czytaj tekst wystąpienia s. Oktawii
Transkrypt
czytaj tekst wystąpienia s. Oktawii
„Życie i dzieło kardynała A. Kozłowieckiego” Kard. Adam Kozłowiecki – mój Stryj, jak dotąd- jest bardziej znany i ceniony za granicą aniżeli w Polsce – poza oczywiście ziemią podkarpacką i diecezją sandomierską, z której pochodził. Nazywany jest często Obywatelem świata. Miał bowiem, jak sam twierdził, co najmniej 4 obywatelstwa, znał osobiście 5 papieży, opanował 9 języków, a kontakty utrzymywał z niemal całym światem. Świadczy o tym zachowana po nim bogata korespondencja. Był też naprawdę wielkim Polakiem i patriotą, bo choć większą część swego życia spędził poza Polską, tylko 29 lat żył w Polsce, ponad 5 lat przesiedział w więzieniach i obozach niemieckich, pół roku był w Rzymie i 61 lat, aż do samej śmierci w dalekiej Afryce, -to o Polsce nie zapominał, żywo interesował się jej sprawami. W swoich listach zapewniał, że codziennie za Polskę się modli, by było lepiej ale nigdy za dobrze. Mówił, że za dobrze zwykle kończy się nie dobrze Twierdził że są 2 rzeczy, które jego zdaniem wynaturzają człowieka: skrajna nędza i łatwe życie. Urodził się w Hucie Komorowskiej 1 kwietnia 1911 r. jako drugi z trójki synów Adama i Marii Kozłowieckich. W jednym z wywiadów mówił: „Urodziłem się w prima aprilis – co zapewne tłumaczy nieco owe niezwykłe pomysły Opatrzności Bożej w stosunku do mojej osoby”. A życie jego było bardzo bogate i ciekawe, ale wcale nie łatwe, chociaż w sumie szczęśliwe. Pierwsze nauki do 10 roku życia pobierał w domu, ucząc się prywatnie, skąd też wyniósł znajomość języka angielskiego i francuskiego. Następnie rodzice oddali go do Chyrowa, słynnego zakładu naukowo-wychowawczego Jezuitów. Kiedy Adam wyznał ojcu, że zostanie jezuitą, wtedy ojciec, na znak sprzeciwu, zabrał go z Chyrowa i resztę edukacji odbywał w Poznaniu w Gimnazjum Św. Marii Magdaleny. Po maturze Adam jednak dopiął swego i wbrew woli rodziców zgłosił się do nowicjatu jezuitów. Przychylni mu byli tylko babka i starszy brat Czesław. To był rok 1929. Podobnie jak św. Stanisław Kostka uciekł potajemnie z domu, w przysłowiowej jednej koszuli. W swoich obozowych wspomnieniach tak opisał ten dzień pod datą I rocznicy rozstrzelania brata Czesława: Pisał: „kiedy mnie wszyscy prawie opuścili, tyś mnie bracie nie opuścił. Nie zapomnę nigdy tego jednego poranka. Wtedy także całą noc nie spałem. Była to chwila najcięższej może w moim życiu decyzji. Zrobił się świt, pierwsze blaski tego dnia, w którym straciłem wiele serc i moje serce odrywało się na zawsze od tego, co było mi drogie, droższe niż ktokolwiek przypuszczał Stałem przy oknie i było mi bardzo ciężko. Nie było przy mnie wtedy nikogo. Zrobiło się szaro, zaczęły piać koguty, z daleka dochodziło szczekanie psów. Wschód się zaróżowił. Wtedy nagle drzwi się otworzyły i wszedłeś Ty. Tej nocy także niewiele spałeś i skoro świt Cię obudził, przyszedłeś, by być przy mnie. Słońce wzeszło. Wyszedłem i Ty ze mną. Doszliśmy do bramy, mieliśmy się pożegnać: lecz nie, powiedziałeś, że odprowadzisz mnie jeszcze kawałeczek. Doszliśmy za pierwsze domy i znowu mieliśmy się pożegnać, lecz znowu powiedziałeś, że jeszcze kawałeczek. Ruszyliśmy przez łąki w milczeniu. W końcu przystanęliśmy, popatrzyliśmy na siebie i podaliśmy sobie ręce. Nie mieliśmy zwyczaju ściskać się i całować. Ot, podaliśmy sobie ręce, ale w tych oczach i uścisku twej ręki wyczułem wszystko, czego nie zapomniałem nigdy, i dziś zapomnieć ani nie mogę, ani nie chcę”. Ojciec, dowiedziawszy się o ucieczce syna rozgniewał się na całego i kazał mu w sądzie podpisać zrzeczenie się wszelkich praw spadkowych. I przez 8 lat z nim nie rozmawiał. Pogodził się dopiero w dniu prymicyjnej mszy św. w rodzinnej parafii w 1937r. i 1 nawet kiedyś powiedział / cytuję/: „ Adaś jest bardzo mądry, i jak jezuici nie zrobią go generałem to są durnie.” Adam po nowicjacie studiował w Krakowie i w Lublinie. Krótko też pracował z młodzieżą w Chyrowie. Kiedy po ukończeniu tzw. trzeciej probacji we Lwowie cieszył się, bo miał pracować jako wychowawca wśród młodzieży chyrowskiej, pisał: ”Wyczuwałem, że coś za bardzo się cieszę. I wybuchła wojna i wkrótce dostałem się do kryminału. Często Pan Jezus chciał, bym czegoś nie chciał, albo nie chciał, abym coś chciał.” I tak II wojna światowa pokrzyżowała te jego plany. W 1939r rozpoczął swoja drogę z Polski poprzez obozy niemieckie via Rzym do dalekiej Rodezji Płn. dzisiejszej Zambii, gdzie zmarł 28 września 2007r i tam przy katedrze w Lusaka został pochowany. Jeszcze w Chyrowie zetknął się z okrucieństwami wojny jako posługujący rannym. W swojej książce „Ucisk i Strapienie”, w rozdziale „Tragiczna jesień 1939” pisał tak: „ Coś mnie ciągnęło stale do tego Krakowa. Na moje nieszczęście. Nie. Chyba na moje szczęście” I zapewne, gdyby nie te lata w obozach, nie byłby tym, kim był. W Krakowie nie pobył długo. Wkrótce po przybyciu został aresztowany wraz z 24 jezuitami, osadzony najpierw w wiezieniu na Montelupich, potem w obozie pracy w Wiśniczu, następnie w obozach Auschwitz i Dachau, gdzie przebywał najdłużej. O swoich przeżyciach i o tym, jak traktowano tam więźniów, a zwłaszcza kapłanów, można przeczytać we wspomnianej książce. Wyzwolenie przez Amerykanów po przeszło 5 latach - uważał za Cud Dachau – cud ocalenia przed ostateczną likwidacją więźniów. Pisał: w 1942r; „ jest nam jasne, że my wszyscy, którzy znamy zbyt wiele faktów, nie możemy wyjść żywi z obozu. Lecz Bóg jest silniejszy nad moce zła”. I tak się stało. W czasie pobytu w Dachau tylko 2 razy odprawił msze św. i to wbrew zakazom. Pierwszy raz 1. 01.42r . pisał: „wdrapałem się na łóżko na III p., a że odstęp od sufitu był tak mały, że nawet uklęknąć nie było można, odprawiłem mszę św. leżąc.” W tej samej pozycji służył mu kleryk. Za kielich służyła szklanka, ani świec, ani ołtarza, ani nawet odrobiny szat liturgicznych. Nic. Trzy lata później 1. 01. 45r – dzięki wstawiennictwu belgijskiego jezuity u władz obozowych odprawił mszę św. przy ołtarzu. Mszę tę odprawił w intencji Ojczyzny, Tow. Jezusowego, rodziców, za młodzież całego świata i współtowarzyszy obozowej niedoli. Po wojnie kilkakrotnie był w Dachau, m.in. w 1960r z okazji Kongresu Eucharystycznego w Monachium oraz Olimpiady w 1972. Wtedy to, w byłym obozie wygłosił przemówienie, w którym mówił o zwycięstwie dobra nad złem, miłości nad nienawiścią. Cytuję „ Tu przekonałem się, że nienawiść jest rzeczą nie tylko zbrodniczą, ale także bezsensowną. Właśnie tutaj – w tych nieludzkich warunkach – uświadomiłem sobie tę głęboką prawdę, że każdy człowiek jest moim bratem, ponieważ jesteśmy dziećmi jednego i tego samego Ojca – Pana Boga. Tu nauczyłem się mieć w nienawiści nienawiść i samemu bronić się przed nienawiścią do kogokolwiek, nawet do mego brata w mundurze, który mnie nienawidził i męczył.” I faktycznie nigdy nie żywił nienawiści do swoich wrogów nawet wtedy, kiedy go bili. W obozach nauczył się m.in. wyrozumiałości dla słabych, a także odporności na wszelkie niewygody, oraz umiejętności opatrywania i leczenia ran chorym. Zdobyte tam doświadczenia wykorzystywał później w swojej misjonarskiej posłudze, i bynajmniej nie uważał tego czasu za zmarnowany. Mówił wręcz, że doświadczenie tych lat obozowych było szczególną łaską od Pana Boga, że dało mu to o wiele więcej, niż cała nowicjacka formacja . A po latach wielokrotnie powtarzał, że niejaki p. Hitler zafundował mu u siebie wakacje, na których się dużo nauczył. 2 W swoich wspomnieniach pisał: „ Pamiętam, jak niektórzy więźniowie zapowiadali, że zemszczą się, rozprawią ze swoimi prześladowcami. Nazwali ich świniami. Czy chcesz być taki sam ? – pytałem. Kiedy tak z nami postępują, mówisz, że to świnie. Jeśli jednak będziesz czynił tak, jak obiecujesz, też będziesz świnią. Świat jest lepszy z jedną świnią niż z dwiema”. Podczas którejś z wizyt w Dachau przypadkowo spotkał na ulicy jednego ze swych byłych oprawców, przełożonych. Przywitał się, zaprosił do restauracji i długo ze sobą rozmawiali. Potrafił w każdym człowieku dostrzegać nawet najmniejsze iskierki dobra. Zresztą nie wszyscy esesmani byli tacy źli. Jeden z nich dobrze zapamiętał ks. Adama i kiedy dowiedział się, że został biskupem, wysłał do niego list z gratulacjami. W obozach miał wielu przyjaciół wśród księży jak i świeckich, i to różnych narodowości, także Niemców. Wspominał często nielicznych esesmanów, którzy okazywali ludzkie oblicze wobec więźniów. Po wojnie utrzymywał kontakty z parafią św. Jakuba w Dachau, która go trochę wspierała materialnie, np. m.in. opłaciła mu podróż na Kongres Eucharystyczny w 1960 r. i umożliwiła zakup większego traktora i pługu dla bardzo biednej misji w Chingombe. Do tego zakupu dołożył trochę Ojciec św. Jan Paweł II. W poczuciu wdzięczności za szczęśliwe ocalenie pragnął ją wyrazić w służbie dla innych i dlatego zgłosił się na misje do Afryki. Dotarł tam w 1946r. Chociaż przez całą wojnę tęsknił i marzył o powrocie do Polski, do pracy z młodzieżą, to na życzenie swoich zakonnych władz, choć z ciężkim sercem, pożegnał się z tymi marzeniami, by oddać się bez reszty ludności afrykańskiej. W tej decyzji widział znak woli Bożej. Jego pierwszą placówką było Kasisi, gdzie został kierownikiem szkół i od czarnych uczył się ich języka. W sumie podczas pobytu w Afryce nauczył się dobrze 3 języków zambijskich: lenje, bemba i Tonga. Tego ostatniego uczył się już po 60-e. Za postępy w nauce jego nauczyciel dał mu 2 jajka, a za dalsze postępy obiecał dać cała kurę. I jak stryj mówił – dla tej kury ostro wziął się do nauki. Już w 1950r. został mianowany Administratorem Apostolskim Wikariatu Lusaka. Tworzył nowe placówki misyjne, budował kaplice, szkoły, szpitale, założył też niższe seminarium duchowne, które z czasem przekształciło się w wyższe seminarium. Założył też zgromadzenie czarnych rodzimych sióstr służebniczek – zgromadzenie na prawie diecezjalnym. Założył Sodalicję Mariańską w Kasisi, a w Mpimie szkołę dla katechistów. Wszystko to robił z wielkim rozmachem. Jednak najważniejsza była dla niego praca duszpasterska. W jednym z listów pisał: „wspierajcie nas gorącymi modlitwami, bo cóż z tego, ze postawimy eleganckie szkoły, jeśli nie będzie w nich dobrych katolików, a serca urobić może jedynie Łaska Boża przez was wyproszona.” W 1955 r. papież Pius XII mianował go biskupem i wikariuszem apostolskim Lusaki, a po następnych 4 latach Jan XXIII – pierwszym arcybiskupem metropolitą Lusaki. Oddany swemu posłannictwu od początku pobytu w Afryce, zabiegał o sprawiedliwość społeczną i prawa człowieka. Wraz z innymi walczył o wolność kraju i równouprawnienie ras. Czynnie także uczestniczył w Soborze Watykańskim II, jako jeden z najmłodszych wtedy biskupów. Brał udział w Afrykańskich synodach biskupich. Walczył o prawa Murzynów ze swoim angielskim przyjacielem, biskupem w Zimbabwe. Ten milczał jak zaklęty. 3 I tak, kiedy pierwszy czarny ordynariusz w Afryce, biskup Ugandy przyjechał do stolicy Zimbabwe, nie mógł zatrzymać się w „białym” hotelu, a dano mu miejsce w jakiejś brudnej spelunce dla kolorowych. Nie wytrzymał. Odczekał tydzień, Wezwał do siebie reportera, który opisał zdarzenie na łamach lokalnej gazety. Tego samego dnia informacje w tej sprawie podało radio BBC i wybuchł skandal. Kiedy indziej, jako arcybp sam kazał przyjąć hinduskę do szkoły dla białych, co też wywołało oburzenie wśród białych, a niektórzy zabrali swoje dzieci z tego powodu ze szkoły. Otrzymał wtedy z jednej strony gwałtowne listy protestacyjne, z drugiej –gratulacje, a od Związku Hindusów telegram z podziękowaniem za złamanie jednej bariery rasowej. Inny przykład: Kiedy jeden z Czarnych sportowców zwyciężył w biegu przed mistrzem Anglii i byłym mistrzem świata, cieszył się autentycznie, tym bardziej, że było wiele awantur o dopuszczenie go do wyścigu. A biegł boso. Podobnie walczył z kolonializmem kościelnym. Pisał do kogoś. „ Pamiętaj, nie znam i nie chcę znać misji, ani polskiej, ani irlandzkiej, ani słowackiej. Moją radością i nawet dumą jest to, że jako Polak służę misji katolickiej – innej misji znać nie chcę, ani o niej nie chcę słyszeć”. A o swojej niestrudzonej pracy katechetycznej opowiadał m.in. jak to jego młodzi „teolodzy” interpretowali np. Cud w Kanie Galilejskiej. Jeden z uczniów napisał: „Jezus wysłał baby po wodę do studni, a potem zamienił wodę w piwo, i to tak mocne, że wszyscy się upili”. A inny o wyborze Macieja na apostoła powiedział że kandydaci na apostołów grali w sztuczki i Maciej wygrał. Trudno im było wytłumaczyć, co to było ciągnięcie losów. Mój Stryj - Kardynał Adam był człowiekiem żywej wiary. Jego wiara pomagała mu przetrwać piekło obozów hitlerowskich i chociaż miał chwile słabości, przeradzała się w miłość. Głoszenie Ewangelii to dla niego było także to wszystko, o czym pisał Ojciec św. w swoim Orędziu na tegoroczny Tydzień Misyjny: pierwszy Ewangelię głosił całym swoim życiem. Kiedy Zambia uzyskała niepodległość w 1964r, do której aktywnie się przyczynił, przyjął obywatelstwo zambijskie, chcąc utożsamić się z miejscową ludnością. I od tego czasu starał się w Watykanie o rezygnacje z biskupstwa na rzecz rodzimego biskupa. Na tę rezygnacje czekał kilka lat, co roku ponawiając swoją prośbę. Pierwsza odpowiedź była: Nie. Druga: Jeszcze nie - i dopiero przyjęta została za trzecim razem w r 1969. Miał wtedy 58 lat. Od tego czasu pracował do końca jako zwykły szeregowy misjonarz, jako taki zapchajdziura na różnych placówkach misyjnych, często b. biednych i trudno dostępnych, na bagnach, bez dróg, m.in. w Chingombe, gdzie chciał być pochowany, ale stało się inaczej. Najlepiej czuł się wśród prostych ludzi w dzikim buszu, chodząc po wioskach, do rodzin, gdzie bezpośrednio niósł im Dobrą Nowinę w myśl swojej dewizy biskupiej: In Nomine Domini – W imię Pana. W 1994r na synodzie biskupów Afryki swoje wystąpienie poprzedził słowami: „Świętuję srebrny jubileusz swej rezygnacji ze stanowiska arcybiskupa Lusaki”, na co sala wybuchła śmiechem. A w trakcie swoich misyjnych podróży miał rozmaite przygody. Jedną z nich opisał w liście z 1981r. Cytuję: „Raz zrobiłem wielkie głupstwo, bo odłączyłem się od moich 4 tragarzy - poszedłem sam naprzód, no i zbłądziłem. Cały dzień i noc spędziłem z hienami w suchym jak pieprz buszu. 4 Najbardziej odczuwałem brak wody, bo upał był potworny. Dzięki Bogu na drugi dzień odnalazłem ścieżkę. Moi tragarze i cała ludność męska z wiosek rozpoczęła już poszukiwania, zamierzali też wysłać gońca do Naczelnika i do Misji, że zginąłem i chyba jakiś lew czy lampart ogryza moje kości. Tragarze odmówili sobie jedzenia, a nawet palenia, jak długo mnie, albo przynajmniej moich kości nie odnajdą. Ucieszyli się, kiedy się wreszcie znalazłem i zbesztali za moją głupotę. Obiecałem, że „ja już więcej nie będę”, więc przebaczyli. Z punktu jednak misyjnego wynik tej wędrówki był bardzo lichy, trzeba by koniecznie tych ludzi częściej odwiedzać i nawet przez dłuższy czas wśród nich posiedzieć i popracować. Należałoby znaleźć wśród nich takich, którym by się powierzyło stanowisko kierowników modlitw. Będziemy się starali zebrać tu takich na jakiś czas i nauczyć, czego będziemy od nich oczekiwać i w jaki sposób mają swoje obowiązki wykonywać. Módlcie się, aby się to nam udało. Inna przygoda w zambijskim buszu przytrafiła się w czasie jednej z samotnych wypraw samochodem do odległej placówki misyjnej. W południe zatrzymał samochód wśród głuchej puszczy, a sam wysiadł wziąwszy ze sobą brewiarz i oddalił się nieco do pobliskich drzew, by w ich cieniu odczekać największy upał. Po jakimś czasie zauważył, że coś leży na jego samochodzie. Był to lew. Co robić? Uciekać? Nie! Wycofał się po cichu w stronę drzew, wspiął się na jedno z nich i czekał, co będzie dalej. Nie wiadomo przecież było, jakie zamiary miał ten groźny król puszczy. I tak do wieczora biskup przesiedział na drzewie, aż wreszcie lew podniósł się leniwie, ziewnął i powoli skierował się w stronę zarośli. Dopiero po tej ceremonii można było wrócić do samochodu i kontynuować dalszą podróż. Rządy Zambii, W. Brytanii, Francji a także rząd Polski uhonorowały go za jego służbę wieloma odznaczeniami, do których raczej nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi. Z Niepodległej Polski w 1995 został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Zasługi Rzeczpospolitej /za zasługi misyjne i działalność wśród Polonii, a w 2007r. Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski /za wybitne zasługi misyjne, działalność na rzecz potrzebujących i patriotyczną postawę./ W tym samym roku Uniwersytet kard. Stefana Wyszyńskiego – Doktorat Honoris Causa tej uczelni. Taki doktorat otrzymał też wcześniej od Uniwersytetu w Nairobi / Kenia/. A w 1997 został honorowym obywatelem Gminy Majdan Królewski. Do Polski po raz pierwszy od osadzenia w Dachau przyjechał po 30 latach, w marcu 1970r. już jako „zrezygnowany” biskup, aby spotkać się z ciężko chorą swoją matką. Wtedy to dopiero poznałam go osobiście. W czasie pobytu był, jako obywatel zambijski, inwigilowany przez SB w PRL. W aktach osobowych cudzoziemca znajdujących się w IPN z jego pobytu zachowały się relacje oficerów w formie służbowych notatek i notatki informatora TW. Cytuję: z dnia 11.kwietnia 1970r.”Arcybp. A. Kozłowiecki przyjechał do Polski w marcu 1970r. Przed Wielkanocą uczestniczył w Rezurekcji /sobota/ wygłaszając kazanie. Podczas kazania duży nacisk kładł na sprawę pokoju. Podkreślał, że mim iż jest w Zambii, czuje się Polakiem. Mocno akcentował słowa ”Czarni bracia i czarne siostry.” Po przyjeździe do Polski arcybp. Kozlowiecki widział się z Kardynałem Wyszyńskim. Ostrzegano go, ażeby nie miał nic do czynienia z PAX-em. Wydaje się, że arcybiskup jest człowiekiem ideowym, gdyż nie wybrał lepszego chleba w Polsce, czy też w Watykanie, mając jakieś propozycje, lecz wraca do Afryki. Tam również nie przyjął stanowiska rektora seminarium z uwagi na trudności językowe i stąd decyzja pozostania misjonarzem”. W notatce służbowej SB z 20 czerwca.1970r sporządzonej przez starszego oficera Ewidencji Operacyjnej Wydz. KRG Kraków czytamy: „Reasumując całość rozmowy z Kozłowieckim i 5 odniesionych w trakcie tego wrażeń stwierdza się, co już podkreślono w pierwszej notatce na jego temat, że jest człowiekiem komunikatywnym, inteligentnym, bardzo oczytanym i znającym dobrze życie.” Na marginesie odręczna notatka esbeka: „nie byłby arcybiskupem.” Później jeszcze kilka razy przyjeżdżał do Polski, zwykle przy okazji wizyty ojca świętego. Jana Pawła II, uczestnicząc w koncelebrowanej z Nim mszy św. w OświęcimiuBrzezince, Kaliszu, we Wrocławiu /podczas Kongresu Eucharystycznego/ oraz w innych miastach. W 1998 – w wieku 87 lat został kardynałem. Otrzymanie tej godności przyjął jako wyróżnienie dla wszystkich Polaków, którzy z wielkim poświeceniem pracowali i pracują w Zambii. Na pytanie swoich, czy pojedzie do Rzymu odpowiedział: „tak, ale wrócę. Chcę zostać buszu i chcę nadal być normalnym człowiekiem. Tam mam prawo być brudnym, co co sobie bardzo cenię, a w mieście to trudno”. Kiedy został kardynałem mówił: „nauczono mnie, co to znaczy być zakonnikiem, jezuitą, co tzn. być kapłanem a teraz muszę się jeszcze nauczyć co tzn. być kardynałem – bo tego mnie nie nauczono” Po tej nominacji z humorem i dystansem opisywał swoje kardynalskie uroczystości. Do jednego ze swych byłych współwięźniów – księdza pisał: cytuję: „Towarzyszu lat niemiłych, przepraszam za b. chaotyczną korespondencję. Zwalcie to jednak na to kardynalstwo. Ja sam 87 letni młodzieniec poczułem się nagle jak hipopotam wezwany do tańca w balecie w najsławniejszej operze świata. Ja nie wiem, jak się ukłonić publiczności, a kiedy zrobiłem jakiś gest, to cała publika wybuchła śmiechem rzucając we mnie kwiaty. Musiałem pojechać do Rzymu, towarzyszył mi i pilnował O. Kondrat, a w Rzymie dodawał ducha cały czas nasz ks. Kard. Macharski, a ze strony jezuitów asystent Bogusław Steczek. Uznał on nawet moje umundurowanie za niegodne kardynała i zmusił do nowego garnituru, nowej pary butów, prawdopodobnie po to, bym wyglądał więcej na kardynała, mniej jak buszmen.” Nazwiska innych były dobrze znane, ale moje nie. Co to za jeden i za co? Wywąchali /dziennikarze/, że siedział w kryminale, potem wysłali na misje, wystrugali na biskupa, ale zrezygnował i hucznie już celebrował srebrny jubileusz rezygnacji. Zainteresowali się takim typem, wskutek czego miałem 18 wywiadów, większość do 2 godzin. Zachrypłem i wróciłem na misję”. Tak pisał i przemawiał także z wielkim poczuciem humoru i dowcipem. Jako świeżo nominowany kardynał, podczas mszy św. w kościele św. Andrzeja na Kwirynale / gdzie pochowany jest jego młodszy braciszek św. Stanisław Kostka/ powiedział m.in. Cytuję: „to, co się liczy w życiu, to jedynie pełnienie woli Bożej. Dla mnie ta wola Boża była bardzo często ciężka, ale nie uczyniłem nic innego, jak tylko poszedłem za zleceniem mojej matki, która / kiedy byłem zaledwie dzieckiem/ nauczyła mnie modlić się słowami Jezusa: Panie, niech się dzieje Twoja wola”. A dla mnie Stryj, przy tym wszystkim był prawdziwie prostym, i zwyczajnym wielkim małym człowiekiem, oddanym Bogu, Kościołowi i ludziom. Ostatnie 15 lat, także już jako kardynał, spędził na placówce w Mpunde, jako wikary dużo młodszego proboszcza ks. Jana Krzysztonia. Mówił, że nie wysłano go do Afryki na biskupa, tylko na misjonarza, i w takim charakterze chce zostać. W czerwcu 2007 r. w 70 rocznicę swoich święceń kapłańskich otrzymał list gratulacyjny od papieża Benedykta XVI. Krótko potem zmarł. Jego odejście w 2007r. też było niezwykłe. Wcześniej mówił: „przyjdzie moment, przyjdzie światło, ja wam powiem, kiedy przyjdzie i kiedy odejdę. I tak było. W przeddzień śmierci po 6 południu powiedział: „już jestem gotów. Światło jest” i następnego dnia rano przeszedł na druga stronę. Wcześniej jeszcze, co niektórych zapraszał na swój pogrzeb, mówiąc, że będzie pięknie. I z relacji tych, którzy uczestniczyli w ceremoniach pogrzebowych, poprzedzonych nocnym czuwaniem, rzeczywiście tak było. A ceremonia pogrzebowa trwała ok. 6 godzin. I na koniec. Jeszcze przed wyjazdem na Misje, w 1945r. będąc w Rzymie pisał do swego przełożonego. Cytuję: „ jeśli za łaską Bożą się zbawię, to wtedy dopiero zacznę działać tu i tam. Nie będę skrępowany ani czasem ani przestrzenią. Jestem przekonany, że stokroć więcej będziemy mogli działać z nieba. Obym tylko się zbawił. Przecież P. Bóg na pewno nie będzie krępował, bo nie będzie obawy, że strzelę jakieś głupstwo. Osobiście jestem przekonana, że to, co robi obecnie Fundacja, jest tam z Góry za jego pośrednictwem kierowane. S. Oktawia Kozłowiecka OSU 7