejmowanych
tematów, to jednak my chcieliśmy w głąb, ona – raczej
wszerz. Było jasne, że nasz kontakt osłabnie.
Przez cały 1986 rok przygotowywaliśmy czwartą
„Kartę” – numer dopracowany w każdym calu, spełnienie formuły pisma.
Wtedy też zaczęła się przed nami otwierać zaskakująca perspektywa oficjalna. Jako etatowy pomocnik redaktorski Zarządu PTP zacząłem zajmować się nie tylko
życiem organizacyjnym Towarzystwa, ale coraz częściej
samą materią psychologii. Po zastrzeżeniach Aldony
sam czułem, że w moim wyobrażeniu bliżej zaczyna być
„Karcie” do psychologii niż socjologii. Dla całej niemal redakcji Polskie Towarzystwo Psychologiczne zaczęło się jawić jako dobra, bezpieczna przystań – pracę podejmowały tam
na różnych zasadach kolejne osoby z naszego zespołu.
W końcu zaproponowaliśmy instytucjonalizację naszej obecności: stworzenie wewnętrznego wydawnictwa PTP. Obok mnie mieli się w nim znaleźć: Kasia, Ala, a także współpracujący już z nami: Anna Mieszczanek, Joanna Wiszniewicz i Wojciech Widłak Oficyna nie
powstała, ale z rozmów o niej wzięła się spółka redaktorsko-psychologiczna. I redaktorzy,
i psychologowie mieli razem „szeroko upowszechnić doświadczenia psychologii praktycznej,
z reguły czerpiące inspirację z psychologii humanistycznej”. Na początku 1987 roku podjąłem
rozmowy z psychologicznym IPN-em – Instytutem Psychiatrii i Neurologii – gdzie pojawiła
się szansa powołania wysokonakładowego (50 tysięcy) czasopisma praktycznej psychologii.
Tamten IPN zdecydował się na wypuszczenie na rynek pierwszego z prawdziwego zdarzenia pisma psychologicznego, które byłoby kierowane do wszystkich. Sami nie przestraszyli się w zasadzie ściśle opozycyjnej redakcji – ze mną, jako naczelnym, wejść do niej
miał cały niemal zespół „Karty”, a poza tym liczni psychologowie, publicyści, reporterzy
o raczej antykomunistycznym nastawieniu. Proponowaliśmy dla tego pisma (od połowy
1987 roku – kwartalnika) tytuł „Albo”. Okazało się jednak, że jest za wcześnie. Co prawda po wrześniu 1986 (ostatniej amnestii, po której nie aresztowano już przeciwników)
odwilż polityczna następowała wyraźnie, jednak Instytut nie dostał zgody na ukazywanie
się tego pisma; może rozstrzygnął skład redakcji. Zapewne rok później zgody by udzielono, a my robilibyśmy pierwszy wolnościowy, dostępny na rynku periodyk o człowieku.
Wojtek Widłak pracował z nami od niedawna. Znalazł się w redakcji, gdy przyniósł
opowiadanie, które nas zainteresowało, bliskie wrażliwością; była to próbka literacka,
która – o dziwo – mieściła się w naszej formule. Ze znajomością rosyjskiego i angielskiego miał – na podstawie spisanych świadectw – zestawić obraz ludzi sowieckiej wojny w Afganistanie. Wojtek stworzył podstawę ważnego dla nas wszystkich doświadczenia. Tę wojnę traktowaliśmy jak symbol.
W Afganistanie ludzie zabijają i są zabijani. To cena, jaką płacą wszyscy – jedni za opór, drudzy za posłuszeństwo wobec imperium. Jed­ni walczą o wolność,
drudzy wypełniają rozkazy, walcząc w nie swojej sprawie, a nawet wbrew niej.
Wszystkimi rządzą prawa wojny. Wszyscy w ostatecznym rozrachunku są jej
ofiarami, ale to nie rodzi poczucia braterstwa. [...]
124
Karta podziemna
Kim są? Przecież to nie tylko abstrakcyjni przeciwnicy – afgańscy partyzanci
i radzieccy żołnierze – to także ludzie. Okazuje się, że łatwiej jednak scharakteryzować ich jako zbiorowość, niż przyjrzeć się im z bliska. Niewykonalne było
choćby naszkicowanie ich sylwetek, losów, indywidualnych motywacji i wątpliwości. Po prostu nie ma ta­kich materiałów o Afganistanie. [...]
A kim są bezpośredni, najbardziej widoczni sprawcy tragedii Afgańczyków,
ci, którzy na rozkaz pacyfikują wsie, zabijając bezbronnych ludzi w odwecie za
akcje partyzantów. [...] To poborowi, którzy spędzają na afgańskim froncie dwie
trzecie lub całość trwającej dwa lata służby zasadniczej. Przywozi się ich tu bez
specjalnego przygotowania militarnego czy te­renowego, a nawet bez specjalnej
indoktrynacji politycznej. Liczy się tylko ich fizyczna obecność i ślepe posłuszeństwo wobec przełożonych.
[...] Przeciwnicy imperium ulegają zaślepieniu, utożsamiając sys­tem z jego
poddanymi, traktując radzieckie straty na froncie tak, jakby to były abstrakcyjne
liczby, a nie ludzie – którzy zrządzeniem lo­su muszą odgrywać tu taką akurat
rolę. I my często cieszymy się, że Afgańczycy „dają w kość ruskim”. Nam się udało, bo imperium postano­wiło nie włączać polskich wojsk do tej wojny (walczą tam
podobno żoł­nierze z NRD, Bułgarii i Kuby). Ale gdyby do tego doszło? Mamy
już na sumieniu udział w interwencji w Czechosłowacji. [...]
Ta wojna dotyczy także nas. Czujemy się bezradni wobec losów ludzi tragicznie w nią wplątanych. Polak Lech Zondek zdecydował się zarea­gować na wojnę
w Afganistanie, biorąc udział w walce przeciwko znienawidzonym „ruskim”.
Trudno uznać to za rozwiązanie.
Maria Rotard [Katarzyna Madoń-Mitzner], Ludzie wojny, „Karta” 4, styczeń 1987
W czwartej „Karcie” bardzo wyraźne już było podglebie historyczne. W jednym z bloków postawiliśmy pytanie fundamentalne dla najnowszej historii Polski: co stało się
tu z Żydami? Chcieliśmy zrozumieć, czym jest obecność Żydów w polskiej przeszłości
i o czym ona współcześnie stanowi. Razem z Joanną Brańską („Moniką Redzyńską”) i Małgorzatą Niezabitowską, której dwa teksty ukazały się w tym bloku – drukowane pod nazwiskiem, próbowaliśmy zdefiniować zanik społeczności polskich Żydów i – rodzenie się
wśród ludzi młodych żydowskiej tożsamości.
Jeszcze w Przewięzi zakładaliśmy, że będziemy się starali zrozumieć peerelowską rzeczywistość przez pryzmat różnych wyznań, różnych religii, ale też – narodowości. Mieliśmy przeczucie, niezbyt mocną intuicję, że zrozumienie losu Żydów jest ważne dla polskiej świadomości. Uzasadnialiśmy to także Zagładą, ale chodziło raczej o odmienność,
która się z Polską spotkała w wymiarze historycznym i którą trzeba rozpoznać.
W Minjanie z Lublina, reportażu, Niezabitowska próbuje odnaleźć dziesięciu ostatnich Żydów na Lubelszczyźnie, dzięki którym można by jeszcze odbyć modły w Lublinie,
mieście dawniej w trzeciej części żydowskim. Zaczęliśmy niejako od finału: gdy Żydów
właśnie zabrakło. Dalej w tym bloku dwaj młodzi Polacy, którzy niedawno odkryli w sobie Żydów, mówili o swojej drodze do żydostwa. Poczuliśmy, że spoglądamy w otchłań
przeszłości.
W tym numerze podejmujemy też temat kary śmierci. Wydawało się, że społeczeństwo
generalnie tę karę popiera. My zaś uważaliśmy, że to rzeczywistość totalitarna, w jakiej
tkwiliśmy, narzuca te drakońskie rozwiązania. Ku własnemu zaskoczeniu, razem doszliśmy
do tego, że wszyscy jesteśmy przeciwko karze śmierci i – wystąpiliśmy z manifestem.
Skazani na śmierć. Najczęściej ludzie, którzy zabijali. Mordowali w sposób
nieraz okrutny, niewinnych i bezbronnych. Teraz, sami bezbronni, zostaną
zgładzeni. Zabije się ich z premedytacją. W zgodzie z prawem, które zabrania
zabijać. Śmierć rodzi śmierć.
125
Peerel
Dopóki istnieje ta kara, jestem wspólnikiem zbrodni – dokonywanej rękami
kata opłaconego z moich podatków.
Kiedy na drugiej stronie gazety codziennej pojawia się lakoniczna informacja
o tym, że „wyrok wykonano”, wówczas ja staję się oskarżonym. Gdy pod stopami tego człowieka otwarła się zapadnia, mocno stałem na ziemi. I nie zrobiłem
niczego w obronie jego życia.
Wojny, masakry, katastrofy dziesiątkują nas. I zawsze jest o jedną śmierć za
wiele. Dlatego lekarz ratuje beznadziejnie chorego, zaś jego kolega, asystując
przy egzekucji, łamie tym samym przysięgę Hipokratesa.
Jan Pławski [Piotr Mitzner], Kara śmierci, „Karta” 4
W tym numerze silnym doznaniem przeszłości był Dziennik czasu blokady Jeleny Koczyny, świetnie przełożone z rosyjskiego przez Elwirę studium głodu w oblężonym w czasie II wojny Leningradzie. To był dla nas rewelacyjny zapis, absolutnie stanowiący. Pozwalał zrozumieć, że poprzez zapis historyczny można rozpoznać fundamentalne ludzkie
sprawy. Odtąd szukaliśmy podobnych zbliżeń na przeszłość – takich, które tłumaczą jakieś zjawisko jako całość. Tu pokazany został człowiek postawiony wraz z rodziną wobec
śmierci głodowej. Poczuliśmy, co to głód – który odbiera duszę.
Moje półroczne uwięzienie otworzyło nas na historyczne doświadczenia braku wolności – na powtarzalność zjawiska fal represji. Z czasem dla nas wszystkich zaczął być ważny los poprzednich pokoleń. Historia, głównie nieodległa, dwudziestowieczna, pojawiała
się w „Karcie” najpierw nieśmiało, z czasem narastała. Wszystko było lub nagle okazywało się przeszłością. Zrozumieliśmy, że skoro interesują nas procesy duchowe, trwające długo, nie przemijające z miesiąca na miesiąc, to naszą główną przestrzenią jest właśnie historia. Także ta, która staje się naszym udziałem.
We mnie ta przemiana postrzegania nastąpiła w latach 1986–87. Zdałem sobie wtedy sprawę, że historia to jest pole, na którym można odnaleźć zupełnie zasadnicze odpowiedzi na współczesne pytania.
Jedno wszak wynika dla mnie jasno – że z przyjętej przez Was zasady opowiadania o podmiotowości człowieka w Historii, zasady bliskiej bardzo sztuce,
czerpie się jedyne w ogóle światło, jedyną możliwą nadzieję. To jest tak, jakby
obecności Boga szukać w ludzkich poczynaniach, postawach, czasem może tylko
odruchach – czy raczej jakby w całej naszej mizerii, mizerii naszego losu, w niej
istnieją, pojawiają się dowody na istnienie Boga i Piękna – tyle że trzeba bardzo
uważnie je tropić, śledzić wśród pospolitości i zamętu. Trzeba je ocalać. I Wy to
robicie. Wydobywać z ruin kruche piękno, ufać i dowodzić, że człowiek jest zjawiskiem skomplikowanym, meandrycznym, że obok zła i prostactwa wiele w nim
indywidualnej i niepowtarzalnej siły, moralności i miłości.
Socjologizm nie spełni nigdy roli sztuki – w tym sensie Gwido ma może rację,
powiadając – chyba z odrobiną nagany w głosie – że „«Karta» jest artystowska”
(sic!). I chwała Bogu, bo chyba nie można nie angażować się moralnie, gdy się
chce mówić do ludzi o człowieku, nie można o niego nie walczyć, nie można nie
upierać się przy jego pojedynczości czy jedyności.
Ewa Wójciak w liście do Z.G., 26 września 1987
Jeszcze w 1986 roku dostaliśmy do redakcji tekst o człowieku, który przez blisko
czterdzieści lat starał się wrócić z ZSRR do Polski. Został aresztowany jako trzynastolatek. Wrócił w 1977 roku. Tekst pokazywał człowieka, dla którego Polska była przez całe
życie celem, przystanią, a którego ona się wyrzekła. Repatriant został na marginesie tutejszego życia, bez pomocy. Ten zapis robił spore wrażenie, jako nagłe objawienie losu
126
Karta podziemna
sowieckiego obok nas. Halina Kirejczyk, autorka reportażu, opowiadała, jak żyje jej bohater: jest cieciem, w całkowitym osamotnieniu, po odtrąceniu przez własną rodzinę
– mieszka w jakiejś dziurze. Nie mówi dobrze po polsku, tam był kryminalistą, kradł...
Bardzo czułem naszą zbiorową bezduszność wobec niego; że płaci cenę za przeszłość,
w której był jedynie ofiarą.
Od tego pierwszego tekstu odbyliśmy długą drogę do bloku opisującego los Polaków
w ZSRR. Minął ponad rok. To się w nas powoli układało. Okazało się, że takiego obrazu
nie ma jak zestawić. Wydawało się najpierw, że można wziąć coś ze znanych książek, ale
to nie poszerzałoby wiedzy. Nie chcieliśmy, zresztą, powtarzać kanonicznego już, literackiego opisu sowieckich okrucieństw.
Trafiłem do profesor Barbary Skargi, autorytetu w filozofii (po długiej niewoli w Rosji sowieckiej), która wsparła nasz plan poszukiwań sybirackich losów, kierując do Anieli Dziewulskiej-Łosiowej, a poprzez nią do grupy 32 kobiet-łagierniczek, które od lat
spotykały się w czasie wakacji, opowiadały sobie nawzajem dawne przeżycia, zapisywały i chowały do szuflad. Na podstawie tych wspomnień i własnych nagrań Ala przygotowała Ocalone.
Frapująca bywa historia niepoznana, przemilczana, sfałszowana. Rzadko
jednak próbujemy ją śledzić krok po kroku, przyglądać się uważnie, wczuwać
w jej t r w a n i e. Miejsce ludzkich l o s ó w zajmują łatwo mity, symbole,
słowa naznacza doraźna emocja. Te wytrychy do przeszłości nietrudno wytrącić
z rąk. Co zostanie z Katynia, gdy w jakimś skurczu głasnosti Sowieci urodzą i to
wyznanie?
Ludzie mają dość Rosji, sowieckich łagrów – mówią kolporterzy książek
niezależnych, tłumacząc malejący popyt czytelników. Ludzie mają dość martyrologii, wywoływania duchów, rozrachunku z przeszłością – dodają inni. Ale czy
wolno mieć dość, gdy rozrachunek nie został dokonany i gdy sprawa nie zamknęła się w przeszłości? [...]
Nie chodzi o rachunek, nie chodzi o zadośćuczynienie, nie chodzi nawet
o naukę i przestrogę, chodzi głównie o to, by poczuć swój związek z tamtymi
zdarzeniami z odległej nawet przeszłości, by ujrzeć siebie jako element żywego
organizmu narodu.
Widoczny na przedramieniu numer oświęcimski przyciąga wzrok, wycisza
na chwilę dziwnego zawstydzenia, uruchamia na sekundy migawki z n a n y c h
obrazów. Wystarczy jednak, by napiętnowany nosił zawsze długie rękawy lub nie
miał numeru na przedramieniu, a nikt nie dostrzega p i ę t n a. Nie dostrzegamy
tego ich piętna w nas.
Polacy, którzy przeszli przez sowieckie więzienia, łagry, zesłanie i wrócili do
ojczyzny, porozjeżdżali się po tej mocno okrojonej, ale na tyle rozległej, by ich
wchłonąć, ziemi. Samotni lub wśród bliskich żyli i żyją nie dostrzegani w sposób
szczególny. Ludzie z nieuznaną przeszłością, z białą plamą w biografii, z czarną
plamą w pamięci. Wracamy do ich historii także po to, by zrozumieć, czym jest
ich o b e c n o ś ć wśród nas, o ileż łagodniej doświadczonych „naszym wspólnym
losem”.
Anna Karska [Alicja Wancerz-Gluza], wstęp do bloku „sowieckiego”, „Karta” 5,
grudzień 1987
Główna część tego bloku pochodziła z rozmów, które Ala przeprowadziła z ową grupą
kobiet. Dzięki nim doświadczyliśmy czegoś w rodzaju dziury w świadomości – i własnej,
i całego społeczeństwa. Dalej szliśmy tym tropem, nie przewidując, że podobne braki dotyczą całej historii najnowszej. Odkryliśmy wtedy dziurę – byliśmy pewni, że najdotkliwszą, a spośród spraw zasadniczych – jedyną.
127
Peerel
Zazwyczaj w historii jest tak, że z morza zapisów, świadectw, dokumentów wyłania
się z czasem podsumowanie. Tutaj stało się odwrotnie: literackie „sumujące” obrazy były
tym, co widać na początku. Oznaczały wierzchołek góry lodowej, bez góry. Teraz nagle
uświadomiliśmy sobie, że Gułag to nie jest zamierzchła przeszłość, z którą nic nas już nie
wiąże, ale że to też ludzie żyjący obok nas, o których n i c nie wiemy. Że to jest przeszłość, którą nam odebrano.
W połowie 1987 roku blok „sowiecki” był już niemal gotów, odbywały się szlify redakcyjne, a nas ciągle dręczyła myśl, że ledwie dotknęliśmy tematu. Pismo wychodziło wówczas mniej więcej raz w roku, wszystkie podjęte kwestie staraliśmy się przedstawić wyczerpująco – w tym sensie każdy numer był rodzajem fundamentalnej całości. A tu taka
namiastka, ledwie zapowiedź tematu, wielkiej sprawy społecznej.
Odbyło się wtedy zebranie redakcji, na którym postanowiliśmy zainicjować poważniejsze przedsięwzięcie dokumentujące „wschodnią” przeszłość Polski. Wymyśliliśmy najpierw książkę, opisującą kolejne fale represji. Chcieliśmy stworzyć obraz Gułagu – z polskiej perspektywy. Już pobieżny przegląd literatury pokazał jednak, że to mrzonka. Że
nie ma z czego zestawić podobnego obrazu. Nawet sporo śladów, rozmaitych przyczynków; wystarczy jednak zacząć je ze sobą stykać, a ogrom niewiedzy będzie oczywisty.
Okazało się, że nie ma jak tego lepić. Po miesiącu nikt już nie mówił o książce. Ja zaś,
zadawszy pytania różnym zaufanym osobom o „fachowców od Wschodu”, zacząłem jednak zbierać oferty współpracy. Rodził się zarys przyszłego, równoległego do „Karty”, Archiwum Wschodniego.
W piątej „Karcie” pojawił się Marzec 68. Zobaczyliśmy, że to klucz do zrozumienia
późniejszej rzeczywistości. Zwróciliśmy się do ludzi, którzy przeszli przez to doświadczenie. Pierwszą emigrantkę nagrała Ania Mieszczanek; później szukała podobnych osób.
Ania wniosła do „Karty” coś, co było dla nas nowe – odczuwanie powszedniości, umiejętność odkrywania ważnych świadectw w ludziach „przeciętnych”, typowych. Potrafiła ich słuchać.
Z czasem okazało się, że wiele podejmowanych w „Karcie” tematów nie daje się w pełni wyczerpać, że otwierają się dodatkowe pola i chce się iść dalej. Wtedy podejmowaliśmy
pracę nad książką. Tak było z Krajobrazem po szoku – prowadzonym przez Anię.
W tym, co o Marcu wcześniej czytałam [...] – nie mogłam dostrzec ludzi.
Chowali się za „całościowym ujęciem”, roztapiali się w rozważaniach o mechanizmach społecznej frustracji i frakcyjnych walk. Podejmując pracę nad marcowym
blokiem dla „Karty” – ludzi odnajdywałam. Pytałam ich o prywatny, jednostkowy
sens tamtego doświadczenia.
Nie jestem historykiem ani socjologiem. Nie czułam się więc zobowiązana
ani do rekonstruowania wydarzeń w wielu planach, ani do wyważania proporcji
między różnorodnymi punktami spojrzenia na marcowe wypadki. [...] Zbudowałam własny obraz Marca. Szoku, który niespodziewanie dla tych, co zostali mu
poddani, stał się początkiem drogi ku wolności i autentyczności.
Anna Mieszczanek we wstępie do Krajobrazu po szoku (grudzień 1988)
Po kilku latach pracy zespół „Karty” zmieniał się już bardzo nieznacznie. Mimo całej naszej otwartości, trudniej było wejść do zgranej już redakcji. W tym okresie odkryciem stał się dla nas syn Alka Dąbrowskiego, Sławek. Student historii, bez żadnych doświadczeń pisarskich, przygotował do szóstej „Karty” blok tekstów o Mazurach. Miał
tak silny zmysł odkrywanej przeszłości, że niemal instynktownie wybierał środki, jakich
warto użyć, by ją ożywić. Pierwszy raz dotknęliśmy historii lokalnej – wyrazistej „małej
ojczyzny”.
128
Karta podziemna
Podczas mojej pierwszej wizyty na Mazurach spotykałem się ze strony
wszystkich osób, które mnie gościły, z życzliwością i zainteresowaniem. Wszyscy
zgodnie podkreślali, że podjęcie sprawy mazurskiej jest potrzebne, niezbędne.
Że warto podjąć wysiłek jeszcze raz...
Kolejny przyjazd przyniósł już nieco inne wrażenia. Moja otwartość okazała
się w tych stronach na tyle niezwyczajna, iż po miesiącu dowiedziałem się, że
Olsztyn (miasto warmińskie, ale tu skupia się związana z Mazurami inteligencja)
aż huczy od plotek: że przyjechał jakiś facet z „Karty”, właściwie nie wiadomo,
czego chce – i że najprawdopodobniej szykuje się jakaś prowokacja. To zetknięcie z przetworzonymi przez komunizm Mazurami było dla mnie istotną nauczką,
pokazało, że rzeczywistość Peerelu jest znacznie bardziej wyrazista w mieście
niedużym, gdzie jej ciśnienie jest silniej odczuwane, a ewentualna „ofiara”
łatwiejsza do uchwycenia. Tu sam fakt zainteresowania ze strony kogoś obcego
jest podejrzany. Oni tu wiedzą, że taka sonda może być wykorzystana przeciwko
nim.
Taki sposób myślenia jest piętnem historii Mazur.
Jacek Wesołowski [Sławomir Dąbrowski], Obcy na Mazurach, „Karta” 6,
październik 1988
Hanna Świda-Ziemba, jako „Joachim Kruk”, wystąpiła w szóstej „Karcie” z analizą wpływu propagandy peerelowskiej na nas wszystkich. Ten tekst wydawał się nam tak
przenikliwy, odkrywający zafałszowania w każdym z nas, że postanowiliśmy poszukać
w sobie pokrętności w myśleniu. Ja zobaczyłem ją w postrzeganiu naszej roli. Żyliśmy
w sytuacji trochę nierealnej; komunizm trwał, a oto ukazywała się w oficjalnym nakładzie podziemna wcześniej „Res Publica”. Czy jesienią 1988 potrafiliśmy rozpoznać rzeczywistość?
Przecież wiem, że to wróżenie z „okrągłego stołu” na nic się nie zda, że swojej
przyszłości tam nie zobaczę. Że ta przyszłość od „nich” nie zależy. Ale to „oni”
tworzą świat.
Redaktor „Polityki” pisze w jej lipcowym numerze (1630): „Pewna część
opinii opozycyjnych jest formułowana w pismach podziemnych, niektóre z nich jak
«Krytyka» czy «Kultura Niezależna» zdają się mieć dość ustabilizowany krąg odbiorców”. Przeczytałem ten fragment zaskoczony brakiem epitetu czy choćby drobnego lekceważącego komentarza. A potem wracała ta natrętna myśl: „Krytyka”
i „Kultura Niezależna” wchodzą do obiegu. Że niby teraz, wraz z tą publikacją,
pojawiają się w życiu społecznym, że zaczynają mieć realne, a nie tylko rytualne
czy symboliczne – jak widać czułem – znaczenie. Że zostaną zauważone i być
może na coś wpłyną.
A przecież wiem, na czym polega sens pism niezależnych, po co są. Cenię
ich wartość, która tu za granicą oficjalności znika. A czekam jednak na głos
urzędowy: oto jest!
I poza wszystkim – czy można uważać swój świat za wolny, skoro potwierdzenia oczekuje się od zniewolonego?
„Res Publica”. 25 tysięcy nakładu [od czerwca 1987]. Patrzę i rodzi się we
mnie pokusa takiej jawności, wyjścia z opłotków podziemnego kolportażu. Bo to
już ma rangę, nobilituje... Bo zamiast szeptania po kątach chciałoby się usłyszeć
swój silny głos – na pokojach!
A przecież wiem, że to iluzja. Że warunki polityczne długo jeszcze nie poprawią się na tyle, by taka zmiana nie oznaczała rezygnacji. Że już sam zbiorowy
poklask towarzyszy porażce... Jeśli celem nie jest działać w polityce, w tłumie.
A „działać” w prawdzie mogę tylko tu.
129
Peerel
Gazety Peerelu – codzienne, cotygodniowe, comiesięczne, telewizja... apelują do Polaków represjonowanych na Wschodzie o przysyłanie wspomnień.
Niektóre pamiętniki już ogłaszają, pokazują pojedynczych ludzi. Słucham tych
apeli z poczuciem, że oto zajęto się sprawą. Działają instytucje, więc pewnie ja
nie muszę...
A przecież to my stworzyliśmy ogólnopolską organizację [Archiwum Wschodnie] aktywnie (nie biernie!) zbierającą świadectwa o Polakach pod okupacją
sowiecką i na terenach ZSRR. Praca jest wszechstronna, służy syntezie historycznej tamtego czasu, której od czterdziestu lat nikt w Peerelu nie podjął i zapewne
nie podejmie.
Wiem, że podświadoma rezygnacja byłaby tu szczególnie groźna: nie w ich
rękach powinna zostać nasza łagrowa historia.
Wiedza walczy z poczuciem. To poczucie wspierają etaty, instytucje oficjalne.
One naznaczają świat, rozstrzygają.
Tworzę świat własny, mikroświat życia w prawdzie. Ale ciągle jednak zerkam
za siebie. Co też „oni” o mnie powiedzą.
Pewnie poczułbym się dopiero ważny, gdyby mi solidnie nawymyślali.
Andrzej Szański [Z.G.], w: Nasza część, „Karta” 6
Dojmujący był wtedy brak nadziei na naruszenie systemu. Nawet jeśli było w nas przeczucie jakichś zmian, to raczej – byle jakich, konformistycznych. Nie byliśmy tu wyjątkowi, wiele środowisk opozycyjnych tak postrzegało rzeczywistość. Sama koncepcja Okrągłego Stołu też wydawała się raczej zabiegiem propagandowym niż zapowiedzią przełomu.
Strajki z maja i sierpnia 1988 rozeszły się po kościach, jakby niczego nie zmieniając.
W kwietniu 1989 pojechałem na trzy tygodnie do Paryża. Zaprosiła mnie Irena Lasota, wspierająca różne nasze prace. Spotkałem się z przedstawicielami niemal całej polskiej emigracji osiadłej w Paryżu. Wyniosłem z tych spotkań wrażenie obcości, oddalenia
– tak, jakbym kontaktował się z ludźmi przypisanymi już do innego świata. List, który
potem napisałem do „Zeszytów Literackich”, miał nazwać to rozczarowanie – że nie mam
poczucia braterstwa.
Zwiedzamy się nawzajem jak figury woskowe, szanując powagę miejsca,
utrzymując ton.
Chociaż to raczej ja Was zwiedzam. Pielgrzymuję do naszej emigracyjnej ziemi świętej. Aniście jeden polityczny front, ani jedno pokolenie, ani nawet grupa
bliskich sobie przyjaciół, a przecież jesteście jak zgodny panteon. Aleksander,
Barbara, Irena, Jakub, Jerzy, Kazimierz, Mirosław, Piotr, Seweryn. Idę po błogosławieństwo (i pomoc), opowiadam. Wymieniamy kurtuazyjne gesty.
Cieszę się z błogosławieństwa (biorę co moje – tyle książek!) i nie próbuję się już upewniać, czy aby któreś z Was nie należy do mojego (otwartego)
mikroświata. Widać wiem, że nie – że macie swoje światy, zupełnie do mojego
nieprzystające.
Jestem w Paryżu sam. [...]
Nie próbowałem wyjaśniać, czym jest mój mikroświat. Cóż ich to może
obchodzić – myślałem w końcu – ich, osadzonych w tym szczodrze obdarowanym mieście (Warszawa jest taka brzydka – widzę sam), poddanych rytmowi
świata (ja, choć wyzbyty ksenofobii, ciekaw różnych ludzi i miejsc, jestem
z zaścianka), walczących o swe polityczne miejsce („my” staramy się tylko
pozbyć komunistycznych kleszczy). Sam rezygnowałem z mówienia, choć też nie
byłem zachęcany. [...]
Przestrzeń między nami nie jest rzeczywista, jeśli wyznaczają ją tylko racje
polityczne, najprostszy wybór – przeciwstawienia się, walki. To pierwsze „nie”
130
Karta podziemna
jest już prawie niezauważalne, zbanalizowane, bo oczywiste. A co jest dalej?
Jakie wartości (poza różnymi pomysłami na antykomunistyczną skuteczność),
jakie zasady i s t n i e n i a (społecznego także), więzi? To nie jest drugorzędne!
Nie w tle. Dopiero owo „dalej” tworzy nasz Kościół Międzyludzki, naszą prawdziwą Przestrzeń.
Wyjeżdżam nadal nie wierząc, że moja Przestrzeń jest tylko w Polsce.
Z.G., List do Redakcji. Antrakt, „Zeszyty Literackie” nr 29 (1990)
W maju 1989 „Karta” pojawiła się publicznie na Międzynarodowych Targach Książki.
Po raz pierwszy brały w nich udział wydawnictwa podziemne – w tym „Przedświt” z naszymi publikacjami: „Kartą” 6, Politycznymi i Krajobrazem po szoku. Z końcem lata podejmowaliśmy już intensywne próby wyjścia na powierzchnię. Panowała wtedy pełna jawność – książki podziemne, w tym „Karta”, były dostępne na ulicznych straganach. Wejście
w jawną działalność mogło nam przynieść znaczące zwiększenie skuteczności.
Jesienią 1989 zamknęliśmy ostatnią, siódmą „Kartę”, ujawniając w niej redakcję. Podaliśmy wtedy prawie wszystkie nazwiska, oprócz Elwiry, która tego nie chciała i Alka Dąbrowskiego – tu wciąż decydowały względy bezpieczeństwa, bo odpowiadał on za techniczne przygotowanie pisma. Sytuację wyjaśnialiśmy we wstępie do numeru.
Po latach „podziemności” wychodzimy na powierzchnię życia zbiorowego.
Następny numer „Karty” mamy zamiar wydać już w pełni legalnie. Niezależnie
jednak od przyszłej sytuacji pisma, ma być ono nadal miejscem kontaktu intymnego, poza światem doraźnych, politycznych przemian – miejscem spokojnego
namysłu. Także nad polityką
Przyglądamy się pojedynczym ludziom. Szukamy takich jednostkowych wyborów, postaw, przez które najlepiej można zobaczyć którąś z ważnych sfer życia.
Przekonani jesteśmy bowiem, że jest się bliżej prawdy, gdy zostaje ona zaświadczona konkretnym losem.
Tworzymy pismo tak, by w c a ł o ś c i budowało drogi poznania. W tym
sensie „Karta” ma charakter autorski. Jest rodzajem kreacji zbiorowej. Ale głównymi autorami są składający nam swoje relacje ś w i a d k o w i e. Inspirujemy
ich do mówienia. Służymy im przy tym jako, zainteresowani niewypowiedzianą
dotąd historią, rzecznicy czytelników.
Odbiorcami „Karty” są zaś ludzie tacy jak my, o podobnej wrażliwości,
podobnych potrzebach poznawczych. To ważne, by wiedzieli, że istnienie pisma
zależy też od ich woli.
Z.G., Cztery propozycje, „Karta” 7, listopad 1989
Tu akcent na historię był już postawiony mocno. Nie byliśmy wtedy jeszcze pismem
historycznym, ale przyjęliśmy wyraźne założenie, że tak będzie. To nie miała być prosta
kontynuacja pisma, ale że „Kartę” będziemy robić dalej – byliśmy pewni. Z tygodnia na
tydzień stawało się oczywiste, że możemy sobie pozwolić na jawność, skoro komunizm
zapadał się w oczach. Nadal jednak oficjalnie działała cenzura. My zaś byliśmy przekonani, że póki ona jest, nasza legalizacja nie będzie możliwa.
W „Karcie” podziemnej zajmowaliśmy się polityką w takim sensie, w jakim ofiara dyktatury może się zajmować dyktaturą. Śledziliśmy warunki, w jakich człowiek żyje
i sprawdzaliśmy, co się z nim w tych warunkach dzieje. Jednak nikt z nas nie miał pokus, by od takiego komentowania polityki przechodzić do jej uprawiania. Gdy po 1989
roku Polska zaczęła wchodzić w niepodległy byt, a reguły polityki zaczęły przypominać demokrację, zajmowanie się życiem politycznym przestawało być dla nas jako redakcji zachęcające.
131
Peerel
W siódmej „Karcie” pojawiło się doświadczenie emigracji – jako konsekwencja naszego przyglądania się Marcowi. Ten blok także przygotowała Ania Mieszczanek. Namawiała
byśmy zrozumieli, co to znaczy wybrać emigrację – na ile Polska jest tam, gdzie Polacy.
Bycie tu i bycie tam jest równie naturalne. Tak ułożyły się nasze losy. Bycie tu
i bycie tam wiąże się pewnie z podobną ilością bólu i cierpienia, radości i szczęścia. Tak jest.
Naturalna jest moja tęsknota za przyjaciółmi i znajomymi, z którymi nie
mogę zobaczyć się tak często jak chcę, naturalny żal, że nie zostali ze mną. Naturalna ich potrzeba, abym zrozumiała, że im żyje się równie trudno jak mnie. Ich
obawa przed nakładaniem na ich barki obowiązków, na które nie mają ochoty,
a które wtłacza tam poczucie wspólnoty z całym tym narodowym losem Wielkich
Emigrantów.
„Czy jesteśmy sobie potrzebni?” – pyta Antek Pawlak. „Czy możemy coś wspólnie robić?” – pyta mój kolega z „Karty”. My tu i my tam, czy tego chcemy czy
nie, mówimy, myślimy, czujemy w tym samym języku. Tak jest. My tu, my tam
i przestrzeń między nami – to całość. Każda z części jest w niej tak samo ważna.
Jeśli potrafimy to sobie nawzajem przyznać, będziemy umieli potrzebować siebie, pracować ze sobą albo po prostu żyć.
Anna Mieszczanek, Nie ma emigracji, „Karta” 7
Ania niemal wprost odpowiadała na moje wątpliwości z Paryża. „Pomagacie nam, ale
nie współodczuwacie” – zwracałem się tam do nich w zasadzie z pretensją. Na granicy
ustrojów warto było samemu zrozumieć, że „my” i „oni” mamy szansę zejść się teraz razem, nie wnosząc Polski jedynie z Peerelu, ale z tych wszystkich wolnych krajów, gdzie
ona trwała.
Po trzech numerach wróciliśmy do tematyki żydowskiej – przywołując niejako esencję losu polskich Żydów: Holokaust na Kresach Wschodnich II RP. Wcześniej Piotr Wróbel wskazał nam w zbiorach Żydowskiego Instytutu Historycznego zapis Barucha Milcha
z lat okupacji niemieckiej; ogromny rękopis wymagał przygotowań w samym ŻIH-u, ale
tam musieliśmy coś pozorować, nie mogąc ujawnić, że chodzi o pismo podziemne.
Milch był naszym pierwszym przewodnikiem po Piekle. Zostawił po sobie polskojęzyczny rękopis. Początkowo nie wiedzieliśmy, co dzieje się z nim samym – możliwe było,
że żyje w Izraelu. Na kilka miesięcy przed zamknięciem
numeru pojechała tam, w innej sprawie, współpracująca z nami Joanna Wiszniewicz; odnalazła jego rodzinę
– okazało się, że autor zmarł w kwietniu 1989. Po jej
powrocie stało się jasne, że tematyką polskich Żydów
na naszych łamach będzie się zajmować właśnie ona.
Przy siódmym numerze mieliśmy poczucie, że jest
on ludziom jakby mniej potrzebny... Że już się czytelnikom nie chce wpatrywać w małe literki podziemnych
wydawnictw. Przez wszystkie te lata z nakładów wydawanych przez „Przedświt” (2–3 tysiące) po kilkaset egzemplarzy kolportowaliśmy sami. Docierały więc do nas
reakcje zwrotne; chociaż w części miało to charakter
dialogu. Przy tym ostatnim numerze odzew gasł.
Niedługo po wejściu tego numeru na rynek, do mojego malucha dokonano włamania i wykradziono zapakowaną część nakładu. Trochę się litowaliśmy nad złodziejami, że musieli się nadźwigać i raczej bezcelowo,
132
Karta podziemna
bo towar już mało chodliwy... Jednak dominowała w nas irytacja, że odebrano nam resztkę tego dobra. Postanowiliśmy odzyskać własność.
We wszystkich ulicznych punktach sprzedaży bibuły zostawiliśmy informację, że gdyby ktoś miał na zbyciu większą ilość siódmej „Karty”, to jesteśmy zainteresowani. Podaliśmy neutralny telefon. Zadzwonili po kilku dniach. Nasz przedstawiciel, udając wysłannika sieci kolporterskiej z innego miasta, umówił się na jakimś parkingu, gdzie miało
nastąpić przepakowanie i jednoczesna wypłata (zresztą, tanio sprzedawali). Gdy podjechali fiatem 125p, podszedłem do nich, powiedziałem, że są otoczeni (wskazując naszych) i zagroziłem, że jeśli nie oddadzą dobrowolnie, przekażemy sprawę do sądu. Całość wróciła do malucha.
Już po likwidacji cenzury, w połowie 1990 roku, odbywaliśmy gorączkowe narady,
w jaki sposób się legalizować. Mieliśmy do tego podstawy, skoro Fundacja KARTA była
już zarejestrowana. Wykupiliśmy oficjalnie tytuł czasopisma i zaczęliśmy przygotowywać
się do wydawania legalnej „Karty”.
Podkowa Leśna, 14 lipca 1990. Od lewej: Katarzyna Grochola, Sławomir Dąbrowski, Alicja
Wancerz-Gluza, Jerzy Modlinger, Wojciech Widłak, Zbigniew Gluza, Katarzyna Madoń-Mitzner
(z Marcinem), Elwira Milewska-Zonn, Piotr Mitzner. Fot. Bartłomiej Binder-Frycz / OK
Ostatnie zebranie redakcji podziemnej odbyło się w Podkowie 14 lipca 1990. Rozmawialiśmy o nowej „Karcie”, wiedząc, że nie będzie to bezpośrednia kontynuacja. Jasne
już było, że część osób podejmie inne role zawodowe. Byliśmy wszakże pewni, że jako
środowisko przeżyjemy. Już rozumiałem, że Polska ma do wykonania poważne zadanie:
trzeba pojąć, co się stało z nami przez ostatnie stulecie.
Od stycznia 1991 „Karta” będzie wychodziła co miesiąc!
„Karta” będzie służyć odtwarzaniu historii. Każdy numer, redagowany jako
samoistna całość, będzie zarazem etapem tego procesu. Radzimy zacząć od
pierwszego – potem mogą być trudności ze skompletowaniem.
Z reklamy w „Gazecie Wyborczej”, 27 grudnia 1990
Fragment książki Odkrycie KARTY: niezależna
strategia pamięci współautor, Agnieszka Dębska
133

Podobne dokumenty