W górach - Dzikie Życie

Transkrypt

W górach - Dzikie Życie
W górach
Kępa buków ocalała na jednym ze szczytów Bukowca wśród nieskończonych carynek, które zasłały
ten zakątek Karpat. Czas i ludzka ręka uszanowały ów ostatek tych bukowych lasów, o których
pamięć zachowała się w nazwie góry – i buki sumiennie pilnowały, aby donieść tę pamięć do czasów
jak najodleglejszych w przyszłość. Nie były ani wielkie, ani piękne, ale wyglądały bardzo dostojnie,
i ten poważny wygląd zamieniał w swoiste piękno nawet tę ich nieładną powierzchowność.
Dawno już utraciły swe rozkoszne korony: różne katastrofy i klęski poobcierały ich gałęzie,
zostawiając pokaleczone kikuty. Cały ich wygląd, pokurczony, połamany, świadczył o zawziętej
i długiej walce z wieloma przeciwnościami. Ale to właśnie ślady tej stałej, ciężkiej walki nadają też
swoistej powagi tym mocnym, krępym, poocieranym pniom, pokrytym zabliźnionymi, zarastającymi
ranami i szramami z rzadkimi i drobnymi, ale silnymi i błyszczącymi listkami.
Szeroko siniały wokół lasy, gęste i nieprzebyte, i z rzadka tylko między nimi jaśniała połonina.
Fot. Krzysztof Wojciechowski
Wielką wewnętrzną siłą, ale i głęboką rezygnacją bije od tych ostatnich potomków dawnych wielkich
lasów, niczym od ostatnich przedstawicieli zasłużonych i niezdegenerowanych, starych szanowanych
rodów. Stoją tu od dawna i postoją jeszcze pewnie bardzo długo w świadomości, że nie mają komu
przekazać życia swojego rodu. Jak te stare dynastie, pozbawione potomków, które trwają niekiedy
tak nieskończenie długo, nie chcąc przekazywać swoich bereł i krajów w obce ręce.
Pamiętają swoją okolicę, gdy była jeszcze inną, ten ojczysty zakątek, który mogły ogarnąć ze swego
wysokiego szczytu. Szeroko siniały wokół lasy, gęste i nieprzebyte, i z rzadka tylko między nimi
jaśniała połonina, porzucona przez las albo uczyniona ręką człowieka, który przychodził tu ze
stadami, by podcinać drzewa i puszczać na nie ogień, aby rozszerzyć połacie pastwisk dla swoich
zwierząt.
Był on tutaj okrutnym niszczycielem drzewnego rodu, choć prawie nie potrzebował go dla siebie,
może jedynie do tego, by rozpalić ognisko dla odpędzenia dzikich zwierząt. Albo do tego, by
wyszukać czerwony cis, który rósł jeszcze tutaj w zaciszu niedostępnego lasu, pobrużdżonego tylko
ścieżkami dzikiej zwierzyny. Wyrąbane tu i powiązane cisy, wyciągnięte z lasu, płynęły wodą
w odległe, obce kraje, aby zrobione z nich giętkie i mocne łuki cieszyły strzelców dalekiej Anglii,
W górach
1
Fryzji i skandynawskich krain. Lasy stały jeszcze prawie dziewicze, nietknięte. Szeroko rozpościerały
w nich swe kosmate gałęzie olbrzymie limby. Wysoko strzelały wierzchołkami jesiony i jawory. Ciche
sny śniły nieprzebyte i ciemne bukowe lasy, zaścielając coraz to nowymi warstwami liści tutejsze
wzgórza, na pożywkę wszelkiemu zielu, grzybowi czy owadowi. Dziś zostały po nich tylko martwe
nazwy lub gdzieniegdzie ocalała kępa buków czy jaworów po tych Jawornikach, Bukowcach,
Jasieniach.
Wielką wewnętrzną siłą, ale i głęboką rezygnacją bije od tych ostatnich potomków dawnych wielkich
lasów. Fot. Krzysztof Wojciechowski
Wyginął do szczętu pod chciwą ręką człowieka czerwony cis, piękny i… dochodowy. Tysiącleci
potrzeba, aby naprawić te szkody, jakie uczynili cisowemu rodowi leśnicy-przemysłowcy w ciągu
zaledwie kilku tygodni – nie dali mu nawet kilku lat. Póty wyrębywali wszelki młodnik, któremu
potrzeba setek lat, by osiągnąć piękno i siłę, póki nie wyniszczyli do reszty, i dziś może gdzieś
przypadkiem jakieś korzenie cisu zachowały się w ziemi, twarde, prawie nieśmiertelne, albo
w pieśniach usłyszysz wspomnienia o pięknym cisie.
Nie ma i limby. Gdzieniegdzie pod Czarnohorą jeszcze spotkasz młody podrost, któremu również nie
dadzą się spokojnie zestarzeć – zetną na ozdoby weselne albo na co innego. Świerczyny, bardziej
wytrwałe i niewybredne, porastają miejsca dawniej zajęte przez buczyny – ale tam tylko, gdzie nie
zabroniła im tego ręka człowieka. Ale i one giną i wymierają, wyrąbywane, palone, nie mogąc
odrodzić się pod siekierą człowieka, pod nogami jego chudoby, której wprowadza on tu coraz więcej
i więcej dla potrzeb swego nienasyconego kałduna. W wilgotnych zagłębieniach rozsiewa się olcha,
na wzniesieniach brzoza, jeszcze bardziej skromna, niewybredna i pragnąca życia, niż świerczyny.
Zastępuje świerki na zrębach, polanach, na kamienistych „grzechotach”1 ogolonych z dawnych lasów.
Niszczeje, zanika i jałowieje gleba. Wysycha ziemia. Woda wymywa pozbawiony opieki drzew
urodzajny humus. Od tych niekorzystnych zmian nędznieje, wyradza się i zamiera życie, ginie pod
rabunkową i chciwą ręką człowieka, tego nienasyconego, niosącego zgubę plemienia, którego
brzuchy są mogiłą dla wszystkiego, co żyje, dla roślin i zwierząt, ryb i ptaków, plemienia, które
niszczy wszystko, a jeśli nawet i miłuje, to tylko dlatego, aby stworzenie, które się rozmnoży,
wyniszczyć w tym większej skali. Ścina trawy, nie dając im możliwości wydania nasion, zmusza je do
wysiłków, aby wciąż na nowo rosły i rosły. Zjada nasiona roślin wyhodowane przez nie z takim
trudem i samopoświęceniem, jaja ptaków, młode zwierząt, ikrę ryb. Jakby celowo chciało
przeciwstawić się tej płodności, jaką przyroda obdarza wszystko, co żyje.
W górach
2
Buki są za młode, ale te górskie szczyty pamiętają to okrutne ludzkie plemię, gdy dopiero zaczęło
ono wypełzać ze swych kryjówek, by opanować ziemię – nienasycone i obłudne, pełne
niepohamowanego pragnienia władania, używania i zniszczenia.
Niczym gigantyczne mrówki z wielkimi szczękami, które niosły wszystkiemu zniszczenie i ruinę,
z takimi właśnie twardymi i mocnymi rękami rozłaziło się ono we wszystkie strony, załażąc
w najbardziej oddalone i bezpieczne zakątki świata, zaś brak przyrodniczych przystosowań zastąpiło
nieograniczoną obłudą i fałszem, niewyczerpanym źródłem wszelkich podstępów, którymi chroniąc
siebie niosło zniszczenie i niewolę wszystkiemu innemu.
Rośliny i zwierzęta, ptaki, ryby i owady mają pewne granice swego nasycenia, używania – tylko ten
nienasycony ród nie miał ich nigdy. Wilk nie zjada wilka, nie poluje na sobie podobnych, nie będzie
jadł trawy, nie będzie czatował na ryby. A to nienażarte plemię zjada własnych krewnych, nie tylko
starych i niezdolnych do życia, ale szło na łowy również na silnych i zdrowych, z którymi prowadziło
wiele wojen o samice, o tereny łowieckie, albo po prostu o władzę czy choćby dominację.
Nie zadowalało go to, że jest syte i bezpieczne, ale wymyślało coraz to nowe powody swoich
pragnień i pretensji. Chciało panować nad swoimi bliskimi krewnymi, nad wrogami, nad zwierzętami
i ptakami. Wyćwiczone w surowej walce o życie, z niczego nie czerpało zadowolenia, jak tylko
z poczucia siły, przewagi, panowania i władania. Poczucie bezpieczeństwa i cichego zadowolenia
było dla niego nieznośnym. Samo tworzyło zagrożenia tam, gdzie w istocie kończyły się rzeczywiste
niebezpieczeństwa, powstałe niezależnie od jego woli. Samo tworzyło sobie przeszkody i cele do
zdobycia tam, gdzie nie było już czego zdobywać. Chciało władać ziemią i wodą, nie tylko panować
nad zwierzętami i ptakami.
Szczególne zadowolenie czerpało z tego, by swoim poddanym i niewolnikiem uczynić dzikiego
zwierza i wolnego ptaka, złamać jego dumną wolę, wszczepić cechy niewolnicze i poddańcze,
a następnie uczynić go symbolem poniżenia i zniewagi. Nie znosiło równych sobie, nie chciało mieć
przyjaciół ani towarzyszy, a jeśli nawet kogoś czyniło towarzyszem, to tylko po to, aby zamienić go na
niewolnika, albo uczynić śmiertelnym wrogiem i zniszczyć, zniszczyć do reszty. I tego, nad czym
panowało, nigdy nie umiało uszanować. Wszystko musiało podeptać, wszelkie prawa, wszelkie
naturalne zachowania – iść na przekór przyrodzie we wszystkim było jego namiętnością,
niezaspokojoną i niepohamowaną.
Czasami wydawało się, że całe to niszczące nienasycenie, niepowstrzymany gwałt zaczyna ustawać,
słabnąć, że staje się szkodliwy i ohydny dla samego tego okrutnego plemienia. Wówczas zaczynało
samo siebie ograniczać, ustanawiać jakieś prawa, uwalniać spod srogiej władzy najbardziej słabych
i bezbronnych, przyjmować inne motywy i cele do osiągnięcia.
Wówczas zdawało się, że czasy gwałtów minęły, że plemię to przyniesie jeszcze pokój i spokój
umęczonej tą niespokojną, rujnującą energią ziemi i wszystkiemu, co jeszcze na niej ocalało.
Wydawało się, że czasy gwałtów i zniszczenia będą tylko wstępem, prologiem do czegoś innego, do
jakichś długich i spokojnych czasów równowagi i harmonii, i to one będą tą właściwą normą życia.
Niedługo jednak trwały te nadzieje. Nagle jakby oprzytomniało, że może stracić swą wewnętrzną siłę,
tę nieustanną żądzę walki i ruchu, która wyniosła go z ciemnych nizin życia na szczyty, bojąc się, że
może znów cofnąć się w rozwoju, okrutne to plemię ze zdwojoną siłą rzuca się znów na drogę ruiny
i zniszczenia. I teraz, na odwrót, ze szczególnym zamiłowaniem i zawzięciem wzięło się do niszczenia
wszystkiego, w czym widziało choć krztynę piękna i wartości życia, wszystkiego, czym wcześniej
W górach
3
odgraniczało się od niepohamowanego, niszczącego pędu – po to, by wrócić sobie znów tę
bezwzględną, niepohamowaną swobodę walki i niszczenia. I to w niej znów widziało prawdziwe
piękno i osłodę życia.
Jak suche liście spadała z niego wówczas cała nagromadzona wcześniej łagodność i znów ziemia
stawała się jedną straszliwą doliną męki i zniszczenia, przy której bladły wszelkie wyobrażenia
i drętwiały myśli. Z trwogą i strachem pytały wówczas siebie te górskie szczyty (korzystając z okazji,
gdy chmury opadały nisko i zakrywały je od czujnego oka nieznośnego podglądacza):
– Co teraz będzie? Czym to wszystko się skończy?
– Czy wyrodzi się w końcu i przeżyje bezpowrotnie ta niszcząca siła?
– Czy wreszcie zagryzie się na śmierć samo to zajadłe robactwo i uwolni ziemię od swojej
nienasyconej złości i zniszczenia?
Stare, kostropate buki na szczytach Bukowca usiłują przedłużyć swe życie, aby ujrzeć ten koniec.
Mychajło Hruszewski
Tłumaczenie: Krzysztof Wojciechowski
1. „Grzechoty” to używana w ukraińskich Karpatach, zwłaszcza w Gorganach, lokalna nazwa zboczy
gór i ich wierzchołków, pokrytych luźnymi kamieniami, rodzaj gołoborzy.
W górach
4