WSTĘP
Transkrypt
WSTĘP
WSTĘP Nasze miasteczko, Zwoleń, znajduje się 120 kilometrów na południe od Warszawy, na drodze pomiędzy Radomiem a Lublinem. Jesteśmy trójką nastolatków, od małego wychowanych na opowiadaniach dziadków i babć, na wręcz niewiarygodnych zdarzeniach z burzliwej przeszłości. Zdecydowaliśmy się w tej pracy zapisać wspomnienia ludzi pochodzących z rodzinnego regionu, niekoniecznie związanych z nami pokrewieństwem. Najbliżej było nam do tematu o początkowych i końcowych dniach II wojny światowej. Spróbujemy prześledzić przeżycia i odczucia ówczesnych ludzi w dzisiejszych relacjach, zmiany jakie zaszły w ich życiu, pozostałości tych czasów w pamięci. Jak zmieniły się charaktery, podejście do życia, miejsca, w których się wychowali… Przed rokiem 1939 Zwoleń miał więcej mieszkańców niż obecnie. Nie było tu jednak żadnego znaczącego przemysłu. Kiedy nadeszły wieści o wybuchu wojny, prędzej spodziewano się bombardowania Radomia czy Pionek. Tym większy był ból i zaskoczenie ludzi, gdy 6 i 8 września (w ten drugi dzień przypadły narodziny dziadka jednego z naszej trójki) Zwoleń został przez niemieckie samoloty zamieniony w ruinę. Ale tragiczne losy tysięcy ludzi bywały wtedy mimowolnie komiczne. Relacje podawali nam przecież ci, którzy mieli szczęście przeżyć. Przytoczymy tu jedną z ciekawych historii, która wydarzyła się także w dzień bombardowania. „Był piękny, słoneczny dzień 8 września 1939 roku. Samotna, młoda kobieta wracała do domu z Zielonki do Mierziączki [odpowiednio 3 i 6 km na południowy wschód od Zwolenia]. Jak to w tamtych czasach bywało, nie było samochodów, a większość dróg było drogami polnymi. Nagle na niebie pojawił się niemiecki samolot, który zaczął strzelać w jedynego człowieka, którego zobaczył. Spanikowana kobieta spostrzegła rosnące w pobliżu drzewo z rozłożystą koroną i zaczęła biegać wokół jego pnia. Pilot nie potrafił wycelować w ciągle ruszającego się przeciwnika i po długich, żmudnych próbach odleciał”. Jednak nie tylko początek wojny dał się we znaki ludziom z naszych okolic. Przełom lat 1944 i 1945, który przyniósł wyparcie stąd Niemców, także zapamiętano na długo. Front stanął pół roku na Wiśle, odległej od miasta o 20 km. Polacy, przesiedlani, wywożeni na roboty, ostrzeliwani, żyli w ciągłej niepewności, a moment wyzwolenia połączony był ze spaleniem zabudowań jednej z ulic. Zebrane przez nas opowieści pochodzą od ludzi, którzy w tamtych latach byli najczęściej o wiele młodsi od nas. Czy ich relacje są wiarygodne? Czy dziecko, które dziś chodziłoby do przedszkola potrafiłoby zapamiętać, czasem bardzo szczegółowo coś, co dzieje się dziś i opowiedzieć to za przeszło 70 lat? Czy przerażenie i szok wywołany ciągłymi walkami nie zamazały prawdziwego obrazu wojny? Chcąc odpowiedzieć sobie na te pytania, w rozdziale III umieściliśmy miniwywiady, przeprowadzone z osobami, które mają dziś tyle lat, ile nasi sędziwi rozmówcy w 1939 oraz 1945 roku. Łącznie udało się nam zgromadzić wspomnienia z początków wojny 11 osób, wtedy w wieku od 5 do 21 lat. Koniec wojny pamiętało 13 osób (od 6 do 26 lat). Spróbujemy sprawdzić, czy możemy opierać naszą historię na przeprowadzonych wcześniej wywiadach, ale także porównać wrażliwość dzieci żyjących w czasach wojny i dziś. 1 ROZDZIAŁ I W rozdziale pierwszym zapoznamy się z relacjami dotyczącymi pierwszych dni wojny. Mimo że od roku 1939 upłynęło już dużo czasu, a co za tym idzie znalezienie wiarygodnych źródeł na temat początku okupacji stało się trudne, to jednak udało nam się przeprowadzić wywiady z wieloma osobami. Dla mieszkańców okolic Zwolenia i samego miasta początek wojny był związany z bombardowaniami, jednak nie wszyscy zapamiętali to w sposób traumatyczny. Dostrzegliśmy duże różnice w wypowiedziach. Wynikają one między innymi z wieku, w jakim była dana osoba w momencie rozpoczęcia wojny, lecz również z miejsca zamieszkania czy z sytuacji rodzinnej. Dlatego też wypowiedzi ułożone są chronologicznie, od najmłodszej osoby udzielającej wywiadu do najstarszej. Przy spódnicy mamy Rozmówca 12. – miał 5 lat, mieszkał w Atalinie Mieszkałem tutaj od urodzenia. Z wielodzietnej rodziny pochodzę, ośmioro rodzeństwa miałem. Gospodarstwo jak na tamte czasy jedno z większych, blisko drogi. W czasie bombardowania trzymałem się mamy spódnicy, płakałem, a samoloty: tu jedna bomba spadła, tam druga. Na Zwoleń to kilka spadło. Tu, w Atalinie [patrz mapa], nikomu nic nie zrobiła. Nigdzie nie uciekaliśmy po bombardowaniu, a jak Niemcy wkroczyli już w 39 roku, to w tym czasie rodzice nas powywozili za Zwoleń, Brzezinki [7 km na południowy wschód od Zwolenia], taka miejscowość, że tam będzie pewniej. Śmierć stryjenki Rozmówca 14. – miał 6 lat, mieszkał w Czarnej Mieszkałem koło Pionek. Ja się tam urodziłem, jak jest fabryka [prochu] w Pionkach, na południe od tej fabryki. To mojego ojca była ojcowizna. Tam się urodziłem i tam mieszkaliśmy. To jest wieś Czarna [patrz mapa]. Ojciec pracował w tej fabryce. Jak się zbliżała ta wojna, tam już rozmawiali, no to mój stryj był na wojnie w dwudziestym roku [1920] na obronie Warszawy. I mówił: „Chyba ja drugi raz pójdę na wojnę”. Dostał powołanie na wojnę. Ja pamiętam jak te matki strasznie płakały. Te dzieci. Straszne, to była tragedia. Wojna się zaczęła w piątek pierwszego września. Mój ojciec nie poszedł na wojnę, tylko został na obronę fabryki. I pamiętam, że był na drugiej zmianie, przyszedł w nocy z czwartku na piątek, wtedy jak już ta wojna miała w piątek wybuchnąć. Jak poszedł po cywilnemu, to wszedł po wojskowemu. Ale przyszedł nie z karabinem, tylko z maską. No i mówi, że już wojna, podobno, że już Niemcy tam gdzieś uderzyli na Polskę. I do matki tak opowiadał. Wojna, no i co będziemy robić. No, ale tak spokojnie to było, tak rozmawiali o wojnie. Nareszcie rano później, to było rano, był taki słoneczny bardzo dzień. Cieplutko było. Wstaliśmy, i ja miałem takiego stryjecznego brata, który był starszy ode mnie o sześć lat chyba. Już chodził to szkoły. I jesteśmy na podwórku i patrzymy, a tu leci chmara samolotów od Radomia. Wszyscy ludzie: „Chodźcie, bo nasze lecą samoloty”. Cała taka eskadra leciała. I nad nami tak, blisko, że widać było takie srebrzyste te samoloty. Leciały i przeleciały. Ten mój stryjeczny brat to już chodził do szkoły, to policzył, że czternaście ich było. Przeleciały w stronę Dęblina [dawna twierdza nad Wisłą]. I za jakieś może pięć minut, wracają już, ale nie nad nami tu dokładnie, tylko nad fabryką. I znacznie wyżej leciały. I my tak patrzymy. I w pewnym momencie ten ostatni, co tam był w tym szyku, odłączył się i tak BZIUUUUUUU i ŁUBUUUDUUU bomby. Tak, że aż się ziemia zatrzęsła, aż ten ogień nad lasem widać było. Bomba została zrzucona na fabrykę. Dlatego rzucił, że ludzie wszyscy myśleli, że to nasze [samoloty] są, z fabryki powylatywali i patrzyli: „O, nasze lecą!”. I na pewno dowódca mówi: „No to spuście im tam bombkę jakąś”. Wtedy pięć osób zginęło, m.in. stryjenka moja. Znaczy 2 żona stryjecznego brata mojego ojca. Oni poprzedniego dnia jakiś schron budowali, pamiętam, taki dół przykryli słomą. Nasypali tego piasku. Nareszcie po jakiejś tam pół godzinie, on [stryjeczny brat ojca] leci od fabryki, to była wioseczka taka Tadeuszów Kościuszków koło Pionek i tam była brama, którą się na tę fabrykę wchodzi. I patrzymy, że ten Józef leci od tej bramy i coś wymachuje rękami, coś krzyczy. Wreszcie doleciał i krzyczy: „Serce moje nie żyje!!!”. Okazało się, że wtedy ta Renia zginęła, bo wyszły przed ten [budynek fabryki], wtedy jak puścił te dwie bomby podobno. A później jakiś tam czas to nas wziął dalej od fabryki na wieś. My tam byliśmy chyba ze dwa tygodnie. Trochę dalej, tam była taka Różańcowa wieś. U nas [w Czarnej, pod ich nieobecność] nic nie ukradli. Stryjo poszedł na wojnę. Pewnego razu patrzymy, a tu jedzie cała kolumna Niemców. Takie czołgi były, że z przodu były koła te gumowe, a z tyłu były gąsienice. No i kilku żołnierzy siedziało. Nareszcie stanęli nad naszą tą drogą, bo tam droga była w pole. No i wyskoczyło trzech jakichś facetów i idą do nas. Wszyscy płaczą, trzęsą się: „Co to będzie?”. Nareszcie przyszli, wchodzą na podwórko. Dwóch Niemców, takich pucułowatych w tych hełmach, w tych karabinach z bagnetem. A obok nich taki mały polski żołnierzyk. Oczywiście bez pasa, rozpięty. Jeniec. I stanęli. Ciotka wygląda. Wyszli w końcu do nich. A ten [polski] żołnierz po polsku mówi: „Panowie się pytają, czy tu nie ma wojska polskiego?”. My mówimy, że tu nie było i nie ma. Tak ci Niemcy: „Heil” [„Cześć”]. Tak powiedzieli, wykręcili się i poszli do tych czołgów. I cała ta kolumna odjechała na wschód w stronę Suchej [9 km na północny zachód od Zwolenia]. Literki w powietrzu Rozmówca 13. – miał 7 lat, mieszkał w Wólce Szelężnej Już w 1939 roku wszyscy ludzie tym żyli. Każdy się modlił, każdy płakał. Jak Zwoleń był bombardowany przez hitlerowców, mieszkaliśmy na Wólce Szelężnej [patrz mapa], to mi utkwiła taka jedna rzecz w pamięci, w powietrzu jak to spadało, papiery i literki takie leciały. Zwoleń był w większości zamieszkany przez Żydów, cała ulica Krakowska. Była bieda, niezmiernie była bieda. Niemcy zabierali wszystko co rolnicy wyprodukowali. W szafie podczas nalotu Rozmówca 10. – miał 8 lat, mieszkał w Zwoleniu Byłem dużo młodszy od was. Pierwszą klasę skończyłem. Była przerwa w szkole. Pierwsze bombardowanie Zwolenia to był drugi dzień od rozpoczęcia wojny. To było bardzo szybko. Z jakich to było przyczyn? Z takich, że w Zwoleniu była palona kukła Hitlera [początek lata 1939]. Tam na ulicy Słowackiego, z tej strony gdzie jest teraz sklep meblowy. Poszła tam manifestacja. Był tam stos drzewa ułożony, gdzieś na półtora metra wysokości. Szli główną ulicą i skręcili w kierunku Słowackiego. I tam się rozpoczęło. Wtedy w Zwoleniu i w okolicach mieszkało dużo Niemców. A tu mieszkał taki pan B. (...) Jego ojciec to był zatwardziały hitlerowiec. Ci najważniejsi mieli kontakt z takimi osobami i ten B. donosił takie sprawy. Tak każdy mówił z ludzi takich, co brali w tym udział – młodzież po dwadzieścia parę lat, dziewiętnaście, przed dwudziestką, starsi. To tylko z tych przyczyn Zwoleń został tak zniszczony. Wojna była nieunikniona. No i spalili tego Hitlera. Kukła była naturalnej wielkości. Wyrysowana, wymalowana. Twarz z podobizną Hitlera – ten wąsik. Ja, jako dzieciak to szedłem w tym pochodzie. Udziału nie brałem, ale zrobiłem to z ciekawości. Dużo osób tam było. Nie wiem czy brali w tym udział Żydzi, to bardzo trudno powiedzieć. Wiadomo o tym, że w Zwoleniu było ok. 5000 Żydów i ok. 5000 Polaków. Tak pół na pół. No i spalili, zadowoleni, ucieszeni, wojna się zaczęła. Samą kukłę to zrobili ludzie, którzy byli akurat przy władzy w Urzędzie Gminy. To było z protekcji urzędników, patriotów. Po tym wszystkim było pierwsze bombardowanie. Nikt się tego nie spodziewał, bo nie było to podawane, nic. Przyleciały samoloty. BUUM, BUUM, BUUM, i w przeciągu paru godzin 3 Zwoleń został zniszczony. (...) Większość ludzi uciekało. Za kościołem była kryjówka – krzaki. Było to miejsce niewidoczne. Ja z drugim takim, młodszym ode mnie, zostałem w okolicy dwupiętrowego budynku Zacharkiewicza [50 m od rynku]. Nikogo nie było, my tylko zostaliśmy. Tamten był młodszy, ja byłem starszy i się tak mnie trzymał. Gdzie ja, to i on. Tudno mi to wyjaśnić, że rodzice mogli zostawić dzieci, a sami ujść, schować się gdzieś poza teren ulic miasta, a dzieci zostały po prostu w okolicy zamieszkania. I tak utykaliśmy po tym budynku, i weszliśmy do jednego pokoju, tam gdzie mieszkaliśmy, i weszliśmy do takiej szafy trzydrzwiowej. To był parter, budynek przy samej ulicy. I tam przesiedzieliśmy całe bombardowanie. Później wychodzimy, to tu zaraz jak ten budynek [obok niego] był żydowski jednopiętrowy budynek ciągnący się w kierunku głównej ulicy. Jeden był przyłączony do drugiego. Niemcy kombinowali, że tu jest jakaś twierdza i chcieli to zbombardować. To zamiast w ten większy trafili w ten jednopiętrowy. I tam bomba upadła tak, że z tego budynku nic nie zostało. A jakby ta bomba poszła na ten budynek, co my siedzieliśmy, to prosto w to skrzydło, w którym myśmy byli w tej szafie. To już by nas nikt tam nie znalazł. Chyba, że za jakiś czas, jakby gruzu trochę uporządkowali. Wyszliśmy, obejrzeliśmy wszystko we dwóch. No, czego się było bać? Już człowiek był tak wystraszony, że się nie bał. No i ogólnie był zniszczony Zwoleń za pierwszym bombardowaniem. Później to ja już dokładnie nie pamiętam za ile dni było drugie bombardowanie Zwolenia. Można było wyliczyć na palcach, jakie budynki zostały. Na ulicy Kościelnej został ten Zacharkiewiczów budynek, został przy kościele ten gdzie pan M. mieszkał. A po tej drugiej stronie to nie było budynków żadnych. Tam były budynki, ale tak w głąb, spory kawałek od ulicy, to były takie domki, nie były tam jakieś piętrowe. Wikariat ocalał, kościół nienaruszony był. (...) Po drugim bombardowaniu to ludzi bardzo mało było. (...) Wracając do pierwszego bombardowania. Mogła być godzina 10.00, może 11.00. Jak przyleciały samoloty to był jedynie huk, jęk i jak zaczęli rzucać te bomby. No i wybuchła panika, przecież to nikt nie był uświadomiony. Zacząłem szukać schronienia jak już na podwórku się było, tu leci, tu się pali, samoloty idą górą, bomby zrzucają. I już człowiek zaczął sam myśleć jako dziecko, że gdzieś trzeba się skryć. A w Różanej ulicy jeszcze to był tak dół wybębniony [zrobiony przez bombę]. Był, ja wiem, no na dwa piętra wywalony. Taki głęboki był, a szeroki na całą ulicę i to wszystko gdzieś tą ziemię rozsypało. Ja z kolegą w tej szafie, to byliśmy cicho, że nawet jeden do drugiego nic nie mówił. W ciuchy się okręcaliśmy, uszy żeśmy zatykali, żeby nie było słychać. Dosłownie coś nie do pomyślenia. Jak bomba walnęła w ten budynek obok, to aż zatrzęsło. Jak wyszliśmy z tej szafy, to w pokoju normalnie było, szyby tylko poszły. Z tego jednopiętrowego budynku mało zostało. Takie szkielety tylko stały od frontu. (...) Dużo tego stało jeszcze, a resztę to taki gruz. Nie wiem, czy ktoś w tym budynku był, czy nie był, bo to był żydowski budynek. To trudno powiedzieć jest. Za młody człowiek był. Dach domu Zacharkiewicza ocalał. A ten wielki lej w ulicy Różanej, to był po drugim bombardowaniu. (...) Po pierwszym bombardowaniu została jeszcze zniszczona bożnica żydowska (...). Południowa strona rynku była już zniszczona po pierwszym bombardowaniu. No i na rynku były leje. Na ulicach były wyrwy. Było trochę tych domów małych, drewnianych i to się paliło tak samo. Rujnacja duża była. Jatki ocalały. Szkoła ocalała. Kościół ocalał, nie był ruszony. W kościele podczas bombardowania było full ludzi. Dużo było zabitych. Tak jak wyszło się na ulicę Kościelną, bo zbyt się daleko nie odchodziło, to było zmieszane trochę ludzi z ziemią. Nogi pourywane, ręce pourywane, nawet i głowy. Więcej niż dziesięć osób. (...) Szkoła była przerwana, nie było nauki…Ja najbardziej to gdzieś pamiętam dwa lata przedwojenne i jak ludzie żyli, no to jeść było co, były różne wyroby, targi były, przecież tam rano się wyszło to była bułeczka, mleko, twarogi różne, wszystko było. A podczas okupacji nie było żadnych targów. Było straszne pogorszenie. Przydziały kartkowe były małe, ale starczało. Więcej było myszy, szczurów… Zwoleń stał się miasteczkiem bardzo zanieczyszczonym. 4 Bomby na szosie Rozmówczyni 9. – miała 9 lat, mieszkała w Łuczynowie [patrz mapa] Ale tutaj na puławskiej szosie, jak od Zwolenia do Puław, to przecież tu bomby na Szczęście [6 km na wschód od Zwolenia] zrzucali. Zabitych było nawet chyba ze dwoje ludzi. To było 1 września chyba. Nawet przecież na Szczęściu była zabita ta J. To zaraz po bombardowaniu było, bo to zaraz jak poszli, a tu ludzie byli ciekawi, to przecież jeszcze tutaj z Paciorkowej Woli [6 km na północny wschód od Zwolenia] ten B. poszedł, to upadła ta bomba i jak upadł gdzieś pod tę bombę, to nie znaleźli go. Na Szczęściu to bomby zrzucali, na tej szosie puławskiej, pamiętam takie dzieciaki lataliśmy, bo jak te bomby rzucili, to się tam gdzieś zapaliło, to było. A później jak już poszli do przodu [Niemcy] to poszli, tak przecież kilka lat do tej Rosji szli, szli. Zwoleń to [czym] był wtedy? Zwoleń małe miasteczko było. Co to tam było, parę tych mieszkań, ani bloku żadnego, dopiero po wojnie, to pobudowali. Sami Żydzi byli. Ucieczka jak procesja Rozmówca 4. – miał 10 lat, mieszkał w Zwoleniu W szkole nie było w ogóle mowy o przygotowaniach do wybuchu wojny. [Kazali] Płoty malować na biało. Ustępy, żeby było widoczne. Najpierw z rana przyleciały samoloty i rzuciły bomby. Bomba upadła koło cmentarza na łąkach [wschodnia część miasta], tam jeszcze gdzieś. Tu, jak się jedzie teraz do pogotowia, po prawej stronie, tam bomba upadła koło dwunastej w dzień, i zabiła dwoje ludzi (...). A tam dalej, za tą rzeką u G. padła bomba na podwórko. Była tam Żydówka z dzieckiem. To tę matkę zabiło, a dziecko zostało. A G. trzy konie zabiło. Jak bomby zaczęły padać, tośmy wszyscy uciekali. I tu jest ten most przy szosie. Schowaliśmy się pod ten most. I tam siedzieliśmy, kobiety modliły się, a i była Żydówka, i mówi: „Polska Matko Boska, zlituj się nad nami, żeby przestały te bomby latać”. No i po tym nalocie ojciec zaprzągł konia i uciekliśmy do lasu. No i tu jak zaczęli te bomby rzucać, to ta droga [na południe, w kierunku Lipska], to był człowiek koło człowieka. To ja znam tę drogę, ale mówią, że każda droga, która od miasta Zwolenia szła, tak była zapchana przez uciekających. Ci bojowi, ci działacze, to się zbierali i szli za Wisłę. W lesie też była fura osób, ognisko się paliło. Pierwsze bombardowanie to było takie ostrzegawcze: tu bomba padła, tam bomba padła, a w południe to już rzucali po kolei. Jak zaczęli od tego mostu. A w Różanej koło Kościelnej i tutaj, jak krzyżówka jest na Puławy, to takie (...) były te leje, bardzo głębokie. U nas nic się nie stało, a w ogóle to, co to było za gospodarstwo!? Dwie morgi ziemi własnej. Jak uciekaliśmy, to jak procesja była. Człowiek koło człowieka, jak te bomby upadły, to już wtedy zanim przyszli żołnierze. I byliśmy w lesie tydzień, w lesie osińskim [na południe od miasta]. Ojciec w nocy przyjeżdżał tu i pilnował. No i taki B. z Niecałej ulicy jechał rano, żeby tam zobaczyć, co się dzieje w domu. Niemcy strzelili i zabili ojca i tego B. A później po tygodniu, oddział niemiecki szedł, oni do nas zaczęli szwargotać. Po tygodniu przenieśliśmy się do Osin, do Pałek [4 km na południowy zachód od Zwolenia]. I znów mieszkaliśmy w rowie. Też tam oddział niemiecki szedł. Jeden oficer chyba umiał po polsku, a reszta to nic. I po tych dwóch tygodniach dopiero wróciliśmy. Ja to chyba dopiero po trzech dniach Niemca widziałem. Niemcy nie ostrzeliwali lasu. Oni z nikim nie rozmawiali, przeszli, poszli i koniec. Nikt nawet ich nie rozumiał. W naszym gospodarstwie nic nie zginęło. Tam nie było, co kraść, tam była krowa, jałówka, świnia jedna, dwie, parę kur. Jak była moda na owce, to i owce się trzymało. Była wełna, robiło się swetry. Po bombardowaniu bożnica żydowska była spalona. Kościół został. Szkoła żydowska też zniszczona. 5 Żyjąc na bombach Rozmówczyni 6. – miała 10 lat, mieszkała w Filipinowie Koło nas to kilka bomb upadło. Jak u mojej rodziny to 6 bomb wpadło do mieszkania i żadna nie wybuchła i chałupa została cała! I siedzieli na tych bombach, nie rozbrajali ich, dopiero później. Bo jak już nie wybuchła przy upadku, to można było siedzieć. Sama nie wybuchnie. 6 bomb tam mieli w tym. Dzieci urosły. Jak budowali murowane, to dopiero wtedy [rozbroili]. Raczej każdy uciekał podczas bombardowania, bo to było tych dołów już pokopane, że w razie czego to informacja była żeby się kryć w czasie nalotów. A kuzyna brat i jeszcze tu trzech było takich mądrzejszych i gdzieś tam i padła bomba i zabiła wszystkich trzech. Zginęło parę osób. (...) Ja to jeszcze młodsza byłam, tylko krowy pasłam jak Załazy [9 km na wschód od Zwolenia] bombardowali, przeszło się samej, bo to ile – 2 km od naszego pola, bo ja z Filipinowa [patrz mapa]. Tak te krowy mi uciekały za dom, a ja za nimi z płaczem, bo mi krowy uciekły. Tyle pamiętam To było zaskoczenie, bo wpierw w Załazach padły bomby jak w Zwoleniu. Przecież bym krów do szosy nie prowadziła, a szosa puławska przecież tam idzie, to bym nie poszła z tymi krowami. Tam takie gruszki były, chłód, siedziało się, no i taki huk, wszystkie krowy uciekły. Gospodarstwo w którym mieszkałam było blisko drogi, 600-700 m. Jak ja byłam, w czasie bombardowania mało osób uciekało [szosą w kierunku Puław], bo mały ruch był, a później to myśmy już mieli takie schrony pokopane. U nas był taki sad duży, przed bombardowaniem już były te schrony gotowe. W sierpniu w końcu to już się robił taki wielki, był schron, sąsiedzi przychodzili, 3 rodziny do jednego weszło. Z wyjątkiem tego bombardowania to nawet spokojnie było. Już później żyliśmy tam sobie spokojnie. Urzędowali, kwaterowali we wsi jak tam weszli [Niemcy]. Poszły najpierw czołgi, samoloty, ciężka broń, a potem piechota pociągała. Przeszli ileś tam kilometrów i odpoczywali. Co lepsze [rzeczy] to zabierali. Tam gospodynie robiły takie tkackie rzeczy, tak jak u nas to było takich ładnych rzeczy, kap takich narobionych z wełny. Oj, jak się podobały Niemcom, zabierali do domu wysłać, pokazać, jakie to ładne. Co lepsze to zabierali. Podobało im się to, tak grzecznie brali. I to z początku, zaraz przy wejściu. Za Wisłę! Rozmówca 7. – miał 11 lat, mieszkał w Łuczynowie Z domu to nie, bo ojciec był na I wojnie, to już później był za stary, a wujowie tak [poszli do polskiej armii]. I wuj był. Jeszcze śmiał się, mówi: za Wisłą był, mundur dostał już właściwie, no i za Wisłę tak szli ratować tę Polskę, no i koniec końcem to mówi 7 sztuk amunicji, żeby tyle nie strzelać, gdzie co do czego było. (...) Za kościołem [zwoleńskim] były leje po bombach, tu w tych łąkach. Nie widziałem tego, tylko z opowieści starszych. Zwoleń to bombardowali mocno. Jak w [ulicy] Kościelnej rzucili bombę, to do wody dobiła (...). Tu jak K. jest [przy ulicy Kościelnej] to tu taki dół wyrwała ta bomba. No bo tu jakoś te plany mieli Niemcy. Tu to właściwie mieli najwięcej żydostwa, to ten Zwoleń zniszczyli. Było widać palący się Zwoleń. Raz tylko był bombardowany. Zbombardowali, poszli, później jak już ruszyli, to nie było, żeby się tam gdzieś wojsko [polskie] oparło. Jakaś taka polityka była, że wszystko uciekało za Wisłę, że tam za Wisłą jakiś opór zrobią. Bo Anglicy obiecywali, że tu pomoc dadzą, ale tej pomocy nie dali. I to wszystko za Wisłę. To tutaj z Pionek, to wszystko ci ludzie jechali za Wisłę. Pieszo wszyscy. Tu, znaczy tam dalej na wsi, ale w Łuczynowie wszyscy byliśmy. (...) Bardzo szybko 2 tygodnie i już się Niemcy pokazali. Jak ta wojna się rozpoczęła w 39 roku, to 2 tygodnie jak upłynęło od wybuchu to wszystko już tu było. Niemcy mieszkali tutaj, aby przejściowo, zatrzymali się. Ojciec nieraz opowiadał. W [ulicy] Kościelnej to wszystko, te doły po bombach, bo widział, bo zaraz po bombardowaniu ludzie chodzili oglądać. 6 Daleko od szosy Rozmówca 5. – miał 14 lat, mieszkał we Władysławowie [patrz mapa] Ojciec nie był zmobilizowany do wojska. Chyba za stary był. Braci nie miałem, dwie siostry, a ci, co ze wsi poszli, to wrócili w 39. (...) Podczas bombardowania Zwolenia – cóż, wtedy to był aby huk i dym, no tak skosem mimo, że to kawałek, widać było jak na dłoni. Nie mogę daty powiedzieć, ale dzień oczywiście, był niejeden nalot. Raz zrobili nalot, znów poprawili. Później jak się nie miało co palić, to się nie paliło. Przyszli Niemcy to już zgliszcza były. To było wcześniej spalone. Ale wcześniej w sensie, że wojna była już wypowiedziana i czy zaraz na drugi dzień czy dwa dni. A w międzyczasie i Załazy zbombardowali. No bo to przy szosie, to tam pasowało. Tu nie było widać ruchów [wojsk]. Wszystko szosą parło, nie było żadnego ostrzału, żadnego oporu, to wszystko szło, aby dudniło, całą noc i dzień tą szosą do Puław. Uciekinierzy nie zaglądali. Nie po drodze im było. To jest poprzeczna [droga] w stosunku jaki był używany. Tak jak Czarnolas, np. już tak, to przechodzili ludzie. Bo to już jest inny układ dróg, nasza była w poprzek z południa na północ i nie pasowało do ucieczki. Uciekali pojedynczy ludzie przez pola albo dwóch, trzech, ale to tak pieszo, rowerem, coś takiego prowadził. Skupisk większych [ludzkich] nie było. To wszystko tamta szosa przejmowała i te inne, które pasowały w kierunku wschodnim. Bomb raczej nie rzucali, bo nie było na co. Strata najbliższych Rozmówca 15. – miał 17 lat, mieszkał w Zwoleniu Podczas bombardowania Zwolenia zginęła moja matka i ciotka. Były dwa bombardowania – w czwartek i sobotę, 6 i 8 września. Czwartek był dniem targowym, ale targ był, gdzie siedziba spółdzielni [100 m na południe od rynku], tu było boisko, aż do glinianek. Zjechało się dużo ludzi na targ, jak zaczęli bombardować, to zostało dużo zabitych ludzi i stworzeń. Cała Radomska była spalona. Dużo osób uciekało na kirkut, wszyscy krzyczeli: „gaz, gaz!”. Matka i ciotka zginęły blisko domu na Żmudce [południowa część miasta], ale o tym dowiedziałem się, jak wróciłem z Osin, gdzie uciekłem razem z 4-letnią siostrą. Lotnicy strzelali z karabinów maszynowych gdzie tylko zobaczyli więcej ludzi, a czasami zrzucali takie małe bombki, jak granaty. Wróciłem do domu niedługo po pierwszym bombardowaniu, budynek nie był zniszczony. Byłem w mieście podczas drugiego bombardowania, ale ono trwało może ze dwie godziny. Swoi Niemcy Rozmówczyni 8. – miała 21 lat, mieszkała w Łuczynowie W Chechłach mojego kuzyna zabili, na podwórzu bomba zabiła. Tutaj te samoloty szły i te bomby. To w 39 roku było. Zaraz jak się rozpoczęła ta wojna. Sporo przez Łuczynów uciekinierów szło, cała procesja. Tu na Władysławowie Niemcy byli, koloniści, na Józefowie, na Filipinowie (...) A z nimi kontakty były dobre. Tu na Józefowie [8 km na północny wschód od Zwolenia] był taki F., jeszcze po wojnie przyjechał (...) Narzeczoną zostawił przecież – Polkę. Po przeprowadzeniu rozmów zaskoczył nas fakt, jak dużo potrafiło zapamiętać jeszcze wtedy kilkunastoletnie, czasami kilkuletnie dziecko, a potem po prawie siedemdziesięciu latach odtworzyć wydarzenia ze szczegółami. Większość z nas nie potrafi powiedzieć co robiło tydzień temu o konkretnej godzinie, a cóż dopiero kilka lat temu. Jednak osoby udzielające wywiadów opowiedziały dokładnie, co działo się z nimi w czasie, gdy Niemcy zajmowali ich miejsca zamieszkania. Zapamiętały między innymi godziny bombardowań czy 7 budynki, które zostały zniszczone. To obrazuje skalę szoku, wywołanego bombardowaniem, ostrzałem artyleryjskim i wejściem potężnego wroga. Zdumiewające jest również to, w jaki sposób wspominają dane wydarzenia. Większość osób, z którymi rozmawialiśmy, słowa takie jak „śmierć” czy „bombardowanie” wypowiada beznamiętnie. Przeprowadzając wywiady z tymi osobami, miało się wrażenie jak gdyby krzywda ludzka nie wzbudzała w nich większych emocji. A przecież śmierć dotykała czasem ich najbliższych. Mamy, więc do czynienia z ludźmi uodpornionymi na tragedie wojenne. Można powiedzieć, że nastąpiło u nich swoiste przyzwyczajenie do śmierci i widoku przelewanej krwi. W pewnym sensie ci ludzie pragną zapomnieć o tamtych tragicznych wydarzeniach, przez co ich umysły oswajają ból, i traktują, jako oczywistość. Świadczy to o tym, że dla dziecka, które pamiętało wojnę od jej rozpoczęcia, tragedia jest na stałe zakorzeniona w świadomości – dorosłego już – człowieka. Na głowie stanął dla tych dzieci cały otaczający je świat. Prysły marzenia o potędze Polski, własnym bezpieczeństwie, nietykalności cudzej własności, czasem zagrały uprzedzenia miasto – wieś czy Polacy – Żydzi. Nadchodził nowy czas, okupacja, rządzący się zupełnie nowymi regułami. 8 ROZDZIAŁ II Kolej na wspomnienia związane z ostatnimi dniami wojny. Nasi rozmówcy, oswojeni już z okupacyjną rzeczywistością, doświadczyli przejścia frontu rosyjsko-niemieckiego. Opowieści stają się obszerniejsze, bardziej dramatyczne. Kto daje, kto odbiera Rozmówczyni 2. – pod koniec wojny miała 6 lat, mieszkała w Podzagajniku Niemcy zostawili nam taki zegarek budzik. To wszystko dla mojego brata. [Niemiec] Mówił po polsku, rower jakiś skombinował, poskręcał i jak przyszłam po ziemniaki: „To dla syna rower”. Mama: „On taki mały, kiedy on będzie na tym rowerze jeździł?”. „Oj matka, będzie jeździł, będzie” – bo on „matka” mówił na moją mamę. Odpiął podpinkę spod kurtki z królików, dał mojej mamie. Mówił, że zima idzie, widział, że wszystko zniszczone, że bieda, nic w tym domu za wiele nie ma, dał podpinkę: „Masz matka, będziesz miała pod domem, żeby ci ciepło było”. Później jeszcze taki mundur zostawił i buty wojskowe zostawił mojej mamie, bo miała drewniaki. Jak Niemcy się wyprowadzali od nas to już była jesień, bo już pamiętam, że zimno było. Palili tam te niektóre zniszczone rzeczy, takie ognisko zrobili, palili to wszystko. No i zostawili nam cukru, takiego żółtego, w takich niby woreczkach mieli cukier, to woreczek takiego cukru, serków topionych, tych konserw. To tak nam się już kazali sprowadzać. Taka szafka, taki kredens, niby taki był w kuchni, no to tam powiedział nam ten, co mówił po polsku, że nam pozostawiał. Moja mama podziękowała i się wyprowadzili. Nie byli aż do przyjścia frontu, późnej się oni jeszcze przemieszczali, że skądś tam wracali, że czasem do nas wstąpili, nieraz w nocy, która godzina to nie wiem. W każdym razie pamiętam jak Ruscy mieli wejść, to przyszło ich nie wiem z pięciu, ze sześciu tych Niemców. Wiem, że moja mama poszła, wydoiła krowę, nagotowała im białej kawy i kiedyś na wsi piekło się chleb, takie były bochny z 5 kg, bo to w takich formach większych się piekło, to wiem, że akurat z sąsiadką na spółkę upiekły ten chleb, to ten cały ten bochen pokroiła. Oni sobie te konserwy wyjęli, posmarowali sobie ten chleb i tę kawę wypili i mówili, że rano będzie Iwan (o Ruskich) i że oni już uciekają, Nam nie dokuczali, zjedli kolację, wygrzali się, tam sobie te buty pozdejmowali, nogi sobie ponagrzewali. Pamiętam, że już ręką machali, że przegrali. No i tam się pogrzali i rano moja mama, jeszcze tak szaro było, obudziła nas, bo taki schron był na podwórku, wykopany był, tam wyścielone było, belki takie na wierzchu słomą przykryte. My sami zrobiliśmy ten schron, czasami jak jakiś nalot był, strzelanina, to się uciekało z mieszkania, i wtedy mnie moja mama tak schowała w jakiejś pościeli, zawinęła mnie w poduchę i mnie położyła, i już było słychać gwizd katiuszy. Co chwilę był jakiś pożar. Jak głowę wystawiłam to już ogień za nimi leciał, leciała taka kula, niedaleko dom się zaczął palić, potem jeszcze gdzieś tam, bo oni już mówili, że już Wisłę przekroczyli tu od Lucimi [19 km na południowy wschód od Zwolenia], od Przyłęka [12 km na wschód od Zwolenia], że już Ruscy idą, już rano, a po południu już byli u nas na Podzagajniku [patrz mapa]. A to już ruski naród, to już mi się nie podobał. A ci Niemcy, co na sam koniec do nas zajrzeli to nie byli to ci sami, co u nas mieszkali. Tamci to już wyjechali, to już może październik był może. Wiem, że wykopki były, bo mama jeszcze tych ziemniaków wykopała jak oni się wyprowadzili. Mógł być październik, a ci już przyszli w styczniu to tak trochę było, jak uciekali to jeszcze od czasu do czasu było ich widać, ale do mieszkania nam nie przychodzili. Nie widać było, że uciekają. Dom nie stał przy szosie, tak w głębi mieszkaliśmy. Nie było nikogo w domu tylko ja z babcią i z bratem, bo to takie maluchy zawsze zostawaliśmy. Siostra poleciała gdzieś ich tam witać z moją mamą, ja tam sobie siedziałam w mieszkaniu i właśnie przyszli Ruscy. Dwóch ich przyszło i moja babcia witała ich: „Wyzwoliciele!”. Leżała już, była taka leżąca, ale się cieszyła. A ja tak się patrzyłam, nie 9 bardzo takim okiem, bo on tak: „Sachar?” [„Cukier?”]. „No sachar”. Taka sacharyna była do słodzenia i zabrał ta sacharynę. Niemcy mieli taki proszek na muchy w takim pudełku tekturowym, zakręcanym, parapety były posypane i muchy padały i tak na oknie stało to pudełko. On popatrzył, popatrzył, zabrał to, no i już mi się nie podobał, bo zabierał. Później moja mama przyszła, bo już ciemno było, bo to przecież światła nie było oczywiście, bo to i wojna to nigdzie światła nie było, a tym bardziej na wsi. Zrobiła kolację. Znowu tą krowę wydoiła, bo przeważnie na kolację było coś z mleka czy jakaś zupa mleczna, czy kawa mleczna. I zaczęła tej sacharyny szukać, bo taką półeczkę mieliśmy przy tej kuchni. Mówię, że był tu jakiś Ruski i zabrał, i ten proszek zabrał, mówię, że taki złodziej. A Ruscy jak weszli to od razu w sieni mundur zobaczyli i od razu: „Germany!” [„Niemcy”], i z karabinem. A moja mama: „Tu nawet żadnego mężczyzny nie ma, co tu chcecie strzelać?!”, Zaraz poszli na strych – nie ma Germanów. Mundur oczywiście zabrali, założyli, rower zabrali we dwóch i pojechali tym rowerem. Zegarek też zabrali ze stołu. No tak, mam takie wrażenie niedobre o nich. To były takie czasy, że każdy bimber pędził i coś tam za ten bimber załatwiał, taki gąsiorek z bimbrem był i bimber zabrał i oczywiście buty mamy te niemieckie też. Wyzwolenie tylko od tułaczki Rozmówczyni 11. – miała 10 lat, mieszkała w Jarętowskim Polu Moje wspomnienia będą dotyczyły okolic Chotczy, bo pochodzę z tamtych stron. Jarętowskie Pole i Chotcza [patrz mapa] były blisko. Od urodzenia tam mieszkałam. Mój ojciec miał gospodarstwo, można powiedzieć jak na tamte warunki, to jedno z większych. W sierpniu, to był okres żniw, pamiętam dokładnie, wtedy dotarli do nas Niemcy. Ze względu na to, że mieliśmy większe gospodarstwo oni tam rozłożyli obóz. Stacjonował tam sztab, tych dowódców. To był niewielki oddział, który stawiał tam opór Rosjanom. Ponad 100 osób, albo więcej. Domy kiedyś były przeważnie budowane z bali drewnianych i w tym czasie oni [Niemcy] rozbierali je, łapali chłopów do rozbiórki, do kopania okopów i składania z tych bali umocnień właśnie w tych wałach. Nie ścinali nowych drzew, brali gotowe. Rozebrali wszystkie obory i stodoły. Mieszkanie ocalało nasze, bo mieli tam swoją kuchnię. Inwentarz był pod gołym niebem. Wały od Iłżanki jak i od Wisły, to taka forteca była zbudowana z drewnianych bali. Mieli tam swoje bunkry i tam się chronili. Niewiele wystawały ponad ziemię, raczej w ziemię to było kopane, żeby było niewidoczne. Chłopi byli brani na roboty, do kopania okopów i do budowy umocnień różnych. Kto mógł ukrywał się. Wybierali budynki młodsze, „zdrowsze”, dużo było wtedy rozebranych. Ci Niemcy, co u nas mieszkali to byli właśnie Ślązacy, oni bardzo dobrze mówili po polsku i byli bardzo dobrzy dla tych ludzi. Tam nie zdarzyło się, żeby kobiety ucierpiały, no bo wiadomo jak to było, Rosjanie zupełnie inaczej się zachowywali. U nas [Niemcy] mieli kuchnię, była nas gromadka, pięcioro dzieci, to oni nam dawali jeść. Jeden taki zmasowany atak był, ludzie kryli się za wał, bo nikt nie robił takich umocnień, piwnic, czegoś, żeby się skryć. Tylko krowy, konie, co było, to za wał i oni z tym. Jak Rosjanie to zauważyli, jak zaczęli strzelać, to bardzo dużo ludzi zginęło wtedy i większość zwierząt. Także tych ataków było sporo. Lotniczych to nie. Oni próbowali przez rzekę, bo potem już część przedostała się. Granicą między tymi Niemcami a Rosjanami stała się później Iłżanka. (...) W czasie łapanki ojciec się skrył w owsie, wykopał sobie dołek, żeby przetrwać czas tej łapanki. Mama to wszystko obserwowała. Kiedy Rosjanie zaczęli atakować, to Niemcy się wrócili i rozsiali tak po polach, byli już bliziutko tego miejsca, tego dołka gdzie się tata schował. No i wiadomo, że by zginął już wtedy. No i mama zaczęła prosić tego Niemca, który był u nas, bo on umiał dobrze po polsku. Pobiegł on tam w to pole i oni między sobą coś porozmawiali i tak ojciec ocalał. I potem było coraz gorzej i myśmy byli wysiedleni. W czasie wysiedlenia ojciec ukrył się w wozie. Leżał, przykryty tymi produktami 10 jakie tylko można było zabrać, my dookoła niego, mama za furmana i w ten sposób wyjechaliśmy. Ze względu na bezpieczeństwo Niemcy zaczęli wysiedlać. Wtedy między innymi my byliśmy wysiedleni. Został nam tylko jeden koń. Mama załadowała nas na żelazny wóz, nas było pięcioro. Opuściliśmy wieś. Zatrzymaliśmy się w Katarzynowie [18 km na południe od Zwolenia], potem w Wólce Soleckiej [26 km na południowy wschód od Zwolenia] i zostaliśmy tam do późnej jesieni. Tam też były wysiedlenia. Bardzo niechętnie nas tam przyjmowali. Później zatrzymaliśmy się w Pcinie , Pcinolesie [9 km na południe od Zwolenia] i, na dłużej, zatrzymaliśmy się w Jasieńcu [8 km na południowy wschód od Zwolenia].. W tym okresie: listopad-grudzień, było troszeczkę spokoju, mniej tych ataków było. Na wysiedlenie tam parę godzin było tylko, bardzo krótko. To było w styczniu, no i jak pamiętam, ci Rosjanie już jak wkroczyli to było ich tak dużo, że szli trzy dni bez przerwy, no potem te czołgi. Garstka tych Niemców to nie była liczna, nieduży to był oddział. Stawili opór, ale w czasie walki wszyscy zginęli. Jak doszło do walki to tam nikt nie był przygotowany, ogólnie tam ci ludzie nie wiedzieli co to wojna. Żadnych przeżyć wojennych nie mieli tak jak my. I jak się rozpoczęła ta bitwa to każdy się schował gdzie mógł, w pola wybiegali, pod miedzę, żeby tylko przetrwać to. I między innymi tam 17 osób [mieszkańców wsi] zginęło. Z tej rodziny, która nas przetrzymywała to nikt nie zginął. To był straszny obraz, jednego dnia 17 trumien idzie. Bo myśmy mieszkali, ci R. to mieszkali zaraz obok cmentarza. Ludzie nie mieli czasu [zrobić schronów], bo oni nie liczyli na to, że do takiej walki dojdzie. Nikt się nie spodziewał. Tutaj z ciekawości wychodzili żeby to zobaczyć. To tak z zaskoczenia po prostu było. To tam zaraz na polach było, kilometra od nas to nie było. Bo myśmy mieszkali zaraz na brzegu Jasieńca od Baryczy [6 km na południowy wschód od Zwolenia]. Myśmy nie mieli wielkich kontaktów z Rosjanami. Jak oni wkroczyli to myśmy byli w Jasieńcu. No to kobiety to uciekały. Pamiętam jeden taki moment, jak zobaczyli jakąś młoda dziewczynę, no to ona była w niebezpieczeństwie, musiała uciekać. No moja siostra miała wtedy dziewiętnaście lat, to w ostatniej chwili wpadła do domu i skryła się pod stół. Obrus był duży i zwisający, że nie zauważyli nikogo. A my byłyśmy za małe. No nie, Rosjanie to raczej tak mało kulturalnie podchodzili. Wpadli do domu, ale nie zauważyli nic. O rabunku to tam nie było wtedy. I potem jak przeszli to już się uspokoiło, wojna się oddaliła i myśmy szczęśliwie wracali do domu z myślą, że dom zastaniemy. Ale domu nie było. Po wojnie, już jak wróciliśmy muszę przyznać była bieda. Nam było lepiej tam na froncie w Jasieńcu jak tu. Nie mieliśmy co jeść, nie było po prostu co jeść. Ludzie wykopywali zmarznięte buraki. Mama, pamiętam, gotowała, to była woda słodka z buraków, służyła jako napój, a z tego miąższu piekli placki. My mieliśmy ciotkę, która miała młyn w Siekierce, to było nam o tyle łatwiej, że nam pomagała. I mąkę, i kaszę, co mogła. Zniszczony był młyn po wojnie. Zapasy tam były. Przeżyło się wiele. Nie było w czym chodzić. Mój ojciec miał trzy piękne klacze, jak Niemcy przyszli to nam zabrali. Ale mama uprosiła i zostawili nam takiego jednego, narownego. Jego już nikt nie chciał wziąć, ani Niemcy, ani Ruscy, bo on się nie nadawał, taki koń. Mieliśmy to na czym zabrać, i tyle. Nie było krowy, a dzieci potrzebowały mleka, to były straszne chwile. Nie mieliśmy nic. Niemcy jak się cofali, już, jak wiedzieli, że oni przegrywają, że odwrotu dla nich to już nie będzie, to zostawiali za sobą miny. Te pola między Iłżanką, wsią, te pola uprawne, były zaminowane. Tych min to było różnego gatunku, takie pudełkowe, to piechocińskie, chyba tak nazywali i groźniejsze z tych min to były właśnie esówki. One miały kształt tak jak wek, jak słoik litrowy, ale one nie były szklane, tylko z ciężkiego żelaza. W środku znajdowały się pocięte, 360 sztuk takich ostro ciętych kawałków żelaza. Na wierzchu był zapalnik, trzy wąsiki i otworek. Żeby ta mina nie wybuchła, to trzeba było drucikiem wsadzić tak, żeby zabezpieczyć i wtedy się odkręcało zapalnik i wtedy mina była już rozbrojona. (…) Ci Niemcy to byli tacy ubezpieczeni, że w tych bunkrach to do min to 11 podłączali buty, zegarki, no takie jakieś inne cenne rzeczy. Ktoś jak przyjdzie, jak połakomi się na takie coś, wtedy w powietrze. Takie pułapki na Rosjan. Ból i po bólu Rozmówca 12. – miał 10 lat, mieszkał w Atalinie Kontakty z frontowcami [niemieckimi] się dość dobrze układały. Stacjonowali. Po całej wsi w domach mieszkali. Nie pamiętam jak dużo. Takie osobiste pamiętam. Ząb mnie bolał. Chodziłem, płakałem, bo ząb mnie bolał. Zawołał mnie jeden, do pomieszczenia ich. Nie wiem ilu ich tam było, dwóch – trzech. „Pokaż no, który to ten ząb cię boli” i pyk tego zęba, zęba nie ma. Pierwszy raz w życiu wtedy kisiel czy budyń widziałem. Przychodzę do domu: „Mamusiu, co oni tam gotują, że wrzucają do wody i się gęste robi?”. Częstowali też czasem. Nie było takich wypadków, żeby Niemcy jacyś dokuczliwi byli czy coś. Oni wyjeżdżali tam na front, wymieniali się. Schrony były, kule tu sięgały, ale nic nikomu nie zrobiły. Nalotów nie było. W czasie przejścia w schronach siedzieliśmy. Jak się rozwidniło, to starsi bracia szukali Niemców. Jeden leżał na drodze, drugi zaraz za stodołą. Rosjanie nie wchodzili do gospodarstwa. Nocą szli. Był taki przypadek – na samym końcu [wsi] mieszkała taka rodzina i tam był taki, co umiał mówić po niemiecku. Wchodzili Sowieci i już nie było Niemców. Zamknęli się w mieszkaniu, a oni walili do tych drzwi. On się odezwał po niemiecku, myśleli, że Niemcy. Puścili serię i zastrzelili go. Był bunkier taki, poszliśmy tam z chłopakami. Ja wziąłem kulkę, jedną nabiłem młotkiem w stół taki tam był, drugą nastawiłem czubek-kapiszon i jak wybuchło. Rozpruło mi prawą rękę, poleciałem do chrzestnej, bo do domu się bałem, chrzestna mi owinęła. Kolega ze szkolnej ławki zginął od min za cmentarzem, drugiemu nogę urwało. Wszystko, bo szli rozbrajać. Przez Niemców i dzięki Niemce Rozmówczyni 3. – miała 11 lat, mieszkała w Karolinie Pamiętam kiedy ojca zabrali i w jakich okolicznościach go zabrali. Był to 1942 rok (...) W Zarzeczu [18 km na wschód od Zwolenia] mieszkaliśmy wtedy. (...) Były to akcje przeciwko nauczycielom i oficerom. Został do Mauthausen wywieziony (...) Matka pisała do niego, on odpisywał. (...) I niedługo, chyba w sierpniu, wszystko przywieźli: koszulę zakrwawioną (do dziś ją mam), obrączki przyszły, jedna nawet więcej skarpeta przyszła po ojcu, że zginął w Mauthausen. To były rzeczy ojca. Matka poznała, że to jest właśnie jego. (...) Mama trochę dłużej została w Zarzeczu niż wysiedlili wszystkich. Bo tam rodzina była, to wysiedlili ich do Karolina [patrz mapa]. Myśmy mieli wtedy wyjechać. Ponieważ mama pracowała w sklepie razem z taką Niemką, no to ona jeszcze tam prosiła, żeby została, bo pracuje, dzieci nie mają przecież chleba. No i myśmy w Zarzeczu też tam zostali. A później już coraz bliżej byli Rosjanie, no to wtedy trzeba coś robić z tymi ludźmi co są. No to wszystkich nas zebrali do stodoły – Polaków, no i podpalić. Byłam w tej stodole. I właśnie dzięki tej Niemce, ona nas uratowała. Tylko nas troje. Zabrali nas, przywieźli tutaj, pamiętam jak dzisiaj, do tego lasu [osińskiego]. Przyjechał po nas wujo, jedyny brat mamy. W Karolinie zostaliśmy. I matka, no cóż trzeba jakoś żyć. (...) Do tej pory miałam kontakt z tą Niemką. W zeszłym roku umarła. 12 Ojciec naszej rozmówczyni Listy z obozu Schron wytrzymał, Ruscy nie broili Rozmówca 14. – miał 11 lat, mieszkał w Zwoleniu W styczniu 45 roku pamiętam, że ruskie wojska podeszły do Zwolenia. Okrążali miasto od cmentarza, a Niemcy byli na [ulicy] Kilińskiego. I tam dużo zginęło Ruskich i Niemców na tych łąkach. Od cmentarza strzelali do Ruskich. Zapalili w końcu całą ulicę Kilińskiego. A my siedzieliśmy w schronie i patrzyliśmy, co się dzieje, słychać było takie pojedyncze strzały takie inne, bo Niemcy to mieli takie pojedyncze. Paliła się cała ulica, ale Niemcy motorem przejeżdżali obok. No i my całą noc w tym schronie jeden na drugim, bo w 14 osób. Rano mówimy: to wracamy do domu, bo jeszcze się nic nie dzieje. No i do M. poszliśmy, była taka chałupa. (...) I my się czołgamy do tej chałupy, mój ojciec, M., stary dziadek, a ona [pani M.] się nie czołgała wcale tylko tak [wyprostowana] przeszła do tej chałupy. „Dość się namordowałam w tym schronie”. Lampę zapaliła naftową, a Niemcy tam dalej trochę stali i karabin maszynowy przez szybę i w tę lampę, ta lampa się rozbłysła, ona stała obok tej lampy, ale jej nie trafiło na szczęście. Ta lampa zgasła od razu, my z powrotem do tego schronu, a ona też za nami do tego schronu przyszła. Nad ranem nastąpił ostrzał, że się pociski rozrywały. To znaczy wybuchały to tu, to tam. My się snopkami zaciągnęliśmy i siedzimy i słychać: tu wybucha, tam wybucha, piasek się nad nami sypie, bo tam były belki i słoma, i piasek. Później, tak nad ranem, już nie było słychać czołgów tylko takie ŁUP, bo to z działa z czołgu, taki impet było słychać. Siedzimy, a tu motory słuchać, warczą. Coraz bliżej, cała potęga motorów. Trzęsie się, pod nami wszystko się sypie, ta ziemia. Nagle w pewnym momencie ucichło. Słuchamy, co tu się dzieje, a tu słychać że ktoś chodzi na górze. My zaciągnięci tymi snopkami, ciemno było. Nagle Ruski odwalił tę słomę, jedną, drugą, widno się zrobiło. I krzyczy ktoś: „Kto jest?”. A taki dziadek M. mówi: „Polaczki”. „To wychodzić”. Patrzymy, a tu nad naszym bunkrem czołg taki wielki, dwa kroki od naszego bunkra. Ta lufa już nad naszymi głowami. „Wychodzić”. Patrzymy, a tu [pełno] Ruskich wokół tego czołgu. My wychodzimy, a tu zaczynają strzelać gdzieś. Na polach ta piechota się od razu pokładła. Od technikum [zachodnia część miasta] jeszcze strzelali. Obok stał taki dowódca, wysoki taki i jak zobaczył, że dzieci wychodzą mówi, żebyśmy się za czołg schowali, bo nas kilkoro było tych dzieci. I jak wszyscy wyszli tak ruszył czołg, ta gąsienica przejechała i się zawalił ten bunkier. Cały ten front gdzieś od Strykowic Błotnych [3 km na północny wschód od Zwolenia] szedł. I nie jechali do miasta, tylko u sąsiada skręcili, ominęli ten most [na drodze do Kozienic, w granicach miasta] i przez moje podwórko cały dzień czołg za czołgiem jechały i te katiusze, i te samochody wszystkie do późnej nocy. Nie byłyby problemu, gdyby 13 był zerwany, zresztą i tak nie był zerwany. (...) Dobrze że stanął tamten czołg tutaj i nas uratował. To jest nieprawda, że Ruscy gwałcili, czy coś. Wróciliśmy do mieszkania do M., M. otwiera z klucza tę chałupę, nic się nie spaliło, wchodzi, a tam pełno ruskich żołnierzy. Siedzą przy stole, miał w kuferku taki sagan smalcu, to ten smalec stoi i miał wódkę, to chleb smarują tym smalcem i wódkę popijają. Przez okno weszli. U P. nawaliła im gąsienica, bo chciał minąć rów jakoś bokiem i ta gąsienica im pękła. Jak się namordowali, czterech czołgistów przez cały dzień takimi wielkimi łomami naciągali, żeby tę gąsienicę połączyć, że się z nich lało. Jak już pod wieczór zrobili, miednicę taką mieli w tym czołgu, nalał wody, postawił na trzech cegłach, zapalili i przyniósł z tego czołgu woreczek, dosłownie może miał 5 kg kaszy, takiej zwykłej kaszy, takiej prosto z młyna. Nasypał, inni jeszcze robili przy tym czołgu, a jeden pilnował, ropy dolewał, a to się gotowało. Jak się ugotowało, poklękali sobie na kolanie i z tej jednej miski, więcej nic nie mieli, ani żadnego kraszenia, ani chleba, tylko aby tę kasze i tę wodę. U nich z zaopatrzeniem było kiepsko. Jak czołgi jechały przez moje podwórko, jeden żołnierz spadł z tego czołgu, został na podwórku. Wstał, poturlał się koło stodoły. Później jakaś przerwa była, to się z matką zaopiekowaliśmy trochę, polecieliśmy do tych Ruskich, wzięli go i przynieśli do nas do chałupy, położyli na łóżku. Jeszcze pamiętam, że przy tym czołgu niemieckim to zginął jakiś dowódca [rosyjski], bo tu wąsko było jak te czołgi przechodziły, a dalej były miny i nie mógł się zmieścić, ominął jakoś kanał czołgowy i tam wjechał na minę czołgową. Wyjęli temu [zabitemu] Ruskiemu ten dowód śmierci, tę blachę, ten nieśmiertelnik i spisali mu takie coś i takie kartki jak kartki na mięso były nożyczkami wyciął taką kartkę, tam numerek był, coś i w kopertę i do domu. A ten co u nas był, to z 5 dni leżał, mama się nim opiekowała. Potem go zabrali i poduszkę jeszcze naszą do technikum rolniczego do szpitala polowego i pojechał. Dobrze wspominam przejście Rosjan. Wjazd na psach Rozmówczyni 1. – miała lat 12, mieszkała w Helenówce Zaczął się ten szum, z armat, z tego wszystkiego, to aż szyby leciały z okien, bo to był taki huk, wstrząs. Przyszedł Niemiec i mówi: „Proszę uciekać, bo tu front będzie szedł”. Tata założył tego konia, wóz i uciekliśmy na Strykowice. To już po Nowym Roku jakby, ale jeszcze ten front się odzywał (...). Całą noc tak trzęsło, nikt nie spał, bo to był huk jednolity, te armaty. Tata i brat się chowali w budynkach, my, jako kobiety i dzieci to w domu normalnie. Tam jak kula walnęła obok tego pana [gospodarza domu, w którym mieszkali] to te odłamki tysiące wkoło leciało. Obszar taki zajęła ta kula jak nie wiem co. Tam, że trafiła ta kula, ten odłamek w żebra koniowi w oborze nawet, ale nie naszemu. Ale kazali zgasić światło, bo jak by samoloty wtedy leciały, to już by bomby się sypały. To światło trzeba było zasłonić czymś, okna też, żeby nie było widać, że ktoś tam mieszka czy jest. Potem nad ranem skoro świt wpada Ruski, bo Niemcy w niedzielę rano już uciekali do Radomia. Zbierali się z lasów wszyscy i uciekać, bo już front idzie. To pamiętam, bo patrzyłam, całą ulicą szli. Wchodzi nad ranem i takie słowa: „Już żeśmy was oswobodzili”. No to już się tutaj rodzina ucieszyła, bo każdy zrozumiał, że to będzie koniec wojny. Jaka to była radość, czegoś tylko chciał, chleba czy coś. Potem już tylko całą ulica od Puław na psach jechali. Takie jak owczarki, szare, takie duże były. Tymi wózkami właśnie było widać jak jechali. Dobrzy przegrani, źli wygrani Rozmówca 13. – miał 12 lat, mieszkał w Wólce Szelężnej Byli Niemcy, którzy byli powołani do armii, mieli rodziny, nie z tej formacji SS, to sympatyczni byli. Pamiętam w Wigilię Bożego Narodzenia, to przyszedł taki jeden ze 14 zdjęciami, myśmy nie wiedzieli o co chodzi. Pokazywał swoich po prostu, poprzynosił tam czekoladki dla rodziców, pokazał swoją rodzinę, to łzy mu zaczęły lecieć. Powiedział w ten sposób, on nie chciał walczyć, jemu jest przykro, że on nie może spędzać Świąt Wielkanocnych [raczej: Bożego Narodzenia] z rodziną. Także [więc] nie wszyscy Niemcy byli tacy, jak ci wychowywani w duchu takiej nienawiści. Zanim doszło do tej wojny z Rosją, to Niemcy byli bardzo agresywni, ubijali Polaków. Ale jak już wiedzieli, że mają wojnę przegraną, to już łaskawi byli. Pamiętam najbardziej to było 15. albo 16. [stycznia 1945] jak ofensywa ruszyła, tam nad Wisłą. To po prostu Rosjanie byli po tamtej stronie Wisły, a część nawet po tej stronie. Mój ojciec był poproszony do takiego komendanta żandarmerii i on powiedział, że będzie łapanka zwierząt i chłopów. Ojciec jako sołtys ogłosił, żeby uciekać ze zwierzakami. Ja (...) z bratem prowadziliśmy krowę i jeszcze takiego jakiegoś cielaka i wtedy usłyszeliśmy po drodze olbrzymi ryk tych wybuchów i tych bomb, tego wszystkiego. To było tak jak trzęsienie ziemi, dosłownie (...) nic nie było słychać, to mogła być godzina około piątej. Ale szliśmy z moim wujkiem, bratem mojej matki (...) i mówił: „Nie uciekajmy”. Bo dzień wcześniej jak ruszyła ta ofensywa, to tam jak ten las jest, to szły samoloty ruskie i tam fotografowały. Tam było bardzo dużo bunkrów i po prostu ten oddział niemiecki tam stał. Od razu jak przyszliśmy to już widzieliśmy jak w jedno mieszkanie bomba uderzyła, tu jedna kobieta zginęła, tu komuś rękę urwało. Później ruszyli Rosjanie, i jak Niemcy szli to widać było, że jeden ręki nie miał nic. Myśmy z bunkru wyglądali, to było jakieś 50 metrów. Kilometr, może dwa za nimi ruszały już te czołgi ruskie. Jak któregoś [Niemca] tam zauważyli to przejeżdżali i zabijali, w niewolę nie brali już. Przeszli i koniec. No trudno jest mówić, nigdy z Rosjanami nie było takich dobrych stosunków. Bardziej kobiety uciekały, się bały tych gwałtów. Zachowywali się potwornie, ale byli chciwi. Więcej mieli cech negatywnych. Furą w dorosłość Rozmówca 10. – miał 13 lat, mieszkał w Zwoleniu i Tymienicy Ja byłem na wsi podczas frontu. Byłem od frontu może gdzieś 8 km. Koło Lipska, jak Chotcza. Ale od Chotczy było gdzieś tak 10 km. To była Tymienica [patrz mapa]. No, ale tam też katiusze dochodziły, tam jak przyszły samoloty też, to skontrolowali, że Niemcy stoją, tu te bunkry zamaskowane były, ale skontrolowali, waliły katiusze nieraz, że nie wiem. Kościół w Tymienicy nie ucierpiał. Pamiętam jeszcze jak przy wyzwoleniu te katiusze leciały, jak się siedziało w nocy. Katiusze jak leciały to walili w domy. Ja pod oknem leciałem. Jak sypnęła katiusza w róg budynku, to cały róg, dziura taka gdzieś półmetrowa, ten gruz poleciał na mnie, zdążyłem jeszcze wstać i uciec. To było jeszcze parę godzin, a później bliżej jak jest Góra Puławska [25 km na wschód od Zwolenia] tu było duże wzmocnienie [rosyjskie] i później jak już odepchnęli [Niemców], bo to już było podczas więcej jak doby. Odepchnęli Niemców i już Zwoleń był wolny, może tam gdzieś był jakiś Niemiec, to nie walczył, tylko ukrywał się. Już wycofali się, a wszystko się tam zgromadziło jak Sandomierz, bliżej Sandomierza. Tam takie siły poszły stąd. To jechała ta kolumna, bo ja wiem, z pięć godzin, czołgi, wszystko w kierunku Sandomierza, przez Zwoleń jechali, bo tam żądali pomocy. I wtedy wzięli ich w kocioł. Jedni z przodu, a drudzy zaszli ich tyłem. Samo przejście frontu, to ja byłem w Zwoleniu. Ja wtedy przyjechałem przed samym rozpoczęciem frontu, jak front uderzył na Niemców. Wyzwolenie też było ciężkie, bo to Zwoleń też przeszedł, ja byłem podczas tego wyzwolenia w Zwoleniu. Katiusze leciały, wojsko było, bo trwało to całą noc. Jak się zaczęło z wieczora, tak całą noc. No, ale Niemcy już kapitulowali, już uciekali, jeździli we wszystkie strony, jeszcze po mieszkaniach chodzili, żeby szukać jakiejś pomocy. Nawet i u nas byli też. Ja byłem jeszcze takim chłopcem (...). Przyszli i do mamy mojej mówili czy ma jakieś ubranie, bo oni by się przebrali. Moja mama mówi: „Nie mam takich, 15 nie ma mężczyzn i nie mam takich ubrań”. I każdy się ratował jak mógł z tym swoim życiem. No i się zakończyło. Rano słyszymy już: „Mamy przyjaciół ze wschodu”. No to jesteśmy wolni, bo tak każdy mówił. Jaka ta wolność była? No wiadomo, każdy wie. No i po prostu tę wojnę się jakoś przeżyło, jak można było. I Zwoleń później dopiero tak pomału zaczął się dźwigać. (...) Najgorsi dla Polaków byli Ukraińcy, którzy szli z Rosjanami. A pamiętam, może nie tyle byli źli dla mężczyzn, ale dla kobiet. (...) Jak przyszli Rosjanie to już była taka wolność. Oni tam przecież nie niszczyli, nikogo nie karali... Jak Rosjanie wchodzili to pokazałem się, bo ja wyszedłem wtedy. Oni już chodzili wtedy i koło mieszkań krzyczeli po rosyjsku: „Wolność, wolność, macie wolność! Możecie wychodzić z domu”, a Niemców w nocy bardzo dużo chodziło w nocy też, jak ta ofensywa była. Szukali, szukali, weszło parę osób tak, koniecznie żeby oni coś jakieś polskie spodnie, kurtkę, jakieś coś. Oni to wszystko zostawią, aby żeby się przebrać. No każdy się bronił, nie ma dziwota. To jest wojna. Rosjanie szybko przeszli i poszli dalej. Po wsiach były rabunki. Na ten temat to ja słyszałem, że strasznie kobiety „ganiali” do swoich potrzeb. No i słoniny im dać, wódkę. To było nadźgane [pijani] wszystko i im tego brakowało, bo to przecież, jak było później wiadome, to ci pierwsi, co szli na Niemców, ta ofensywa, to było wszystko zaprute. Oni przecież dostali dobrą gorzałę jakąś, która ich tak utrzymywała energetycznie. I on szedł, on nie patrzył. I o Niemców pytali, aby czy tu jacyś Niemcy jeszcze nie są. Zegarki zabierali. Oni byli zmotoryzowani, a co pieszo to musiało iść pieszo. Już po wyzwoleniu byłem tymi końmi. Ja założyłem te konie [do fury] i jadę. I trzeba trafu, to był za krótki czas. I tam pomoc, która jechała na Sandomierz tymi czołgami, Ruscy, to trafiłem na ten moment, jak oni wracali. To była kolumna cała. To było jakieś 10 kilometrów kolumny. Czołgi, samochody, wszystko. I już zakładali linie telefoniczne faceci, bo to było wszystko poprzecinane. Jadę, jak nadeszły te czołgi, zjechałem z tej góreczki trochę i sobie tak normalnie jechałem. I facet stał przy rowie, a mnie konie się wystraszyły, ja ich w lejcach zbyt mocno nie trzymałem. Żeby nie on, to ja bym się wpakował z tymi końmi pod te czołgi. On zdążył dolecieć i złapał za dyszel, i konie złapał, odciągnął je w kierunku rowu, na prawą stronę. To takie szczęście wtedy miałem. Przecież widział, że to niedorosły mężczyzna i mówi: „Jak ciebie rodzice puścili jechać końmi w takie czasy?!”. Przeszli i poszli Rozmówca 4. – miał 15 lat, mieszkał w Zwoleniu Na okopy [Niemcy] ludzi zabierali i tam wywozili, w Kijance [14 km na południowy wschód od Zwolenia]. No i tam była linia [frontu]. Mnie nie zabrali, bo ja jeszcze młody byłem. A Rosjanie to weszli, poszli, przejechali. Kto to przeżywał! Aby tylko do domu wrócić. Schron to każda rodzina miała swój. Był wykopany dół. Żeby to się nie obsypywało, to dach był i na to, żeby to było ukryte. Bo u nas to tam blisko szosy, to gałęzie sosnowe leżały. No i tu był przekop taki. Tu jak ten zakręt jest na szosie, to wzdłuż szosy Niemcy przekop zrobili, a tu cały teren był zaminowany [przy cmentarzu, we wschodniej części miasta]. I były miny, te przeciwpiechotne mniejsze i przeciwczołgowe większe. Był bunkier niemiecki. (...) Jak Rosjanie weszli, to nas tu złapali, a ciekawi byliśmy, co z tymi minami, żeby coś zdobyć: pistolet albo futerał z niego. Szukaliśmy i z tymi Ruskimi, Niemców nakryliśmy w tym bunkrze. No i ich zabrali. Jak Rosjanie tu jechali i pędzili Niemców szosą puławską, na Radom i pamiętam jak stała żołnierka – Rosjanka i dyrygowała tym ruchem całym. A tak to oni szli i szli. (...) Kilińskiego też spalili tę ulicę. Rosjanie to tylko się przyszli załatwić i szli dalej. A pamiętam jeszcze żołnierzy rosyjskich, jak siedli na rowie i zaczęli się dożywiać. No to co wyciągnęli? Słoninę, chleb, karabin na rzemieniu porządnym. No i pytali się jak daleko jeszcze do Berlina. Czyli byli „dobrze” wyszkoleni, bo nie wiedzieli jak jeszcze daleko jest. 16 Wszędzie jest człowiek i człowiek. I Niemcy ratowali Polaków, i Rosjanie też byli przyjemni. Ale byli i dranie. No co, to jak on był przy władzy i chciał pokazać, że jest bolszojem [ważny]. Byle do domu Rozmówczyni 6. – miała 15 lat, mieszkała w Filipinowie Wysiedlili nas w 44 chyba, tak we wrześniu. To aż za Radomiem byliśmy. Tak jak front dochodził do Wisły, to wtedy tam usunęli. Naszą wieś wysiedlili, Załazy, myśmy się znaleźli za Radomiem. I tam aż od września do stycznia byliśmy. To poniemiecka wieś była, Zabierów [nie odnaleźliśmy] się nazywała. To po Niemcach tam całą wieś obsadzili uciekinierami. I myśmy sobie zimowali. Zaraz w styczniu front przeszedł. Ruscy tylko przejechali. U nas [w Filipinowie] wszystko było rozebrane na bunkry, nie zostało nic. Zatrzymaliśmy się na Szczęściu, bo tam siostra mieszkała. Do wiosny, a jak się zrobiło cieplej to zaczęli budować. Rozbierało się bunkry i co się nadawało to się składało dom. Się przeżyło. Z Rosjanami nie było kontaktu nic. Psie wózki z bliska, pusty saganek starsziny Rozmówca 7. – miał 16 lat, mieszkał w Łuczynowie Jak byliśmy w domu to po sąsiedzku był sztab niemiecki. (...) A u nas znowu kwaterowały panny, co tam tym oficerom gotowały, prały, Polki, polskie panny. (...) Kontakty [z Niemcami] były dobre. (...) Niemcy według tych Ruskich to się dobrze zachowywali, za kobietami nie latali. A ta kompania niemiecka, co stała we wsi, i te panny co z nimi były, to jeszcze zdążyły uciec za Łódź, bo później te panny to się już tam pożegnały z tymi Niemcami i jak wróciły, to jedna przyszła do nas. A w Paciorkowej Woli była taka kuchnia. Tam był taki Mikołaj, Ruski, [ale] w niemieckiej armii. I on taki był spryciarz, że wziął konia i uciekł do (...) armii ruskiej. Później, jak ci Ruscy wracali, bo się wojna skończyła, puławską szosą, to przyszedł i pokazał się, że przeżył. Dwa tygodnie przed tym jak już mieli ci Ruscy uderzyć, nas wysiedlili, byliśmy na Annowie [6 km na północ od Zwolenia] u rodziny. Niemcy dawali furmankę, konia i żeby iść i uciekać. Przyjechał furman i wszystko się rzuciło i nas wywiózł na Annów. To już Niemcy tam stali na szosie i już te działa ciężkie wyprowadzali na zachód. Przez 2 tygodnie pobyliśmy tam i [jak] ci Ruscy uderzyli to niezdatne rzeczy. Jakoś w sobotę jak zaczęli bić, to aż się ziemia ruszała tak bili. No i w poniedziałek rano na Annowie już ci Ruscy przyszli. Na Helenówce tam łaził koń. U nas konia nie było i mówi ojciec: to dam im gorzałki to może tego konia by zdobył, ten Ruski mówi nie. Nie chciał, miał tę mapę, patrzył, mówi nie, bo to prawo było do szosy. Później [w pobliżu] od tego Annowa stał taki wiatrak. Ruskich wyleciało tam ze dwudziestu może, a w nocy to przyszło Niemców, była ich kupa. Przyszli napić się wody na ten Annów. Przyszli tak do tego mieszkania, myśmy pouciekali, pochowaliśmy się. Popatrzyli po tych garnkach, tam była taka kasza, z prosa, jaglana. Ale nie chcieli tej kaszy jeść. A jedna kobieta mówi: panie, kiedy się wojna skończy, jeszcze się tego Niemca pytała, ale nie rozumieli. [Niemcy] Poszli do Helenówki i później do tego wiatraka do Annowa. Z dwudziestu tych Ruskich, jak tamci pociągnęli z karabinu maszynowego, zabili chyba z sześciu Ruskich. Jednego jakoś tak postrzelili, to [zmarł] na ziemi z tego bólu. No to my mówimy, żeby ci Niemcy znowu tych Ruskich nie odpędzili. Ojciec w kierunku Annowa, kulki, (...) jak z tej piwnicy wyskoczyliśmy nie trafiły nas (...). Doszliśmy na Annów do J., tam był sztab Ruskich. Ojciec powiedział Ruskim, że tam są miny i tych Niemców kilku jest, nie wiedział ile, ale mówi, że jest. Jak te czołgi puścili, aby się zakotłowało. I szli [Rosjanie], to tu Niemiec na Annowie nie dawał się, a były wykopane przy drogach przeciwlotnicze bunkry. On tam się nie dawał, wjechali czołgiem, zagnietli go i koniec. I ci Ruscy później przychodzili do wsi. O jejku, tu już na Paciorkowej Woli, tu jak Józefów, działo koło działa 17 stoi, a było tego, że niezdatne rzeczy. Jakby ci Niemcy buchnęli, to by dopiero im narobili szkody. No i doszliśmy do Łuczynowa. A tu za wsią znowu stoją takie samochody z czymś takim, mówimy: nic tylko ono jest na most, jakby tam gdzieś zerwali most, a później się dowiedzieliśmy, że to te katiusze. I wszystko było wykierowane w kierunku Radomia. I poszli, i aby [tylko] się pytali ile jeszcze kilometrów do Berlina. Ostrzału tu nie było, tylko w Paciorkowej Woli trochę zaczęli. Tam zabili jakiegoś ruskiego kapitana. Ale tam bardzo krótko, godzinę, może dwie, a może i nawet nie. Bo tu na Wycinie [część Łuczynowa], (...) to znowu stał czołg [niemiecki], to może z tego czołgu tam pouciekali, bo mu strzeliły musi [chyba] gąsienice, nie mógł dalej. I później abyśmy chodzili rozbierać. Później, jak zaczęli tymi psami jechać, takie zaraz za frontem mieli wózki nieduże, po 4 te psy, 6 i ci żołnierze koło tych wózków. Wózki były, bo to była wtedy zima bez śniegu, zamarzło na sucho. Mrozy były. Mieli takie wózki pół metra, takie na kółkach i po 4-6 psów do tego wózka. I jak gdzieś tam zobaczyli [odpowiedniego psa], to się zamieniali za te psy. Mówili, że jakby siadł żołnierz, to nie chciały biec. To pewnie amunicję podwoziły czy chorego. I jak tutaj front był to często nieboszczyków przywoziły. Mundury im zabierali, okręcali w prześcieradło i do Zwolenia na cmentarz. Nie wiem czy [Rosjanie] pijani byli, czy nie. Szli, takie waleńki [buty] mieli, nawet kaloszy nie było. To takie zbite były, że niby wtedy było sucho, ale jak [by] było mokro to się to zamoczyło. I u nich nie było jakiejś takiej organizacji, bo Niemcy mieli kuchnię. A Ruscy mieli takie kociołki, to każdy sobie postawił i palił ogień, i gotował każdy sobie. Nie kradli. Szybko przeszli. Przeszli, poszli, ile to tam było: 2-3 dni, bo dłużej nie było. I tu to wszystko, co zebrane z frontu było, to poszło. (...) Później jeszcze tacy saperzy. Front przeszedł, to ze 2 tygodnie po wsi kwaterowali. U nas chyba ich było trzech i u M. trzech. Ale dwóch spało tak normalnie, a ten jeden na tym piecu chlebowym. Ale to byli takie kanciarze, bo chodził ten starszina [przełożony] grać w karty. Babka im dała saganek, bo kartofle to sobie sami gotowali. Ale jedli jakoś tak najpierw same kartofle, potem mleko popili. I jednego razu zjedli kartofle, temu starszinie nie zostawili. Ale jak tamten przyszedł, to aby popatrzył w saganek nic nie mówił. (...) Ruscy to kobiety ganiali. Bo jak front przyszedł, to aby się uganiali. I ci Ukraińcy tak samo. I przeszedł ten front i poszedł. Czołgi rosyjskie głównie na Czarnolas szły. Jak wróciliśmy to nie ukradli nic. Jakby to dłużej było, to może i tak. Bo znowu im był potrzebny węgiel drzewny na froncie, bo u nas na podwórko poprzywozili tego węgla z tych wysiedlonych terenów. I później na front wywozili i sobie palili w piecykach. Na miny chodziło się, palca nie mam, mina urwała. I jeszcze tu [w ręce] odłamek siedzi. Były tu takie przeciwlotnicze kulki, to rozbrajaliśmy. (...) To takie były czubki i się zapalało i to rwało. Jak ten front przeszedł to było tu tych rakiet. Broń to po wojnie zbierali. To każdy miał karabin. 18 Pamiątki zachowane przez rozmówcę z okresu przejścia frontu To tu (w styczniu na zgliszczach), to tam (w maju rowerem) Rozmówca 5. – miał 19 lat, z Władysławowa, wywieziony na roboty do Niemiec Ostrzał artyleryjski [rosyjski] był czasem [we Władysławowie]. (...) Tu niedaleko była kuchnia niemiecka w czasie jak front stał jeszcze. (...) Brakowało, żeby budynki rozwalić, 100 m. To tam i bomby, i pociski. Aby dziury na wiosnę się znajdowało, jakby lisy pokopały, po pociskach właśnie z daleka, z ciężkich dział. Tu od Wisły Niemcy stali. Wszędzie bunkry były. U nas na naszym polu to zaraz krzaki są, tam było kilka bunkrów. Gdzie tylko był wyższy teren, tu na tych naszych polach to wszystko tu były jednostki. A czarnoleski las skopany. Jeszcze dziś można ich oglądać tam. Całe mieszkania były pozakopywane i to posypane ziemią. (...) Siostry dwie młodsze, co 2 lata różnica. Siostry były za młode, żeby zabrać pod okopy do gotowania. (...) Właśnie siostra starsza, ojciec to był chorowity, jeździły tu pod front, przywoziły co pasowało – drzewo na opał, przywoziły, znaczy jak było sucho, to zbierali (...). A na kuchniach to swoich mieli, chyba do skrobania ziemniaków. (...) Popadłem do baora, do gospodarza, jako furman. (...) Jeździłem z piachem do obozu [Gross-Rosen], w którym [wcześniej] siedziałem. Ale to już miałem ciuchów więcej, ubranie. I jedzenie już oczywiście inne. Tak to przetrwałem tę wojnę do końca, do kapitulacji. U tego gospodarza, tam byłem już do przejścia frontów. Front na Wiśle ruszył 12 stycznia, a tam 4 lutego już zwinęliśmy manatki na wozy i rano ruszyliśmy w kierunku Czech, przez Sudety. My jako furmani (...) Znaleźliśmy się (...) na drugim krańcu Czech, tu od Austrii, tam jeszcze Niemcy byli. I tam już stanęliśmy. Jako taki [gospodarz] to trochę mamrot był. No, ale specjalnie nie mogę nic złego na niego powiedzieć. Nie umiałem po niemiecku, to znów ci koledzy byli, jeden był z Poznańskiego, umiał po niemiecku dobrze, tu już [się] komunikowaliśmy, jako tłumacz był. Mówiło się co trzeba, więcej nikt tam nic nie wymagał. Jeść dali, zrobiło się. (...) Świń tam nie miałem, nie obchodziło mnie, tu już sami to obrządzali, a krowy np. to musiałem obornik uprzątać, czyścić to, tamto. Takie rzeczy. Pomagać przy tym, a już przy koniach to tylko czyściłem kobyły, konie i szedłem do obory, czy tam szedłem do obory, a później do stajni. I byliśmy do 9. [maja], nie, 9. to się skończyło, nie pamiętam, do 12. czy 16. ruszyliśmy z Czech do domu powrotem. Tam Ruskie weszli. W maju wróciłem do domu. To znaczy w 45 roku, gdzieś koło 20 maja. Czyli od razu po prostu. Mieszkaliśmy w takiej miejscowości podmiejskiej nad rzeką Ochrzą i tam oni mieli, duży majątek był, jak po naszemu dwór. A tu resztę to byli rolnicy, robotnicy. (...) No i normalnie tam, strzelanina, samoloty to przelatywały raz postrzelały to tu, to tam. Zobojętniało to wszystko te huki, nie raziło. Rano, a była jakaś drużyna robocza, niemiecka. Rano sobie wyszli normalnie na 7. czy na 8., jakieś rowy kopali na terenie Czech. I no wyszli to wyszli. Za niedługo krótko przed 9. wracają. Wracają bez łopat, a tak to z łopatami szli, jak wojskowi. Czy to było jakieś karne [kompania karna] czy co. I myśmy tam wyszli przed mieszkanie. A oni: „Wojna kaput, Hitler kaput”. A co nas zaintrygowało, na tym placu 19 wolności rosła lipa, taka 10 m, może więcej, my rano wstajemy, a tam chorągiewki białoczerwone, z tym trójkątem. I to tak się jedno z drugim złożyło i „wojna kaput”. Nie wierzyliśmy. Ale później te Czeszki dwie, co mieszkały, wyleciały. Jak radia Czesi mieli, to się już tam dowiedzieli. Wojna skończona. Zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu. Wojska to nie widzieliśmy żadnego. Tylko potem to do domu, ale jak, czym. Chodźmy na drogę, na drodze jakiś rower, nie ma przecież za co kupić, Czechy nie sprzedadzą, choćby miały. No i wyszliśmy na drogę. Szosa taka polna była. Porozrzucane wszystko. Różne butelki, garnki nie garnki, no, co było do użycia, to było. Kto to powyrzucał – nie wiem. I broń była nawet. Wódka, jedzenie, tłuszcze, papierów, ciuchów. Tak porozrzucane. I tak to było. A jeszcze wcześniej to kolega już tam mówi: wozy stoją, nie ma koni, nie ma nic tylko wozy, a tam pełno rzeczy. Przyniósł jakiś kapelusz, jakieś teczki. To później ja jeszcze walizkę jakąś tam, żeby mieć w coś na drogę włożyć. Odpadów. A wojska to ruch był aby w nocy, huk, ale to nikt tam nie wychodził z mieszkania, spało się czy nie spało. Także [więc] jak się skończyła [wojna] to strzałów nie było. Piechotą do Ostrowa Wielkopolskiego doszliśmy we dwóch. Bo ten kolega, to był 10 km od Ostrowa na południe. No i na rowerach przyszliśmy z Czech (...). No szło się. Po autostradzie jak doszliśmy już do wrocławskiej drogi, co z Berlina do Wrocławia szła, 30 km jechałem na obręczach bez powietrza w rowerze, się normalnie jechało, na tych innych drogach to już trzeba było prowadzić. Towarzysze [Rosjanie] nas zaczepiali, ale papierosy mieliśmy to ich częstowaliśmy. Raczej Rosjan to się szerokim łukiem omijało. Tyle co musiałem, jak zatrzymały a tak to nie. Mieliśmy jakieś ubranie, buty. Zresztą byliśmy za głupi na szarwark [podwózkę?], każdy tylko dążył do domu dojść. Chyba, że ktoś został na dłużej to kombinowali, napady, to, tamto. Niemcy tu stali, bo to wojsko poszło, ale nie wszyscy zdążyli uciec. (...) To tak jak my poszliśmy, to poszliśmy het. A dalej już też nie można było iść, bo już było tam za ciasno. To się wszystko kumulowało. Kolega tam został pod Ostrowem (...) A ja przyjechałem tu, w Ostrowie jakoś na pociąg się siadło i się dostałem pociągiem do Garbatki, z Garbatki pieszo do domu. Domu nie ma dom spalony, budynki spalone wszystkie. Mieszkanie było nowe, niewykończone, to spaliło się dom, obora i z tego wszystkiego została stodółka stara, mała. To zostało i koniec. Trzeba było przez zimę, na komornym przebyli, a później postawiliśmy drewnianą oborę i tak gospodarzyliśmy. To się chyba spaliło przy przejściu frontów z zaprószenia. (...) Na kominie, bo to komin był, były takie nietypowe garnki, jakieś takie baniaki bez uszu. Takie całkiem inne, których się tutaj u nas nie używało. Prawdopodobnie Ruscy sobie tu ugotowali na kominie, drzewa było w koło. Musieli zaprószyć ogień, a wiatr był z zachodu. (...) Drugi bok podwórza został. A ojcowie [rodzice] byli tam na Dąbrowie zaraz kilometr za szosą. Bo jak ruszył front to kazali tu uciekać. Zatrzymali się tam w Dąbrowie koło Policznej [15 km na północ od Zwolenia] i dalej nikt nie szedł, bo oni [Rosjanie] ruszyli w nocy, nie w dzień. Zagony rosyjskich czołgów były już o 2 godzinie w niedzielę, bo to w Nasz rozmówca po niedzielę było w Czarnolesie, nawet za Czarnolasem, już pod powrocie z Niemiec Policzną. Podobno tutaj to był kocioł, gotowanie, bulgot jednostajny, taki hurgot, nie to że strzały jakieś tam tego. W poniedziałek [dzień po przejściu frontu] przyszli już tu ojcowie, wrócili, bo to przewaliło się wszystko im, były drogi takie. To tymi drogami kotłowały czołgi, a zamarznięta ziemia była, a w poniedziałek czy na drugi dzień, 400 m stąd, też tam na naszym polu tylko obok, leżał już Ruski zabity. On był jeden żołnierz. To już rano to musiały wcześniej tu w nocy podejść i tu ich jeszcze. Jak mówię tu 100 m stąd było bunkrów ze 5 czy 20 6. Tu było pełno wojska [niemieckiego] w tych bunkrach, bo to był odwrót czy coś. Musiała strzelanina się wywiązać i musiał tu zginąć. Już to musiało być w niedzielę, bo w nocy to by go tam nie zastrzelił, tylko w dzień. To już musiały Ruscy tymi krzakami podczołgać się i to [dom] w końcu spaliło się. Rosjanie jak przeszli, to się raczej nie pojawiali. Polacy przejęli. Zrobiły się te komendy powiatowe, władzę narzucili swoją. Ale raczej ich tu nie było. Z tym że nadzór na pewno był. Nasi nie umieli wtedy rządzić to musieli brać przykład. Dogadywać się z oboma, pomoc brać od Niemców Rozmówczyni 8. – miała 26 lat, mieszkała w Łuczynowie Można było u Niemców do lekarza pójść. Można było się u nich leczyć. Mój ojciec zachorował, miał nogę całą czarną. Poszłam do tych Niemców i mówię, że tak i tak. Mówią, że jak przyjedzie lekarz z frontu to przyjdą. Przyszli. Mówią: albo nogę odciąć, albo za 3 dni śmierć. Zakażenie poszło. Myśmy długo nie patrzyli. Taką operację zrobili, coś wyjęli, no i jeszcze ojciec ożył. A przecież jak żałowali jak ta S. dziecko rodziła, przywieźli taką akuszerkę i umarła. Później ci Niemcy żałowali, że do nich nie przywieźli tej kobiety, bo byli wszyscy fachowcy. Nie interesowali się dobytkiem, dobrzy byli. Jajka łupinki pozbierali, to kurom wynieśli. Dobrzy byli. Na okopy łapali, pamiętam w żniwa ładowali. Poszli mój ojciec i mój chłop w pole, no i koniecznie na te okopy żeby ich zabrać. Mój ojciec taki był prędki, zły na nich był, zaczął kląć na nich: „Tu robota jest, tu nie ma czasu” i odeszli. U nas to stało przecież wojsko i później nas wysiedlili. My wszyscy tutaj z Łuczynowa. A w ostatnią noc tej wojny, jak tak się tak trzęsło, to jeszcze mojego chłopa zabrali, jak nas wysiedlali, i ja do Radomia pojechałam, żeby go tam ratować. To jeszcze taki E. był, spotkałam się z nim, Niemiec. Po wysiedleniu to było, bo z Wilczowoli [8 km na północ od Zwolenia] pojechałam do tego Radomia. Mówi: wziąć od sołtysa zaświadczenie, przywieźć i puszczą go. A chcieli go na roboty wziąć. Udało się, bo robiłam jak mi ten Niemiec kazał, ale szłam już z tego Radomia, przez Garbatkę [15 km na północ od Zwolenia] do domu, no i taka pani szła. I mówi „Gdzie ja biedna tak idę wieczorem, niech pani ze mną pójdzie ze mną, ja panią przenocuję”. Koło pieca mi pościeliła, gałganów trochę rzuciła i tam nocowałam. I jak tam byłam jaka wojna się zrobiła nad ranem, że Boże kochany. Później szliśmy do Wilczowoli to pełno wojska stało koło szosy, Ruskich. No jakoś tam przeszliśmy, a tego chłopa puścili, bo szli, wszystko łamali. Zawsze Ruscy pokazywali na palcach, że zabili [im Niemcy] tyle rodziny, tyle rodziny. Jak on już się tam będzie bił jak pojedzie. I szli na Berlin. Obszerne relacje dotyczące końca wojny znów zaskakują dystansem wobec wydarzeń, przełamywanym rzadko (u kobiet) nagłym wzruszeniem. Widać zainteresowanie szczegółem, u mężczyzn – bronią, ale miny stały się problemem dla wszystkich. Naszych rozmówców wojna rozrzuciła po całym regionie radomskim, a nawet wypędziła do Niemiec i Czech. Przyjmowali to bez szemrania, po prostu – siła wyższa. Znów nie jesteśmy w stanie odkryć, ile w tym pogodzenia po latach. Zainteresowanie wywoływały odstępstwa od codzienności wojennej, choćby ten psi zaprzęg. Różne były stosunki naszych rozmówców z Niemcami. Niekiedy zbliżały się one do prawie przyjacielskich, ale dotyczyło to stacjonujących do 1945 roku żołnierzy frontowych, zmuszonych do walki z nieprzyjacielem od nich potężniejszym, którego panicznie się bali. A przecież w naszym rodzinnym mieście oprócz bombardowań były także rozstrzeliwania Polaków pod ścianą straceń, liczne aresztowania, przesiedlenia i mordy na Żydach. Co do Rosjan, to jedni uważali ich za wybawicieli, a inni za podłych złodziei. Ludzie dokonywali też zestawienia tych dwóch narodów. Od zdecydowanej większości osób usłyszeliśmy, że 21 Sowieci mieli o wiele mniej kultury niż Niemcy. To Rosjanie rabowali, krzywdzili kobiety i byli często pod wpływem alkoholu. Tylko nieliczni wspominający powiedzieli nam, że żołnierze Armii Czerwonej byli mile nastawieni do polskiego narodu. W końcu nasi rozmówcy pochodzili z różnych rodzin, miejsc, w ich głowach zapadły głęboko w pamięć różne zdarzenia. Charakterystyczne jednak, że postawieni przed wyborem jednej z dwóch stron w chwili walki – pomagali Rosjanom. 22 ROZDZIAŁ III Jak pisaliśmy we wstępie, przechodzimy do wywiadów z osobami żyjącymi współcześnie. Rozmówcy pozostają anonimowi, jedyne co ujawnimy to ich płeć i wiek. 5-latek, początek wojny Trochę bym ja się bał tam ich... No bo to jakby chciał przyjść taki pan i moją piłkę zabrać na przykład, to może by było tak, że ja bym ją rzucił wysoko tak i on by nie złapał. A mamy to zabrać bym nie dał chyba, no taty też. No... schowałbym się z mamą, no i babcią może... ze wszystkimi bym się schował w garażu, a jak nie, to może tam gdzie jest drabina, tam w piwnicy. Tylko, że ja tę drabinę bym zabrał im, żeby oni nie weszli do nas, ci panowie. No, ale jakby przyszedł ktoś inny, nie ci panowie to bym poszedł z nimi, tymi innymi. Jakby miejsce było to wszystkich bym tam schował i sąsiadów nawet, a jakby miejsca nie było to nie wszystkich. Jedzonko bym zabrał, no też i ubranka... ale nie ma łóżka... no to kołderka może i poduszka. Krówki bym nie zabrał, bo ona za wielka, ale takiego pieska to już tak. Jakby ci panowie daleko poszli od tego czołgu, albo może od samochodu jakiegoś, to może jakby zostawili otwarty, i jeden by pilnował, to może zakradłbym się z tyłu i powiedział policji, żeby zabrali tego pana. Bo oni mogli wszystko zabrać, ci źli... 6-latek, początek Niemcy by mnie pewnie zabili, ale schowałbym się za garażem i taką dużą bombę rzucił na całe miasto, albo nożem bym się bronił. 7-latek, początek Uciekłbym czołgiem z mamą i tatą do mojej babci i tam się schował. Albo bym spróbował się bić z nimi. 8-latek, początek Wziąłbym rodziców i uciekł samochodem z całą rodziną do innego kraju, gdzie by nas ci Niemcy nie znaleźli, a jakby chcieli we mnie strzelać, wziąłbym karabin i granaty, i zaczął się bić razem z tatą i bratem. Na pewno byśmy wygrali. 9-latka, początek Uciekałybyśmy do innego kraju. Po prostu byśmy nie wiedziały co robić, samochody odpalały, jechały jak te wariaty, byleby uciec przed tą wojną. Wzięłybyśmy pistolety jakieś, gdzieś, skądś, nie wiem, w ogóle jakieś kije – z kijami na Niemców. Starałybyśmy się ocalić naszą ojczyznę. Zaczęłybyśmy ich bić. Wzięły coś takiego twardego i zaczęły te wozy im psuć. Zaczęłybyśmy ich kopać, bić ich. Wzięłybyśmy od policji pistolety i też zaczęły strzelać. Kryłybyśmy się za wozami i strzelały, tak jak to robią w filmach. To wszystko dlatego, że nie chciałybyśmy umrzeć. Uciekłybyśmy do kraju, który jest jak najbliżej, albo lepiej jak najdalej nas. Chodziłybyśmy wszędzie, po lasach i w ogóle wszędzie po miastach, żeby jak najwięcej ludzi zebrać, którzy się nie boją i żeby brały jakieś noże, broń, żeby zabić tych Niemców i żeby nam pomogli. Dzieci które są odważne, dorosłych. A dzieci małe do jakiegoś bezpiecznego miejsca, żeby im się nic nie stało. Do jakiejś jaskini czy gdzieś. Byśmy je ukryły, takie roczek do pięciu lat. Wolałabym umrzeć za wszystkich, niż żeby wszyscy umarli za mnie. Rzucać czym popadnie. A jak niektórzy trenują różne karate, nie karate, to żeby się bili, a my później pistoletami. Byśmy założyli kaski i byśmy walczyły. Piłkami rzucać, wszystko robili żeby wygrać. Wszystko, wszystko żeby Polska zwyciężyła. Nasze mamy mają małe dzieci, to byśmy kazały pójść im do bezpiecznego miejsca, żeby pilnowały 23 ich, a tatusiów, żeby pomogli walczyć. Resztę ludzi też. I byśmy wydały ucztę jakby się to wszystko skończyło dobrze. Zaczęłybyśmy się modlić. Chciałybyśmy stać się grzeczne. I w ogóle byśmy się modliły, brały krzyże, różańce, wszystko żeby przetrwać tą wojnę. Wzięłybyśmy swoje samoloty i strzelały w tamte. Pryskałybyśmy im w oczy, wiadrami lały, wodą z węża, piaskiem w oczy. Wylały farbę na drugi samolot, żeby nic nie widzieli i zaczęły do nich strzelać. Brałybyśmy kije, grabie, chłopaków i waliły byle gdzie, byle im się coś stało. Kopały doły, robiły zasadzki. Nawet dzieci, wszystkie na jednego skoczyły i położyły, zaczęli kopać, bić pięściami, brać twarde torebki, dezodoranty im po oczach i buziach, mrówki na łopatę i na nich rzucali. Nasze psy brały, żeby zaczęły ich gryźć. Ostre krzaki i ich kłuli. Wzięłybyśmy jakiś kawałek drewna jako tarcze, nóż i walczyły, łukiem w nich strzelać, mieczami walczyć z nimi, podstawiali nogi. Jakby weszli w nocy, to byśmy wzięły nocną lampkę i trach w głowę. I rzucać w nich wszystkim. Krzyczeć na pomoc i rzucać granaty. Zawołać policję, żeby strzelali swoją bronią. Jakby coś zrobili mojej siostrze [ma roczek] to bym ich chyba pozabijała, własnoręcznie. Nawet jakby ją dotknęli i pobrudzili. Jakby nas porwali to byśmy się jakoś wybrali z tych obozów, wsiadłybyśmy na ich konie, albo te maszyny i zaczęli w nich strzelać katapultami. Biegałybyśmy po domach, sprawdzały czy nic nikomu się nie stało i pozabijały ich wszystkich. Najbardziej zapamiętałybyśmy jakby zabili naszych bliskich, kogoś z naszej rodziny. Do końca życia pamiętałybyśmy, a najbardziej albo rodziców, albo rodzeństwo. To by było nam naprawdę bardzo smutno. Całymi dniami i nocami płakałybyśmy. Ja mogłabym się nawet zabić, żeby nie znosić tego bólu, że jestem świadoma, że oni już nie żyją, chciałabym się z nim spotkać w niebie. 10-latka, początek No [zapamiętałabym] czołgi na pewno. Bałabym się, że mnie wywiozą. Chyba jakby Niemcy przyszli byłoby więcej nowych sklepów, miałabym nowe koleżanki, nauczyłabym się niemieckiego. Ale bałabym się żołnierzy, bo mogliby udawać, wejść do domu, że niby są głodni i okraść. 10-latek, początek Jakby Niemcy nas zaczęli atakować, to pewnie w telewizji powiedzieliby co robić, gdzie się schować. Najlepiej chyba by było zamknąć się w bezpiecznym, ciemnym miejscu pod ziemią, to by nas nie znaleźli. Razem ze wszystkimi mężczyznami zorganizowałbym jakąś grupę do walki, w razie gdyby nas zaatakowali. 11-latek, początek Z początku wojny miałbym przed oczami przerażenie ludzi, opustoszałe budynki. Ciężko by mi było uwierzyć, że coś takiego może się zdarzyć w naszym kraju. Jeśli bym zdążył, przygotowałbym się do tego (pożywienie, środki czystości). Dla mojego miasta wojna oznaczałaby zamęt, spustoszenie, ruiny powstałe w kilka dni. Dla mnie najważniejsze byłoby zdrowie i życie rodziny. 14-latek, początek Z początku wojny zapamiętałbym czas, w jakim się ona rozpoczęła i uczucia mi wtedy towarzyszące. Dla mojego miasta oznaczałoby to pewnie klęskę, ponieważ jest ono małe i nie potrafiłoby się bronić. Najważniejsze byłoby dla mnie bezpieczeństwo rodziny, sam chciałbym móc pomóc swojej Ojczyźnie i móc walczyć. 24 15-latek, początek To byłoby dla mnie straszne przeżycie. W moich oczach utkwiłby strach, popłoch i przerażenie wielu ludzi. Uważam, że to byłyby ciężkie chwile dla mojego kraju, a szczególnie dla mojego miasta. Dla mnie największe dobro stanowiłaby rodzina i mój dom. 17-latek, początek Staram się uspokoić... Właściwie, to na pewno bym panikował. Zresztą, praktycznie jak każdy w mym wieku. Co właściwie można zrobić w takiej sytuacji? Poddać się? Stawić opór? Uciekać? To wszystko zapewne i tak bezsensowne. Poddanie – nie dogadasz się, rozstrzelają. Opór – w pojedynkę? Równie dobre jest samobójstwo. Ucieczka – niby dokąd? W takim wypadku najlepiej czekać na rozwój wydarzeń, tylko nie samemu. Choć samemu łatwiej się ukryć, jednak jeśli ma się osoby, które są dla ciebie ważniejsze, niż własne bezpieczeństwo, należałoby najpierw zapewnić im ochronę. Wszystko ładnie, pięknie wygląda tylko na papierze i pewnie wielu z nas, gdyby zobowiązało się do bohaterskich czynów, jak przyszło by co do czego stchórzyliby. W pamięci? To trudne pytanie... Przeżycia z takiego okresu trwale obijają swój ślad na kartach ludzkiej pamięci... Na pewno twarze, twarze pełne bólu, smutku i żalu, oraz pozbawione uczuć, litości czy zrozumienia. Na pewno sceny, które musiały się zdarzyć, osoby, które postawiły się bezprawiu i dyskryminacji, miejsca, gdzie zbierały się tłumy by znaleźć schronienie, widok martwych ciał, wygłodniałych, umierających ludzi... Tego nikt by nie zapomniał... Nikt, kto ma serce. 21-latka, początek Zapamiętałabym okoliczności wybuchu wojny, reakcje społeczeństwa, postawy ludzi bezpośrednio po wybuchu wojny. A co bym zrobiła? Pierwszy odruch to zapewne ucieczka w potencjalnie bezpieczne miejsce, a tak długofalowo to patriotyczna postawa wobec ojczyzny. Dodane przez obecnego przy rozmowie 22-latka Szybko zjadłbym ulubione chipsy i wypił piwo, bo to mogłoby być moje ostatnie. 6-latka, koniec wojny No jakbym wiedziała, że ci panowie przyjdą i nas uratują od tych złych Niemców to bym im dziękowała. Coś tam bym im namalowała, laurkę jakąś, może kwiatka albo misia. No jak tak długo szli to chyba byli głodni, to tam bym im jedzenia trochę z mamą dała. 10-latka, koniec Chyba bym się trochę bała. Ale chciałabym wyjść i podziękować, że nam pomogli. 10-latek, koniec Gdyby mieli nam pomóc na pewno bym się cieszył, ale bałbym się, że chcieliby nas zabić, tak jak Niemcy. Na pewno zapamiętałbym tych wszystkich zabitych ludzi porozrzucanych po ulicach, tak jak to wygląda na filmach. 11-latek, koniec Dla mnie i dla mojej rodziny najważniejsze byłoby: chwała dla Rosjan i zapewnienie im domu nad głową oraz obdarowywanie ich rożnymi podarunkami. 11-latka, koniec Schowałabym się z rodziną w bunkrach. Później mogłabym starać się pomóc innym, np. zdobyć dla nich jedzenie. 25 12-latka, koniec Zapamiętałabym twarze żołnierzy i polskich, i niemieckich, i rosyjskich. I na pewno twarze martwych ludzi. Gdyby Rosjanie weszli z bronią bałabym się i zaczęła się chować, mimo to, że przyszli nam pomóc. 12-latek, koniec Cieszyłbym się, że Rosjanie nam pomagają, ale nie podziękowałbym im, bo na początku wojny uciekłbym do innego kraju. Takiego gdzie nie ma wojny i przez całą wojnę bym się chował, razem z ludźmi, którzy też by chcieli uciekać. 13-latek, koniec Ugościłbym Rosjan, prawda, w końcu nasi wybawiciele. No, ale granat bym wziął tak na wszelki wypadek, bo nie miałbym zaufania do nich do końca. No i uciekłbym, skąd mogłem wiedzieć co to za ludzie. Cieszyłbym się pewnie, że Niemcy już odeszli, chociaż z drugiej strony to nie byłbym pewien co oni z nami zrobią. Mogli przecież rozstrzelać w każdej chwili pod byle pretekstem. Ukryłbym na pewno bliskich, bo bałbym się o nich. Myślę, że na długo w myślach zostałby mi obraz zniszczonych miejscowości, domów i zabitych ludzi. 14-latek, koniec Dla mojej rodziny najważniejsze byłoby pewnie chronienie bliskich, sam chciałbym zapewnić im bezpieczeństwo, najważniejsze byłoby dla mnie to, aby nikt z rodziny nie zginął i aby moja ojczyzna odzyskała wolność. 15-latek, koniec Nie wiem. Na pewno ogromnie cieszyłbym się z tego, że znowu mamy wolność. Chociaż ci Rosjanie… Jestem pewny, że żyłoby się lepiej. Ale czemu to Rosjanie muszą nas uratować? Nie mógłby być to ktoś inny? Mimo tego, należy im się podziękowanie. 15-latka, koniec Nie wiem, o czym bym wtedy myślała. Z jednej strony bałabym się, jakie zniszczenia i zamieszanie Rosjanie mogą siać na naszym terenie. W końcu nie byli oni naszymi przyjaciółmi i nie bardzo liczyli się z naszym zdaniem. Z drugiej strony, nigdy nie wiadomo, na co stać Rosjan, więc na pewno byłaby we mnie choć cząstka nadziei na wyzwolenie. Modliłabym się o to, by Rosja nie pozbawiała życia i nie zagrabiała majątków tylu niewinnych ludzi. Myślę, że byłabym zaniepokojona o to, że na naszych terenach zapanuje kolejny zamęt i chaos, tym razem z powodu starcia pomiędzy Rosją a Niemcami o nasze ziemie. A tego na pewno nikt nie chciał. 16-latek, koniec Jak by już weszli to na początku bym się radował i ich przyjął, a potem byłbym na nich wściekły i ich wyrzucił. Dzieci, osoby starsze czy kobiety próbowałbym ukryć gdzieś na pewno. 19-latek, koniec Nie byłbym szczęśliwy z powodu wejścia Rosjan. Na pewno bym im nie dziękował. Może to było i w pewnym sensie wyzwolenie nas, ale czy wyszło na dobre? Zresztą każdy w 1944 roku wiedział, że nic dobrego z pomocy Ruskich nie wyniknie, bo niby czemu oni mieliby nam pomagać? W końcu 20 lat wcześniej prowadziliśmy z nimi wojnę, a oni zostali 26 oszukani przez Niemców i dlatego do nas przyszli. Nie, ja na pewno bym się nie cieszył z ich przyjścia i trzymałbym się od nich z daleka. 26-latka, koniec Nie wiem czy byłabym w stanie wyobrazić sobie samą wojnę, a co dopiero jej zakończenie. W dzisiejszym świecie trudno jest się odwołać do tamtejszej rzeczywistości. Wejście Rosjan... Nie wiem jaka byłaby moja reakcja. Na pewno ucieszyłabym się, że wydostajemy się z niewoli niemieckiej, ale znów towarzyszyłby mi strach podczas przejścia frontu. Wiadomo, że nie szanowało się wtedy Polaków, próbowałabym znaleźć wtedy schronienie dla jak największej liczby osób, szczególnie moich bliskich. Jeśli byłoby to konieczne i możliwe, wyjechałabym. Podejrzewam, że przejście frontu niosło ze sobą więcej emocji i przykrych zdarzeń niż sama wojna. Chciałabym zadbać też o jakiekolwiek warunki mieszkalne dla mojej rodziny, starałabym się pomóc wszystkim, którzy stracili swoje domy. Słyszałam wiele niekoniecznie pochlebnych historii na temat Rosjan, dlatego nie chciałabym mieć z nimi styczności, jeśli nie byłoby to konieczne. Starałabym się odnawiać wszystko co zniszczyła wojna, od strat materialnych, po psychiczne i oświatowe. Jak wynika z przeprowadzonych wywiadów, wspomnienia dotyczące II wojny światowej kształtują się zależnie od wieku. To samo kryterium decyduje o świadomości tamtych czasów i obecnych postawach wobec potencjalnych zagrożeń. Wśród najmłodszego pokolenia widoczny jest wpływ mediów i gier komputerowych na wyobrażenia dotyczące wojny. Ukazuje się to m.in. w braku lęku przed wojną. A więc dorastanie w czasach pokoju usypia ten obszar wyobraźni. Najmłodsze pokolenie nie jest w stanie uświadomić sobie rzeczywistego zagrożenia i popuszcza wodze fantazji. Młody wiek wpływa także na dość dużą nieświadomość świata – wielu z nich chce zabijać przeciwnika bronią, nie zważając na to, że trudno byłoby ją dostać. W związku z tym nieświadome zagrożeń twardo decydują się na otwartą walkę z okupantem, a samą wojnę przyrównują do obrazów wyimaginowanych bitew, gdzie strony przeciwne bezkarnie się atakują. Wśród nastolatków widoczna jest większa świadomość faktów historycznych, a co za tym idzie respekt i obawa przed wojną. Na pytanie: co zrobiłyby, gdyby teraz wybuchła wojna, większość stanowczo odpowiada, że dla najważniejsze byłoby ukrycie siebie i najbliższych przed zagrożeniem. To uwidacznia silną potrzebę poczucia bezpieczeństwa. Natomiast gimnazjaliści i uczniowie szkół średnich wykazują się dużą świadomością historyczną, na co niewątpliwie ma wpływ edukacja prowadzona w ramach lekcji historii. Osoby te posiadają dość szeroką wiedzę na temat II wojny światowej, potrafią oceniać działania uczestników wojny. 27 ZAKOŃCZENIE Zebrane relacje uprawniają nas do wniosku, że II wojna światowa miała ogromny wpływ nie tylko na losy dorosłych, ale przede wszystkim na dzieci oraz wywarła trwały wpływ na ich psychikę, pozostawiając znaczące ślady, które możemy widzieć i dziś. Mimo, że ci ludzie przeżyli większość swojego życia w czasach pokoju nadal dręczą ich koszmary z tak odległej przeszłości, choć dawno już przeżytej i wytłumaczonej. Mimo ciągłych chęci pozbycia się przykrych wspomnień, w pamięci najbardziej utkwiły chwile bardzo tragiczne, np. widok zmasakrowanych ciał po bombardowaniu czy próba zabicia ojca. Te traumatyczne przeżycia sprawiły, że w dziecięcej psychice oprócz obrazu bólu i śmierci na stale utrwaliły się wydarzenia pełne humoru i radości – bo właśnie tego brakowało tamtejszym dzieciom. Dzięki znajomościom m.in. z miło zapamiętanymi frontowcami i bezinteresownym podarunkom, jakie od nich otrzymali, młodzi Polacy mogli poczuć się nie jak wyrzuceni poza margines społeczny, lecz jak dzieci, które powinny wieść wesołe i beztroskie życie. Przekonali się także, że nie każdy okupant to zawodowy morderca, który sieje strach i spustoszenie wobec narodu, ale przeciętny człowiek, zmuszony do walki, który pod przymusem obowiązków zawodowych musiał opuścić swoje dzieci, swój dom i swoich bliskich, za którymi w tej chwili bardzo tęskni, oraz tak jak oni nie jest pewny dnia jutrzejszego. Jeśli chodzi o nastawienie do członków Armii Czerwonej zdania osób, z którymi rozmawialiśmy zdania są tak podzielone, że sami nie jesteśmy pewni, w co tak naprawdę powinniśmy wierzyć. Jedni z rozmówców uznawali Rosjan za wybawicieli, na których czekali z utęsknieniem przez cały okres wojenny. Inni zaś nie mieli najlepszych wspomnień, jeśli chodzi o spotkanie z naszymi wschodnimi sąsiadami. Mówili o nich wprost w pogardliwy sposób. Z przejściem rosyjskiego frontu wiąże się także wiele ciekawych historii, zarówno komicznych jak i pełnych złych słów wobec rosyjskiego narodu. Pozwolimy sobie przytoczyć jedną z nich, którą uzyskaliśmy dzięki wspomnieniom babci jednego z nas. „Gdy twoja prababcia jednego była w ciąży [wiosna 1945 roku] było przejście frontu. Wszyscy chowali najcenniejsze rzeczy, ponieważ Rosjanie kradli. Chciała ona podać swojej mamie skórzane rękawiczki, gdy zjawił się Rosjanin. Zaczął on krzyczeć: ‘To my was oswobadzamy, a wy z nas złodziei robicie!’. Na pożegnanie prababcia dostała od żołnierza po twarzy oraz porządnego kopa”. Historia ta ukazuje brak kultury i sumienia u niektórych Rosjan. Jeśli mógł uderzyć kobietę raz, nie pohamowałby się i zrobiłby to po raz kolejny. Możemy wnioskować, więc, że opowieści tego typu można by znaleźć o wiele więcej, jednak nie jest to nasze zadanie. Wszystkie te sytuacje wywarły trwały wpływ na psychikę, wtedy jeszcze bardzo młodych osób. Takich właśnie sytuacji nie zapomina się nigdy i zostają one z ich uczestnikiem, aż do śmierci, nieważne czy zdarzyły się one dzień, tydzień, rok, dwa, pięć czy osiemdziesiąt lat przed śmiercią. Z tego powodu naszą historię możemy śmiało opierać na wcześniej przeprowadzonych rozmowach. Czy współcześni nam młodzi Polacy zachowaliby się tak samo jak ich wojenni poprzednicy? Wnioski z rozdziału trzeciego nakazują wątpić, ale trzeba także pamiętać, że naszych rozmówców, wspominających II wojnę, ta ogólnoświatowa tragedia ukształtowała. Potrzeba jest nie tylko matką wynalazków… 28