Zielinski-kawal zycia-01.fm

Transkrypt

Zielinski-kawal zycia-01.fm
N
Na studiach medycznych
w Gdańsku
Wybrałem się na studia do Akademii Medycznej, co Mama bardzo popierała. Na jedno miejsce przypadało ponad czterech kandydatów. Egzamin
pisemny zdawało się z matematyki, fizyki i chyba biologii, a ustny
z wiedzy politycznej. Pisemne poszły mi dobrze, lecz na ustnym odpowiedziałem źle. Podciągnięto mi jednak ocenę i ostatecznie zostałem przyjęty.
Stanowiło to osiągnięcie. Pamiętam, że na egzaminach siedzieliśmy
w ławkach – jedną z nich, i to całą, zajmowało czterech Zielińskich. Przyjęto dwóch.
Na studiach było zupełnie inaczej niż w gimnazjum. Pierwszy rok liczył około dwustu osób. Kilkuosobowa grupa, w tym kilka przystojnych
dziewczyn, przyjeżdżała z Sopotu.
Naszym opiekunem był srogi adiunkt Magiera. Wśród studentów krążył wierszyk, który brzmiał: „Adiunkt Magiera/Zły jak cholera/Serce zamiera” – i coś tam jeszcze. Adiunkt Magiera miał głos donośny, język
jędrny, żołnierski, ale na całe szczęście – mało czasu dla nas.
Jednymi z pierwszych zajęć były ćwiczenia z anatomii prawidłowej,
a także z chemii, fizyki i innych przedmiotów teoretycznych.
Anatomię wkuwaliśmy z całą masą szczegółów. Był to olbrzymi materiał. Wykładał słynny profesor Reicher, redaktor nowego wydania Anatomii Bochenka, sława naukowa. Podobno przed wojną w Wilnie posiadał
własną awionetkę i latał nią sobie do Warszawy. Miał srogiego dla studentów adiunkta Wojciechowskiego i dobrego adiunkta Krechowieckiego,
który później został profesorem i rektorem w Szczecinie.
Początek zajęć z anatomii prawidłowej stanowiły sekcje w olbrzymim
prosektorium. Wymagało to oswojenia się ze zwłokami. Panował ostry zapach formaliny. Pamiętam, że miałem wypreparować nerwy, mięśnie szyi
49
i prostowniki przedramienia. Sekcję odbierał srogi adiunkt Wojciechowski. Kiedyś pokazywał jakieś przezrocza w ciemnej sali i zobaczył ogieniek papierosa. Wrzasnął, jak to on: „Co to za dureń tu pali!”. Palił akurat
adiunkt Krechowiecki, który, nierozpoznany, cicho opuścił zaciemnione
pomieszczenie.
Z chemii bardzo ciekawe wykłady prowadził profesor Mozolewski,
oryginał i postrach studentów. Był człowiekiem pedantycznym, religijnym, często oblewał – mówiąc, że sumienie mu nie pozwala zaliczyć egzaminu, jeżeli ktoś nie umie. Mnie się udało, ale z ledwością.
Ćwiczenia z chemii natomiast miała z nami młodziutka, przystojna
asystentka, którą nazywaliśmy „Fenoloftaleinką”, gdyż często się czerwieniła. Mój kolega Bodzio, który lubił wygłupy, zamiast zajmować się probówkami, wpatrywał się z ostentacyjnym zachwytem w asystentkę. Zapytała go więc, czemu nie pracuje. Bodzio odrzekł: „Chyba jestem w pani
zakochany i stąd nie mogę się skupić!”. Asystentka zrobiła się czerwona.
Pierwszy egzamin zdawałem z fizyki, którą wykładał profesor Adamczewski, autor nowego podręcznika, człowiek młody i energiczny. W czasie wykładów demonstrował różne zjawiska, pokazywał na przykład metronom, który kołysał się wolno, jeżeli miał długie ramię, i szybko, jeżeli
miał krótkie. Przy szybkich wahaniach metronomu sala zawsze wybuchała
śmiechem, a profesor mówił, że z nieznanego powodu szybkie ruchy metronomu wzbudzają wesołość. Ćwiczenia wymagały dobrego przygotowania, bo inaczej nie zaliczano.
Na egzaminie zaczynało się od pisania na kartkach odpowiedzi na szereg pytań. Po dwóch dniach profesor ogłosił listę oblanych. Nie było mnie
na niej. Na liście studentów, którzy zdali, też nie znalazłem swojego nazwiska. Widniało ono za to na liście trzeciej – osób wymagających pytań
dodatkowych. Kiedy przyszła moja kolej, profesor kazał mi napisać wzór
na coś, potem drugi, trzeci i piąty – bez komentarzy. W końcu wstał i wyciągnął rękę, którą uścisnąłem ze wzruszeniem, po czym powiedział spokojnie: „Nie zdał pan! Drugi egzamin zostanie wyznaczony później”. Byłem jak znokautowany, ale po prawdzie nie przygotowałem się porządnie.
Nauczyłem się i zdałem w drugim terminie.
Egzamin z anatomii prawidłowej u profesora Reichera wyglądał zupełnie inaczej. Chodziłem na tak zwaną giełdę, żeby poznać pytania. Panował
nastrój pełen trwogi, bo po złych odpowiedziach profesor, choleryk, krzywił się, a czasami rzucał czym popadło w studenta. Przede mną wyleciał
z trzaskiem kolega, w którego cisnął drutem-wskaźnikiem. Wszedłem ze
50
strachem. Pytanie brzmiało: „więzadła śledziony”. To akurat umiałem bardzo dobrze, wyrecytowałem, profesorowi humor się poprawił, powiedział,
że nie sami widać durnie są wśród nas i dał ocenę celującą, jedyną w mojej karierze.
Wykłady i ćwiczenia z fizjologii bardzo interesująco prowadził pan
profesor Szabuniewicz, autor grubego podręcznika, dojeżdżający chyba
z Warszawy. Na początku demonstrował, jak powinno się robić dekapitację żaby, czyli odcięcie głowy – w celu zbadania czynności układu nerwowego. Instruował nas, że żabę należy trzymać mocno przez serwetkę, gdyż
może uciec, a wtedy trzeba ją ganiać między ławkami. Kiedy tylko to powiedział, żabie udało się wyrwać i zgodnie ze słowami profesora uciekała,
skacząc między ławkami. Szabuniewicz powiedział, że tak właśnie robić
nie należy, ale wyglądał na rozzłoszczonego. Wyizolowane serce żaby
umieszczało się na specjalnej sprężynce. Zobaczyłem i zapamiętałem, że
izolowane serce na wszystkie bodźce mechaniczne, termiczne i chemiczne
reagowało tak samo, to jest skurczem. Doświadczenie było łatwe, ale tych
żab nie lubiliśmy.
Po pierwszym roku czekała nas praktyka pielęgniarska. Trafiłem po
staraniach na chirurgię, na Dębinki. Po zameldowaniu się oddziałowej,
sympatycznej, energicznej osobie, przebrałem się w biały strój i poszedłem zaraz na salę operacyjną. Odbywał się właśnie jakiś duży zabieg.
Wielu lekarzy stało na schodkach wokół stołu operacyjnego. Pracowały jakieś urządzenia, leżały kable, w aparatach coś warczało, a widać nie było
nic. Przepychałem się więc wolno w kierunku stołu operacyjnego, żeby
cokolwiek zobaczyć. Zahaczyłem o jakiś kabel i któraś z maszynek przestała działać. Zwróciłem na siebie uwagę wszystkich, a jakiś technik
ochrzanił mnie po cichu. Operacja się skończyła, a ja niczego nie zobaczyłem. Podszedł do mnie operator, sławny profesor Dębicki, położył mi rękę
na ramieniu i pyta: „Kim właściwie kolega jest?”. Odpowiadam, że studentem po pierwszym roku, na praktyce pielęgniarskiej od dzisiaj. Na to
profesor: „No to dobrze, niech pan przyjdzie tutaj za jakieś trzy lata”. Wobec niepowodzeń na sali operacyjnej zająłem się więc nauką o opatrunkach.
Później, na trzecim roku, uczestniczyliśmy w znakomitych wykładach
z chirurgii, które prowadził profesor Kieturakis. Potrafił on opowiadać
świetne historie, między innymi o wykonywaniu zastrzyków.
Rzecz się działa przed wojną w Wilnie. Zastrzyki robił w tamtejszym
szpitalu felczer, który po długich prośbach, popartych flaszką, zgodził się,
51
żeby student zastrzyk wykonał samodzielnie. Chodziło o iniekcję domięśniową. Pacjentka, osoba bardzo otyła, leżała na brzuchu. Na pośladku felczer zaznaczył jodyną wielki krzyż i powiedział: „Tu kłuć!”. Student wbił
igłę, zrobił zastrzyk, ale na nieszczęście igła złamała się przy nasadce
i wystawała tylko ze dwa milimetry. Wszyscy stracili głowę. Student próbował chwycić igłę paznokciami, ale bezskutecznie. Wreszcie w rozpaczy
pochylił się i wyciągnął igłę zębami. Skończyło się dobrze, ale komentarze
o całowaniu pacjentki długo jeszcze krążyły wśród kolegów.
Ćwiczenia z interny mieliśmy u profesora Pensona. Przystojna asystentka uczyła nas zastrzyków dożylnych. Kilku kolegów ćwiczyło na
mnie, bo miałem dobre żyły. Nie zgodziłem się dopiero wtedy, kiedy ostatni był tak zdenerwowany, że strzykawką w drżącej dłoni nie trafiłby
w ogóle w rękę, o żyle już nie mówiąc. Na tych właśnie zajęciach kolega
Boguś pojawił się mocno spóźniony. Na pytanie asystentki o powody
spóźnienia odparł z uśmiechem światowca: cherchez la femme!
Ćwiczenia z polityki przebiegały różnie. Filozofię czy marksizm prowadził niezły wykładowca, którego nazwiska nie zapamiętałem. Na ćwiczeniach pod kierunkiem kolegów z wyższych lat przerabialiśmy książkę
Krótki kurs historii WKP (b), rodzaj modlitewnika politycznego. Kiedyś
jeden z nich zapytał mnie, jaka jest różnica między rewolucją francuską
a październikową. Nie mogłem nic wymyślić, więc powiedziałem, że różnicę dostrzegam w czasie i przestrzeni. Asystent na to, żeby Zieliński się
nie wygłupiał i dał mi trzy minus.
Postrach życia akademickiego stanowiło święto 1 Maja. Obecność
sprawdzano dokładnie. Już na początku złapał mnie i trzech innych kolegów jakiś działacz z wyższego roku – kazał nam nieść podobiznę Mátyása
Rákosiego. Portret miał ze dwa metry wysokości, ramę drewnianą i listwy
umożliwiające przenoszenie przez czterech ludzi. Tłumy były takie, że pochód trwał od rana do późnego popołudnia. Niosłem z kolegami tego Rákosiego dobry kawałek, czując się bardzo głupio, aż pochód zatrzymał się
na rogu Dębinki, koło budynku anatomii prawidłowej, bo zrobił się jakiś
zator. Postawiliśmy więc Mátyása na jezdni. Zwiałem natychmiast, porzucając bez żalu portret „wodza” Madziarów.
Życie towarzyskie na studiach było bardzo ożywione. Spośród kolegów z roku pamiętam Jurka Kaczmarka, z którym się razem uczyłem, oryginała Żelaznego, zwanego „Platyzmą”, wreszcie „Kogutka” Gasińskiego.
Ów przydomek wziął się stąd, że jego ojciec produkował podobno przed
wojną znany medykament od bólu głowy – „proszek z kogutkiem”. Przy-
52
jaźniliśmy się z Gasińskim i obaj w Szczecinie pracowaliśmy potem jako
chirurdzy. Kolega Krejczy dorabiał jako kelner w „Grandzie”, a potem
również został chirurgiem, i to znanym, profesorem w Bydgoszczy. Mietek Mossakowski, prymus, pracowity chłopak, zajął z czasem stanowisko
szefa wydziału Polskiej Akademii Nauk. Bodzio celował w wygłupach
i wielu finezyjnych wyczynach. Mieliśmy też dużo koleżanek, w tym także utalentowane i urodziwe. Trochę chodziłem z Misią, czarującą dziewczyną po przeżyciach na Syberii i w Indiach, która wyszła potem za profesora Kieturakisa. Przez dłuższy czas moją sympatią była Alicja P.
z Warszawy, i, jak to się często dzieje, czuliliśmy się i kłócili na przemian.
Echo dawnych czasów stanowił przyjazd do nas, do Wrzeszcza na
Brzozową, Andrzeja Bobińskiego, syna naszych przedwojennych znajomych. Studiował architekturę i zamieszkał ze mną w jednym pokoju, na
dwa chyba lata. Zaprzyjaźniliśmy się. Jego starszy brat Janusz po powstaniu i obozie trafił do Anglii i później jego syn był znanym korespondentem gazety „Financial Times”.