Norbert Dudziński Bez znaczenia

Transkrypt

Norbert Dudziński Bez znaczenia
Norbert Dudziński
Bez znaczenia
„Sztuka zdobywania jest tylko formą przetrwania,
a jej prawdziwy sens jest w istocie bez znaczenia”
Książkę dedykuję córce Asi
KRES
Przemieszczam się, zmieniam drogi, miejsca, kierunki, szlaki, które
prowadzą mnie donikąd, zakręty, które dają mi szansę na nowe horyzonty
życia, tak, idę do przodu, trochę do tyłu, raczej chyba do przodu, i nowe
nieznane widoki wciąż naznaczają moją duszę radością – dozgonną euforią
celów, które się jeszcze nie stały i wciąż nie spełniły się, w moich nienarodzonych jeszcze snach.
Nie wiem skąd pochodzę, skąd jestem, gdzie zmierzam, gdzie narodziłem się, gdzie błądzę, nawet nie wiem gdzie umrę, gdzie spocznę na końcu
tej drogi, tej ostatniej rzeczy nie wiem tak dosadnie, tak dogłębnie, czuję
ją, że się kiedyś spełni, zdarzy, z pewnością w najmniej odpowiednim
momencie, chwila spoczynku zaskoczy mnie, moje ciało, moją duszę,
nagle i niespodziewanie, będziemy oboje zaskoczeni, ja i śmierć, kiedy to
się w końcu stanie, spełni, tak jak spełnia się rzecz jeszcze do końca nierozpoczęta, dziwnie niedokończona, ale ona się urzeczywistnia, pomimo
niedokończoności rzeczy, które kiedyś chcieliśmy tak starannie i sumiennie w przyszłości dokończyć.
Czasami czuję, że jestem w miejscach bliższych mojemu sercu, czuję
żar, który pojawia się w jakiś przedmiotach, budynkach, parkach, odczuwam, że mogłem tam kiedyś żyć, przeżywać najlepsze momenty mojego
życia, ale po chwili to znika, pryska jak deszcz, który co dopiero odbił się
od szyby i z dziką zawziętością znika w kolejnych strugach szalonej ulewy, i znów zostaje we mnie obojętna pustka, nic nie czuję, i już wtedy
wiem, że znów straciłem coś, co mogło mieć dla mnie jakieś znaczenie,
choć może nigdy nie miało, choć mogło mieć nieświadomie kiedyś, ale
teraz jest już pustka, biała kartka znów nie została zapisana pamięcią przeszłości nieskończonej, takiej, jaką się odczuwa w złych momentach, ale
nigdy nie potrafi się jej zmienić, gdyż ona jest, tkwi w nas w środku, drażni, szarpie nerwy serca rozdygotanego, i ta przeszłość znika, boleśnie
ucieka w ciemny tunel zakończony jasnym światłem, i kiedy już dobiegam
do końca, jestem u samego kresu, u szczytu bramy, ktoś zatrzaskuje drzwi,
i zostaje sam, w ciemności, w mroku, w zadumie, ktoś zabrał mi dzieciństwo, młodość radość, nie dając nic w zamian, zostawiając jedynie pustkę,
brak wspomnień, brak zdarzeń, brak zastygłych emocji z przeszłości. Zostaję z obojętnością pustki w sobie.
Kiedyś wydawało mi się, że znalazłem dom, mój dom dzieciństwa.
Stanąłem przed nim, szary czteropiętrowy budynek z balkonami. Stałem i
patrzyłem do góry, zerkałem zazdrośnie na światło palące się w oknie. Był
5
wieczór, starannie dobierałem wzrokiem wrażenia, czułem, że ktoś zabrał
mi dzieciństwo, ukradł je bezpowrotnie.
Firanka w oknie poruszała się miarowo, światło głaskało mrok na zewnątrz, na barierkach balkonu; obraz z telewizora, błękitny, trochę granatowy, wydobywał się w przestrzeń nieba, a ja stałem, płakałem oczami i
starałem się przeszłość na nowo poczuć, przypomnieć sobie coś, co kiedyś,
być może, miało jakieś dla mnie znaczenie. To ważne, znajdować w sobie
rzeczy, które kiedyś miały dla nas jakieś znaczenie. Choćby niewielkie, ale
jednak. Łatwiej się żyje, kiedy coś z przeszłości ma dla nas jakieś znaczenie w teraźniejszości. Choćby pozorne – daje to inny posmak życia. To
ważny fragment układanki – mieć w sobie jakąś wiarę, wiarę przesiąkniętą
znaczeniem, wydobytą przez nas z przeszłości.
I nagle to prysło, ten żar, ten ogień; poczułem pustkę, niemoc, coś straciłem nic nie zyskując. Mogłem coś mieć, choćby świadomość czegoś
innego, a nie miałem nic. Starałem się coś zyskać, a coś straciłem, nic nie
zyskując; zyskałem tylko czas, czas na złudzenie kresu niedokończonego.
Gdy tak stałem, przed obcym domem, który jeszcze przed chwilą nie
był mi taki obcy, poczułem cień, poczułem mrok za sobą.
- Co tutaj robisz? – spytał skin, w czarnej bluzie, stał tuż za mną.
- Nic, tylko stoję, wspominam – rzekłem zakłopotany, nie lubiłem takich pytań, w ogóle nie lubiłem żadnych pytań; nie miałem nic do powiedzenia ludziom, nie miałem nic do powiedzenia światu, nie miałem nic do
powiedzenia sobie. Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, tego się trzymałem w życiu. Nie lubiłem pytać, nie lubiłem odpowiadać, to była moja
dewiza, gdy się jej trzymałem, lepiej mi się żyło. Spokojniej, bezproblemowo.
- Mieszkasz tutaj? – spytał szorstko, ale stanowczo, obcy cień człowieka, którego nie znałem i nie chciałem bliżej poznać.
- Nie wiem – odpowiedziałem, i wtedy padł pierwszy cios, z otwartej
ręki, nawet nie zabolał.
- Jak to nie wiesz? Kim jesteś? Skąd pochodzisz?
- Nie wiem. Może tu kiedyś mieszkałem. Sam nie wiem.
- Jak to nie wiesz – wtedy padł drugi cios, ten był boleśniejszy, ale nie
upadłem, wciąż stałem, pomimo bólu, pomimo pustki, jaką miałem w
głowie. Tę pustkę miałem zawsze w sobie, była wciąż ze mną, w każdej
chwili mojego życia. Nic nie wiedziałem, nic nie pamiętałem, nic nie rozumiałem. Chciałem wiedzieć, ale nie wiedziałem. Dzięki temu czułem się
wolny, byłem wolny, bo tak naprawdę nie wiedziałem gdzie jest moje
miejsce we wszechświecie. Mogło być tu, mogło być tam. Mogło być
wszędzie i dlatego byłem wolny; mój dom był wszędzie, mój dom był
nigdzie.
6
- Nie wiem, naprawdę nie wiem, czasami sam tego nie pojmuję.
- Gdzie podążasz?
- Przed siebie. Donikąd, nie mam określonego końca drogi.
- Nawet tego nie wiesz, jesteś nikim, ludzie bez świadomości są nikim.
I znów mnie uderzył, mocniej, ale nie tak żeby zabić, tylko tak, żeby
mnie przestraszyć, zniszczyć emocjonalnie, stłamsić duchowo.
- Ile masz lat? Za kim jesteś? Chyba musisz być za kimś? Za kimkolwiek.
- Jestem nikim, w zasadzie jestem za sobą, tylko za sobą.
Znów mnie uderzył, był pewny siebie, nie broniłem się. Obok, po drugiej stronie ulicy, stali oni, jego koledzy, jego drużyna, milczeli, patrzyli
chłodno na mnie. Byli u siebie. Byli częścią tego miejsca, ja nie byłem
częścią ich świata. Byłem obcy, obcy ludzie zawsze są karą, nigdy nadzieją dla innych.
- Gdzieś kiedyś musisz dojść. Gdzieś zakończyć tą podróż. Gdzie jest
kres? Odpowiedz mi na to, to cię puszczę. Przestanę bić. Choć dla mnie
jesteś nikim. Ludzie, którzy nie wiedzą takich rzeczy są nikim, są obcymi,
są złem, które burzy nasz porządek życia.
- Nie wiem, gdzie jest kres. Nie wiem, gdzie jest początek. Na końcu
drogi się dowiem. Na razie szukam, chcę zburzyć pustkę w głowie, którą
mam od urodzenia – mówiłem łamiącym się głosem, trochę podłamanym
bólem i krwią, która mi ciekła z wargi. – Nie chcę do nikogo należeć. Chcę
należeć do siebie, tylko do siebie. Jeśli to jest grzechem, to jestem winny.
Droga jest dla mnie domem, światło drogowskazem, przeznaczenie bratem. Gdy idę, wiem, że żyję, gdy stoję, umieram. Nie chcę umierać, chcę
żyć, więc idę. Idę donikąd, idę do nicości, idę do kresu. Kres jest wyzwoleniem, zbawieniem tych, którzy tego kresu szukają. A ja wciąż szukam, a
kiedy to znajdę będę wiedział, że to już jest we mnie, jeśli nie znajdę,
przegram. Nie chcę przegrać. Ciężko się umiera, kiedy wiemy, że przegraliśmy swoje życie. Ciężko się umiera, kiedy przegrana jest bólem tego, co
się nie zdarzyło, choć powinno się zdarzyć, ponieważ baliśmy się coś zrobić, cokolwiek uczynić, żeby było inaczej.
- To są bzdury, same bzdury! Nic nie rozumiem! Jesteś wariatem, a co
gorsze obcym wariatem!
- Uciekam tylko przed światem, robię to nieświadomie, bo nic w istocie
nie pamiętam. Świat mnie goni, a ja uciekam. Gdy jest blisko, dostatecznie
blisko, on staje, jednak, gdy oddalę się na bezpieczną odległość, on podąża
za mną, niby cień w skwarny, jasny dzień. Taka wirówka bezsensu. Gonitwa za straconym czasem, gonitwa za utraconym czasem, gonitwa za przyszłym czasem. Szukam końca tego kresu, choć być może to kres znajdzie
mnie sam, ale nastąpi to w przyszłości.
7
- Idiota. Jesteś wariatem. Wynoś się stąd, bo cię zabiję. Nie lubimy tu
obcych. A tym bardziej innych obcych. – I wtedy padł ostatni cios. Później, kiedy oni się oddalili, wstałem, przetarłem krew ręką i uciekłem z
tego miasta. Nie mogłem się tutaj urodzić, nie mogłem tutaj kiedyś mieszkać. To było złe miasto, ze złymi ludźmi. Małe miasto ze złymi przyzwyczajeniami. Uciekłem stamtąd aby kiedyś odnaleźć pamięć miasta utraconego.
Teraz znów idę do przodu. Dziwię się czasami, że tak nic nie pamiętam, nic w ogóle. Jest mi z tym źle, ale jest mi czasami z tym także dobrze.
Raczej chyba dobrze niż źle, zresztą sam tego do końca nie wiem. Dzięki
tej nieświadomości nie pamiętam rzeczy złych, ale z drugiej strony, nie
pamiętam też rzeczy dobrych. Jestem trochę rozchwiany emocjonalnie –
mam wolność nieświadomości i kajdany pustki, że wciąż jednak nic nie
pamiętam. Czasami chciałbym jednak coś pamiętać, ale nie umiem, nie
potrafię nic uczynić, aby to zmienić, odwrócić czas i wszystko sobie przypomnieć, nie potrafię tego, jestem niewolnikiem jednego snu – snu utraconego czasu.
Gdy ktoś mnie o coś pyta, nie wiem, jakiej mam udzielić odpowiedzi.
Pytania są trudne, nie trudne dla mnie, trudne dla innych, dla mnie one są
drogowskazem moich czynów, dla innych są określeniem mnie, nawet nie
mnie, są określeniem ich, wobec określenia mnie.
- Nie wiesz gdzie idziesz? Każdy przecież wie, gdzie zmierza, gdzie
kieruje swój los do przodu.
- Gdzie będzie koniec tej wędrówki? Przecież zawsze jest jakiś koniec,
kres wszystkiego, co się zdarzy, co się zdarzyło, lub co nigdy się nie zdarzy.
- Po co ci to? Ten trud, ten znój, ta nicość. Przecież nikt nie chce nicości, w nicości jest obojętność, a obojętność to ból. Nikt nie rozumie bólu
należycie, dopóki samemu go tak dogłębnie nie zazna.
- Dlaczego masz to szczęście w oczach, pomimo braku wszystkiego, co
kwalifikuje szczęście?
- Dziwny jesteś, nie masz nic, nie potrzebujesz nic, nie oczekujesz niczego. Cieszysz się tylko samym sobą, to nienormalne, cieszyć się tylko
samym sobą, każdy potrzebuje czegoś, co trochę go zatrzyma w jednym
miejscu na jakiś czas.
- Nie można tak ciągle iść bez opamiętania. Każda droga jest kresem
tego, co nie udało nam się nigdy osiągnąć. Czasami trzeba stanąć, nabrać
oddechu, i wtedy ten oddech nas zatrzyma na zawsze w jednym miejscu.
Nie chcesz tego? Zatrzymać się na stałe w jednym miejscu.
Nie chciałem się zatrzymać na stałe w jednym miejscu, nie chciałem
tego na razie. To jedno wiedziałem na pewno.
8
Dzisiaj minąłem kolejne miasto – miasto Z.. Było mi całkowicie obce,
obce mury, obce bramy, obcy ludzie. Wcześniejsze miasto – miasto K. –
było inne, trochę mi bliższe, bardziej ludzkie, mogłem mieć z nim coś
wspólnego w przeszłości, ale nie byłem tego pewny – w tym momencie
mojego życia niczego nie byłem pewny. Mogłem tam być kiedyś, mogłem
tam nigdy nie być. Mogłem tam mieszkać w przeszłości, mogłem przeklinać czas, że nigdy tam nie zamieszkałem w przeszłości. Niczego nie byłem
pewien, od dłuższego czasu niczego nie byłem pewien w moim życiu.
Jakiś leśniczy podwiózł mnie do połowy lasu, potem zostawił i skręcił
polną drogą, taką wyboistą, zadziorną, do swojej leśniczówki.
Zostałem sam na drodze. Był jeszcze dzień, kiedy mnie zostawił. Teraz
jest noc, nic nie jechało do tej pory. Siedzę na słupku i czekam. Życie to
takie czekanie na coś, co się w końcu wydarzy i zmieni nasz czas na coś
lepszego, innego, bardziej wyrazistego niż otaczający nas wkoło krajobraz.
Ręką podparłem brodę i spoglądam na gwiazdy. Są takie jasne tej nocy,
żółte, lekko rozdygotane wiatrem, całują swoim blaskiem kontury drzew
na górze. Jeszcze się łudzę, że coś nadjedzie i znów ruszę do przodu, byle
gdzie, byle jak, ale do przodu.
Przypomniałem sobie kobietę, jedyną kobietę, jaką miałem kiedyś przy
sobie dostatecznie blisko, na tyle blisko, że mogłem ją pokochać, oczywiście przy sprzyjających warunkach i okolicznościach. Mogłem z nią być,
pomimo niepamięci czasu zastygłego we mnie. Mogłem z nią być, pomimo chęci poruszania się wciąż do przodu. Mogłem z nią być, pomimo
różnic, jakie dzielą mężczyznę i kobietę, tych różnic, które na początku są
akceptowane przez obie strony, a później to wszystko się zmienia, i rzeczy, które kiedyś były akceptowane, nagle stają się nieakceptowane, bez
podania przyczyn tych zmian. I te zmiany są nagłe, te zmiany są świadome, i te zmiany są wyniszczające. One są, gdyż zawsze były w nas, lecz
urwały się z łańcucha, jak wściekły pies, który zawsze pragnął uciec od
swojej budy na wolność, zostawić cały swój los za sobą.
Poznałem ją w tramwaju. Miała taką inną twarz, inne spojrzenie, takie
mroczno-pociągające.
Ciemne oczy, czarne brwi, lekko podkręcone jej wolą rąk, pełne usta,
takie inne, bardziej morskie niż burzowe i to spojrzenie spod czarnych,
lekko falujących włosów. Patrzyłem w nią jak w talizman. Ona to wyczuła
– kobiety zawsze wyczuwają takie rzeczy. Podeszła do mnie, uśmiechnęła
się, lecz jej uśmiech był zagubieniem historii, którą miała ukrytą tak głęboko w sobie.
Uciekła z domu, była w podróży. Jakieś problemy, jakieś smutki, które
zmusiły ją do ucieczki, zostawienia całego swojego świata za sobą, świata,
9
który kiedyś był dla niej ważny, a teraz był obcy. Świata, który tak boleśnie ją odrzucił z doznań niepełnionych.
Nie chciała mówić o przeszłości, więc o przeszłość ją nigdy nie pytałem. Pytania komplikują rzeczy, kiedy odpowiadający nie chce na nic odpowiadać.
Była ze mną tydzień. Tydzień podróży, tydzień doznań, tydzień emocji.
Zakochiwałem się w niej, pomimo pozornej niechęci do miłości.
Po tygodniu powiedziała, że jednak musi wracać, nie chce wciąż uciekać, boi się życia w ciągłej ucieczce. Myślała, że ucieczka będzie wyzwoleniem, okazała się nieustającym bólem. Postanowiła wrócić do bolesnej
przeszłości, zaryzykować, zapomnieć przeszłość w zamian za teraźniejszość.
Była ze mną, ponieważ chciała zrozumieć, coś poczuć w sobie, odnaleźć bliskość drugiego człowieka w sobie, tego najbardziej potrzebowała,
bliskości, którą utraciła kiedyś, dawno, bardzo dawno temu. Ja jej to ułatwiłem, otworzyłem właściwe drzwi, teraz już mogła iść dalej sama, przed
siebie, do przodu.
Dla mnie wędrówka była celem, dla niej odskocznią, chwilowym zatraceniem. Dla mnie przemieszczanie było sensem, dla niej zagubieniem,
chwilowym błędem młodości. Dla mnie podróż to wyzwanie, dla niej to
udręka, znój, trud i zagubienie.
Odeszła tak szybko, jak szybko się pojawiła. Była niczym mgła, a ja
wszedłem w tę mgłę, zatraciłem się i zgubiłem coś, co w niej było najlepszego – pamięć radości, którą przez moment miałem w sobie. Teraz była
tylko wspomnieniem, dobrym czasem w złym czasie.
Nagle coś zawyło koło mnie, coś wyrwało mnie ostro z dalekich
wspomnień. Czarny samochód, długi, ciemne szyby, mrocznie przeszklone, stał koło mnie. Silnik cicho płakał w ciemności nocy. Kierowca wysiadł, ubrany był na czarno, ciemny garnitur idealnie leżał na jego ciele.
- Gdzieś podwieźć? O tej porze cudem jest złapać jakiś samochód.
- Chętnie skorzystam, już straciłem wiarę, w sens dalszej podróży.
- Wiara jest ważna – zaśmiał się nonszalancko – szczególnie wiara w
nocy. Zapraszam do środka.
Samochód ruszył ostro, prawie szarpiąc drogę ruchem kół. Jechaliśmy
spokojnie, dostojnie, z przyzwoitą prędkością. Las obok przemykał cicho
za szybą, był jak obca widokówka, przesłana przypadkowo przez nieznanego nadawcę.
- Długo w podróży? – spytał Kierowca Zagubionego Czasu.
- Czasami wydaje mi się, że długo. O wiele za długo. Ale chęć przemieszczania jest silniejsza od zwątpienia, od utraty wiary w sens drogi.
Potrzebuję tego sensu, choć często wątpię, lecz zwątpienie nie jest na tyle
10
silne, żeby mnie złamać, przygnieść do ziemi, zniszczyć bezpowrotnie, jest
raczej motywacją niż karą, siłą a nie słabością, jest tym, co powoduje, że
wciąż próbuję coś zmienić, coś odkryć, coś stworzyć, choć wiem, że stworzenie czegoś podczas drogi jest bardzo trudne, prawie niemożliwe, nieosiągalne. Więc tworzę siebie, ponieważ nie potrafię stworzyć świata.
- Piękne to, co mówisz – rzekł Kierowca Zagubionego Czasu. – Ja też
podróżuję, trochę inaczej niż ty, jestem bardziej przewodnikiem niż podróżnikiem. Każdy ma inny sposób podróżowania, ważne, żeby umieć się
odnaleźć w rzeczach trudnych, takich, które nas od zawsze krępowały, nie
dawały nam żadnych szans na przeżycie.
- Lubię tą niewiadomą, a niewiadomą jest droga, trochę moja pamięć,
choć bardziej zależy mi na zrozumieniu drogi, niż na odzyskaniu pamięci
– mówiłem spokojnie, jakby z namaszczeniem, świst powietrza za oknem
dziwnie mnie uspokajał.
- Jesteś niepoczytalny – zaśmiał się Kierowca Zagubionego Czasu –
jakby to powiedzieć, nieodpowiedzialny losowo.
- Trochę tak, trochę nie. Jeśli niepoczytalnością jest radość, którą zdobywam po swojemu, na własnych zasadach, to jestem niepoczytalny. Jeśli
niepoczytalnością jest wolność, a nie szarość codziennego życia, to jestem
niepoczytalny. Jeśli niepoczytalnością jest bunt, nasz własny bunt, aby być
innym niż wszyscy, niż to zło, które nas tak osacza, to jestem niepoczytalny. Niepoczytalność losu to dar, jeśli umiemy go należycie wykorzystać.
- Chyba masz rację – rzekł Kierowca Zagubionego Czasu. – Każdy ma
swoją rację, taką, która sprawia, że inni i tak nas nigdy nie zrozumieją.
Połóż się spać, jeśli nie zależy ci na konkretnym kierunku, jutro będziesz
bliżej gór. Obudzę cię rano.
- Góry – zamyśliłem się – tak mi się wydawało, że poruszam się w kierunku gór.
Zasnąłem szybko, bezboleśnie, bez złych myśli, bez złych nawyków,
bez wiary w sens istnienia świata.
Przebudziło mnie nagłe szarpnięcie na drodze. Samochód podskoczył
do góry, potem opadł miękko na asfalt i jechał dalej do przodu, na wprost
zagubionego mroku. Wciąż była noc za szybą. Kierowca Zagubionego
Czasu szorstko, lecz pewnie, prowadził samochód przed siebie. Ja byłem z
tyłu, leżałem tuż za jego plecami, tuż za nim, a obok leżała trumna, czarna
mahoniowa trumna, bezpańsko kołysała się w rytmie ruchu pojazdu.
Nagle coś zgrzytło, coś zaskrzypiało, bardziej było to szarpnięcie niż
zgrzyt, wieczko trumny uniosło się do góry.
Mężczyzna, barczysty, o pewnym wyrazie twarzy, o rysach twardych i
stanowczych, podniósł się do góry. Przeciągnął ręce i wyszedł z trumny.
Mrok przewinął się w powietrzu niczym kurz na pustyni po ciemnej nocy.
11
- Witam. My się znamy?
- Raczej nie – odpowiedziałem zaskoczony tą niecodzienną sytuacją.
To sen czy rzeczywistość? Nic nie wiedziałem, nic nie czułem, byłem
zjawą w złym śnie.
- Znam wielu ludzi. Wielu nie pamiętam. Obce twarze czasami są znajome, znajome nagle stają się obcymi.
- Sam tego nie wiem do końca. Też czasami mam wrażenie, że obcość
jest przyjaźnią, a przyjaźń obcością. Jestem podróżnikiem, przemieszczam
się, poruszam do przodu, coś poznaję, coś zgłębiam, też poznaję wielu
ludzi, bardziej lub mniej znaczących. Nie potrzebuję ich w istocie i oni też
mnie chyba nie potrzebują.
- Opowiem ci coś o sobie. Czuję, że jesteśmy trochę podobni do siebie
– rzekł obcy. – Oboje pragniemy być wolni, lecz wybraliśmy inne drogi,
aby ten cel osiągnąć. Twoja jest bezpieczna, moja była skrajnie niebezpieczna.
- Słucham – odpowiedziałem, bałem się, lecz o wiele bardziej bałem się
tego, że nie dowiem się, kim w istocie on jest, czym się zajmował, zanim
znalazł się w tej niecodziennej sytuacji.
- Mówili o mnie Al C-one. Tak mnie nazywali – zamyślił się mężczyzna w czarnym, dobrze skrojonym garniturze. – Pochodzę z małego miasta
nad morzem. Małe miasto, małe możliwości. Dużo strat, mało zysków.
Gdybym tam został, przegrałbym swoje życie, tego się bałem najbardziej,
przegrać już na starcie swoje życie.
- I wyjechałeś? – spytałem.
- Tak, rzuciłem młodość i wyjechałem – odparł Al C-one. – Do dużego
miasta, do miejsca gdzie mogłem wygrać cokolwiek, jeśli będę potrafił
umiejętnie zamknąć uczucia w mocne kajdany obojętności. Zostałem
gangsterem; wymuszałem coś w zamian za coś innego.
- Tak zawsze chciałeś żyć?
- Nie chciałem, musiałem. Czasami to los za nas decyduje. To był
przypadek. Nie miałem co jeść, nie miałem gdzie spać, nie miałem nic.
Ktoś mi podał pomocną dłoń – była to dłoń przestępcy. Wysoko postawionego gangstera. Pomógł mi, nakierował na jakiś cel. To ważne, mieć jakiś
cel w życiu, jakikolwiek.
- Nie bałeś się kary? – spytałem.
- Są takie momenty w życiu każdego człowieka, że nagle przestajemy
się bać. Może to głupota, może odwaga. Nie wiem. Wtedy niczego się nie
bałem. Zarabiałem duże pieniądze, choć były to złe pieniądze. Sumienie
zakopałem w rowie, w przydrożnym rowie obojętności.
- I zabijałeś?
12
- Czasami tak. Na początku. Później, kiedy byłem już na szczycie, poznałem kogoś. Pokochałem. Wtedy już nie musiałem zabijać, robił to ktoś
za mnie. Kontrolowałem tylko rynek, ciemną stronę miasta.
- Miłość cię nie wyzwoliła? Nie dała szansy na zmianę czegokolwiek?
- Trochę tak – rzekł Al C-one. – Nagle zacząłem się bać, nie o siebie, o
kogoś mi bliskiego. Gdy byłem sam, nikt nie mógł mnie skrzywdzić. Choć
czasami próbowali, jednak byłem na to za mocny, nie mieli punktu zaczepienia. Gdy kogoś już miałem, i ta osoba dla mnie wiele znaczyła, stałem
się słaby, zbyt słaby na ten zawód.
- I co zrobiłeś? – spytałem, samochód wciąż jechał do przodu w mrok
nocy. Kierowca Zagubionego Czasu skupiony patrzył przed siebie.
- Stałem się jeszcze twardszy. Bólem innych chciałem wymusić strach i
posłuszeństwo. Jak zaczęli mi grozić, mojej rodzinie, żonie, dziecku, gdy
zorientowałem się, że na mnie kogoś wynajęli, aby mnie zniszczył, musiałem działać.
- Chcieli zniszczyć zło innym złem – stwierdziłem.
- Chyba tak. Musiałem wyprzedzić ich ruchy. Sam zabiłem kogoś, kto
zabić miał mnie pierwszy. Wyprzedziłem przeznaczenie śmiercią innego
człowieka.
- I co było później?
- Później to oni mnie zabili – rzekł Al C-one. – Kiedy zrobisz błąd, a
musisz go kiedyś popełnić, źli ludzie zawsze to wykorzystają. I zabili
mnie, musieli to zrobić. Śmierć zawsze zaskakuje nas nagle, niepodziewanie. Jest zapłatą za złe, mroczne życie.
- Smutek innych, nie zawsze jest smutkiem naszych snów - stwierdziłem stanowczo. – Ja zawsze chciałem być wolny. Wolny, bez względu na
konsekwencje.
- Dlatego jesteśmy do siebie podobni – powiedział Al C-one. – Ja też
chciałem być tylko wolny, choć moja wolność okupiona była bólem i
krwią. Zabijałem, żeby tą wolność zatrzymać jak najdłużej w rękach. Zabijałem, żeby należycie ją poczuć w duszy i w sercu, zabijałem, gdyż bałem
się powrotu do domu, powrotu ze spuszczoną głową – zasmucił się Al Cone. – Najgorszą rzeczą dla uciekiniera jest powrót do domu ze spuszczoną
głową.
- Rozumiem, choć nie akceptuję twoich wyborów.
- Nie musisz. Każdy ma swoją ścieżkę, którą podąża przed siebie. Na
końcu drogi już wiemy, czy wybory były właściwe, czy potknięcia wartościowe, czy rany nie były zbyt głębokie. Życie nas kształtuje, każdego dnia
nasącza nas dozgonnym cierpieniem losu.
13
„Co się dzieje – pomyślałem – rozmawiam z trupem, rozmawiam ze
sobą, rozmawiam z całym moim popapranym życiem. To sen, czy halucynacje? Może śpię, może majaczę, może jestem zbyt zmęczony podróżą?”.
Znów zasnąłem. Nic nie czułem, nic nie widziałem, nic nie rozumiałem. To był sen, przesiąknięty trudem zbyt ciężkiej podnóży.
Ktoś szarpnął mnie za ramię, mocno, zamaszyście. Otworzyłem oczy,
sklejone były bólem wczorajszego dnia.
- Pobudka. Witamy w górach – zaśmiał się Kierowca Zagubionego
Czasu. – Ale spałeś, tak mocno. Coś mówiłeś przez sen. Dziwny jesteś, ale
sympatyczny.
Nowe miasto, nowi ludzie, nowe twarze. Kolejny skrawek lądu do zdobycia.
S. W-ki składał się z dużej ilości domów rozrzuconych bez sensu pośród korony wysokich gór na horyzoncie. Małe miasto, mało ulic, mało
atrakcji. Doskonała przystań, żeby gdzieś ruszyć na nowo, doskonała przystań, żeby gdzieś uciec po raz kolejny, doskonała przystań, żeby zniknąć,
rozpłynąć się na oczach świata, zanurzyć się w niebyt wszechświata.
Chodziłem pośród pojedynczych ludzi, oglądałem góry, ponad sklepieniem czerwonych dachów, nasączałem się wonią krystalicznego, lekko
mroźnego powietrza. Nie znałem tego miejsca, nie znałem tych konturów
ścian, dla niektórych bliskich, dla mnie obojętnych, skrajnie obojętnych;
byłem statkiem, zawsze byłem samotnym statkiem na morzu. Okrętem bez
jakiejkolwiek nadziei, połamanym okrętem bez przyszłości.
Usiadłem w pobliskim barze, cichym, przytulnym, jasnym, zamówiłem
zimne piwo. Jeszcze miałem jakieś pieniądze. Doskonale umiałem sobie
radzić bez jakichkolwiek pieniędzy, ale na razie jeszcze miałem jakieś
pieniądze.
Zimny, brązowy płyn ostudził, a następnie zamroził moje myśli na
moment. Odprężył moją duszę, ukoił moje ciało, zawiesił zmęczenie w
środku na małą chwilę, nawet nie zawiesił go dosłownie, lecz odłożył na
bok, na skrają półkę obojętności świata.
Ludzie przechodzili obok mnie na ulicy. Twarze zmęczone, twarze zabiegane, twarze zaniepokojone. Ich spojrzenia, lekko rozbiegane w powietrzu, mówiły mi, że niewiele straciłem żyjąc inaczej, nie żyjąc tak jak oni,
tak, jak nakazuje ceremoniał życia w stadzie, w tłumie, na arenie wszechobecnej próżni. Mogłem być taki jak oni – zabiegany, zatroskany, zaniepokojony – mogłem być jednym z nich, lecz nie chciałem. To wiedziałem na
pewno, tego byłem pewny od zawsze – nigdy nie chciałem być takim jak
oni – zginąć za życia, zanim zacznę naprawdę żyć. Oczekiwać tego, czego
nigdy nie dostanę, starać się o rzeczy, których nigdy nie zdobędę, kupować
to, czego tak naprawdę nie potrzebuję. I robić te rzeczy z jednego, jedyne14
go powodu – gdyż wypada być takim, jakim cię widzi świat, gdyż wypada
być takim, jakim cię widzą inni, gdyż wypada być takim, jakim nigdy nie
powinieneś być.
Ktoś do mnie podszedł, zawiesił swój pusty wzrok na moim piwie.
Smutny nałogowiec łapczywie patrzył mi w twarz. Zawsze przyciągałem
takich ludzie do siebie, nie wiem dlaczego, ale tak się działo, może byłem
jednym z nich, a może w przyszłości miałem być jednym z nich. Wyczuwali to – wyczuwali mój ból istnienia świata, wyczuwali serce, które nie
potrafiło im nigdy odmówić.
- Usiądź, zamówię ci to, co zechcesz – wyprzedziłem jego pytanie. Po
chwili razem siedzieliśmy przy stoliku.
- Jak ci na imię? – spytałem.
- Nieważne jak, lecz jeśli chcesz bardzo wiedzieć, Rysiek.
- Miło mi, jestem Paweł M. – patrzyłem tak spokojnie na niego, na jego
pooraną życiem twarz. Nagle spytałem: – Ciężko tak samemu?
- Ciężko – rzekł chłodno. – Jednak ciężej jest, gdy ludzie poniżają cię
wzrokiem, krzywdzą cię spojrzeniem, choć nigdy im żadnej krzywdy nie
zrobiłeś, nie uczyniłeś nic, co mogło ich kiedyś zranić.
- Wiem, oceniają, zanim cię naprawdę poznają, choć nigdy, tak w istocie nie spróbują zgłębić twoich myśli.
- Moje myśli są proste – rzekł Rysiek. – Choć jestem na dnie, choć nałóg niszczy mnie każdego dnia, każdego poranka, każdej nieprzespanej
nocy, to i tak zasługuję na szczęście, jak każdy.
- Zgadza się, nie masz powodów twierdzić, że jest inaczej. Szczęście
jest w każdym z nas, ale musimy mieć odwagę po nie sięgnąć, czasami na
siłę.
- Tobie się udało? – spytał.
- Trochę tak, trochę nie. Szczęśliwy jestem, bo jestem w podróży, w
drodze. Nieszczęśliwy jestem, bo nic nie wiem, nic nie pamiętam, moje
oczy zasłonięte są mgłą zatracenia. Może jestem szczęśliwy, bo nic nie
wiem, gdybym wiedział wszystko, cały horyzont byłby inny, bardziej
ludzki, bardziej obcy.
- Kiedyś też podróżowałem, ale nie tak jak ty. Teraz inaczej podróżuję,
skupiam swoje kroki od baru do baru. Nie jestem w stanie nic zrobić, coś
zmienić, jest już za późno, o wiele za późno. Nie mam już celów, nie mam
marzeń. Gdy tracisz marzenia, tracisz sens. Nie mając sensu w sobie,
umierasz. Więc jestem trupem – trupem zaginionego snu.
- Możesz jeszcze raz spróbować, coś zmienić – powiedziałem mocno
akceptując słowo spróbować.
15
- Już nie chcę niczego próbować. Chcę tylko przetrwać, jakoś dotoczyć
się do mety. Doczekać bezwzględnego końca. Z godnością umrzeć samemu. Przykra jest tylko jedna rzecz.
- Jaka? – spytałem.
- Nikt za mną nie zapłacze. Jeśli nikt za tobą nie zapłacze, świadczy to
o tym, jest to wręcz dowód, że przegrałeś swoje życie. Zmarnowałeś czas,
który miałeś po to, żeby coś osiągnąć, zmienić coś w sobie, w swoich czynach. Może kiedyś mogłeś odwrócić złą kartę, gdy los pluł ci w twarz surowym przeznaczeniem.
- Jednak możesz…? – Nie dokończyłem zdania, obcy człowiek zniknął
mi z oczu, zniknął tak cicho, jaki cicho się pojawił. Spłoszyłem go, może
zraniłem zbyt dużą ilością pytań, a może był tylko snem, złym snem tego,
co się ze mną stanie, gdy nie będę wystarczająco uważał, nie będę wystarczająco się starał.
Przypomniałem sobie chwilę, taki czas, smutny okres, kiedy też nie
chciałem żyć. Nie umiałem oddychać, nie chciałem budzić się ze snu każdego poranka, nie miałem ochoty wstawać, bo nie miałem gdzie iść, a w
zasadzie, po co się poruszać, kiedy i tak nie miałem żadnych celów, bałem
się dni, bałem się nocy, bałem się strachu, który był we mnie, przerażało
mnie zwątpienie w moim spojrzeniu, nic wtedy nie miało sensu – dni, godziny, noce, były próbą zabicia tego, czego i tak nie mogłem zmienić, odnaleźć, dozgonnej radości w sobie. Później, po wielu trudach, tygodniach,
miesiącach, odzyskałem radość, nie od razu, i nie była to ta dawna radość,
ta szczera, ta zacna, ta spontaniczna, ale była to radość nowa, nie idealna,
lecz jakże inna – była to taka radość, która jest początkiem nowej, innej
radości życia, taka radość, która rodzi się w bólu i znoju rzeczy jeszcze
niedokonanych i niespełnionych.
Teraz, gdy już byłem w tym mieście, skąpałem się w jego murach, postanowiłem ruszyć w góry. Chciałem zatracić się w ich majestacie. Zagubić się w ich mroku i potędze. Zgłębić tereny, dla innych niezgłębione.
Zabić strach i zwątpienie wewnątrz mnie. Uwolnić się od ludzi, od całego
ich świata. Od przerażenia, gniewu i zazdrości. Zapomnieć o wspomnieniach, których i tak do końca nie pamiętałem. Odzyskać pewność nadwątloną czasem, odzyskać przyszłość, która mogła tak naprawdę nigdy nie
nadejść, i odzyskać siebie, tak dosłownie – odzyskując siebie, ratujemy
cały swój świat na nowo.
Jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie już, lecz dopiero jutro, z samego rana,
postanowiłem ruszyć przed siebie – w nieznane rejony górskie, w nieznane
obszary mojego, jeszcze nieodkrytego strachu. Najpierw zakupy, jakiś
prowiant, jakieś dodatki do trudów, które mnie dopiero naznaczą zwątpieniem – trochę zapasów i w drogę. Przed siebie, naprzód, do przodu.
16
Życie to ciągła walka, zdobywanie czegoś, co pcha nas do przodu, tracenie czegoś innego, co ciągnie nas do tyłu – to nieustające szarpanie się z
sobą, odwieczna bitwa zawieszona w bólu istnienia.
Chodzę, a raczej czołgam się od czterech dni po górach. Teraz już
wiem, ewidentnie nie mam kondycji. Miałem ją kiedyś, bardzo dawno
temu, lecz teraz nie mam już tych sił, które były kiedyś we mnie, albo
wydawało mi się, że kiedyś były we mnie, a pewnie tylko łudziłem się, że
kiedyś te siły w sobie posiadałem. W tym momencie czuję ciężar bólu
chodzenia; idę powoli, mozolnie, niczym wielbłąd na pustyni zagubienia,
lecz wciąż idę, a to jest najważniejsze w życiu – zawsze iść do przodu
przed siebie, nigdy się nie cofać. Cofając się tracimy, a ja nie chciałem już
nic tracić w życiu.
Chyba się zgubiłem, mam mapę, lecz zmęczenie, trud pokonanych
szlaków, mylą mi kolejne ścieżki, przełęcze, rozwidlenia dróg. Już teraz
wiem – z pewnością zacząłem błądzić. Jestem w wyższych partiach gór,
tam nie chodzą przypadkowi ludzie, zabłąkane dusze nie chadzają takimi
szlakami. Poradę sobie, zawsze sobie radziłem sam, radziłem sobie od tego
momentu, który pamiętam; w czasach, których nie pamiętam, łudzę się,
mam taka nadzieję, że też sobie świetnie radziłem sam. Gdy sobie zawsze
radzisz samemu, mniej bólu i rozczarowania spotyka cię w doczesnym
stanie istnienia.
Gorszą rzeczą jest to, iż prowiant się kończy, a najgorszym stadium całej sytuacji, trochę szekspirowskiej, trochę kafkowskiej, jest to, iż pogoda
zaczyna się pogarszać, zmieniać radykalnie na złą, w sensie ścisłym na
bardzo złą. Jest mgła, jest wiatr, jest stopniujący się coraz bardziej deszcz.
Poczucie zagubienia coraz bardziej daje mi się we znaki. Lecz jest to zagubienie oczyszczające, takie duchowe; uwolniłem się przecież od świata,
uwolniłem się przecież od ludzi, uwolniłem się przecież od siebie – jestem
szczęśliwym człowiekiem, choć zagubionym w czasie i przestrzeni.
Na początku była idealna pogoda – słońce, lekki wiatr, czasami wichrowe chmury, ale takie rzadkie, pojedyncze, odosobnione jak ja, w tym
świecie, lecz później te wichrowe chmury były częstsze, potem bardzo
częste, a na końcu pokonały słońce, pokonały jego ciepło – zwyciężyły
cały skwar dnia – i stały się mgłą, przeistoczyły się w szarość i mrok w
ciągu dnia – taki mrok, który sprawia, że coś, co miało jakiś sens, nagle
traci ten sens, i przechodzi w zwątpienie, przed którym tak uciekaliśmy,
potem wkrada nam się do głowy, niczym wróg, niczym zły sąsiad, niczym
najemnik, który dostał zlecenie na naszą duszę, i teraz je realizuje, z dziką
konsekwencją chce zmusić nas do stanu niebytu, do stanu nieistnienia.
17
Jednak czuję się szczęśliwym człowiekiem, pomimo zagubienia i lekkiego strachu, jestem dokładnie w tym miejscu, gdzie chciałem być, tu i
teraz, dokładnie czynię to, co czynić chciałem w tej chwili, w tej sekundzie
życia. Jestem panem swojego losu i myśli – człowiekiem z pasją zamglonego czasu życia. To ważne, być tam gdzie powinniśmy być od zawsze,
czuć to, co powinniśmy czuć od zawsze, mieć w sobie czyny, które powinniśmy czynić od zawsze. Gdy połączymy miejsca, uczucia i czyny we
właściwym czasie, mamy szansę dotknąć to, co mamy głęboko w sobie, a
ze strachu boimy się to wydobyć na światło dzienne – całkowitą radość
sensu istnienia.
Zaczynało grzmieć, ostre, natarczywe błyski ognia, przemieszczające
się złowrogo na horyzoncie, zmierzały chaotycznie w kierunku ziemi, raz
za razem. Traciłem coraz bardziej orientację w terenie – byłem sam, skazany na samotne szlaki gór. Deszcz, taki mokry i chłodny, taki starannie
niepoukładany w swojej strukturze nieładu, zaczął opadać z góry na dół,
znacząc strumieniami swoją potęgę i siłę.
Gdzieś z boku, przy rozwidleniu szlaków, na skraju przepaści i załamania gór, zamajaczyła mi, bo tak to trzeba nazwać, majakiem, zjawą, obłędem, a więc zamajaczyła mi drewniana, podniszczona czasem chata, bez
drzwi, bez okien, bez zbędnej struktury ciepła, w samym wewnętrznym
rozpadzie dawnej przeszłości.
Dotarłem tam, cały drżałem, zarówno w środku jak i na zewnątrz. Byłem drżącą powłoką, bardziej duchem niż ciałem, bardziej tym, czym
chciałem kiedyś być, niż tym, którym mógłbym być teraz. Chyba miałem
gorączkę. Było mi, raz po raz, na przemian, ciepło i zimno, zimniej i jeszcze chłodniej, i ciągły skok w górę, żar przenikał mnie nieustannie niczym
przygasły wulkan, mogłem za chwilę wybuchnąć, i znów lód, i znów
mróz, ponownie wracałem na Antarktydę uczuć, i ten ból, ten zgiełk w
środku, taki natarczywy, z góry na dół, taki wątpiący w swojej strukturze,
nie mogłem go opanować, zdobył moje ciało, zdobył moją duszę, zdobył i
zabił moje myśli – unicestwił je na zawsze. Są takie bóle, gdy nadejdą, że
wszystko się zmienia. Są takie bóle, gdy nadejdą, że chcemy tylko umrzeć.
Są takie bóle, gdy nadejdą, że śmierć jest zbawieniem, zbawieniem tego,
co chcieliśmy mieć, co teraz mamy, i co później, pomimo chęci przetrwania, nie będziemy już nigdy mieć.
Zasnąłem. Gorączka, dreszcze, niemoc, te wszystkie sprawy zrealizowane i te nigdy niezrealizowane, te majaki za dnia i błyski w nocy, te
zwątpienia w coś i pewności w mgliste nic, te wszystkie wątpliwości uśpiły mnie, zamknęły mi oczy pośród coraz bardziej mrocznej burzy.
18
Czyjś wzrok obudził mnie w ciemności. Był to wzrok surowy, ale
sprawiedliwy, przejrzysty, lecz także wątpiący; pewne spojrzenie zaglądało mi w oczy, w źrenice lekko rozbudzone letargiem.
- Pobudka. Ile można czekać? – rzekł suchy głos, był taki dziwny, tajemniczy, w pewnym sensie inny, pewny siebie. – Wyspałeś się?
- Chyba tak, myślę, że tak… – podniosłem się z drewnianego łóżka,
bardziej drewnianej półki niż miejsca spoczynku utrapionej duszy.
- To dobrze, nawet bardzo dobrze. Usiądź – głos pokazał mi ręką miejsce po drugiej stronie dębowego stołu. – Trochę światła? – I nagle pojawiło się światło, zapanowała jasność, lampa stała na stole. – Teraz lepiej,
obejrzyj mnie sobie dokładnie. Jestem ci osobą bliską, nawet bardzo bliską. Znam twoje myśli, twoje zwątpienia, twoje porażki. W sumie jestem, i
nie jestem tobą. Dzieli nas wszystko i wszystko nas łączy. Gdyby mnie nie
było, byłbyś nikim. Stałbyś się nicością, taką prawdziwą, taką dozgonną.
Lecz jestem, więc wszystko wygląda inaczej, trochę lepiej niż sam myślisz.
- Kim jesteś? – spytałem siadając na wprost ciemnej postury postaci.
- Nie wiesz? Twoim Przeznaczeniem. Burza będzie trwać i trwać, może
kilka dni, może kilka tygodni. Podczas burzy człowiek się nudzi, zagrajmy
w coś – rzekł obcy i wyciągnął kamienne szachy na stół. – Gra pomoże ci
zrozumieć, gra pomoże ci przetrwać, gra nauczy cię tego, że nic nie jest w
życiu pewne, zwłaszcza wtedy, gdy wydaje nam się, że jest właśnie pewne. No i czas… Podczas gry czas ma inny wymiar i znaczenie. Gra uczy
nas cierpliwości, myślenia też, chciałbyś przecież umieć myśleć inaczej
niż wszyscy?
- Może już tak myślę. Skąd o tym wiesz?
- Wiem. Jestem twoim Przeznaczeniem. Łudzisz się, że jesteś wyjątkowy. Twoje myśli są inne, bardziej rozumiesz świat niż inni, ci zabiegani,
ci szarzy, ci wątpiący, lecz przecież często sam wątpisz, dlatego tutaj jestem. Zastanawiasz się, czy droga ma jakiś sens?
- A ma? – spytałem zdezorientowany.
- Każda droga ma sens. Każda droga jest inna. Twoja droga to ty; to są
twoje myśli, twoje kroki, twoje porażki, nie innych. Inne drogi cię nie dotyczą, więc ci nie będę ich tłumaczył. Nigdy nie zastanawiaj się co by było, gdybyś podążał gdzie indziej, skup się tylko na swojej drodze, co będzie gdy z niej nieświadomie zboczysz?
- A co będzie? Co się stanie?
- Nic nie będzie. Gdy zwątpisz, stracisz sens, wiarę i nadzieję, nic nie
będzie.
- Zawsze jest coś na końcu drogi – stwierdziłem chłodno.
19
- Na końcu tak, jednak czy będzie to koniec zadowalający dla ciebie,
któż to wie? Musisz tam najpierw dojść, nigdy nie zwątpić, nie stracić sił i
rozeznania w terenie. Pamiętaj o jednym, gdy zboczysz raz z obranego
kierunku, żaden inny już nigdy nie będzie taki sam.
- Jak się będę czuł, gdy zmienię kierunek?
- Będziesz pusty w środku, nie będziesz nic czuł. Zły kierunek niszczy,
wciąga nas w obłęd, po którym jest tylko pustka i zwątpienie. Chyba, że…
- Co chyba? – spytałem, drewniany stołek uwierał mnie coraz bardziej
w plecy.
- Chyba, że to będzie ta właściwa droga, kolejna właściwa droga w
twoim życiu, lecz na tą właściwą trafiają tylko nieliczni – cień znad lampy
uciekł nad moją głowę i potoczył się po ścianie niczym głodny wilk przed
kolejnym atakiem.
- Niektórym się udaje – stwierdziłem, obserwując grę cieni na ścianie.
- Tylko nielicznym, i wtedy jest inaczej. Masz więcej wiary, zanim się
zorientujesz, że znów źle wybrałeś. I ponownie musisz odnaleźć siłę w
pustce, aby coś zmienić. I znów ponowna próba, ponowny upadek, ponowne zwątpienie. Tak można czynić ciągle, aż do śmierci. Zmiana – nadzieja, zwątpienie – ból, porażka – przetrwanie, i znów zmiana – nadzieja,
i tak w kółko. Chyba, że nie masz już siły próbować, wtedy jest inaczej,
boleśniej i obojętniej.
- Obojętniej?
- Obojętność to stan ducha ludzi, którzy już wszystko przegrali, albo
już wszystko zdobyli. Jednak pamiętaj…
- O czym? – przerwałem nagle.
- Człowiek jest w stanie wszystko pokonać, jeśli zbyt często nie ucieka
w nałóg – rzekł stanowczo, ale miękko zarazem, obcy mi mężczyzna. – A
teraz zacznijmy grać, jaki kolor wybierasz?
- Biały – odparłem.
- Dobrze. Ja zaczynam – rzekło Przeznaczenie. – O co gramy? Gra ma
tylko wtedy sens, gdy ma jakąś stawkę, jakiś cel. Czegoś dotyczy.
- Nie wiem. Nie posiadam tak w istocie nic, nie mam nic znaczącego,
zarówno dla ciebie, jak i dla mnie.
- A więc coś zaproponuję. Jeśli ze mną wygrasz, wrócę ci wspomnienia. Odzyskasz przeszłość. Pamięć, którą gdzieś zgubiłeś w chaosie życia.
- Skąd wiesz, czy tego chcę?
Przeznaczenie zignorowało moje pytanie, zrobiło pierwszy ruch na szachownicy, czarny pionek ruszył do przodu. Odpowiedziałem koniem, potem on figurą, później ja pionkiem, on wieżą stanowczo i gra zaczęła się
na dobre. Milczeliśmy chwilę, robiliśmy kolejne posunięcia – szachy życia naznaczone zwątpieniem.
20
- Pytałeś skąd wiem, że rzeczywiście chcesz odzyskać wspomnienia –
Przeznaczanie wróciło do mojego pytania. – Wiem co myślisz, wiem o
tobie więcej niż ty sam wiesz. Wiem te rzeczy, o których nie pamiętasz,
albo nie chcesz pamiętać, z obawy, że cię zniszczą. Boisz się, że przeszłość zniszczy całą teraźniejszość. Zburzy twój świat, tak dobrze poukładany, zniewoli chęć ucieczki do przodu. Boisz się, że gdy będziesz już
wiedział, nie będziesz mógł dalej iść do przodu, będziesz musiał wrócić.
Dawne sprawy, zapomniane, nie pozwolą ci dalej iść śmiało przed siebie,
będziesz musiał wrócić do przeszłości i zanurzyć się w nią na nowo. Zrozumieć te rzeczy, które zmusiły cię do ucieczki. Nie zawsze jest dobrze
wracać, nie zawsze jest dobrze wszystko pamiętać. Czasami niepamięć jest
lepsza niż pamięć. Najgorsze jest jednak ponowne zrozumienie tych
spraw, które kiedyś były takie niezrozumiałe. Powroty nie zawsze są udane, najmniej udane są wtedy, kiedy wracamy bo musimy, a nie wracamy
gdyż chcemy. Chcieć nie znaczy nigdy móc, móc nie zawsze oznacza
chcieć. – Przeznaczenie zbiło mi figurę. – Znam odpowiedź na twoje pytanie. Boisz się wrócić do przeszłości z obawy przed odpowiedzią na twoją
ucieczkę. Jednak chcesz wiedzieć. Każdy chce wiedzieć, może nie od razu,
ale każdy chce wiedzieć, co zmusiło go kiedyś do ucieczki, do zostawienia
całego świata za sobą, tego teraźniejszego w tamtym momencie, tego doczesnego wtedy; co sprawiło, że chęć ucieczki była tak silna, że wyzwoleniem było wyjście nagłe, natychmiastowe, takie niespodziewane dla nas
samych, i nie oglądanie się nigdy za siebie, bo ból tej ucieczki parzy,
wciąż wypala piętno na naszej duszy.
Graliśmy, cały czas walczyliśmy ze sobą na myśli, na słowa, na posunięcia figur i pionków. Raz ja miałem przewagę, raz Przeznaczenie osiągało lepszy wynik. Uśmiech Przeznaczenia był inny niż wszystkie uśmiechy,
jakie do tej pory widziałem. Był zarazem tajemniczy, czasami mądry w
chwilach zadumy, w sumie jego uśmiech był tym, czego ja nie miałem i
nigdy nie będę miał – sensem w bezsensie świata.
Znów ostry piorun, taki piekielnie cierpki, zagrzmiał na piedestale nieba. Jego cierpienie odbiło się w przyrodzie, na wierzchołkach gór, tych
postrzępionych i tych skalistych, na strzępach drzew, tych górnych, targanych wiatrami i deszczem; jednak najbardziej ból tego zgiełku, tego chaosu czasu i przestrzeni, rozniósł się na rozklekotanym dachu, schronieniu,
gdzie ja i Przeznaczenie rozgrywaliśmy swoją grę, tajemniczą paradę figur
i posunięć, które miały nas doprowadzić do końca, prawdziwego końca
czegoś, co i tak nie można było wcześniej nawet nazwać początkiem
Wzdrygnąłem się od tego huku, od tego zgiełku, od szaleństwa, które
dopiero co się zaczynało. Ruchem ręki, panicznym wzdrygnięciem łokcia,
zahaczyłem o kant dębowego stołu. Poczułem krew na mojej ręce, która
21
wyraziła się w cierpieniu mojego spojrzenia. Oczy zawsze są bólem duszy,
ból duszy czasem bywa bólem ciała, a ból ciała to zgiełk, to rozpacz tego,
co utrudnia nam dalszy, lepszy kierunek drogi.
I podczas tego huku, podczas zgiełku, podczas krwi, która nagle pojawiła się na moim ciele, może poprzez strach, może przez zwątpienie, może
przez jedno i drugie, poprzez te zgrzyty w moim ciele nagle spojrzałem na
sklepienie chaty. Na samej górze, w samym kącie, gdzie dwa masywne
bale, z jednej i drugiej strony, połączone były z pionowym surowym
pniem drzewa, był krzyż, mahoniowy, drewniany krzyż zwątpienia. Ujrzałem tam, na tym krzyżu rozpaczy, czyjąś postać, jakiegoś człowieka, jakiś
cień, jego kontury zamajaczyły mi przed oczami. Ten cień, człowieka wiszącego na krzyżu, za jakieś winy, za jakieś czyny, za rzeczy być może
zbędne, niepotrzebne, ten cień na mnie patrzył, tak nienaturalnie ciepło i ze
zrozumieniem. I wtedy nastąpił drugi grzmot, a następnie trzeci, cień zaczął się osuwać w dół, tak dostojnie, tak obojętnie, jakby obojętność rzeczy, które się dzieją, była mu dobrze znana, on to rozumiał, czuł, i chciał
to jak najlepiej przeżyć. Osuwanie następowało powoli, konsekwentnie, na
dół, jakby jakaś siła ciągnęła go ku swemu przeznaczeniu.
I nagle, na samym dole, postać człowieka znikła, zmieniła się w nicość
– nicość całkowitą, i poczułem się taki samotny, taki sam, jakiś ból samotności niczym gwóźdź zawiesił moją duszę na krzyżu. Nigdy wcześniej nie
byłem taki sam, jak teraz.
Krew z łokcia mi ciekła, niczym rzeka znaczyła ślad na dębowym stole.
Przeznaczenie na mnie spoglądało, nic nie mówiło, patrzyło tylko na mój
ból, na moją obojętność, na pustkę, która pojawiła się w moich oczach.
Znów zanurzyłem się w swoje myśli, w swój smak duszy, i zobaczyłem
plażę, tak z lotu ptaka, niebieskiego ptaka w przestworzach; był tam człowiek, z brodą, z cierniem na głowie, krzyż na jego plecach był ciężki, więc
szedł powoli do przodu, jak człowiek, który zbyt dużo wziął na swoje barki, lecz jego twarz nic nie mówiła, on tylko szedł po plaży i tym krzyżem
znaczył jakieś znaki, jakieś kontury, może słowa na piasku – na złocistych
ziarenkach plaży.
Szedł, krzyż ciągnął za sobą, jego koniec znaczył bruzdy, które powoli
układały się w wyrazy; a krew, która ciekła z jego ciała, uciekała na boki,
niszcząc złocistą barwę plaży; była niczym talizman, który chroni wartość
tych słów przed morzem, które za chwilę może zmyć cały sens jego pracy,
zniszczyć to, co mogło mieć większe znaczenie dla innych, niż dla niego
samego.
Udało mi się przeczytać z góry te wyrazy, bo były to wyrazy, nie słowa, nie dźwięki, lecz wyrazy. Nienaturalnie napisane, obco stworzone,
cierpko podane innym ku zrozumieniu.
22
„Sens”, „Rozpacz”, „Nadzieja” – to napisał człowiek, taki był jego Testament Istnienia.
Jak tak patrzyłem i chciałem zrozumieć, zarówno kolejność tych słów,
prawideł, być może wskazówek, gdy chciałem zanurzyć się w ich sensie,
w ich zrozumieniu, być może nigdy dla mnie niezrozumiałym, gdy chciałem pojąć, co znaczą, gdzie prowadzą, co mogą zrobić, uczynić, gdy je
wdrożymy w nasze myśli, nasze zwycięstwa i zwątpienia, czy będą katem
czy spokojem, gdy je należycie pojmiemy, i gdy tak patrzyłem na to
wszystko, na całość, na pustkę tej niepojętej całości, to ominąłem pewną
rzecz, nie zauważyłem, że ów człowiek, gdzieś z boku, samotnie i z determinacją, z siłą pełną cierpienia, znów tworzy coś obok, jakieś zdania, jakieś znaki, jakieś symbole.
I wtedy spojrzałem na ten zgiełk zdań, zgiełk duszy, zgiełk jego cierpienia. Były to zdania, trzy zdania, napisane na piasku, nie krzyżem, nie
siłą jego mięśni, gdy niósł go z determinacją do przodu, aby napisać to, co
jeszcze nigdy nie było tak, w taki sposób napisane; nie jego bólem, nie
jego skazą, także nie piórem, nie literą szybkiej ręki, nie bólem stukotu
maszyny do pisania – były to zdania napisane krwią – jego krwią, taką
czerwoną, taką krwisto jasną, jakby jasność tej krwi miała coś w kimś
rozbudzić, dać jakieś wskazówki, jakieś rady – coś, co nigdy nikt nie dostał od nikogo – wiarę, ból wiary skażony krwią zrozumienia.
„Wyzwolenie to raczej stan ducha niż umysłu”.
„Zanim kogoś wyzwolisz, najpierw wyzwól samego siebie”.
„Jeżeli sam siebie nie zrozumiesz, nigdy należycie nie zrozumiesz innych ludzi”.
Trzy zdania naznaczone krwią, trzy prawdy zanurzone w krwi, trzy
wskazówki nasączone krwią kogoś, kto być może te wskazówki należycie
kiedyś zrozumiał.
- Grasz, czy nie? – spytało Przeznaczenie.
- Oczywiście, gram, zawsze gram do końca. Gra ma sens, tylko wtedy,
gdy potrafimy ją należycie i z godnością dokończyć – powiedziałem zamyślony, obraz człowieka na plaży jeszcze obecny był w moich myślach,
jeszcze nasączał moje zmysły, jeszcze doskwierał mojej duszy.
Chyba miałem gorączkę. Byłem rozpalony. Rzeczy nieoczywiste traktowałem jak oczywiste. Rzeczy dziwne nie były dla mnie, nic a nic, niezrozumiałe. Coś, co dla innych było wizją szaleńca, dla mnie było normalnością losu, który był mój, dziwny, lecz mój, nie kogoś innego. Byłem
szaleńcem naznaczonym dziwnym czasem, byłem kaskaderem, który rzucił swoją wyobraźnię na zbyt urwiste drogi, byłem snem, wizją siebie samego, tego, czego nie pamiętałem, tego, co pamiętałem, i tego, czego nie
chciałem nigdy zapamiętać.
23
- Skaleczyłeś się – stwierdziło Przeznaczenie. – To dobrze, i tak chciałem porozmawiać o krwi. Mamy dużo czasu… tak dużo czasu. Lecz graj,
jeśli przegrasz gra się skończy i nic się nie dowiesz o sobie. Grając, daję ci
szansę zrozumienia, grając, zyskujesz więcej niż sam myślisz, grając,
oszukujesz życie, że wszystko jest inne niż myślisz, a tak nie jest – to nie
świat jest inny, to my jesteśmy inni. Jeśli to kiedyś zrozumiesz, na pewno
będziesz wiedział, jak wiele straciłeś, zanim dotarłeś do tej tezy, jedynej
słusznej myśli, że skoro my jesteśmy inni, a nie świat, to wystarczy coś
zmienić w sobie, a wtedy świat będzie taki jak my, jakim chcielibyśmy go
widzieć od zawsze, od samego rana aż do nocy; ale czy przez to będzie on
lepszy? Nikt tego nie wie. Lecz kiedy go już zrozumiesz, czy będziesz
potrafił żyć inaczej, bo wtedy innych zmian już nie będzie. Będziesz takim, jakim jesteś, takim, jakim chciałeś być, a świat, ku twemu zdumieniu,
wciąż będzie inny – niezrozumiały w swoim istnieniu i nienasyceniu. I co
z twoją innością? Co z twoją wiarą? Co z sensem? Co z rozpaczą? Co z
nadzieją? Gdzie ta plaża, ta krew, to wyzwolenie? No gdzie? Na pewno nie
w tobie.
- Skąd o tym wiesz? – przestraszyłem się. Przeznaczenie było we mnie,
w tym wszystkim, co widziałem w sobie. Może to działo się w gorączce,
może w moim rozpaleniu zmysłów i ciała. Nie wiedziałem tego do końca.
Niczego nie byłem pewien, niczego nie oczekiwałem w tej niepewności.
- Wiem o tobie te rzeczy, które powinienem wiedzieć. Graj! Porozmawiajmy o krwi.
Przeznaczenie powiedziało: „Szach!”, i faktycznie po raz pierwszy zagroziło mi naprawdę. Obroniłem się, zasłoniłem się wieżą, a ono rzekło
kolejny raz: „Szach!”, i wtedy zasłoniłem się Królową, a Przeznaczenie
wycofało się, jego Koń musiał uciec na bezpieczna pozycję. Zrobiłem
roszadę i na moment byłem bezpieczny.
Kiedy Przeznaczenie wycofywało swoją figurę, uśmiechnęło się, był to
uśmiech pełen szacunku; było pewne, że już wygrało, pokonało mnie,
osaczyło w niemocy, a ja wymknąłem się, oddaliłem jego wygraną na
chwilę, na czas, który był mu potrzebny, żeby ze mną rozmawiać, pokonywać mnie słowami, grą i rozumem.
- Krew to wiara, że nie jesteśmy istotami wiecznymi. Gdy jej
ubywa tracimy ją nagle, niespodziewanie, tak znienacka, i wtedy wiemy,
że coś się w końcu kończy. Zaczyna się nowy etap życia, ten bardziej duchowy, nie ten cielesny. Gdy ona jest w nas, to wtedy wiemy, wręcz to
czujemy, że trwamy, gdy jej zabraknie, nie ma już nic. Jest ciemność, jest
mrok, jest zwątpienie…
- Krew to braterstwo, jakaś przynależność, coś, co daje nam uczucie, że
do czegoś należymy – rzekłem patrząc na zakrwawioną rękę.
24
- Do czego ty należysz? – spytało Przeznaczenie, tak znienacka, tak
niespodziewanie.
- Ja… Nie wiem. Dla mnie jest to b·e·z z·n·a·c·z·e·n·i·a. Wszystko co
czynię, będę czynił i co czyniłem, będę robił dlatego, że tak chcę, tak czuję. Może robię to na przekór światu, może na przekór ludziom, sam nie
wiem – ręka bolała mnie coraz bardziej, drgała niespokojnie z bólu – chcę
być tylko wolny, na tyle wolny ile mogę, ile jestem w stanie tej wolności
wydobyć ze świata.
- Chcesz być inny? Wolny inaczej?
- Nie wiem jak to określić – rzekłem. – Nie zależy mi na opinii ludzi,
zresztą nie mam przyjaciół, może dlatego, że ich tak w istocie nie potrzebuję; gdybym ich miał, może bym myślał inaczej, ale tak nie jest, więc nie
zależy mi na tym, o czym myślą ludzie, gdy na mnie patrzą. Myślą pewnie
źle, ludzie zawsze myślą o tobie źle, gdy jesteś inny niż oni, więc skoro
mają myśleć o mnie niekorzystnie, tak uwłaczająco, z jakimś bezgranicznym poniżeniem, to po co w istocie się nimi przejmować, gdyż cokolwiek
uczynię, nawet w najlepszej wierze, oni i tak to zniszczą, stłamszą, z dobra
wyciągną zło, poniżą cię samą świadomością, że czynisz źle, a więc robię
to co robię, idę tam gdzie idę, potykam się jak potykam, i to co oni myślą o
mnie, o moich marzeniach, snach, zwątpieniach, których i tak do końca nie
znają, to wszystko jest dla mnie b·e·z z·n·a·c·z·e·n·i·a.
Przeznaczenie wykonało kilka szybkich posunięć na szachownicy i
rzekło: „Szach!”.
Popatrzyłem z rezygnacją na układ figur i pionków. Moja sytuacja była
trudna, zawsze miałem trudną sytuację w życiu.
- Może wezwiemy pomoc? Jakiś doradców, sprawiedliwie, jeden dla
mnie, drugi dla ciebie.
- Nie mam przyjaciół, a tym bardziej znajomych, osób, które mi pomogą, gdy stracę sens dalszej gry.
- Masz – rzekło Przeznaczenie i zgasiło lampę naftową.
Zapanował mrok, ciemność, zagubienie. Odgłosy burzy, cierpkie, głośne, zniewalające niczym echo, odbijały się nad naszymi głowami. Deszcz,
zimny i intensywny, z nienawiścią sączył swój płacz ku ziemi. Może był
dzień, może noc, może mgła, może resztki tej mgły, nic nie wiedziałem,
nic nie czułem oprócz uczucia niepokoju i zagubienia.
I nagle lampa się zapaliła, ociepliła całą ciemność w środku swoim blaskiem.
- Oto mój przyjaciel, twój Los, trochę go znasz. On będzie moim doradcą. – Los w czarnym płaszczu, zakończonym czerwoną wstawką, stał
koło szachownicy.
- Gdzie mój sprzymierzeniec? – spytałem.
25
- Oto jest – Przeznaczenie wskazało kogoś w ciemności, bezkształtny
cień podszedł w naszym kierunku. – Znasz go?
Poznałem go od razu, z podróży, a może ze snu, gdy przemieszczałem
się samochodem w kierunku gór. Al C-one stał tuż koło mnie.
- Witaj przyjacielu z podróży – uśmiechnął się szarmancko.
- To zaczynajmy – rzekło Przeznaczenie i zaczęło grać. – Dokończymy
rozmowę o krwi, nasz przyjaciel zna ten temat doskonale.
- Krew… cóż – zaśmiał się Al C-one. – Krew to wolność.
- Nie rozumiem – powiedziałem cicho, prawie niespokojnie.
- Gdy tracisz coś w życiu, a wiesz, że ta strata będzie jeszcze boleśniejsza, gdy czegoś nie zrobisz, choć boisz się myśleć co musisz uczynić, żeby
tą wolność, którą jeszcze masz, a za chwilę możesz ją stracić i jej nie będzie, i wiesz, że musisz coś uczynić, aby ją zachować, uchronić jak małe
ognisko podczas burzy, gdy się zgubiłeś w lesie i nie wiesz gdzie masz
dalej iść, a na razie chcesz tylko jakoś przetrwać, i wtedy czynisz coś złego, coś okropnego, coś co wiążę się z krwią, z utratą jej w innym ciele,
lecz czynisz to, żeby coś zachować, coś uchronić, sprawić, że znów odzyskasz nadzieję, i gdy to zrobisz, choć będziesz gardził sobą już do końca
po tym znaczącym geście rozpaczy, to zachowasz wtedy wolność – wolność okupioną krwią, wolność całkowitą na pewien okres czasu, czasu,
który jest ci potrzebny, żeby znów odzyskać na nowo wiarę w siebie
- Krew to wolność? – spytałem w zadumie siebie, bardziej siebie niż
jego. – Wolność okupiona utratą przyszłości.
- Gdy zrobisz to raz, i ten pierwszy raz jest zawsze najboleśniejszy, najtrudniejszy do przełamania w sobie, to wtedy, gdy będziesz zmuszony
znów zapłacić najwyższą cenę za wolność, po raz drugi, gdy znów będą
chcieli skrzywdzić ciebie, lub twoją rodzinę, zrobisz to ponownie, i ten
drugi raz, ten drugi skowyt twojej duszy, nie będzie już taki bolesny, będzie inny, nie tak bardzo cierpki jak ten pierwszy. I wtedy zrozumiesz, że
zadawanie bólu innym, aby uratować rodzinę, nie jest do końca czymś
złym. Czymś, o czym nie będziesz mógł zapomnieć, kiedy będziesz zasypiał po kolejnym trudnym dniu. Ból ma inny wymiar, gdy czynimy go w
dobrych zamiarach.
- Żałujesz tego, co zrobiłeś? – spytałem.
- Nigdy nie żałuje się czynów, które ratują twoją rodzinę, czasami duszę.
- Wasz ruch – Przeznaczenie przypomniało nam o obowiązkach gracza.
- Zbij mu figurę wieżą – rzekł Al C-one. – Będzie w potrzasku.
I tak uczyniłem, na moment zyskałem przewagę, ale nie na tyle, że mogła ona zadecydować o zwycięstwie.
26
Nastąpił kolejny grzmot, głos z nieba rozniósł się w koronie gór. I nagle znalazłem się znów na plaży, ta sama piaszczysta ziemia, to ponownie
mieniące się złoto niczym dywan, które kładło się wiernie u moich stóp.
Jakiś mężczyzna w szarej szacie, pomarszczonej, o kolorze lnu, przybrudzonej czasem, stał na środku plaży. Jego plecy, lekko zgarbione, nachylone w kierunku morza do przodu, jakby dźwigał jakiś ciężar, drgały
nerwowo w końcówce dnia, który zamykał powieki całemu światu. Z jego
pleców, może bardziej łopatek niż pleców, wyrastały skrzydła, niebieskie
skrzydła lekko poszarpane wiatrem. A na jego barkach i głowie, siedziały
spokojnie ptaki o skośnych dziobach, czasami tylko przekrzywiając głowy,
aby ruchem ciała rozruszać zdrętwiałe skrzydła przed lotem, który kiedyś z
pewnością miał nastąpić.
Są rzeczy, które zawsze następują, choć nigdy nie wiadomo, w jakim
odstępie czasu się spełniają.
Obcy mężczyzna podniósł zwiotczały wzrok, przymglony ciszą ziemi
ku niebu, i wtedy jego oczy nabrały dziwnego blasku, jakiegoś nieskrępowanego żaru, dzikiego opętania, pasji szaleńca, który dokładnie wie, czego
chce od życia.
- Są pytania i są odpowiedzi! – Krzyknął w kierunku zachodzącego
słońca. – Nie ma trudnych pytań, są tylko trudne odpowiedzi! Prawdy,
które są w nas, zawsze zasługują na odkrycie! Nie wątpcie nigdy w sens
odkrywania własnych prawd, choćby były najmroczniejsze, czarniejsze niż
złe sny nad ranem, przed samym rozbudzeniem!
Patrzyłem oniemiały na obcego. Nagle ruszył w kierunku morza, ptaki
nerwowo ruszały swoimi skrzydłami, chciały utrzymać równowagę w
ruchu. Bosymi stopami, niczym jakiś akrobata, po słupkach falochronu, po
jego zbutwiałych, drewnianych stopniach, przemieszczał się do przodu, ku
zatraceniu. W końcu stanął na ostatnim, zachwiał się na moment, jednak
utrzymał równowagę, popatrzył się w kierunku morza, twarzą ku czerwonemu słońcu, prawie do połowy schowanemu na linii horyzontu, rozłożył
na bok drżące ręce, jak najdalej mógł, i znów zaczął krzyczeć. Z oddali
wyglądał, z tymi rozłożonymi rękami, jak krzyż – bezimienny krzyż zatracenia.
- Gdy zadasz pytanie, nie oczekuj od razu odpowiedzi! Ona kiedyś nastąpi, jeśli będziesz cierpliwie czekał! Odpowiedzią na każde pytanie jest
wolność! Wolność tego, co zobaczymy w sobie! Wolność snów, które
zawsze były w nas! Wolność myśli, które nagle się uwolnią, polecą ku
niebu, do Niego, do sensu w bezsensie, do światła w mroku, do nadziei,
która tą wolność wydobyła z nas!
Obcy zachwiał się, lecz szybko złapał równowagę i znów zaczął krzyczeć, lecz głośniej, donośniej, cały czas podnosił głos o jedną tonację.
27
- Nie wątpcie w prawdy oczywiste! Nie wątpcie w siebie! Nie wątpcie
w drogi, którymi tak cierpliwie podążacie! One są zawsze prawdziwe,
prowadzą nas do przodu, nigdy do tyłu! Każda droga to jakiś sens, sens
bez drogi jest nicością, niszczy wszystko bezpowrotnie!
I nagle podniósł ręce do góry, ptaki uniosły się w przerażeniu ku górze,
zatrzepotały skrzydłami, zamajaczyły na tle znikającego słońca, a gdy
obcy podniósł ręce, rozległ się grzmot z oddali, taki cierpki, taki bolesny,
zwiastujący mroczne prawdy tego świata.
- Koniec następuje wtedy, kiedy wątpimy! Koniec zwiastuje moment,
gdy się poddajemy! Koniec nie zawsze jest porażką, czasami jest początkiem czegoś nowego! Uczyńcie coś, cokolwiek, aby każdy koniec był
początkiem, nigdy zmierzchem końca! Ci, którzy to zrozumieją, zostaną
zbawieni, pozostali zginą, utoną w niemocy czasu! Przetrwajcie, nadajcie
sens każdemu końcowi! Pamiętajcie – głos obcego się zachwiał, zaczynało
padać, burza rozpoczynała swój taniec śmierci – nie każdy koniec jest zły!
Nie każdy koniec musi skończyć się źle! Koniec ma tylko wtedy sens, gdy
coś się nowego rodzi, nadaje istnienie nicości i pustce, powstaje coś z niczego! Stwórzcie coś z niczego, sprawcie, aby każdy koniec był światłem
– światłem tego, co mamy w sobie i co jeszcze możemy zmienić, zanim
właściwy koniec, ten prawdziwy, ten nieunikniony, zniszczy nas boleśnie,
dozgonnie!
Nastąpił kolejny grzmot, i znów byłem w chacie. Druga ręka mnie bolała, spojrzałem na nią, też krwawiła od uderzenia w stół.
- Kolejna rana – stwierdziło Przeznaczenie – twoja droga krzyżowa dopiero się zaczyna. Grajmy – Przeznaczenie zrobiło kolejne posunięcie na
szachownicy.
- Powiedz coś o twoim przyjacielu – zagadałem znienacka.
- O Losie? Jesteśmy do siebie trochę podobni, choć też inni. Ja wiem,
co się zdarzy w przyszłości, w dalekim odstępie czasu, a Los, cóż, on wie,
co cię spotka teraz, w tym dokładnie momencie. Oboje się o ciebie martwimy, lecz czas pomiędzy tym, co jest teraz, a co będzie później, jakoś
nas dzieli, sprawia, że czujemy się wobec siebie obcy, jak bezimienni podróżni w niesprecyzowanym okresie czasu. Pomagamy sobie czasami, lecz
częściej zdarza się, że jesteśmy dla siebie przeszkodą. Często nie możemy
razem pracować, gdyż to, co ma ci pomóc, może przez naszą współpracę
ci zaszkodzić. A tego nie chcemy, burzyć ci harmonii, spokoju, ciszy, i
robić to właśnie wtedy, kiedy ty harmonii nie posiadasz.
Przeznaczenie spojrzało za okno i rzekło:
- Przestało padać. Zapraszam na zewnątrz, tam dokończymy naszą grę.
Walcz! – Przeznaczenie rzekło do mnie. – Chyba chcesz odzyskać utracony czas, poznać to, przed czym uciekasz od jakiegoś czasu.
28
Wszyscy wyszliśmy na zewnątrz. Burza znikła, tak jak znika stado ptaków, gdy ucieka przed zbliżającą się zimą, która zbyt szybko nadchodzi,
mrożąc szronem jeszcze kwitnącą trawę.
Usiedliśmy na dębowych ławach, a stół, jego ciemna oprawa, doskonale przyjął szachownicę, niczym dobry gospodarz ugościł ją w swoim domu.
Gra się zaoszczyła – szybkie posunięcia, kolejne zaskakujące ruchy,
zbyt pośpieszne ataki, graliśmy tak jakby czas nas gonił, zbyt nachalnie
poganiał wszystko w swojej zapobiegliwości, z obawy że coś ucieka, coś
się kończy, coś przestaje nagle istnieć. Myśmy byli realni, a rzeczy, które
nas otaczały – czas, gra, emocje, były takie inne, nienaturalnie obce, tak
obce jak moment, który niby coś oznacza, coś zaznacza, a tak w istocie go
nie ma, jest granicą pomiędzy być a istnieć, pomiędzy czuć a uczucia nie
mieć w sobie żadnego, pomiędzy obojętnością a brakiem tej obojętności w
sobie, i pomiędzy tym, co chcemy uczynić a tym, czego nigdy już nie
uczynimy, zarówno w tym życiu jak i w życiu, które nas kiedyś po śmierci
będzie dotyczyć.
- Zagraj królową – rzekł twardo Al C-one – zagraj tam – pokazał mi
dokładanie miejsce, gdzie mam się ruszyć figurą.
I tak też zrobiłem, a następnie powiedziałem:
- Szach – uśmiechnąłem się do siebie.
Przeznaczanie spochmurniało, jego oczy, wyraz twarzy, powieki, stały
się mętne i bezwzględne, takie chłodne i niecierpliwe. Po tym aktorskim
mrocznym spojrzeniu Przeznaczenie poświęciło swoją królową, rzuciło ją
na straty, aby opóźnić to, co można było już tylko opóźnić – bezwzględną
przegraną.
Są rzeczy, które już dawno przegraliśmy, i wiedząc to, że tak się dzieje,
że nic już się nie da zmienić, uczynić, możemy tylko opóźniać, spowolniać
ten upadek, który prędzej czy później w nas nastąpi, i zmieni to, co miało
być dawno zmienione, ale wciąż jest, bo tak naprawdę chcieliśmy tylko
zyskać na czasie, opóźnić ból, który pojawi się później, dając nam różnicę
czasu, która była nam potrzebna, na przygotowanie się do tego bólu.
Zadałem decydujący cios, zbiłem jego królową a następnie, po jego
bezwartościowym ruchu, ja zrobiłem swój, jakże wartościowy i pewny, a
później rzekłem: „Szach-mat”. Coś się skończyło, miecz zwątpienia zadał
ból Przeznaczeniu.
Niebo spochmurniało, stało się granatowo-ciemne, mroczne w swojej
płaszczyźnie, wiatr zaczął nienaturalnie szarpać swoją siłą zgiełk w powietrzu, a burza przyszła nagle, tak szybko i niespodziewanie, tak bezwzględnie zawisła nad naszymi głowami.
29
I wtedy nastąpił huk, był jak wystrzał z armaty, dużej, ogromnej i ciężkiej. Rozniósł się po górach, po lasach, po rzekach i dolinach. Jego błysk
wyskoczył z nieba, na wprost nas. Odskoczyliśmy na boki i nastąpiło to,
co musiało nastąpić – niebo zemściło się karą za skargę oszukania losu.
Piorun, chaotycznie rozgrzany żarem, uderzył w szachownicę, a pionki,
figury, resztki szachów, uniosły się nienaturalnie do góry, podskoczyły i
zawisły na chwilę w powietrzu, na tle ognia, na tle chmur, na tle żaru. Były niczym obraz zatrzymany w czasie, ciemne dzieło zwątpienia, rzeczy
które nie powinny nigdy się zdarzyć, a stały się, które nigdy nie powinny
nastąpić, a nastąpiły, które były snem, a stały się jawą. Które zmieszały
rozpacz z nadzieją. Sprawiły, że nierealność stała się realnością, mrok
przeistoczył się w ciemność dnia niedokończonego, niespełnionego w
swoim wymiarze bezwzględności, czasu zastygłego w niespełnieniu rzeczy, które kiedyś jeszcze nastąpią.
To był mój ostatni obraz, ostatnie dzieło, ostatnie widzenie, które zapamiętałem. Potem nie było nic, tylko pustka, ciemność i zgiełk, lecz nie
zgiełk hałasu, a zgiełk ciszy, takiej pustej, takiej bolesnej.
Obudziłem się nagle, ostro otworzyłem oczy, prawie agresywnie. Łapczywie chwytałem światło, które było obecne wszędzie, zarówno w powietrzu, w promieniach słońca, w blasku ścian, a przede wszystkim w sali, w
której leżałem, w szpitalnej sali dla pacjentów.
Byłem sam, leżałem podpięty do dziwnych aparatów szpitalnych i poczułem lekki niepokój w sercu, a po chwili ten niepokój znikł, początkowe
rozdrażnienie gdzieś odeszło, i zrozumiałem, że coś się we mnie zmieniło,
nie wiedziałem jeszcze co, lecz byłem inny – taki czysty, tak krystalicznie
i wyraziście odmieniony. Mój umysł pracował inaczej, bardziej spójnie,
bardziej logicznie, i wtedy zrozumiałem rzeczy, które dawno zapomniałem, przypomniałem sobie historie, które kiedyś gdzieś zgubiłem, one były
we mnie, lecz ich nie pamiętałem, straciłem je w wędrówce losu, a jednak
one wróciły, nie wiem jak to zrobiły, ale już były we mnie, pojawiły się
tak nagle, jak i nagle kiedyś znikły, otwarła się dawna książka, której nigdy nie miałem przeczytać, pojawiła się ścieżka, zaginiony trakt, prowadzący mnie do przeszłości, odnalazłem w sobie pytania i odpowiedzi,
wszystkie odpowiedzi i zwątpienia znalazły swój sens i realność, już teraz
wiedziałem, co się we mnie zmieniło, dlaczego ta jasność zapanowała we
mnie, w całym środku mego wnętrza, w mózgu, w głowie, w myślach,
teraz to doskonale wiedziałem – odzyskałem pamięć, pamięć rzeczy dawno utraconych i wydawało się, że rzeczy niedoodzyskania, pamięć tego, o
czym kiedyś tak bardzo chciałem zapomnieć.
Ktoś zapukał, a później ze zgrzytem otworzył drzwi. W drzwiach stał,
w lekkim rozkroku mężczyzna, w długim, mlecznym kitlu. Uśmiechał się
30
w wątpiącym zamyśleniu, lecz było to zamyślenie mędrca, takie, które
mówiło, a raczej sprawiało, że człowiek czuje na sobie ciężar wiedzy, tego, co stworzyła ludzkość w odpowiednim dla siebie czasie.
- Dzień dobry – rzekł mężczyzna. – Jak samopoczucie?
- Dobrze… jednak niewiele pamiętam, co się wydarzyło, albo – zająknąłem się – pamiętam tylko to, co mogło się nigdy nie wydarzyć, nie zaistnieć naprawdę.
- Są rzeczy, które były zawsze, choć czasami wątpimy w ich realność.
Takie jest życie kolego – uśmiechnął się lekarz z przekąsem. – Byłeś nieprzytomny kilka dni, prawie się odwodniłeś, miałeś gorączkę, dosyć sporą.
Całe szczęście w samą porę znaleźli cię ratownicy górscy. Gdy cię ujrzeli
leżałeś w chacie w górach i mówiłeś sam do siebie.
- Co mówiłem? – spytałem.
- Coś o jakiejś grze, że musisz wygrać. Wygrać po to, żeby zrozumieć,
coś zauważyć z tego, co kiedyś straciłeś.
- Coś jeszcze?
- Powiedzieli, gdy cię ładowali do helikoptera, że chciałeś za wszelką
cenę pokonać kogoś, udowodnić sobie, że wygrana może stać się przepustką, mostem, do rzeczy utraconych, dawno zapomnianych – powiedział
lekarz. – Myślę, że gorączka sprawiła, że bredziłeś. Stałeś się częścią swojej wyobraźni.
- Czasami to, co jest nierealne, jest bardziej realne niż całe nasze doraźne życie.
- Momentami tak jest – potwierdził lekarz. – Lecz prawdziwe życie jest
tu i teraz, a nie tam, gdzie chcielibyśmy być, choć w wyobraźni jesteśmy
całkiem gdzieś indziej.
- Inne światy zawsze wydają nam się lepsze, zwłaszcza wtedy, gdy
zgubimy sens, i nieświadomie błądzimy gdzieś po omacku. Krążymy bezwiednie po miejscach, które kiedyś były dla nas ważne, a teraz są całkowicie nieistotne. Błahe i bezwartościowe.
- Odpoczywaj, za kilka dni wychodzisz – rzekł lekarz i wyszedł z pokoju.
Nie wiedziałem, co jest realne, a co nie. Nie wiedziałem też tego, czy to
był tylko sen, urojenie mojej głowy, czy raczej prawda, okrutna prawda,
esencja resztek mojego dawnego życia. Postanowiłem za dużo nie myśleć,
zapomnieć, dać odpocząć mojej głowie. Bezmyślność, odrętwienie mózgu,
obojętność jest lekarstwem, gdy za często zanurzamy się w przeszłość.
Gdy tak bardzo chciałem uciec od bólu myślenia, nagle przypomniałem
sobie wszystko, te zdarzenia, które spowodowały, że zacząłem wędrówkę
donikąd, a sens tej wędrówki był dla mnie całkowicie b·e·z
z·n·a·c·z·e·n·i·a.
31
Zobaczyłem siebie w przeszłości. Małe miasto na Mazurach, mój dom,
taki czerwony, skromny, prawie zaniedbany. Ujrzałem ojca, ciągle pijanego, który, gdy zlikwidowali PGR, nie mógł się więcej odnaleźć w rzeczywistości. Zaczął pić, już nigdy nie mógł wytrzeźwieć w realnym życiu.
Wciąż pił, przepijał swoje życie, życie moje i matki.
Widziałem dokładnie płacz matki, ten w kącie kuchni, ten w pokoju,
ten na ławce przed domem, sprawcą zawsze był ojciec. Gdy wracał słyszałem jego krzyki, one wciąż, do tej pory, były we mnie, lecz schowałem je
gdzieś głęboko w środku, myślałem, że o nich jakoś zapomnę, gdy nie
będę za często zaglądał do serca, ale o takich rzeczach nigdy się nie zapomina, są jak cierń, którego już nigdy nie uda nam się wyciągnąć z ciała,
gdyż wszedł za daleko, za bardzo wczepił się w naszą duszę, abyśmy nigdy nie zapomnieli o bólu, który jest zawsze w nas. I te krzyki, wciąż były
we mnie, a ja taki mały, taki przestraszony, chciałem tylko umrzeć. Wstyd,
że tak już będzie zawsze, tak do końca, nie pozwalał mi żyć dalej. Ale
żyłem, patrzyłem ze zgrozą na niemy, krzykliwie pantomimiczny, bolesny
teatr życia.
Ojciec mnie bił, a gdy matka mnie broniła, musiałem patrzyć ze zgrozą
na jej klęskę, gdy dostawała za mnie to, co ja powinienem dostać. Moje
ciosy były jej ciosami. Mój ból, był jej bólem. Mój strach, był jej strachem.
Pamiętam maturę, przypomniałem sobie ten dzień dokładnie, skrupulatnie pamiętałem go minuta po minucie, dzień mojej szansy, nadziei, aby
się w końcu stamtąd jakoś wyrwać. Uciec na studia, aby zapomnieć o bólu
istnienia jakiejkolwiek przeszłości.
Garnitur miałem uprasowany, leżał cicho na łóżku. Jadłem szybko
pszenne śniadanie, egzaminy nie dodawały mi apetytu. Ojciec przyszedł z
nocnego pijaństwa, popatrzył na mnie tępo, z odrętwiałą powagą, i krzyknął: „Gdzie?”, „Na egzaminy” rzekłem, „Po co?” zadrwił, „Żeby coś osiągnąć” powiedziałem, „Ty nigdy nic nie osiągniesz. Tacy jak ty nigdy nic
nie osiągają. Są cieniem świata. Zostaniesz tu na zawsze. Umrzesz, nie
wiedząc nawet, jak wygląda prawdziwe życie” mówił kpiąco, „Poznam
świat, poznam ludzi, będę inny niż ty” mówiłem, „Jaki?” rzekł oschle,
„Trzeźwy, chcę życie przeżyć, nie przepić jak ty. Chcę je należycie zrozumieć, odnaleźć sens, swój sens, nie twój” powiedziałem, „Skąd wiesz,
jaki jest mój?!” prawie krzyknął, „Ty nie masz sensu w sobie, zgubiłeś go
dawno, bardzo dawno temu” rzekłem, „Odnajdę go” odparł, „W biciu bliskich!” zadrwiłem, „W biciu siebie samego, pijąc ciągle alkohol” zaszydziłem, „Jesteś zerem, czym szybciej to zrozumiesz, będzie dla ciebie lepiej. Dasz wtedy sobie jakąś nadzieję. Pijąc dajesz tylko sobie szansę na
szybką śmierć. Zresztą i tak już jesteś od dawna trupem”.
32
I wtedy on rzucił się na mnie, „Ty gówniarzu!” krzyknął i matka mnie
zasłoniła, po raz kolejny wzięła mój ból na swoje ciało, odepchnął ją, poleciała na stół, rozbiła sobie głowę, cierpka krew została na blacie stołu. I
nagle przestałem się go bać, nie byłem już małym chłopcem. Strach niespodziewanie gdzieś zniknął, prysł, podszedłem do niego i z całą zaciekłością bólu dzieciństwa pchnąłem go na szafę, upadł, osunął się bezwładnie
jak kukła na ziemię, popatrzył na mnie z przerażeniem, podniosłem rękę, i
już miałem go uderzyć, lecz w jego oczach zobaczyłem strach i przerażenie, nagle zaczął się mnie bać, zrozumiał, że coś się skończyło, nie będzie
już tak jak dawniej. Trzymałem długo pięść nad jego głową, a on się rozpłakał, strach wymusił na nim łzy, i wtedy rzekłem: „Po raz ostatni to zrobiłeś. Jeśli jeszcze raz uderzysz mnie, albo matkę, zabiję cię, uwierz mi na
słowo. Pójdę do więzienia, ale cię zabiję. Rozumiesz!” krzyknąłem, „Tak”
rzekł w przerażeniu, „Jeśli to zrobisz nie zawaham się to uczynić! Pamiętaj!” rzekłem i wyszedłem z domu. Stanąłem, popatrzyłem w niebo i wróciłem do swojego pokoju. Zobaczyłem, że garnitur jest cały pocięty w
paski, ojciec chciał się zemścić, zrobił to i uciekł z domu przez okno, bał
się mnie, zaczął bać się mnie w realnym życiu. Widziałem cień człowieka,
który uciekał za oknem przez pola. Upadał, potykał się i biegł w przerażeniu przed siebie. Strach pijanego człowieka roznosił się w powietrzu dookoła.
Popatrzyłem na garnitur, popatrzyłem na całe swoje życie wstecz, na
zwątpienia, porażki, bóle, bezsenne noce, senne dni, krzyki nad ranem,
otępienie po nieprzespanej nocy, i wtedy wziąłem pieniądze, które zbierałem na motor i wyszedłem, zostawiłem cały mój świat za sobą. Wiedziałem, że jak zostanę to przegram, uciekając, dawałem sobie jakąś szansę na
przyszłość.
Czasami ucieczka jest szansą, nadzieją, że coś kiedyś będzie inaczej.
Pobiegłem na peron, czekałem na najbliższy pociąg, wsiadłem jak podjechał, zamknąłem drzwi, pociąg ciężko ruszył przed siebie – zostawiłem
cały świat za sobą, zamknąłem rzeczy, które już dawno powinienem zamknąć, lecz wcześniej wiek nie pozwalał mi tego uczynić. Zamykając coś
otwieramy coś innego. Zostawiając coś, dostajemy coś innego w zamian.
Pozbywając się złudzeń, wiarą kreujemy nową rzeczywistość.
Obrazy za oknem były mi obce, przewijały się przed moimi oczami
bezwiednie. Czas uciekał za szybą, chciałem zobaczyć resztki tego czasu
za sobą, więc wysunąłem głowę z przedziału. Wiatr smagał mi bezwiednie
oczy, szarpał włosy, a resztki dawnej rzeczywistości szalały w pędzie pociągu, tuż za mną. Starały się mnie dogonić, lecz nie potrafiły uchwycić
ruchu pociągu. Przegrały, poddały się, zostały gdzieś z tyłu. Złudzenia
zatrzymały się gdzieś na bezdrożach lasu, stały i spoglądały na tył ucieka33
jącej coraz szybciej maszyny. Nagle odwróciły się i znikły, i wtedy poczułem ogromną ulgę. Ciężar istnienia gdzieś znikł, radość czegoś nowego
dodawała mi sił, a ucieczka, która pozornie była porażką, coraz realniej
stawała się nadzieją – jasnym promieniem słońca w duszy. Zasnąłem strudzony ciężarem dnia, emocjami zastygłymi w czasie, zasnąłem, sen ukoił
moje ciało do zbawiennego snu.
Otworzyłem szerzej oczy, znów byłem w szpitalu. Jasne ściany, jasna
podłoga, jasna pościel i łóżko, wszystko jasne, jednak diagnozy życia w
takim miejscu nie zawsze są tak przejrzyście jasne. Są wątpiące, karcące,
chaotyczne w ciężarze niepewnej przyszłości – jasne miejsca przebywania,
nie zawsze oznaczają jasną szansę na przyszłość, która kiedyś może jeszcze na nas czeka.
Popatrzyłem za okno, słońce natarczywie wdzierało się po ścianach do
środka. Pełzało swoimi ramionami po murach i niczym kaskader przenikało swoją odwagą wszystko dookoła.
Znów zanurzyłem się w przeszłość. Mój umysł był teraz jasny, czysty,
przejrzysty. Szybko podejmował dawne tematy w środku, był niczym nauczyciel historii, dobrze pamiętał stare daty i zdarzenia, z taką skrupulatnością potrafił je teraz odtworzyć.
Pamiętam nieustającą włóczęgę, spanie w parkach, na szarych i zniszczonych ławkach pośród zieleni, pamiętam spanie na dworcach, na zimnych siedzeniach na peronach, pamiętam także spanie w opuszczonych
domach, gdzie czas zatrzymał się tam już na wieki, zastygł w martwocie
czasu utraconego. Poznawałem nowe miejsca, nowych ludzi, nowe, nieznane widoki przemieszczały się przed moimi oczami, niczym niemy film
czarno-białego kontrastu beznadziei. Już teraz wiedziałem, że nowe, wcale
nie oznacza lepsze.
Bywałem też szczęśliwy, lecz o wiele częściej bywałem samotny. Tak
dozgonnie samotny w podróży. Samotność drogi zawsze jest samotnością
bolesną. Jesteśmy my, droga, i czas, który tej drodze poświęcamy.
Pamiętam dzień, kiedy padał deszcz, był on wyjątkowo chłodny i zimny; wiatr szalał z dzikim buntem po mieście; byłem przemoczony i tak
bardzo zmęczony podróżą. Usiadłem w parku pod martwym daszkiem,
zniszczonym budynkiem, który teraz całkowicie stracił cały swój wyraz i
znaczenie. Pamiętam, że byłem wtedy wyjątkowo samotny, miałem jakiś
kryzys w sobie, każdy to kiedyś przeżywa, chciałem jakoś przetrwać ten
dzień, sprawić, aby szybko się zakończył. Chciałem go jak najszybciej
skończyć, dotoczyć się do mety jak najprędzej. I ta samotność, ten ból w
środku, taki piekący, taki rozdzielający serce, biczujący myślami duszę, to
wszystko wtedy kotłowało się we mnie.
34
Byłem jak okręt podczas burzy, który walczy, płynie bez opamiętania
przed siebie, a w rzeczywistości chce tylko przetrwać, jakoś dotrwać do
końca czegoś, co być może nie ma żadnego końca i zakończenia.
Pamiętam mężczyznę, bezdomnego, takiego, który przepitymi oczami
wyraża cały ból istnienia świata. Usiadł koło mnie, drgał z przerażenia, że
może zaśnie dzisiaj bez butelki alkoholu w sobie. I piliśmy, i rozmawialiśmy. Znów picie, znów rozmowa. Czas uciekał, niebo się trochę rozjaśniło. Być może nic się nie zmieniło, i tylko żar w nas odmienił rzeczywistość
dookoła.
I wtedy podeszli do nas strażnicy miejscy, tępe twarze, tępe umysły, tępe życie. Coś chcieli, coś mówili, oni zawsze czegoś chcą od człowieka,
zawsze tego, co jest według nich niezgodne z prawem. Zacząłem uciekać,
trochę chwiejnie i niepewnie. Oni za mną. Pamiętam pościg, deszcz i ich
krzyki, a potem to prawie nic nie pamiętam. Wpadłem na drogę. Ktoś
krzyczał, pisk samochodu, wpadłem na maskę, jakoś się zasłoniłem rękami, a potem pamiętam ból, taki okropny i długi, i już nic nie pamiętam,
zapanowała we mnie ciemność i nostalgia nocy.
Gdy się ocknąłem byłem w szpitalu. Potłuczony, sponiewierany, skacowany. I wtedy zorientowałem się, że mam w głowie pustkę. Nie czuję
nic z dawnej przeszłości w sobie. Nic nie pamiętam.
Uciekłem ze szpitala po dwóch dniach. Znów wędrowałem, gdzieś
przemieszczałem się do przodu. Byłem szczęśliwy na swój sposób, wolny,
na tyle wolny, jak tylko wolny może być człowiek, który nie pamięta swojej przeszłości.
Potem tylko wędrowałem, wędrowałem, wędrowałem… Przed siebie,
przed siebie, przed siebie… Bez pamięci do przodu, do przodu, do przodu… Ucieczka była wolnością, wolność ucieczką.
Wyszedłem w końcu ze szpitala, po kilku dniach. Pozornie byłem wyleczony, rany na ciele szybko się zagoiły, rany na duszy, te w samym
środku, i bolesna świadomość tych ran w sobie, ran niezaleczonych, one
jakoś nie mogły się zagoić, gdyż świadomość, dawno utracona, dawała
cały czas znać o sobie mojemu ciału, wewnątrz, najczęściej duszy. Rany
na ciele zawsze szybciej się leczą niż ciernie na duszy.
Stanąłem, tak wątpiąco, tak boleśnie bezpańsko, niepewnie, przed budynkiem szpitala, i nie wiedziałem co mam z tą moją nową wolnością
uczynić. Iść dalej do przodu, tak bezpowrotnie, w ogóle nie myśleć o przeszłości, o tym, co kiedyś się zdarzyło, zaistniało dawno temu, tak dawno i
nierealnie w dawnych czasach, czy wrócić ponownie do tych straconych
czasów, zanurzyć się w tym, w czym myślałem, że już nigdy nie będę musiał się zanurzać, odkryć w sobie te rany, które od pewnego czasu już nie
35
krwawiły, zagoiły się na dobre, a przynajmniej tak to wyglądało z boku. Są
takie rany, które nigdy się nie goją, zawsze będą w nas, pomimo upływu
czasu i chęci, żeby jakoś o nich zapomnieć. Zapomnieć o rzeczach, które
spowodowały tyle zgiełku i niepokoju w nas.
Nie wiedziałem co mam uczynić, jednak jedno wiedziałem na pewno,
że dalsza podróż, pozornie beztroska, jaka była kiedyś, już nigdy nie nastąpi. Straciłem na zawsze radość bezpańskiej podróży w czasie. Drugą
rzeczą, którą zrozumiałem, która przyszła po pierwszej myśli, tak nagle i
niepodziewanie, to istota konsekwencji prawd, które wciąż we mnie jeszcze były, pomimo upływu czasu. Wiedziałem teraz, tak dogłębnie, że prędzej czy później, i tak będę musiał zmierzyć się z przeszłością, z bolesną
prawdą rzeczy niezamkniętych do końca w młodości. Pytanie było jedno,
czy zrobię to teraz i zapomnę o sprawie, czy będę opóźniał to, co i tak
prędzej czy później się zdarzy, nadejdzie nieoczekiwanie, zarówno dla
mnie, jaki i dla osób, które w tych sprawach jakoś uczestniczyły.
Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Są stałe. Są niezmienne. Są boleśnie niezgłębione. I taka jest właśnie przeszłość – bolesna prawda czynów,
które kiedyś tak bardzo zmieniły całe nasze życie.
Już miałem przemierzyć ulicę, udać się na jej drugi kraniec, gdy nagle
podeszło do mnie dziecko, około ośmiu lat, i podało mi kopertę, białą,
czystą w swojej strukturze.
- To dla pana – rzekł chłopiec. – Proszę przeczytać.
Otworzyłem zaskoczony, zerwałem niepewnie kopertę i zanim przeczytałem to, co było w środku, spojrzałem bezwolnie w oczy dziecka – były
takie niebieskie, szafirowo-błękitne, nigdy nie widziałem takiego koloru w
życiu. Był w jego spojrzeniu, w tym odcieniu oczu, jakiś dziwny blask,
spokój, lecz nagle źrenice tego dziecka zaczęły się mienić, oczy zaczęły
żyć swoim życiem, drgać kolorami tęczy, niebieski zmieniał się w szafirowy, szafirowy w granat, granat w morski odcień wody i znów błękit –
czysty błękit nieba. Była to tęcza życia, nieskalana prawdziwym blaskiem
tęcza nieba.
Stałem i patrzyłem zauroczony na dziecko. Zawiesiłem się w czasie i
przestrzeni. Myśli zostały uśpione na sekundy zawieszenia świata – zawieszenia oczyszczającego i kojącego, takiego, które sprawia, że na pewne
rzeczy patrzymy inaczej niż kiedyś, niż dawniej.
- Czytaj – ponagliło mnie dziecko.
Otworzyłem list, który był w środku. Zacząłem w myślach czytać, litery coraz szybciej układały się w wyrazy, a wyrazy w zdania.
„Witaj przyjacielu. Przegrałem – gratuluję! Nigdy nie miałem tak dobrego przeciwnika. Widocznie droga uczyniła cię tak silnym i mocnym.
To dobrze, to bardzo dobrze. Każda droga czegoś nas uczy, coś nam daje
36
w zamian, za trudy, za znoje, za zwątpienia w chwilach, gdy tracimy wiarę. Wygrałeś! Cieszę się. Wygrać z tobą to zaszczyt. Odzyskałeś pamięć –
to zapłata, za moją przegraną. Dotrzymałem słowa, to ważne w życiu,
zawsze dotrzymywać danego słowa, gdyż wtedy ludzie zawsze będą cię
traktowali poważnie i z szacunkiem. Nie dotrzymując obietnic, nigdy nie
oczekuj, że inni będą ich dotrzymywali. Wiem, że dając ci to, o czym nigdy być może nie chciałeś wiedzieć i pamiętać, krzywdzę cię nieświadomie, lecz uwierz mi, czasami lepiej coś wiedzieć niż nie wiedzieć nic i
zadręczać się odpowiedziami, ciągle nie znając na nie właściwych pytań.
Co zrobisz z tą wiedzą, to już twoja sprawa. Pamiętaj jednak o jednym, to
droga cię ukształtowała, dała ci radość i zwątpienia, dała ci siłę, czasami
siłę w chwilach słabości, uczyniła cię tym, kim jesteś teraz, sprawiła, że na
pewne rzeczy patrzysz tak, a nie inaczej, ukształtowała w środku to, co
było jeszcze tak do końca nieukształtowane. Droga to ty, a nie błędne
szlaki, które tylko czasami nieświadomie cię ograniczają. Zwycięzcy pokonują strach, przegrani pokonują samego siebie. Przeznaczenie”.
Z koperty wypadła Królowa na ulicę. Figura nadziei. Podniosłem ją i
ścisnąłem w dłoni.
List podpisany był – Przeznaczenie. Podniosłem wzrok, chłopca nigdzie nie było, rozpłynął się w powietrzu, zniknął tak cicho i bezszelestnie. A więc, co zdarzyło się w górach? Czy to był sen, czy prawda – nierealna prawda życia? Może moja obsesja, może mój strach, a może paranoje,
które zawsze widocznie miałem w sobie? Każdy ma jakieś lęki w sobie,
lecz nie każdy ma odwagę po nie sięgnąć.
Poszedłem na dworzec, usiadłem na zimnej ławce. Była taka chłodna,
dziwne, przecież było lato. Może to moje myśli były zimne, a nie świat,
który czasami wydaje się taki chłodny i zamrożony w czasie. Wciąż trzymałem w dłoni figurę, była dowodem, że jeszcze nie zwariowałem.
Podjechał pociąg. Wsiadłem. Usiadłem w przedziale. Pociąg ruszył.
Szarpnął swoją siłą wagony. Ruch kół zburzył ciszę świata.
Milczałem – nie miałem nic sobie więcej do powiedzenia. Milczałem –
nie miałem nic do powiedzenia światu. Milczałem – nie miałem nic do
powiedzenia nikomu.
Obrazy za oknem były cieniem tego, do czego się właśnie wybierałem.
Postanowiłem wrócić, załatwić sprawy, które już dawno powinienem
jakoś zamknąć za sobą. Nie wiem czy robiłem dobrze, wiem, że musiałem
to jakoś załatwić po swojemu, na swoich warunkach i zasadach.
Straciłem radość podróży, takiej bez celu, straciłem to na razie. Wiedziałem, że do tego wrócę, ale już na innych zasadach. Na pewno jeszcze
będę podróżował, przecież nie widziałem gdzie jest teraz mój dom, gdzie
jest moje miejsce na ziemi.
37
Brak pamięci był kiedyś zaletą, odzyskując pamięć, straciłem sens tej
zalety. Tracąc coś, czasami zyskujemy, zyskując coś, potrafimy też coś
stracić. Równowaga w przyrodzie nie zawsze jest sprawiedliwością losu.
Gdy czegoś pragniesz tak naprawdę, wierząc, że da ci to szczęście,
uważaj, gdyż szczęście w głowie nie zawsze jest szczęściem na zewnątrz.
Zanim o coś poprosisz, spraw, aby prośba spełniła się w realnym życiu,
gdyż prośby nie do końca przemyślane, czynią zgiełk w tym, co wydawało
nam się stałe i pewne, a co w rzeczywistości było tylko celem tego, co
właśnie tracimy, gdyż prośba nasza zmienia się w realność życia. Zanim
zapragniesz zmiany, sprawdź, czy zmiana nie zburzy tego, co już masz, co
w istocie jest już tą zmianą, o której tak bardzo kiedyś marzyłeś.
38
BEZ ZNACZENIA
Światło nerwowo, wręcz zadziornie, skakało po pokoju. Przemieszczało się z dziką pasją po ścianach. Uciekało z łazienki, lekko ocierało się o
sufit, a następnie niczym szpieg, wkradało się do poszczególnych pokoi.
Otulało swoim spokojem całe mieszkanie.
Stałam przed lustrem w przedpokoju, poprawiałam pośpiesznie makijaż, starałam się naprawić kosmetykami to, co już zdołało zniszczyć życie
we mnie – urodę i spokój. Nie ten spokój na zewnątrz, lecz ten spokój we
mnie, taki spokój, jaki może mieć człowiek, kiedy nagle zmienia w sobie
wszystko – radość, śmiech i pustkę; smutek, ból i nostalgię – cichą grę
uczuć, które teraz mamy, a kiedyś nie mieliśmy ich w ogóle.
Teraz jestem szczęśliwa, nie zawsze tak było. Teraz czuję, że żyję, nie
zawsze tak było. Teraz wiem, że jest mi obojętne, co myślą o mnie ludzie.
Ich komentarze, ich spojrzenia, ich przerażające słowa są w tej chwili, w
tym momencie mojego życia, całkowicie b·e·z z·n·a·c·z·e·n·i·a.
- Idziemy? Poprawiłaś swój wizerunek przed lustrem? – spytałam troskliwie Magdalenę, która robiła to samo co ja, lecz w łazience.
- Jeszcze chwilę – odpowiedziała Magdalena Reisner – jeszcze momencik.
- Pośpiesz się, spóźnimy się na wystawę.
- Dobrze, już dobrze, zaraz kończę – odparła Magdalena.
Weszłam do pokoju. Na samym jego brzegu, w samym kącie, stał niedokończony obraz. Brakowało w nim jeszcze kilka pociągnięć pędzla,
żeby zakończyć coś, co za chwilę znów wzbudzi kontrowersje u ludzi.
Znów będą narzekać, znów będą bluźnić, znów będą szukać zła w tym, co
złem nigdy nie było – w sztuce metafor, w sztuce iluzji, w wolnej sztuce
bezkompromisowego zagubienia.
Magdalena Reisner była malarką. Znaną malarką, która wciąż obrzucana była błotem, za to, że próbowała obalić schemat; chciała odnaleźć w
symbolach religijnych to, czego inni nie chcieli zauważyć – wolności,
prawdziwej wolności religijnych skojarzeń. I za to inni wciąż obrzucali ją
błotem. Palili na stosie, chcąc, żeby zmieniła się, dostosowała do innych,
stała się jedną z nich, zmieniła coś w sobie, zanim to oni zmienią coś w
niej.
Była piękna, zmysłowa i dumna. Jej uroda była inna, taka zdumiewająco wolna. Jej włosy zawsze miały w sobie taki dziwny nieład, inną harmonię czasu. Jej oczy były nieustannie przenikliwe – niebieskie i spostrzegawcze, zawsze idealnie analizowały świat, oceniały należycie jego wady i
zalety; a figura, jej zarys, był doskonały – zgrabne nogi, wąska talia i biust,
39
który chwilami drgał niespokojnie, gdy szła ulicą, jak pokonywała świat
swoimi krokami, zawsze na swój niepowtarzalny sposób.
Magdalena Reisner była moją miłością, moim przyjacielem, moim domem. Odkąd się z nią związałam poczułam, że znów żyję, znów śmiało idę
do przodu; choć wcześniej, gdy bywałam z mężczyznami, też szłam do
przodu, lecz trochę wolniej, trochę nerwowo, trochę mniej stabilnie. Z nią
płynęłam do przodu, z nimi tkwiłam w punkcie martwym.
W niej odnalazłam to, czego nigdy nie mogłam znaleźć u mężczyzn. W
niej, a raczej przez nią, inaczej spojrzałam na świat; z nią czułam się bezpiecznie i wolno. Czas z nią był czasem spełnienia. Czas bez niej zawsze
był czasem zagubienia. Była snem, była rozpaczą, była nadzieją. Stałyśmy
się jednością – kiedy połączyła nas miłość do siebie. Gdy ją pokochałam,
tak jak można pokochać kogoś, kto jest naszym odbiciem w lustrze, zrozumiałam, jakim błędem było wiązanie się z mężczyznami. Oni nigdy nie
potrafili dać mi tego, co dała mi ona – czułości, spokoju, zrozumienia i
miłości; takiej wiary, która daje nam skrzydła, a nie brutalnie je nam podcina, gdy po jakimś czasie znów coś idzie nie tak w związku.
- Szybciej! – krzyknęłam, ale tak czule, z troską.
- Dobrze, już idę – dobiegł mnie cichy głos z łazienki.
Spojrzałam na obraz. Niedokończoną skargę czasu. Inny kształt świata,
widziany oczami twórcy.
Była na nim plaża, jasna, złota; suchy piasek mienił się w umykającym
powoli słońcu, tuż za horyzontem morza. Na złotym dywanie ziemi leżał
krzyż, jednak nie w całości, był połamany, na małe kawałki, na nierówne
części, które porozrzucane były w nieładzie na plaży. Obok nich, na środku, leżał człowiek w białej szacie, oczy miał zamknięte, ręce nienaturalnie
rozrzucone na boki. Korona cierniowa leżała obok, jakby ból zrzucił mu ją
z głowy.
Morze łaskawie obmywało jego stopy, chmury cierpliwie znosiły jego
troskę, szara tonacja nieba głaskała jego twarz, kryła jego posturę cichym
płaszczem ciszy.
„Kolory są dobre, Magdalena zawsze dobrze dobierała grę cieni. Światło, które przenikało obraz jest idealne. To jest jej atut, świetnie operuje
światłem. Obraz jest dobry, naprawdę, bardzo dobry. Cóż z tego… i tak go
skrytykują. Krzyż… Człowiek leżący, podobny do… Korona cierniowa
gdzieś z boku… Źli ludzie, którzy wydają się dobrzy, zawsze znajdą coś
nie tak, w rzeczach, których nie potrafią zrozumieć. Inność jest w sztuce
błędem, skargą, której nie należy akceptować. Inność w religii jest piekłem, piekłem ludzi, którzy innym zadają ból za życia”.
Tak sobie myślałam, trochę po cichu, trochę niezauważalnie, trochę się
w sobie zastanawiałam, czemu ludzie, gdy czegoś nie rozumieją, nie potra40
fią ogarnąć zmysłami, niszczą to bezpowrotnie, zabijają bezowocnie, palą
czyjeś marzenia na stosie, i czynią to dlatego, że tak naprawdę sami już nie
mają marzeń w sobie. Zabili je kiedyś, w jakimś dziwnym czasie, a może
nigdy ich nie mieli, i teraz wolą opluwać to, co dla innych jest ważne, a dla
nich jest tylko skargą, która im przypomina, że sami kiedyś przegrali swoje szare życie, a teraz chcą, aby inne życie też skonało na ich oczach, w
majestacie cichych prawd, w agonii czyjejś duszy. Ból innych sprawia, że
nasz ból nie jest tak dotkliwy, jeśli zbyt długo jest w środku, w samym
wnętrzu.
Magdalena wyszła z łazienki. Wyglądała cudownie, czas oczekiwania
na nią opłacał się, cena za zwłokę i zniecierpliwienie była niewielka, w
zamian za korzyści wzrokowe, prawie baśniowe.
- Możemy iść – uśmiechnęła się promiennie i okręciła swawolnie wokół siebie.
- Doskonale wyglądasz, moje zniecierpliwienie znikło, kiedy cię ujrzałam – rzekłam – lecz wybaczę ci dopiero po pocałunku, ale takim pocałunku, który sprawia, że wszystko przestaje na moment mieć sens i znaczenie.
Magdalena podeszła do mnie niczym kotka, przymrużyła oczy, prawie
je zamknęła i pocałowała mnie w usta. Też zamknęłam oczy, aby zwiększyć doznania.
Czas się zatrzymał, serce zamarło, dusza ucichła – miłość całkowicie
przepełniła moje serce. Byłam przez moment nią, a ona przez chwilę była
mną. Dwa łańcuchy splecione miłością przeznaczenia.
Potem wyszłyśmy z domu. Na wystawę jej prac. Kolejny sukces Magdaleny Reisner. Kolejne zwycięstwo myśli nad duszą. Kolejny ból niezrozumienia, zadany jej przez ludzi, którzy widzieli zło w dobrze, zabijali
sztukę nie rozumiejąc jej przekazu.
Kiedyś, dawno temu, nie zawsze taka byłam. Nie byłam taka szczęśliwa, nie byłam taka otwarta.
Na studiach byłam raczej zamknięta. Nie bawiłam się, nie udzielałam
towarzysko, chciałam je tylko skończyć, z jak najlepszym wynikiem. I tak
też się stało.
Odbyło to się kosztem towarzyskim – nie miałam w ogóle przyjaciół. A
miłość – cóż, była tylko słowem w pieśniach, w wierszach, w literaturze.
Nie znałam jej w ogóle, nie czułam jej w ogóle, i tak w istocie nie rozumiałam jej wcale. Wiem, że była, widziałam ją czasami na ulicach, lecz nie
czułam jej namacalnie na własnym ciele, we własnej duszy.
Po studiach postanowiłam to zmienić, tak łapczywie zapragnęłam miłości, a może tak przeraźliwie zaczęłam bać się samotności. Byłam młoda,
byłam ładna – i byłam także bardzo samotna. Samotność najbardziej boli,
41
gdy mamy wszelkie szanse być kimś innym, bardziej szczęśliwym, a robimy wszystko na przekór, aby to szczęście całkowite od siebie oddalić.
Zatraciłam się w kolejnych związkach. Mężczyźni których kochałam,
ci którzy tylko udawali że mnie kochają, wraz z czasem tracili na znaczeniu i wartości. Ich czar szybko pryskał, zmieniali się w obce osoby, które
nagle chciały coś zgłębić w naszym związku, podczas gdy od pewnego
czasu nie było tam już nic do zgłębiania. Panował tam chaos i zwątpienie.
Promieniował ból, który z czasem przemieniał się w cierpienie mroczne,
takie niecierpliwie zadziorne.
Kończyło się różnie, zawsze z pretensjami. Oskarżenia końcowe zabijały resztki uczuć, które jeszcze w nas były, albo wydawało nam się, że tam
wciąż jeszcze są.
- Ograniczasz mnie! – krzyczał on.
- Nic takiego nie robię! – krzyczałam ja.
- Nic nie mogę sam zrobić! – on.
- Ja też mam ten sam problem z tobą!
- I te twoje spojrzenia! – znów on.
- Jakie?
- Takie kłopotliwe!
- Co przez to rozumiesz? – pytałam.
- Wszystko i nic. Patrzysz się na mnie, jakbym był twoim wrogiem, nie
przyjacielem.
- To nie prawda! – zaprzeczałam.
- Nieprawdą jest…? Nieprawdą jest…? I czy nieprawdą jest…?! – tu
następował marsz kłamstw, jego kłamstw. Trochę miał racji, trochę nie.
Sam też nie był bez winy.
- To koniec! – krzyknął on i trzasnął drzwiami wychodząc.
- To koniec! – krzyczałam ja.
A potem następował płacz, rozpacz i podnoszenie się z kolan. A z każdego kolejnego związku coraz bardziej traciłam w sobie miłość do mężczyzn. Było jej we mnie coraz mniej, aż w końcu coś we mnie wyschło.
Miałam ich dość. Dość ich świata, dość ich oskarżeń i dość ich miłości –
takiej wyniszczającej. Najbardziej bolało mnie to, że w kolejnych, tych
ostatnich związkach, dopasowywałam się do nich na siłę, a czyniłam to po
to, żeby dać nam szansę. Robiłam to na przekór sobie, stawałam się taką,
jaką chcieli mnie widzieć, traciłam siebie, dając im swoją osobowość,
poświęcając ją dla nich, a oni to niszczyli, wykorzystywali – myśleli, że
mają niewolnika, który będzie szczęśliwy będąc ich ideałem; myśleli, że
później, gdy się do nich wystarczająco zbliżę i od nich uzależnię, tak dosłownie, nigdy ich nie zostawię, nie będę miała na to siły. Mylili się, zawsze byłam silna, pomimo kruchości swojego ciała.
42
I znów płacz i znów zwątpienie. Aż powiedziałam dość i zerwałam z
całym światem mężczyzn. Odrzuciłam go na zawsze od siebie. Uciekłam
w samotność, taką prawdziwą, taką bolesną, taką moją dosłownie.
Przez moment czułam się z tym dobrze. Lecz tylko przez chwilę. Potem
znów zapragnęłam kogoś. Kogoś, kto będzie mnie kochał i rozumiał, tylko
tyle – kochał i rozumiał. Nie potrzebowałam opieki i bezpieczeństwa – to
mogłam sobie zapewnić sama – potrzebowałam miłości. Nie miłości mężczyzny, jej już nie chciałam. Postanowiłam znaleźć miłość w świecie kobiet. Chciałam znaleźć w świecie kobiet to, czego nie mogłam znaleźć w
świecie mężczyzn.
Żeby nie być dosłownie sama, wolałam być w grupie, jakiejkolwiek organizacji lub nawet sekcie, więc wkroczyłam śmiało w religijne koniugacje osób, które kochają Boga, tak bezkrytycznie kochają jego zasady, a
równocześnie nie kochają ludzi, którzy tych zasad nie chcą respektować.
Kobiety, te młode i te starsze, najczęściej stare, założyły coś, co miało
strukturę organizacji, takiej nieformalnej, i walczyły, uparcie miotały się w
tym, aby zasady Boga konsekwentnie realizować w życiu – najczęściej w
obcym życiu.
A więc wiece, spotkania, ciągłe skargi za czyny przez innych źle zrobione, ciągłe żale za zło we wszechświecie, i rozpacz, czarna rozpacz –
dlaczego ludzie nie mogą być inni, znacznie inni (w ich przypadku odzwierciedlało to postawę taką jak one)? Ich kopie miały być pobożne, ciepłe, cierpliwe, z karcącym spojrzeniem na życie.
Nie przeszkadzało mi to, byłam w grupie – osoby samotne lepiej się
czują z kimś niż same. Samotność noszona samemu bardziej boli, niż noszona wspólnie, z kimś, nawet całkiem obcym i obojętnym.
I wtedy, zaraz po wejściu do grupy, miałam okazję wziąć udział w akcji
– prowokacji religijnej.
Magdalena Reisner miała kolejną wystawę w mieście. Kolejny sukces
naznaczony symbolami religijnymi – złymi symbolami, tak twierdziły
działaczki.
- Musimy coś zrobić, uczynić cokolwiek! – krzyczały.
- Co? – spytałam niepewnie.
- Coś, co sprawi, że ona w końcu zmądrzeje! Będzie taka jak my! Ujrzy świat naszymi oczami!
- To konieczne, żeby ją zmienić? – spytałam. – Świat jest piękniejszy,
kiedy jesteśmy inni.
- Musi być taka jak my! – oponował tłum działaczek. – To co robi jest
złe, bardzo złe, niewłaściwe, i na pewno nie jest to wybitne, jak twierdzą
inni!
43
- Może tylko tego nie rozumiemy. Może kocha Boga w inny sposób,
ma własny patent na Jego miłość, taki prywatny – mówiłam cierpliwie.
- Nasz jest właściwy. Jedyny. Kto Go kocha jak my, będzie zbawiony.
Inna miłość jest zła. Jej miłość jest jak martwy ogród, w którym należy
wyciąć wszystkie drzewa. Wysuszyć ziemię i zapomnieć.
- Wszystkie? – spytałam zaskoczona.
- Z popiołu może powstać diament. Z wycinania drzew powstaje wiara.
Niszcząc, tworzymy. Wypalając, zaspokajamy. Sadząc, dajemy nadzieję.
Naszą nadzieję – nie inną.
- Czy warto uszczęśliwiać ludzi na siłę? – spytałam.
- Zawsze warto. Kiedyś to zrozumieją, dzięki nam. Otworzą im się
oczy na przyszłość. Dajemy im to, czego chcą, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Nadzieję na wyzwolenie.
- Każdy powinien mieć wybór, jak żyć – stwierdziłam. – Potykając się
więcej rozumiemy. Błądząc odnajdujemy właściwe drogi. Upadając, mamy szansę powstać i iść śmielej do przodu. Nie można zabierać ludziom
prawa do własnych decyzji. To nieuczciwe. Nieuczciwe wobec nich, nieuczciwe wobec świata i jego ograniczeń.
- Uczciwość jest jedna, nasza. – Rzekły. – Ty to zrobisz. To będzie
twój egzamin. Wszystko ci wytłumaczymy.
- Słucham – rzekłam niepewnie.
Gmach budynku w którym była wystawa był duży, kolor ścian mroczny. Duże plakaty na zewnątrz i krzykliwe napisy zapraszały do środka.
Weszłam na wystawę, koleżanki krzyczały na zewnątrz, pikietowały z
plakatami religijnymi.
- Skandal!
- Obraza Boga! Jego majestatu!
- Chcemy wiary! Nie dopuścimy niszczenia jej przez innych!
One krzyczały, ja działałam. Miałam ze sobą farbę. Miałam rzucić i
uciec. To wszystko. Cała moja rola. Zniszczyć trud kogoś, w zamian za
trud innych, którzy tego trudu nie mogą zrozumieć i należycie zaakceptować.
Na razie chodziłam pośród obrazów. Dużo ludzi, mniej znawców. Każdy udawał kogoś innego, niż był nim w rzeczywistości, w realnym życiu.
Obłuda, fałsz i ludzie, którzy na tę grę się godzą.
Obrazy były dobre, niektóre bardzo dobre. Nie widziałam tam żadnej
obrazy, tylko chęć pokazania Boga inaczej – bardziej symbolicznie niż
inni. Było w nich widać jakieś cierpienie, dziwny bezmiar czasu, troskę
smutek artysty, dokąd ten bezmiar zmierza – do…nikąd.
44
Stanęłam koło jednego, był taki magnetycznie pociągający. Bezgranicznie cierpiący w swoim spokoju. Miał w sobie ból i cierpienie, wiarę i
zarazem brak tej wiary, moc i jakąś dziwną słabość. Przez moment zapomniałam o zadaniu. Patrzyłam na obraz i myślałam – o sobie, o Bogu, o
ludziach, o źle, które tak ciągle jest w nas, pomimo tylu prób żeby się od
niego uwolnić.
Obraz przedstawiał góry, same szczyty i wierzchołki. Ciemna kolorystyka dawała wrażenie przygnębienia – jakiegoś mrocznego smutku.
Na wierzchołku stał krzyż, drewniany, lekko przechodzący w strumień.
Górna część krzyża jeszcze była, istniała, dolna też, lecz środek przechodził w strumień, który ostro i szybko przemieszczał się po szczycie na dół.
Prąd był duży, taki kłębiący i rwący. Z krzyża spadł człowiek, w białej
szacie, z brodą, jego oczy krzyczały w przerażeniu, twarz była spokojna.
Prąd go porwał, leżał na plecach, głowa zanurzona w nurcie, ręce łapczywie chwytały powietrze. Korona cierniowa upadła gdzieś obok, płynęła z
tyłu. Kręciła się w rytmie wody. Chmury w kształcie twarzy spoglądały
chłodno na świat, na to, co się w nim teraz dzieje.
Była w obrazie jakaś cierpkość, dziwny chłód, zmartwienie i smutek.
Obojętność wobec rzeczy, które są, a zaraz ich nie będzie. Które trwają a
za chwilę przestaną być, wręcz istnieć. Moc została zawieszona w próżni –
próżni czasu i przestrzeni.
Stałam zahipnotyzowana. Nie mogłam oderwać wzroku od tego dzieła.
Coś we mnie pękło, po raz kolejny w życiu coś było we mnie, rodziło się
w środku – cicho i nieświadomie. Zmieniałam się, tak jak świat zmieniał
się koło mnie – wraz ze mną.
- Podoba się? – ktoś spytał mnie z boku.
- Tak, jest jakaś dziwna moc w tym obrazie, jakiś magnetyzm sprawia,
że nie mogę od niego oderwać wzroku – rzekłam.
- Nie jest aż tak dobry, intrygujący… owszem.
- Jest dobry, trochę mroczny, ale ma w sobie nadzieję – łaskę czegoś
nieznanego.
- Łaskę? – zastanowiła się nieznajoma. – Jeszcze nikt nie nazwał mojego obrazu łaską. Krzykiem, tak; bólem, też; obrazą, często; hipokryzją,
zdarzało się; nadzieją, to ktoś raz powiedział; lecz łaską, to coś nowego –
zaśmiała się kobieta, a jej niebieskie oczy, ich kształt, ich blask, poraził
mnie w środku. – Mam na imię Magdalena, to ja jestem twórcą tego obrazu, w zasadzie wszystko co tutaj wisi, choć nie wszystko powinno się tutaj
znaleźć, z różnych powodów, to moje dzieła.
- Iwona, miło mi.
- Lubisz obrazy? – spytała mnie Magdalena.
45
- Nie znam się na nich dobrze, mogę tylko powiedzieć, które mi się podobają, a które nie.
- To tak jak krytycy – zaśmiała się – też się nie znają, a tak dobrze wiedzą, co jest dobre, a co złe. – Wciąż się śmiała, tak dumnie, tak bezwzględnie, lecz czule i z taką dziwną dobrocią w spojrzeniu. – Krytycy to
są ludzie, którzy nic nie wiedzą o sztuce, a jednak czasami udają, że jest
inaczej; najczęściej zachowują się tak, jakby nic z niej nie rozumieli, zgubili gdzieś dawny smak tworzenia, spoglądania na sztukę oczami twórcy.
- Oni kiedyś sami malowali. Mieli jakieś ambicje, cele, a teraz nic.
Pustka. Zwątpienie. Zazdrość. – Stwierdziłam.
- Często jest tak, że krytycy kiedyś chcieli coś osiągnąć w danej dziedzinie, lecz nie udało im się nic sensownego stworzyć. Byli za słabi, za
mało wyraziści, niepotrzebnie skrajni, nie mieli w sobie wystarczająco
dużo wiary i talentu. Niektórzy nawet mieli talent, lecz nie mieli determinacji żeby go z siebie wydobyć. Nie starczyło im sił i wytrwałości. A teraz…
- Co teraz? – spytałam.
- Teraz, żeby nie być całkowicie na dnie, w dole swojego sumienia, zostali w branży i udają znawców. Co jest dobre, co jest złe, wszystko wiedzą. Przegrali, i swoją niemoc chcą przerzucić na innych, lepszych niż
kiedyś oni. Najgorzej jest przegrać swoje życie i tą przegraną dzielić się z
innymi. Z bólem własnej porażki.
- Masz rację, gdy coś tracimy, obarczamy za to świat, potem innych, na
końcu siebie. Niszcząc na starcie innych, udowadniamy sobie, że tak miało
być. Bezsilność porażki przerzucamy na obce barki. Jest nam lepiej, gdy
innym też się nie udało. Porażka mniej boli, gdy inni też przegrywają swoje marzenia.
- Idziemy na kawę? – zaproponowała Magdalena. – Tutaj jest nudno.
Nudni ludzie, nudne twarze i te kobiety, które coś krzyczą na zewnątrz.
Nie znają mnie, nic nie rozumieją, a chcą swoim bólem zmieniać świat.
- Dobrze – przypomniałam sobie nagle o zadaniu, zapomniałam o nim.
Uzmysłowiłam sobie jak byłam głupia i nieporadna.
Gdy coś w życiu idzie źle, zawsze jesteśmy nieporadni. Wtedy najłatwiej o głupie decyzje. Sens i rozum, w takich chwilach, zostaje zamrożony na jakiś czas.
- Wyjdźmy, może jakimś bocznym wyjściem. Nie lubię zgiełku i hałasu
– skłamałam.
- Nikt nie pragnie zbędnego zgiełku. Zwłaszcza jeśli dotyczy on nas –
stwierdziła Magdalena Reisner.
- Ciebie on zawsze dotyczy – potwierdziłam.
46
- Zgiełk jest dobry i zły. Na początku pomaga, wzmaga zainteresowanie czymś lub kimś. Potem staje się męczący, jest katorgą. A w ostatniej
fazie staje się karą. Pewne rzeczy z pozoru są dobre, lecz gdy się nad nimi
pochylimy, zobaczymy je tak dosłownie i od środka, zgłębimy ich całkowity sens i znaczenie, nagle stają się złe, bolesne i męczące. Coś, co nas
tak pociągało i wciągnęło bez pamięci, nagle nas zadręcza, zadaje tylko
niepotrzebny ból i zmęczenie, gdyż tracimy niepotrzebnie siły, aby się od
tej rzeczy uwolnić. A wtedy jest już za późno. Pewne sprawy są nieodwracalne. Gdy się pojawią, zawsze będą przy nas, czy tego chcemy czy nie. Są
karą, są winą i tylko czasami stają się nadzieją. Taki jest zgiełk, jeśli należycie go nie wykorzystamy.
Przemknęłyśmy się cicho, niczym koty w nocy na dachu, na ulicę, i
spokojnie poszłyśmy do pobliskiej kawiarni.
- Nie będą cię szukać? - spytałam.
- Jestem tam zbędna. Liczą się obrazy, mój trud włożony w ich tworzenie. Ja jestem tylko dodatkiem, czymś lub kimś, kto stworzył te dzieła, te
rzeczy, które kiedyś być może będą dopiero dziełami, nie obrazami. To
pokaże czas. Przyszłość mi kiedyś odpowie, czy to co robię teraz, ma jakiś
sens i znaczenie. Wierzę, że tak. Bólem twórcy jest to, czy coś co dla niego
ma znaczenie, ma także znaczenie dla innych.
- To jest także twój problem?
- Dla mnie już nie. Ja chcę tworzyć, malować. Stwarzać coś z niczego.
Uwalniać myśli i wszystkie fantazje, odtwarzać je w rzeczywistości. Na
płótnie. Dla mnie liczy się sam proces tworzenia, nieważne, czy on jest
dobry czy zły. Gusta są różne. Zmieniają się. Jeśli pójdziesz za falą, za jej
pędem – zginiesz. Gdy zmieni ona bieg – zostaniesz sama. Bez wiary, bez
nadziei, bez miłości. Jeśli będziesz sama, wystarczająco mocna w swoich
marzeniach, osiągniesz cel. Będziesz inna i przetrwasz. Inność uczyni cię
kimś wyjątkowym i twoja sztuka też będzie wyjątkowa. Szukajmy inności
w sobie, a jeśli jej nie mamy, to sprawmy, żebyśmy czuli się inni czasami.
- Inność to dar? – spytałam.
- Inność to inny wymiar doskonałości. Inne spojrzenie, inny bezmiar,
inne marzenia. To też przekleństwo – brak akceptacji przez innych. Jednak
lepiej być przeklętym, będąc innym, niż przeklinać życie, na końcu drogi,
że nie uczyniliśmy nic, aby być innym, i sprawić, aby nasze życie było
całkiem odmienne od teraźniejszego.
- Najgorsze to przegrać swoje marzenia – powiedziałam.
- Nie zgodzę się z tobą. Najgorsze to nigdy nie spróbować ich zrealizować, z obawy, że się nie spełnią.
Kawa smakowała wyśmienicie, rozmowa doskonale. Czas szybko mijał. Dobry czas szybko mija, zły ciągnie się w nieskończoność.
47
Zaczęłyśmy się spotykać. Jako przyjaciółki. Pomagałyśmy sobie w
chwilach trudnych i błahych. Byłyśmy ze sobą w chwilach wątpiących. I
nagle okazało się, że przyjaźń nam nie wystarcza. Zaczęłyśmy ze sobą
sypiać. Na początku niewinnie i niepewnie. Później odważnie i zaborczo.
Na końcu dociekliwie i z pewną dozą tajemnicy.
Stałyśmy się jednością – jednością ciała, krwi i myśli. Jednością dusz
niespełnionych. Ona była mną, ja nią. Tylko cud boski zadecydował, że
nie byłyśmy jednym ciałem. Jedną duszą, zniewoloną duszą innej osoby.
Sama nie wiem jak to się stało. Może czegoś mi brakowało – każdemu
w życiu czegoś brakuje. Jednym miłości, innym pieniędzy, niektórym
przyjaźni, a innym kariery i władzy. Mnie brakowało ciepła i zrozumienia,
nadziei, że jest ktoś, kto zawsze będzie mnie kochał i rozumiał.
Na początku, gdy zaczęłyśmy ze sobą sypiać, gryzłam się okropnie ze
sobą. To nienormalne, to takie inne od praw Bożych. Nie mogłam sama
siebie zrozumieć. Lecz ciało, dusza, umysł chciały czegoś innego, nie tego,
co szeptały mi wątpliwości. Co jest złego w tym, że chcemy być szczęśliwi? Co jest złego w tym, że nie chcemy być sami? Co jest złego w inności,
skoro sami, tak w istocie, i tak jesteśmy inni?
W najgorszym okresie wątpliwości wyjechałam w góry. Wsiadłam do
pociągu i wyjechałam. Żeby zrozumieć, żeby poczuć, żeby odnaleźć siebie. Odnaleźć siebie w inny sposób.
Moi rodzice byli katolikami, wierzącymi, tradycyjnymi i stanowczymi.
Zmiany nigdy ich nie dotyczyły – wszystko było stałe i uporządkowane.
Rodzina też taka była – spokojna, religijna, bez szans na świeże poznanie
świata, na nowo. Co Bóg złączył, niech człowiek nigdy nie rozłączy. Co
jest postanowione z góry – niech nigdy nie będzie zniesione przez innych.
Mężczyzna – kobieta, dobro, inny wariant zło.
Gdy byłam już w górach, gdy weszłam na szlaki, najtrudniejsze, na same szczyty, gdzie jest pustka, spokój i zmęczenie, gdy tak chodziłam i
myślałam, aż w końcu gdzieś dochodziłam i znów myślałam, choć czasami
chciałam w ogóle nie myśleć, to wtedy postanowiłam tak długo chodzić,
od rana do wieczora, czasami do nocy, aby przestać myśleć, zmęczyć się
dosłownie i doraźnie.
Tak też zrobiłam, gdyż miałam dość zagubienia w sobie.
Wstawałam, ubierałam się, jakiś prowiant i w góry, do skał, do głazów,
do kamieni mylących szlaki. Chodziłam, tak wybierałam szlaki, aby wracać w nocy, gdy dzień się kończy a noc się zaczyna. Wracałam tak umęczona, że prysznic był katem, a kolacja katorgą. I tak ciągle, i tak cały
czas, aż do znużenia. Chciałam tak wycieńczyć organizm, aby zapomniał,
że umiem myśleć. I tak się stało, w końcu wyłączyłam w sobie coś, ten
zgiełk, ten chaos, to zwątpienie. Byłam maszyną, która chce przejść od
48
punktu X do punktu Y. Osiągnąć cel i zasnąć. Zamknąć oczy po złym
dniu.
Po siedmiu dniach, gdy siedziałam na szczycie, gdy słońce powoli
udawało się do snu, a stawy na dole lśniły blaskiem końca dnia, otrzymałam odpowiedź. Przyszła nagle i niepodziewanie. Ona była we mnie, tak
wtedy pomyślałam, lecz była gdzieś głęboko schowana w środku.
Zrozumiałam, że jestem inna, i nic tego nie zmieni. Mogę starać się to
zmienić w sobie, lecz w środku, w samej duszy, wciąż będę inna. Mogę
udawać, grać swoje błędne role, lecz w środku zawsze będę inna – niezrozumiała dla innych, także dla siebie. Postanowiłam się nie bronić, skoro
jestem inna, niech tak będzie.
A ludzie, cóż, zawsze gdy ktoś jest inny będą mówić, będą analizować,
będą krytykować. Gdy ktoś nie ma własnego życia, chętnie żyje życiem
innych. To sprawia, że życie staje się wyjątkowe, nie takie nudne, nie takie
szare, nie takie obojętne w środku.
I wtedy stwierdziłam, że słowa innych są dla mnie b·e·z
z·n·a·c·z·e·n·i·a. Ich opinie, ich skargi, ich żale są dla mnie b·e·z
z·n·a·c·z·e·n·i·a. Ich nienawiść, ich ból, ich rozpacz są dla mnie b·e·z
z·n·a·c·z·e·n·i·a.
Co z tego, że są koło mnie, jak tak naprawdę ich nie ma. Są mgłą, która paraliżuje moje czyny. Są mgłą, która myli mój własny niezależny kierunek drogi. Są mgłą, która zaciera moje ślady, aby iść tylko ich ścieżkami, ich drogami.
Zrozumiałam, że świat jest dla mnie b·e·z z·n·a·c·z·e·n·i·a. Jeśli świat
to ludzie, którzy nic nie rozumieją i oceniają nic nie rozumiejąc, to po co
mi świat który składa się z ludzi, po co mi ludzie którzy są częścią tego
świata, skoro mam swój własny mały świat, a ich świat, przy całym moim
zrozumieniu ich świata, jakże obcego dla mnie, jest dla mnie całkowicie
b·e·z z·n·a·c·z·e·n·i·a.
Uspokoiłam się i wróciłam do domu. Uzyskałam odpowiedź, gdyż jej
cierpliwie szukałam. Gdy znamy już odpowiedź, a nie tkwimy pomiędzy
być a istnieć, wszystko jest prostsze i bardziej przejrzyste. Znając coś –
uspokajamy się, nie wiedząc nic – jesteśmy martwi.
Magdalena Reisner niecierpliwie kręciła się po kuchni. Był to taki ruch,
takie przemieszczanie, jakby czas płynął zbyt wolno – wręcz drażliwie i
powoli. Niespokojnie spoglądała na drzwi, jakby chciała namalować je
teraz, w swoim nowym obrazie, odtworzyć jakąś głębie – najgorszą rzeczą
dla twórcy jest szukać głębi tam, gdzie głębi nie ma i nigdy nie będzie.
- Kiedy przyjdzie? – spytała Magdalena. – Niech w końcu pojawi się w
tych drzwiach. Tak długo go nie było, za długo…
49
- Widzę brak jego obecności w tobie – zaśmiałam się, lecz był to
śmiech fałszywy.
Obawiałam się go, tak bardzo czułam się zagrożona obecnością osoby,
której jeszcze nie poznałam, a poznając ją wiedziałam, że coś stracę, nic
nie zyskam, na pewno tylko stracę.
Są osoby, które swoją obecnością, gdy się pojawią, zabierają, nic nie
dają, ich świat pożera rzeczy ważne, a później już nic nie wraca do stanu
początkowego.
- Tak tęskniłam za nim – mówiła Magdalena Reisner. – Tak bardzo.
Kiedyś był moim przyjacielem, takim na zawsze. Mam nadzieję, że nic się
nie zmieniło.
- W pewnych sprawach nic się nie zmienia, jest jakaś stałość – powiedziałam. – Jeśli jednak chodzi o ludzi, różnie z tym bywa. Rzeczy stałe
nagle stają się mniej stałe. Sprawy ważne, mniej ważne. Uczucia pewne,
mniej pewne – mówiłam. – Jeśli chodzi o ludzi, niczego nigdy nie można
być pewnym do końca.
Andrzej Wilczak był przyjacielem Magdaleny. Znali się długo, na tyle
długo, że mogli sobie mówić o wszystkim – kiedyś.
Potem wyjechał do innego miasta. Założył firmę budowlaną. Dobrze
trafił, budownictwo prężnie się w tym okresie rozwijało. Miał dużo pieniędzy, zaczął wydawać dużo pieniędzy i czuł, że zawsze będzie miał dużo
pieniędzy. Zawsze, nigdy nie istnieje w interesach. I tak też było z nim,
budownictwo nagle siadło, stanęło. Nagle i niespodziewanie. Najbardziej
niespodziewanie dla samego Andrzeja.
Zatrudniał 20 osób, potem 10, na końcu miał tylko 5 osób, którym zawsze opóźniał wypłaty, często płacił na raty. „To nie moja wina, mówił, tak
płacą. Nic na to nie poradzę”. Nie mówił wszystkiego. Właściciele nigdy
nie mówią pracownikom wszystkiego do końca. Taka niewidzialna zmowa
milczenia i zapomnienia.
Część pieniędzy szła na kredyty, część na wydatki, a część na własne
potrzeby – takie przyziemne.
I wtedy nastąpiło najgorsze, ktoś mu nie zapłacił, wtedy, kiedy Andrzej
najbardziej na to liczył. Nie zapłacił i zniknął. Pojawiły się długi i komornik.
Andrzej Wilczak przetrwał, jakoś się podniósł. Został w branży, choć
może nie powinien, jednak tylko to umiał robić. Jeśli potrafimy robić tylko
jedno, zawsze przy tym zostajemy, nawet wtedy, gdy coś umiera, a my
czując, że tak jest, wciąż boimy się zmian, jakichkolwiek zmian i posunięć. Toniemy na oczach świata, na oczach ludzi, we własnym spojrzeniu
w lustrze. Oszukujemy siebie, że kiedyś będzie lepiej. Nigdy nie jest le50
piej, kiedy tracimy orientację w rzeczach, które kiedyś znaliśmy, a teraz
całkowicie przestaliśmy je znać i rozumieć.
I znów go ktoś oszukał – pojawiły się długi niespłacalne. Firmę musiał
przepisać na kogoś innego, żeby mu nic nie zabrali, aby mógł jakoś przetrwać. I przetrwał – kosztem własnego życia, kosztem życia ludzi, którzy u
niego pracowali, wciąż zalegał im z wypłatami.
„Kiedyś musi być inaczej, myślał, kiedyś to się zmieni. Coś się odrodzi,
coś na nowo się stworzy i zaistnieje. Branża powstanie z kolan, a ja wraz z
nią. Nie może wciąż być źle, kiedyś będzie inaczej, lepiej”.
Po raz trzeci go ktoś oszukał, nie zapłacił i uciekł. Konta puste, kredyty
niespłacone, i rozpacz, jak ruszyć z miejsca, kiedy siły nie pozwalają nawet powstać z kolan.
Zostawił wszystko i postanowił wrócić do miejsca, gdzie kiedyś było
inaczej. Chciał zacząć na nowo w miejscu, gdzie kiedyś czuł się szczęśliwy i wolny. Spełniony, jako człowiek, niespełniony, jako właściciel.
Nigdy się nie poddawał, to nie zmieniło się w nim, wciąż to miał w sobie. Był uparty, czasami zbyt bardzo, i miał z tego powodu więcej krzywd
niż prawd właściwych, więc chciał znów zacząć, ponownie ruszyć do
przodu. W innym miejscu, w innym czasie, w innych emocjach. Nie czuł
się człowiekiem przegranym – czuł się człowiekiem oszukanym. Nie czuł
się człowiekiem pokonanym – czuł się człowiekiem, któremu poszło coś
nie tak. Nie czuł się także człowiekiem wątpiącym – wiedział ile jest wart,
wiedział ile ma determinacji w sobie i wiedział, że uda mu się zrobić coś,
uczynić cokolwiek, a nawet bardzo dużo, aby ten stan, aktualny stan ducha
i ciała zmienić, aby nie trwał wiecznie i dozgonnie. Czuł, że kiedyś wygra
swoje życie, choć teraz je właśnie tak konsekwentnie przegrywał. Cicho
tonął na oczach milczącego świata.
Gdy pojawił się w naszych drzwiach, stanął niepewnie, rozglądnął się
czujnie, trochę zaborczo niczym możnowładca, nie było w jego spojrzeniu
strachu czy zwątpienia, miał jedynie w oczach jakiś dziwny smutek, żal,
lecz z pewnością nie porażkę.
- Witaj, mój śnie z przeszłości – zaśmiał się Andrzej i uścisnął mocno
Magdalenę.
Oboje trwali w tym uścisku kilka chwil. Kilka zaległych prawd ponownie wróciło do nich z oddali.
- Nic się nie zmieniłeś – rzekła Magdalena.
- To świat się zmienia, ja nigdy – odparł Wilczak.
- Usiądź, jest wino, jest muzyka taka jaką lubisz, i jestem ja, twój
dawny sen – zaśmiała się. – O, przepraszam, to jest Iwona, poznajcie się.
Spojrzał na mnie czujnie, trochę z zakłopotaniem i rzekł:
51
- Ładna, nawet bardzo ładna. Nic się nie zmieniłaś, nadal cenisz piękno
i klasę.
- Miło mi – odparłam.
- Mnie też – zadziornie zdarł wzrokiem całe ubranie ze mnie.
- Usiądźmy przy stole i opowiadaj. Jak tam było, dlaczego wracasz
właśnie w tej chwili, w tym momencie? Czy nie za późno? Mów… po
prostu mów – powiedziała Magdalena. – Tak brakowało mi twojego głosu.
I zaczął mówić o smutku, o samotności w innym, obcym mieście. O
sukcesach, które nigdy nie zabijają tak naprawdę samotności. O czułości,
jak jej bardzo potrzebował; a gdy jej nie miał koło siebie, to chodził tam
gdzie chodził, dostawał za pieniądze to, co dostawał, i czuł się na moment
spokojny. Choć zawsze była to miłość za pieniądze. Czułości w tym było
mało, więcej zaspokojenia ciała.
Mówił o pierwszej porażce, jaka była bolesna, taka prawdziwa i druzgocąca, o tym jak się podniósł, jak znów zaczął walczyć o swoje. I nawet
mu się udało, lecz znów go ktoś skrzywdził, oszukał, zabrał nadzieję.
Gdy zabiorą ci nadzieję, umierasz, nie możesz żyć i oddychać. A on
spróbował po raz ostatni, tak wtedy myślał, a były to myśli złe i tępe, niczym nóż wbity w ranne obolałe ciało.
I wtedy nastąpiło kolejne oszustwo, na ten cios nie był już przygotowany, zaskoczyło go to znienacka. Widział jak ktoś wyprowadza pieniądze z
firmy, próbował coś robić, ratować się, nie udało się. Nikt mu nie chciał
pomóc – sąd, policja, państwo. Był sam, sam ze swoim smutkiem i bólem.
A gdy się zapędził, chciał to samemu załatwić, odzyskać swoją nadzieję
schowaną w banknotach, pojawili się źli ludzie, od złego człowieka. Wywieźli go do lasu, zastraszyli, pobili i mówili, tak dużo wtedy złych rzeczy
mówili. O jego schorowanej matce, o ojcu, który był teraz gdzieś indziej
niż jego matka. Mówili, nawet nie grozili, nie musieli, w jego oczach już
wtedy była przegrana. Zauważyli to, więc tylko mówili. On nigdy nie
skrzywdziłby swojej matki, ojca też, choć jego pewnie powinien był zranić, nie raz, za rozwód, za odejście, za ból matki, ale nie potrafił tego
uczynić, ojciec to ojciec, ta sama krew. I wtedy już odpuścił, zrezygnował
na zawsze ze swoich pieniędzy. Wrócił, aby tutaj na nowo rozpocząć kolejny taniec śmierci – śmierci tamtego świata, narodzin nowego.
- A co z miłościami? – spytała Magdalena, lekko pijana, wypiliśmy
odrobinę za dużo wina.
Świat się kręcił, myśli się kręciły, kręciliśmy się my – w zapomnieniu.
- Ty jesteś moją jedyną miłością – zaśmiał się Andrzej. – Tak naprawdę, to nie było na nie czasu. Interesy nie sprzyjają miłości. Miłość nie
sprzyja interesom.
- A więc znów sam – stwierdziła Magdalena.
52
- Sam, tak jak może być tylko samotny ptak, który wraca samotnie z
oddali, w rodzinne, lecz jakże teraz odległe miejsca.
- Znajdziesz kogoś. Na pewno – rzekłam.
- Żeby znaleźć, trzeba chcieć. A ja nie wiem czy chcę, czy nie jest teraz
za późno? Czy chce mi się bawić w te początkowe gierki, te bezowocne
pantomimy, i emocje, które na początku są, a potem ich nie ma, znikają
bezpowrotnie.
- Nie warto? – spytałam.
- Zawsze warto walczyć o miłość, lecz nie zawsze to ma sens i znaczenie w przyszłości.
- Czy chciałbyś ją znaleźć? – spytałam.
- Chciałbym ponownie odzyskać szacunek do siebie. Odnaleźć siebie z
przeszłości. Po to tu wróciłem…
- I? – spytała Magdalena.
- I znów coś robić, wygrać na nowo. Nie poddałem się, choć to teraz
tak wygląda. Wiele osób powie przegrany. Nie jestem pokonany, jestem
tylko na moment zawieszony, ktoś związał mi ręce, lecz się uwolnię, przyszłość będzie kiedyś, na razie chcę tylko ruszyć do przodu. Ruszyć i tyle,
to mi na razie wystarczy, na ten moment, na tę chwilę, na ten czas. Choć
czas, trzeba przyznać, jest dla mnie mało łaskawy.
- Czas się zmienia, teraz jest taki, jutro będzie inny. Najważniejsze to
wykorzystać go należycie, wtedy, kiedy jest dobry, gdyż dobro niezauważone rzadko wraca do nas ponownie.
- No to się napijmy, za lepsze czasy! – krzyknęła Magdalena.
I tak piliśmy do rana. Mocno, chwiejnie, niecierpliwie. Potem zasnęliśmy. Powstający dzień otulił nas do snu jak troskliwa matka. Okrył kocem
wspomnień, marzeń i snów. Snów nieprawdziwych, snów kojących, snów
bezowocnych. Gdyż pijane sny, nigdy nie sprawdzają się w realnej rzeczywistości.
Andrzej Wilczak przychodził teraz do nas często, coraz częściej. Przyciągały go tutaj wspomnienia, przyciągały go nowe, lepsze chwile i przyciągał go do nas czas, dobry czas, który za sprawą Magdaleny przemieniał
się w radość – cichą radość zapomnienia, przegranych kiedyś strat.
Magdalena i Andrzej siedzieli, i rozmawiali. Rozmawiali i siedzieli, i
tak podczas kolejnych spotkań mijał im czas.
- A pamiętasz… – mówiła Magdalena.
- Tak, to było wtedy… – odpowiadał on.
- A jak poszliśmy… – mówiła ona.
- Nie, to było inaczej… – rzekł Wilczak.
- A jak upiliśmy się tego wieczoru… – mówiła ona.
53
- Tak, to było urokliwe, takie zniewalające swoim blaskiem, umykającej zbyt szybko chwili – odpowiedział Andrzej.
- A podczas koncertu, no, pamiętasz, tego w sierpniu… – wspominała
Magdalena.
- Tak, daliśmy się wtedy ponieść emocjom – odpowiadał on.
A jak… A kiedy… A pamiętasz… słowa tak często powtarzane, gdy
łapczywie chcemy powrócić do przeszłości, kiedy tej przeszłości, tak naprawdę, już w nas nie ma, była, ale jej już nie ma. I na siłę, trochę zgubnie,
staramy się dotrzeć do wspomnień, choć czas i mrok dawno nam je zabrał,
dla siebie, dla swojego dowolnego dysponowania czyimś życiem.
Gdy tak na nich patrzyłam, spoglądałam z boku, czułam się taka obca,
taka inna wobec nich. Oni w tej chwili żyli swoim życiem, innym niż moje. Byłam tak bardzo zazdrosna o te chwile, o brak wspólnych wspomnień,
które by nas razem jakoś łączyły. Czułam, że Andrzej bezpowrotnie kradnie mi część życia, naszego wspólnego życia z Magdaleną. Był złodziejem
– złodziejem zapomnianych już dawno chwil.
Czułam się wtedy zazdrosna, smutna i niepotrzebna. Wiedziałam, że
Magdalena mnie kocha, jednak trochę mniej, inaczej, w momentach rozmów z nim. Rozumiałam to, gdyż ją kochałam, lecz to nigdy nie uśmierzało mojego smutku należycie. Rozumienie nie zawsze oznacza akceptację
smutku, że będzie mniej bolesny, gdyż świadomość zrozumienia może być
tylko znieczulająca, jeśli zrozumienie należycie pojmiemy.
I tak przychodził do nas, wciąż rozmawiał i znikał wieczorami. Zabierał mi to, co najlepsze i wychodził, po prostu wychodził w inny, być może
lepszy dla niego świat.
Raz przyszedł, kiedy Magdalena była na wystawie. Miała wrócić następnego dnia. Był zaskoczony, tak oniemiały, jakby rzeczy pewne, w
pewien sposób trwałe, zgubiły się nagle, cały horyzont przyzwyczajeń
został zburzony przez moment nieuwagi czyjegoś roztargnienia.
- Wejdź – powiedziałam. – Usiądź. Kawy, wina?
- Raczej wina – rzekł.
Nalałam. Czerwony płyn cicho spłynął po ściankach lampek. Jego zarys był miły, choć niewyraźny. Po chwili nerwowego milczenia, nigdy nie
byliśmy tak naprawdę sam na sam, i to nas teraz gubiło, zaczął mówić.
- Chyba nie lubisz, jak tak często przychodzę?
- Nie, mylisz się – skłamałam.
- To nie jest tak, jak myślisz – odparł. – Nie kradnę ci jej, czuję się
tylko czasami taki samotny. Jakiś zagubiony i martwy.
- Rozumiem. Każdy tak ma, gdy nagle musi coś ponownie na nowo
rozpocząć.
54
- Wiesz – zamyślił się Andrzej – kiedyś myślałem, że pewne rzeczy,
miejsca, są w życiu stałe. Jak coś jest dla ciebie ważne, to tak będzie zawsze, nic tego nie zmieni. Ani czas, ani ludzie, ani ty sam. I nagle, gdy wracam do miejsc dla mnie ważnych, one są takie obce i zimne. Inne niż kiedyś.
- Bardzo inne? – spytałam.
- Lodowato zimne. Nigdy nie czułem takiego chłodu wcześniej, może
dlatego, że złudzenia przysłoniły mi prawdę, zgubiłem gdzieś realność
spojrzenia.
- I co dalej? – spytałam, nie mówiłam dużo, czasami człowiek musi
tylko słuchać, jeśli chce komuś innemu naprawdę pomóc.
- Dalej…, nie wiem. Wiem, że świat dawny jest mi obcy, teraźniejszy
jeszcze bardziej obcy, a przyszły, może być tylko obcy. Bolesne jest to, że
przyszłe życie może być porażką, a nie szczytem, do którego kiedyś chciałem dojść. Teraz…
- Co teraz? – przerwałam, byłam chyba trochę zbyt niecierpliwa.
- Teraz to chciałbym tylko dopełzać się do wzniesienia, szczyt nie jest
w zasięgu mojego wzroku.
- Nie poddawaj się – odparłam. – Należy robić małe kroki, nie myśleć
od razu o końcu drogi. I wtedy może się okazać, że mały krok, okaże się
dużą ścieżką, a ścieżka, szeroką drogą, pamiętaj, nigdy nie myśl o szczycie, kiedy ruszasz w długą podróż, gdyż to cię zgubi. Myśl o drodze, a
wtedy zdobędziesz każdy szczyt.
- Mądra jesteś, nawet bardzo – rzekł Wilczak, i popatrzył na mnie innymi oczami, był w nich jakiś szacunek, jakaś dziwna powaga chwili.
- Dziękuję. Powiedz, co chcesz dalej robić?
- Chcę założyć firmę budowlaną, tylko na tym się znam. Będę jednak
bardziej czujny i uważny. Nie dam się ponownie okraść.
- Dobrze, że się nie poddajesz. Jesteś smutnym mężczyzną, jednak nieprzegranym mężczyzną.
- To takie ważne? – spytał.
- Ważne, by przegrana nigdy na dłużej nie zagościła w naszych oczach.
Jak się do niej przyzwyczaimy, oswoimy się z jej blaskiem, nigdy od nas
nie odejdzie – będzie katem, bólem, przeznaczeniem.
- To takie złe?
- Źle jest wtedy, kiedy sami zaczynamy wierzyć, że jesteśmy słabi. Gdy
inni tak mówią o nas, mogą się mylić, lecz gdy sami zaczynamy tak się
czuć, przegrywamy całe nasze przyszłe życie. Całą wolność, którą mamy
w sobie. Wszystkie marzenia, które jeszcze nie wyzwoliły się w nas i
wszystkie radości, których należycie nie rozbudziliśmy w sobie. Tracimy
te rzeczy bezpowrotnie.
55
- Dziękuję – rzekł z uśmiechem na twarzy i pocałował mnie w usta. –
Jesteś aniołem, który nagle zstąpił z nieba i pojawił się na moje drodze.
Byłam zaskoczona i oniemiała. Po raz pierwszy od dłuższego czasu,
pocałunek mężczyzny sprawił mi taką radość i przyjemność.
Przyjemności nagłe, które nas zaskakują, są o wiele lepsze od przyjemności, które sami planujemy, w nadziei lepszych doznań. Przyjemności
nagłe zawsze pokonują przyjemności stałe. Zwyciężają, choć pozornie
powinny przegrać. Są szczęściem, które zaskoczyło nas nagle i niespodziewanie.
Magdalena Reisner wróciła, lecz na krótko. Znów kochałyśmy się namiętnie, tak, jak mogą kochać się tylko osoby, które przez moment za bardzo za sobą tęskniły. Potem wyjechała, lecz na dłużej. Nowa wystawa,
starych prac, które odświeżyła na nowo, pochłonęła ją całkowicie. Promocja twórczości, cały ten zgiełk, zmusiły ją do dłuższego wyjazdu.
A Andrzej wciąż przychodził do nas, w zasadzie do mnie, gdyż mojej
prawdziwej miłości wciąż nie było koło mnie. Była i znikła, pochłonięta
karierą, pasją, żarem – żarem drogi, którą samotnie teraz podążała.
Rozmawialiśmy, poznawaliśmy się na nowo, gdyż, znałam go tylko z
opowiadań Magdaleny. On mówił, ja raczej słuchałam. Czasami to ja mówiłam, a on słuchał. I tak nasza przyjaźń coraz bardziej zagłębiała się w
sobie. Aż któregoś wieczoru, gdy burza przyszła nagle i niespodziewanie,
zaskoczyła nas swoją ostatecznością, on został na noc. I wtedy, podczas
grzmotów i zgiełku nocy, on przyszedł do mnie, i stało się to, co nigdy nie
powinno się stać.
Rano obudziłam się struta, z kacem moralnym swojej duszy. On też tak
się czuł, lecz wiedziałam, że nasza miłość zaczyna powoli się rodzić, zaskakując nas swoją obcością i żarem, zgiełkiem tego, co nie powinno się
nigdy wydarzyć, a wydarzyło się nieświadomie.
Może podczas tej burzy byliśmy tacy samotni, może tylko spragnieni
ciepła, a może to zły los chciał nam skomplikować, i tak wystarczająco
skomplikowane życie.
I znowu kiedyś został na noc, i ponownie następnego dnia. I wtedy już
wiedziałam, że go kocham, lecz czułam, że równocześnie zakochana jestem też w Magdalenie. Nie wiedziałam, co robić, co myśleć, co czuć.
Kochałam dwie osoby, każdą inaczej, każdą żarliwie, i każdą tak bardzo
uparcie.
Może chciałam, tak myślałam na początku, odebrać Magdalenie to, co
zabrał mi Andrzej, ich wspólną przyjaźń i zrozumienie. A może chciałam
tylko zwrócić jej uwagę na siebie, na moje potrzeby, że ona dając coś jemu, zabiera coś bezpowrotnie mnie. Przyjmując ponownie jego przyjaźń,
56
odrzucała to, co łączyło nas najbardziej – więź przywiązania, którą nosiłyśmy nawzajem w sobie.
Czułam się z tym źle, lecz zatraciłam się w nowym układzie bez pamięci. Magdalena nie wracała, a on uparcie do mnie każdej nocy przychodził. Był jak statek przed nocą, który zawsze wraca do swojego bezpiecznego portu.
W końcu zaczęliśmy o tym rozmawiać. Pewnej zimnej i chłodnej nocy.
- To, co robimy jest złe, obrzydliwe – mówiłam ja.
- Co złego jest w miłości? - spytał on.
- Ranimy kogoś, wiesz o tym dobrze.
- Wiem – zasmucił się – ale ja cię kocham.
- Ja ciebie też, lecz ją także, nie wiem, kogo bardziej. To wszystko jest
jak błędne koło.
- To bez znaczenia. Miłość to nie licytacja. Kochasz mnie, to na razie
mi wystarcza.
- Na razie, wszystko jest nie tak. Nie można ranić innych, tylko dlatego,
że chcemy być szczęśliwi.
- Ja chcę ci dać tak wiele – rzekł on.
- I dajesz. Lecz dając mi coś, zabierasz coś innego jej. Wiesz o tym dobrze.
- Wiem – spuścił oczy Andrzej.
- Nie wiem, co robić. Kochając, ranię innych, nie kochając, ranię siebie.
- Bez ciebie już nie mogę żyć. Świat bez twojego uśmiechu jest taki
zimny.
- Boże, pomóż nam! – westchnęłam cicho. – Daj nam jakieś rozwiązanie.
- Jeśli sami sobie nie pomożemy, nikt nam nie pomoże.
- Na razie przestańmy się spotykać, Magdalena wraca jutro, nie przychodź do nas przez jakiś czas.
- Dobrze – rzekł Andrzej i wyszedł.
Magdalena Reisner wróciła. Wystawa była sukcesem. Kolejnym zwycięstwem jej upartości i bezkompromisowości. Znów wróciło wszystko do
normy. On nie przychodził, ja nie dzwoniłam do niego.
I wtedy zaczęłam źle spać. Bardzo źle zasypiać i źle budzić się rano.
Okropne bóle głowy, takie pulsacyjne i szarpiące, pojawiały się nagle w
nocy. Niszczyły nieświadomie całą moją rzeczywistość. I te koszmary,
obrazy, które nieświadomie fruwały w mojej głowie.
Góry, same ich wierzchołki, skalne półki, szlaki zapomniane przez innych. Moje błądzenie po skałach, gubienie się we mgle, która pojawiała
się nagle i niespodziewanie. Łańcuchy przy ścianach, które zamiast poma57
gać, krzywdziły mnie nieświadomie. I twarz człowieka, który nagle pojawiał się i znikał, był wędrowcem nocy i snu, jawy i zapomnienia, i ta jego
twarz, ciągle zmęczona i zmartwiona, i te jego oczy, tak bardzo zatroskane, i mój ból, moje zagubienie, to wszystko mnie męczyło w ciemności
nocy, każdego dnia, każdego budzącego się poranka o świcie, po kolejnej
nieprzespanej nocy.
Aż w końcu podjęłam decyzję, powiem o wszystkim Magdalenie. Nie
można ranić bliskich, to wiedziałam. Raniąc innych, ranimy nieświadomie
siebie samych. Uczciwość w nieuczciwości, czasami też jest uczciwością.
Jakąś prawdą, którą chcemy wykrzyczeć światu prosto w oczy.
A gdy podjęłam decyzję ból minął, zniknął. Znów mogłam spokojnie
zasnąć. Przespać całą noc.
Przed rozmową z Magdaleną, zadzwoniłam do Andrzeja. Spotkaliśmy
się na mieście, był zdenerwowany. Coś czuł, coś wyczuwał, przecież znał
mnie już tak dobrze. Poznając mnie dobrze, poznał siebie jeszcze lepiej.
Przeze mnie poznał lepiej swoją duszę i smak tego, co kiedyś być może
miał, i stracił, albo chciał mieć, i nigdy nie miał.
- Powiem jej o wszystkim, to będzie uczciwe, wobec niej – rzekłam
smutno.
- Zniszczysz nas wszystkich – rzekł on.
- Nie mówiąc nic, niszczę siebie, bezpowrotnie.
- Co będziesz z tego miała? Ból, żal i rozpacz, nic więcej. Jeszcze
zwątpienie.
- Większym bólem dla mnie, jest patrzeć jej teraz prosto w oczy.
- To zniszczy twój związek z nią, wiesz o tym.
- Wiem. Wiążąc się z tobą, zniszczyłam siebie. Lecz nie żałuję, ciebie
też kocham, tak jak ją.
- I co dalej? – spytał Andrzej.
- Dalej nie będzie już nic. Odejdę od was, nigdy już nie wrócę. Muszę
to jakoś ogarnąć, zrozumieć, dlaczego tak zrobiłam. Coś jest we mnie nie
tak. Coś chciałam mieć, a teraz nie będę mieć już nic.
- Zostawisz mnie? – spytał on.
- Zostawię też ją. Zniknę na zawsze z twojego i jej życia.
- Tak będzie lepiej?
- Nie wiem czy lepiej, uczciwiej – powiedziałam. – Chcę być, choć trochę uczciwa, w tej nieuczciwości.
- Rób jak uważasz – rzekł chłodno i wyszedł.
Wróciłam do domu. Rozmowę zostawiłam na późniejszy okres. Chciałam się jakoś przygotować. Złe rozmowy lepiej odsunąć na dalszy moment, choć tak naprawdę nie ma dobrych momentów na złe rozmowy. Złe
58
rozmowy musimy odbyć, a konsekwencje, które się po nich pojawią i tak
zniszczą nas bezpowrotnie w przyszłości.
Andrzej Wilczak patrzył tępym spojrzeniem na dźwig, który leniwie
przesuwał się nad jego głową. Płyta, taka szara i szorstka, betonowe sumienie każdej budowy, huśtała się nieprecyzyjnie w powietrzu.
Budowa szła równo i planowo. Andrzej podniósł się z kolan, znów
uwierzył, że można żyć inaczej. Załatwił kolejne inwestycje, jeszcze miał
stare kontakty, dzięki nim mógł sobie wiele spraw uprościć. Tego się nauczył w życiu, dzięki kontaktom pewne sprawy są zawsze o wiele prostsze.
Teraz coraz śmielej patrzył do przodu. Patrzył, ale też cierpiał. Im lepiej sobie radził zawodowo, tym gorzej uczuciowo. Miał teraz dobry okres
finansowy, natomiast zły w życiu.
Kochał Iwonę, ona też go kochała. Kochając ją, zranił nieświadomie
Magdalenę. Nie chciał jej nigdy zranić, była przecież jego przyjacielem, a
zrobił to, trochę nieświadomie. Jego miłość do Iwony była taka magnetyczna, pojawiła się niczym trąba powietrzna i wciągnęła go na siłę w swoje szpony. Nie opierał się zbytnio, to fakt, ale był wtedy taki samotny i
pusty, chciał tylko kogoś poznać, pokochać i tyle. Nie chciał cudu w życiu,
chciał tylko miłości. Choć prawdziwa miłość zawsze jest jakimś cudem,
który nas zniewala, otępia i daje wiarę, daje tak dużo wiary i nadziei w
człowieku.
Teraz już wiedział, pewne rzeczy się dzieją, nie mamy na nie wpływu.
Rozum zostaje uśpiony, zmysły zamrożone, a serce bije niespokojnie, ze
zdwojoną szybkością.
Zakochał się, a teraz wszystko straci. Dostał nadzieję, a za chwilę dostanie pustkę. Iwona powie o romansie Magdalenie i wtedy straci wszystko
– zarówno miłość jak i przyjaźń. Zostanie mu tylko praca. Najgorszą rzeczą w życiu człowieka jest to, gdy praca staje się naszym jedynym doznaniem i uczuciem. Mając pracę za przyjaciela nie mamy nic. Mając pracę za
miłość, dostajemy w zamian pustkę i zwątpienie – cichą pustkę schowaną
za cieniem obojętności.
- Uwaga! – krzyknął ktoś tuż koło Andrzeja.
Wilczak odwrócił głowę do góry. Jeszcze mógł odskoczyć, jeszcze miał
wystarczająco dużo czasu. Jeszcze o czymś sam decydował. Zrobił krok i
stanął, a potem…
Magdalena stała i słuchała, niczym duch, głosu w telefonie.
- Tak… Rozumiem… Kiedy? – mówiła smutno. – Dziękuję…
- Co się stało? – spytałam.
59
- Andrzej nie żyje – Magdalena usiadła na krześle, była blada i rozdygotana na twarzy.
- Jak to się stało? – spytałam zaskoczona.
- Coś go przygniotło na budowie. Za kilka dni pogrzeb.
- Gdzie?
- Jeszcze nie wiedzą. Dadzą nam znać – rzekła Magdalena. – A już wychodził na prostą…
- Prostą, skrzywioną życiem – rzekłam cicho.
- Nie rozumiem.
- Czasami nie musimy wszystkiego rozumieć, wystarczy tylko zapomnieć.
- Co zapomnieć? – spytała Magdalena.
- Te rzeczy, które kiedyś miały dla nas jakieś znaczenie, a teraz już nie
mają.
- Mówisz dziwnie – stwierdziła Magdalena. – Chciałaś o czymś ze mną
kiedyś porozmawiać.
- Kiedyś tak, teraz już nie. Coś się przedawniło, straciło sens i znaczenie.
- Nie rozumiem?
- Nie musisz. Coś się kończy, coś zaczyna. Coś tracimy, coś zyskujemy. Poprzez innych poznajemy siebie. Czasami raniąc innych niepotrzebnie, nic nie zyskujemy. To, co chciałam ci powiedzieć, to taka niepotrzebna rana.
- Chcesz zapomnieć o tej rozmowie? – spytała mnie Magdalena, dobrze
mnie znała, poznała tak doskonale poprzez przyjaźń i miłość. – To zapomnijmy o niej.
- Dobrze, tak będzie lepiej. Lepiej dla ciebie, lepiej dla mnie. Nie mówiąc nic pozostają tylko wątpliwości, mówiąc za dużo, zostawiamy za
sobą rozpacz i cierpienie.
- Masz rację. Chodźmy spać – powiedziała Magdalena i znikła w pokoju, cicho gasząc światło.
„Zniszczyłam siebie, zniszczyłam jego, za chwilę zniszczę ją. Dobrzy
ludzie, też nieświadomie niszczą innych. Przecież nie jestem złym człowiekiem. Jestem, a raczej byłam, człowiekiem zakochanym. Chciałam być
tylko szczęśliwa, a teraz moje szczęście naznaczone jest bólem i płaczem.
Zostałam ukarana za zbyt natarczywe łapanie dobrych chwil. Widocznie
niektórzy nigdy nie będą szczęśliwi. Nie zasługują na to. Mogą być szczęśliwi na moment, nigdy na zawsze. To jest ich kara, ból, przekleństwo –
talizman niewidzialnych czynów popełnionych w przeszłości”.
Ruszyłam do przodu, w kierunku pokoju. Żeby zasnąć, żeby zapomnieć, żeby nie myśleć. Żeby zapomnienie zostało uśpione choć na chwilę
60
w ciszy nocy, w świetle gwiazd jasno rysujących się za oknem. Sen to
ucieczka, kiedy życie dostatecznie upokorzy nas w ciągu dnia.
Od rana pogoda była wątpiąca. Najpierw padało, potem pojawiło się
słońce, lecz za zasłoną szarych chmur, później jakaś dziwna mgła pojawiła
się na szczytach budynków miasta; wszystko było zmienne, takie nienamacalne. Nienaturalne.
W ten dzień byłam całkiem nie sobą, kimś obcym, kobietą, która wstając rano, będzie chciała wieczorem o tym dniu jak najprędzej zapomnieć.
Byłam kobietą ukaraną za swoje czyny, za chciwość łapania lepszych
chwil na siłę, za obcość i obojętność wobec uczuć innej osoby, też drogiej
mi osoby.
Na cmentarzu nie było dużo osób. Andrzej Wilczak nie miał dużej rodziny, przyjaciół miał jeszcze mniej. Nie miał też szczęścia, albo miał go
zbyt mało, aby żyć, istnieć na nowo.
Stałam niespokojnie. Ksiądz z jakąś dziwną skargą mówił coś o Bogu,
o przeznaczeniu, innej drodze, chyba lepszej i cieplejszej, i o tym, że Andrzej był dobrym człowiekiem, choć zagubionym.
Znów zaczęło padać, ludzie w ciszy chowali głowy pod parasolami.
Ksiądz wciąż coś mówił, był cały skąpany w deszczu. Nie miał parasola,
lecz nie miał też daru przemawiania. Miał chęci, lecz z pewnością daru
mówienia nie miał.
Było to i tak bez znaczenia dla wszystkich, najbardziej jednak bez znaczenia dla Andrzeja Wilczaka.
Jego już nie było. Był gdzieś indziej. W innym, może lepszym dla niego miejscu. W świecie, gdzie dobro i szczęście ma inny wymiar i znaczenie.
Kiedyś mi powiedział, gdy za dużo wypiliśmy wina, czerwonego włoskiego wina, że chciałby żyć ciekawiej, jednak nie udaje mu się tego osiągnąć; chciałby żyć realniej, i też tego nie potrafi uczynić; chciałby żyć
szczęśliwiej, ale nie potrafi tego szczęścia złapać w tym świecie; i powiedział mi wtedy, że wierzy, że te wszystkie rzeczy, których tutaj nie ma i
nie potrafi ich z siebie wydobyć, wystarczająco urzeczywistnić, będzie
miał w tamtym świecie, tam spróbuje je odnaleźć na nowo, na swój własny, jakże inny sposób. Wierzył w to mocno, przynajmniej po alkoholu.
Myślę, że teraz, tam, ma te rzeczy – miłość, szczęście, inną realność
życia. Zasługiwał na to, jak każdy, był dobrym człowiekiem, choć niedoskonałym. Miał wady i zalety. Miał dobro i zło; miał to wszystko, co potrzebuje człowiek na ziemi, aby żyć ciekawie i interesująco. Uczciwie.
61
Zawiódł Magdalenę, lecz ona o tym nie wiedziała, ode mnie nigdy nie
miała się tego dowiedzieć. Po co jej niepotrzebny smutek, w smutnym
świecie pełnym niedoskonałości.
Rany mają sens, gdy czegoś nas uczą. Dodatkowa rana nie pomogłaby
nikomu. Najmniej jej. Mnie nauczyła, że ból może być większy niż czasami myślimy. Może być mocniejszy i kłujący, jeśli nie jesteśmy wystarczająco na niego przygotowani.
Ceremonia się skończyła. Wyszłyśmy z Magdaleną przed cmentarz.
Przestało padać. Niebo znów na nowo było błękitne, choć z lekkimi odcieniami mlecznych chmur.
- Wracamy do domu? – spytała Magdalena.
- Tak – odparłam, choć teraz już wiedziałam, że to nie jest mój dom.
Kiedyś był, teraz już nie.
Postanowiłam wyjechać i zacząć ponownie wszystko na nowo. W innym miejscu dowiedzieć się więcej o sobie. Poznać się na nowo, odnaleźć
to, co straciłam wcześniej.
Byłam strasznie niepoukładana po tym wszystkim. Po związku z Magdaleną, po związku z Andrzejem i po myślach, które tłumiłam w sobie, i
nie potrafiłam ich jakoś z siebie wydobyć. Były pętlą owiniętą wokół mego serca, które jeszcze żyło, choć nie powinno, jeszcze biło, choć wolno i
nieumiejętnie, lecz wciąż żyło, choć w skrajnej nędzy mego upodlenia.
Magdalena Reisner wyjechała na kolejną wystawę, na kilka dni. Wtedy
się spakowałam, spojrzałam jeszcze raz na dom, który był teraz inny, dalszy i odległy, położyłam kartkę na stole w kuchni i wyszłam. Napisałam
„Żegnaj, przepraszam”. To wystarczy. Za dużo słów to pulsujący ból, roznoszący się nienaturalnie w powietrzu. Im mniej słów tym lepiej. Milcząc
więcej mówimy, niż mówiąc. Mniej słów, mniej bólu. A mniej bólu, to
mniej krzyku w naszym życiu.
Wyjechałam nad morze. Tam postanowiłam zacząć wszystko na nowo.
Chciałam stać się innym człowiekiem.
Zamieszkałam w małym miasteczku, przy plaży, pod lasem.
Chodziłam nad morze. Siadałam na piasku i patrzyłam przed siebie.
Tak po prostu przed siebie. Na fale, na horyzont, na nicość. Mój wzrok
wisiał w powietrzu, nad niczym się konkretnie nie skupiał. Skupiając się
nad czymś konkretnym, tracimy coś, nie chwytamy całości należycie.
Najgorszą rzeczą jest strata, nieuchwycenie całości w odpowiedni sposób.
Więc patrzyłam na niebo, na chmury, na wiatr, na szum fal opłukujących moje stopy. Byłam skupiona na nicości, na pustce, która obecna była
wokół mnie. Mając pustkę w sobie, mogłam wystarczająco zbliżyć się do
siebie na nowo, wejść w głąb swego wnętrza, do środka. Poznać swoje
62
ciało i zrozumieć, nareszcie w końcu się zrozumieć, zapoznać ze sobą na
nowo i z należytą dokładnością.
Nie być dokładnym wobec siebie, wobec swoich pragnień, to nie być
dokładnym wobec świata, wobec jego doznań i wyzwań. A ja chciałam
nowych wyzwań, nowych pragnień, nowych uczuć. Chciałam siebie na
nowo pokochać, gdyż znów zaczynałam kochać świat ponownie. Zaczęłam
powoli, lecz z rozmysłem, zanurzać się w jego odmętach.
Słońce rozjaśniło blaskiem moje oczy. Były jasne, lecz jeszcze smutne.
Potem promień powędrował na mnie, i cicho, niczym tropiciel, zanurzył
się w pobliskim lesie.
Wstałam, ruszyłam do domu, mieszkania, które wynajmowałam na jakiś czas, na czas wystarczający, aby wszystko zrozumieć i ogarnąć ponownie.
Uśmiechnęłam się do siebie. „Samotność jest lekiem, jeśli chcemy poznać siebie jeszcze lepiej – pomyślałam”.
Moje kroki zostały na plaży. Ich ślady, trochę nierówne i niepewne,
skierowane były w kierunku lasu. Po chwili zbyt mocna fala rozmazała je,
pochłonęła ze sobą do morza. Zabierając ślady, zabrała część mnie ze sobą. Jednak ja o tym nie wiedziałam, nie było mnie już na plaży. Byłam
daleko, zbyt daleko, żeby to zrozumieć i pojąć.
Byłam już częścią morza, a morze było częścią mnie. Przeniknęliśmy
się na zawsze. Staliśmy się jednością całkowitą. Staliśmy się parą doskonałą. Przeistoczyliśmy się w przyszłość nienaturalną. Tak nienaturalną, jak
może być nienaturalne życie, jeśli zbyt często będziemy wierzyć, że
wszystko zapisane jest w gwiazdach.
63
LIST
„Jak ja nienawidzę siebie za ból, który wyrządziłem sobie, za ból, który
wyrządziłem tobie. O swoim bólu już teraz wiem, zauważyłem go w sobie,
nagle i ostatecznie, prawie dozgonnie; o twoim bólu dowiedziałem się
później, znacznie później, uświadomiłem go sobie wtedy, tej ciemnej i
ponurej nocy, gdy nawet księżyc świecił zamglony i ponury, i właśnie
wtedy dotarł do mnie twój ból, który zrodził się z mojego bólu, z chęci
przeżycia swojego życia inaczej, niż nam to jest w rzeczywistości przeznaczone.
Jak ja nienawidzę siebie za to, że zgodziłem się na ten układ, na ten patos życia i śmierci, na unicestwienie kogoś przez siebie, na przywiązanie
czyjegoś serca do innej duszy, nie serca, bardziej bólu serca i skowytu,
wycia innej osoby w sobie, gdyż sam widzę i czuję, że wszystko ma swoje
granice, swój kres i swój koniec, cienką czerwoną linię, za którą nie ma
już nic – jest pustka, jest rozpacz, jest zwątpienie, najgorsza rzecz, która
może przytrafić się komuś, kto kiedyś chciał żyć, a teraz kona i umiera,
gdyż obojętność zżera go tam, gdzie innych wzmacnia i wspiera.
Nienawidzę się za pustkę, którą dałem tobie, którą dałem sobie. Pustka
ma sens, gdy nie rani; gdy boli, zabija w nas wszystko, czego i tak naprawdę nigdy nie mieliśmy. Łudziliśmy się, że mamy, lecz w istocie nigdy
tego nie mieliśmy. Sensem pustki jest bezsens życia. Bezsens życia to
akceptacja obojętności za wszelką cenę.
Nienawidzę siebie za wiarę, nadzieję, miłość – żadnej z tych rzeczy nigdy naprawdę nie miałem, wydawało mi się czasami, że mam, lecz nigdy
nie miałem. Miałem trochę wiary, trochę nadziei, trochę miłości. Miłości
jednak najmniej, albo wcale.
Gdy cię spotkałem, tak przypadkiem, przez kogoś, byłaś wyczerpana
uczuciami, które cię zniszczyły. Byłaś wyczerpana fałszem, obłudą i kłamstwem. Chciałaś tylko kogoś kochać, i tyle. Wydawało ci się, że kochasz, a
potem traciłaś wszystko przez fałsz, nicość, zwątpienie. Przez ich kłamstwa, przez luksus, który im dawałaś, a oni brali go tak łapczywie. Nigdy
nie chcieli miłości, chcieli tylko twoich pieniędzy. Poprzez pieniądze, twoje pieniądze, niszczyli cię. Zabili w tobie coś, co miałaś najlepszego –
wiarę, że można kogoś pokochać tak naprawdę. Bez granic, bez tajemnic,
bez cierpień.
Gdy cię taką spotkałem, byłaś słaba. Tak słaba, jak może być tylko słaby człowiek, który w siebie zwątpił. Stracił cały sens postrzegania siebie
nienagannie.
64
Ja byłem nikim, człowiekiem z domu dziecka, który potrafił wyrażać
uczucia tylko na papierze. Byłem poetą, poprzez wiersze jeszcze czułem,
że żyję, że mogę coś w ogóle czuć. Coś zauważać w sobie.
Dom dziecka mnie zniszczył. Jego mury, jego ściany, jego wieczny
smutek, i te oczy, obce oczy innych istot, które też cierpiały jak ja, lecz
umiały to lepiej maskować niż inni. Bardziej ostro i zdecydowanie.
Dostosowałem się do nich. I obojętniałem. I twardniałem. I zanurzałem
się w swoim niebycie.
Patrzyłem na nich jak wróg, jak szpieg z innego świata, którym chciałem tak w istocie być. Widziałem ich smutek, ich ucieczki donikąd. Powroty i kolejne ucieczki. Zdrady kobiet, młodych kobiet, które chciały
sobie udowodnić, że miłość to sex. Dorastały i upadały. Ciało je niszczyło,
pragnienie rozbudzenia tego ciała zabijało zmysły. Jednak brnęły w tą
nicość, myśląc, że kiedyś będzie inaczej. Nigdy nie jest inaczej, jak brudzimy swoje ciało własnym gniewem.
Potem stamtąd odszedłem. Obojętny, zdruzgotany, naznaczony gniewem do ludzi, których nie znałem, a wciąż byli moimi rodzicami.
Nie nienawidziłem ich za pozostawienie mnie samemu sobie, nienawidziłem ich za ból i utratę wiary, którą mi zabrali właśnie wtedy, kiedy jej
naprawdę potrzebowałem. Teraz byli dla mnie nikim, kiedyś byli zwątpieniem w obojętności.
Potem zacząłem pisać wiersze; trochę próbowałem miłości, tej zakazanej, i tej poprawnej; jednak serce było głazem, niezdobytym murem, którego żadna armia nie jest w stanie pokonać. Pracowałem, gdzieś mieszkałem i wciąż pisałem wiersze.
Wiersze były dla mnie wytchnieniem, odwagą, tlenem. Wiarą, że wciąż
jeszcze jestem żywym człowiekiem.
I wtedy mnie poznałaś, poprzez kogoś znajomego. Byłem inny niż
wszyscy twoi kolejni kochankowie. Nic od ciebie nie chciałem, nic nie
pragnąłem, nic nie zabierałem, przynajmniej na początku. Dałem ci siebie
w zamian za twój spokój.
Już nie musiałaś pić wieczorem, żeby zasnąć. Czasami pić rano, żeby
wstać, ruszyć choć trochę do przodu. Dzięki mnie pozbyłaś się złych nawyków. Dzięki mnie pozbyłaś się stałych nawyków. Dzięki mnie zapomniałaś o nieustających nawykach. Najgorsze są rzeczy stałe, które dotyczą nas każdego dnia. Stałość zabija, niszczy resztki wiary w sercu. Powtarzalność wypala złe piętno na duszy – takie dozgonne, do utraty ostatniego
tchu.
Na początku było dobrze, zawsze jest idealnie na starcie. Potem zrozumiałaś, że daję ci spokój i ciszę, stabilizację w smutku. Już wtedy wiedziałaś, że nigdy cię nie pokocham, zrozumiem owszem, polubię także, lecz
65
nigdy nie pokocham cię na zawsze. Będę twoją ostoją, bazą, stabilizacją –
nigdy miłością.
Nie oszukiwałem cię, zgodziłem się na luksus, w zamian za szacunek i
lojalność. Sprzedałem się, teraz to wiem, już to czuję, głos kata świszczy
mi w mózgu od jakiegoś czasu – tak ciągle, tak boleśnie, tak beznamiętnie
– sprzedałem się, i nie mogę z tą myślą dalej żyć, dalej trwać, dalej konać.
Wiem, że teraz są takie czasy. Każdy szuka kogoś, kto ma więcej pieniędzy niż inni. To normalne. Jednak normalność innych, nie zawsze jest
naszą normalnością. Godząc się na normę, zabiłem wiarę w sobie, w zasadzie resztki tej wiary, którą chyba miałem, tak mi się wydawało kiedyś, a
teraz jej nie mam, może nigdy nie miałem w sobie. Miałem pustkę. Pustkę
przesiąkniętą ślepą wiarą. Złą wiarą. Bezimienną wiarą.
To, że się zgodziłem na taki układ, na ten bezkształtny kompromis, i że
inni też tak czynią, wcale, ale to wcale, nic, a nic, mnie nie usprawiedliwia.
Pomogłem tobie, nie pomagając sobie. Pomagając innym, tracimy. Pomagając sobie, nie pomagamy nikomu.
Nienawidzę siebie za środowisko, do którego mnie wprowadziłaś. Biznesmeni, bankowcy, lekarze – pieniądze, które zabiły w nich wszystko.
Uczucia, pasje, namiętności. Nudni ludzie w nudnych garniturach. Nudne
twarze, które nic normalnego nie mają innym do powiedzenia. Mówią,
nigdy nie słuchają. Pokazują, nie patrząc wokół. Pragną, nigdy nie dając
czegoś innym w zamian.
Rozmowy z nimi to absurd. Jazda na koniu przy samej krawędzi skały.
Rozmowy z nimi to męka, kara za dar mówienia. Coś mówią, gdzieś patrzą, schemat ich życia przekłada się na ciszę w błędnym kole. Martwe
dusze przesiąknięte wonią pieniądza. Iskra przeszłości dawno w nich
umarła. Posypana popiołem śpi, w martwym cieniu cmentarza.
Byłem dla nich atrakcją, świeżą krwią w półprzytomnych ciałach bez
wiary. Każdy chciał się ogrzać moim ciepłem, skupiali się wokół mnie jak
muchy.
Wtedy więcej piłem, na tych naszych wspólnych wyjściach, wspólnych
bankietach. Piłem, aby ich nigdy nie zrozumieć; piłem, aby ich gorzej widzieć. Zapijając siebie, zapijałem smutek przebywania razem z nimi. Potem przestałem z tobą chodzić na te spotkania, biznesowe schadzki, nie
mogłem utrzymać pionu patrząc na ich krzywiznę.
Długo sobie wmawiałem, że jestem szpiegiem w ich krainie. Kimś obcym, który przebywa tutaj przez przypadek.
Żeby lepiej zrozumieć świat, muszę lepiej zrozumieć ludzi, tak wtedy
myślałem. Ich nawyki, ich styl, ich płaskość. Zrozumiałem, po zbyt długim
przebywaniu między nimi, że pieniądze ukształtowały w nich obcość. Obcość wobec ludzi, którzy mają mniej niż oni.
66
Pieniądze dały im wolność, jednak nie dały wiary. Pieniądze dały im łatwość, jednak nie dały nadziei. Pieniądze dały im garnitury, jednak nie
dały klasy. Pieniądze dały im wyższość, jednak nie dały człowieczeństwa.
Pomyślałem, gdy jeszcze krążyłem między nimi jak ćma wokół lampy,
że mógłbym to opisać w wierszach. Zaniechałem tego zamiaru…
Nie chciałem pisać o trupach, nie chciałem pisać o niemocy, i nie
chciałem pisać o szarzyźnie, w cieniu i blasku pieniądza. A najbardziej nie
chciałem pisać o tych, którzy mieli wszystko, a tak w istocie nie mieli nic.
Umarli, zanim zaczęli żyć. Stracili uczucia, zanim zaczęli w ogóle coś
czuć. Zyskali wiele, nie zyskując tak w istocie nic. Więcej stracili, niż
zyskali. Przegrali, wygrywając. Coś kiedyś poczuli, zanim przestali w
ogóle coś czuć.
Teraz wiem, że mieszkam z tobą za długo, o wiele za długo. Przyzwyczaiłem się do twoich pieniędzy, choć nigdy cię nie wykorzystywałem.
Sama dałaś mi luksus i pozwoliłaś z niego korzystać. Jednak podkreślam,
nigdy świadomie cię nie wykorzystywałem. Brałem to, co mi dawałaś –
spokój, stabilizację i ciało.
Nasze wyjazdy zagraniczne, które miały nam pomóc zbliżyć się do siebie, na tyle blisko i mocno, aby pokochać się nawzajem, nie dały mi miłości – dały namiastkę przyjaźni. Byłaś przyjaciółką, z którą mogłem o
wszystkim porozmawiać.
O swoich wątpliwościach, rozterkach, płaczu duszy – jednak o tej
ostatniej rzeczy z pewnością nie mogłem z tobą porozmawiać. Dawałaś
mi tak wiele, a ja chciałem się tobie tylko jak najbardziej odwdzięczyć,
kiedy już zrozumiałem, że jest o wiele za późno na miłość.
Pokochałaś mnie na swój sposób; przyzwyczaiłaś się do mnie na stałe.
Zawsze byłem gdzieś koło ciebie, czasami bliżej, momentami dalej. Pomagałem ci na tyle, ile może pomóc człowiek innej osobie, jeśli nie ma
wystarczająco dużo pieniędzy przy sobie.
Byłaś ze mnie dumna, że jestem taki inny. Obcy całej tej hołocie w
garniturach. Że nie należę do nich, jestem wolny, na mój własny niezależny sposób – wolny na duszy, spętany na ciele.
Oni czuli, że nimi gardzę. Kpię z nich, z ich stylu życia – obrażam ich
pogardą swego spojrzenia. Mimo tego, mimo całego chłodu w kontaktach
z nimi, garnęli się do mnie, jak niedźwiedź do miodu. Chcieli mi na siłę
udowodnić, że są inni, bardziej ludzcy i dobrzy. Bardziej interesujący niż
na to wyglądali.
Przy mnie więcej czytali, więcej oglądali, więcej czuli – mobilizowałem ich do lepszego życia. Bardziej pragnęli udowodnić coś mnie, niż
sobie.
67
Uśmiechałem się do nich w duchu. Mieli tak wiele, a nie mieli tak w
istocie nic. Nie posiadali wiary, miłości, klasy – klasy chyba najmniej.
Pragnęli tylko ogrzewać się w blasku świata, obcego, innego im, jakże
odległego świata – mojego.
Jak ja nienawidzę siebie za to, że nie miałem dość siły, aby ich odtrącić, odrzucić od siebie jak najdalej. Zapomnieć o nich na zawsze. Wyciszyć myśli w zamian za spokój.
Przestałem chodzić na bankiety, lecz nie przestałem ich spotykać. Byli
wszędzie, w każdym miejscu tego miasta. Najczęściej tam, gdzie pragnąłem na chwilę zapomnieć o wszystkim. Nawet o samym sobie.
Teraz już wiem, nie zmienię siebie, nie zmienię ciebie. Mogę nadal
tkwić w tym martwym punkcie, aż do końca. Końca mojego, końca twojego. Jestem silny, mogę wiele wytrzymać, jeszcze więcej przetrwać. Lecz,
po co? Kiedyś zawsze jest jakiś kres wszystkiego.
Ty nigdy nie zostawisz mnie samego. Jestem ci potrzebny jak tlen. Są
takie osoby, które muszą mieć kogoś. Choćby na siłę. Nie są stworzone do
bycia samemu. Ty taka jesteś.
Boisz się samotności, nie boisz się śmierci. Inni mają inaczej. Bardziej
boją się śmierci niż samotności. Ja nie boję się już niczego – ani samotności, ani śmierci.
Najbardziej boję się obojętności, przyzwyczajeń, rutyny. Obojętność
mnie zabija, każdego dnia, każdego poranka, każdej godziny. Gdy mam ją
w sobie wystarczająco długo – jestem martwy. Spalony, zniszczony.
Nie chcę być obojętny na życie, nie chcę być obojętny na siebie. Jeśli to
ma być stan stały, wolę odejść. Nie warto tkwić w błocie pomimo ciszy,
jaka w nim panuje.
Wiem, że w środku jestem martwy. Teraz to wiem. Kiedyś też wiedziałem, lecz łudziłem się, że jest inaczej. A nie jest. Niestety nie jest. Każdy
ma takie swoje niestety. Moje niestety to cisza, którą od zawsze mam w
sobie. Może nie od zawsze, ale od momentu, kiedy straciłem złudzenia,
czyli od dzieciństwa.
Wiem także, że jeśli czegoś nie zrobię, uczynię nagle i teraz, to ta cisza
wciąż będzie we mnie – aż do końca. Ja nie chcę tak żyć, bez emocji, bez
celów, bez skarg, które nikogo nie obchodzą i nie będą już nigdy obchodzić, bez cienia szansy na odmianę losu – nie chcę tak żyć, może lepiej
zabrzmi trwać.
Trwanie ma sens, jeśli do czegoś prowadzi. Jeśli mknie w nieznanym
kierunku, bez celu – trwanie to porażka, bitwa ze zbyt dużą ilością strat.
Bitwa naznaczona krwią naszego sumienia.
Podjąłem już decyzję. Nic tego nie zmieni – ani los, ani przeznaczenie,
ani ja sam.
68
Gdy do czegoś dojrzewamy, tak powoli, potem szybciej i sumiennej, i
gdy podejmiemy już decyzję – taką decyzję bez odwrotu – wtedy nic nas
nie jest w stanie zatrzymać, powstrzymać od spraw, które już od dawna
były w nas, a teraz same za nas zadecydowały, co z nami dalej będzie.
Nienawidzę się również za to, że muszę robić to, co robię. Że nie potrafiłem inaczej żyć, że nie próbowałem inaczej żyć, i że nie starczyło mi siły,
aby te myśli, które zawsze miałem w głowie, urzeczywistnić, urealnić w
normalnym świecie.
Nienawidzę się za tchórzostwo, które jest we mnie. W innych ludziach
też to uczucie widzę. Jednak to, że inni tchórzą każdego dnia, nie usprawiedliwia mnie, jako tchórza wątpiącego w swoje tchórzostwo. Jestem taki
jak oni, tylko że ja to widzę w sobie, oni już nie, albo nigdy nie zauważali
tego w środku, u siebie.
Żegnam cię. Dziękuję ci za miłość, którą mi dałaś. Teraz myślę, że mogłaś mnie kochać. Tylko ja tego nie zauważałem, może nie chciałem.
Oprócz pieniędzy dawałaś mi miłość; pieniądze były dodatkiem do tej
miłości, teraz tak myślę, kiedy już jestem u kresu swojej ostatniej decyzji
w życiu.
Jesteś dobrą kobietą, lekko zagubioną; zagubili cię kolejni niekochający
mężczyźni. Gdybyś trafiła na tego właściwego, byłabyś inna. Ale to jest
tylko słowo, gdybyś… Ja też gdybym trafił na właściwych rodziców byłbym inny. Ale nie jestem…
Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Nie można się oszukiwać, że jest inaczej.
Innych zawsze można oszukać, siebie samych jest o wiele trudniej. Oszukując innych, oszukujemy siebie. To jest o wiele bardziej bolesne – oszukiwać z premedytacją samych siebie. Zbyt długo oszukiwałem siebie, zbyt
długo…
Nienawidzę siebie za trwanie w tym stanie, o wiele za długo. Nienawidzę się za kompromisy, które znosiłem w sobie – zbyt długo. Nienawidzę
w sobie tego, że cię ranię, choć nigdy nie powinienem. Dałaś mi miłość,
niczego nie oczekując. A ja ci w sumie dałem tak niewiele. Byłem zawsze
w środku pusty, może dlatego tak niewiele mogłem ci dać.
Nie mając w sobie nic, nie jesteśmy w stanie dać innym cokolwiek.
Przepraszam za zwątpienie, rozpacz, smutek. Przepraszam za ból, kolejny ból, który ci zadaję.
Wiem, że sobie poradzisz. Jesteś silna. Nie pij za dużo, o to cię proszę.
Jedynie o to. Problemy i alkohol to bomba zegarowa, nastawiona na czas
przepełniony przeznaczeniem. Tyka i tyka, aż w końcu wybuchnie. W
najmniej spodziewanym momencie. Zniszczy wszystko, a najbardziej ciebie.
Przepraszam… Przepraszam… Przepraszam…”.
69
Cichy huk rozległ się po okolicy. Cichy, lecz bolesny. Jakaś martwota
przeniknęła miasto, była cieniem na niebie.
Ładne domy, ładni ludzie, ładne twarze nie zwróciły na to zjawisko
żadnej uwagi.
Piękne ogrody, piękne samochody, piękne gesty – wszystko było piękne, lecz jakże przeklęte.
Piękni i przeklęci zawsze słuchają tylko swoich dźwięków. Głosy obce
nie są w ich naturze. Burzą porządek ich idealnego świata. Świata piękna,
świata ładu i porządku. Ich porządku.
Piękne drzewa kołysały się w rytmie pięknego krajobrazu. Piękny wiatr
lekko ślizgał się po karoseriach błyszczących samochodów, potem zniknął
gdzieś w pięknych przydomowych ogrodach.
Piękne słońce z godnością go zastąpiło. Oświetliło piękne szyby pięknych domów. Rozjaśniło blaskiem przepiękne baseny. Piękna cisza wciąż
była obecna w powietrzu. Jakiś zgiełk, jakiś hałas, nie mógł zburzyć spokoju pięknych i przeklętych.
W tej okolicy obojętność była na porządku dziennym. Każdy piękny
świat zamknięty był szczelnie w pięknym domu, otoczonym pięknym,
czerwono-brunatnym murem.
Piękno poszczególnych pałaców, zawsze było tylko pięknem właścicieli. Inne piękna ich nie dotyczyły.
Nasze piękno jest lepsze od piękna innych. Jeśli jest inaczej należy to
szybko zmienić. Nikt nie będzie pomiatał naszym pięknem. A już na pewno go nie zauważał. Niezauważenie otoczenia to ból, wymierzony w naszą
duszę. Martwą duszę naznaczoną pięknem dnia jutrzejszego.
Nagle ostry ryk syreny zburzył harmonię cichej okolicy. Biały pojazd
mknął w kierunku dużej rezydencji. Był tak nierealny, prawie obcy, niczym intruz na niewłaściwym przyjęciu – wróg bez zaproszenia.
Karetka zatrzymała się ostro i stanowczo. Sanitariusze wbiegli do pięknej rezydencji, prawie pałacu. Byli pobudzeni, tak jak tylko mogą być
pobudzeni ludzie, którzy żyją na krawędzi życia i śmierci. Życia i śmierci
innych osób.
Po chwili ludzie wrócili. Nieśli kogoś na noszach. Karetka ruszyła z
lekkim szarpnięciem kół i znikła za najbliższym zakrętem.
Piękni ludzie wciąż byli w swoich pałacach. Przekleństwo bogactwa
wymieszane było z rezygnacją straconych już dawno chwil. Jeszcze żyli,
wydawało im się, że żyją, lecz tak w istocie byli martwi. Martwi w swoich
atłasowych łóżkach. Martwi w swoich marmurowych pałacach. Martwi w
sercach, które teraz były tylko pustym odbiciem ich marzeń w lustrach.
Lustrach, które już dawno przestały ich oszukiwać. Przestały kłamać, gdyż
nawet kłamstwo stało się cieniem w ich przepięknych odbiciach, blaskach
70
naznaczonych przekleństwem ich bogactwa. Bogactwa skażonego pięknem marzeń niespełnionych.
Obudziłem się. Leżałem niczym trup na białym łóżku. Białe ściany,
białe zasłony, biała pościel – wszystko białe. Takie czyste.
Zebrałem myśli w sobie. Przypomniałem sobie wszystko, tak dokładnie, tak dogłębnie.
Pamiętałem strzał. Pamiętałem strach. Pamiętałem ból. Najbardziej
jednak pamiętałem strach, że popełnię jakiś błąd – błąd nieodwracalny.
Chciałem tylko obudzić się ze snu życia. Zgubić w sobie obojętność
wobec losu. Zetrzeć smutek z mojej duszy.
Na pewno nie chciałem umrzeć, to wiedziałem z pewnością – chciałem
tylko odnaleźć się na nowo.
Od pewnego czasu nic nie czułem. Zgubiłem gdzieś uczucia – zostawiłem je dawno za sobą. Wiedziałem, że normalnie żyjąc, tak jak teraz, będę
konał i obojętniał w smutku, aż do końca. Nie chciałem dłużej tak żyć.
Byłem trupem emocjonalnym. Jednak patrząc na innych, tak z boku, tak
ukradkiem, widziałem podobne twarze, osoby takie jak ja. One tego nie
zauważały w sobie, nie chciały zobaczyć swojej martwoty, powolnego
upadku swojej duszy. Może czuli, że coś jest nie tak, lecz zagłuszali swoje
wycie zajęciami – dużą ilością zaległych czynności i spraw. Przyzwyczaili
się do swoich rozterek i wątpliwości. Potraktowali je jak zły dodatek do
życia.
Dlatego postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. W końcu
obudzę się, albo umrę. Zacznę coś czuć, albo zwątpię w ciemności niemocy.
Wyciągnąłem broń, ręce mi drżały, w środku też cały drżałem. Bałem
się, lecz nie o strach tu chodziło – o wyzwolenie. Musiałem dobrze strzelić, tak, abym przeżył. Chciałem poczuć to, co czuje człowiek przed samą
śmiercią. Chciałem poczuć to, co dzieje się z nami, gdy jesteśmy na krawędzi. Chciałem zrozumieć, co się dzieje, gdy zdecydujemy się na krok
ostateczny, czy wtedy potrafimy poczuć życie na nowo. Docenić to, co
właśnie tracimy. Zrozumieć, że przebywanie na tym świecie to dar, nie
kara. Wiedziałem, że gdy coś tracimy, to po pewnym czasie, lepiej rozumiemy rzecz utraconą.
Nie chciałem umrzeć, chciałem tylko się obudzić. Nie chciałem
umrzeć, chciałem coś w końcu poczuć. Nie chciałem umrzeć, chciałem
zrozumieć. Poprzez ból i strach odejścia, chciałem lepiej zrozumieć siebie,
lepiej zrozumieć innych.
Teraz, gdy udało mi się przeżyć, znów otworzyłem oczy na nowo, poczułem, że chcę żyć. Żyć, nie trwać.
71
Moje serce, gdy zbliżyło się do krawędzi ostatecznej, zrozumiało, że
może coś w sobie zmienić. Tak się czułem, jakbym odzyskał coś na nowo.
Chciałem żyć, kiedy to życie prawie straciłem. Chciałem czuć, kiedy te
uczucia prawie zabiłem w sobie. Chciałem kochać, wiedząc, że miłość jest
jedynym darem w życiu – tym prawdziwym, tym realnym, tym nieustającym.
Miłość do kogoś to dar, jeśli należycie potrafimy go wykorzystać. Poprzez miłość lepiej poznajemy świat, lepiej poznajemy siebie. Poznając
siebie, tworzymy nową rzeczywistość, naszą rzeczywistość. Wyspę, która
świadomie odgradza nas od świata. Świata pełnego zwątpienia i udręki.
Wstałem z łóżka. Z bólem podszedłem do okna. Padało, ciemny deszcz,
mokry i chłodny, spowijał swoim mrokiem miasto. Czułem ból w środku
swego ciała. Jednak byłem radosny i spokojny.
W końcu coś czułem. Jakieś uczucie we mnie było. Długo tkwiło w
środku, a teraz było na zewnątrz. Wydobyłem je, niczym górnik, z samego
środka.
Nigdy nie jesteśmy do końca martwi, nawet wtedy, jeśli sami w to wierzymy. Nigdy nie tracimy uczuć w sobie, choćby były obce i zimne, gdyż
one są i zawsze będą w nas. Są jak cierń, jak skaza, jak piętno. Jak pieśń
kata przed zakończeniem ceremonii życia.
Wypalając w sobie życie, tworzymy. Tworząc, wypalamy rzeczywistość wokół nas. Kreując rzeczywistość kreujemy siebie.
Wielkość człowieka to ból zwątpienia, który musimy wydobyć z mroku. Mroku, który kiedyś zamroził w nas uczucia na zawsze. Wydobywając
je, w dziwnym akcie odwagi, idziemy do przodu; zostawiając je w środku,
palimy się na stosie zmian, które nas nigdy już nie będą dotyczyć. Mogły
być w nas, ale już nigdy nie będą. Przegrały z nami, z życiem, z czasem.
I wtedy, kiedy nic nie zrobiliśmy, zostawiliśmy to tak bezowocnie w
środku, przegraliśmy. Mogliśmy wygrać, a przegraliśmy.
Zostawiając pewne sprawy nieruszone, martwe w swojej istocie, stoimy
w miejscu, niczym posąg, martwy pomnik niezrealizowanych pragnień.
Próbując je zmienić, wydobyć z siebie, czasami ryzykując życiem, walczymy o godne trwanie, i wtedy, podczas tej walki, przekonujemy się, że
coś czujemy, mamy coś w sobie, jeszcze nie wiemy co, ale coś mamy. Ta
walka, to trwanie, to nasza szansa na lepsze jutro.
Walcząc, wygrywamy. Stojąc, trwamy. Biegnąc, tracimy. Szukając, zyskujemy.
Życie to zbiór pragnień, wymieszanych z trwaniem. Od nas zależy czy
będzie to trwanie właściwe, czy trwanie skazańca. Czy strach zniweczy
wszystkie nasze poczynania w przyszłości?
72
Odwróciłem się od okna. Położyłem do łóżka. Światło cicho pulsowało
w sali. Byłem zmęczony, tak bardzo zmęczony. Zasnąłem. Cicho zamknąłem oczy w sobie.
Jutro zacznę coś na nowo. Nowy świat, kiedyś stary, przyjmie mnie jak
brata ponownie. Będę śnił, będę marzył, będę czuł. W końcu coś będę czuł
prawdziwie. Tak prawdziwie, jak tylko można czuć prawdziwie życie,
kiedy wracamy po zbyt długiej zimie do lata.
73
ZMIANA
Nie udało mi się zostać sobą. Być takim, jakim chciałem kiedyś być.
Nie udało mi się znaleźć miłości, tej jedynej, tej prawdziwej, tej do końca,
próbowałem, jednak nie osiągnąłem nic w tej dziedzinie prawdy życia.
Prawdy dozgonnej. Nie udało mi się znaleźć pracy, takiej, która dawałaby
mi szczęście, a przynajmniej zadowolenie, i chęci wykonywania jej bez
przymusu, bez jakiegokolwiek skrępowania, bez skargi na swój przygnębiający los. I nie udało mi się znaleźć pasji, takiej, która dawałaby mi zapomnienie, realizacje zmysłów w sobie, takiej, dzięki której bym żył, nie
trwał. Tych wszystkich rzeczy, bardziej spraw niż rzeczy, tych wszystkich
oczekiwań i możliwości, nie udało mi się zdobyć, może posiąść, pomimo
czterdziestu lat, które właśnie dzisiaj kończyłem.
Siedziałem na tarasie w domu, który kiedyś był mi tak bardzo bliski, a
teraz, od pewnego czasu, był mi obcy i zimny. Bardziej zimny niż obcy,
taki lodowaty w swojej strukturze konstrukcji minionego już dawno czasu.
Był odległy – teraz to czułem i wiedziałem.
Kiedyś, dawno temu, gdy żyli rodzice, czułem bliskość ścian, okien,
drzwi, pragnień, smutków i radości, w tym właśnie miejscu. Gdy żyli rodzice… Potem, gdy odeszli, gdy zostałem sam, te znane dobrze rzeczy
gdzieś prysły, zagubiły się w moim smutku, i teraz, w tym okresie, po tylu
latach, dziwnych, czasami dobrych, nie czułem już żadnej więzi z tym
miejscem. Znane miejsce było mi obce. Dobre miejsce było złe. Byłem
sam, w samotnym domu. A fakty, nawet dowody, że kiedyś to było dobre
miejsce, teraz się nie liczyły. Coś, co kiedyś wydawało się dobrem, nagle
okazało się złem. Wspomnienia zostały wyparte przez żal.
Popatrzyłem chłodno na las, który rysował się na horyzoncie mego
wzroku. Był duży, nawet ogromny, postrzępiony u góry, zielony w swojej
palecie barw przyrody; różne odcienie zieleni maskowały jego ponurość w
nocy.
I ten las, te drzewa, te chmury nad nim, te znane miejsca, tak opatrzone,
dobrze zapamiętane w pamięci, teraz wydawały mi się nudne, nie tak jak
kiedyś, tajemnicze i ciekawe.
Popatrzyłem na zegarek. Paweł Helle powinien zaraz nadjechać. Nigdy
się nie spóźniał, pomimo zawodu jaki wykonywał, był maklerem. Dobrym
maklerem. I coraz bardziej bogatym maklerem.
Zza zakrętu wyłonił się czarny terenowy samochód. Cały błyszczący w
zachodzącym coraz bardziej słońcu. Zatrzymał się przed moim domem,
cicho zgasił swój warkot w sobie, a z drzwi wyłonił się Paweł Helle. Mój
ostatni przyjaciel i chyba dozgonny. Inni, ci wcześniejsi, kiedyś ważni,
74
teraz już nie, gdzieś znikli w przeszłości. Byli, a teraz ich nie ma. Zabiła
ich proza życia, brak wiary, że można mieć czas dla kogoś innego niż oni
sami, że można próbować mieć czas dla kogoś, pomimo braku czasu dla
siebie.
- Cześć! – krzyknął Paweł.
- Czołem, gwiazdo firmy maklerskiej! – zaśmiałem się, i wziąłem go
w ramiona. – Jak zawsze punktualny.
- Jak zawsze.
- Zapraszam na taras. – Ruszyliśmy śmiało w kierunku domu. – Tam
nadrobimy to, co i tak nie uda nam się nigdy nadrobić.
- Picia – zaśmiał się Paweł.
- Nie, rozmowy – rzekłem. – Choć rozmowa to upijanie swoich myśli
na trzeźwo.
Usiedliśmy wygodnie. Mocny alkohol szybko pojawił się na stole. Zaczęliśmy zagubiać się w sobie, w swoich światach, które chcieliśmy tak
łapczywie połączyć tej nocy.
- Nowy samochód? – spytałem. – Po co ci kolejny nowy samochód?
Ciągle je zmieniasz.
- Chodzi o prestiż. Nie o samochód. Ludzie bardziej cię szanują, gdy
masz coś, czego oni nie mają. Bardziej ci ufają.
- Potrzebujesz tego? – spytałem.
- Potrzebuję zaufania. Nawet obcych ludzi. W moim zawodzie to niezbędne.
- A te kobiety, które ciągle zmieniasz. One cię nie kochają. Wiesz o
tym. Ciągle słyszę inny głos w słuchawce. Zaspokajasz ich potrzeby, dlatego są z tobą. Wykorzystują cię – powiedziałem, nalewając kolejną kolejkę.
- Ja je też – zaśmiał się Paweł. – To taka transakcja wiązana. Ja im daję
coś, one mi dają coś innego.
- Po co ci to? – zasmuciłem się. Paweł był moim przyjacielem. Gdy
ktoś go wykorzystywał, to tak, jakby mnie ktoś wykorzystywał. – Możesz
mieć każdą kobietę, jeśli będziesz chciał. A ty wybierasz te najgorsze.
Najładniejsze, lecz najgorsze.
- Chodzi o prestiż. Mając dobry samochód, musisz mieć doskonałą kobietę. Kiedyś może się odważę na dobrą kobietę, na razie potrzebuję tych
złych. One są dobre w tych złych czasach. Złe kobiety mogą być dobre,
jeśli dasz im wystarczającą ilość pieniędzy do wydania.
- Co będzie jeśli stracisz pieniądze?
- Nic, pewnie będę sam – stwierdził Paweł Helle. – Ale to się nigdy nie
zdarzy – zaśmiał się. – Mam w sobie wystarczająco dużo siły, energii i
pewności siebie, aby cały czas żyć na maksymalnych obrotach. Ciśnienie,
75
a w zasadzie jego skutki, przyciągają zawsze duże pieniądze, jeśli masz
siłę je wytrzymać i utrzymać na wodzy. Ja tę siłę mam w sobie. Ciśnienie
jednym daje siłę, innych wyniszcza. Tych słabych.
Zapadła noc. Cicho zasłoniła kotarę świata za naszymi plecami. Udaliśmy się do salonu. Rozpaliłem w kominku, teraz, kiedy byłem jeszcze
sprawny, a za chwilę mogłem tylko trwać, istnieć i pić, a w najlepszym
przypadku dodawać drewna do ognia.
- Wiesz – rzekłem do Pawła – ogień mnie zawsze uspokaja. Wycisza,
wypala we mnie dziwny spokój. Konstans życia i śmierci. Patrząc na niego, jak lunatyk, jestem w transie, w takim zagubieniu chwili i czasu.
- Też to mam – rzekł Paweł. – Ale nie na taką skalę – zaśmiał się.
- Wiesz – zamyśliłem się w sobie, tak głęboko i ściśle – kiedyś byliśmy
inni. Nie zauważyłeś zmian, które mamy w sobie. Nie chcieliśmy ich, ale
nas dotknęły. Tak boleśnie, tak nieodwracalnie. Jednak bardziej ciebie niż
mnie. Ty tego nie widzisz, tak jak ja, ja jednak to zauważam. Zmieniliśmy
się, ty jednak bardziej niż ja. Obawiam się, że twoja zmiana jest nieodwracalna.
- Nie ma zmian nieodwracalnych.
- Twoja jest – rzekłem cicho. – Niestety. Przyzwyczaiłeś się za bardzo
do luksusu. Mając więcej pieniędzy, niż jesteś w stanie wydać, zawsze
będziesz niewolnikiem pracy i braku czasu.
- Potrzebuję ich teraz…
- Później będziesz ich jeszcze bardziej potrzebował – przerwałem mu
ostro. – Mając dużo, więcej czasu musisz poświęcić, aby to wszystko przy
sobie utrzymać.
- Gdy osiągnę pewien poziom, zrezygnuję, zatrzymam się, odnajdę siebie sprzed lat.
- Nigdy nie osiągniesz celów, tych wielkich, za wysoko sobie dałeś poprzeczkę. Ciągle ją podnosisz, wyżej, jeszcze wyżej. Więcej chcesz, mniej
rozumiesz z tego, co wokół cię otacza. Nigdy się nie zatrzymasz w swoich
pragnieniach. Pamiętaj o tym – popatrzyłem mu stanowczo w oczy – chcąc
więcej, nieświadomie tracisz jeszcze więcej.
Paweł Helle opuścił wzrok. Był moim przyjacielem, byłem jedyną osobą, która go nigdy nie okłamała. Zawsze mówiłem mu prawdę. Bolesną
prawdę, ale prawdę. Kłamiąc nie mogłem mu pomóc. Mówiąc prawdę,
mogłem zmusić go do myślenia, jakiegokolwiek zastanowienia się nad
sobą. Nad rzeczami, które i tak pewnie były już poza jego zasięgiem. Poza
jego sumieniem i prawdą. Mogłem tylko próbować to zmienić.
Nagle Paweł się rozkleił. Przy mnie zawsze mógł to zrobić. Czasami
bywał słaby, lecz o tym wiedziałem tylko ja. W pracy musiał być twardy,
76
stanowczy, nieugięty. Poza nią też często grał. Przy mnie nigdy tego nie
robił.
Za dużo wypiliśmy, o wiele za dużo, dlatego w jego oczach pojawiło
się zwątpienie. Dużo zwątpienia. Wiele trosk i smutków. Załamanie sumienia w ciszy nocy.
- Czemu mi to robisz? – spytał łamiącym wzrokiem Paweł.
- Co? – spytałem.
- Przypominasz mi o przeszłości. O tym, o czym teraz chcę zapomnieć.
Kim chciałem być, kiedyś. Co chciałem robić, kiedyś. O tym, że coś straciłem, coś zgubiłem, coś mi umknęło. – Paweł w załamaniu cały dygotał,
trząsł się jak drzewo na wietrze, był słaby, był cichy, był wątpiący. – Nie
rób mi tego, proszę. Nie przypominaj mi o rzeczach, o których chcę tylko
zapomnieć.
- Dlaczego?
- Wspomnienia mi teraz nie pomogą. Zabiją mnie. Złamią i rozrzucą na
manowce świata. Gdy będę wątpił, nie będę skuteczny. A ja – rzekł chłodno – muszę być teraz skuteczny. Coś się szykuje, coś dużego, na dużą skalę. Mam informację, z pierwszej ręki. Jeśli chcesz, tobie też pomogę. Dużo
zarobisz, jeśli mnie posłuchasz. Ale pamiętaj! – rzekł mocno i stanowczo.
– Już nigdy nie przypominaj mi o przeszłości!
- Jakie informacje, o czym ty mówisz?
- Masz ziemię, dosyć dużo. Nic z nią nie robisz. Nie tracisz na niej, ale
też nic nie zyskujesz. A o to chodzi, żeby coś zyskać, z rzeczy, które pozornie nic nie zyskują.
- Nie rozumiem.
- Sprzedaj ją. Pieniądze z ziemi zainwestuj w to, co ci powiem. Zarobisz dużo. Tylko tobie to mówię. Tobie mogę pomóc. Nikomu innemu nie.
Zastanów się. Czasami szybka decyzja to dobra decyzja.
- Zastanowię się – rzekłem cicho, trochę niepewnie.
- To dobrze. Sprzedaj ją, a wtedy będziesz mógł sobie pozwolić na inne
życie. Będziesz bardziej wolny.
- Pieniądze to wolność? – spytałem.
- Nie, pieniądze to władza nad samym sobą, nadzieja, że w końcu możemy robić te rzeczy, na które mamy ochotę. A nie rzeczy, które musimy
robić z przymusu. To władza nad życiem.
- Pomyślę o tym.
- Pomyśl.
I zaczęliśmy pić tyle, ile mieliśmy jeszcze sił, czyli niewiele. Dobiliśmy
się resztką smutku, którą teraz mieliśmy w sobie. Zasnęliśmy tak, jak
umieliśmy – czyli nieumiejętnie. Każdy tam, gdzie siedział. Przegraliśmy
77
z czasem, przegraliśmy z chęciami, przegraliśmy z siłami, których mieliśmy od pewnego czasu coraz mniej.
Rano obudziłem się przed kominkiem. Słońce nieśmiało ślizgało się po
meblach, ścianach i podłodze. Byłem sam. Siedziałem na fotelu tak, jakbym nigdy nie zasnął. Ogień w kominku dawno zgasł. Popiół, resztki
drzewa, w nieładzie spały pod kominem.
Pawła nie było. Wczoraj był, dzisiaj go nie było. Znikł. Zawsze był
sumienny. Obowiązek ciągle zwyciężał u niego z kacem. Może dlatego
miał teraz coraz więcej pieniędzy.
Wstałem. Wolno ruszyłem w kierunku okna. Wyszedłem na taras.
Czarny samochód zniknął. Przetarłem oczy. Kac i zmęczenie mnie zabijało. I ta depresja. Ciągła depresja, gdy za dużo wypiłem. Zabijała mnie.
Tłamsiła, zabierała siły, w zasadzie resztki sił, których i tak, po takich
stanach wczorajszych, nigdy za dużo nie miałem. Nienawidziłem jej. Nienawidziłem siebie, że z taką łatwością się na nią godzę. Ułatwiam jej wejście do mnie, do środka. Zmuszam, aby krążyła wewnątrz mego krwiobiegu, prawie w mózgu, na pewno w myślach, i dzieje się to wtedy, kiedy
jestem najsłabszy. Nienawidziłem siebie za to, że tak to jej ułatwiam, właśnie wtedy, kiedy jestem zmęczony. Najczulszy w swoim zwątpieniu.
Usiadłem, otworzyłem zimne piwo, które wziąłem nieumiejętnie z lodówki, i popatrzyłem tępo na świat. Na cały jego zgiełk, na całą jego obojętność i na cały jego smutek. Choć muszę przyznać, że najbardziej mnie
bolał jego smutek rano.
Gdy tak patrzyłem zimno, wręcz surowo na świat, przypomniałem sobie to, co widziałem ostatnio, kilka dni temu. Coś, co zmusiło mnie do
innego myślenia, bardziej naturalnego i rzeczywistego. Zdarzenie, które
spowodowało, że lepiej przyjrzałem się sobie. Lepiej zanurzyłem się w
tym, czego chcę, czego nie chcę, co pragnę, a czego na pewno nie chcę
mieć.
Coś się wydarzyło, coś wypaliło piętno w moim mózgu. Myślałem o
tym, od pewnego czasu. Było to jak film, taki mądry, taki zmuszający do
zastanowienia, refleksji, i gdy wychodzimy po nim z kina, jesteśmy zawieszeni pomiędzy dwoma światami, tym filmowym, i tym realnym, wciąż o
nim myślimy, jesteśmy w nim, i jesteśmy poza nim, jesteśmy w kinie, i
jesteśmy w realnym świecie – coś w nas zostało. Choć nie wiemy do końca, co to jest.
Tak było ze mną. Coś widziałem, coś mnie poruszyło, coś zostało we
mnie na zawsze. Tak prawdziwie do końca. Tak dozgonnie i boleśnie. Tak
niezauważalnie i surowo.
Gdy jechałem do pracy, jak zawsze, jak każdego koszmarnego poranka,
gdy czułem niewyspanie, zarówno w oczach jak i w ciele, usłyszałem ryk
78
syreny, taki przeraźliwy, taki miażdżący i nagle, ku mojemu przerażeniu,
zobaczyłem korek samochodów, a tuż za nimi, na poboczu, leżał zmiażdżony samochód, chyba czerwony. Koloru nie widziałem dokładnie; dym,
który z niego się unosił, jak sadza z komina, zacierał lepszą ostrość widzenia.
Ludzie w mundurach koło niego krążyli, coś krzyczeli, przerażenie
mieszało się z pustką. Podszedłem bliżej, mój samochód został pusty, i tak
nikt nie jechał, wszystko było zablokowane. Chciałem pomóc, coś zrobić,
uczynić cokolwiek, jednak służby już były na miejscu.
W środku był człowiek, nieprzytomny, wciśnięty w kierownicę. Nie
mogli go wydobyć ze środka. Strażacy próbowali ciąć blachę, dużymi
nożycami. Coś im nie szło, nie wychodziło. Pośpiech ich gubił. Coś krzyczeli, że zaraz wybuchnie, że czas ucieka. Zawsze ucieka, gdy chodzi o
ludzkie życie.
I wtedy, w tym chaosie, w tym zwątpieniu, zobaczyłem ją, okrytą kocem, stała z boku, pobrudzona krwią, w bandażu na głowie. Stała i patrzyła. Jej twarz milczała, oczy krzyczały. Już nie płakała, nie krzyczała, wykrzyczała wszystko wcześniej. Kilka chwil wcześniej. Teraz patrzyła w
przerażeniu na to, co się wydarzy.
Czuła, że za chwilę coś straci. Straci nieodwracalnie. Czekała na wyrok. Wyrok jej miłości. Była sama w cierpieniu, nikt jej nie mógł pomóc.
W chwilach próby zawsze cierpimy sami. Jesteśmy sami.
Jeszcze się łudziła, patrzyła na ludzi, którzy walczą o jej szczęście. Ale
milczała. Zamknęła cały swój ból w sobie. W środku. Stała i patrzyła.
Cierpliwie czekała na koniec jej miłości. Chciała ją czuć jak najdłużej, jak
najtrwalej, jak najboleśniej. Pragnęła ją zapamiętać w sobie, aż do końca.
Aż do bólu. Aż do śmierci.
I nagle samochód wybuchł. Strażacy odskoczyli. Policja coś krzyczała.
Mężczyzna w samochodzie zniknął w płomieniach. Nie krzyczał. Może
już dawno nie żył. Może był nieprzytomny. Ogień szybko pochłonął jego
twarz, jego nienaturalnie wygięte ciało. Zniknął za dymem, zniknął za
ogniem, zniknął w oparach śmierci. Umknął z życia kobiety, stojącej niczym posąg z boku. Na zawsze. Do końca.
Gdy tak patrzyłem na to wszystko, w przerażeniu, w niemocy, zrozumiałem, że mam przed sobą cały sens życia. Wszystkie emocje podane na
tacy śmierci.
Było cierpienie, ból, śmierć. Odejście nagłe i niespodziewane. Była
walka, determinacja, poświęcenie. Walka, żeby komuś pomóc. Komuś
obcemu. Bezinteresownie. Była miłość, która stała z boku, tak do końca,
tak przeraźliwie do końca. Była niemoc zatrzymania tej miłości na siłę.
Rozpacz mieszała się z miłością, miłość z rozpaczą.
79
W oczach tej kobiety było tyle przywiązania, tyle odwagi, żeby się z
końcem zmierzyć ostatecznie. Błagała oczami o cud, gestami już nie – nie
otrzymała go. Jej prośba nie została spełniona. Może nie zasługiwała na
szansę. Nigdy na nią nie zasługiwała.
To wszystko miałem przed oczami. Stałem i patrzyłem. I wtedy zrozumiałem, że nie mogę już dłużej marnować życia. Pozbywać się jego emocji, czasami złych, dotkliwych, ale emocji. Coś się nagle kończy, a my nic
z tego nie rozumiemy. Nie czujemy, gdyż nigdy nic nie czuliśmy. Byliśmy
obojętni na uczucia tego świata.
Zrozumiałem, że nie robiąc nic, na czym mi zależy, tracę. Stojąc w
miejscu, cofam się. Pozornie idę, ale wciąż stoję. Teraz jeszcze jestem, ale
jak długo, a zaraz mnie nie będzie, gdzieś zniknę w ciemności, w mroku,
w pustce czasu.
I wtedy już wiedziałem, że chcę coś zmienić w sobie. Chcę coś zauważyć w środku, w sercu, w umyśle, w uczuciach.
Teraz już wiedziałem, dlaczego tak dziwnie się czuję od pewnego czasu, od tego wypadku. Poczułem stratę życia w sobie. Jakąś pustkę, która
wciąż przenikała moje myśli. Kiedyś jej nie było, a może była, lecz ją
ignorowałem, przesuwałem gdzieś na bok, gdzieś dalej, w obojętne miejsca mego ciała, a teraz jest, i wiedziałem, że jeśli coś nie zrobię, uczynię
teraz, ona wciąż będzie we mnie, nie pozbędę się jej nigdy, aż do końca, aż
do śmierci. Będzie karą za niezrealizowane pragnienia. Pokutą za niezrealizowane czyny. Skazą za szanse, które wcześniej zmarnowałem.
Pojechałem do biura nieruchomości, wcześniej często koło niego przejeżdżałem, w drodze do pracy. Miałem ze sobą zdjęcia.
Młoda, atrakcyjna kobieta, brunetka, długie włosy, nienaganny uśmiech
i makijaż, zgrabne nogi, podkreślające jej sportową sylwetkę, podeszła do
transakcji z entuzjazmem.
- Cieszę się, że będziemy razem pracować – rzekła.
- Przez moment – odparłem cicho. – Jeśli w ogóle można to nazwać
pracą. A nie interesem.
- Jest to trochę interes – rzekła z uśmiechem – lecz także jest to przyjemność pracowania razem. Będziemy się spotykać z klientami, rozmawiać z nimi, negocjować, a co najważniejsze, walczyć o dobrą cenę dla
pana. Jestem pana sojusznikiem – wciąż się śmiała, tak naturalnie, tak
szczerze, chyba lubiła swoją pracę, inaczej niż ja.
- Czy w miarę szybko uda nam się to sprzedać? – spytałem. – Czy jest
szansa, że ziemia szybko się sprzeda?
- Powiem tak – kobieta przeszła się po pokoju, była pociągająca, miała
w sobie naturalny dar rozbierania ją oczami przez mężczyzn – ludzi jest
80
coraz więcej, ziemi coraz mniej. Ziemia zawsze będzie w cenie. To doskonała inwestycja dla każdego, kto ma pieniądze.
- Cieszę się. A więc czekam na kontakt – powiedziałem wstając i udając się do wyjścia, ze szczególnym namaszczeniem zaznaczyłem słowo
kontakt, działo się to we mnie mimowolnie, nieświadomie, bezwiednie.
- Skontaktuję się z panem – uśmiechnęła się oczami, zrozumiała aluzję.
Mądre kobiety zawsze wyłapują sens w zdaniach bez sensu.
Po miesiącu ziemia została sprzedana. Pozbyłem się jej bez żalu.
Sprzedałem zastygłe wspomnienia, także niezrealizowaną miłość. Potem
szybko kupiłem udziały w firmie, którą polecił mi Paweł Helle. Stałem się
właścicielem, jednym z wielu, lecz właścicielem. Pod koniec każdego roku
miałem mieć wypłacane premie, w związku z tą inwestycją. Ich wysokość
zależała od kondycji firmy.
- Dobrze robię? – spytałem przed zakupem udziałów Pawła.
- Bardzo dobrze – odparł Paweł. – Nie mówię ci wszystkiego, gdyż nie
mogę, lecz musisz wiedzieć, że część informacji zdobywam sam, za pomocą układów, czasami nieciekawych, i gwarantuję ci, zarobisz na tym
nieźle. Coś się wydarzy za chwilę, za moment, jeszcze nie wiem kiedy, i te
pieniądze to będzie żyła złota, sam zobaczysz. Sam zainwestowałem
wszystko, co mam.
- Ufam ci – odparłem.
- Ciebie bym nigdy nie oszukał – powiedział Paweł. – W pracy muszę
oszukiwać, czasami wręcz kłamać. Ale to praca. Taki zawód, wszystkie
chwyty dozwolone. Prywatnie tego nie robię. Jesteś moim przyjacielem,
jedynym. Nigdy cię nie zdradzę i nie oszukam.
- Nie ponosisz za dużego ryzyka? – spytałem. – Chodzi mi o te kontakty.
- Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. Zawsze jest ciśnienie
tam, gdzie są duże pieniądze do zarobienia. Gdy możesz zarobić większe
pieniądze, nie zawsze możesz wyjść z tego czysty, biały, nieskazitelny.
Czasami musisz się pobrudzić, jeśli chcesz osiągnąć sukces. Powiem ci tak
– Paweł nachylił się do mnie, jakby ktoś chciał nas znienacka podsłuchać.
– Zadaję się też ze złymi ludźmi, bardzo złymi, pomagam im w zamian za
informacje, jakie mi dają. Ja im pomagam, oni mi pomagają. Na razie się
jakoś dogadujemy. Kiedyś to się może zmienić. Na niekorzyść dla mnie.
- I co wtedy?
- Muszę być ostrożny. Bardzo ostrożny. Oni nigdy nie żartują. Nie
ostrzegają. Nie pytają, dlaczego? Gdy ich zawiedziesz, ponosisz karę. Jesteś im niepotrzebny, ponosisz karę. A kara jest jedna. Sam wiesz, jaka…
- Wiem – nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć.
81
- Gdy zacznie palić mi się grunt pod nogami, zniknę. Lecz wtedy już
będę zamożny. I będę daleko, bardzo daleko stąd. Kiedyś pytałeś mnie o
kobiety, dlaczego do żadnej nie przywiązuję się na stałe?
- Dlaczego?
- Muszę być sam, kiedy będzie źle. Będąc z kimś, na kim mi zależy,
mogą mnie zranić. Zniszczyć. Gdy jestem sam, niezwiązany z nikim tak
naprawdę, nic mi nie zrobią. Będę miał większe szanse przeżycia. Wyjścia
z tego bez szwanku. Po prostu zniknę. Wezmę paszport i wyjadę. Nagle i
niespodziewanie, daleko.
- Nie boisz się?
- Boję się jedynie tego, że nie zorientuję się, kiedy ten zły dzień nadejdzie. Nie zauważę go, przeoczę, zobojętnieję na pierwsze sygnały, tego się
naprawdę boję. Swojej nieuwagi.
- Bierzesz na siebie wiele niejasnych spraw, czy warto?
- Zawsze jest warto walczyć o marzenia. Moje to pieniądze, które później dadzą mi wolność. Mając pieniądze, kupię sobie wolność. Własną
wolność, swoją wolność. Wolność na moich, a nie innych zasadach.
Potem Pawła długo nie widziałem. Był zabiegany, jak zawsze. Nasza
firma poszła znacznie do góry, ale tak wysoko, bardzo wysoko. Podpisała
kilkuletni kontrakt z inną firmą, bardzo dużą firmą. Stała się potentatem
światowym. Dlatego potrzebowała małych udziałowców, bardzo dużo
małych udziałowców, żeby zebrać pieniądze na nowe inwestycje. I teraz,
nagle, okazało się, że będę całkiem nieźle zarabiał nic nie robiąc. Byłem
małym właścicielem dużej firmy. Paweł dobrze mi doradził, w sprawach
akcji i udziałów był królem, królem naszego miasta.
Którejś nocy zadzwonił do mnie, był pijany, dawno go takiego nie słyszałem. Bełkotał coś przez telefon, niby mówił, lecz bardziej recytował
słowa, trochę zdania. Ciężko go było zrozumieć.
- Wiesz… Chodzą za mną… Przesadziłem… Trochę przesadziłem…
- O czym ty mówisz?
- Tłumaczyłem im, dlaczego to zrobiłem… Ale oni nie rozumieją… Są
tak niezrozumiali dla mnie… – Paweł mówił ciężko, prawie płytko i zastygle.
- Idź na policję.
- Zwariowałeś! Wtedy na pewno mnie zabiją. Muszę to załatwić sam.
Porozmawiać z nimi…
- Może wyjedź, tak jak mówiłeś kiedyś.
- Nie teraz… Nie w tym momencie… Już jest za późno… Chodzą za
mną… Przegapiłem moment… Zawahałem się… I przegapiłem…
82
Potem była cisza, rozłączył się. Dzwoniłem do niego. I ponownie. I
znów. Nie odbierał.
Rano udało mi się go trafić w biurze. Głos miał skacowany, zniszczony
bólem dnia wczorajszego. Nic nie pamiętał. Może nie chciał pamiętać.
Są takie rzeczy, o których nie chcemy pamiętać. Chcemy zapomnieć,
natychmiast.
- Nie wiem, o czym mówisz – powiedział.
- Ale mówiłeś…
- Żartowałem – przerwał mi. – Nie martw się, poradzę sobie. Zawsze
sobie radziłem. Teraz nie będzie inaczej.
- A jeśli…?
- Nie będzie żadnego jeśli. Zaryzykowałem, teraz ponoszę konsekwencję. Muszę to jakoś ogarnąć. Na mój własny, niezależny sposób. Bez doradców, bez zbędnych analiz, bez krzyków. Na mój własny, tylko mi znany sposób.
Więcej z nim nie rozmawiałem. Któregoś dnia przeczytałem artykuł w
gazecie. Zły artykuł. Taki, który zamroził moje myśli na bardzo długi czas.
Paweł Helle stał przy oknie, rozdygotany, roztrzęsiony niczym drzewo
przed burzą, przed samym jej rozpoczęciem, kiedy cisza zwiastuje zgiełk
nadchodzącej w mroku chwili. Stał i milczał. Milczał i patrzył.
Skupienie na jego twarzy, rozbiegany wzrok, świadczyły, że coś poszło
nie tak, w rzeczach, które powinny wyglądać całkiem inaczej, a nie wyglądały tak teraz, od dłuższego czasu.
Podjechał samochód. Czarny, duży, dystyngowany, z silnikiem co może zniszczyć każdy opór powietrza. Wysiadło dwóch mężczyzn. Silnych i
mocnych. Weszli do klatki w bloku.
Paweł odsunął się od okna. Stał i czekał, na przeznaczenie, które cicho
zbliżało się do jego drzwi.
„Jeszcze nic straconego, myślał, jeszcze mogę wszystko zmienić, jeśli
dobrze rozegram kolejne ruchy. Muszę być silny, właśnie teraz, kiedy
jestem najsłabszy. Jestem im potrzebny. Dużo na mnie zarobili, nie wyrzuca się pieniędzy w błoto, jeśli mogą się jeszcze czemuś dobremu przysłużyć. Przesadziłem, fakt, lecz każdy ma prawo do błędów. Okradłem ich
trochę, nie przypuszczałem, że tak szybko się zorientują. Za szybko wyczuli, że coś jest nie tak. Za szybko…”.
Ktoś ostro zapukał do drzwi. Gra się rozpoczynała, o najwyższe stawki.
Helle otworzył drzwi.
- Pójdziesz z nami! – rzekł twardo większy z nich.
- Gdzie?
83
- Przed siebie – zaszydził drugi. – Musisz porozmawiać z naszym szefem. Ale nie tutaj, tutaj jest niebezpiecznie.
- Dobrze – Paweł zamknął mieszkanie i wyszli na zewnątrz, potem
wsiedli do samochodu.
W czasie jazdy panowała absolutna cisza. Nikt nic nie mówił. Nie mieli
sobie nic tak w istocie do powiedzenia. Oni byli łącznikami, on przesyłką.
Na razie żywą przesyłką.
Mijali miasto w ciszy. Jakieś bloki, ulice, parki; jakieś sny urojonego
spokoju tego miejsca. Zgiełk został wyciszony, przynajmniej w głowie
Pawła Helle. Na razie. Na moment. Na chwilę.
Helle czuł jakiś niepokój w sobie, obawę, że coś pójdzie nie tak. Nie
zrozumieją jego argumentów, a on nie zrozumie ich argumentów. Będą
mówili innymi językami. Jak zagubieni turyści w obcym kraju.
Podjechali pod dużą górę. Jedyną skarpę w ich okolicy. Wysiedli w ciszy. Cały czas, do tej pory, nic nie mówili. Nie rozmawiali ze sobą wcale.
- Teraz do góry – rzekł niższy z nich.
Szli w milczeniu. Aż na sam szczyt. Tam czekał na nich szef, mózg całej tej sytuacji. Mózg całej złej sytuacji w mieście.
- Podejdź do mnie – rzekł chłodno do Pawła, a gdy ten zbliżył się, objął
go niczym ojciec syna, przed długą podróżą. – Powiedz mi, dlaczego? –
spytał szef. – Czemu to zrobiłeś, źle miałeś z nami?
- Sam nie wiem… Coś złego mam w sobie, krzywdzę się samemu, tak
bezpodstawnie.
- To tak jak my, z tą różnicą, że my krzywdzimy innych, często też
bezpodstawnie.
- Nie chciałem.
- Wiem… Wiem… Rozumiem… Gdy coś zrobimy źle i to nagle wyjdzie, tak niepodziewanie, zawsze żałujemy. Tacy jesteśmy, żałujemy, gdy
coś możemy stracić, coś, co ma dla nas większe znaczenie, niż myśleliśmy
wcześniej.
- Ja naprawdę żałuję – coraz ciszej mówił Paweł, samemu zaczął wątpić w swoje słowa.
- Mogliśmy razem tyle zrobić. Mogłeś być kimś w tym życiu, czuć je
więcej niż inni, a teraz będziesz nikim, w przyszłym życiu.
- Tyle dla was zrobiłem. Dzięki mnie posiadacie kwity na pieniądze, złe
pieniądze.
- Przy nas zyskałeś – rzekł zimno szef. – Pożyłeś lepiej, zaznałeś takiego życia, o którym mogłeś wcześniej tylko pomarzyć. Miałeś takie kobiety, które w innych okolicznościach nigdy by na ciebie nie spojrzały. Zobaczyłeś świat w innych barwach. Barwach pieniądza.
84
- Co ze mną będzie? – Paweł Helle zrozumiał, że przegrał, że to już koniec. Nic nie zmieni jego sytuacji. Grał i przegrał. Chciał lepiej, wyszło
gorzej. Bał się, ale nie był to strach paraliżujący. Wiedział, że taki moment
kiedyś może nadejść i nadszedł. Był na niego przygotowany, w pewien
sposób. Może niedokładnie, ale jednak.
- My też mamy zasady. Gdy ktoś, kto był dla nas ważny, a teraz już nie
jest, gdyż zawinił, zrobił coś nieodwracalnego, to my, ze swojej strony,
pozwalamy mu odejść w miarę godnie. Nie tak, jak czynimy to zazwyczaj.
Spójrz za siebie.
Paweł Helle spojrzał. Za nim, za jego plecami, była przepaść. Strome
skały, występy i nicość. Nicość całkowita. Czarny kres, gdzie wszystko
nagle się kończy, nigdy się nie zaczyna.
- Poznajesz, to Góra Straceńców. Znasz historię tego miejsca.
Teraz Paweł przypomniał sobie to miejsce. Legenda głosiła, że kiedyś,
dawno temu, jak ktoś chciał odejść godnie, gdy nie miał siły już żyć, iść
dalej do przodu, a zarazem bał się hańby, by dobrzy ludzie nie drwili z
niego po śmierci, za jego słabość odejścia na swój sposób, hańbiący sposób, to wtedy tutaj przychodził. Jeden skok i mogłeś godnie odejść. Bez
złych uśmiechów za plecami. Twoja śmierć miała wtedy inny wymiar.
Karą tych, którzy zostali tutaj, był zakaz oceny takiej osoby w życiu doczesnym. I tak odchodzili ci, którzy mieli resztki odwagi w sobie, aby
skończyć to na swój własny, niezależny sposób.
- Skocz! Zanim zmienimy zdanie! – rzekł ostro szef i wyciągnął broń. –
Zrób coś dla siebie, po raz ostatni. Zrób coś dla nas i nie zmuszaj nas do
tego, czego nie chcemy zrobić.
- Mogę dla was jeszcze pracować – Helle błagał wzrokiem oprawców. – Wiele zarobić pieniędzy.
- Nie chodzi o pieniądze. Lecz o zasady. U nas zaufanie to podstawa.
Bez tego niczego nie ma. Ty je straciłeś. Tracąc zaufanie, straciłeś nas.
Logiczne, czyż nie? Skacz! – Szef przyłożył broń do Pawła pleców.
Paweł Helle stanął na krawędzi. Popatrzył w dół. Zaczął się bać. Tak
przeraźliwe i mocno. Nie był nigdy odważny, ale też nigdy nie był tchórzem. Nie miał doświadczenia w obcowaniu ze śmiercią. Własną śmiercią.
Za mało pogrzebów, za mało pobytów w szpitalu. Teraz to wychodziło.
Nie miał woli walki i nie miał woli umierania. Już nic nie miał w sobie.
Tylko pustkę i chaos.
„A więc tak zapamiętam świat po raz ostatni. Poprzez strach i zwątpienie. Poprzez obcość i smutek. Poprzez ból, że mogło być inaczej. Może nie
lepiej, ale inaczej…”.
- Skacz! – Lufa pistoletu wbiła się Pawłowi Helle w plecy. Zamknął
oczy i zrobił krok do przodu. Pierwszy i ostatni krok w tym życiu.
85
Cmentarz wyglądał ponuro. Padało od rana. Wszyscy byli źli, pogoda
nastawiła ich negatywnie do życia, negatywnie do śmierci. Czuło się zapach niechęci w powietrzu. Niechęci do obcowania ze śmiercią.
Rodzina, koledzy z pracy, obojętnie patrzyli na trumnę. Czarną trumnę.
Czekali, aż wszystko się zakończy. Rodzina przyjechała z obowiązku.
Paweł Helle od dawna nie utrzymywał z nimi kontaktu. Koledzy przyszli z
żalu, że coś tak idealnego, może mieć złe zakończenie. Idealne były zarobki Pawła, idealny był jego zmysł inwestowania, i idealne było to, że ktoś z
nizin, z samego dołu, może tak wysoko iść do góry. To było dla nich idealne – możliwość szybkiego wybicia się w przyszłości. Wiara, że każdy
ma szansę, jeśli w porę ją w życiu zauważy.
Potem trumna znikła w ziemi, a wraz z nią Paweł Helle zanurzył się w
mroku. W ciemności, gdzie problemy z tego świata, nie są problemami
tamtego.
Gdy wszyscy wychodzili z cmentarza, gdy deszcz zamiast zelżeć wciąż
się nasilał, spojrzałem na kolegów z pracy Pawła. Byli rozluźnieni. Coś
zakończyli. Coś nowego się zaczynało. Znów wracali do gry. Król odszedł, jego miejsce pozostawało wolne. Każdy z nich miał szansę. Wystarczyło trochę chęci, dobrej woli i wiary, że to my, pomimo kilku poniżeń,
na pewno zasiądziemy na tronie. Tronie przepełnionym pogardą innych
ludzi.
Przypomniałem sobie urodziny, zorganizowane kiedyś przez Pawła, w
jego mieszkaniu. Gdy wypiliśmy zbyt dużo, a jego koledzy z pracy byli na
tyle pijani, żeby nikogo innego nie udawać, gdy rozterki zostały rozwiane
dumą, że można o wszystkim porozmawiać, zaczęły się rozmowy, szczere
pijackie myśli, że można kogoś lubić po pijanemu, pomimo nienawidzenia
go w rzeczywistym dniu.
- Skąd masz ten instynkt?
- Jak ty to robisz? Tobie się udaje, nam nie.
- Zdradź tajemnicę. Choć trochę nas nakieruj na sukces.
- Nam możesz powiedzieć, jak należy działać, kiedy nie ma już jak
działać, gdy wszystko leci w dół, zbyt szybko ku przepaści.
- Powiedz… kto ci pomaga? Nie możesz sam ciągle wygrywać. Ktoś
cię musi wspierać, dawać jakieś ukryte dane. Jakieś wskazówki…
Paweł wypity, lecz jeszcze myślący, tylko na nich patrzył, pił dalej i patrzył. Byli jak stado wilków, atakujące wtedy, gdy jesteś najsłabszy. Siedział i pił. Pił i milczał w obojętności…
Pił po to, żeby zapomnieć, pił po to, żeby nic nie mówić, pił także po
to, żeby jak najszybciej ich nie widzieć, zapomnieć o ich twarzach do rana.
86
Ranili go tymi pytaniami. Ich szarość przytłaczała go. Uziemiała. Nie
mógł im pomóc. Tak bardzo przyzwyczaili się do szarości, że nie mógł im
już w żaden sposób pomóc. Obojętność była w ich oczach, ale tego jeszcze
nie widzieli. Nie rozumieli wcale.
Wtedy, patrząc na jego kolegów, zrozumiałem pewną rzecz. Doszła do
mnie nagle i wcisnęła się do głowy na zawsze, tak dozgonnie.
Ludzie nie piją po to, żeby zapomnieć, piją po to, żeby coś, cokolwiek
czuć. Gdy nie piją, wiedzą, że już są od pewnego czasu martwi. Martwi w
smutku, martwi w duszy. Pijąc coś czują, nie pijąc są martwi.
Gdy byłem już w domu, po pogrzebie, jak usiadłem przy kominku, gdy
otworzyłem whisky, i napiłem się, żeby coś zapomnieć, zgubić swoje myśli na chwilę, przypomniałem sobie coś z przeszłości. Historię związaną z
Pawłem.
Spotkałem go pod blokiem, były to czasy szkoły średniej, miał zakrwawioną twarz. Gdy biegał wieczorem, jak zawsze od pewnego czasu,
taki nawyk, chęć bycia sportowcem choć przez chwilę, spotkał grupę ludzi
z osiedla, jeden był pijany, uderzył go w twarz. Wyśmiał i opluł. Nikt z
grupy nie zareagował, choć Paweł był z osiedla.
Byłem wzburzony. Poszedłem z nim w kierunku grupy, jak siedzieli
jeszcze na ławce, za blokiem. Bałem się, lecz duma, jakaś krzywda, nie
pozwoliły mi tego tak zostawić. Wszedłem pomiędzy nich, niczym szaleniec i uderzyłem tego, który to zrobił. Zachwiał się, spojrzał zaskoczony
na mnie, był bardzo pijany, uderzyłem go jeszcze raz. Widziałem strach w
jego oczach; on widział w moich szał i determinację. Zwątpił. Odszedłem.
Po chwili podbiegł do mnie. Coś krzyczał. O jutrze, o rewanżu, o jutrzejszym wieczorze. Zgodziłem się.
Następnego dnia poszedłem na umówione miejsce. Byłem ja i Paweł.
On był z kolegami. Wiedziałem, że jest większy, silniejszy, nie miałem
większych szans.
Bałem się, ale czułem coś dziwnego w sobie, na pewno nie strach. Czułem, że żyję, coś przenikam oczami, ciałem i zmysłami. Oddychałem częścią życia, jego emocjami, oddechem prawdy podanej mi w bólu; nie byłem obojętny, nie byłem anonimowy, nie byłem szary, w końcu coś czułem, czułem coś co sprawi, że życie będzie miało sens. Emocje mnie przeniknęły; mój oddech był głosem powietrza, wiatru, nieba.
Podszedłem do niego. Był trzeźwy. Nie był tak pewny jak wczoraj. Popatrzył mi w oczy i rzekł:
- Głupio wyszło. Byłem pijany.
- Ty, ja i on jesteśmy z jednego osiedla.
- Wiem.
- Takich rzeczy się nie robi.
87
- Wiem. Głupio mi teraz.
- Zapomnijmy o tym – rzekłem. – Lecz nie rób tego więcej.
- W porządku.
Odwróciłem się i odszedłem. Jeszcze byłem zdenerwowany. Gdy zniknąłem za zakrętem emocje mnie całkowicie opuściły, zacząłem spokojniej
oddychać. Byłem z siebie dumny. Paweł Helle był dumny ze mnie bardziej. On nie miał w sobie tyle odwagi, co ja. Nigdy jej nie miał więcej niż
ja.
Gdy tak teraz spoglądałem wstecz, na przeszłość, piłem whisky przed
kominkiem, zrozumiałem, że wtedy naprawdę żyłem. Miałem emocje w
sobie. Oddychałem nimi, zanurzałem się w tym, co dobre i złe, pożerałem
ból i radość oczami, czułem że chcę żyć, chcę czuć, chcę ból istnienia znosić w sobie.
Teraz się zmieniłem. Zobojętniałem. Byłem inny. Nic nie czułem, tylko
szedłem obojętnie do przodu. Lepiej żyłem, gorzej czułem. Odważni ludzie mogą dojrzeć samotność, nieliczni mogą zobaczyć rozpacz w sobie.
Postanowiłem to zmienić. Natychmiast. Nieodwołalnie. Nie mogłem
tak dalej żyć, zostać w tym miejscu. Musiałem uciec, żeby coś ocalić.
Są tacy, którzy nie mogą uciec, nie mogą też zostać. To ich tragedia losu. Ja mogłem uciec, miałem w sobie dość determinacji i odwagi, żeby to
uczynić. Musiałem to zrobić jednak teraz, nie za rok, nie za dwa. Teraz
miałem siłę to uczynić, później nie będę na tyle mocny, żeby zdecydować
się na ten krok.
Kiedyś miałem rodziców, dom, Pawła. Potem miałem dom i Pawła.
Później miałem tylko Pawła. Teraz nie miałem już nic. Nic, co by mnie
trzymało w tym miejscu, w tym czasie, w tej przestrzeni. Coś się zmieniło, coś straciłem, coś zyskałem. Byłem inny, i tą inność chciałem wydobyć
z siebie. Ze środka. Z serca. Z rozumu. Coś, co kiedyś miało jakieś znaczenie, teraz go nie miało. Coś, co kiedyś trzymało mnie w miejscu, teraz
mnie pchało do przodu. Chciałem czuć, chciałem pragnąć, chciałem kochać. Chciałem iść do przodu, a nie pełzać w obojętności czasu.
Samolot leciał nisko nad morzem. O wiele za nisko, jak dla mnie. Nie
patrzyłem za okno, choć siedziałem przy samej szybie, od zewnątrz, gdyż
woda z wysokości nigdy mnie nie pociągała. Tak było od zawsze. Wysokość i woda nigdy mi nie służyły.
Gdy tak leciałem, gdy byłem zawieszony pomiędzy tym, co zostawiłem
za sobą, a tym, co dopiero miałem przed sobą, gdy coś straciłem, a miałem
nadzieję, że tą ucieczką w końcu coś zyskam, gdy wiele oczekiwań zgubiłem bezpowrotnie, tak boleśnie, a nowych wyzwań jeszcze nie miałem,
gdy straciłem wiarę w ludzi, i czułem, że nigdy raczej jej nie odzyskam,
88
jak zerkałem za siebie, tak trochę niepewnie, a patrzyłem do przodu jeszcze bardziej bojaźliwie, to zrozumiałem, że od dłuższego czasu, tak naprawdę, nic nie czułem, nic nie przeżywałem, nic nie traciłem. Coś mnie
bolało w środku, ale ignorowałem to zbyt długo, gasiłem ten ogień bólu
tak stanowczo, z taką determinacją, jakbym bał się siebie, jakbym bał się
swoich uczuć i doznań. Byłem trupem emocjonalnym. Byłem trupem bez
uczuć. Byłem sobą, lecz stałem się głazem. Skałą, która nic już nie chciała
czuć, gdyż emocje z pewnością by ją zabiły. Nagle i nieświadomie.
Przed wylotem poszperałem w necie. Znalazłem kraj, ciepły i tani, nad
morzem. Znalazłem biuro nieruchomości, lokalne, całe szczęście znałem
dobrze język angielski i hiszpański, to mi teraz ułatwiało wiele spraw.
Poznałem ceny, poznałem swoje możliwości. Swój dom wynająłem, miałem też trochę oszczędności, zawsze byłem oszczędny. Oszczędności tutaj
były niewielkie, jednak w biednym kraju nabierały innego znaczenia. Nie
stawałem się tam bogaczem, stawałem się człowiekiem z możliwościami.
Z szansami większymi niż inni. Miałem zainwestowane pieniądze w firmę,
którą polecił mi Paweł Helle, i te pieniądze, miały mi dać stabilizację i
pewność, że będę mógł żyć wszędzie i nigdzie, jednak zawsze godnie. Tak
jakbym chciał, tak jakbym pragnął.
Po wylądowaniu, po zbyt wolnej odprawie celnej, wsiadłem do taksówki i udałem się do hotelu. Zasnąłem w nim szybko, tak spokojnie. Niepewność sprzyjała mojemu zmęczeniu. Zasnąłem cicho i bezboleśnie.
Następnego dnia załatwiłem formalności z zakupem małego domku,
nad samą wodą. Wszystko szło sprawnie, precyzyjnie, gdyż drogą mailową załatwiłem pewne sprawy wcześniej. Oglądałem dom wirtualnie, cena
mnie zadowalała, oglądałem plażę, przeniknął mnie jej spokój i nienasycenie. Przez moment byłem wirtualnym człowiekiem. Nigdy nie zamierzałem być kimś takim, ale teraz, na chwilę stałem się kimś, kim nigdy nie
chciałem być w realnym życiu – człowiekiem, dla którego wirtualna wizja
życia jest lepsza od realnej rzeczywistości.
I zamieszkałem tutaj. Rozpocząłem nowe życie. Inne życie. Jakże odległe życie.
Budziłem się rano. Siadałem na tarasie, na zużytym krześle, takim wiklinowym i patrzyłem na morze. Na jego zawieszenie, jego spokój, na jego
ciszę. Potem spacer wzdłuż plaży, po złocistym piasku, po jego naturalnym nasyceniu, blasku żółtej stagnacji, i powrót do domu. Obiad, jakieś
książki i wieczór, ciche oglądanie zachodu, gdy słońce kończy swój dzień.
Zamyka się w mroku nocy. Kończy stagnacją dnia.
Potem, żeby wypełnić sobie czas, wróciłem do pasji z młodości. Rzeźby w drewnie. Kupiłem zestaw narzędzi – sześć sztuk. Miałem radełka
89
rynnowe – dwa rodzaje, skrobaczki ścięte skosem w dwóch wielkościach,
skrobaczkę prostą i rydło w kształcie litery V.
Przypomniałem sobie technikę rzeźbienia. Zawsze zaczynałem od góry,
żeby zyskać harmonię chwili i czasu.
Wybierałem drewno miękkie, nie mogło mieć sęków, żadnych byłych
gałęzi. Znalazłem kogoś, kto mi załatwiał lipę, nie wiem skąd, ale miał
dojścia, wszędzie i nigdzie. Był królem zdobywania rzeczy niezdobytych.
Czasami zdobywał dla mnie klon, a jak załatwił mi dąb, moczyłem go
długo w wodzie, minimum dwa dni, żeby wystarczająco zmiękł, aby później mógł poddać się mojej woli i wyobraźni.
Stałem się twórcą. Nieświadomym twórcą swojej wyobraźni. Bogiem
zmysłów schowanych w ruchach moich rąk. Tworzyłem i czułem się z tym
dobrze. Byłem panem swojej wyobraźni. Gdy rzeźbiłem, czas zatrzymywał się na moment. Byłem ja i moja sztuka. Byłem ja i moje emocje. Byłem ja i moja wyobraźnia. Może nie do końca okiełzana, ale wolna i bezgraniczna. Stałem się twórcą nieświadomym. Stałem się twórcą bezgranicznym. Byłem sobą, kimś, kto ma żar w sobie.
Człowiek odnajdujący w sobie pasję, zawsze odnajduje w niej cząstkę
Boga.
Obudziło mnie słońce, jak każdego dnia, jego blask znów był na mojej
twarzy. Spałem na wprost okna, więc co rano witałem dzień jego oddechem. Wstałem, umyłem się, codzienna rutyna. Usiadłem do śniadania na
werandzie. Zacząłem jeść. Bez pośpiechu, bez emocji że gdzieś nie zdążę
– bez pędu dnia codziennego. Nigdzie się nie spieszyłem, nigdzie nie podążałem, nic nie musiałem. Liczyło się to, co jest tu i teraz. Nie to, co będzie. Tu i teraz – to było dla mnie ważne. Najważniejsze. Chciałem czuć
każdą chwilę, tak prawdziwie, choćby była leniwa i senna.
Senność to stan zawieszenia pomiędzy tym, co już czujemy, a tym, co
dopiero będziemy czuć.
Ktoś zapukał do moich drzwi, tych na przodzie. Wstałem z niechęcią;
ktoś zburzył moją harmonię ciszy, która trwała już od pół roku. Przyzwyczaiłem się do tego miejsca, do spokoju, który był we mnie. W starym
życiu tego na pewno nie miałem.
Otworzyłem drzwi. Stała tam Pamela, cicho się uśmiechała oczami.
Twarzą też; od miesiąca, kiedy poznaliśmy się w barze, zaczęła się znów
uśmiechać. Na początku na siłę, potem naturalnie.
Była po przejściach, czułem to podświadomie. Na razie nie mówiła nic
o przeszłości, sam o to nie pytałem. Kiedyś się dowiem, nie ma pośpiechu.
Czasami pośpiech zabija to, co się zaczyna dopiero rodzić. Kwitnąć na
nowo. Tak naturalnie i cicho.
90
- Cześć – pocałowała mnie w usta. – Zaskoczony?
- Nie, wejdź – rzekłem. – Jadłem śniadanie. Zjesz ze mną?
- Chętnie.
- Dzisiaj nie jesteś w pracy? – spytałem.
- Dzisiaj jest sobota – rzekła Pamela. – Ty tego nie wiesz. Dla ciebie
każdy dzień jest taki sam.
- Nieprawda. Każdy jest inny na swój sposób. To, że nie pracuję, wcale
nie oznacza, że żyję tak samo. Codzienność też może być ciekawa, jeśli
umiejętnie ją wykorzystamy. Odnajdziemy w niej sens, nie rutynę.
Usiedliśmy na werandzie. Milczeliśmy. Przytuliłem się do niej w ciszy.
Nie musiałem nic mówić. Nie czułem takiej potrzeby. Bliskość jest ważniejsza niż słowa. Milczenie buduje, zbyt częste słowa nieświadomie coś
niszczą.
Nie wiem czy ją kochałem, wiem, że bez niej świat miałby inny wymiar i znaczenie. Byłby pustką. Mrokiem. Ciemnością. A ja dalej bym
błądził w zagubieniu mego smutku.
Znaliśmy się od miesiąca. Wszystko było przed nami. Być może miłość
też. Ona potrzebowała kogoś, pomimo przeszłości, ja potrzebowałem kogoś pomimo mej samotności.
- Udało ci się skończyć rzeźbę? – spytała po chwili.
- Tak. Jednak nie jestem zadowolony – odparłem.
- To dobrze.
- Dlaczego tak uważasz? – spytałem.
- To, że wciąż czujesz niezadowolenie w sobie, niedosyt tego, co stworzyłeś, sprawi, że będziesz jeszcze lepszy, bardziej sumienny na nowe
wyzwania. Teraz wiesz, że musisz jeszcze bardziej pracować, bardziej
wysilić swoje emocje na rzeczy nieuchwytne, które są w tobie. Musisz je
tylko z siebie wydobyć. Znaleźć klucz, do swego wnętrza. Do tego, co
masz w środku.
- Niezadowolenie z tego, co zrobiłem, jest naturalne u twórcy? – Spytałem.
- Każdy dobry artysta nigdy nie jest zadowolony do końca ze swojego
dzieła. Wciąż by poprawiał, zmieniał, tak bez końca. Ci, którzy uważają
się za twórców idealnych są martwi. Umarli, lecz jeszcze tego nie wiedzą.
- Moje zwątpienie jest całkowicie naturalne?
- Naturalna jest droga, którą teraz podążasz. Najważniejsze że wiesz, że
jesteś na właściwej. To już dużo. Wiele osób szuka, nie każdy znajduje.
- A więc ten niepokój będę już miał do końca – zaśmiałem się i pocałowałem ją we włosy, tak cudownie pachniały lawendą.
- Tego ci życzę – pocałowała mnie w usta, potem wstała i za rękę poprowadziła mnie do sypialni.
91
Kochaliśmy się długo i namiętnie. Mocno i czule. Cicho i głośno. Uniesienie zatraciło się w naszych ruchach rąk, w pocałunkach dawanych zbyt
łapczywie drugiej osobie.
To w niej ubóstwiałem – naturalność, która sprawiała, że nigdy nie
wiedziałem, nie byłem pewny, kiedy to nastąpi, kiedy i gdzie zatracimy się
w sobie. Tak do końca. Tak pieszczotliwie.
Zdarzało się to w nocy, zdarzało za dnia, zdarzało na łodzi, na pełnym
morzu. Po prostu to się w nas działo. Coś się iskrzyło, zapalało nagle i
niespodziewanie, a my musieliśmy ten żar ugasić, sprawić, aby zniknął, aż
do następnego razu. Dziwne było to, że cały czas odnosiłem wrażenie, a
wręcz byłem pewny, że za każdym razem jest mi lepiej z nią, jest inaczej,
ciągle zmienialiśmy się w naszym uczuciu – może miłości, kto wie.
Ona nie mówiła mi, że mnie kocha, ja nie mówiłem jej, że ją kocham.
Na razie było nam z tym dobrze. Może baliśmy się konsekwencji tego
słowa, a może nie byliśmy na siebie tak do końca gotowi. Czekaliśmy, co
czas przyniesie. Czekaliśmy, co sprawi życie.
Później popłynęliśmy żaglówką w morze. Kupiłem ją okazyjnie od tutejszego rybaka. Nie używał już jej wcale. Był za stary na przyjemności,
był za stary na pracę.
Żaglówka była zniszczona. Odnowiłem ją, przy pomocy tego rybaka.
Pomógł mi, gdyż zobaczył we mnie coś z przeszłości. Coś, co on kiedyś
miał w sobie, a teraz to stracił bezpowrotnie – miłość do morza. Taką naturalną, taką odwzajemnioną, taką bliską.
Potem mnie nauczył pływać. Poruszać się po morzu, w rytmie jego życia.
Opowiedział mi wiele historii. O kutrze, który też bezpańsko stał przy
plaży. O tej żaglówce, którą kupił dla żony na prezent urodzinowy, gdy
jeszcze żyła. O tym, że jego życie było ciekawe, choć ciężkie. Mówił, że
tkwienie w jednym miejscu od urodzenia, nie zawsze oznacza szarość. My
decydujemy, czy coś chcemy poczuć w życiu, czy to życie za nas decyduje, niszczy nasze emocje obojętnością. Będąc w jednym miejscu, też możemy żyć ciekawie. I tak nauczył mnie równocześnie żeglować, jaki rozumieć pewne sprawy inaczej – bardziej nietypowo jak na człowieka z miasta.
Pamela stała oparta o żagiel, o jego maszt. Patrzyła tęsknie na znikający
brzeg. Fale za nami znaczyły nierówną drogę, rysę znikającego czasu.
Dziób żaglówki ostro przecinał szmaragdową toń morza przed nami. Czuliśmy, że żyjemy, że coś znowu ma sens w tym bezsensie upływającego
czasu.
- Wiesz – rzekła Pamela. – Dziwne jest to, że człowiek tak mało potrzebuje do szczęścia.
92
- Czyli czego? – spytałem.
- Drugiej osoby, miłości i czasu, żeby go poświęcić tej właśnie osobie.
Czas spędzony z tą osobą, to jest szczęście absolutne.
- Cieszę się, że tak myślisz.
- Myślę, że to szarpanie, ta gonitwa, to dążenie za wszelką cenę do
przodu, aby mieć więcej, nie pomaga nam naprawdę w niczym. Na początku może tak, gdy mamy jeszcze złudzenia, ale później, gdy je już stracimy, i nagle przegrywamy, jest za późno. Na pewne powroty zawsze jest
za późno.
- W życiu liczy się prostota. Im prościej żyjemy, tym lepiej. Bardziej
doceniamy rzeczy, które już mamy, niż te, które możemy stracić, gdy zachłanność nas zniszczy.
Pamela podeszła do mnie. Pocałowała mnie w usta. Tak ciepło, tak czule, tak obiecująco. Wyciągnęła wino z lodówki, nalała i podała mi do ręki,
tak troskliwie śmiejąc się oczami w kierunku słońca.
- Mam ciebie, mam morze u moich stóp, słońce nad głową, wiatr pomiędzy włosami, i wino, czerwone wino, odbijające się od jasnych promieni słońca. To jest życie, takie prawdziwe, takie namacalne. Takie naturalne. Po co człowiek szuka innych rzeczy? Ludzie komplikują sobie
sprawy proste. Niepotrzebnie.
Stuknęliśmy się lampkami. Cichy brzęk szkła uniósł się w powietrzu.
Znikł w szumie morza, pod nami.
- Za nas – rzekła Pamela.
- Za miłość – rzekłem ja.
- Za przyszłość – rzekła Pamela.
- Za marzenia, które zawsze można zrealizować – powiedziałem ja.
Popływaliśmy wzdłuż wybrzeża i po południu wróciliśmy do domu.
Zjedliśmy obiad składający się z ryb, które złowiłem. Grillowaliśmy je na
plaży, a potem na werandzie zatraciliśmy się w uczcie podniebienia.
- Muszę wracać – rzekła Pamela. – Jutro idę do pracy.
Pocałowała mnie i odeszła. Znów poczułem się samotny. Miałem takie
chwile, że czasami bardziej odczuwałem samotność. To była jedna z nich.
Uciekłem w pasję. Zacząłem kończyć rzeźbę, którą miałem w głowie, i
chciałem tylko swoje myśli wydobyć z mojego wnętrza. Ze środka. Z duszy.
Zmieniałem dłuta, skrobaczki, rydło – niczym lekarz podczas trudnej
operacji. Zatracałem się w sobie, zatracałem się w pasji. Czas podczas
tworzenia, zawsze umykał mi szybko, bezpowrotnie.
Odszedłem kilka kroków do tyłu, chciałem zobaczyć efekt swojej pracy. Znów nie byłem zadowolony. Czułem niedosyt tego, co chciałem zrobić, a co zrobiłem, pomimo wielu starań.
93
Pragnąłem uchwycić chaos, lecz żeby był w tym chaosie jakiś spokój.
Choćby pozorny. Jakby coś było zawieszone w powietrzu. Jakiś żar kipiał
w niewidzialności chwili. Harmonia mieszała się z żywiołem. Spokój opanowany był przez zamęt. Cisza przeniknięta była krzykiem. Moim krzykiem zniewolenia. Głosem przepełnionym skargą. Skargą, jak trudno jest
znaleźć ciszę w tym zgiełku.
„Chyba nie mam dobrego warsztatu – pomyślałem niezadowolony. –
Jeszcze tak wiele muszę się nauczyć. Poprawić technikę i styl. Jeśli nie
posiadamy dobrego przygotowania, zawsze możemy zostać twórcami
współczesnymi. Awangardowymi. Zawsze możemy wmówić innym, że
jest to efekt zamierzony, nawet wtedy, kiedy nie ma w tym nic zamierzonego. Nie posiadając odpowiedniej formy, sami możemy stać się formą.
Niezależnym kształtem naszych myśli”.
Gdy tak spoglądałem na swoje dzieło, poczułem czyjś wzrok za sobą.
Taki obcy, taki zagubiony, taki zimny. Odwróciłem się.
Mężczyzna wyglądał źle, bardzo źle. Tak, jakby go ktoś gonił, jakby
był od dłuższego czasu w podróży.
- Cześć – powiedział obcy, zimnym i zmęczonym głosem.
- Cześć – odparłem niepewnie.
- Od dawna jestem w podróży, od dłuższego czasu nic nie jadłem, tylko
to, co udało mi się znaleźć, czasami ukraść. Mogę prosić o cokolwiek do
jedzenia.
- Oczywiście – odpowiedziałem. – Pochodzę z takiego kraju, że jak obcy człowiek jest w potrzebie, i zapuka choćby w nocy do drzwi, zawsze
znajdzie schronienie i zostanie nakarmiony. Tak mnie wychowali rodzice.
Pomagać tym, którzy tej pomocy nagle potrzebują. Nigdy nie wiadomo,
kiedy los się odwróci, i wtedy my możemy znaleźć się w potrzebie.
- Dziękuję.
- Usiądź – rzekłem, i poszedłem po resztki obiadu, dla nieznajomego.
Po chwili jadł. Łapczywie. Szybko. Pazernie. Jadł tak, jak tylko może
jeść człowiek, który głodował już od pewnego czasu.
- Jak masz na imię? – spytałem.
- Sadam – odparł.
- Tomasz – odrzekłem.
Przyjrzałem mu się uważnie. Miał zmęczone oczy, ciemne, takie węglowe. Długie włosy, bardzo tłuste, przykurzone przebytymi drogami.
Brodę miał zbyt długą jak na zwykłego człowieka, szpiczastą, lekko zakręconą na dole. Budowa ciała średnia, był raczej niski, należał do tego typu
osób, które intrygują innych, sprawiają już samą obecnością, że coś nas
ciekawi, wzbudza inność, i chcielibyśmy nagle tą inność zrozumieć, pojąć.
94
- Długo jesteś w podróży? – spytałem, gdy odrobinę się najadł, zaspokoił pierwszy głód w sobie. Pierwsze pragnienia najgorzej jest zaspokoić,
pozostałe dają szybciej nasycenie.
- Od dwóch miesięcy – odparł Sadam. – Uciekam od wojny, od ludzi,
którzy tę wojnę rozpętali.
- Zgubiłeś ich?
- Tego nie wiem. Za długo jestem w drodze, żeby wiedzieć cokolwiek.
Wszystko mi się zlewa. Daty, dni, noce i pragnienia. Nawet sny są inne,
gdy błądzimy. Są takie wyraziste, surowe w swojej konstrukcji.
- Dokąd zmierzasz? – zaciekawiłem się.
- Czekam teraz na kogoś. Gdzieś muszę się tutaj zakotwiczyć. Przeczekać chwilę, a potem statkiem opuszczę ten ląd zagubienia. Zniknę, i wtedy
już będę wolny. Do końca. Na zawsze… Choć niepewność, że kiedyś mnie
znajdą, zawsze będzie we mnie. Jak choroba, nieuleczalna skaza, którą
mamy od urodzenia w sobie.
- Jaka to wojna? – spytałem niepewnie. – Nic nie wiem o żadnej wojnie.
- Nic! – Sadam się zdziwił. – W państwie B., gdzie była dyktatura, od
kilku miesięcy trwa przewrót. Teraz wojska dyktatora bronią się w ostatniej twierdzy. To już koniec. Przegrał. Wszystko się w życiu kiedyś kończy. Dobro i skarby, też. W tym przypadku to było dobro i skarby dyktatora. Ludu z pewnością nie.
- Wiesz – powiedziałem cicho – nie mam tutaj telewizji i radia. Nic nie
wiem, co się dzieje na świecie. Żyje mi się z tą niewiedzą lepiej. Jestem
szczęśliwszy, nie wiedząc nic o brudach tego świata. Spokojniej śpię.
Niewiedza jest dla mnie wyzwoleniem. Nie wiedząc dużo, lepiej żyję.
Wiedząc więcej, zapewne straciłbym pogodę ducha i radość, którą mam
teraz w sobie.
- Niewiedza jest światłem dla jednych, dla innych piekłem – stwierdził
Sadam. – Czasami lepiej nic nie wiedzieć, niż posiąść wiedzę i żyć w
wiecznym niepokoju. Niepokoju, który niszczy jednostki, gdy rozbudzi w
nich nieodpowiednie pragnienia.
- Masz rację. Pragnienie nieosiągalne to zguba, a złudzenie, że można
coś osiągnąć, kiedy nie można już nic osiągnąć, niszczy najsłabsze jednostki – powiedziałem.
- Mam pytanie, w zasadzie prośbę. Mogę spać na werandzie kilka dni,
może trochę dłużej. Nie znam tu nikogo. Muszę czekać na tego człowieka.
Jak się pojawi, zapłacę za gościnę. On będzie miał pieniądze. Ja nie mam
nic – rzekł Sadam.
95
- Oczywiście – odparłem. – Podobno, kiedy nie mamy nic, dowiadujemy się, jacy są naprawdę ludzie, ile są w istocie warci. Jaki jest świat, który nas wtedy osacza gdzieś z boku.
- Dziękuję. Odwdzięczę się.
- Nic nie będziesz płacił – rzekłem. – Chcę ci pomóc i tyle. Gdybym
tego nie uczynił, wstydziłbym się swojego odbicia w lustrze. Na to sobie
nie mogę pozwolić – zaśmiałem się.
- Jeszcze raz dziękuję – on też się zaśmiał, lecz sucho i cierpko. Nie
miał siły na radość, nie miał chęci na szczęście, nie miał teraz nic, co mogło sprawić, aby uśmiech zagościł dłużej na jego twarzy.
- Może udamy się na spoczynek? – zaproponowałem. – Będziesz spał
w salonie, nie na zewnątrz. Jutro porozmawiamy. Jesteś zmęczony. To
widać i czuć – zaśmiałem się.
- Dziękuję. W końcu zasnę wygodnie, od dłuższego czasu tego nie miałem.
Udaliśmy się na spoczynek. Obcy szybko zasnął. Ja jeszcze myślałem,
czy dobrze uczyniłem. Obcy człowiek w moim domu. Nic o nim nie wiem.
Może nigdy nie dowiem się prawdy o nim. O wojnie. O ucieczce, która go
zmusiła do takiego wysiłku. Może zamiast ofiary jest zwierzyną, karaną za
błędy popełnione w przeszłości? Kiedyś był łowcą, teraz jest szczurem
uciekającym w popłochu przed karą. Ma w sobie coś dziwnego. Jakąś
moc. Czuję to, pomimo wyglądu, jaki teraz sprawia. Kiedyś był inny,
ucieczka go zmieniła. Może był kimś, a teraz jest nikim. A może teraz jest
nikim, żeby później stać się kimś. Czasami ktoś zmienia się w coś, innym
razem coś staje się kimś. Zależy to od czasu i biegu historii. Na razie jego
historia była dla mnie niewiadomą. Pustką zawieszoną w czasie.
Zasnąłem. W końcu zasnąłem. Pomimo wątpliwości i złych myśli, które najwidoczniej zawsze miałem w sobie. Nie czułem ich, lecz one były.
Złe myśli zawsze są w nas, a kiedy przyjdzie pora, odpowiedni czas, budzą
się i ranią nas od środka, tak boleśnie.
Biegłem przed siebie. W panice, w poniżeniu, w rozpaczy. Szczekałem.
Była ciemność i mrok. A za mną sfora psów ujadała zaciekle. Ciągle słyszałem ich wycie za sobą. Były uparte. Z konsekwencją za mną wciąż
podążały.
Zbliżyłem się do rzeki. Spojrzałem w jej mroczny nurt. Byłem psem.
Czarna sierść, krótka, duże łapy i pysk, z którego wystawały oczy – przerażone, dzikie, beznamiętne. Wskoczyłem do wody. Nurt unosił mnie
gdzieś indziej, nie tam gdzie zamierzałem dopłynąć.
One były już na brzegu. Też wskoczyły do rzeki. Było ich tak wiele.
Czułem, że nie ucieknę. Jednak strach nie pozwalał mi poddać się. Umrzeć
96
bez walki. Oddać obojętnie się przeznaczeniu. Więc szczekałem z rozpaczy i uciekałem. Do…nikąd, bez celu, bez właściwego kierunku drogi.
Dopadły mnie za rzeką, na polanie. Nie miałem już siły. Nie miałem
już siły od dawna. Więc szczekałem, chcąc opóźnić pierwsze ciosy, wiedziałem, co za chwilę nastąpi. Mogłem tylko szczekać w panice i w przerażeniu.
Otoczyły mnie. Mniejsze i większe. Były wściekłe. Było ich dużo. Za
dużo. Te mniejsze były najgorsze, najwścieklejsze. Tłum dodawał im sił.
Stado zawsze pomaga słabszym, wyzwala w nich najgorsze emocje. Czyny
słabych są okrutniejsze od silnych, jeśli działają w tłumie.
Zaatakowały mnie nagle i razem. Nie miałem już sił się bronić. Tylko
szczekałem i opóźniałem koniec, który nagle zajrzał mi w oczy. Gryzły
mnie za przeszłość, za teraźniejszość, za opór. Za to, że przeciwstawiłem
się większości.
Byłem słabym psem za kratami. Małym i smutnym. Pamiętam, jak ktoś
mnie kiedyś zostawił, gdzieś przy lesie. Szczekałem z bólu i rozpaczy.
Potem znalazłem się w schronisku. Tam gryzłem kraty każdego dnia, każdej nocy. Nie mogłem się przyzwyczaić do krat. Czułem wolność w sobie,
nie kajdany.
Potem ktoś przyszedł z dzieckiem. Widziałem ten uśmiech w oczach
małego człowieka. I było dobrze przez jakiś czas. Miłość i troska, posiłek i
spokój. A potem były wakacje. I zostałem sam na drodze, przywiązany do
drzewa.
Wyszarpałem się. Czułem wolność wokół siebie. Byłem sam, ale wolny. Potem pętałem się po okolicy. Przetrwałem zimę, walkę z innymi psami. Trochę podrosłem. Wynędzniałem i zszarzałem. Przetrwałem następną
zimę. Była ciężka i mroźna. Przetrwałem. Czasami trzeba przetrwać, żeby
żyć dalej. Tylko przetrwać… … …
Kiedyś zaatakowała mnie dzika sfora psów. Nie miałem szans. Broniłem się. Potem zdychałem. Ktoś mnie znalazł. I znów kraty. W więzieniu
doszedłem do siebie, nabrałem sił. Kajdany czasami leczą, ciało, nie duszę.
Później próbowałem ucieczek, gryźć kraty w nocy. Nigdy nie czułem
się więźniem życia, nigdy nie czułem się więźniem własnego ciała. Nie
byłem stworzony do niewoli. Wyłem w nocy do księżyca. Cierpiałem.
Byłem samotny, i w niewoli. Wolałem być samotnym psem, ale wolnym. I
w końcu uciekłem.
Udało się. Dorosłem w nędzy. Zmężniałem. Kraty uczyniły mnie innym psem. Już wiedziałem, czego chcę. To ważne, wiedzieć co się chce i
czego się nie chce, gdzie nigdy nie przebywać. Widziałem wiele rzeczy,
wiele ciosów odebrałem od ludzi. Czasami cierpiałem, ale żyłem.
97
I wtedy te psy. Dzika sfora. Dopadły mnie. Nie miałem szans. Każda
wolność ma swoją cenę. Moją ceną było życie. Goniły mnie, aż w końcu
dopadły. Szczekałem. Nic nie pomagało. Szczekanie nie pomaga, jeśli nie
ma, do kogo szczekać. Jeśli wszystko, co nas otacza, przepełnione jest
obojętnością. Gryzłem, szarpałem, walczyłem. Było ich za wiele. Umarłem, choć mogłem jeszcze coś zobaczyć, zrozumieć, poczuć. Dopadły
mnie wtedy, kiedy byłem najsłabszy – we śnie. Nie miałem już sił uciekać.
Nie miałem już sił wątpić. Poznałem niewolę, miłość, wolność. Więzienie,
dom, pogardę. Teraz poznam ostatnie uczucie w życiu – śmierć. Zaszczekałem ostatni raz i zamknąłem oczy. Nie chciałem już więcej widzieć ich
spojrzeń. Było w nich tyle zła i nienawiści. Zawyłem…
Sadam obudził się. Był cały spocony. Znów ten sen. Taki mroczny i
ostateczny. Nie dawał mu spokoju od dłuższego czasu. Każdy ma taki sen,
który wciąż do niego wraca. Męczy i doskwiera. To był jego sen – bolesny, ciężki, prawdziwy. Sadam nie mógł się od niego uwolnić. Uciec. Są
takie rzeczy, od których nigdy nie uciekniemy. Pomimo prób. To była
właśnie taka rzecz – nieodwracalna.
To przez tę ucieczkę. Był wycieńczony, przestraszony, zobojętniały.
Już nie miał siły. A to był dopiero początek. Jeśli na starcie tracimy siły,
nie mamy ich wystarczająco dużo, zawsze przegrywamy na końcu. Pomimo starań i uporu. Pomimo wkładu naszego rozumu, w proces opóźniania
kresu.
Sadam spojrzał za okno. Była jeszcze noc, dzień się jeszcze nie obudził. Wytarł ręką spocone czoło, przewrócił się na drugi bok i zasnął.
Chciał, choć przez chwilę zapomnieć o codzienności. Chciał, choć przez
chwilę zapomnieć o bólu, który od pewnego czasu nosił w sobie.
Obudziłem się rano. Wyszedłem na werandę. Morze w niebieskim błogostanie odbijało promienie słońca ku górze. Ku nielicznym chmurom na
niebie. Słońce powoli zaczynało swój żarliwy taniec. Tango spiekoty lata.
Jeszcze nie było gorące, na razie było lekko nagrzane swoją siłą i potęgą.
Sadam stał na plaży i patrzył skupiony w kierunku morza. Był jakiś zagubiony i roztargniony. Ciężar podróży, którą dopiero co zaczął, a która
miała się ciągnąć nie wiadomo ile, może w nieskończoność, przygniatał go
coraz bardziej. Było to widać w jego obliczu i rozbieganym wzroku. Sadam zdał sobie sprawę, bolesną prawdę, że kres podróży jest daleko, bardzo daleko przed nim.
Zawołałem go na śniadanie. Był małomówny. Prawie nic nie mówił.
Jego spojrzenie było ciężkie i nieufne. Myślę, że uzmysłowił sobie, iż
wczoraj za dużo mówił. Ciężar podróży, zbyt długiej drogi, jej trudy, zmęczenie, brak kontaktu z innymi ludźmi, sprawił, że musiał z kimś wtedy
98
porozmawiać. Tą osobą byłem ja. Musiał komuś zaufać. Musiał gdzieś
przystanąć na moment, tym miejscem był mój dom.
Był uciekinierem. Uciekał, aby zapomnieć. Uciekał, aby móc. Uciekał,
aby znów coś zacząć. Na nowo, w innym miejscu, w innym czasie. I może,
zbyt pochopnie, za dużo mówił. Teraz to zrozumiał i milczał. Mówił tylko
to, co musiał. Dla mnie, jego milczenie, też było mową. Mową uciekiniera
na rozdrożu dróg.
I tak było przez tydzień. Oswajał się ze mną. Nic nie mówił, tylko patrzył w morze. Jakby czegoś oczekiwał, na coś czekał. Nie przeszkadzałem
mu. Pozwoliłem żyć własnym trybem życia.
Podczas tego tygodnia nie marnowałem czasu, rzeźbiłem. Tworzyłem
coś z niczego. Byłem Bogiem swojej wyobraźni. Twórcą drzewa, które
pod moimi rękami miało odżyć. Nabrać kształtu i przestrzeni. I w tym się
zatraciłem. Nigdzie nie jeździłem, miałem spore zapasy jedzenia w domu.
Tak często czyniłem, żeby nie jeździć nieustannie do miasta. Męczył mnie
skwar miasta, jego ruch, niepokój. Więc pracowałem, starałem się stworzyć nową przestrzeń moimi rękami, nakreślić nowy wymiar w moich
myślach, inny bezmiar kształtu rzeźby.
Pamela wyjechała na miesiąc do rodziny, więc nikt do mnie nie przychodził. Byłem sam ze swoją sztuką. Sam, lecz nie samotny. Obcy przybysz był tylko dodatkiem krajobrazu wokół mego domu. Żył swoim życiem i oswajał się ze mną, z nowym otoczeniem wokół jego przestrzeni
egzystowania.
Po tygodniu coś w nim pękło. Wieczorem przyszedł do mnie, gdy siedziałem przy lampce wina, chłodnego czerwonego wina, i patrzyłem na
gwiazdy na niebie. Tak dzisiaj jasno błyszczały w ciemnym mroku morza.
Odbijały się i znikały dalej, w cichych ruchach fal i powietrza.
- Można się dosiąść? – spytał Sadam.
- Oczywiście, siadaj – rzekłem.
- Mogę dostać trochę wina? – spytał.
Nalałem mu. Czerwony płyn, z lekką nonszalancją ześlizgnął się po
ściankach lampki. Zatańczył i po chwili uspokoił swój ruch w szkle. Magiczny ruch.
Chwilę milczeliśmy. Aż w końcu przemówił. Nie pośpieszałem go.
Wszystko ma swój czas i znaczenie. Rozmowa też. Zbędny pośpiech niszczy rzeczy, które jeszcze do końca się nie narodziły.
- Pewnie ciekawi cię, dlaczego uciekam? Kim tam byłem? – rzekł Sadam.
- Trochę tak – uśmiechnąłem się. – W końcu u mnie mieszkasz – dodałem.
99
- Byłem ochroniarzem Dyktatora. Jednym z wielu, ale mnie najbardziej
ufał. Więc bywałem z nim wszędzie i ciągle.
- Z tego powodu musisz uciekać? – spytałem.
- Tak. Teraz wszystko niszczą, co po nim zostało. Ludzi też. To część
polityki zwycięzcy. Niszczyć to, co pozostało z przeszłości, aby przyszłość
była wyraźniejsza. Bardziej oczywista.
- Zostając tam musiałbyś zginąć – stwierdziłem.
- Już dawno bym wisiał gdzieś na drzewie, ku uciesze ludzi. Uciekając
daję sobie nadzieję. Zostając tam, żyłbym w wiecznym napięciu. Dostałbym strach, zamiast cienia nadziei. I tak by było aż do końca mojego życia.
- Nie warto żyć w wiecznym strachu, takim do końca – stwierdziłem. –
To otępia umysł na przyszłe doznania, teraźniejsze też.
- Zgadza się. Wieczny strach to kajdany, czyniące z teraźniejszości
pustkę. Wiesz… – rzekł do mnie cicho. – Widziałem tam wiele rzeczy,
wiele złych rzeczy. One są ciągle we mnie, boleśnie tkwią w mej pamięci.
Tak krwawiąco, niczym cierń, niczym skaza, jak przekleństwo wobec poświęconych.
- Kiedyś zapomnisz… – rzekłem.
- Nigdy nie zapomnę! – przerwał mi. – O takich rzeczach nigdy się nie
zapomina. Można z nimi żyć. Zapomnieć nigdy się nie uda.
Wypiliśmy całą butelkę wina. Sadam jeszcze bardziej się otworzył. Było ciepło, alkohol szybciej działa, gdy spiekota i zaduch zabijają każdy
oddech powietrza.
- Robiłem to dla pieniędzy. Chciałem dużo w zamian za znieczulenie
uwagi, zamrożenie umysłu, za obojętność wobec innej chęci postrzegania
świata. Chciałem być kimś. I byłem. Widzieć dużo. I widziałem. Czuć
więcej niż inni. I czułem. Jednak najbardziej czułem ból innych, kiedy
ginęli na moich oczach. Pieniądze to zagłuszały, w pewien sposób. Na
jakiś okres czasu. Ale ból powracał. Wciąż wracał. W nocy, za dnia, w
snach.
- Nauczyłeś się z nim żyć? – spytałem.
- Nauczyłem się go tolerować. Rozumieć lepiej i inaczej. Stał się moim
bratem, złym bratem, chlebem powszednim ze źle działającego pieca.
- Co widziałeś dokładnie? Wiesz… chodzi mi o to zło, które wokół ciebie się działo. Otaczało cię momentami szczelnie i precyzyjnie – spytałem.
Alkohol dodał mi odwagi. Normalnie bym się o to nie spytał.
Sadam wstał. Był lekko podpity. Zachwiał się, ale szybko złapał równowagę. Popatrzył na mnie obojętnie, bez emocji.
- Jutro ci powiem. Teraz jest późno. Jestem zmęczony – rzekł. – Tak
bardzo jestem zmęczony od dłuższego czasu. Czasami myślę, że zmęcze100
nie to mój naturalny stan życia. Gdy jestem zmęczony, żyję. Gdy przestanę
czuć zmęczenie, umrę. Więc muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy,
aby trwać w tym zmęczeniu aż do końca, gdyż inaczej umrę. Zmęczenie to
stan naturalny ludzi, którzy właśnie przegrywają życie.
Poszliśmy spać. Zasnąłem szybko i cicho. Zawsze zasypiam dobrze,
gdy umysł nasycę czymś niezdrowym. Zdrowe rzeczy nigdy mi nie służyły. Zwłaszcza snom. Niepotrzebnie niepokoiły moje myśli.
Następnego dnia, gdy słońce uniosło się odpowiednio wysoko na horyzoncie, gdy morze grało swoją melodię tuż przy plaży, jak zjedliśmy śniadanie, ze smakiem, w milczeniu i w jakiejś dziwnej nostalgii, wyruszyliśmy moją łodzią w morze. Razem. Niepokój wcześniejszych dni zniknął.
Wyparował bez śladu.
Gdy byliśmy na pełnym morzu, jak zatrzymałem łódź tyłem do brzegu,
podałem Sadamowi wędkę.
- Walcz – uśmiechnąłem się. – A wtedy dowiesz się ile jesteś naprawdę
wart. Ile w tobie jest siły i cierpliwości. Czasami determinacji.
- Najgorzej jest walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem – rzekł Sadam. – To tak, jakby walczyć z samym sobą.
- Właśnie – odparłem. – Morze uczy nas pokory, łowienie cierpliwości.
Zarzuć haczyk do wody i powodzenia.
Zająłem się czytaniem książki. Nie miałem ochoty dzisiaj łowić. Zrobiłem to dla niego. Chciałem, aby oderwał myśli od przeszłości. Zapomniał
o rzeczach, które zawsze zostają w nas w pamięci. Żeby zapomniał o nich
na chwilę, na krótki okres czasu.
Po dwóch godzinach, kiedy zmęczenie, żar z nieba, nadwątlone siły
zmusiły Sadama do obojętnego wzroku, coś w wodzie się poruszyło. Żyłka
błyskawicznie się naprężyła. Sadam zaczął nerwowo szarpać wędką.
- Spokojnie – doradziłem mu. – Popuszczaj żyłkę kołowrotkiem, a potem ciągnij do siebie. Daj się rybie zmęczyć.
- Dwoje zmęczonych stworzeń to za dużo – rzekł sarkastycznie Sadam.
– Za dużo na tak upalny dzień.
Zaczęła się walka. Sadam robił to, co mu mówiłem. Po chwili ryba była
przy naszej burcie. Przygotowałem podbierak. Potem, gdy ryba na moment
zawisła w przestrzeni wody, szybko ją wziąłem do podbieraka i wrzuciłem
na pokład.
Ryba się wiła. Skakała na pokładzie. Robiła elipsy, koła i otwierała w
panice swój pysk z ostrymi zębami. Była duża. Duża i dumna. Jej łuski,
niczym złoto, błyszczały w promieniach słońca.
- Co z nią zrobimy? Jest za duża żeby ją zjeść. Za stara. Jej mięso będzie niesmaczne – rzekłem.
- Puśćmy ją – rzekł Sadam.
101
- To twoja zdobycz. Twoje trofeum. Zrób z nią to, co zechcesz.
Sadam popatrzył na rybę. Wciąż skakała po pokładzie. Walczyła o
godną śmierć. Nie wiem, co w niej zobaczył – może siebie. Może swój
strach, swoje zwątpienie, swoją gorycz sytuacji. Nie wiem, co czuł, gdyż
był zamyślony i nieobecny. Jednak wziął rybę za skrzela i wrzucił do wody. Długo patrzył jak odpływała. Znikała w odmętach morza.
- Twoja decyzja – rzekłem, aby przerwać to martwe milczenie.
- Zasługiwała na lepszy los – rzekł po chwili Sadam. – Nie należy zabijać stworzeń, które walczą o godną śmierć. Ja czasami tak czyniłem…
Robiłem to bez namysłu i wysiłku – rzekł cicho, zamyślony w sobie Sadam. – Popełniałem błędy, aby być silnym, żeby postrzegano mnie, jako
zwycięzcę. Strachem można więcej zyskać niż przemocą…
- O czym ty mówisz? – spytałem.
Sadam wrócił na ziemię. Z przeszłości, która wciąż w nim była. Był
zmieszany, jakiś obcy, zagubiony.
- Tak mówię bez sensu… To zmęczenie. Ono powoduje takie
chaotyczne myśli. Całkowicie ze sobą niezwiązane. Wracajmy.
- Dobrze – rzekłem i skierowałem łódź do brzegu.
Po południu pojechaliśmy do miasta. Moim starym terenowym samochodem. Lubiłem nim jeździć, miał w sobie duszę. Nie każdy samochód
może być przyjacielem człowieka. Ten był. Miał styl. Miał siłę. Miał moc.
Miał duszę, którą pokochałem z wzajemnością.
Automatyczna skrzynia biegów ułatwiała jazdę. Jechaliśmy szybko i
pewnie. Dobrze znałem drogę, więc szybko byliśmy w mieście.
Miasto było małe. Rybacka osada, gdzie czas zatrzymał się dawno, i
nie miał zamiaru nigdy ruszyć do przodu. Wszyscy się znali, wszyscy o
sobie wiele wiedzieli. Tajemnice małych miast są tajemnicami wspólnymi.
Ludzie, którzy w nich tkwią, kiedyś może chcieli coś zmienić w sobie,
uciec gdzieś do przodu, lecz zostali, może z obowiązku, może z braku
wiary, a teraz tu są i żyją, gdyż prawdziwe życie, ich świat, dawno utkwił
w martwym punkcie, w kresie, do którego już nie musieli się zbliżać.
Gdy wysiedliśmy przed sklepem, Sadam rzekł do mnie:
- Muszę coś załatwić. Po jakim czasie możemy się spotkać?
- Za dwie godziny, w tym samym miejscu – odparłem.
- Dobrze – rzekł Sadam i zniknął w bocznej ulicy.
Popatrzyłem na niego. Jakiś dziwny niepokój zaiskrzył w mojej głowie.
Zawsze działałem instynktownie, coś czułem, coś analizowałem, jakieś
symptomy niepokoju miałem w sobie, kiedy złe objawy życia naruszały
moją równowagę. I te znaki, symbole niepokoju w głowie, mówiły mi,
wręcz podpowiadały – uważaj! Bądź czujny! To, że komuś pomogłeś,
102
wcale nie musi oznaczać, że możesz liczyć na czyjąś wdzięczność. Ludzie
wdzięczni też potrafią krzywdzić innych ludzi.
Poszedłem do sklepu. Zrobiłem szybko zakupy. Na cały tydzień. Nie
lubiłem zakupów, nie cierpiałem ich, uważałem tą czynność za zmarnowany czas, więc zawsze robiłem zakupy szybko i pośpiesznie. Tak szybko,
jak można szybko zrobić czynność, której nie cierpimy tak prawdziwie.
Potem wyszedłem ze sklepu. Załadowałem prowiant do samochodu,
popatrzyłem na zegarek, miałem jeszcze ponad godzinę czasu do spotkania
z Sadamem, więc udałem się do pobliskiego baru. Na jedno małe, nic nieznaczące piwo. Upał był okropny, pragnienie niemiłosierne. Klimatyzowany bar sprawiał, że odpoczynek tutaj miał inny wymiar i znaczenie.
Jeszcze nie było dużo gości. Godzina zbyt wczesna na zapijanie samotności i smutku. Zamówiłem piwo, usiadłem przy barze. Cicha muzyka
otulała swoim ciepłem pomieszczenie. Światła znad baru tańczyły na ladzie; ich błyski, jasne lśnienia, odbijały się od szklanek i butelek ustawionych za barem, na szklanej ścianie ze szklanymi półkami.
Stave, barman około 50 lat, podał mi zimne piwo. Wypiłem łyk, poczułem zimny dreszcz w sobie. W samym środku.
- Co słychać ciekawego? – spytałem.
- Nic. Praca, praca i jeszcze raz praca – zaśmiał się Stave.
- Przecież ją lubisz. To twoje życie. Twój świat.
- Tak. To prawda. Lecz czasami rzeczy, które kochamy, męczą nas nieświadomie. Kurczą nasze zmysły w środku. Niszczą nieubłaganie.
- Miłość może niszczyć? – spytałem.
- Miłość niezrealizowana nas zawsze niszczy. Zostawia niewidzialny ślad w sercu. Praca to moja miłość. Jestem sam, więc się nie skarżę.
Choć czasami bywam zmęczony.
- Jak każdy – dodałem.
- Jak każdy – potwierdził Stave.
Nagle z tyłu, przy ścianie, rozległ się huk przewróconego stolika. Jakieś
krzyki zburzyły harmonię ciszy.
Dwóch ludzi się szarpało. Obaj krzyczeli. Pijane głosy zabijały się nawzajem.
Stave wziął kij bejsbolowy spod lady i ruszył pewnie w ich kierunku.
Stanął koło nich, w lekkim rozkroku, i krzyknął:
- Albo obaj dostaniecie po ryju! Albo spokój! Wasz wybór! Decydujcie!
Mężczyźni puścili się, nie trzymali już się za ubrania. Patrzyli z obłędem na siebie. Z dzikim obłędem.
103
Ten niższy odwrócił się i wyszedł. Wyższy został. Był bardziej zniszczony od niższego. Nie miał do czego wracać. Więc został. Jego oczy
mówiły, jak bardzo mało miał już do powiedzenia światu.
- Siadaj John, i spokój! – rzekł sucho Stave.
John wrócił na swoje miejsce. Podniósł stolik i usiadł w kącie. Samotnie. Jego ruchy świadczyły, że od pewnego czasu jest sam. I nie radzi sobie wcale z tą samotnością. Nic a nic.
- Znasz go? – spytałem.
- To mój kolega ze szkoły – rzekł cicho Stave, jakby ze skrępowaniem.
– Ma zły okres w życiu. Czasami mi się wydaje, że ta knajpa to jego jedyny dom, jaki teraz posiada. Ten prawdziwy, ten rzeczywisty. Ten na zewnątrz jest iluzją. Snem. Niespełnionym letargiem. Ciszą przepełnioną
krzykiem.
- Co mu się stało, że tak cierpi? – spytałem.
- Kobieta go zostawiła. Jest w trakcie rozwodu. Kiedyś był inny, silny i
mocny. Rozwód pozbawił go sił. Na razie. – Powiedział Stave. – Ma w
sobie siłę, poradzi sobie. Ale to musi potrwać.
- Każdy potrzebuje innej miary czasu, żeby przez pewne sprawy
przejść, jako zwycięzca. Dla jednych ten czas jest chwilą, dla innych
wiecznością.
- Mógłbym zakazać mu tutaj przychodzić – rzekł Stave. – Ciągle mi
sprawia problemy. Ale gdzie pójdzie? Tutaj czuje się bezpiecznie. Ten
świat zna dobrze. Kiedyś wydawało mu się, że swój własny też zna doskonale. Ale się pomylił. Stracił wiarę i sens. Teraz sensem jest ta knajpa.
Wyrzucając go stąd, straci wszystko. Nie mogę tego uczynić.
- Nie dobija się koni, które kuleją, jeśli je kochamy. Pozwalamy im
trwać z miłości. W bólu, który nagle staje się naszym bólem – rzekłem.
- Masz rację. Dobić kogoś, kto jest w nieszczęściu, na zakręcie dróg, to
tak, jakby plunąć sobie samemu w twarz. Ja tak nie potrafię.
- Ja też – dodałem.
- Wiesz. On ciągle mówi i mówi. Ludzie przestali go już słuchać. Są
zmęczeni. Jego historia nie jest ich historią. Jego smutek nie jest ich smutkiem. Gdy coś powtarzasz w nieskończoność, tracisz realność tego, co
mówisz. Słuchacze nie wierzą w to, co on mówi. Stracił wiarygodność.
Swoim bólem zmęczył wszystkich dookoła.
- Musi się wygadać – powiedziałem.
- Musi – zaśmiał się barman. – Wyjdzie z tego, przejdzie tę drogę krzyżową naznaczoną bólem, ale przejdzie. Pamiętam go, jako silnego mężczyznę. Teraz jest silnym mężczyzną bez wiary. Siły nie traci się nagle.
Jest wciąż w nas, jeśli ją kiedykolwiek mieliśmy w sobie.
- U niego jest uśpiona – stwierdziłem.
104
- Zgadza się. Życie uśpiło jego siłę na chwilę.
- Kiedyś się obudzi – rzekłem.
- Na pewno – dodał Stave. – Ale do tego czasu będzie się awanturował.
I mówił. Ciągle będzie dużo mówił. To jest moja kara – zaśmiał się Stave.
– Znosić jego smutki w pracy.
Popatrzyłem na zegarek. Wstałem od baru.
- Muszę iść. Do zobaczenia – powiedziałem.
- Cześć – rzekł Stave, i popatrzył ciężko na Johna. Dosiadł się do innego klienta. Awantura wisiała w powietrzu.
Sadam czekał przy samochodzie. Spokojnie i sennie.
- Udało ci się wszystko załatwić? – spytałem.
- Prawie. Już niedługo wyjeżdżam. Nie będziesz mnie musiał dalej znosić.
- Cieszę się, że twoje plany powoli się realizują.
Wsiedliśmy do samochodu. Silnik zarzęził i zaczął grać swoją melodię.
Wracaliśmy do domu. W milczeniu, w ciszy, w nostalgii. Krajobraz za
szybą szybko mijał nam przed oczami. Był widokówką. Ruchomą widokówką czasu i przestrzeni.
Wieczorem poszedłem szybko spać. Byłem zmęczony i jakoś dziwnie
otępiały. Myśli same kładły się do snu. Po chwili spałem. Cisza za oknem
stała się ciszą mojego umysłu.
Rano, zaraz po przebudzeniu, gdy słońce zaczynało grać swoją melodię
dnia, wymyśliłem wycieczkę. Jazdę samochodem po plaży. Czasami tak
robiłem. Gdy było mi źle, gdy byłem smutny, jakoś dziwnie zaniepokojony, jak czułem w sobie wrzask, ten niemiłosierny niepokój, zły niepokój
nasączony rozdrażnieniem – wtedy wsiadałem do samochodu i jechałem
przed siebie. Na oślep. Żeby zapomnieć, żeby zrozumieć, żeby nie myśleć.
Sadam chętnie zgodził się na wyjazd. Mówił, że chce lepiej poznać
wybrzeże. Z czujnością i z precyzyjną dokładnością obserwował brzeg
podczas jazdy. Był niczym zwiadowca przed bitwą – skupiony i spostrzegawczy.
Jechaliśmy plażą. Czasami po piasku, chwilami po morzu. Koła z drapieżnością wyrzucały złoty piasek za siebie; gdy jechaliśmy po wodzie, jak
koła zanurzały się w falach, przy brzegu, wszystko pływało mi przed
oczami – niebo, samochód, morze.
Czułem się wolny i spełniony podczas tych ucieczek. Jechałem przed
siebie, bez celu. Czasami dobrze nie mieć celu – życie ma wtedy inne spojrzenie, takie czyste i tajemnicze. Inną perspektywę. Byłem wtedy ptakiem,
który nagle rozwinął skrzydła. Stworzeniem, które nagle zrozumiało sens
w tym bezsensie. Chciałem czuć, chciałem istnieć, chciałem trwać. Jazda
105
sprawiała, że miałem namiastkę tego, co mógłbym mieć w sobie, gdybym
bardziej się starał. Starał się, a nie tkwił w martwym punkcie.
Zatrzymałem samochód przy skałach. Na wprost groty, która była tu od
bardzo dawna. Tak słyszałem od miejscowych ludzi.
- Chodź – rzekłem do Sadama.
Zanurzyliśmy się w ciemności. Gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku,
zapaliłem latarkę.
- Popatrz – pokazałem rysunki na ścianach.
Sadam przyglądał im się z ciekawością. Po chwili milczenia rzekł:
- Są stare, bardzo stare.
- Miejscowi nie wiedzą, ile mają lat. Czują ciężar przeszłości, lecz nie
znają skali jej istnienia – powiedziałem.
- Czas je dawno zniszczył. Zresztą, kogo czas nie niszczy. Tylko nieliczni opierają się jego sile.
Malowidła przedstawiały polowania, jakieś rytuały przy ognisku, i
zwykłe codzienne czynności. Były zdjęciem epoki zatrzymanym w czasie.
Sadam milczał, a potem wyszedł na zewnątrz. Usiadł na kamieniu
przed jaskinią. Zamyślił się, był wyłączony całkowicie. Jego myśli były
gdzieś indziej, daleko i zarazem blisko. W pewnym momencie rzekł:
- Czasami obrazy z przeszłości, te rzeczy, które widziałem, w których
uczestniczyłem świadomie lub nieświadomie, wracają. Są wciąż we mnie
w środku.
- Złe rzeczy zawsze do nas wracają. Przeważnie w nieodpowiednich
momentach – powiedziałem.
- Wstydzę się swojej przeszłości – rzekł Sadam – tak bardzo wstydzę
się teraz swojego życia. Kiedyś było inaczej, miałem inne spojrzenie na
świat. Na rzeczywistość. Zmieniłem się. Ucieczka mnie zmieniła. Pędzę
do…nikąd. Zmierzam do…nikąd. Nikąd jest wszędzie i nigdzie.
- Kiedyś gdzieś dojdziesz. Zawsze jest jakiś kres każdej wędrówki –
stwierdziłem.
- Nie zawsze starcza nam czasu na dokończenie drogi. Śmierć nas zaskakuje nagle i niespodziewanie. Jak wróg. Jak najeźdźca. Jak złodziej.
- Musiałeś widzieć wiele złych rzeczy – rzekłem. – Skoro tak dużo myślisz o przeszłości.
- Tak. Chcesz wiedzieć? Na pewno chcesz to usłyszeć? – spytał Sadam.
- Powiedz, jeśli musisz. Wspomnienia leczą, jeśli powiesz je właściwej
osobie.
- Kiedyś Dyktator wziął jeńców i pojechał z nimi na wysokie wzgórze.
Popatrzył im w oczy z pogardą, kazał zawinąć ich w druty kolczaste, wyglądali jak bombki z kolcami, i zrzucił na dół. Turlali się w bólu i krzyczeli, tak bardzo wyli z rozpaczy. Kolce niszczyły ich ciała, rozpacz duszę. A
106
on tylko patrzył. Chłodno i posępnie. Kiedy już byli na dole i jeszcze żyli,
choć może nie powinni, śmierć byłaby dla nich lepsza, byłaby zbawieniem, ciała nie duszy, wtedy on podszedł do nich i rzekł: „To za zdradę i
zwątpienie. Nie za czyny. Zwątpiliście. Najbardziej nienawidzę wątpiących ludzi. Teraz w bólu umrzecie. Czas was pokona”. I zostawił ich tak
konających. Zostawił też swoich żołnierzy. Stali obok nich i pilnowali, aż
się wykrwawią, umrą z wyczerpania. Aż śmierć nadejdzie do nich w bólu.
- To był zły człowiek – stwierdziłem.
- Był twardy. Czy zły? Nie wiem. To były żołnierz, dowódca. Wojna
uczyniła go bezlitosnym. Gdy dostał władzę w swoje ręce, stracił realność
postrzegania świata. Mógł wszystko, miał wszystko, mógł zabić wszystkich. Był panem życia i śmierci. Bardziej śmierci.
- To smutne, jak władza zmienia ludzi.
- Gdy masz wszystko, gdy możesz wszystko, to zrobisz wszystko, co w
twojej mocy, aby ten stan jak najdłużej utrzymać. Władza wciąga, zabija
rozsądek. Ciężko pozbyć się luksusu, władzy jeszcze ciężej.
- Był taki zły? – spytałem.
- Wszyscy dyktatorzy są tacy sami. Boją się śmierci. Zamachu. Strachem chcą wygrać wszystko. Myślą, że tak będzie zawsze. Zazwyczaj gubi
ich pycha. Zbyt duża pewność siebie. Myślą, że są niezniszczalni. A tak
nie jest. Są ludźmi, jak każdy, a czują się Bogami. Boga też można zabić,
jeśli masz wystarczająco dużo wiary w sobie i wiesz jak to uczynić.
Sadam wstał. Tak nagle i pośpiesznie. Strzepał piasek ze spodni i ruszył
w kierunku samochodu. Jego kroki były pewne i stanowcze.
- Wracajmy – rzekł. – Teraz nie chcę do tego wracać. To zbyt boli.
Zbyt rani moje serce. Byłem tam… Robiłem tam rzeczy okropne…
Uczestniczyłem w tym, w czym nigdy nie powinienem uczestniczyć. W
swojej sile też byłem słaby. Jednak robiłem tak, aby nikt nie dowiedział się
o moich słabościach. Dla wrogów twoja słabość jest siłą. Dla ciebie słabość jest martwotą niezrealizowanych jeszcze planów.
Wsiedliśmy do samochodu. Wracaliśmy wolno, zbyt wolno. Wciąż myślałem o tym, co mi powiedział. Kim był ten człowiek? Skąd dokładnie
pochodził? Czułem, że nie mówi mi wszystkiego. Coś ukrywał. Był teraz
słaby. Strach go gubił. Kiedyś był inny. Silny. Stracił tę siłę. Czuł to. Nie
wiem, kiedy poczuł dokładnie moment, jak stracił siłę, wiem, że teraz już
wiedział, że siła nie jest wieczna. Czasami znika, i nigdy już nie wraca.
Jest balastem naszych niemożności. Często bywa mrokiem zawieszonym
w próżni. Tylko nieliczni czerpią z niej korzyści. Bycie silnym nie oznacza
zwycięstw w przyszłości. Zwycięstwa to determinacja. Siła nigdy nie była
dla każdego determinacją.
107
Wieczorem, kiedy siedziałem nad morzem, wpatrzony w ciemność nocy, w księżyc do końca nierozbudzony, Sadam przyszedł do mnie. Usiadł
obok. Chwilę pomilczał, potem rzekł:
- Wiesz, ciągle czuję ciężar przeszłości w sobie. Złe obrazy mam wciąż
przed oczami.
- Złe obrazy? – spytałem.
- Okropne. Dziwne, dobrych rzeczy nie pamiętam. Tylko te złe.
- Złe rzeczy bardziej wdzierają nam się w głowę – powiedziałem. –
Ciężko je później wyrzucić z siebie. Z samego środka.
- Kiedyś – rzekł Sadam – byłem z Dyktatorem w laboratorium. Tak nazywał miejsce, gdzie niszczyli ludzi. Robili na nich eksperymenty. Była
tam taka sala. Szklana, żeby było wszystko widać. Tego dnia, gdy tam
byłem, testowali jakiś gaz bojowy. Były tam matki z dziećmi. Dzieci małe,
duże, wszystkie przestraszone. Mężczyźni stali skuci na zewnątrz. Patrzyli
z bólem w oczach, na to, co za chwilę miało się stać. – Sadam zawiesił
głos, na chwilę.
- I co? Co było dalej? – spytałem przestraszony, niepewny końca tej
opowieści.
- Wpuszczono gaz. Szybko przeniknął pustą przestrzeń. Wszyscy zaczęli się dusić. Kobiety próbowały ratować dzieci. Dawały im ustami
resztki swojego powietrza. Panował chaos i determinacja. Po chwili wszyscy nie żyli. Uduszeni cichą śmiercią. Ojcowie, mężowie patrzyli na to w
otępieniu. Niektórzy krzyczeli. Byli za to bici. Karani niemiłosiernie. –
Sadam znów zamilkł na chwilę, a potem dalej mówił. – Dyktator podszedł
do nich i rzekł: „Zapamiętajcie ten obraz. Niech tkwi w was do końca. To
kara za wasze błędy. Nie błędy tych kobiet i dzieci. Tam gdzie będziecie
teraz żyć, do końca swoich dni, opowiadajcie, co tutaj widzieliście.
Ostrzeżcie innych przed waszymi błędami. Po co innym wasz ból? Niech
nie czują tego, co wy teraz czujecie. Nie ja zabiłem wasze kobiety i dzieci.
Zabiliście je sami. Nieświadomie. Swoją głupotą”. Potem wysłano ich do
obozu. Tam żyli aż do końca.
- To straszne – powiedziałem.
- Widziałem różne rzeczy. Dyktatura to wojna, bitwa jednego człowieka z całym światem.
- Jak można być tak okrutnym?
- Wojna i władza wydobywają z człowieka najgorsze instynkty – rzekł
Sadam. – Powiem ci jeszcze jedną rzecz i koniec. Już nie chcę o tym mówić.
- A ja słuchać – dodałem. – Nie bawi mnie ból innych, choćby w opowieściach.
108
- Któregoś dnia otoczyliśmy wioskę, całą armią. Szczelnie i dokładnie.
Dyktator stał na wzniesieniu. Patrzył dumnie niczym król na wioskę. Wiedział, że jest już martwa. Jeszcze żyła, lecz była martwa. Wybito wszystkich, całe rodziny, wystrzelano ich dokładnie i sumiennie. Pośród krzyków
i rozpaczy. Zostawiono tylko małego chłopca i dziewczynkę. Stali przestraszeni przed Dyktatorem. Uśmiechał się do nich demonicznie.
- Czemu ich zostawił? – spytałem.
- Chciał, żeby pamięć o buncie, o karze, o śmierci trwała wiecznie. Kara miała być przestrogą dla innych.
- Co z nimi zrobił? – spytałem.
- Nic. Wysłał ich do najlepszej szkoły. Dla elit. Opłacał ich naukę.
Opiekował się nimi finansowo. Mieli żyć. Byli świadectwem tego, co się
kiedyś wydarzyło. Mieli trwać, po to, żeby inni bali się zrobić rzecz nieodwracalną.
- Co było z nimi dalej?
- Nie wiem. Żyli. Musieli zrozumieć, że ich życie zależy od niego. Byli
częścią jego dobrej woli. Mogli zniknąć nagle – kiedyś. Tak niezauważalnie. Lecz myślę… że wciąż żyją. Gdzieś tam… I zabijają się myślami,
czemu zło może być tak pociągające. Ma władzę, pieniądze i wybór. Wybór, co dalej można zrobić, jeśli ma się już wszystko.
- Można żyć z takim bólem? Stratą, która nigdy nie znika nam z przed
oczu.
- Z wszystkim można żyć, jeśli jesteśmy uparci. Lecz czy wtedy żyjemy naprawdę, tego już nie wiem. Jesteśmy martwi w środku, tylko na zewnątrz żywi. Ruszamy się, coś jemy, coś widzimy, lecz jesteśmy martwi.
Puści. Otępieni obojętnością rzeczy, które się kiedyś stały. Zniszczyły już
nas na starcie.
Wstałem z ziemi. Popatrzyłem przed siebie. To, co mówił było takie
nierealne w moim świecie. Takie nieosiągalne dla moich myśli. To był zły
świat. Inny świat, odległy. Ale gdzieś tam był. Gdzieś z boku. Obok nas.
Wiele jest światów, których nie dostrzegamy. Nie chcemy ich widzieć.
Wypaczają tylko nasz świat. Ten uporządkowany.
Czujemy zło gdzieś z boku, lecz je ignorujemy. Tak jest lepiej. Dla nas,
dla naszej duszy. Nie wiedząc nic, lepiej żyjemy – spokojniej. Zbyt duża
wiedza nas zabija. Niszczy porządek tego, co tak sumiennie stworzyliśmy.
Gdy wracaliśmy do domu, wzdłuż plaży, ciemnej, okrytej mrokiem,
niespodziewanie pojawił się obok, niczym szpieg, szary cień człowieka.
Zgarbiony, nisko pochylony nad ziemią, przypominał karła, szarlatana z
ciemnej strony nocy. Cień się poruszył i ruszył w kierunku nas.
- Cześć – rzekła poświata mroku i po chwili rozpoznałem jego twarz.
- Cześć – odpowiedziałem.
109
Starzec, od którego kupiłem łódź, lekko zgarbionym wzrokiem
uśmiechnął się. Nie był to uśmiech radosny, był w nim smutek, jakiś czar
niemocy zatrzymania czasu na zawsze, który umykał, a jednak stał w miejscu. Zatrzymał się, nie dając czasu na przetrwanie.
- Może się napijemy? – spytał starzec i znacząco podniósł dzban wina
ku górze. Odkąd pamiętam, zawsze robił dobre wino. Było stare, dobrze
zatrzymane w czasie, mające w sobie smutek i zwątpienie, czasami gorycz,
ale zawsze poprawiało samopoczucie, tak jak i on swoją obecnością.
Usiedliśmy na werandzie, w moim domu. Wino szybko pomogło nam
przenieść się w inny świat. Taki nierzeczywisty, lekko chwiejny, bez skaz
i zwątpień.
Starzec czasami przychodził do mnie. Zawsze niespodziewanie. Pojawiał się nagle i nagle też znikał. Zawsze miał wino przy sobie. Wino było
pretekstem, zwróceniem uwagi, że jeszcze żyje, jeszcze jest, ciągle trwa.
Starość to ciągłe trwanie, nawet wtedy, kiedy nie ma po co dalej trwać.
Potem długo siedzieliśmy na werandzie, w tle grała muzyka, i milczeliśmy. Nie mówiliśmy za dużo. On nie oczekiwał rozmowy, mnie nie przeszkadzało milczenie. Starzec potrzebował bliskości, kogoś, kto go zauważy, z kim spędzi trochę czasu, przez moment nie będzie sam. Rozmowa
mogła zniszczyć te chwile spokoju w nim. Tę ciszę, która wciąż w nim
była, trwała w jego umyśle i sercu. Była jak kwiat, stary kwiat w nowym
ogrodzie. Więc milczeliśmy, cicho łapaliśmy te wspólne stagnacje w sobie.
Milczenie jest mową, gdy dwie osoby idealnie do siebie pasują.
- Starość to okropna rzecz – Sadam przerwał milczenie.
- Okropną rzeczą jest stracić kogoś bliskiego, a potem tylko trwać, czekać z niecierpliwością końca, gdyż życie zbyt wolno zbliża nas do kresu –
rzekł starzec. – Starość to nieustający ból, gdy nie mamy przy boku kogoś
bliskiego.
- Gdy śmierć jest wystarczająco blisko, wszystko wygląda inaczej, niż
widzieliśmy to kiedyś, na początku drogi – stwierdził Sadam.
- Tak. Koniec to zagłada przeszłości, rozliczenie spraw, które kiedyś
były ważne, a teraz już nie są – dodał starzec.
- Właśnie. Rozliczenia… Błędy… Potknięcia… To rysy na naszym życiu. Rysy niezniszczalne, ale jak bolesne – stwierdził Sadam.
- Dużo masz takich rys? Rozliczeń? – spytał starzec, patrząc przenikliwie na Sadama.
- Zbyt dużo. Większość nieodwracalnych.
- To źle, jeśli nie możemy cofnąć czasu, choć powinniśmy go z pewnością zmienić – powiedział starzec.
110
- Czas zawsze nas karze za błędy przeszłości – dodałem. – Za chwile
zwątpień, potknięć, za słabości nieuniknione… nieodwracalne.
Wino się kończyło. Znów nastąpiło przykre milczenie. Bolesne dla Sadama, dla mnie zrozumiałe.
- Chcesz zmienić ból w karę, czy raczej spróbujesz coś naprawić w sobie? – nagle spytał Sadama starzec.
- Karą jest ucieczka, z kraju, do którego już nigdy nie wrócę. Niepewność, że mnie kiedyś złapią i ukarają, za winy jakże mi obce, dla nich odległe. To też ich wina, obca wina ludzi nieskażonych wojną. Tą prawdziwą. Wojną, którą mam w sobie. Chciałbym coś zmienić w sobie, nadać
nowy sens memu życiu, lecz nie wiem czy potrafię, czy starczy mi na to
czasu. Jak mnie złapią, będzie za późno. Gdy ucieknę, gdzieś zniknę, to
strach, jego skutki, zniszczą moje dobre chęci. Chcę dobra, lecz nie potrafię go z siebie wydobyć. Jest za głęboko we mnie. Za blisko rozpaczy,
daleko od serca.
- Dopóki żyjesz wszystko możesz, będąc martwy, nie możesz nic – powiedział starzec. – Idę do domu, odprowadzisz mnie.
- Dobrze – powiedziałem.
Szliśmy w milczeniu po plaży. Nasze kroki cicho tłumił piasek. Złoty
piasek skąpany w ciemności nocy.
- Coś ci powiem – rzekł starzec. – Kiedyś, gdy byłem młody, dawno
temu, brałem udział w wojnie. Miałem wtedy ideały, wiarę, że można coś
zmienić w życiu. Myślałem, że rewolucją zdobędziemy świat. Walczyłem
w kraju, gdzie tyrania była na porządku dziennym.
- Długo trwała wojna? – spytałem.
- Za długo. Każda wojna trwa za długo – rzekł starzec. – Widziałem
zło, ludzi, którzy po wpływem wojny stawali się bestiami. Wojna wydobywa z ludzi najgorsze cechy. Zabijali, gwałcili, niszczyli w imię rewolucji. Byli tacy sami jak ich wrogowie. Ale mieli ideały. Przetrwałem, gdyż
nauczyłem się odróżniać zło, doskonale go rozumieć i oceniać. Byłem też
dobry w tym, co robiłem. W zabijaniu przeciwnika. Dobry i przebiegły.
- Wygraliście? – spytałem.
- Tak. Potem ci, którzy wygrali, stali się tacy sami jak poprzednicy. Nie
od razu. Trochę czasu minęło. Pozory są ważne. Szczególnie dla ludzi.
Pozory w polityce to bardzo ważna sprawa.
- Co zrobiłeś?
- Wyjechałem, tutaj. Zniknąłem, gdy zobaczyłem jak wszystko zmienia
się na niekorzyść. To co było dobre, stało się znów złe; władza zabija dobro samoczynnie. Uciekłem, kiedy jeszcze mogłem. Zanim przedmioty
zniszczyły resztki godności we mnie – rzekł sucho starzec. – Ale nie o tym
chciałem z tobą porozmawiać.
111
- O czym?
- Ten obcy mężczyzna w twoim domu, to zły człowiek. Znam się na
ludziach, tego mnie wojna nauczyła. Dobrze rozpoznawać zło w innym
człowieku. Uważaj na niego, żeby cię nie skrzywdził.
- On niedługo wyjedzie… Nie należy oceniać ludzi. Kim jestem, żeby
to czynić?
- Wiem, jesteś dobrym człowiekiem. Ale uważaj. Jego oczy pełne są
nienawiści. To nie jest rozpacz, choć pozornie tak to wygląda. To nienawiść do tego, co stracił. Co miał, a co mu teraz zabrali. Był kimś, teraz jest
nikim. A to boli, uwierz mi.
- Co najbardziej boli?
- Gdy zabiorą ci wszystko, władzę, pieniądze, sens; gdy zrzucą cię na
dół, abyś mógł dokładnie przyjrzeć się światu z innej pozycji; gdy mając
koronę, potoczy się ona w przepaść i pociągnie cię za sobą; gdy musisz
uwierzyć, że nigdy już nie będziesz na górze, gdyż oni już ci na to nie
pozwolą – to boli, tak okropnie rani nasze serce. I wtedy już wiesz, że to
inni sprawili, żeby cię zniszczyć, gdyż zazdrościli ci tego, co masz, a oni
tego nie mieli wcześniej. I to jest dodatkowy ból – twój własny ból życia.
- Co wtedy z tobą zrobią?
- Zniszczą cię. Będą cię gonić aż do śmierci. Jesteś wspomnieniem, ich
własnym wspomnieniem – jak przegrywali przy tobie własne życie. Zabijając cię, zabiją wspomnienia na zawsze. To ważne. Zabić umiejętnie
wspomnienia, jeśli chcemy na nowo iść do przodu.
Doszliśmy do jego domu. Starzec popatrzył na mnie z troską. Czule jak
ojciec. Była to troska prawdziwa, nie taka na siłę, udawana i wyuczona
przez życie.
- Uważaj! Pomagając obcym nie zawsze pomagamy sobie.
- Dobrze.
Starzec zniknął w ciemności. Zgarbiony, samotny, lekko odurzony winem. Był cieniem siebie z przeszłości. Przeżył swoje życie, a teraz cierpliwie czekał na koniec. Na kres, który zbyt wolno do niego przychodził.
Wróciłem do domu. Zmęczonym krokiem. Chwiejnym krokiem. Niecierpliwym krokiem. Myślałem o tym, co mi powiedział starzec. Był mądrym człowiekiem. Wiedział, co mówi. Większość ludzi mówi, lecz nic
nie rozumie z tego, co wypowiada, ludzie gubią sens własnych słów. W
pustych zdaniach sami siebie nie słyszą. Wypowiadają potok słów rzucanych na wiatr, bez krzty zrozumienia. Starzec zaliczał się do tej drugiej
grupy. Zawsze wiedział, co mówi. Mówił mało, lecz zawsze właściwie. Z
sensem.
112
Czułem zło w tym człowieku, co nagle pojawił się w moim życiu, w
moim domu. Podświadomie to czułem. Doznawałem też uczucia zagubienia, które miał w sobie.
Gubił się, szarpał, szastał myślami w odrętwieniu. Myślał, że ucieczka
mu pomoże. Ocali go, zbawi w jakiś dziwny, wręcz magiczny sposób.
Mylił się. Ucieczka jest tylko opóźnieniem tego, od czego uciekamy, a co
w przyszłości i tak nas dopadnie. Kiedyś, w najmniej spodziewanym momencie.
Sadama nigdzie nie było. Znikł nagle. Przeszukałem cały dom. Cisza,
spokój, jakaś błędna pustka. Wyszedłem na plażę, najpierw na wydmy, te
piaszczyste, potem te lekko skamieniałe. I nagle go zobaczyłem. Stał
zwrócony w kierunku morza. Widziałem go z tyłu. Na tle księżyca w
kształcie złotawej półkuli. Ręce miał rozłożone na boki, jego zarys przypominał z oddali kształt krzyża. Coś mówił, raczej krzyczał, w kierunku
morza, może gwiazd i nieba. Podszedłem bliżej i wtedy zobaczyłem w
jego prawej ręce nóż. Duży nóż rybacki. Taki ostry, na końcu lekko zakrzywiony.
- Nie mam siły już uciekać! Zresztą, po co?! I tak mnie kiedyś znajdą! –
Krzyczał pijanym głosem Sadam. Jego głos był jak wycie wiatru, przed
samym zmierzchem w zimie. – Coś czuję w środku, może litość do rzeczy,
które kiedyś zrobiłem! Robiłem rzeczy złe, niektóre okropne! Teraz strach,
że mnie znajdą i ukarają, rozbudził we mnie chęć naprawy tego, czego nie
da się już naprawić! Strach to sprawił, nie to, że jestem dobry! – Sadam
krzyczał przeraźliwie, jego głos się łamał, pojawiał się w nim jakiś skowyt, a potem wycie, i znów chwila ciszy spowiła plażę, aż w końcu znowu
krzyknął. – Chciałbym coś zrobić, uczynić, żeby pewne rzeczy naprawić,
zmienić zło w dobro! Ale to są tylko chęci! Nie wiem czy potrafię coś
dobrego z siebie wydobyć! Teraz tak mówię, gdyż się boję! Gdy uda mi
się uciec, mogę zapomnieć o tym strachu, o tej bojaźni, o tych obietnicach!
Chciałbym, lecz nie wiem! Nie rozumiem! Nie mogę! Wiem, że coś muszę, lecz nie wiem czy potrafię! Boże, pomóż mi to skończyć należycie!
Gdy jesteś wielki, ciężko umierać, jako mały! To poniżające! Takie puste
w środku! Koniec nie zawsze jest początkiem! Teraz to wiem! Koniec to
błogosławieństwo, jeśli nienawidzimy siebie! Nienawidzimy życia!
Sadam przyłożył nóż do drugiej ręki. Szybki ruch przy nadgarstku.
Krew poleciała na piasek. Ciemna plama została szybko zmyta przez morze. Zbrukane fale cicho tańczyły w świetle gwiazd.
Dobiegłem do niego. Chwyciłem za dłoń z nożem. Nóż upadł na piasek. Sadam uklęknął, głowę przyłożył do ziemi. Przypływ morza otulił
jego twarz. Sadam podniósł głowę.
113
- Nawet nie potrafię skończyć z sobą! Robię to nieumiejętnie! Kiedyś
więcej umiałem! Strach jest poniżający! Zabija najprostsze rzeczy w nas!
Umiejętności zamienia w bezład! Nadzieję przemienia w bezruch niemocy! Czujemy się wtedy kalekami na duszy! Niewolnikami własnego ciała!
- Chodź do domu – rzekłem roztrzęsiony. – Tam opatrzymy ci rękę.
W domu, w milczeniu, Sadam zasnął. Pilnowałem go przez chwilę, a
potem udręczony położyłem się do łóżka. Byłem zmęczony. Szybko zasnąłem.
To, co się wydarzyło, a nigdy nie powinno się zdarzyć, choć czasami
się zdarza, przeważnie innym, umęczyło mnie potwornie.
Sen był zbawieniem. Uśpił moje myśli i rozum. Zabił wątpliwości. Zamroził oddech i zwątpienie. Otruł przyszłość, która nigdy, być może, miała
nie nadejść. Choć powinna – kiedyś. Choć powinna – może. Choć powinna – jak najszybciej.
Rano Sadam, zaraz po śniadaniu, znikł na cały dzień. Nic nie mówił o
wczorajszym dniu. Był skupiony i pewny siebie. Znów był pewny siebie.
Może pozornie. Wstydził się swojej słabości. Każdy wstydzi się rzeczy,
które czynią nas słabymi w oczach innych.
Wrócił wieczorem. Jeszcze bardziej skupiony i dumny. Popatrzył na
mnie i rzekł:
- Za kilka dni wyjeżdżam. Za dwa, może trzy dni. Widziałem się z tym
człowiekiem, o którym ci mówiłem. Załatwia wszystko. Muszę coś jeszcze
uczynić, ważną rzecz, choć kłopotliwą. Jeszcze się waham, co zrobić. Ale
muszę to załatwić w czasie, który mi tutaj pozostał.
- To ważne?
- Ten człowiek mówi, że bardzo ważne. Pewne sprawy trzeba załatwić,
choć nie zawsze pasuje nam sposób, jak to musimy uczynić. Taka jest
realność życia, taka jest potrzeba chwili – rzekł Sadam i popatrzył na mnie
z troską.
Zauważyłem to, zmieszałem się. Poczułem niepokój. Jakiś skurcz w
sobie.
- Idę spać, jestem zmęczony – powiedział Sadam i zniknął w pokoju
obok.
Też poszedłem spać. Jednak niepokój pozostał we mnie. Sen dopiero
go uśpił. Nie doceniamy snu, jeśli go zawsze mamy w sobie. Jak nam go
nagle zabraknie, gdzieś ucieknie pewnego dnia, zniknie bezpowrotnie,
wtedy doceniamy jego siłę i wartość. Był, a teraz go nie ma.
Sny są ukojeniem, kiedy życie zbyt bardzo niszczy nas w teraźniejszości.
114
Sadam czekał cierpliwie w ciemnej, bocznej uliczce. Sam ją wybrał.
Kosztowało go to wiele trudu. Znaleźć miejsce niezauważalne w mieście
gdzie wszystko jest zauważalne. Proste i spójne.
Był zadowolony ze swojego wyboru. Miejsce zaciemnione, brak natarczywych spojrzeń z głębi miasta i spokój, dziwny spokój, jakby ktoś zapomniał o tej małej, wynędzniałej, jakże niedoskonałej ścieżce miasta –
zwanej kiedyś ulicą.
Zza zakrętu wyszedł człowiek. Łudząco podobny do Sadama.
Uśmiechnął się. Podali sobie ręce. Widać było między nimi więź, braterską więź przywiązania.
- Załatwiłeś wszystko? – spytał Sadam.
- Oczywiście – odparł człowiek w jasnej koszuli na ciele.
- Kiedy?
- Za dwa dni – rzekł człowiek w jasnej koszuli na ciele.
- Ile to będzie kosztować? – spytał Sadam.
- Wolność zawsze jest droga. Ucieczka przed śmiercią kosztuje jeszcze więcej.
- Dobrze. Zgadzam się. Mam konta w różnych bankach. Teraz są niedostępne. Kiedyś będą znów moje.
- Pamiętasz, co ci powiedziałem? – spytał człowiek w jasnej koszuli na
ciele.
- Wiem. Muszę to zrobić, ale wciąż się waham.
- Rozwiej swoje wątpliwości. Ceną jest twoje życie. Musisz go zabić.
Przez niego mogą dotrzeć do ciebie. To niebezpieczne, zostawiać za sobą
ślady, gdy wszyscy cię szukają.
- Rozumiem, ale to dobry człowiek…
- Zabiłeś w swoim życiu wielu dobrych ludzi. Teraz ci to przeszkadza.
Tak nagle się zmieniłeś?
- To nie to… On jest inny. Nie pyta. Nie ocenia. Nie wydaje wyroków.
- Zabij go. Jeśli tego nie zrobisz, oni kiedyś cię zabiją. Nigdzie nie będziesz bezpieczny. To tylko śmierć. Przypadkowa śmierć kogoś, kto stanął
na twojej drodze. Zrób to!
- Postaram się.
- Jutro. Zrób to jutro. Później będzie za późno – rzekł człowiek w jasnej
koszuli na ciele.
- Czym popłyniemy dalej?
- Mała rybacka łódź. Potem samolotem, takim małym, do dużego portu.
I znów łódź. Ale duża. Tam gdzie dotrzemy, będziemy bezpieczni. Przynajmniej na jakiś czas. W twoim przypadku, na jakiś czas, to prawie całe
życie.
115
- Wiem. Gdy cię gonią, tak zaciekle, to każda chwila jest jak wieczność.
Nagle zza załomu muru wyskoczyli ludzie w mundurach. Broń mieli
wycelowaną w obcych, dziwnych ludzi w mieście.
- Ręce do góry! Szybko! – krzyczeli.
Sadam popatrzył na człowieka w jasnej koszuli na ciele i rzekł z nienawiścią:
- Zdradziłeś mnie! Dlaczego?! Przecież jesteś moim bratem! Ile ci zapłacili?! – Krzyczał Sadam z wściekłością i podniósł broń w kierunku
swojego jedynego brata.
- To nie ja! Ktoś inny nas zdradził!
- Giń, jeśli nie potrafisz godnie pomóc rodzinie, wtedy, kiedy tej pomocy oczekuje najbardziej! – krzyknął Sadam i strzelił.
Starzec stał na rozwidleniu dwóch ulic, przy samym ich złączeniu, patrzył chłodno, co się działo naprzeciwko. Krzyki, strzały, a po chwili dwa
jęki, śmiertelne odgłosy ludzi, którzy odchodzą z tego świata, do innej
przestrzeni. Potem cisza, taka głucha cisza. Wszystko umilkło. Nastąpił
mrok w świetle dnia.
Starzec odwrócił się i odszedł. W kierunku morza. Był skupiony i zmęczony.
Od pewnego czasu zmęczenie wygrywało ze znużeniem. Wygrywało ze
wszystkim. Było jego karą, winą, przeznaczeniem. Oznaką, że kres zbliża
się nieubłaganie. Nieodwołalnie.
Stałem przy brzegu morza. Patrzyłem tępym wzrokiem przed siebie. Na
fale, na horyzont, na kres tego, co chciałem ujrzeć, a nie mogłem dostrzec
– przede wszystkim w sobie. Miałem niepokój w oczach, strach i zwątpienie. Zaczynałem bać się Sadama. Pomogłem mu, a on mnie niepokoił.
Zburzył harmonię w mojej duszy. Spokój. Ciszę, którą tak długo budowałem w sobie.
- Na co tak patrzysz? – spytał mnie starzec, który niczym cień, pojawił
się za moimi plecami.
- Na wolność – zaśmiałem się.
- Dobrze, że marzysz – rzekł starzec. – Marzenia sprawiają, że jeszcze
nie umarliśmy, wciąż żyjemy, pomimo tylu prób, żeby nie żyć dalej.
- Co cię sprowadza? – spytałem.
- Sadam już nie wróci do twojego domu.
- Dlaczego?
- Zabili go dzisiaj. Dla ciebie lepiej.
- Dlaczego lepiej?
116
- Jeśli on nie umarłby dzisiaj, jutro ty byś z pewnością umarł – stwierdził starzec.
- Czułem śmierć koło siebie. Nie wiedziałem gdzie jest, ale czułem ją
tak dobitnie.
- Chciał cię zabić. Musiał cię zabić, dla niego to było jedyne rozwiązanie. Zabijając ciebie, zabijał przeszłość, która go goniła.
- Chciał się zmienić.
- Każdy chce, nie każdemu wychodzi. Tacy ludzie jak on nigdy się nie
zmieniają. Ich słowa nic nie znaczą. Mówią innym to, co chcą usłyszeć.
- Był kłamcą. Oszukał mnie. Czułem, że mnie oszukuje. Nie od razu to
wiedziałem. Potem już byłem pewny. Chciałem, żeby mi to sam powiedział. Tak prosto w oczy. Ale bał się. Stał się tchórzem na końcu drogi.
Kiedyś był odważny, lecz obawa przed śmiercią uczyniła go tchórzem.
Starzec zachwiał się, upadł na piasek. Chwyciłem go pod plecy. Popatrzyłem na jego zmęczone oczy. Pełne bólu i rezygnacji.
- To już koniec – rzekł cicho starzec. – To dobrze. Kiedyś biegłem, potem ledwo chodziłem, a od pewnego czasu nie mam siły nawet się czołgać.
Dla mnie śmierć to wybawienie.
- Zawiozę cię do szpitala.
- Za późno – jęknął starzec. – To dobry dzień żeby umrzeć. Mam przy
sobie dobrego człowieka. To ważne, mieć kogoś dobrego przy sobie, kogoś, kto dla nas coś znaczy, kiedy odchodzimy. Najgorzej umierać w samotności, lub przy obcych ludziach. Obojętnych twarzach.
- Może…
- Nic nie rób. Coś ci powiem… Wiesz, dlaczego wciąż żyłem? Pomimo
wiecznej niechęci do życia.
- Nie wiem.
- Robiłem rzeczy złe, na wojnie. To, że walczyłem o coś ważnego zabijając innych, wcale mnie nie usprawiedliwia. Zabijanie kogoś innego dla
idei, nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla zabójcy – mówił coraz ciszej
starzec. – Byłem zły, pomimo propagandy, że robię coś dobrze. Widziałem
zło, czułem zło, zadawałem zło. Wszystko w imię idei, że można zbawić
świat, można zbawić siebie.
- Musiałeś tak czynić?
- Nic nie musiałem, chciałem. Taki okres w życiu. Ciekawy, ale zły.
Chciałem coś zdobyć, coś poczuć w sobie. Zdobyć wiarę, że życie ma
sens. Niczego nie zdobyłem. Ani wiary, ani nadziei, ani władzy. Tej ostatniej rzeczy nie zdobyłem, gdyż nie chciałem. To akurat dobrze.
- Dlaczego mi to mówisz? – spytałem.
- Słuchaj… zaraz odejdę, czuję to. Jedyną rzeczą, która mnie teraz
trzymała przy życiu, to chęć zrobienia czegoś dobrego, ostatni raz. Tak
117
bezinteresownie. Jeden, jedyny dobry uczynek, złego człowieka – starzec
zamilknął, coraz trudniej łapał oddech. – Udało mi się. Pomogłem tobie.
Jutro, może pojutrze byś nie żył. Teraz mogę iść do piekła. Z nadzieją, że
dzięki tej rzeczy mnie z niego nie wyrzucą – starzec mówił cicho, bardzo
cicho. – Jeśli jest czyściec, inny świat pośredni, dla takich jak ja, ten uczynek mi pomoże. Nie zbawi mnie, ale mi pomoże. Zła nie da się odkupić
jednym uczynkiem. Można go tylko zamrozić na chwilę. Sprawić, że ktoś
na górze, zawaha się, zanim nas wyśle w czeluści nocy. W mrok, ku zatraceniu.
- Może jednak…?
- Nie – zacharczał starzec. – Są rzeczy nieodwracalne. Do takich zalicza się śmierć. Czuję ją w sobie – starzec zacisnął mocniej swoją dłoń w
mojej. – Cieszę się, że cię poznałem. Nie zmieniaj się. Bądź sobą. Pomimo
tego, że nie warto być w życiu sobą.
Głowa opadła mu na moje ramię. Odszedł. Cicho odszedł w zaświaty.
Posmutniałem.
Prawie obcy człowiek chciał mnie zabić. Człowiek, którego lepiej znałem ocalił mi życie. W jakim świecie żyłem? Gdzie podążałem? Kogo
poznawałem?
Jeśli świat to ludzie, żyjemy w piekle, pomyślałem.
Zostawiłem go na plaży. Leżał bezwładnie. Zadzwoniłem na policję i
karetkę. Później poszedłem spać. Aby zapomnieć. Aby nie istnieć. Aby nie
czuć. Sen zabił mnie znów na chwilę.
Cały cmentarz spowity był spiekotą nieustającego lata. Była cisza.
Ksiądz coś mówił. Ledwo go słyszałem. Byłem taki nieobecny. Jakiś zagubiony. Tylko patrzyłem tępym wzrokiem na obrazy, w których uczestniczyłem, ale ich nie rozumiałem, byłem w nich, ale też byłem gdzieś obok,
bardziej gdzieś daleko, niż blisko nich. Nie czułem nic. Nic takiego, co
mogło być teraz dla mnie ważne. Czułem się intruzem w tym świecie. W
złym świecie, który ciągle nas atakuje swoim okrucieństwem.
Oprócz mnie był tylko ksiądz i grabarze. Starzec odszedł cicho, tak cicho jak żył ostatnie swoje lata. Cisi ludzie często mają cichą śmierć. Taką
bezpańską i prawie bezdomną. Nic nie znaczyli na końcu drogi, więc ich
droga też jest nic nieznacząca. Taka bezimienna. Samotny krzyż stoi na
zapomnianym przez czas wzgórzu.
Wyszedłem z cmentarza jak pies, stłumiony i nieobecny. Wszedłem w
ulice miasta. Tam coś się działo. Ludzie żyli, ludzie rozmawiali, coś chcieli, zdobywali, inne rzeczy tracili, aby je znowu odzyskać, tętniło życie –
uliczny cyrk świata grał swoje przedstawienie do końca.
118
Podszedłem do sklepu z gazetami. Coś mnie zainteresowało na pierwszej stronie jednej z nich. Kupiłem gazetę.
„Dyktator złapany i zabity! Kara czy przeznaczenie? Czy zło można jakoś określić? Zaznaczyć jego kres? Ucieczka to nie jest początek, to koniec tego, od czego tak naprawdę uciekamy! Zabijając innych, musimy
liczyć się z możliwością zabicia nas przez pozostałych! Śmierć dla niektórych nie jest karą – to zbawienie przed sądem na ziemi!”.
Takie artykuły czytałem w gazecie. Strona po stronie, pojedyncze zdania zostawały mi w głowie. Robiły mętlik i spustoszenie. Złapali Dyktatora u nas w mieście. Entuzjazm mieszał się z euforią. Wszyscy byli dumni.
Zło zostało wyrwane z korzeni i spalone. Zniszczone na zawsze! Umarł
król, niech żyje lud! Zabijając króla, zabijamy przeszłość! Niszcząc ciało,
niekoniecznie niszczymy duszę. Pamięć nigdy nie znika. Będzie do końca.
W głowie, w sercu, we wspomnieniach.
Wróciłem do domu. Gazetę wyrzuciłem gdzieś po drodze, jak niepotrzebny bagaż na peronie. Usiadłem na plaży. Obojętniałem. Czułem się
taki samotny w miejscu, gdzie miałem być wolny i szczęśliwy. Czyżby to
były tylko złudzenia? Miejsce same w sobie nie jest szczęściem, jest szansą, nigdy nadzieją. Jeśli sami się nie zmienimy, nie oczekujmy, że życie
nas zmieni, a los nam w tym pomoże.
Zatęskniłem za Pamelą. Za jej głosem, włosami, spojrzeniem, ciałem.
Chciałem, żeby była przy mnie, tak na zawsze, do końca.
Gdy wyjechała na jakiś czas, zrozumiałem, że jest mi potrzebna jak
powietrze. Bez niej niczego nie czułem, przy niej lepiej odczuwałem życie.
Jego zamiary, jego cele, jego wyzwania.
Tracąc ją na moment, nie czując jej przy sobie, traciłem siebie bezpowrotnie. Te chwile, które mogłem czuć, a nie czułem, gdyż jej nie było przy
mnie. Z nią wszystko miało jakiś sens, bez niej byłem martwy.
Teraz to wiedziałem, dowiedziałem się tego dopiero wtedy, kiedy jej
nie było przy mnie, gdy wyjechała. Tracąc coś, choćby na chwilę, dowiadujemy się, ile to jest dla nas warte, jaką ma prawdziwą wartość. Poznając
wartość innego człowieka, poznajemy wartość siebie, ile sami tak naprawdę jesteśmy warci. Jak cenni dla świata, jak ważni dla innej osoby.
- Dlaczego jesteś taki smutny? – dobiegł mnie głos Pameli z boku.
- Co tutaj robisz? – byłem zaskoczony. – Miałaś być gdzieś indziej,
przynajmniej przez jakiś czas.
- Wróciłam wcześniej – rzekła Pamela. – Stęskniłam się za tobą. Nawet
nie wiesz, jak bardzo.
- Ja też. Gdy ciebie nie miałem przy sobie, tak długo, zrozumiałem, że
czas bez ciebie jest niczym. Droga jest tak bardzo samotna, gdy nie mam
ciebie z boku, przy sobie.
119
- Też tak się czuję, gdy ciebie nie ma koło mnie – rzekła Pamela i mnie
objęła, a później pocałowała w usta, tak gorąco i czule, jakby to był nasz
ostatni pocałunek, tuż przed końcem świata.
- Zostaniesz u mnie? – spytałem. – Ale tak na zawsze. Spróbujmy zbudować nasz wspólny dom, razem. Z dala od zgiełku i zamętu świata.
- Dobrze – uśmiechnęła się. – Ale pod jednym warunkiem.
- Jakim? – spytałem.
- Ciągle mnie będziesz kochał, nawet wtedy, gdy zwątpimy w siebie,
zwątpimy w świat.
- Zgoda – pocałowałem ją we włosy. Pachniały lawendą i wiosną. Ciepłem kwiatów i łąką.
- Jeśli coś nas zatrzyma na moment, w złym okresie, zawsze masz być
przy mnie, tak jak ja będę przy tobie gdy będziesz wątpił, to mi obiecaj.
Zawsze będziesz walczył o mnie, tak jak ja będę ciągle walczyć o ciebie.
- Dobrze – rzekłem stanowczo. – Tracąc ciebie, stracę świat. A ja chcę
jeszcze żyć. Coś czuć, coś widzieć, coś dotykać. Dotykając ciebie, lepiej
rozumiem świat, lepiej rozumiem życie.
- Wiem – zaśmiała się. – Sama bym chciała się dotykać, ale przez twoje
ręce i usta.
- A więc mnie rozumiesz – uśmiechnąłem się. – Chodźmy do domu.
Nacieszmy się sobą w nocy. Sprawmy, aby czas zatrzymał się na chwilę.
Zmienił się w wieczność.
Weszliśmy do domu. Noc zaczynała się tlić w świetle gwiazd. Była cicha, magiczna, ciemna. Spowiła swoją poświatą plażę, morze i mój dom.
Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, miejsce, gdzie wszystko miało się
skończyć.
Szukając miejsca dla siebie, nigdy nie wiemy, czy je znajdziemy. Czasami to my znajdujemy miejsce, czasami to miejsce znajduje nas. Nie każde miejsce jest nam przeznaczone, tak jak my nie jesteśmy do każdego
miejsca przeznaczeni. Znajdując swoje miejsce, odnajdujemy siebie. Ludzie bez swojego miejsca są martwi.
Ja znalazłem to, czego szukałem. Miłość, miejsce, czas. Znalazłem siebie. A to ważne, znaleźć siebie w odpowiednim czasie. Nie w innym. We
właściwym.
120
ZABÓJCA
Przyjąłem ostatnie dwa zlecenia, jedno po drugim, i pomyślałem definitywnie – koniec! Koniec z przeszłością, koniec z bólem, koniec z zabijaniem. Byłem zmęczony, od pewnego czasu byłem tak bardzo zmęczony.
Tak nienaturalnie zwiotczały – niczym umierająca roślina w zapomnianym
lesie. I do tego te bóle głowy, nieustanne, pulsujące, natarczywe; pojawiające się nagle i nagle też znikające. Deprawujące mój umysł i myśli. Myśli,
które wtedy były tak bardzo rozbiegane, niemogące skupić w sobie jakiejkolwiek sugestii życia – a ja musiałem myśleć, momentami nawet bardziej
niż inni – byłem przecież zabójcą, człowiekiem, który zabijał innych za
pieniądze. Za bardzo duże pieniądze. Byłem katem, który odbierał wolność istnienia tym, którzy według innych na tą wolność nigdy nie zasługiwali.
Miałem pięćdziesiąt lat życia za sobą. Złego życia. Zabijałem innych
po to, żeby samemu lepiej żyć – i żyłem. Miałem pieniądze, wydawałem
pieniądze, gardziłem pieniędzmi. Przez to, że od pewnego czasu miałem
ich za dużo, nie potrafiłem należycie docenić ich wartości. Wydawałem je
i tyle. Coś dostawałem – płaciłem. Miłość dostawałem – płaciłem. Czegoś
pragnąłem – płaciłem. Uczucia nigdy nie potrzebowałem – nie płaciłem za
nie nigdy.
Miałem kilka paszportów – wszystkie na inne nazwiska. Jedno konto –
numeryczne, bez nazwy i nazwiska. Zresztą, po co mi konto na jakiekolwiek nazwisko, jak i tak miałem ich kilka, i czasami sam nie wiedziałem,
kim jestem? skąd pochodzę? dokąd zmierzam? Byłem kimś, a często czułem się nikim. Zabójcą, który nie ma określonego kierunku wiatru. Przyszłości, która by go wzięła w ramiona i uniosła ku górze. Ku nadziei.
Nigdzie nie byłem zameldowany, zawsze płaciłem gotówką, nie miałem żadnych kart kredytowych. Chciałem być niezauważalny niczym
mgła, która gdzieś jest, a po chwili znika. Nikt o niej nie pamięta. Była, a
teraz jej nie ma. I tak żyłem – niezauważalnie.
Niezauważalnie dla świata, niezauważalnie dla innych, a czasami, tak
mi się wydawało – niezauważalnie dla samego siebie.
Coś jadłem, coś piłem, gdzieś zmierzałem. Niby byłem sobą, a tak w
istocie nie byłem nikim. Miałem wiele twarzy, mnóstwo min, więcej pogardy w sobie niż inni.
Zabijałem – i robiłem to dobrze. Zabijałem – i robiłem to cicho. W zapomnieniu. W nostalgii. W rozpaczy.
121
Nigdy nie czułem się Bogiem, a tym bardziej wyrokiem. Byłem kimś,
kto zabija po to, by inni mogli dłużej żyć, zanim ktoś inny też ich zabije,
wynajmując człowieka, takiego jak ja.
Czasami myślałem, że świat jest pełen zabójców, którzy tylko czyhają
na to, żeby zabić innych. Niekoniecznie kulami. Za to, że są inni, za to, że
nie chcą być tacy jak my.
Przemieszczają się, trzymają broń w pogotowiu – i strzał, prosto w
głowę. Jadą do innego miasta, obserwują obojętność w oczach ludzi – i
strzał, prosto w serce. Zmierzają do miast zapomnianych, świątyń nigdy
nieodwiedzanych, znajdują ofiarę i uśmierzają jej ból śmiechem, gorzkim
śmiechem niezrozumienia innego losu – i strzał, prosto w myśli, prosto w
zgiełk tego świata.
Świat sam dla siebie jest zabójcą. Niszczy jednostki na potrzeby tłumu.
Niszczy tłum na potrzeby świata. Jest destrukcją zgiełku w przyrodzie.
Dewastacją rozumu na potrzeby siły. Świat zabija, po to, żeby mógł dłużej
istnieć. Zabija to, z czego tak naprawdę się narodził. Chce istnieć, kosztem
nieistnienia.
„Świat to doskonały zabójca. Lepszy niż inni. Zabija dla samej żądzy
zabijania. Nie dla pieniędzy, idei, czy pragnień. Zabija dla samego siebie,
żeby nicość stała się ciemnością a ciemność nicością”.
Mimo pięćdziesięciu lat jestem w formie. Zabijanie mnie nie zniszczyło. Wręcz wymusiło na mnie jakiś rodzaj dyscypliny sportowej. Takiej
naturalnej. Nic nie uprawiałem, ale czuję się wysportowany. Bardziej psychicznie niż fizycznie. Stałem się sportowcem umysłowym, mniej fizycznym. Żeby przygotować się do kolejnego zadania, musiałem się przemieszczać, często na nogach, na świeżym powietrzu. I to trzymało mnie w
formie. Takiej tężyźnie, żeby zabić bezbłędnie tych, w których jeszcze się
tliło życie. Choć, tak naprawdę, od pewnego czasu byli już trupami. Żyli,
ale byli martwi. Od dłuższego czasu. Od momentu, kiedy chciwość zabiła
w nich wszystkie zahamowania. Instynkt ich zawiódł, a teraz zawiodło ich
życie. Pod moją postacią. Byłem wyrokiem ich niedoskonałego życia.
Potępieniem za zło wyrządzone innemu złu. Sensem śmierci, która wyrażała się w mojej posturze.
Teraz lekko siwiałem. Posturę miałem barczystą. Wzrok przebiegły,
oczy mętne. Byłem mgłą, byłem złem, byłem zatraceniem.
Podobałem się kobietom – choć nigdy żadnej nie kochałem. Potrafiłem
się w nich zatracić, lecz nigdy nie straciłem dla nich głowy. Praca nie pozwalała mi na dłuższy związek. Pojawiałem się i znikałem. Byłem widmem – autorem widmo własnego snu. Szpiegiem we własnej krainie. Może niewłaściwej, ale ciekawej.
122
Przyjeżdżałem – wyjeżdżałem. Zawsze gotówka, zawsze inne nazwisko. Inne samochody, inne kobiety z boku. Żadnej rutyny, żadnych przyzwyczajeń. Przyzwyczajenia gubią, zabijają nas nieświadomie. Zawsze w
przyszłości. Robiłem, co musiałem i wracałem. Zawsze w inne miejsce.
Nigdy w to samo. Dlatego wciąż, tak naprawdę, nie miałem domu. Świat
był moim domem. Niebo dachem, a słońce światłem.
Patrząc na ludzi, którzy mieli rodziny, jakieś obowiązki, a potem nie
mieli już nic, cieszyłem się, gdyż ja, nie mając żadnego domu, często miałem więcej, niż oni potrafili mieć przez całe życie. Świat był moim domem, więc mogłem być wszędzie. Nie przywiązywać się do ścian. Oni
mogli tylko tkwić w jednym miejscu, obojętnie, nieczule, i czekać na
śmierć. Aż w końcu przyjdzie i zabije w nich całą moc przetrwania, którą
tak umiejętnie chowali w sobie.
Pamiętam jak przyjąłem te dwa zlecenia, jedno po drugim. Było to w
pokoju hotelowym – bezimiennym, kolejnym hotelu w moim życiu. Miałem zbyt wiele takich hotelów, zbyt dużo takich pokoi.
Siedziałem przed komputerem i rozmawiałem ze zleceniodawcą. Krótkie zdania, konkretne odpowiedzi. „Interesuje cię ta robota?” – pisał on.
„Tak, oczywiście”. „Płacę tyle…”, „Zgadzam się” – odpisywałem. „Jeśli
zrobisz najpierw to…, a potem tamto…, suma się podwaja. Jeden warunek, dwa zlecenia, kolejność bardzo ważna”, „Dobrze, zgadzam się”.
Potem były szczegóły. Na następny dzień pieniądze były na koncie.
Zaufanie w tej branży to podstawa. Gdybym ich oszukał byłbym trupem, a
ja na razie chciałem żyć. Jak najdłużej.
Potem wyjechałem tam, gdzie żył człowiek, który nie miał prawa żyć,
według innych. Choć to nie on był głównym celem. Miałem zdobyć walizkę, którą czasami miał przy sobie. Był częścią niej, ona była częścią jego.
Walizkę miałem mieć, jego niekoniecznie. Nie on był przeszkodą dla innych, przeszkodą była ta walizka.
Miała w sobie coś, co przerażało innych na tyle, żeby zabić kogoś, w
zamian za jej zawartość. Miała władzę zabijania. Ktoś, kto ją aktualnie
miał, mógł wiele, mógł bardzo wiele zrobić zła z innymi. Tego się domyślałem. Była pętlą dla jednych, władzą dla innych. Czasami, mając coś
przy sobie, możemy więcej, niż ci, którzy chcą zdobyć szczyty uczciwą
pracą.
Zameldowałem się do hotelu. Pokój był mały, ale czysty. Od pewnego
czasu ważna była dla mnie czystość wnętrz, w których przebywałem, gdyż
moje życie było wystarczająco nieczyste, aby jeszcze dokładać do tego
brud mego osobistego życia.
Szybko poznałem miasto. Musiałem dobrze znać teren, to wiele ułatwia, kiedy coś pójdzie nie tak, w sprawach, które powinny pójść dobrze.
123
Miasto było małe, można powiedzieć – konstrukcyjnie przestrzenne.
Panował tu spokój i harmonia. Trochę sklepów, jakieś kino, mały basen,
kilka parków, lecz niedużych i ten spokój, jakaś błoga cisza, jakby zło
nigdy nie pojawiało się w tym miejscu.
Ludzie mieli w sobie jakąś dziwną melancholię, czasami smutek w
oczach. Nie pędzili nigdzie, nie gonili w pośpiechu przed siebie – spokojnie żyli szarością tego miejsca. Przyzwyczaili się do murów, do ścian – do
rezygnacji w sobie. Niemożności zmienienia tego, czego i tak się nie da
już zmienić – szarości i rutyny.
Później poznałem dom, gdzie mieszkał ten człowiek. Duży dom z basenem, z parkiem i ogrodzeniem, wokół tego budynku.
Oglądałem go o różnych porach. Zawsze z daleka. Widziałem go w nocy, gdy księżyc tulił go swoim blaskiem do snu. Widziałem go w deszczu,
gdy krople z nieba odbijały się od lustra wody w basenie. Widziałem go
też w słońcu, gdy jego promienie, jego ciepło, ślizgały się po drzewach,
szybach, po dachu. Jasność wypełniała swoim blaskiem całą poświatę tego
miejsca.
Raz widziałem go podczas tęczy, która nagle pojawiła się po deszczu.
Był jak z bajki; barwa kolorów, niczym obraz z nieba, mieniła się po całej
powierzchni tego miejsca.
I wtedy nastąpił u mnie kolejny atak bólu głowy. Taki mocny, paraliżujący, zniewalający całe moje ciało. Skurczyłem się w sobie. Upadłem na
kolana. Lornetka wypadła mi z ręki. Byłem sam ze swoim bólem, sam z
samotnością tego bólu we mnie.
Skuliłem się, a blask tęczy rozjaśnił moje rozdygotane ciało. Cały drgałem. Głowa była jednym cierniem, cierniem skargi, która była w mojej
głowie.
„A więc tak wygląda piekło, pomyślałem. Piekło to ból, kiedy już nie
mamy siły bronić się przed niczym”.
I wtedy postanowiłem, że pora wycofać się z zawodu. I tak za długo go
wykonywałem. To będą moje ostatnie dwa zlecenia. Wykonam je i zniknę.
Żeby mnie nie szukali, aby nigdy już mnie nie znaleźli. Nie kusili pieniędzmi, nie straszyli przeszłością. Gdy będę daleko, nigdzie i wszędzie,
ciągle nieobecny, nie znajdą mnie. Zapomną. Z czasem przestaną o mnie
myśleć. Nie wybaczą tej ucieczki, ale zapomną.
Tak postanowiłem. I tak też chciałem uczynić. Uciec, aby dać sobie jakąś szansę, szansę, aby przeżyć. Aby trwać w przyszłości, nie w przeszłości.
Zażyłem tabletki, bardzo mocne tabletki, ból minął. Powoli wstałem.
Wracałem do formy z przed pół godziny.
124
„Co się ze mną dzieje? Skąd te bóle? Kiedyś były, ale rzadziej. Teraz
stały się normą, tak jak normą jest oddychanie i jedzenie”.
Postanowiłem pójść do lekarza, lecz dopiero po pierwszym zleceniu.
Na razie nie miałem na to czasu. Musiałem wszystko zorganizować. Zaplanować. Wziąć wszystkie możliwości pod uwagę.
Wiedziałem, że walizka jest zawsze w domu. Lecz tam nie mogłem się
dostać. Dom był twierdzą. Ochrona, psy, alarmy – ryzyko zbyt duże. Małe
szanse wyjścia bez szwanku. Czasami ją brali ze sobą. Mężczyzna, który ją
miał w ręku, zawsze miał łańcuch połączony z walizką. To trochę utrudniało sprawę. Musiałem znaleźć normę, jakiś schemat, kiedy ją najczęściej
biorą ze sobą. Wtedy mogłem przygotować jakiś plan, plan akcji, gdzie
wszystko mogło odbyć się bez jakiegokolwiek planu.
Walizka miała w sobie jakąś moc. Czasami widziałem, jak ktoś przyjeżdżał do domu dumny, pewny siebie, wjeżdżał z majestatem do tej
twierdzy; a jak wracał, wsiadał do samochodu, jego twarz była widmem,
przerażeniem. Bólem czegoś, czego nie da się pokonać, okiełznać.
Poddawali się, zanim jeszcze nie opuścili swojego miejsca przerażenia.
Później płacili za coś, co ktoś miał w tej walizce. Płacili, aby zapomnieć,
aby móc dalej istnieć, aby bomba nie wybuchła w tej właśnie chwili, w
tym dokładnie momencie. Chowali swój strach za stertą pieniędzy. Dowiadywali się czegoś o sobie. Byli wielcy, czuli się wielcy, mieli władzę i
pieniądze, a tak naprawdę nie mieli nic, gdyż ktoś jednym gestem mógł to
wszystko zmienić. Dowiadywali się tego, że będąc na górze, można bardzo
szybko spaść w dół. Jeśli niewłaściwa osoba użyje właściwych kart.
W końcu, po miesiącu, po ciągłym przebywaniu pod ich domem, w
ukryciu, niczym zwierzę, po długich gonitwach samochodu ofiary moim
wynajętym samochodem, po dokładnym rozpoznaniu i rozpracowaniu
życia obcej mi osoby, wiedziałem gdzie to uczynię.
Zawsze, co któryś wtorek, wczesnym rankiem, jechali do małego, trochę zapomnianego hotelu. Wchodzili tam z walizką, spędzali około trzech
godzin i wracali. Czasem ktoś do nich przychodził, bywało też, że nikt,
lecz wtorki były jakąś normą w życiu bez żadnej normy.
Czekałem cierpliwie pod hotelem. Był wtorek, deszczowy dzień upalnego lata. Krople deszczu z zaciekłością atakowały ziemię. Było w nich
tyle złości, nienawiści, ich opór zmieszany z ziemią tworzył wybuchową
mieszankę życia i śmierci w przyrodzie.
Ubrany byłem w mundur hotelowy. Czerwony garnitur, taki z lampasami, przywierał mi dokładnie do ciała. Ubranie było za ciasne, lecz tylko
takie mogłem zdobyć w tym małym mieście.
125
Chodziłem nerwowo wzdłuż chodnika. Wyglądałem jak zwierzę na polowaniu. Dziki instynkt znów wyzwalał we mnie siłę i nienawiść.
Kochałem te momenty niepewności przed walką. Szybsze bicie serca,
ten skurcz w głowie. Ciśnienie drgało we mnie nerwowo i spazmatycznie.
Byłem bombą wybuchową – zaraz miałem eksplodować. Czułem, że nie
marnuję życia, w tym dokładnie momencie. Coś się działo, coś zaraz miało
się zmienić, nicość zmieniała się w coś, martwota w żywioł, szarość nabierała innych kolorów życia. Czułem, że żyję, choć to życie okupione zawsze było czyjąś śmiercią.
Śmierć to część życia. Jeśli ją dotykamy rękami, bardziej doceniamy to,
że wciąż żyjemy. Widząc śmierć teraz, mniej dotkliwie czujemy ją kiedyś.
W końcu podjechali. Było ich trzech. Kierowca, mężczyzna z walizką i
ten trzeci. Zawsze siedział z tyłu. Podszedłem do nich z uśmiechem. Kierowca odwzajemnił uśmiech. Miał czarne zęby, niektóre bardzo zniszczone. Zabijanie nie dawało mu czasu na troskę o własne ciało.
Wyciągnąłem broń. Uśmiech zmienił się w strach. Strzeliłem, potem w
drugiego, trzeci zaczął uciekać. Oddałem kolejny strzał. Trzeci upadł, zaczął się czołgać po chodniku. Podszedłem do niego, serce mi biło ze zdwojoną siłą. Zobaczyłem jego twarz, była pusta, blada, zacięta w przerażeniu.
Popatrzyłem w jego oczy, były skupione, czarne, bez nadziei na przyszłość
– strzeliłem. Było po wszystkim. Wróciłem do samochodu. Wyciągnąłem
nożyce, szybki ruch, łańcuch pękł.
Wziąłem walizkę i ruszyłem do swojego samochodu. Trwało to dwie
minuty. Dwie minuty życia na pełnych obrotach. Niektórzy przez całe
życie nie czują tyle, ile ja przez te dwie minuty.
Usłyszałem pisk samochodu za sobą. Potem strzał. Ręka, w której niosłem walizkę, zrobiła się miękka. Odwróciłem się. Samochód zatrzymał
się obok mnie. Wsadzili mnie do bagażnika. Potem cisza, ciemność, mrok.
Wiedziałem, że przegrałem. Coś przeoczyłem. Byłem jednak za stary na tę
robotę. Zaczynałem popełniać błędy. Wcześniej to się nie zdarzało. Byłem
bardziej dokładny, poukładany, skoncentrowany.
Jechaliśmy szybko. Obijałem się w bagażniku niczym piłka. Nie bałem
się. Nigdy nie bałem się śmierci. Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie, nie
wiedziałem, że tak szybko.
Śmierć jest naturalna, tak jak narodziny czy gniew w człowieku. Jest
formą zakończenia czegoś, co i tak nigdy nie narodziło się w nas – prawdziwej wolności. Jest podsumowaniem naszego życia. Zakończeniem,
kiedy coś ciągle idzie nie tak, w sprawach, które powinny pójść inaczej.
Śmierć to skarga, kiedy nie mamy już do kogo wołać o litość.
126
Wyrzucili mnie z bagażnika. Przywiązali do drzewa. Popatrzyli mi z
pogardą w oczy. Było ich czterech. Deszcz wciąż padał. Naznaczał moją
odwagę swoim cierpieniem.
- Warto było? – spytał jeden z nich, ten największy.
- Warto robić rzeczy, które innym wydają się bez znaczenia.
- Pyskaty jesteś! Mów, kto ci to zlecił? Za ile, to już nas nie interesuje!
– rzekł mniejszy, ten z blizną na prawym policzku.
- Co mi to da, że wam powiem? I tak mnie zabijecie.
- Będziesz mniej cierpiał. Po co cierpieć niepotrzebnie, kiedy wszystko
i tak już jest jasne. Jesteś trupem, który jeszcze oddycha. Mów! – rzekł ten
największy i przyłożył mi broń do twarzy.
- Nie boję się śmierci, ocierałem się o nią nie raz. Zawsze była moim
bratem, nigdy wrogiem. Brata się nie zdradza, to tak, jakby zdradzić samego siebie.
- Nic nie powiesz?! – spytał ten z blizną na prawym policzku.
- Nie powie – stwierdził największy. – Zabiję go. Tkwienie z nim, na
tym deszczu, to strata czasu. On nic nie powie.
- Cieszę się, że to w końcu zrozumiałeś – rzekłem. – Jeżeli całe życie
nie bałeś się śmierci, to głupotą jest bać się jej na końcu. To poniżające
wobec samego siebie, mniej wobec was.
- Masz rację. Czas zakończyć to przedstawienie. Żegnaj – rzekł największy. – Nam chodziło tylko o walizkę, na informacji mniej nam zależało. Sami dowiemy się, kto ci to zlecił. Mamy kontakty, wszędzie.
Największy przyłożył mi broń do skroni. Popatrzył mi w oczy.
Uśmiechnął się. Zauważyłem, że lubił zabijać ludzi. Nie robił tego pierwszy raz. Czuł dziwną moc, kiedy to robił. Czuł się wtedy ważny i potrzebny. Coś znaczył w życiu. Tym realnym, niewymyślonym przez siebie.
Położył palec na spuście. Mocniej przyłożył mi lufę do skroni.
- Niech zimno metalu będzie twoim ostatnim uczuciem na ziemi –
rzekł.
I wtedy nastąpiły cztery strzały, jeden po drugim, prawie równocześnie.
Potem zaległa cisza. Taka błoga, lekka, nieskrępowana. Tylko las i drzewa
cicho szumiały. Kołysały się w rytmie wiatru i deszczu.
Usłyszałem za sobą kroki. Ktoś mnie rozwiązał. Było ich dwóch. Jeden
brunet drugi blondyn. Obcy ludzie trzymali w rękach karabiny snajperskie.
- Nic ci nie jest? – spytał brunet.
- Nie.
- To dobrze. Chodź do samochodu – powiedział blondyn i wziął ze sobą teczkę.
- Co z nimi? – spytałem.
- Inni ich zakopią – rzekł brunet.
127
Na skraju lasu stała czarna limuzyna. Wsiadłem. W środku był barek.
- Napij się, śmiało – rzekł brunet.
Nalałem sobie whisky. Wypiłem duszkiem. Potem znów nalałem i
znów wypiłem duszkiem. Ciepło rozlało się wewnątrz mego ciała. Poczułem skurcz żaru w żołądku.
- Lepiej? – zaśmiał się brunet.
- O wiele.
- Zapamiętaj sobie. Nic nie wiesz, co tutaj się działo. Nie wiesz gdzie
jest teczka. Co się z nią stało – mówił brunet.
- Dobrze. Rozumiem.
- I jeszcze jedno – szyba z przodu się uchyliła, wyjrzała z niej twarz
dumna, pewna siebie. – Pamiętaj o drugiej części zadania.
- Skąd o tym wiecie?
- To my cię zatrudniliśmy. Wiedzieliśmy, że się ubezpieczają. Nie wiedzieliśmy dokładnie jak. Czasami ktoś do nich dołączał na drodze, czasami
pod domem, gdzieś z boku. Byli nieprzewidywalni, ale dokładni.
- Nie powiedzieliście mi tego – powiedziałem.
- Oczywiście. Chodziło o zaskoczenie. Gdybyś wiedział, bardziej byś
się asekurował. Byłeś przynętą. Dobrze się spisałeś. Jesteśmy z ciebie
zadowoleni.
- A moje życie? Było zagrożone.
- Twoja praca to nieustające zagrożenie. Ryzyko zawsze wpisane jest w
ten zawód. Stąd te pieniądze, takie duże. Ponosisz ryzyko w zamian za
wolność. Wolność pieniądza.
- Rozumiem.
- Dla nas i tak ciągle jesteś najlepszy. Śledzimy twoją drogę od początku. Każdy się myli, ty najmniej.
Samochód podjechał pod mój hotel. Zatrzymał się na uruchomionym
silniku. Wysiadłem.
- Pamiętaj o zadaniu. I opatrz się – dobiegł mnie głos z samochodu zanim odjechał.
Gdy byłem w pokoju, usiadłem na łóżku. Patrzyłem błędnie na ścianę. I
wtedy nastąpił atak bólu. Było mi słabo. Skurcze w głowie zniewalały mi
zmysły. Zasłabłem. Poczułem zimno w sobie, takie mętne i ciemne. Zamknąłem oczy i zanim zemdlałem, pomyślałem, „Muszę iść do lekarza,
koniecznie, jak najprędzej”.
Ciemność zapanowała w pokoju, ciemność zapanowała we mnie. W
środku. W całym moim wnętrzu.
Następnego dnia byłem już u lekarza. Prywatnie. Prywatne kliniki mają
jedną cechę, która mi odpowiada – anonimowość. Płacisz – wymagasz.
128
Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi. Liczą się pieniądze i wyniki. I czas,
który był zawsze tutaj skrócony do minimum.
Dla mnie czas był zawsze istotny. Tracąc go bezpowrotnie, czułem się
zrezygnowany. Czując go w sobie, miałem wewnątrz dziwny spokój, zaspokojenie. Nasycenie przepełnione smakiem życia. Czas martwy zawsze
był dla mnie czasem złym. Martwotą czasu określałem obłęd – jakim jest
życie w pośpiechu.
Lekarz porobił mi wszystkie badania, o które prosiłem. Prośbę wyrażałem pieniędzmi. Wyniki miały być jutro. Podziękowałem. Wyszedłem.
Następnego dnia udałem się do kliniki. Krokiem pewnym, lecz ze
wzrokiem rozbieganym. Miałem w sobie niepokój, zgiełk niepewności –
podświadomie czułem zagrożenie w sobie.
Lekarz patrzył na mnie niepewnie. Zerkał na wyniki, to znów na mnie.
Był zdenerwowany. Nieprzygotowany do rozmowy, która go teraz czekała.
Biały pokój, jego matowa barwa, nasycony był obojętnością uczuć, które tutaj przebywały, co jakiś czas. Cierpienie wszechobecne było we
wszystkim – w kolorze ścian, w meblach, w zasłonach. Biały kolor oznaczał niepewność i pustkę. Pustkę naznaczoną cierpieniem.
- Wyniki są złe, bardzo złe – mówił niepewnie lekarz.
- Jest pan ich pewny?
- Tak… niestety tak…
- Wszystko ma swój kres, życie też…
- Jest to odmiana…
- Niech pan tego nie mówi – przerwałem mu. – Nie interesują mnie nazwy. Mam jakieś szanse?
- Nieduże. W zasadzie żadne. Zostało panu…
- Niech pan tego nie mówi – znów przerwałem. – Nazwy, czas, to tylko
słowa. W pewnych sytuacjach są niepotrzebne.
- Mogę panu przepisać, jak będzie źle, lek o nazwie…
- Proszę tego nie mówić. Niech pan przepisze mi leki przeciwbólowe,
te najsilniejsze. Jak najwięcej. Nie mam zamiaru do pana już przychodzić.
- Nie mogę ich przepisać za dużo.
- Możesz – rzekłem stanowczo. – Wszystko możesz. Płacę ci i wymagam – wyciągnąłem cztery dowody osobiste i położyłem na stole. – Na
każdy wypisz tyle ile możesz. A tu masz kopertę, pieniądze ci to ułatwią.
- Nie biorę pieniędzy…
- Bierzesz. Jak każdy lekarz. Nie zasłaniaj się etyką. Jesteś taki jak inni.
Siedzisz na państwowej posadzie tylko po to, żeby łapać klientów. Terminy, obojętność rządu i uczucie beznadziei w oczach ludzi, ułatwiają ci to
129
wszystko. Im gorzej w służbie zdrowia, tym lepiej u ciebie. Jesteście hienami, żerującymi na bólu innych istot. Macie kontakty, możliwości, ale
tylko dla siebie. Ból innych was nie dotyczy. Liczy się tylko to, ile możecie wyciągnąć od kogoś, kto właśnie umiera, ale jeszcze o tym nie wie,
gdyż wy, zamiast go oswoić z tą myślą, dajecie mu wiarę, że jeszcze można coś uczynić, podczas, gdy nie można już nic uczynić. Więc! – Krzyknąłem. – Nie mów mi nic o etyce, tylko wypisuj mi te środki przeciwbólowe! – I spojrzałem na niego takim wzrokiem, że zrozumiał, iż czas będzie miał dla mnie istotne znaczenie w przyszłości.
Gdy wychodziłem rzekłem:
- Nie dziękuję. Dostałeś swoje pieniądze, więc nie wymagaj ode mnie
szacunku. Szacunek się zdobywa, nie kupuje.
Wyszedłem z kliniki. Byłem roztrzęsiony. Wsiadłem do samochodu.
Zapaliłem silnik. Starałem się pozbierać myśli. Zaakceptować wyrok, który nosiłem w sobie. Nosiłem go od dawna, w środku, lecz teraz go zrozumiałem. Czułem go wcześniej, jednak ignorowałem.
Wyrok to kres teraźniejszości, wyrok to zasłona przeszłości. Wyrok to
modlitwa kata, który zabija przyszłość rękami przeznaczenia.
Ruszyłem powoli, lekko zamyślony. I wtedy go zauważyłem, dokładnie
w tym momencie, kiedy pojawił się na masce samochodu. Zahamowałem.
Zawsze miałem dobry refleks.
Wysiadłem z samochodu. Nieznajomy podniósł się z ziemi. Popatrzył
na mnie spokojnie.
- To moja wina – powiedział. – Zamyśliłem się.
- Ja też – odparłem. – Przepraszam. Wszystko w porządku?
- Tak. Jestem tylko trochę zdenerwowany.
- Na pewno?
- Tak. Wiem kiedy jest źle z moim ciałem. Tego się nauczyłem w życiu, dobrze rozumieć swoje ciało. Z myślami jest gorzej, często ich nie
rozumiem.
- W ramach przeprosin zapraszam na obiad. Nie chcę samemu dzisiaj jeść.
- Dobrze – rzekł nieznajomy i spojrzał mi badawczo w oczy. – Są takie
dni, kiedy nie chcemy być sami, a samotność, która kiedyś była radością,
nagle staje się udręką.
Pojechaliśmy do restauracji. Najbliższej. Zamówiliśmy posiłek. Jakieś
frytki, kotlet, sałatka. Standard. Szybki posiłek dla ludzi, którzy coraz
szybciej żyją.
- Mam na imię Mahabra – rzekł.
Spojrzałem na niego i wtedy zrozumiałem, że jasno-brązowy odcień jego skóry, to nie opalenizna.
130
- Miło mi cię poznać – odrzekłem. Nie przedstawiłem się, taki nawyk.
Im mniej o mnie wiedzą, tym lepiej.
Mahabra był średniego wzrostu. Cera lekko brązowa, włosy ciemne,
długie, na końcu lekko zakręcone. Spojrzenie jasne, ciepłe. Oczy miał
zielone, o morskim odcieniu, ich błysk był badawczy, momentami inspirujący.
- Smutny jesteś? – rzekł. – Coś cię gnębi?
- Już nie. Teraz wszystko jest jasne. Jaśniejsze niż kiedyś – powiedziałem zamyślony. – Skąd pochodzisz?
- Urodziłem się w Tunezji. Ojciec Polak, matka Francuzka. Ojciec był
dyplomatą, bywał wszędzie, ja urodziłem się akurat tam.
- Żałujesz, że akurat tam?
- Nie. I tak czuję się obywatelem świata. Miejsce urodzenia nie określa
tego, kim jesteśmy. Sami o tym decydujemy.
- Zgadza się – rzekłem. – To my kształtujemy rzeczywistość, a nie ona
kształtuje nas.
- Teraz podróżuję. Od kilku lat. Jestem tu, zaraz będę tam. Świat jest
moim domem, ludzie mądrością.
- Lubisz takie życie? W ciągłej podróży.
- Tak. Kiedyś tego nie wiedziałem, teraz wiem. Przemieszczam się. Idę
do przodu. Nie wiem gdzie jutro będę. Może nigdzie, może wszędzie. Czas
jest moim bratem, przeznaczenie siostrą. Biorę życie takim, jakie jest.
Chcę żyć wolno, bez pośpiechu. Czuć życie w sobie, nie obok mnie. Chcę
w nim uczestniczyć, a nie obojętnieć na jego koleje losu. Los to my, a nie
zdarzenia, które chcą nas po drodze zniewolić.
- Dobrze się ciebie słucha. Masz taki spokój w sobie.
- Wiem – uśmiechnął się Mahabra. – Poznaję ludzi, rozmawiam z nimi,
przy mnie czują się lepiej, inaczej. Traktują mnie jak balsam dla swoich
martwych dusz.
- Zawsze tak było?
- Nie zawsze. Kiedyś mogłem żyć inaczej. Skończyłem studia. Ojciec
był dyplomatą, miał kontakty. Gdy masz dużo kontaktów, zawsze będziesz
miał dobrą pracę. One ci to ułatwią. Życie składa się z kontaktów. Gdy
masz ich wystarczająco dużo, nigdy nie zaznasz głodu.
- Dlaczego uciekłeś?
- Nie uciekłem. Poszedłem własną drogą. To różnica. Znacząca. Iść
własną drogą wtedy, kiedy inni myślą, że uciekasz.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Miałem pracować w dużej firmie. Własny gabinet, biurko, sekretarka.
I gdy tak stanąłem pierwszego dnia, spojrzałem na to wszystko z boku, na
tych ludzi w garniturach, na ich obojętność w oczach, całkowity brak ja131
kichkolwiek emocji, to zobaczyłem żywe trupy, schowane szczelnie w
cieniach gabinetów. Żyli, a jednak byli martwi. Obojętni. Znieczuleni życiem. Byli w letargu. W półśnie swoich niespełnionych marzeń. I wtedy
zrozumiałem, że nie chcę taki być. Samotny, ale bezpieczny. Zaspokojony,
ale martwy. Nasycony, lecz niedołężny. I wtedy uciekłem. Odwróciłem się
i wyszedłem.
- A ojciec? Co na to powiedział?
- Nic. Popatrzył tylko i zrozumiał. Też był taki kiedyś. Uśmiechnął się i
powiedział, że zawsze będzie mnie kochał, nie ważne, kim będę. I wyjechałem, żeby poczuć życie na nowo. Na swoich, a nie innych warunkach.
Zamyśliłem się. Czy ja też byłem wolny? Czy szedłem swoją drogą z
wyboru, czy czyniłem to, co musiałem czynić, gdyż tak mnie życie
ukształtowało? Czy moje pragnienia przekształcały się na moją wolność?
Wolność naznaczoną czyjąś śmiercią.
- Chcesz to opowiem ci o moim śnie. Może mi go jakoś wytłumaczysz.
Ja go do końca nie rozumiem. Jest dziwny, taki zimny i nierealny.
- Słucham – powiedział Mahabra. – Sny to zwierciadło naszej duszy. W
snach jesteśmy tym, kim jesteśmy naprawdę w realnym życiu. Nikogo tam
nie udajemy, nie ma, po co? Sny to drogowskazy, znaki z nieba, naznaczone cieniem nocy.
- Jest mgła, duża, mleczna, ciemna. Nasycenie jej jest miękkie, bardzo
wilgotne i słone. Jestem okrętem, starym, drewnianym, zbutwiałym. Połamane żagle, liny zwisające w nieładzie z masztów, skrzypiące deski na
pokładzie, puste skrzynie, spróchniałe, stojące bezpańsko przy nadbudówce kapitana i ta cisza, ta niemoc, to zwątpienie w mroku dnia. Okręt cicho
płynie we mgle. Poruszany prądami morza, które pcha go w nieznanym
kierunku przed siebie. Nie ma lądu, morza, nic nie widać, tylko mgła.
Bezkierunkowość miesza się z beznadzieją. Nic nie ma, nic nie może być,
nic nie może się stać. Zaistnieć, gdyż zaistnienia nie ma. Jest obłęd w tej
ciszy, taki dziki, bezgranicznie obojętny. I nagle okręt wypływa z tej mgły.
Przez moment widać niebo, światło, horyzont. Choć horyzontu tak naprawdę nie ma. Jest tylko linia drogi, kierunek wiatru i pustka. Na pokładzie nikogo nie ma, gdyż nigdy nie było. Umarłe dusze nikogo nie obchodzą za życia. Nikt się nimi nie interesuje. Gdy okręt już jest w świetle dnia,
gdy łapie wiatr w puste żagle, nabiera mocy i rozpędu, nagle pojawia się
kolejna mgła. Okręt znów jest w ciemności. Choć ciemność czasami to
wyzwolenie, nie smutek czy rozpacz. I ponownie nic się nie dzieje, choć
powinno, stagnacja zabija to, co i tak już od dawna jest zabite – wieczny
smutek przeżycia. A potem – rzekłem cicho – nie ma już nic. Okręt nie
wypływa z ciemności. Białej ciemności za dnia. Dzień jest nocą. Noc
dniem. Nie wiadomo, co jest prawdą, co fałszem. Jest wszystko i nie ma
132
nic. Niemożność uczynienia czegoś, cokolwiek innego niż powinno być
uczynione, zmienia się w stagnację. Obojętność tej stagnacji jest upiorna. I
wtedy się budzę, właśnie wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że nie mogę
już nic uczynić. Jestem złudzeniem własnego snu. Snu naznaczonego życiem i przetrwaniem.
- Dziwny sen – powiedział Mahabra – bardzo dziwny.
- Co o nim sądzisz?
- Jesteś zagubiony. Wydaje ci się, że żyjesz, tak jak chcesz żyć. A tak
nie jest. Jesteś więźniem własnego życia, czynów, które cię zniewoliły.
Kiedyś było inaczej. Czułeś, że chcesz tak żyć. Teraz czujesz, że źle czułeś
kiedyś.
- Zmieniamy się. Czasami nieświadomie.
- Mało kto kształtuje zmiany świadomie. Często jesteśmy tym, czym w
istocie jesteśmy teraz. Ten sen to nie jest zagubienie, to niemożność zrozumienia tego zagubienia.
- Myślisz, że wątpię?
- Nie wątpisz, masz tylko wątpliwości. A dokąd cię one zaprowadzą,
któż to wie. Lecz… czuję, że masz coraz mniej czasu.
Po tym ostatnim zdaniu, zorientowałem się, że czuję w sobie takie
dziwne ciepło, jakiś żar. Jakby ogień palił się w moim sercu. Ten ogień
mnie nie parzył, raczej grzał, uspokajał. Dawał mi ciszę, jakiej nie miałem
od dłuższego czasu. Ciszę naznaczoną spokojem.
- Wiesz, dziwnie się czuję teraz – rzekłem cicho.
- Wiem – uśmiechnął się Mahabra. – To normalne.
- Nie rozumiem.
- Musisz zrozumieć pewną rzecz. Gdy tak wędrowałem, bywałem w
różnych miejscach, bezpiecznych, lub mniej bezpiecznych, jak poznawałem ludzi, rozmawiałem z nimi, albo to oni ze mną rozmawiali, dawali mi
na tacy swoje życia, okazało się nagle, że mam dar w sobie. Może go miałem zawsze, ale odkryłem go dopiero wtedy, gdy wędrowałem.
- Jaki to dar?
- Gdy rozmawiam z ludźmi, którzy są zagubieni, mają za sobą złą przeszłość, może złe życie, jak utykają, choć powinni iść, a może nawet biec,
to nagle zaczynają odczuwać w sobie jakiś ogień, dziwną energię wewnątrz. Może ciepło, sam nie wiem. Uspokajają się przy mnie. Zamierają
w bezruchu czasu. Czują się bezpieczni, choć nie zawsze powinni.
- Ogrzewasz ich swoją energią?
- Coś w tym rodzaju. Mam w sobie jakąś moc, dziwne ciepło, które
przenika innych. Ale tylko tych, którzy błądzą. Na zdrowych to nie działa.
Daję ukojenie i ciszę tym, którzy tego potrzebują. Tobie też.
- Pomagasz innym?
133
- Nie. Nie mam takich możliwości. Daję ludziom sens, niszczę zwątpienie. Przy mnie więcej rozumieją, zauważają rzeczy nieistotne, ale ważne. Daję im ciszę i spokój. Czas, którego teraz więcej potrzebują.
- Dla mnie czas jest teraz najważniejszy. Im więcej go mam, tym bardziej mogę zastanowić się nad tym wszystkim. Nad sobą. Pomożesz mi?
- Sam musisz sobie pomóc. Ja ci to mogę tylko ułatwić. Dam ci ciszę i
spokój. Ukojenie znajdziesz sam, w sobie. Mając wiarę, zawsze znajdziesz
możliwości, aby tę wiarę uskrzydlić.
Mahabra stał skupiony. Wiatr rozwiewał jego włosy. Jego oczy, zielone
i mądre, spojrzały w kierunku słońca na horyzoncie.
- Koniec dnia, to początek następnego. Jutro zawsze jest lepsze niż dzisiaj. Dam ci spokój, którego nie zaznałeś od dłuższego czasu.
Mahabra zniknął. Był, a teraz go nie było. Ulica była pusta. Słońce znikło na tle szarych zarysów lasu w oddali. Dzień kończył swój taniec życia.
Miasto powoli zamierało w bezruchu. Cisza wdzierała się do jego murów
bezszelestnie. Bezszelestność była obecna wszędzie, w murach, ulicach,
domach. W parkach i na werandach. W spóźnionych twarzach ludzi, którzy szybko wracali do swoich domów. Domów, które jeszcze nie zasnęły
wiecznym snem.
Zacząłem obserwować swoje kolejne zadanie. Wiedziałem, gdzie
mieszka moja kolejna ofiara. Nie wiedziałem jeszcze, czy to zrobię, wahałem się, lecz byłem profesjonalistą, chciałem przygotować się należycie do
tego, co być może będę musiał uczynić.
Zawsze byłem dokładny, precyzyjny, miałem plan, który dobrze znałem i przeanalizowałem. Dzięki temu jeszcze żyłem, choć czasami, tak
myślałem, może lepiej byłoby gdybym nie żył. Moje życie było trwogą –
trwogą spojrzeń ludzi, którzy patrzyli mi w oczy, gdy umierali. Później te
spojrzenia wciąż miałem w sobie. Nigdy nie znikały. Były częścią mnie, a
ja byłem częścią nich. Nasze losy zostały ze sobą złączone na zawsze. Tak
do końca. Tak boleśnie.
Wiktor Łaszyński mieszkał na peryferiach miasta. Jak większość ludzi,
którzy coś w życiu znaczą, lub mają pieniądze i wydaje im się, że coś znaczą, choć tak naprawdę więcej znaczą dla siebie niż dla innych.
Miał ładny dom, przestrzenny, z czerwoną dachówką; duży ogród, zadbany z dużą ilością egzotycznych roślin; kort tenisowy z siatką wokół niego; basen w kształcie koła i drzewa, dużo drzew koło budynku.
Dom położony był blisko rzeki, która płynęła tuż za jego ogrodzeniem.
Wiktor Łaszyński miał przyzwyczajenia, jak każdy, a ja chciałem je
dobrze zrozumieć i poznać. Znając słabości innych uświadamiamy sobie,
jaką siłę mamy wewnątrz.
134
Zawsze rano pływał w basenie. Potem gdzieś jechał, a wieczorem tenis
z żoną lub trenerem. Koło niego zawsze był ochroniarz, czasami pojawiał
się drugi, lecz po chwili szybko znikał.
Łaszyński miał żonę, ładną o długich nogach, które ciągle były opalone. Widać było, że dbała o siebie, dla niego. Miał też córkę, w wieku około
dziesięciu lat. Bardzo ją kochał. Była jego światem, słońcem, drogowskazem.
Czasami pojawiali się u niego ludzie, w czarnych samochodach. Potem
wyjeżdżali. Długo nie wracali. Czasami nie wracali nigdy. Może byli za
słabi, może nieuczciwi, a może nigdy nie nadawali się do tej roboty. Złe
prace potrzebują złych ludzi, albo tych, którzy potrafią stać się złymi, jeśli
zajdzie taka potrzeba. Duże pieniądze szybko zmieniają dobrych ludzi w
złych. Potem ciężko wrócić do stanu pierwotnego. Gdy zło raz zagości w
człowieku, nigdy nie opuszcza go na zawsze, nawet wtedy, kiedy on chce
żeby odeszło. Można je uśpić na jakiś czas, ale zawsze wróci, wtedy, kiedy
najmniej się tego spodziewamy.
Codziennie jeździłem za Łaszyńskim samochodem. Byłem z nim wszędzie. W restauracjach, hotelach, w szkole, gdy czekał na córkę, i w domu.
Często siedziałem na drzewie za ogrodzeniem domu i patrzyłem przez
lornetkę, co robi. Znałem go coraz lepiej, choć on nigdy nie widział mnie
na oczy. Byłem jego cieniem. Złym cieniem przeznaczenia.
Szybko zorientowałem się, że był kimś. Ludzie się go bali. A ci, którzy
chcieli z nim robić interesy, musieli się z nim liczyć. Widać było, że ma
kontakty, które chronią go przed wszystkim i wszystkimi.
I dlatego ci, którzy mnie wynajęli, chcieli go zniszczyć, ze względu na
siłę i te kontakty.
Któregoś dnia zorientowałem się, że czasami chodzi na ryby. Nad rzekę
koło swojego domu. Tam przeważnie bywał sam, bez ochrony. Musiał
lubić samotność, choć ryzykował, gdyż właśnie wtedy był bezbronny, bez
szans na ucieczkę, gdy coś kiedyś pójdzie nie tak.
Wziąłem pistolet z tłumikiem i rano ruszyłem nad rzekę. Wiedziałem,
że tam dzisiaj będzie. Mgła, która rano się często pojawiała, miała mi tylko
ułatwić zadanie.
Postanowiłem to zrobić, pomimo choroby, pomimo zwątpień w sobie,
pomimo czasu, którego miałem coraz mniej.
Byłem zawodowcem, a zawodowiec zawsze kończy to, co zaczyna.
Zawodowiec nigdy nie wątpi, nawet wtedy, kiedy inni wątpią w sprawy,
które nagle stają się niemożliwe do zrealizowania.
Łaszyński siedział nad rzeką skupiony. Jego oczy były zrelaksowane,
twarz napięta. Patrzył w spławik, może w wodę, był nieobecny.
135
Zobaczył mnie, uśmiechnął się, nie był zaskoczony.
- Siadaj, musimy porozmawiać – rzekł pewnym tonem.
- Znasz mnie?
- Tak, jesteś moim przeznaczeniem.
- Nie boisz się?
- Usiądź, zaraz wszystko zrozumiesz – rzekł stanowczo.
Usiadłem niepewnie. Broń trzymałem pod kurtką, którą miałem na sobie. Czekałem na to, co się zaraz wydarzy. Czas wolno płynął, zbyt wolno.
W chwilach napięć czas stoi, zatrzymuje się prawie na zawsze, by po
chwili ruszyć, z obłędem do przodu, ze zdwojoną prędkością.
- Wiem, po co tutaj przybyłeś – powiedział Łaszyński.
- Nie boisz się? – znów spytałem o to samo.
- To ty powinieneś się bać. Już powinieneś być trupem. Spójrz za siebie.
- Nic nie widzę – rzekłem, gdy moje oczy przeniknęły okolicę wokół
mnie.
- Spójrz na drzewo po prawej i krzak po lewej. Co widzisz?
I wtedy ich zobaczyłem. Mierzyli do mnie z broni. Stali i mierzyli, nic
nie mówili. Wcześniej ich nie widziałem.
- Siedź spokojnie. Jak zrobisz zły ruch, albo coś głupiego, jesteś trupem. Jak zaczniesz uciekać, jesteś trupem. Jak zaczniesz krzyczeć, też
jesteś trupem.
- Co mam robić? – spytałem zdenerwowany.
- Nic. Tylko słuchaj.
- Dobrze.
- Wydawało ci się, że mnie dobrze znasz. Pomyliłeś się. Ci, co mnie
dobrze znali, już nie żyją. Wokół mnie żyją tylko ci, co muszą, albo ci,
którzy są mi potrzebni, niezbędni do interesów.
Łaszyński zamyślił się. Potem zaczął znów mówić:
- Wiesz, dlaczego wciąż żyję? Bo jestem ostrożny. Przewiduję wszystko, co się wydarzy, albo co może się wydarzyć, choć nie powinno, i dlatego wciąż żyję, i moja rodzina też. Kiedyś byłem szachistą, mistrzem polski
juniorów. Miałem talent, chęci, zdrowie. Jednak życie potoczyło się inaczej. Teraz jestem tym, kim jestem. Nic tego nie zmieni. Przyzwyczajenia
z turniejów jednak pozostały. Przewiduję każdy ruch życia, każdy ruch
ludzi, o kilka posunięć do przodu. Dlatego wciąż jestem niepokonany.
- Musisz być dobry, skoro wciąż żyjesz.
- Dokładny. Jestem bardzo dokładny i zapobiegliwy. Zawsze mam
ochronę wokół siebie. Jeden jest w pobliżu, drugi zawsze gdzieś z boku, a
trzeci, niewidoczny, współpracuje z pozostałymi. Jest ostatnią deską ra136
tunku, gdy coś pójdzie nie tak. Każdy jest gdzieś indziej. Współpracują
radiowo ze sobą.
- Rozumiem. Dlaczego mnie nie zabijesz, skoro wiesz, po co tutaj przyszedłem?
- Mógłbym to zrobić, ale jesteś mi potrzebny. Potrzebuję teraz czasu.
Ty mi go zagwarantujesz, inaczej zginiesz. Jak nie dzisiaj, to jutro. Jedno
mogę ci obiecać – Łaszyński wstał i popatrzył mi głęboko w oczy. – Jeśli
mnie zawiedziesz, jesteś trupem i nic tego nie zmieni. Rozumiesz?
- Rozumiem – odpowiedziałem. – Co mam robić?
Łaszyński popatrzył mi jeszcze głębiej w oczy, lecz bardziej życzliwie
niż wcześniej.
- Na razie mnie słuchaj. Uważnie słuchaj.
- Dobrze.
- Nie jestem zły. Muszę za takiego uchodzić, jeśli chcę działać w tej
branży. Nie jestem też dobry, ale któż jest do końca dobry. Chcą mnie
zabić, żeby przejąć moje interesy. Wiedziałem o tym, o tobie też. Czekałem aż się zdecydujesz. Obserwowałem cię, tak jak ty obserwowałeś mnie.
- Nie widziałem cię nigdy wokół mnie.
- To dobrze – zaśmiał się Łaszyński. – Widocznie nie jestem taki zły.
Niewidzialność w tłumie, to też sztuka.
- Jeśli ja cię nie zabiję, ktoś inny to zrobi za mnie.
- Wiem, i dlatego wciąż żyjesz. Potrzebuję czasu. Ty mi go zagwarantujesz.
- Wciąż nie rozumiem.
- I tak miałem kiedyś wycofać się z interesu. Czekałem na właściwy
moment. Jakiś impuls, który pozwoli mi podjąć właściwą decyzję. I zjawiłeś się ty. Wtedy zrozumiałem, że żarty się skończyły. Jeśli to będę ciągnął
dalej, zniszczą mnie, i moją rodzinę. Tego nie chcę. Jak zabiję ciebie, to
pojawi się ktoś inny. Jego też zabiję. Ale w końcu im się to uda zrobić.
Nikt nie jest nieśmiertelny.
- Co zamierzasz zrobić? – spytałem.
- Potrzebuję trzech, może czterech miesięcy, a później zniknę. Z całą
rodziną. Mam plan, jak to zrobić, lecz muszę pozałatwiać pewne sprawy.
Posprzedawać pewne rzeczy. Ty mi pomożesz. Rozumiesz – rzekł twardo
Wiktor Łaszyński.
- Rozumiem.
- To dobrze. Masz mnie nadal śledzić, jeździć za mną. Wszystko ma
wyglądać, jakbyś wciąż chciał mnie zabić. Mogą cię sprawdzać, czy nie
zrezygnowałeś. A więc, śledź mnie i udawaj, że jesteś blisko zrealizowania
zlecenia.
- Dobrze. Ale co ci to da?
137
- Czas. Potrzebuję czasu. Czasami czas to najważniejsza rzecz, którą
mamy przy sobie. Czas jest udręką dla ludzi słabych, dla silnych jest wiarą, że jeszcze wszystko można zrobić, odmienić swój los na nowo.
- A jak się zorientują, że niepotrzebnie zwlekam?
- Więc rób to profesjonalnie. Wiem o tobie wiele. Wiem, ile ci zapłacili, za moją głowę. Wiem, ile masz na koncie, i w jakim banku masz pieniądze. Mam dobrego informatyka, wszędzie się włamie. Pójdziesz do
swojego banku i sprawdzisz swoje konto.
- Po co?
- Znajdziesz tam pięciokrotnie większą sumę, jaką ci zapłacili za moją
głowę. To nagroda dla ciebie za pomoc. Lecz pamiętaj, nie oszukuj mnie!
- Dobrze.
- Te pieniądze ułatwią ci przyszłość. Jednak, gdy zniknę, a ty im powiesz, że nie zdążyłeś mnie zastrzelić, nie uwierzą ci, wtedy lepiej wyjedź,
gdyż mogą cię zabić.
- Myślisz, że to zrobią?
- Są mściwi. Nie lubią porażek, a twoja porażka będzie ich porażką. Są
też dumni. Najgorsza jest duma u złych ludzi. Dumni ludzie, to przeważnie
źli ludzie.
- Mam jedno pytanie?
- Słucham.
- Odpowiesz? Ale szczerze.
- Pytaj.
- Dlaczego w to wszedłeś? Byłeś sportowcem. Chyba dobrym. Mogłeś
wszystko robić. Zmieniać świat na swój sposób. Uczynić go lepszym dla
siebie. Dlaczego stałeś się tym, kim teraz jesteś?
- Kończyłem studia. Miałem sukcesy sportowe, na skalę Polski. I wtedy
zachorowała mi matka, musiała mieć operację. Ojciec pił, był na rencie,
nie mogłem na niego liczyć. Kiedy nie pił był normalny, jak pił, zmieniał
się w cień siebie samego. Miał depresję, był agresywny. Jak matka zachorowała zaczął pić jeszcze więcej. Lekarze powiedzieli, operacja, albo
umrze. Musiała mieć operację w ciągu dwóch lat. I wtedy wszedłem w ten
interes. Studia skończyłem, ale nie pracowałem już w zawodzie. Miałem
być prawnikiem.
- Jak zacząłeś?
- Rozprowadzałem towar wśród studentów. Studenci lubią się zabawić,
lubią zapomnieć. Zaczęło mi nieźle iść. Znałem ludzi, znałem akademiki.
Wszystko się dobrze kręciło. Zdobyłem te pieniądze. Matka żyła jeszcze
kilka lat. Potem umarła. Przeżuty. Ale dałem jej kilka lat życia. Wcześniej
ojca postraszyłem złymi ludźmi. Przestał pić. Bał się śmierci, tego, że zostanie sam, jak matka umrze. Więc zaczął się matką w końcu opiekować.
138
Aż do końca. Nie wiem, czy robił to z miłości, czy ze strachu przed śmiercią, ale był z nią do końca. A ja, cóż, przyzwyczaiłem się do pieniędzy.
Byłem młody, zachłysnąłem się władzą i bogactwem.
- Nie chciałeś się wycofać?
- Na początku chciałem. Jednak, gdy przyzwyczaisz się do bogactwa,
nigdy już nie będziesz taki sam. Pieniądze ogłupiają, uzależniają duszę.
Sprawiają, że jesteśmy inni. Dla siebie lepsi, dla innych gorsi. Mając pieniądze, nigdy tak naprawdę nie mamy siebie na własność.
- Nigdy nie próbowałeś tego stanu zmienić?
- Chciałem mieć siłę, aby się wycofać. Jednak jej nie miałem. Wiadomo, młodość. Młodość to stan otępienia, wydaje nam się, że wszystko
możemy, a tak naprawdę nie możemy nic. I wtedy poznałem żonę, później
pojawiła się córka. Przyzwyczaiłem ich do bogactwa, do luksusu. To był
błąd. Nie mogłem żonie wytłumaczyć, że będzie inaczej, gorzej, biedniej.
Nie rozumiała tego. Dobra kobieta, która wie, że pieniądze ułatwiają życie.
Jej życie. Nie chciała z tego zrezygnować. I tak to trwa aż do dzisiaj. A ja
zyskiwałem coraz większe pieniądze, coraz większą władzę, coraz większe
wpływy.
- Mogę odejść? – spytałem i wstałem. Wiedziałem już wszystko, co
chciałem wiedzieć. Na razie.
- Odejdź i rób, co mówię.
Odwróciłem się i wolno szedłem w kierunku drogi.
- Poczekaj! – nagle krzyknął Łaszyński.
Odwróciłem się i spojrzałem na niego zaskoczony.
- Wiesz, dlaczego wciąż żyjesz, kiedy związali cię w tym lesie?!
- Skąd o tym wiesz? – spytałem zdumiony i zaskoczony jego słowami.
- Dzięki mnie żyjesz. Mój człowiek zadzwonił do jednego z twoich zleceniodawców i dlatego cię uwolnili. Gdyby nie ja, znaleźliby cię martwego. Oni nie wiedzieli, gdzie jesteś. Zgubili cię podczas ucieczki. Mój telefon uratował ci życie. Doceń to! Byłbyś cieniem, historią siebie samego z
przeszłości.
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Byłem wzburzony wiedzą, którą
posiadał, rozgniewany jego władzą.
- Nigdy nie próbuj mnie więcej zabić! Wiem, że będziesz o tym myślał.
Będziesz się wahał, coś kombinował. Jednak pamiętaj! Zabijając mnie,
zabijesz siebie samego. Moi ludzie to zrobią, zaraz po mojej śmierci. Lecz
zrobią to tak, że będziesz chciał umrzeć, a nie będziesz mógł. Śmierć będzie dla ciebie zbawieniem, wyzwoleniem od bólu. A uwierz mi, ból to oni
umieją zadawać. Ciężko jest umierać, gdy mamy ból w sobie, i on nie znika pomimo naszych starań, a jego nasilenie wciąż wzrasta i wzrasta, a my
nie możemy nic zrobić, aby w końcu zniknął. Rozpłynął się nagle w ciem139
ności. Jak mnie skrzywdzisz, ciemność będzie marzeniem, nadzieją ukojenia ostatecznego bólu.
Odwróciłem się i odszedłem. Byłem zły, rozgniewany, skłócony wewnętrznie. Miałem mętlik w głowie. Chciałem tylko położyć się do łóżka i
zasnąć. Nie myśleć o niczym. Zapomnieć.
Czasami jedyną rzeczą, którą możemy zrobić to zapomnieć, skreślić
czas przeszły i zamknąć oczy w nadziei, że jutro będzie inne, lepsze,
czystsze, bardziej treściwe. Jutro jest nadzieją, że los będzie łaskawszy od
emocji dnia dzisiejszego.
Znów zacząłem za nim jeździć. Według naszej umowy. Obserwowałem
go, byłem z nim niczym rodzina, przyjaciel, jednak na odległość.
Łaszyński miał uporządkowane życie, jak na taki styl pracy, jaki wykonywał.
Rano zawoził córkę do szkoły, potem pływał w basenie, następnie jakieś wyjazdy, spotkania w hotelach, potem odbiór córki, i znów jakieś
wyjazdy. Wieczorem tenis, choć nie zawsze. I interesy, które czasami
przychodziły do jego domu, choć starał się tego unikać. Zawodowo spotykał się na mieście.
Dom był jego przystanią, i nie chciał, aby żadna fala zniszczyła ten
spokój, tę harmonię.
Łaszyński, mimo tego pozornego uporządkowania, jakiejś zbrodniczej
harmonii, często zmieniał swój styl życia, chodziło o zmiany czasowe.
Wyjeżdżał gdzieś wcześniej niż zwykle, wracał później niż normalnie,
czekał na córkę w innym miejscu niż zazwyczaj – harmonia zmieniała się
w chaos, chaos uporządkowany.
Odnosiłem wrażenie, że nie chciał być przewidywalny. Przewidywalność mogła go zgubić, on o tym wiedział, i dlatego dwa światy zawsze
miały u niego jedną zależność – swobodne przenikanie czasu i przestrzeni.
Któregoś dnia, pod wieczór, kiedy noc jeszcze na dobre się nie zaczęła,
a dzień jeszcze walczył z zamierającym światłem, czekałem na niego pod
domem, w ukryciu.
Pod bramę wejściową podjechał stary mercedes, w kolorze brązu. Wysiadł mężczyzna średniej budowy ciała, łysy, o przenikliwym wzroku.
Wyciągnął narzędzia i zaczął coś robić przy samochodzie. Klął przy tym
niemiłosiernie.
Po chwili podjechał samochód Wiktora Łaszyńskiego. Zatrąbił. Mercedes blokował wjazd do rezydencji. Kierowca wysiadł.
- Odjeżdżaj! – krzyknął.
Łaszyński wyszedł z samochodu, oparł się rękami o dach.
- Co się dzieje? – spytał.
140
Obcy mężczyzna wstał, popatrzył na nich chłodno i krzyknął:
- To za wyrzucenie mnie z interesu! – i wyciągnął broń w kierunku Łaszyńskiego.
I nagle zza drzewa padł strzał. Ręka mężczyzny opadła nienaturalnie na
dół, broń poleciała na ziemię.
Łaszyński podszedł z ochroniarzem do mężczyzny. Popatrzył na niego
zimnym wzrokiem, wyciągnął broń i przyłożył mu do skroni.
- Klęknij, zanim pożegnasz się z tym światem!
Mężczyzna uklęknął. Druga ręka, która podtrzymywała mu tą roztrzaskaną, nienaturalnie drżała w powietrzu.
- Poznaję cię – rzekł Łaszyński. – Co chciałeś tym posunięciem osiągnąć?
- Zabić cię!
- To wiem. Ale w jaki sposób? Jesteś idiotą. Nawet nie potrafisz zabić
człowieka, wiedząc, że on cię zabije, jeśli popełnisz błąd.
Łaszyński uśmiechnął się. Przyłożył palec do spustu. Mężczyzna zaczął
się pocić, zamknął oczy. Bał się światła, które za chwilę miało stać się
ciemnością.
Nastąpił strzał. Niebo uniosło huk broni w powietrze. Ptaki z pobliskich
drzew zerwały się do lotu. Przestraszone, zdezorientowane, otępiałe w
locie przerażenia.
- Otwórz oczy! – krzyknął Łaszyński. – To był ostatni niecelny strzał w
twoim kierunku. Rozumiesz!
- Tak – rzekł obcy mężczyzna.
- Zrobimy tak. Daruję ci życie, ale mnie posłuchaj uważnie. Nie będę
tego powtarzał drugi raz.
- Dobrze.
- Twoja matka mieszka w Płocku na ulicy Ślicznej. Twój ojciec cały czas pije we Wrocławiu, w melinie na Okopowej, córka studiuje w Krakowie, akademik pokój numer trzy. Zgadza się?
- Tak – mężczyzna był przerażony.
- Twoja była żona, którą wciąż kochasz i łudzisz się, że wróci, mieszka
dwie wioski stąd. Na Akacjowej 13. Zgadza się?!
- Tak.
- Od ciebie zależy, czy wciąż będą żyli. Teraz wrócisz do siebie. Powiesz tym ludziom, którym mówiłeś, że mnie zabijesz, że zrezygnowałeś z
tego zamiaru, gdyż dowiedziałeś się, co zrobiłem z facetem, który chciał
przejąć moje interesy. Zabiłem jego, całą jego rodzinę, a potem pociąłem
ciała i wrzuciłem do zoo, na wybieg dla wilków. Wszystko zjadły. Zrozumiałeś? Chciał przejąć kontrolę i zapłaciła za to cała jego rodzina.
- Dobrze.
141
- Pamiętaj, jeśli zrobisz coś głupiego, zabiję ich wszystkich, a gdyby ci
się jednak udało mnie zabić, moi ludzie coś zrobią po mojej śmierci. Twoi
bliscy będę trupami, na twoich oczach – Łaszyński mówił chłodnym, zimny głosem, jednak mówił cicho i spokojnie. – Nie pij za dużo. Jak chcesz
kogoś zabić, to milcz. Nikt nie może o tym wiedzieć. Mam wszędzie informatorów. Pamiętaj o tym. I wynoś się stąd, niech cię nigdy więcej nie
widzę.
Po chwili pojawił się drugi ochroniarz, ten który strzelał. Wrzucili
mężczyznę do samochodu, odpalili mu silnik i obcy odjechał.
Łaszyński wsiadł do samochodu. Wjechał do domu. Tego wieczoru już
nigdzie nie wyjeżdżał.
Następnego dnia poszedłem nad rzekę. Łaszyński łowił ryby. Spokój
widoczny był na jego twarzy. Morderczy spokój.
Usiadłem koło niego. Milczałem chwilę.
- Dlaczego go puściłeś? To był błąd.
- Mylisz się. Strachem można więcej wywalczyć niż śmiercią. Śmierć
to zakończenie czegoś. Strach to rozpoczęcie czegoś innego.
- Kiedyś może spróbować cię zabić ponownie.
- Nie zrobi tego. Boi się. To tchórz.
- A gdyby jednak spróbował?
- Teraz próbował, wiedziałem o tym. Myślisz, że następnym razem nie
będę wiedział? – Łaszyński uśmiechnął się tak tajemniczo i lekko.
- Nie wiem.
- Wiedziałem, że chce to zrobić. Dobrze opłacam informatorów. Zawiść go do tego doprowadziła. Nie jestem mordercą, nikogo nie zabiłem, i
nie zabiję. Chyba, że ktoś zagrozi mojej rodzinie. Wtedy będę musiał to
zrobić. Moi ludzie wciąż go śledzili. Wiedziałem, że czeka pod bramą.
Mój człowiek miał go na muszce, jak już tam był.
- Nie bałeś się?
- Nie. Chciałem to tylko dobrze rozegrać. Udało się. Strach to silna
broń, może najmocniejsza na świecie, najdoskonalsza. Jak wkradniesz się
do głowy wroga, złamiesz go w środku, już nigdy nie zrobi ci nic złego.
Już sama myśl będzie paraliżować jego ruchy. Paraliż myśli, to paraliż
ciała.
- Często tak robisz?
- Zawsze. Nie urodziłem się mordercą. Nigdy nim nie byłem. I nie będę. Gram mordercę, jednak nim nie jestem, a to różnica. Wszystko można
ludziom wmówić, jak masz odpowiednie środki, odpowiednich ludzi.
- Czy zawsze ci uwierzą?
142
- Muszą. Boją się o rodziny, dzieci, ojców, matki. Bestie też mają uczucia, jednak musisz je w nich znaleźć i zniszczyć. Każdy ma słaby punkt,
morderca też.
- Co będzie dalej?
- Nic. Ty rób swoje. Ja swoje. Za trzy miesiące będzie po wszystkim.
Dla ciebie i dla mnie.
- Mam nadzieję.
- Ja zacznę nowe życie, ty zaczniesz nowe życie. I jeszcze jedno…
- Co?
- To, że tak sobie rozmawiamy, wcale nie oznacza, że ci ufam. Moi ludzie wciąż cię pilnują, teraz też mają cię na muszce.
- Wiem. Czuję to, gdy jestem koło ciebie.
- Może, gdybyśmy spotkali się w innych czasach, w innym miejscu, w
innych okolicznościach, to bylibyśmy przyjaciółmi. Trochę jesteśmy podobni do siebie. Robimy rzeczy złe, za dobre pieniądze. Mamy też jakieś
zasady. Niewielkie, ale jednak. Teraz możemy być tylko wspólnikami. Po
wszystkim nasze drogi się rozejdą. Zapomnimy o sobie.
- To dobrze.
- Zapomnienie to stan ducha, kiedy jest nam źle. Kiedy jest dobrze, zapomnienie to grzech, nieśmiertelny grzech zwątpienia.
- Idę do hotelu – rzekłem i wstałem.
- Do zobaczenia, wkrótce – powiedział Łaszyński i wrócił do łowienia
ryb.
Stałem pod szkołą. Spoglądałem tęsknie na budynek, na boisko sportowe, na dzieci, które miały w sobie naturalną radość życia, jeszcze nieskażone były światem dorosłych. Złym światem, brudnym światem – światem
pełnym krętactw i matactw. Światem bólu i zwątpienia. Zakłamania i chęci
bycia kimś – za wszelką cenę.
Zamyśliłem się. Spojrzałem wstecz za siebie. Nie potrafiłem już odnaleźć siebie z przeszłości. Obrazy, widokówki, jakieś zdarzenia, były takie
mgliste i nierealne. Stałem gdzieś z boku, koło rzeczy, które kiedyś przeżyłem, poczułem, dotknąłem. Nie potrafiłem dawnych prawd odtworzyć w
pamięci. Dawne chwile szczęścia gdzieś znikły – były, a teraz już ich nie
było. Kiedyś byłem taki szczęśliwy, taki pewny siebie, taki ufny w swoje
możliwości. Chciałem zdobyć świat, a to świat zdobył mnie. Pochłonął,
stłamsił, udusił w swoim majestacie i wyrzucił na puste manowce. Pozostawił samemu sobie.
Chciałem być kimś, zostałem nikim.
Stracone marzenia najbardziej bolą, kiedy już wiemy, że nigdy ich nie
spełnimy. Nie dlatego, że nie chcemy, dlatego, że już nie potrafimy. Nie
143
możemy. Coś w nas pękło, coś zgasło. Nigdy nie będziemy już dzieckiem,
nigdy nie będziemy już mężczyzną. Jesteśmy pośrodku, czyli jesteśmy
nigdzie.
Nagle zobaczyłem Łaszyńskiego z córką. Rozmawiał z dziewczynką na
wózku inwalidzkim i z jej matką. Dziewczynka i matka się uśmiechały.
Widać było, że dobrze go znają. Córka i jej koleżanka wciąż się śmiały.
Łaszyński coś mówił, potem wsiedli do samochodu Łaszyńskiego i odjechali, wszyscy razem. Pojechałem za nimi.
Wysiedli przed starym, romańskim kościołem. Łaszyński wyciągnął
wózek z bagażnika, posadził na nim dziewczynę. Wszyscy udali się do
ogrodu, tuż za kościołem.
Ogród był pełen starych drzew. Kamienne mury szczelnie otulały jego
środek. W ogrodzie coś się działo, szybko to zauważyłem.
Było tam dużo ludzi, mnóstwo dzieci. Duża scena, na której grał jakiś
zespół, przyciągała większość z nich. Stali i patrzyli. Dmuchany domek,
pełen śmiechu dzieci wewnątrz, aż tętnił swoim życiem. Różne konkursy,
zabawy, licytacje, sprawiały, że czuło się tu życie – tak dosłownie.
Zobaczyłem młodych ludzi z identyfikatorami – wolontariusze. Zbierali
na coś pieniądze. Byli skromni, pełni szczęścia. Nie robili tego dla siebie,
nie robili tego dla świata – robili do dla innych. Wiedzieli, że dając, kiedyś
otrzymają coś innego. Coś, co nie mierzy się pieniędzmi, coś, co nie mierzy się wiarą.
Córka z koleżanką poszły w kierunku placu zabaw. Miały pomagać
przy rozdawaniu nagród. Łaszyński wciąż stał i patrzył pogodnie na oddalającą się córkę. Był dumny z niej, widać to było w jego spojrzeniu. I wtedy mnie zobaczył, jak szedłem w jego kierunku.
Nie wiem jak to się stało, lecz jakaś siła, dziwna moc tkwiąca w środku, zmusiła mnie do tego, że chciałem z nim porozmawiać. Coś zrozumieć, coś ogarnąć.
Gdy już byłem blisko niego, jak przedarłem się przez tłum ludzi, zobaczyłem dwa cienie zbliżające się do mnie z boku. Pojawiły się nagle i nagle też znikły, na skinienie głowy Łaszyńskiego.
- Co tutaj robisz? – spytałem. – To miejsce nie pasuje do ciebie.
Nie był zdziwiony moją obecnością. Nie był też zaskoczony i zdenerwowany. Stał i patrzył na mnie pogodnie.
- Jakie miejsce pasuje do mnie? Jakie do ciebie? – spytał spokojnym
tonem.
- Nie wiem jakie, ale inne.
- No właśnie. Któż to wie, gdzie najbardziej pasujemy w życiu. Często
sami tego nie wiemy, albo wydaje nam się, że wiemy.
- Skąd w tobie zainteresowanie innymi?
144
- Chodź – rzekł Łaszyński. – Opowiem ci coś.
Usiedliśmy przy grillu. Łaszyński kupił kiełbasy z rożna, lekko spalone, i zaczął do mnie mówić, podczas jedzenia.
- Kiedyś, dawno temu, moja córka przyszła do mnie i o coś mnie spytała. Tak znienacka, tak nagle. Spytała, „Tato, czy bogaci ludzie są lepsi od
innych, przez sam fakt posiadania bogactwa?”, odparłem, „Nie są lepsi, są
inni, mają więcej możliwości, więcej władzy nad innymi”, „To dlaczego,
przez to, że widać, iż mam pieniądze, mam więcej przyjaciółek niż inni?”,
„Nie wiem” odparłem. I wtedy ona powiedziała mi o Dominice, koleżance
z klasy. Jeździła na wózku. Przez jej chorobę, przez to, że była inna, nikt
nie chciał się z nią bawić. Była miła, uczynna, zawsze pomagała jak ktoś
ją o coś poprosił, umiała słuchać innych, a mimo to była z boku. Choroba i
to, że nie miała pieniędzy, rzuciła ją na pustkę tłumu. Moja córka spytała
mnie „Tato, mogę mieć przyjaciół takich jak chcę, prawda?”, „Oczywiście” odparłem, „Więc zaprzyjaźniłam się z tą koleżanką. Dzięki mnie,
inni też ją trochę akceptują, ale ze względu na mnie”, „Cieszę się” rzekłem, „Wiesz, że inne przyjaciółki są ze mną ze względu na pieniądze, a
ona jest ze mną, gdyż mnie lubi. Czuję to”, „Cieszę się” odrzekłem.
- Co było dalej?
- Poznałem ją i wtedy zrozumiałem, że moja córka dzięki niej stała się
lepszym człowiekiem. Pozornie to ona dawała coś Dominice, a tak naprawdę to Dominika dawała dużo więcej mojej córce.
- Dziwne, że ktoś z twojego świata zauważa innych.
- Życie wciąż nas zaskakuje, czasami na korzyść – stwierdził Łaszyński. – Poznałem jej rodziców, matka nie pracowała, ojciec ciężko pracował
za marne pieniądze, lecz nie skarżył się. Kochał żonę i córkę, i to pomagało mu śmiało iść do przodu. Dominika, gdy z nią rozmawiałem, nie skarżyła się na swój los. Powiedziała mi wtedy „To, że jeżdżę na wózku, nie jest
karą, tak widocznie miało być. Nie przeszkadza mi to przeżywać życie po
swojemu. Nie ogranicza w ogóle, utrudnia pewne sprawy, lecz nie blokuje.
Chcę przeżyć swoje życie, tak jak każdy, zasługuję na to, pomimo choroby”. Powiedziała, że czyta dużo książek, pisze wiersze, takie osobiste,
tylko dla siebie, działa w wolontariacie, pomaga innym zrozumieć ich los,
gdy wątpią, i chce skończyć kiedyś prawo, aby pomagać biednym, tym
skarconym, kiedy zajdzie taka potrzeba.
- Dumna dziewczyna, ambitna.
- Dzięki niej moja córka spojrzała na świat innymi oczami. Nauczyła
się dostrzegać innych, rozbudziła w sobie wrażliwość, najlepsze cechy,
które miała w sobie. Zaczęła działać w wolontariacie. Jestem z niej dumny, że nie jest taka jak ja.
- Znasz dobrze jej rodziców?
145
- Tak, pomagam im. Znalazłem jej ojcu lepszą pracę. Wspieram ich finansowo, moja córka z nią jeździ na wakacje, ja płacę za wszystko. Robię
to dla niej, nie dla siebie.
- Nie jesteś taki zły – stwierdziłem.
- Życie uczyniło mnie złym. Zła sytuacja uczyniła mnie złym człowiekiem. Mam w sobie też dobro, lecz ono jest ukryte, rzadko wychodzi na
zewnątrz. Nie ma ludzi dobrych, ani złych. Jesteśmy plątaniną uczuć, mamy w sobie klątwę i modlitwę, skazę i miłość, cierpienie, rozpacz i zwątpienie, lecz także mamy honor, odwagę i słowo. To wszystko mamy, choć
mając wszystko, często nie mamy nic. Od nas zależy czy ból będzie zwyciężał z nadzieją, i czy miłość pokona rozpacz. Tylko od nas to zależy.
- Skomplikowane to, co mówisz. Jednak każdy sam zdobywa swoje
szczyty, czasami niezdobyte i podczas drogi dowiaduje się, co jest tak
naprawdę wart.
- Po jakimś czasie córka znów przyszła do mnie i powiedziała „Tato,
możesz mi coś obiecać”, „Co?” spytałem, „Najpierw obiecaj”, obiecałem,
a ona powiedziała „Wiem, że robisz wszystko dla mnie i mamy, lecz obiecaj mi, że kiedyś spróbujesz zmienić swoje życie. Wolę być biedna, lecz
chcę widzieć szczęście w twoich oczach, a nie wieczny smutek i zwątpienie. Obiecaj, że spróbujesz to zrobić dla mnie, spróbujesz to zrobić dla
siebie”. Obiecałem.
- I co?
- Na razie mi się nie udało. Lecz dotrzymam obietnicy. Kiedyś. W innym czasie. W innym momencie.
- Rozumiem – rzekłem. – Wracam do siebie.
Odwróciłem się i wróciłem do hotelu. Miałem mętlik w głowie. Też byłem złym człowiekiem. Też siebie nie rozumiałem tak do końca. Miałem w
sobie pogardę i ból. Zwątpienie i chwiejność nastrojów. Byłem tym, kim
byłem. Czyli nikim.
Kiedy leżałem w łóżku nastąpił atak bólu. Tak nagle, tak znienacka.
Byłem na niego nieprzygotowany, tak jak nigdy nie byłem przygotowany
na życie. Zażyłem szybko tabletki. Rwące ręce, jakby sparaliżowane, rozsypały na podłodze te niezażyte, te pozostałe na inny moment cierpienia.
Po chwili ból minął. Tak szybko jak szybko się pojawił. Pozostał tylko
w mojej głowie, w mojej pamięci. Teraz już wiedziałem, że będziemy
razem do końca. Jak przyjaciele, jak wrogowie w okopach naprzeciwko,
na polu walki. Był częścią mnie, ja byłem częścią jego.
Po kilku minutach, może godzinie, zasnąłem. Uśpiło mnie odrętwienie
mego ciała, odrętwienie mego bólu. A wtedy pojawił się w mojej głowie
sen, proroczy sen moich zmagań z życiem.
146
Szedłem przez pustynię, przez żar, przez spiekotę, przez niemoc mego
ciała. Krzywa linia za mną, prosta przede mną; ślady na piasku, prawie
znikające w słońcu, świadczyły jak bardzo byłem zmęczony i udręczony.
Z oddali zobaczyłem miasto, lekko pulsujące w żarze dnia. Przyspieszyłem, choć moje kroki były ciężkie i zniewolone niemocą.
Wszedłem między budynki. Miasto było puste. Tylko cisza i żar. Tylko
smutek i rozpacz.
Doszedłem do jakiegoś placu. Była tam studnia. Wiadro napełniłem
wodą. Piłem i piłem, łapczywie łapałem każdy oddech życia. Gdy skończyłem usiadłem na ziemi. Byłem zmęczony. I ta pustka wokół, ta cisza, to
zwątpienie w powietrzu.
I wtedy zobaczyłem drzewa w parku. Z gałęziami, długimi i rozłożystymi. Na jednym drzewie, tym największym, z grubym pniem na dole,
zobaczyłem coś dziwnego. Na gałęziach wisiały ptaki, same czarne, prawie węglowe, nogami do góry. Były martwe, tak jak martwa była moja
dusza. Lekko kołysały się w otępieniu lata. Były pustką, modlitwą, karą.
I nagle spojrzałem do góry. Wisiał tam ogromny ptak, taki inny, taki
kolorowy. Jego pióra, całe niebieskie, z odcieniami szafiru, lekko drgały w
rytmie wiatru. Też był martwy. Jego oczy były puste, pełne smutku, pełne
zwątpienia.
Ruszyłem naprzód. Miasto było skąpane w ciszy, choć czułem obecność ludzi, innych istot. Dzikie spojrzenia z oddali naznaczały mój strach
obojętnością. Coś czułem, coś miałem, coś chciałem mieć. Wolność i nadzieję. Choć wiedziałem, że nigdy tych rzeczy nie zdobędę. Nie będę ich
mógł mieć na zawsze. Ale będę próbował, choć próba okupiona może być
przyszłością.
Doszedłem do cmentarza. Wszedłem tam niepewnie. Nie było grobów,
tylko wycięte drzewa, bez gałęzi, bez liści, same pnie, aż do nieba. Było
ich mnóstwo, nieskończona ilość. Szedłem kamienistą alejką, raz w prawo,
raz w lewo, w nieskończoność, i te drzewa pełne smutku, pełne rezygnacji.
Na końcu drogi zobaczyłem kamienny krzyż. Taki ogromny, taki monumentalny. Prawie krzyczał do mnie w odrętwieniu. U jego stóp spał pies.
Czarny, duży, z nienaturalnie wygiętym ogonem. To był jego dom, to była
jego kara, to była jego przyszłość.
Przestraszyłem się, zacząłem uciekać, z powrotem, do przodu, do bramy, do wyjścia. Choć żadnego wyjścia nie było, od dawna już nie miałem
żadnego wyjścia, żadnego wyboru. Mogłem tylko iść, tylko biec, tylko
uciekać.
Gdy dobiegłem znów do miasta spojrzałem w okna. Nie było wciąż
żadnych ludzi. Sama pustka, samo zagubienie. Dom wyrastał z domu, balkon z balkonu, dach z dachu. Harmonia mieszała się ze zgiełkiem.
147
I ten brak twarzy, brak uczuć na tych twarzach, które czułem, a nie mogłem je zobaczyć. Nie mogłem dojrzeć je w oknach, na ulicach, w parkach.
Ulice były puste, kręte, ale puste.
Wbiegłem do pierwszego domu. Na piętro. Słyszałem tylko trzask niedomkniętych drzwi, jakieś kroki w pośpiechu gnające, i woń ucieczki, i
niemożność zatrzymania tej ucieczki na zawsze.
Przestraszyłem się tej pustki. Zacząłem uciekać. Przed siebie, na
wprost, w otchłań. Ktoś zaczął mnie gonić. Strach dodawał mi sił. Miałem
w sobie siłę, miałem w sobie wolność tej siły.
I nagle się zatrzymałem. Osaczyły mnie cztery cienie. Nie widziałem
twarzy, wszystko było mgliste, nasączone niepewnością.
- Kim jesteś? – spytałem pierwszego z nich.
- Twoim strachem.
- Czego ode mnie chcesz?
- Chcę żebyś zrozumiał, że nigdy ode mnie nie uciekniesz. Zawsze będę, pomimo twoich starań, aby było inaczej. Jestem bólem twojej duszy.
Odwróciłem się na bok.
- A ty? Do czego ci jestem potrzebny?
- Jestem twoją niepewnością. Wiesz, co się wydarzy, a mimo to się boisz. Ciągle wątpisz, ciągle czegoś potrzebujesz, żeby zrozumieć. Pewnych
rzeczy nie da się zrozumieć, trzeba je przeżyć. Zapamiętać. Przeżywając
cierpimy, nie czując nic, umieramy. Nie możesz wątpić w swoje możliwości, przeżywaj, choć czasami przeżywając coś, coś innego tracisz bezpowrotnie. Przegrywasz. Jednak coś czujesz, a to ważne, czuć w sobie rzeczy,
które nigdy tak naprawdę nie były ważne dla życia, ważne były tylko dla
nas. Dla naszego dobrego samopoczucia.
Znów się odwróciłem. Byłem osaczony przez cienie, przez mgłę schowaną w mojej głowie.
- Czego ty chcesz?
- Jestem twoim zwątpieniem. Wciąż wątpisz w przeszłość. Z teraźniejszością nie chcesz już mieć nic wspólnego, a przyszłość napawa cię lękiem. Teraźniejszość to ból, przyszłość zwątpienie, a przeszłość się nie
liczy. To już było, minęło, musisz zapomnieć. Umiejętność zapominania to
dar, nie każdy go posiada. Ktoś, kto go ma jest królem, kto go nie ma jest
żebrakiem.
Znów się odwróciłem. Tak szybko i energicznie. Spojrzałem ostatniemu cieniowi w twarz. Choć jej nie posiadał, był tylko pulsującym obłokiem niepewności.
- Dlaczego mnie gnębisz?
- Jestem twoim bólem. Już zawsze będę z tobą. Teraz to wiesz. Kiedyś
nie wiedziałeś tego. Myślałeś, że zadając ból innym, sam unikniesz go w
148
sobie. Pomyliłeś się. Rzeczywistość nas zawsze zaskakuje. Ból to zgiełk
rzeczywistości na twoją nieporadność w teraźniejszości. Nie radzisz sobie,
teraz to wiesz, nigdy sobie nie radziłeś. Trwałeś tylko w miejscu, choć
pozornie się przemieszczałeś. Stałeś się martwym punktem na pustej mapie swojego życia.
- Co będzie dalej?
- Nic. Teraz już nie będzie nic. Jest za późno na jakiekolwiek zmiany.
Ból dotyczy wszystkich, jednak ciebie najbardziej. Jest w tobie, gdyż zawsze tam był, jednak spał, jak pies w domu, gdy nie ma właściciela, wyjechał, ale wróci, kiedyś, w przyszłości. Poddaj się bólowi, nie walcz z nim.
Gdy zrozumie, że przegrałeś, może cię opuści, zostawi na zawsze. Ból nie
lubi przegranych. Kocha walkę, moc wygrywania. Gdy wygra, odchodzi.
Szuka następnej ofiary.
Przestraszyłem się, zacząłem uciekać. Jednak nikt już mnie nie gonił.
Uciekałem przed samym sobą, choć wiedziałem, że najgorsze ucieczki są
przed własną duszą. Nigdy się nie kończą, nigdzie nie ma mety, nigdzie
nie ma startu. Uciekając przed sobą, nigdy nie znajdujemy drogi, nigdy nie
znajdujemy ukojenia.
Obudziłem się. Byłem cały spocony. Pościel była pomięta, mokra. Kolejna zła noc w moim życiu. Kolejna zła noc w moim trwaniu. Wszystko
pamiętałem, cały zły sen w sobie.
Czasami pamiętałem sny, czasami nie. Ten pamiętałem dokładnie. Minuta po minucie. Pomyślałem, że może stałem się częścią tego snu, a może
to sen stał się częścią mego życia. Nie wiedziałem dokładnie nic.
Dzień budził się wolno. Rozsunąłem zasłony w oknie. Słońce znów
świeciło pogodnie. Jasno i żarliwie.
Włączyłem komputer. Chciałem sprawdzić pocztę. Chciałem sprawdzić, na ile mogę sobie jeszcze w tym życiu pozwolić.
Przeczytałem wiadomość. Była krótka. Konkretna. Treściwa.
„Dlaczego tak to długo trwa?”.
Pytanie, które niosło w sobie niepokój osoby umierającej, czekającej na
wyrok. Pogodzonej ze swoim losem, niepogodzonej z czasem. Czasem
kogoś, kogo ten los będzie dotyczył.
„Nastąpiły komplikacje – napisałem cicho na klawiaturze, lekko naciskając klawisze, jakby parzyły mnie niemiłosiernie. – Cel bardzo się pilnuje, jest ostrożny. Niedługo będzie po wszystkim. Zakończę zlecenie”.
Wyłączyłem komputer. Wyszedłem z hotelu. Gorące powietrze wdarło
mi się we włosy, potem zaatakowało twarz, a następnie przyczepiło się do
mojego ciała. Poszedłem do parku. Byłem niewyspany. Wczorajszy sen
pozbawił mnie resztek wątpliwości. Zobaczyłem w nim siebie, tak dokład149
nie, tak treściwie. Te ptaki, umarłe i zastygłe, ten pies u progu odkupienia i
te cienie, których się bałem, lecz ich tak w istocie pragnąłem. Były mną,
tak jak ja byłem każdym z nich.
Usiadłem na ławce. W parku panował ład i porządek. Żywa zieleń tego
miejsca odbijała się i mieniła w pulsującym powietrzu.
- Mogę usiąść? – spytał mnie głos z boku.
Zobaczyłem Mahabre. Jego zielone oczy przenikały mnie na wskroś.
- Proszę, usiądź. Dlaczego nie wyjechałeś?
- Chciałem. Nie mogłem. Czułem, że jeszcze raz się spotkamy.
- Skąd wiedziałeś o tym spotkaniu? Skąd miałeś pewność?
- Nie miałem. Czułem. Nigdy nie mam pewności – powiedział Mahabra. – Pewne rzeczy się po prostu wie. Czuje. One nadchodzą jak wiatr, jak
słońce, jak deszcz. I jak już się pojawią, to wtedy już wiemy, że mieliśmy
rację w tym trwaniu. W oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Trwanie to
wieczne czekanie na chwile, które nadejdą, choć być może nigdy nie powinny nadejść, gdyż będziemy przez nie cierpieć. Łudząc się, że to cierpienie minie. A tak nie jest. Znów pojawia się kolejne cierpienie i złudzenie, że będzie lepiej. I czasem tak jest. Ale to lepiej trwa tylko przez chwilę, przez moment, i znów pojawia się złudzenie, zanim pojawi się kolejne
cierpienie. A na końcu jest żal, że byliśmy tacy głupi, że tak bezwolnie
poddawaliśmy się temu oczekiwaniu. Na rzeczy lepsze. Jaśniejsze. Wieczne.
- Takie trwanie ma sens?
- Nic nie ma sensu, jeśli wystarczająco nie wierzymy. Kto w nas uwierzy, jeśli sami nie potrafimy uwierzyć w siebie?
- Z tego wynika, że wiara i trwanie to przyszłość. To dążenie do nadziei.
- Czasami tak – zaśmiał się Mahabra. – Sami jesteśmy dla siebie przyszłością, jeśli w to wystarczająco uwierzymy.
- Dlaczego tak naprawdę zostałeś?
- Potrzebujesz pomocy. Jesteś silny, tak myślisz, a w istocie jesteś słaby, w środku. Liczy się wnętrze, nie ciało. Powłoka to złudzenie.
- Nie wiem, co mam robić. Kiedyś myślałem, że wszystko jest białe,
albo czarne. Myliłem się. Czerń i biel wciąż się miesza, bezustannie, tworzy różne odcienie szarości. Coś, co pozornie jest złe, ma w sobie też dobro, a czasem dobro, także pozorne, jest gorsze niż najczarniejsze zło.
- Mając w sobie wątpliwości, udowadniasz, że jeszcze jesteś człowiekiem. Ci, którzy ich nie mają są martwi. Jeszcze tego nie wiedzą, nie czują, ale tak jest. Dowiedzą się tego na końcu drogi. Ale wtedy będzie za
późno. Na końcu zawsze jest za późno na jakiekolwiek zmiany.
150
- Zabijając kogoś ocalę siebie, na chwilę. Nie zabijając go ocalę jego
życie, a zabiję siebie. Żadna decyzja nie jest dobra, jeśli mamy jakiekolwiek wątpliwości w sobie. Na ironię, mam umrzeć już niedługo. I w zasadzie powinno być mi obojętne, co się wydarzy, co zrobię. Ale tak nie jest.
Sam sobie wytoczyłem wojnę na końcu drogi. Niepotrzebnie.
- Gdy umieramy, rzadko mamy spokój w sobie. Tylko ci, co umierają
nagle, mają ciszę w sobie, pozostali karmią się złudzeniami, że żyli dobrze, niezwykle, uczciwie. Przeważnie tak nie jest. I pozostają nam złudzenia, że za ciemnością spotka nas łaska, choć tak naprawdę nigdy na nią
nie zasłużyliśmy.
Milczałem. Gdy nadchodzi kres milczenie jest mową, krzykiem duszy
w sercu człowieka.
- Nie jestem tutaj, aby ci pomóc. Sam musisz sobie pomóc. Chcę ci dać
spokój i ciszę – powiedział Mahabra. – Myślałeś, że jesteś zły, gdyż życie
miałeś złe, a teraz coś czujesz, choć zawsze czułeś, lecz chowałeś to głęboko w sobie. I te wątpliwości, takie niepotrzebne na końcu drogi. One są
jednak najważniejsze, dadzą ci ulgę, jak już podejmiesz właściwą decyzję.
Poczułem spokój w sobie. Obcy, swoją energią, całkowicie mnie wyciszył, wyłączył ze zgiełku tego świata. Już wiedziałem, co mam zrobić.
Trochę mi to czasu zajęło, ale już wiedziałem. Znałem odpowiedzi na
wszystkie moje pytania.
Mahabra uśmiechnął się poprzez blask słońca. Zielone oczy nabrały
morskiej poświaty.
- Masz już spokój w sobie. Mogę iść dalej. Wątpliwości to największy
dar człowieka, który właśnie stracił złudzenia.
Mahabra wstał i ruszył przed siebie. Wzdłuż kamienistej alejki w parku.
- Ile czasu tak będziesz wędrował?! – krzyknąłem za nim.
- Wracam do domu. Zobaczyłem to, co miałem zobaczyć, poznałem to,
co chciałem poznać, uwierzyłem znów na nowo w człowieka. Dzięki tobie.
Każdy kiedyś musi wrócić do domu. Ty też. Choć na razie go jeszcze nie
masz.
- Żegnaj! – krzyknąłem.
- Żegnaj! – krzyknął Mahabra i zniknął. Był a teraz go nie było. Rozpłynął się w słońcu, w jego blasku…
„Dziwne – pomyślałem. – Człowiek o tak dziwnych oczach. I to ciepło,
które miał w sobie. Pozwalał innym grzać się swoją energią. Mało kto,
oddaje cząstkę siebie innym. Bezinteresownie”.
Wstałem, ruszyłem do samochodu. Miałem jeszcze tyle do zrobienia w
tym dniu. Chciałem porozmawiać z Łaszyńskim. Coś mu wyjaśnić, coś
151
określić. Powiedzieć o swoich wątpliwościach. Zakończyć rzecz niezakończoną.
Podjechałem pod jego dom, nie pod samą bramę, lecz w miejsce skąd
go zawsze obserwowałem z oddali. Z tego miejsca widziałem wszystko –
zarówno dom jak i rzekę, gdzie łowił ryby.
Usiadłem. W domu panowała cisza i spokój. Nic się nie działo. Dawny
obłęd został zamieniony w ciszę. Nikt nie wyjeżdżał, nikt nie przyjeżdżał,
i ta pustka, dzika pustka obojętności tego miejsca. Spokój nigdy nie był
cechą tego domu.
„Dziwne – pomyślałem. – Gdzie oni wyjechali? Zawsze był ktoś w
domu. To takie nienaturalne dla tego miejsca”.
I wtedy poczułem w sobie drżenie. Takie lekkie, lecz po chwili było
mocniejsze, a później zrobiło mi się tak słabo, nagle opuściły mnie
wszystkie siły.
Usiadłem, oparłem się plecami o drzewo. Przed oczami wiedziałem
zamazane obłoki, jakieś błędne białe plamy skakały w mojej głowie. Zamknąłem oczy i pomyślałem „Znowu. Dlaczego los mnie tak doświadcza
na końcu drogi? Dlaczego rzeczy proste, lecz ostateczne, nie mogą być
zwyczajne, nieistotne, tak jak nieistotny jest los człowieka? Nic nieznaczący. Ostateczność to obłęd, który od dzieciństwa nosimy w sobie. Śmierć to
zakończenie tego obłędu”.
Za sobą usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Otworzyłem oczy. Przede
mną stał Wiktor Łaszyński, w lekkim rozkroku i uśmiechał się z miną
zwycięzcy. Obok stali trzej ochroniarze.
- Źle się czujesz? – spytał Łaszyński. – Za chwilę to nie będzie miało
dla ciebie żadnego znaczenia. Ból minie. Obiecuję ci to.
- Co tutaj robisz? – spytałem zmęczonym głosem.
- Zaskoczony? To dobrze – uśmiechnął się szyderczo Łaszyński. – Lubię zaskakiwać ludzi. Życie rzadko nas zaskakuje, bardziej ludzie, którzy
to życie tworzą.
- Dlaczego opuściłeś dom?
- Nie opuściłem. Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że znów przyjdziesz
w to miejsce. Chciałem sprawdzić, czy wciąż chcesz mnie zabić, pomimo
strachu. Nie chciałeś tego zrobić. Teraz to wiem. Za chwilę dowiesz się
całej prawdy.
- Jakiej prawdy?
- Twojej prawdy. Prawdy o twoim życiu. Jaki jesteś? Jakim się stałeś
na końcu drogi? Zmieniłeś się. Teraz to wiesz. Kiedyś nie wiedziałeś. Byłeś inny. Bardziej surowy i konsekwentny. Starość i śmierć, oczekiwanie
na nią, kiedy wiemy, że już nadchodzi, zmienia ludzi – Łaszyński mówił
dumnym głosem, takim surowym i karzącym. – Starość powinna zniknąć z
152
życia człowieka. Jest niepotrzebna. Zabija w nas najlepsze i najgorsze
cechy. W tobie zabiła stanowczość.
- Dla ciebie to dobrze.
- Mylisz się – zaśmiał się Łaszyński. – To ja cię wynająłem, żebyś mnie
zabił. Pierwsze zlecenie też miałeś ode mnie. Myślisz, że ktoś obcy uratowałby ci życie w lesie, tak bezinteresownie…?
- Nie wiem…?
- Ja cię tam zabrałem, ja uratowałem ci życie. Potem tylko miałeś mnie
zabić, tego oczekiwałem od ciebie. Nawet nie potrafisz dobrze zabić człowieka, to błąd…
- Mój, czy twój?
- Twój! To zlecenie było próbą. Chciałem dać ci coś dużego. Za
ogromne pieniądze. Później mógłbyś się wycofać. Przejść na zasłużoną
emeryturę. Ale musiałem być pewny, że nie nawalisz. Zrobisz to, bo jeśli
popełnisz błąd, to oni cię zabiją. I zawiodłem się na tobie. Bardzo…
- Co ze mną zrobisz?
Łaszyński wyciągnął broń w moim kierunku. Spojrzał mi dumnie w
oczy, trochę z pogardą.
- Skrócę twoje męki. I tak umierasz…
- Skąd o tym wiesz?
- Mówiłem ci, że przewiduję swoje życie do przodu. Innych też. Szachy
mnie tego nauczyły. Szukać rozwiązań w sprawach bez rozwiązań. I zawsze szukać kilku rozstrzygnięć, żeby mieć jakieś pole manewru, gdy jedno
z nich zawiedzie.
- Jesteś w tym mistrzem – rzekłem szyderczo.
- Królem! Gdybym został przy szachach, też byłbym zwycięzcą. Ale
tam, nie zarobiłbym tak dużo pieniędzy. W tak krótkim czasie. Nie mógłbym sobie pozwolić na tak wiele.
- Kończ to przedstawienie! Śmierć ma sens tylko wtedy, gdy odchodzimy tak jak sami chcemy. Na własnych warunkach i zasadach. Gdy
umieramy, bo ktoś nam pomaga, albo życie nam w tym pomaga, naznaczając nas słabościami, śmierć to porażka, nie ma w niej nic wielkiego i znaczącego. Jest smutną pieśnią kończącą smutny los.
- Masz rację. Żegnaj – Łaszyński podniósł pistolet wyżej, jeszcze bliżej
mojej głowy. – Do zobaczenia w piekle! Tam znów się spotkamy.
Nastąpił strzał. Rozniósł się metalicznie w powietrzu, tak głucho, tak
surowo, tak bezimiennie.
Otworzyłem oczy. Byłem sam. Ból jeszcze nie minął. Był w głowie,
lecz powoli znikał. Kurczył się do rozmiaru myśli.
153
„Znów te złe sny. Urojenia. To przez chorobę. Przez życie, które miałem niedoskonałe, a teraz ta niedoskonałość jest we mnie, w mojej głowie”.
Wstałem, popatrzyłem na dom. Podjechał jakiś samochód, dostawczy,
duży. Za nim jechał osobowy. Czerwony. Oba zatrzymały się pod bramą.
Wysiedli ludzie. Osoby z samochodu tego mniejszego, coś tłumaczyły
osobom z samochodu tego większego. Rozmawiali krótko, lecz treściwie.
Po chwili brama się otworzyła. Oba samochody wjechały na parking
przed domem. Ludzie zaczęli wnosić meble do środka, z samochodu dostawczego.
Zszedłem na dół. Byłem zaniepokojony i zdziwiony. Coś innego się
działo. Coś zaskakującego dla mnie, dla mojego życia. Nieprzewidywalność tej sytuacji całkowicie mnie zaskoczyła. Zła muzyka, pełna niepokoju, zaczęła grać w mojej głowie.
- Dzień dobry! – krzyknąłem do ludzi na parkingu. – Jestem sąsiadem
pana Łaszyńskiego. Co tutaj się dzieje?
- Dzień dobry! – odpowiedziała kobieta, piękna, z czarnymi długimi
włosami. – Był pan sąsiadem pana Łaszyńskiego. Teraz ja jestem właścicielką tego domu. Sprzedał mi go wczoraj. Bardzo się spieszył, więc cena
była atrakcyjna.
- Wyjechał?
- Miał zarezerwowany samolot na dzisiaj rano. Powiedział, że nigdy już
tu nie wróci. Jakieś sprawy rodzinne, bardzo pilne, niemogące czekać w
nieskończoność.
- Rozumiem – odpowiedziałem. – A więc do zobaczenia – skłamałem.
– Życzę przyjemnego życia, w nowym miejscu.
- Do zobaczenia – odparła kobieta, uśmiechnęła się do mnie i wtedy
zobaczyłem jak piękny ma uśmiech. Wierzyła, że nowy dom to nie tylko
nowe życie, to także nowe szczęście. – Pan Łaszyński powiedział mi, że
kiedyś był tu bardzo szczęśliwy, do pewnego czasu. Później to się zmieniło, ale wcześniej jego życie było jak z bajki. Mam zamiar tę bajkę kontynuować! – krzyknęła kobieta. – To my tworzymy baśnie, a nie baśnie tworzą nas.
- Tego pani życzę. Do widzenia.
Pojechałem do hotelu. A więc zrobił tak jak chciał, jak zamierzał. Czuł,
że się waham, więc mnie uprzedził. Nie chciał ryzykować. Sam może by
zaryzykował, jednak rodzina nie pozwalała mu na większe ryzyko.
Był mistrzem życia. Teraz to wiedziałem. Posiadł wiedzę, taką, jaką
chciał. Rozumiał życie, nauczył się manipulować ludźmi, doprowadzać ich
do szaleństwa i strachu; dowiedział się, co to jest bogactwo i strach przed
utratą tego bogactwa, utratą wszystkiego, co jest dla nas najważniejsze.
154
Miał też rodzinę, coś, co dawało mu wiarę, gdy wątpił.
Poznał tajemnicę życia, zarówno tego dobrego, jak i złego. Widział
strach w oczach ludzi, miłość w oczach córki, mógł zabić, mógł darować
życie, pomagał bezinteresownie, lecz też sprzedawał śmierć za duże pieniądze. Chciał być inny, nie mógł być inny. Nie miał odwagi zmienić swojego życia, które było takie wygodne i bogate. Za bardzo przyzwyczaił się
do tego, że wszystko ma i wszystko może mieć. Bał się to stracić.
Dopiero strach przed śmiercią, nie swoją, lecz rodziny, uzmysłowił mu,
że musi się zmienić. Uciec i zmienić się. Czasami ucieczka to jedyna
zmiana, która jest możliwa. Zmiana, na którą czekaliśmy całe życie. Pragnęliśmy jej, czuliśmy, że jest nieodwołalna, kiedyś nastąpi, lecz nie mieliśmy odwagi jej zrealizować. Byliśmy za słabi na jakiekolwiek decyzje
nieodwołalne.
Ucieczka to dar, jeśli wiemy, co z tą ucieczką mamy dalej uczynić.
Gdy otworzyłem drzwi i usiadłem na łóżku, dopadła mnie cisza, taka
głęboka i dotkliwa. Zasmuciłem się. Chciałem jeszcze z nim porozmawiać,
po raz ostatni. Przyzwyczaiłem się do niego, gdzieś koło niego ciągle byłem. Dziwne, przyzwyczaiłem się do człowieka, którego chciałem zabić,
unicestwić na zawsze.
Spojrzałem na stół. Zobaczyłem białą kopertę. Leżała niepokornie na
samej krawędzi.
Wstałem, wziąłem ją do ręki. Otworzyłem energicznym ruchem. Zacząłem czytać.
„Witaj! Miałeś być moim przeznaczeniem, a okazałeś się moją szansą.
Dziękuję ci za to. Dałeś mi czas, którego tak bardzo potrzebowałem. Czas
dla mnie i dla mojej rodziny. W końcu dotrzymam obietnicę, którą dałem
córce. Powinienem już dawno to uczynić, a nie zwlekać w nieskończoność. Obietnice przenoszone w przyszłość, przeważnie nigdy się nie spełniają. Tego nauczyło mnie życie.
Wiem, że się wahałeś, co masz dalej uczynić. Nie byłeś pewny, co jest
złe, a co dobre. Zarówno dla ciebie, jak i dla mnie. Życie to nieustający
wybór, lecz często jakże niedoskonały, ograniczony okolicznościami. Jedna decyzja i wszystko się zmienia. Często na gorsze.
Ułatwiłem ci to, jak mogłem. Sprawiłem, że już nie musisz się męczyć
z nieustającym wyborem. Z decyzją nieodwołalną. Dla ciebie lepiej. Będzie ci łatwiej.
Jeszcze raz dziękuję za czas. Był mi niezbędny, żeby pewne sprawy
uczynić prostszymi.
Dziękuję. Żegnaj!
PS. Uważaj na siebie. Ci, co cię wynajęli, to źli ludzie. Oni nie lubią
porażek. Zniknij na jakiś czas. Niech zapomną o tobie. Jak staniesz się dla
155
nich snem, cieniem z przeszłości, zostawią cię w spokoju. Wtedy będziesz
mógł wrócić. Choć powroty do starych spraw często bywają bolesne. Zostawiając coś za sobą, przy próbie powrotu, nigdy nie udaje nam się odnaleźć dawnych marzeń, dawnych doznań i prawd. To niemożliwe. Coś, co
przeżyliśmy kiedyś, nigdy już nie wraca do nas po raz drugi w przyszłości.
Pamiętaj o tym. Dawne powroty, to powroty zawsze złe. Żegnaj!”.
Położyłem list na stole. Zamyśliłem się. Zanurzyłem się w letargu własnych myśli.
Łaszyński miał rację. Muszę wyjechać za kilka dni. Najpierw muszę się
upewnić, czy mnie nie śledzą. I dopiero wtedy zniknę. Na jakiś czas. Może
na zawsze.
Otworzyłem komputer. Uruchomiłem go. Napisałem do nich, krótko,
prawie bezimiennie.
„Łaszyński uciekł. Zorientował się i zniknął. Pieniądze odsyłam. Nie
wykonałem zlecenia”.
Wyłączyłem komputer. Położyłem się do łóżka. Byłem zmęczony.
Ostatnio coraz częściej czułem się słaby. Za słaby na życie, za słaby na
wyzwania, które mi ono dawało.
Zamknąłem oczy. Zegar na ścianie tykał miarowo. Wskazówki przesuwały się do przodu, moje życie przesuwało się do tyłu. Tak właśnie się
czułem, jakbym ciągle cofał się do tyłu. Jakbym był podróżnym, niepotrafiącym dogonić ostatniego pociągu, który właśnie ruszył z peronu, a ja
biegnę za ostatnim wagonem i prawie go doganiam, a na końcu brakuje mi
sił, abym wreszcie wskoczył do niego. I zostaję sam na peronie. Zmęczony, obojętny, niespełniony. Coś ważnego uciekło mi przed chwilą, coś
istotnego straciłem, bezpowrotnie, przez swoje roztargnienie.
Zasnąłem. Kiedy wydawało mi się, że już nie usnę, że trud nie będzie
wystarczający, aby uśpić moje zmęczenie, zasnąłem. Tak nagle i niespodziewanie dla mnie samego.
W śnie zawsze czułem się wolny i spełniony. Sen dawał mi nadzieję, na
lepsze jutro. Był doznaniem, wiarą, nadzieją. Był tym, czego potrzebowałem, kiedy mi było źle w życiu.
Następnego dnia nie wychodziłem z pokoju. Zamówiłem sobie śniadanie i obiad pod drzwi, sam odebrałem posiłki od kelnera, a z kolacji zrezygnowałem. Nie jadłem jej wcale.
Chciałem odpocząć i wyczuć, czy jest jakieś zagrożenie wokół mnie.
Czy zamierzali mnie śledzić, czy dadzą mi spokój.
Od czasu do czasu zerkałem przez okno na zewnątrz. Nic nie widziałem, co mogłoby mnie w przyszłości zaniepokoić.
156
Chciałem zostać trzy dni w tym mieście, a później wyjechać. Zniknąć
gdzieś w przyszłości. Zapomnieć o nich, zapomnieć o sobie.
Nigdy wcześniej nie było tak, że nie wykonałem zlecenia. Zawsze byłem dokładny i precyzyjny, dzięki temu wciąż byłem w tym zawodzie.
Dostawałem zlecenie a później je wykonywałem.
Teraz zwątpiłem w sens tego zawodu i mogła mnie za to spotkać kara.
Kara zasłużona. Biorąc pieniądze decydowałem się na coś. Odrzucając je
teraz, odrzucałem ludzi, którzy mi je dawali. Wymierzałem policzek złu.
To błąd. Duży błąd. Zło nigdy nie wybacza rzeczy niedokonanych. Rzeczy
niespełnionych.
Kolejnego dnia wyszedłem na miasto. Obszedłem je dookoła. Czasami
wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi. Lecz po chwili te dziwne cienie
znikały. I wtedy myślałem, że to złudzenia. Jakieś cienie w mojej głowie
zamazywały światło tego świata.
Potem był spokój. Cisza. I znów mi się coś wydawało. Jakiś obłęd. Widziałem rzeczy, których nie było. Rzeczy, których nie widziałem przeistaczały się w sprawy, które są. Które nas teraz dotyczą, choć kiedyś nigdy
nie dotyczyły.
Straciłem orientację. Stałem się nerwowy. Może nic się nie działo, a
może działo się bardzo wiele. A ja tego nie zauważałem, choć może powinienem.
Rzeczy niezauważalne najbardziej bolą, gdy nagle pojawiają się przed
nami i wtedy już wiemy, że powinniśmy je zauważyć dawno temu, gdyż
teraz jest za późno na cokolwiek. Na jakiekolwiek zmiany.
Nigdy nie poznałem uczucia strachu, tego prawdziwego. Nie poznałem
lęku i obawy, przed czymś ważnym. Przed śmiercią. A teraz, przez własną
głupotę, te sprawy zaczęły mnie dotyczyć. Dotyczyć nieświadomie.
Wróciłem do hotelu. Zamknąłem drzwi na klucz. Zegar tykał niespokojnie. Bardziej nerwowo niż wczoraj. Usiadłem na łóżku. Rękami podparłem głowę i pomyślałem „To tylko moje lęki, moje słabości. Nic się nie
dzieje złego. Zło mam w głowie, nie w życiu. Wystarczy, że wyjadę i
wszystko wróci do normy. Do stanu pierwotnego. Znów będę wolny i spokojny. Spokój ponownie wróci do mojej głowy. Straciłem go, ale wróci. A
nerwy, cóż, podczas pracy je miałem na wodzy, teraz też je utrzymam w
rękach, utrzymam w głowie. To tylko lęki. Moje słabości. Każdy ma takie
rzeczy w głowie, z którymi musi walczyć. Od zawsze. Od samego poczęcia. Później te lęki zasypiają na moment, by znów wrócić, wtedy, kiedy
jesteśmy słabi. I tak do końca, do bólu, do śmierci. Śmierć uwalnia nas z
tego wszystkiego. Z tych lęków. Jest jak balsam na nasze słabości. Zamyka oczy, zamyka ból. Ten w środku, ten w głowie”.
157
Tej nocy w ogóle nie spałem. Rzucałem się na łóżku, jak ryba złapana
w sieci. Skakałem, szarpałem się, nie mogłem się uwolnić.
Rano byłem cały spocony. Napięcie rosło. Powoli, systematycznie.
Potem wstałem i spojrzałem za okno. Wydawało mi się, że ktoś stoi w
bramie naprzeciwko. Lecz po chwili nic tam nie było. „Złudzenie, pomyślałem”.
Spakowałem torbę i komputer. Położyłem na łóżku. Wziąłem ze sobą
tylko niezbędne rzeczy. Torbę i komputer zostawiłem na razie w pokoju.
Miałem po nie wrócić, jeśli będę mógł. Przy sobie miałem tylko to, co
było mi niezbędne do życia, niezbędne aby przeżyć w tym świecie, złym
świecie – pieniądze, broń i dokumenty.
Wyszedłem zobaczyć miasto. Chciałem zrobić obchód po ulicach,
upewnić się, czy moje urojenia są prawdziwe. Czy obłęd mam w głowie,
czy w realnym życiu? Chciałem udowodnić sobie, że wciąż żyję, że się nie
boję. Nie boję się swego losu, nie boję się siebie samego.
Musiałem pokonać w sobie rodzący się strach, gdyż wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, to zostanie on we mnie aż do końca, na zawsze. Naznaczy moją duszę wieczną niepewnością i lękiem. A ja nie chciałem się bać.
Nie bałem się całe życie, nie będę lękał się na końcu.
Strach to obłęd, który mamy w głowie; niepewność, że kiedyś stamtąd
ucieknie i stanie się realnym życiem.
Szedłem wzdłuż ulicy. Była prawie pusta. Mijałem wystawy, sklepy,
samochody. Pojedynczych ludzi, zagubionych ludzi. Minąłem psa i kota.
Jedną dorożkę i dwóch rowerzystów. Mijałem to wszystko, co skupiało się
w słowie życie.
Życie to rytm, życie to ból, życie to ironia tego bólu w teraźniejszości.
I wtedy zobaczyłem dwa cienie z boku. Za samochodem. I jeszcze jeden z przodu, który szedł w moim kierunku. Poczułem, że wszystko się
zmienia. Wrócił niepokój, wrócił lęk, lecz nie wrócił strach. Nie bałem się
niczego, lękałem się tylko niepewności. Co będzie? Co się wydarzy? Co
wkrótce nastąpi?
Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Obcy ruszyli za mną. Ten z przodu
też przeszedł na drugą stronę. Był skupiony, spięty, lekko zdyszany niepokojem tego, co za chwilę się wydarzy.
Wciąż szedłem do przodu, choć czułem, że w środku się cofam. Do
czasów, kiedy wszystko było lepsze, biedniejsze, ale szczęśliwsze. Chciałem, zanim odejdę, być tam, gdzie kiedyś byłem szczęśliwy – w młodości.
Zanim mnie zabiją, albo zanim ja zabiję jednego z nich, a potem któryś
z nich zniszczy to wszystko, co żywe mam w sobie, zanim to się stanie,
chciałem mieć w środku te wszystkie dobre myśli i wspomnienia, te wzloty i upadki, lęki i uniesienia, to wszystko chciałem mieć w głowie, kiedy
158
poczuję po raz pierwszy, że życie ze mnie uchodzi – ucieka nieubłaganie.
Z tymi myślami chciałem odejść, z tymi wspomnieniami pragnąłem zamknąć oczy, podczas ostatniej wędrówki życia.
Gdy zbliżyli się do mnie wystarczająco blisko, gdy byli już z tyłu i z
przodu, gdy nie miałem już gdzie uciekać, choć i tak nie miałem dokąd,
jak zobaczyłem ich szydercze spojrzenia, pełne pogardy dla drugiego
człowieka, dla jego lęku i niepewności, jak zrozumiałem, że to koniec, i
mogłem go opóźnić błaganiem i pustymi słowami, że zawsze można coś
wytłumaczyć, podczas gdy nie ma już nic do wytłumaczenia, w filmie,
który nagle się urywa i jak taśma nerwowo drga, gdy projektor jeszcze
chodzi w szumie pracy silnika, to wtedy ktoś z bramy obok nagle szarpnął
mnie za rękę i wciągnął w czarny mrok drugiego korytarza.
- Nic nie mów! – krzyknął cień. – Tylko biegnij! Uciekaj! Do przodu!
Przed siebie!
Więc biegłem, choć mrok zabijał we mnie nadzieję, że to wszystko się
jakoś skończy, ułoży w dobrym kierunku.
I wtedy ujrzałem światło. Brama się nagle skończyła, korytarz zakończył swoją arytmię życia.
Obce ręce wciągnęły mnie do czarnego samochodu. Drzwi się zatrzasnęły.
Ruszyliśmy. Za sobą słyszałem kroki – obce kroki przeznaczenia. I oddechy, nerwowe oddechy ludzi, którzy nagle coś stracili – mieli coś, a
jednak coś stracili.
W samochodzie panowała cisza. Jechaliśmy szybko. Za szybko na czas
stracony, za szybko na życie.
Rozpoznałem ich. Było ich trzech. Ludzie Łaszyńskiego. Jego osobiści
ochroniarze. Nic nie mówili, więc też nic nie mówiłem. Grobowa cisza
panowała w środku samochodu. Była mową człowieka, który mógł
umrzeć, a jednak wciąż żył. Żył, pomimo niechęci świata do jego życia.
Do jego trwania. Do jego smutku. I żył, ponieważ to trwanie pokonało
niechęć, pokonało ból, pokonało zwątpienie.
Zatrzymaliśmy się za miastem. Za gęstym lasem. Wysiedliśmy. Jeden z
ochroniarzy otworzył bagażnik. Podał mi moją torbę i komputer.
- To twoje, prawda? – spytał.
- Tak – rzekłem zdumionym głosem. – Skąd to macie?
- Idź do samolotu – rzekł drugi ochroniarz. – My tutaj zostajemy. Dla
bezpieczeństwa. Później do was dołączymy.
Odwróciłem się. Sto metrów dalej stał nieduży samolot. Cały srebrny, z
rozłożystymi skrzydłami.
Ruszyłem w jego kierunku. Niepewnie, trochę chwiejnie. Gdy byłem
blisko, ze środka wyszedł Wiktor Łaszyński.
159
- Witam – uśmiechnął się. – Życie to jednak tajemnica. Nigdy nie wiemy, co za chwilę się wydarzy. Dzisiaj jesteśmy, jutro nas nie ma. A czasami wydaje nam się, że jesteśmy, a tak naprawdę od dawna już nas nigdzie nie ma.
- Gdzie lecimy? – spytałem.
- Przed siebie. Do wolności. Do lepszych doznań. Do tego, o czym marzyliśmy, a nie mieliśmy odwagi tego uczynić – do lepszego jutra.
Wsiedliśmy do środka. Samolot ruszył do przodu. Pewnie uniósł się do
góry. Lekko zawirował przy starcie, a potem płynął niczym statek po morzu. Przed siebie, ku chmurom, ku niepewnemu horyzontowi.
W środku siedziała żona Łaszyńskiego – zalękniona, niepewna. Bała
się, że straci cały luksus dotychczasowego życia. Stabilizację bogactwa,
którą miała i do której tak bardzo się przyzwyczaiła.
Obok siedziała córka. Uśmiechnięta i zrelaksowana. Nie bała się przyszłości, widać to było w jej oczach. Była młoda, była ciekawa – nie bała
się życia i jego wyzwań. Młodość niczego się nie boi, zwłaszcza przygody
i smaku tajemnicy tej przygody.
Córka wiedziała, że teraz wszystko się zmieni, na korzyść dla wszystkich. Zamkną stary swój świat – otworzy się nowy świat. Lepszy i cieplejszy, bardziej ludzki.
Ojciec w końcu dotrzyma słowa, które jej kiedyś dał. Będzie w końcu
szczęśliwy, da jej to, o czym marzyła od dawna – wolność przepełnioną
szczęściem i bezpieczeństwem.
Długo czekała, ale w końcu się udało. Oczy ojca znów zabłysną dawnym blaskiem, lepszym blaskiem – diamentowym. I ona w tych oczach, w
ich spojrzeniu, będzie się grzała. Ich blask, ich moc, będzie jej mową. Dostanie od ojca całą jego siłę, całą mądrość, całe wspomnienia. Wspomnienia, że zawsze można zmienić swoje życie, choćby wcześniejsze było podłe, smutne i bezużyteczne. Bezużyteczne dla świata, bezużyteczne dla ludzi.
Łaszyński był spokojny, lekko zamyślony. Znów coś analizował, myślał do przodu, – co będzie? co jeszcze się wydarzy? co może się zmienić?
co pozostanie stałe?
Łaszyński wiedział, że to był dobry wybór – jedyny wybór na daną
chwilę, na daną sytuację. Innego wyjścia nie miał, jak tylko uciekać.
Są takie chwile, że ucieczka to wolność, nie…przegrana. Uciekając
walczymy, zostając konamy.
Gdyby został, tkwiłby w martwym punkcie. Punkcie bez powrotu. Jego
życie nabrałoby innej wartości – wartości śmierci. Śmierci jego i całej jego
rodziny. Na wiele mógł sobie pozwolić, ale na pewno nie na śmierć swojej
rodziny. Jedynej przystani, jaką miał od dłuższego czasu.
160
Łaszyński spojrzał na córkę. Uśmiechnął się pod nosem. „Dotrzymałem
słowa, ja zawsze dotrzymuję danego słowa”.
- Dlaczego mi pomagasz? – spytałem.
- A dlaczego ty mi pomogłeś, choć nie musiałeś? – spytał Łaszyński. –
Wiem, że się wahałeś, ale to nie zmienia faktu, że mi pomogłeś. Liczą się
czyny, nie ciągłe zwątpienia w nas, złe myśli, które wciąż mamy w głowie.
- Skąd wiedziałeś, że zdecydowali się mnie zabić?
- Wiedziałem. Nie ważne skąd. Obserwowałem ich cały czas. Byłeś
bezpieczny, choć nieświadomy. Twoja nieświadomość była gwarancją
twojego życia. Będąc nieświadomy, byłeś bardziej przewidywalny. Gdybyś wiedział, na pewno inaczej byś się zachowywał. To zwiększało ryzyko, co najmniej o połowę.
- Rachunki mamy wyrównane – rzekłem.
- Zgadza się – odparł Łaszyński. – Zawsze pamiętam o tych, którzy mi
kiedyś pomogli. Nie powinno zapominać się o przysługach z przeszłości,
gdy jesteśmy na szczycie, właśnie wtedy są bardziej ważne. Spłata tych
przysług to sprawa honoru, dla mnie, nie dla świata. Świat gardzi ludźmi,
którzy myślą o innych. Dla niego to oznaka słabości, nie odwagi.
- Tym bardziej dziękuję. Choć i tak dałeś mi niewiele czasu. Dla mnie
on płynie szybciej, niż dla innych.
- Mylisz się. Nic nie jest pewne, zanim stanie się pewne na pewno. Na
zawsze.
Łaszyński wyciągnął jakieś papiery. Pokazał mi.
- To są twoje wyniki badań. Jest źle, ale nie beznadziejnie. Beznadziejnie jest dla tych, co nie mają pieniędzy, dla tych, co je mają, jest w normie.
W złej normie, lecz jednak normie.
- Skąd to masz?... Skąd o tym wiesz?... – Mój głos się łamał. Byłem zaskoczony jego wiedzą, jego mądrością.
- Nie ważne. Pewne rzeczy są nieważne, jeśli chodzi o ludzkie życie.
Liczy się efekt końcowy, to, co możemy uczynić, aby odwrócić zły los.
Oszukać go bezpowrotnie.
- Co będzie dalej?
- Nic. Pomogę ci – rzekł Łaszyński. – To taki prezent ode mnie dla ciebie. Mam przyjaciela, lekarza, bardzo dobrego specjalistę. Już widział te
wyniki, wysłałem mu faxem. Jeszcze możesz powalczyć o życie, o bardzo
długie życie, jak będziesz chciał. Potrzebujesz siły, walki, determinacji i
odwagi. I oczywiście operacji.
- Uda się?
- W tym kraju nie. Tam gdzie lecimy, tak. Ona da ci czas, abyś znów
zaczął cieszyć się życiem, jak dawniej. Znów odnajdziesz uśmiech z prze161
szłości w sobie, wiarę, że można żyć inaczej. Ja zresztą też. Oboje uczymy
się żyć na nowo. Dziwne…
- Co?
- To, że źli ludzie też mogą żyć inaczej. Lepiej. Bardziej uczciwie.
- Kiedyś chciałem żyć uczciwie. Nie udało się – zamyśliłem się. – Na
końcu drogi nigdy już się nic nie udaje…
- Mylisz się. Nam się uda. Zmienimy się, otworzymy bardziej na świat,
i wtedy, gdy świat to zauważy, to będziemy wolni, a on, gdy nas już prześwietli swoimi emocjami, też się na nas otworzy, da nam kolejną szansę.
Wiesz, czego my naprawdę potrzebujemy?
- Nie wiem.
- Nie pieniędzy. Nie sławy. Nie luksusu. My potrzebujemy tylko szansy. Szansy by odmienić swój los.
- I teraz ją dostajemy?
- Tak. Teraz ją właśnie dostajemy od losu. Od nas zależy jak ją wykorzystamy. Czy ją zmarnujemy, czy uczynimy z niej sens naszego życia.
- Mamy jakąś szansę?
- Tak – ostro rzekł Łaszyński. – Szansa to nasze życie, które mamy teraz w rękach. Nie to, co było, nie to, co będzie, lecz to, co jest tu i teraz.
Tworzymy je w sobie i musimy je tylko jakoś uwierzytelnić, sprawić, aby
marzenie z wewnątrz stało się realnym życiem.
- Spróbujemy?
- Musimy. Ci, którzy nigdy nie próbują, są jak ćmy, błądzą w blasku
świecy, a ci, którzy walczą, mają szansę wygrać, jeśli wystarczająco wykorzystają odwagę w sobie, i wytrwałość, która kiedyś u każdego się kończy.
- Tato – spytała córka. – Co zrobimy po wylądowaniu, w nowym miejscu?
- Zapomnimy o przeszłości. Pierwsze, co zrobimy, co musimy zrobić,
to zapomnieć o przeszłości, o dawnym życiu. Zapominając dajemy sobie
szansę, pamiętając, pozbywamy się tej szansy na zawsze.
Samolot unosił się jeszcze wyżej do góry. Leciał spokojnie i pewnie.
Zamknąłem oczy. Byłem zmęczony. Chciałem zasnąć, musiałem zasnąć,
łudziłem się, że w końcu zasnę. Zapomnę o dawnym życiu. Rozpocznę
nowe życie.
„Tamto życie było snem, złym snem – pomyślałem. – Teraz będzie inaczej, lepiej i pewniej”.
I nagle usłyszałem tykanie koło siebie. W swojej torbie. Coraz szybsze.
Coraz bardziej drażliwe.
Popatrzyłem na Łaszyńskiego. Zobaczyłem jego przerażone oczy. Zrozumiał, że po raz pierwszy się pomylił. Po raz pierwszy i ostatni.
162
Zobojętniałem. Zanurzyłem się w sobie, we wspomnieniach. Chciałem
być jak najdalej od tego, co za chwilę się wydarzy, co za chwilę nastąpi.
Kiedy nastąpił huk, błysk ciepła przeniknął nasze ciała, byłem w młodości, w czasach, gdzie strach miał inny wymiar i znaczenie.
Byłem tam sam. Wolny, bez marzeń, bez bólu, bez walki. Bez dążeń do
celów, które były tylko celami innych, nigdy moimi.
A potem poczułem ciszę, pustkę, mrok. I ten spokój, brak zgiełku, ta cisza…
Cisza, której mi tak bardzo brakowało w życiu… … …
163
SENS
Myślałem, że jeśli będę już wiedział, będę znał odpowiedź, to mi pomoże, odczuję jakąś ulgę w sobie, myliłem się.
Myślałem, że jeśli zrozumiem rzecz do końca niezrozumiałą, zaakceptuję wyrok losu skazujący mnie na wieczny niedosyt życia, będę czuł się
lepiej, myliłem się.
Myślałem, że wiedząc będę w końcu kimś, kimś kto wie co ma robić,
dalej czynić, gdy wszystko jest przesądzone, choć w zasadzie dopiero się
zaczyna, myliłem się.
Teraz mam w sobie z·g·i·e·ł·k z·g·i·e·ł·k z·g·i·e·ł·k, o b o j ę t n o ś ć
o b o j ę t n o ś ć o b o j ę t n o ś ć, mroczną ciszę ciszę ciszę… … …
Mam w sobie dziki chaos, który miesza te wszystkie uczucia razem,
przerzuca, obnaża i dociska do moich myśli.
Czasami wydaje mi się, że już wiem, co mam robić, a już za chwilę, po
sekundzie, znów się waham, odrzucam wcześniejsze decyzje i zmieniam
wszystko – jestem kłębkiem niespełnionych snów, kłębkiem nerwów szarpanych wiatrem niespełnionego jeszcze losu.
Po dwóch miesiącach zaakceptowałem to, co ma dopiero się wydarzyć,
wyśnić przeznaczeniu. Po długich nocach, jeszcze dłuższych dniach, po
zwątpieniach, po kilku piciach aż do bólu, żeby nie myśleć, choć na moment wyłączyć myśli, rozum, duszę, po walce z samym sobą, że widocznie
tak ma być, zaakceptowałem wyrok. Zrozumiałem go, choć być może
nigdy nie powinienem tego zrobić.
Teraz już znam odpowiedź. Po dwóch miesiącach wiem, rozumiem należycie słowa doktora. Dotarły do mnie z lekarską sumiennością. Teraz są
we mnie, niczym jakieś piętno, niczym jakiś wybór, niczym jakaś skarga.
Tracę wzrok. Powoli, ale tracę. Za chwilę już nic nie będę widział. Nic
się nie da zrobić. Można to opóźnić, ale tylko trochę, wyrok i tak jest jeden
– ciemność.
Za moment, może za kilka miesięcy, mój dom, moje ulice, ulubione
miejsca, znajome twarze, złe twarze, będą mi obce; kiedyś dla mnie coś
znaczyły, ale ich znaczenie straci na wartości – staną się obce i zimne.
Mrocznie niedostępne.
To, że tracę wzrok nie przeraża mnie tak bardzo. Ludzie wiele rzeczy
tracą i żyją. Ze wszystkim da się żyć, jeśli człowiek musi, lub może, jeśli
ma w sobie dość determinacji, aby iść do przodu, podczas gdy nie ma rozsądnych przyczyn, aby jednak iść do przodu. Tak, ze wszystkim da się żyć,
nawet ze stratą tak bolesną, że aż piecze. Jest jednak warunek, musimy
164
chcieć. Nie każdy chce. Ja na razie nie wiem, co chcę, nie wiem, co muszę,
nie wiem, co zrobię.
O wiele bardziej martwię się tym, że tracąc wzrok, stracę też duszę.
Duszę naznaczoną pasją. Jedyną rzeczą, która sprawia, że chcę jeszcze żyć
w tym nieżyciowym świecie.
Moją pasją jest fotografia. Kocham robić zdjęcia, łapać chwile, które za
sekundę znikną i już ich nie będzie. Łapać momenty, które są a jednak ich
nie ma, gdyż widzę je tylko ja, inni je ignorują, są im obce i zimne, a jednak dla mnie są ważne i istotne, mają jakiś czar przemijania w sobie. Iskrę
Boga na ziemi.
Pasja daje mi radość; sprawia, że czuję się kimś wyjątkowym, choć być
może nie jestem i nigdy nie będę; sprawia, że szary dzień staje się jasnością; czyni, że moje serce lepiej bije, ze zdwojoną siłą i gdy zasypiam, jak
moje oczy zespalają się z nocą, to wiem, że nie zmarnowałem dnia, nie
zmarnowałem chwil, które wciąż mam w sobie. Coś wniosłem do mojego
życia, sprawiłem, że stało się inne, jakieś tajemnicze, choć być może tylko
dla mnie. Zostawiłem jakiś ślad po sobie, może niezauważalny, ale jednak
on gdzieś jest i to jest dla mnie ważne – zostawiam w swoim sercu ślad,
cichy ślad życia.
To, że nie będę widział, mniej mnie martwi niż strata pasji. W ciemności da się żyć, bez pasji się umiera – każdego dnia. Umiera nieświadomie.
Umiera bezpowrotnie.
Większość ludzi i tak żyje w ciemności, choć nikt tego nie wie i nie
czuje. W ciemności da się żyć, jeśli nie zauważamy pewnych rzeczy, które
bolą, doskwierają boleśnie.
Fotografując czułem się wolny. Spełniony i radosny. Robiłem zdjęcia
wszędzie, na ulicach – tych zapomnianych przez ludzi, gdzie kurz już na
dobre się zadomowił, w parkach – podniszczonych i zarośniętych czasem,
przy rzece – gdzie krzaki, chaszcze i trawa, skrywały swoje tajemnice
naznaczone przeszłością. Robiłem zdjęcia wszędzie, czarno-białe. Matowe
w swojej ciszy.
Miałem dwa miejsca gdzie robiłem zdjęcia stale, z tego samego punktu,
w tym samym czasie.
Był to cmentarz, stary, żydowski, gdzie nagrobki, gęsto zryte hebrajskim pismem chyliły się do ziemi nienaturalnie. I stary wiatrak, cały drewniany, gdzie każda deska skrzypiała jak jęki dusz skazańców na jakiejś
galerze, gdzie świst batów niszczył jakiekolwiek uczucia życia.
W tych dwóch miejscach zawsze robiłem zdjęcia, o różnych godzinach
dnia, lecz zawsze tych samych.
Boję się utraty pasji, gdyż boję się utraty duszy. Mogę być ślepcem życia, nigdy nie będę ślepcem duszy. Tak postanowiłem i dlatego wciąż my165
ślę, co mam zrobić, co uczynić, aby jak najdłużej zatrzymać czas w sobie –
czas naznaczony wzrokiem, czas naznaczony pasją.
O tym, że tak jest i że tak będzie, dowiedziałem się od doktora. Poszedłem do niego dopiero wtedy, gdy boleśnie czułem, że coś jest nie tak.
Długo zwlekałem, choć czułem, że coś się we mnie dzieje, zła muzyka gra
w moim ciele, czułem to, a jednak zwlekałem.
Pewne rzeczy się czuje, pewne wie. Kto je rozróżnia jest mędrcem, kto
je ignoruje jest ślepcem – ślepcem własnego przeznaczenia.
Lekarz siedział spokojnie, milczał, miał w sobie skupienie mędrca wydającego ostateczny wyrok. Patrzył dziwnie na wyniki, trzymał je na stole
w skupieniu. Potem rzekł, niczym aktor recytujący dramat, cedzący z żelazną dykcją swój wciąż na nowo powielany monolog.
- Mamy już wyniki. Są złe, złe dla pana, złe dla mnie – rzekł K. Łapowicz···doktor.
- Dla pana złe? – zdziwiłem się.
- Tak – zamyślił się K. Łapowicz···doktor. – Dla mnie też. Gdy coś tracę, nie mogę zatrzymać choroby w ciele innego człowieka, gdyż ona przyspiesza zbyt szybko, zarówno dla mnie jak i dla niego, to wyniki są zawsze
złe. Nie mogąc nic zrobić, uświadamiam sobie, jak mało jeszcze wiem o
medycynie.
- Co się we mnie dzieje? – spytałem.
- Traci pan wzrok. Te bóle głowy, te rozmazane obrazy, chwile, gdy
jest panu słabo, traci pan oddech na moment, to tylko początek, koniec
może być tylko jeden – ślepota.
- Da się coś zrobić?
- Nic. Można tylko opóźniać. Jeśli ktoś chce. Jednak pewnych rzeczy
nie da się opóźniać w nieskończoność – rzekł K. Łapowicz···doktor. –
Kres zawsze kiedyś nadchodzi. Czasami szybciej, czasami wolniej. Kres to
nie tylko śmierć, czasami kresem jest samo życie z wyrokiem. Wyrokiem,
który dopadł nas wtedy, gdy wierzyliśmy, że jeszcze wszystko można
zmienić.
- Operacja nic nie załatwi? – spytałem.
- Nie. To nic nie da. Mogę pana skierować do ludzi, którzy będą to
opóźniać. Więcej pan zobaczy w tym ostatnim okresie.
- Więcej, czyli dłużej.
- Jednak to kosztuje – rzekł K. Łapowicz···doktor.
- Dużo?
- To zależy – oczy K. Łapowicza···doktora rozbłysły dziwnym blaskiem. – Podać adres? Chce pan się leczyć?
166
- Niech pan lepiej wyleczy swoją duszę – rzekłem i wyszedłem z gabinetu.
Potem były te dwa miesiące. Zdarzało się, że chodziłem po ulicach,
miejscach, które dla mnie coś znaczyły i chłonąłem je wzrokiem tak żarliwie, jakbym chciał je zapamiętać na zawsze, tak dogłębnie, tak wewnętrznie. Chciałem to mieć w sobie, gdy już wszystko stracę. Te obrazy, te
dźwięki, te emocje.
Później, gdy już zrozumiałem należycie swoją sytuację, przetrawiłem ją
w sobie, podjąłem w końcu jakąś decyzję.
Udałem się do przyjaciela mojego ojca – psychiatry. Zadzwoniłem do
niego i umówiłem się na spotkanie.
Andrzejewski siedział w swoim gabinecie. Gabinet był w jego domu.
Andrzejewski łączył pracę z domem, dom z pracą. Choć od pewnego czasu
i tak nie miał domu. Praca była namiastką domu, dom był namiastką pracy.
Opowiedziałem mu, co się dzieje. Zasmucił się. Nic nie mówił. Nie potrzebowałem słów, nie potrzebowałem zrozumienia – potrzebowałem jego
zwolnień lekarskich.
- Jesteś na rozdrożu – rzekł Andrzejewski. – Co chcesz zrobić?
- Wyjechać. Mam takie miejsce, tylko moje, prywatne, gdzie zawsze
byłem szczęśliwy. Tam pojadę.
- Będzie ci lepiej samemu?
- Na pewno nie gorzej. Muszę to wszystko przemyśleć. Nabrać dystansu. Tam lepiej zrozumiem pewne rzeczy.
- Kiedy wrócisz?
- Może wtedy, gdy już stracę wzrok. Mogę go stracić w każdej chwili.
Dzisiaj, jutro, za trzy miesiące.
Andrzejewski popatrzył mi smutno w oczy. Zamyślił się. Coś szukał w
głowie, rzekł:
- Może myślisz, że to już koniec. Że już nic dobrego cię nie spotka. Coś
się kończy, nic się nie zaczyna. Teatr przestał grać, kurtyna zapada. Nie
musi tak być, uwierz mi, wiem co mówię. Koniec czegoś, nie zawsze jest
końcem wszystkiego.
- Skąd pan o tym wie? – spytałem.
- Opowiem ci coś. Nikomu o tym nie mów.
- Dobrze – odparłem.
- Nie zawsze chciałem być psychologiem, psychiatrą. Kiedyś miałem
marzenia, cele, ale cóż, życie to wszystko zmieniło. Byłem na studiach
muzycznych. Chciałem komponować muzykę. Czułem ją w sobie, widziałem nuty we wszystkim. Podobno miałem talent… podobno. Tworzyłem
167
muzykę, czułem, że wszystko mogę, świat stoi przede mną otworem. Zakochałem się, koleżanka ze studiów. Ile trudu mnie kosztowało, żeby ją
poderwać. W końcu zacząłem się z nią umawiać. Nie wiem, czy ją naprawdę kochałem na samym początku, czy ona mnie kochała, tego nie
wiedziałem, ona zresztą też tego nie wiedziała. Poznawaliśmy się powoli.
Bałem się powiedzieć, że ją kocham, gdyż nie wiedziałem, co to słowo
znaczy, tak naprawdę. Bałem się, że jak to powiem to wszystko się zmieni.
Pewnego razu zaprosiłem ją wieczorem na łąkę, za lasem. W oddali było
widać jezioro. Przyszła ubrana w czerwoną sukienkę. Kazałem jej usiąść
na łące. Zamknąć oczy. Zamknęła. Zapaliłem świece. Takie duże, dwie.
Noc przykryła swoim płaszczem okolicę. Potem ona otworzyła oczy.
Świerszcze zaczęły grać swoją pieśń. Świetliki błyskały pośród nocy. Zacząłem cicho nucić melodię, dyrygować cieniami nocy. Włączyłem po
chwili muzykę, z magnetofonu, Mozarta. I zacząłem grać na skrzypcach,
pośród nocy, pomiędzy świecami, które rzucały swoje żółte światło na
moją twarz, na moje skrzypce, i wtedy ona podeszła do mnie, płakała.
Pocałowała mnie w usta. „Kocham cię, rzekła”. Wtedy po raz pierwszy to
powiedziała. Kochaliśmy się do rana, aż świt obudził nas z tej miłości
tęczą.
- I co było dalej? – spytałem.
- Zakochałem się w niej bez pamięci. Powiedziałem jej wtedy „Nigdy·Nie·Będę·Kochał·Innej·Kobiety”.
- I?
- A później „Jesteś·Moim·Słońcem·Niebem·Ziemią”. – Andrzejewski
zawiesił głos. – „Jesteś·Pragnieniem·Nienasyceniem·Wodą”. – Andrzejewski przestał mówić. Coś w nim pękło. Lustro przeszłości znów odbijało
dawne obrazy. Zapomniane obrazy.
- Co było…? Co wydarzyło się dalej?
- Poszliśmy kiedyś w góry. Na same szczyty. Taki najtrudniejszy szlak.
Ona wcześniej chodziła po górach, ja przy niej tego się nauczyłem. Chodziła latem, chodziła w zimie. Tam nigdy nie była. Powiedziała mi, że bała
się tam iść sama. Chciała pójść tam z kimś, kogo pokocha, kto będzie dla
niej jakimś bezpieczeństwem. To byłem ja. A tam były łańcuchy, klamry
metalowe i dużo osuwisk. Trudny szlak, po samych szczytach gór. Jaka
ona była wtedy szczęśliwa. A ja się bałem, nie o siebie, o nią. Było trudno,
niebezpiecznie, ale wolność była w nas. To się czuło, dziką wolność w
powietrzu. I nagle, gdy byliśmy na łańcuchach, ja u góry, ona na dole, ona
zapragnęła mieć zdjęcie. Wziąłem aparat i pstryknąłem. I wtedy zawiał
wiatr. Odrzuciło ją do tyłu. Spadła w przepaść. Wiesz, co było najgorsze?
- Nie.
168
- Gdy leciała na dół, była taka szczęśliwa. Szczęście było w jej
oczach. Nie było w nich strachu, przerażenia. Tylko szczęście. Jej oczy
biły świetlistym blaskiem. Spełniło się jej marzenie. Zdobyła to, co chciała
zdobyć, i zrobiła to z kimś, z kim chciała to zrobić.
Andrzejewski zawiesił głos. Nic nie mówił przez chwilę. Potem rzekł:
- Wciąż mam to zdjęcie w domu. Wisi na ścianie. Jest na nim taka
szczęśliwa. A ja cóż, załamałem się. Zacząłem pić, przestałem chodzić na
wykłady. Już nie mogłem komponować, nie czułem muzyki w sobie. Tracąc ją, straciłem pasję. Często w nocy biegłem do budki telefonicznej i
dzwoniłem do niej do domu. Żyłem w jakimś amoku, wciąż łudziłem się,
że ją jeszcze usłyszę. Choć raz. Po raz ostatni. Kiedyś odebrała jej matka i
powiedziała „Ona nie żyje. Nie dzwoń więcej. Pochowaj ją w końcu w
swoim sercu”. Przestałem dzwonić. Kiedyś poszedłem na naszą łąkę i ją
zobaczyłem. Stała i słuchała śpiewu świerszczy. Podszedłem do niej, nic
nie mówiła. Przychodziłem tam codziennie. A ona stała. Nic nie mówiła.
Tylko słuchała. I milczała. Patrzyłem z tęsknotą na nią. Wpadałem w
obłęd. Nie wiedziałem, co jest prawdą, co fałszem. Życie to fałsz, sen to
prawda. Tak myślałem wtedy. Teraz myślę inaczej. Życie to sen; sen to
marzenia zawieszone w czasie.
- Co zrobiłeś?
- Piłem, wciąż piłem. Tak dużo wtedy piłem. Chciałem zagłuszyć swoje
lęki, ból, wycie duszy. Rano nigdy nie było lepiej, ale noc była najgorsza.
Kiedy cierpimy, noce są najgorsze. Są jak wieczność, nigdy się nie kończą.
Którejś nocy zadzwonił do mnie ojciec, ze szpitala, kazał przyjechać do
siebie. Miał atak serca. Gdy byłem przy jego łóżku rzekł do mnie „Synu,
jesteś za dobrym człowiekiem żeby tak dalej żyć. Ty nie żyjesz, ty tylko
istniejesz. To błąd. Postaraj się żyć, nie tylko istnieć”. Potem umarł. To
mnie otrzeźwiło. Nie mogłem już tworzyć muzyki, umarła we mnie wraz z
nią, gdy odeszła. Postanowiłem pomagać innym. Zostałem psychiatrą.
- Jak się teraz czujesz? – Nie wiem, kiedy, ale zacząłem do niego mówić jak do kolegi, przyjaciela. Jego ból był moim bólem.
- Zapomniałem o przeszłości. Jest we mnie, ale o niej nie myślę. Idę do
przodu. Stawiam sobie cele i idę do przodu. Miłości już nie znajdę, lecz
wciąż idę do przodu, na wprost. Nie można się poddawać w życiu. Każdy
ma słabości, złe okresy. Niepewność i zwątpienie. Siłą człowieka jest walka, nie zawsze zwycięstwo.
- Co mam robić? – spytałem.
- Zrób to, o czym myślisz. Pierwsza myśl jest zawsze właściwa, później
zaczynają się sugestie rozumu.
169
Andrzejewski dał mi kilka zwolnień lekarskich. Pierwsze z datą, reszta
bez żadnych dat, puste rubryki. Wystarczyło je tylko wypełnić i wysłać do
pracy.
- Wróć wtedy, kiedy będziesz mógł. SMS-em wyślij mi tylko daty
zwolnień, żebym je mógł wysłać tam gdzie trzeba. Pamiętaj, coś co wydaje nam się końcem, może stać się początkiem czegoś nowego. Czegoś
innego. Nie warto marnować życia na nieustający ból. Życie to wyzwanie,
wyzwanie marzeń, których prawdopodobnie i tak nigdy nie spełnimy. Jednak nie oznacza to wcale, że nie możemy próbować.
- Dziękuję – rzekłem i wyszedłem z gabinetu.
Następnego dnia wyjechałem z miasta. Następnego dnia wyjechałem z
teraźniejszości.
Jechałam samochodem pełna entuzjazmu i nadziei. Byłam szczęśliwa.
Tak rzadko bywałam szczęśliwa – dzisiaj byłam.
Dostałam awans. Długo na niego pracowałam. Może zbyt długo. Jednak opłacało się – trud został nagrodzony.
Włączyłam radio. Cicha muzyka przeniknęła przestrzeń wokół mnie.
Była lekka, przyjemna, łagodziła ducha i zmysły. To ważne, mieć koło
siebie rzeczy, które łagodzą naszą duszę. Odprężają ciało.
Deszcz, lekki deszcz wiosenny, przesiąknięty jakąś nostalgią i zadumą,
z zadziornością atakował moją przednią szybę.
Nagle zobaczyłam samochód na poboczu. Stał nienaturalnie zakrzywiony. Był jakiś krzywy, nieobecny. Jego przednia część była wbita w
drzewo. Kierowca leżał koło zniszczonych drzwi. Ruszał się, jednak z
wysiłkiem.
Zatrzymałam się. Podeszłam do niego w strugach ciepłego deszczu.
Uklękłam. Obcy mężczyzna coś mówił, mamrotał jakieś słowa. Cedził
dziwne dźwięki.
Był zakrwawiony. Ból w jego oczach mieszał się z przerażeniem. Przerażeniem duszy i ciała.
Wyciągnęłam telefon. Zaczęłam dzwonić. Dyspozytorka powiedziała,
że zaraz będą. Przyjadą pomimo ciężkiego dnia. Pomimo ciężkiej pogody.
Gdy odkładałam telefon deszcz się nasilił. Stał się gęsty i ciemniejszy.
Nastała noc za dnia. Chmury, ciężkie i ciemne, pchane ostrym wiatrem,
tańczyły na horyzoncie nieba.
I wtedy, gdy chowałam telefon do kieszeni, zobaczyłam dwa światła.
Jasne reflektory samochodu. Zbliżały się, zbyt szybko zbliżały się do
mnie, do samochodu nienaturalnie skrzywionego na drodze.
Potem był pisk. Hamowanie. Jakieś krzyki. I ciemność. Mrok. Zwątpienie. Niepamięć i cichy ból tej niepamięci.
170
Otwieram oczy. Białe ściany, białe twarze, białe fartuchy koło mnie.
Leżałam w łóżku. Szpital – pomyślałam. Nie mogłam ruszać nogami, tylko
ręce i głowa miały jakieś oznaki życia. Mojego życia. Lekarz coś do mnie
mówił, coś obiecywał, starał się być miły. Nieszczęście też może być miłe
– pomyślałam. Nic nie mówiłam. Byłam załamana. Ten bezruch mojego
ciała mnie zabijał. Przypomniałam sobie wypadek. Poczułam smutek, i
zwątpienie też poczułam. Byłam sama w tym smutku. Absolutnie sama. W
smutku zawsze jesteśmy sami, z radością bywa odwrotnie. I ten bezruch
nóg, bezruch mojego ciała. Matka coś do mnie mówiła. Była zatroskana,
jak każda matka w bólu. Ojciec stał i patrzył. Tak bezwzględnie, lecz z
czułością. On wiedział wszystko. Mój teatr się zamknął. Kurtyna była
opuszczona do połowy. Nic nie mówiłam. Nie chciałam. Nie mogłam. Nie
potrafiłam. Zamykam oczy. Uciekam.
Otwieram oczy. Była noc. Księżyc koło mnie stał w pogotowiu. Byłam
przerażona. Coś się zmieniło. Praca, dom, kariera – wszystko minęło. I ten
bezruch, to przerażenie we mnie, w środku, w sercu, w duszy. Nie potrafiłam nic powiedzieć sobie. Nie potrafiłam nic powiedzieć światu. Zamykam oczy. Uciekam.
Otwieram oczy. Jestem w domu. Nic nie mówię. Wciąż nic nie mówię.
Przeraża to matkę i ojca. Nie mogę nic mówić. Nie potrzebuję. Nie potrzebuję słów, zdań, żadnych kwestii. Mowa to mój wróg. Nieprzyjaciel. Najeźdźca. Zamykam oczy. Uciekam.
Otwieram oczy. Minął chyba już miesiąc. Może więcej. Wciąż leżę i
myślę. To źle. Za dużo myślę o życiu. Przecież dla mnie już się skończyło.
Pozostało trwanie i nicość. Tak teraz myślę. Może to minie. To myślenie,
ten ból, to zwątpienie. Zamykam oczy. Uciekam.
Otwieram oczy. Koło ojca stoi lekarz. Coś mówi o walce, o chęci życia.
Jaka chęć życia, myślę, w moich nogach nie ma żadnej chęci życia. Są
martwe. Bezwarunkowo usztywnione. To wina przeznaczenia i bólu. Raczej braku tego bólu w nich. Zamykam oczy. Uciekam.
Otwieram oczy. Minął kolejny miesiąc. Wciąż nic nie mówię. Martwi
to mnie, martwi to moich rodziców. Jestem zakłopotana tym, że nie mam
nic nikomu do powiedzenia. Nic wartościowego. Wciąż myślę. Jak uciec?
Jak odnaleźć sens? Jak powrócić do świata żywych? Nie wiem, czy jeszcze
potrafię? Czy jeszcze mogę? Czy mam w sobie nadzieję i siłę? Zamykam
oczy. Uciekam.
Otwieram oczy. Matka stoi koło mnie. Uśmiechnęłam się. Od dłuższego czasu się nie uśmiechałam. Teraz się uśmiechnęłam. Sprawiło mi to
radość. Dziwny odruch, pomyślałam. Bardziej pomoże matce niż mnie.
Zamykam oczy. Wracam.
171
Otwieram oczy. Wsiadłam na wózek. Wózek to moje nogi. Teraz. Na
zawsze. Do końca. Wjechałam do ogrodu. Patrzę na drzewa, na wiatr, na
słońce. Na liście szumiące cicho i nienagannie. Ojciec stanął koło mnie.
Nic nie mówi. Dla mnie to dobrze. Lepiej. Ostatnio nie lubię rozmawiać.
Nie mam nic ciekawego do powiedzenia sobie, nie mam nic ciekawego do
powiedzenia światu. W końcu coś mówię do niego. Cicho, oschle, trochę
ospale.
- Jadę do babci.
- Kiedy? Dlaczego?
- Teraz. Jutro. Jak najszybciej. Chcę uciec. Chcę to wszystko przemyśleć na nowo. Zrozumieć po swojemu.
- Dobrze – rzekł ojciec. – Pomóc ci?
- Nie. Sama to załatwię. Chcę sama w końcu zacząć żyć. Bez niczyjej
pomocy.
- Dobrze.
- To okres próby. Ból to mój przyjaciel, zwątpienie to moja matka, rozpacz to mój ojciec. Każdy chce mi pomóc na swój sposób. Ja nie potrzebuję pomocy. Potrzebuję wiary, że jeszcze mogę żyć, że jeszcze coś czuję.
Nie jestem martwa. Choć tak się czuję, martwa i zniszczona.
- Rozumiem – powiedział ojciec.
- Wyjeżdżam. Za kilka dni. Wrócę, gdy zrozumiem, że jeszcze mogę
żyć na nowo. Istnieć inaczej, bardziej odmiennie niż teraz.
Zamykam oczy. Zasypiam. Zasypiam w ciągu dnia, aby w nocy poczuć
się wolna. Błądząca w snach, ale wolna.
Noc mnie uspokaja. Nikogo nie ma wokół mnie. Żadnych twarzy, żadnych gestów politowania, żadnych udawań. Jestem sama i moje myśli. To
dobrze. Tego, czego potrzebuję teraz najbardziej to mądrych myśli. W
nocy one są inne, świeże i wypoczęte. Łatwiej wchodzą do głowy. Są krystaliczne i ścisłe. Zamykam oczy. Rozumiem.
Jestem tutaj od miesiąca. Dobrze zrobiłem, że wyjechałem. Czuję, że
może uda mi się oszukać los – przeznaczenie. Nie stracę wzroku. Nie pójdę ku ciemności.
Wiem, że to złudzenie, ale czuję, że może rzecz bezwzględnie stała
zmieni się, i będę inny, odrodzę się na nowo.
Zawsze tutaj przyjeżdżałem, gdy w coś wątpiłem, gdy było mi źle,
okrutnie samotnie. To taka ucieczka kontrolowana – do miejsc, które coś
dla nas znaczą, do miejsc gdzie czujemy się bezpieczni i wolni. Wolni dla
siebie, nie dla świata.
Mieszkam w starej chacie, całej z drewna, nad stawem w lesie, u podnóża strzelistych gór.
172
Staw jest duży. W nocy mieni się jasnym blaskiem, to od księżyca i
gwiazd. Za dnia jest cichy i spokojny; czasami wiatr burzy jego harmonię i
wtedy wszystko się zmienia – fale są drapieżne, lecz małe, a całość sprawia, że staw ożywa na chwilę, pulsuje, drga, wije się w swojej głębi; to
jest w nim najistotniejsze – martwota przemienia się w siłę, siłę życia milczącej natury.
Wciąż robię zdjęcia. To mój sposób na przetrwanie, to mój sposób na
życie.
Znalazłem dwa miejsca nad stawem i stamtąd robię zdjęcia. Potem je
przeglądam.
Aparat cyfrowy to dobra rzecz, widzę to, co przed chwilą straciłem.
Miało zniknąć, a jednak zostało. Czas się zatrzymał, a ja go chwytam i
trzymam w pamięci, w głowie, w aparacie.
O różnych porach zatrzymuję czas. W nocy też. Fotografuję gwiazdy i
niebo. Za dnia robię zdjęcia gór, nieba, słońca. A pod wieczór, to najbardziej kocham, to jest dla mnie najważniejsze, robię zdjęcia zachodów
słońca. Kocham te zachody słońca w górach. Pomarańczowe ostatki dnia,
gdy dzień się kończy a noc dopiero się zaczyna – zawieszenie czasu, zawieszenie marzeń na niebie.
Potem stoję i patrzę, aż słońce całkowicie zniknie za szczytami gór, aż
ostatnie blaski na stawie załamią się w ciszy nocy. Stoję i patrzę. Patrzę i
myślę. Czasami płaczę. Płacz mnie oczyszcza. Oczyszcza w środku moją
duszę. Potem zamykam oczy i zapamiętuję te obrazy w sobie. Chcę je
mieć w sercu, chcę znać je na pamięć, abym mógł je później odtworzyć,
gdy ciemność zalęgnie w mojej głowie. Na tym mi najbardziej zależy, na
pamięci tych obrazów w głowie. Potrzebuję tego na później, na inny obszar czasu, przyszłego czasu.
Czasami łudzę się, że gdy to już nastąpi, i oswoję się z tą ciemnością
należycie, zaakceptuję ją w sobie, to może kiedyś kogoś spotkam, i ta osoba, pomimo mojej skargi, pokocha mnie, i wtedy, gdy to się zdarzy, ta
miłość, to zrozumienie dla mnie, to będę mógł wraz z nią oglądać te zachody słońca, i ona patrząc na zdjęcia, będzie czuła, że ja to też widzę,
gdyż będę to wszystko pamiętał, miał w głowie, i razem, pomimo mojej
ciemności, będziemy kochać te zachody słońca, te poranki, te chmury na
piedestale gór. Będzie mnie rozumiała pomimo mojej ciemności, a ja będę
wraz z nią, w jej zachwytach, w jej radości, w jej uniesieniu.
To ważne, być z osobą, którą się kocha, w jej uniesieniu.
To łączy, to zespala, to daje nadzieję na przyszłość. Chroni przed przyszłymi upadkami. Zwątpieniami i załamaniami.
I to są moje złudzenia, że tak będzie. Że to nastąpi. I ona się pojawi, w
tym momencie, który jest mi dany, przeznaczony. I ja będę z nią, i ona
173
będzie ze mną. A zdjęcia będą naszymi fragmentami wspólnych chwil,
które nastąpią, pomimo mojej ciemności, która kiedyś nadejdzie. Przyjdzie
jak złodziej w nocy, jak wróg przekroczy moją wyobraźnię.
Chodzę też po górach. Poznaję nowe szlaki, trasy, skróty. Czasami spotykam ludzi, lecz bez ludzi jest mi lepiej. Czuję się spokojniejszy, bardziej
wyciszony. Ludzie to chaos i zgiełk, problemy. Ja nie chcę mieć problemów, nie teraz, nie w tym momencie życia. Bez nich czuję się wolny i
spełniony. Choć wiem, że kiedyś znów ich będę potrzebował. Znów pojawią się w moim życiu. Bez nich nie da się żyć – ciągle. Krótko – tak. Ciągle – nie. To przekleństwo, uciekać od ludzi, wiedząc, że znów kiedyś do
nich wrócimy.
Raz na tydzień schodzę do miasta przez las, robię zapasy żywności i
wracam. Mam butlę gazową, na niej gotuję. Jestem samowystarczalny, to
dobrze, znów wierzę w siebie, że to nigdy nie nastąpi, ale to złudzenie,
kiedyś to nastąpi.
Świat to ciągłe złudzenie rzeczy nigdy nienastępujących.
To jedna z nich. To wiem. Jednak złudzenie pozostaje, nie mogę się go
pozbyć na zawsze. Wyrzucić z pamięci.
Kiedyś wydawało mi się, że po drugiej stronie stawu, na pomoście, widzę dziewczynę, jakby siedziała na krześle i patrzyła przed siebie. Była
zamyślona i nieobecna. Ale to też złudzenie. Kolejne złudzenie w moim
życiu. To słońce odbija obrazy w stawie, a ja je mylnie odczytuję. Jestem
złym prorokiem, źle odczytuję znaki życia, źle odczytuję znaki w sobie.
Dzisiaj już idę spać. Jestem zmęczony. Dużo chodziłem po górach.
Zgubiłem się przez chwilę, lecz odnalazłem właściwą drogę. To ważne,
umieć się odnaleźć, gdy błądzimy.
Tracę jednak wzrok. Widzę mniej, mało ostro, czasami, potem wszystko wraca do normy… i znów widzę gorzej. To pierwsze obrazy ciemności
we mnie, to pierwsze obrazy bólu w głowie. Jednak nie poddaję się. Wciąż
wierzę, że to jednak nie nastąpi.
Będę chodził po górach, będę robił zdjęcia, będę wierzył, aż do końca.
Będę żył, najlepiej jak umiem. Będę żył pomimo tego, że życie odwróciło
się do mnie plecami. Ciemność nie jest końcem, jest początkiem czegoś
nowego. Tak sobie powtarzam codziennie rano, gdy się budzę, gdy otwieram oczy na światło świata. Kiedyś w to uwierzę, będę musiał, abym mógł
przeżyć w przyszłości.
Zamykam oczy. Zasypiam.
Zamykam oczy. Uspokajam się.
Zamykam oczy. Marzę.
Zamykam oczy. Śpię. Oddycham. Śnię… … …
Śnię o tych rzeczach, których nie mogę sobie wyśnić w realnym życiu.
174
Znów widzę ten obraz, kobietę na pomoście. Jest. Siedzi i milczy. Tak
to wygląda z daleka, tak to wygląda w mojej głowie. Obłęd. Dziki obłęd
niepamięci. Muszę to sprawdzić. Idę tam, pomimo sprzeczności mojego
rozumu.
Podchodzę coraz bliżej, i bliżej, i bliżej. Już teraz wiem, to co chciałem
wiedzieć, poczuć namacalnie oczami. To nie obłęd, to nie zgiełk w mojej
głowie – ona tam jest.
Siedzi i milczy. Ma w sobie jakąś rozpacz, obojętność, zamęt. Siedzi na
wózku – kalectwo. Najgorsza rzecz, jaka może spotkać młodego człowieka
– kalectwo.
Podchodzę. Deski skrzypią. Ona się odwraca. Budzi z letargu życia.
Uśmiecha się. Ale tak smutno i obojętnie. Odwzajemniam uśmiech. Podchodzę bliżej.
- Cześć – mówię.
- Cześć – odpowiada.
- Jak masz na imię? – pytam.
- Anka. Anna – szybko się poprawia.
- Andrzej – mówię. – Dwie litery „A”, to ma sens. Anna-Andrzej.
Anna uśmiecha się. Potrafi się śmiać, lecz zapomniała jak to się robi,
myślę.
- Dlaczego wciąż tak samotnie siedzisz? Właśnie tutaj, w tym miejscu?
– pytam.
- Gdy człowiek jest samotny, miejsce nie ma znaczenia. Jest tylko samotność i ból. I my z tym bólem. To wszystko. Czasami miejsce ułatwia
pewne rzeczy. Jednak pozornie. Gdy jest ból, jest i samotność tego bólu w
nas. Z bólem zawsze jesteśmy sami. Z samotnością przeważnie też, i to
boleśniej…
- Długo tak… – waham się – z tym wózkiem?
- Od niedawna. Oswoiłam się. Ogarnęłam na razie. Tak myślę teraz. Co
będzie dalej, nie wiem… Na razie uciekłam od życia. Nie wiem na jak
długo.
- To tak, jak ja.
Anna uśmiechnęła się. Tak szorstko, lecz naturalnie.
- Wiesz, czego się najbardziej boję? – spytała.
- Nie.
- Przyszłości. Tego, co się wydarzy, lub tego, co się już nigdy nie wydarzy.
- To tak, jak ja. Dla mnie przyszłość to zwątpienie, niepewność. Bardziej niepewność niż zwątpienie.
- Dlaczego? – spytała.
- Kiedyś ci powiem. Nie teraz – odparłem.
175
Nie chciałem jej mówić wszystkiego na samym początku. Bałem się
odtrącenia. Analizy tego, co się wydarzy, co dopiero ma się wydarzyć.
- Jesteś tutaj sama? – spytałem.
- Nie. Przyjechałam do babci. Nie wiem na jak długo. Mam nadzieję, że
nie na zawsze.
- Zawsze, to złe słowo. Często się nie sprawdza – powiedziałem.
- U niektórych tak – dodała Anna.
Długo rozmawialiśmy. Czułem z nią jakąś więź. Nieszczęścia łączą zalęknione dusze.
Powiedziała mi o wypadku, o samotności, o bólu tej samotności, o
zgiełku w jej duszy, o niezrozumieniu losu, niesprawiedliwego losu, o
tym, że chce znów żyć, choć na początku nie chciała; żyć na nowo, choć
czas zatrzymał się na stałe w jej głowie.
Rozumiałem ją. Siedziałem i słuchałem. A ona mówiła, tak dużo mówiła do mnie. Siedziałem i potakiwałem ze zrozumieniem głową, nie oceniałem, nie strofowałem. Słuchałem, byłem konfesjonałem, spowiednikiem
jej emocji.
Potem odszedłem. Z żalem. Wiedziałem, że coś wyjątkowego zdarzyło
się w moim życiu. W tej chwili. Podczas tej rozmowy.
Ona była inna, wyjątkowa. Wyjątkowa pomimo swego kalectwa.
Jakaś więź, nić tej więzi, połączyła nas teraz. Może ból, może brak
przyszłości, może ta rozpaczliwa ucieczka do…nikąd, to wszystko mnie w
niej pociągało.
Była też piękna. Jej włosy, długie i czarne, kręcone, zniewalały mnie
swoim zapachem. Zapachem łąki. Świeżej, skoszonej rano łąki. Jej
uśmiech, tajemniczy i zmysłowy, i oczy, granatowe, prawie czarne, świeciły jakimś diamentowym blaskiem. To wszystko było nią, to wszystko
stawało się mną. Nieświadomie.
Gdy dochodziłem do swojej chaty zobaczyłem ogień. Ktoś siedział
przy brzegu stawu i palił ognisko. Podszedłem cicho.
Nieznajomy odwrócił się i rzekł:
- Nie bój się. Nie obawiaj się niczego. Usiądź. Odpocznij.
W jego głosie był spokój, jakaś dziwna cisza. Cisza przepełniona spokojem.
- Mów do mnie Suzej – rzekł.
- Andrzej.
- Wiem. Dużo rzeczy wiem.
Usiadłem. Suzej podał mi kiełbasę, była upieczona.
- Dla ciebie. Wiedziałem, że przyjdziesz.
- Skąd wiedziałeś? – spytałem.
176
- Wiedziałem. Pewne rzeczy się wie, pewne nie. Inne po prostu się czuje.
- Co tutaj robisz?
- Mieszkam, lecz tylko przez chwilę. Później muszę wrócić, stamtąd
skąd przyszedłem.
- Czyli skąd?
- Nie zrozumiesz. Z daleka.
- Gdzie mieszkasz? – spytałem.
- W lesie. Obok ciebie. Lecz trochę dalej niż ty. Bliżej gór.
- Podróżujesz?
- Czasami. Gdy muszę. Gdy jest taka konieczność. Gdy mogę komuś
pomóc. Kogoś uspokoić. Komuś zaufać.
- Twoje imię. Takie dziwne…
- Nie pochodzę stąd. Jestem z daleka. Nie znasz tych rejonów życia,
kiedyś poznasz. I wtedy się przekonasz.
Przyjrzałem mu się uważnie. Długie włosy, broda i te oczy; było w nich
tyle spokoju i ciepła, tyle mądrości.
- Coś cię smuci? Opowiedz – rzekł Suzej. – Albo nie, ja coś powiem.
- Dobrze.
- Coś, co wydaje nam się ostateczne, nie zawsze jest ostatecznością.
Coś, co sprawia, że się boimy, nie zawsze jest strachem. Coś, co nagle
tracimy, nie zawsze jest stratą ostateczną.
- Nie rozumiem.
- Mgła to nie jest brak kierunku, to możliwość odnalezienia innego. Innego, może lepszego. Wchodząc w mgłę nie zawsze się gubimy. Czasami
jest to zguba kontrolowana, choć nigdy tego na początku nie wiemy. Nie
rozumiemy. Błądząc, znajdujemy. Znajdując, dostajemy. Czas pomiędzy
tymi stanami, to uczucia, które odnajdujemy. Na nowo. Uczucia zapomniane, uczucia odległe, uczucia nieznane. Szukaj tych uczuć w sobie.
Musisz je poznać w innym wymiarze ich znaczenia – Suzej wstał. – Najlepsze uczucia to te dawno zapomniane. Tracimy je, gdy wątpimy w życie.
A potem nie możemy ich odnaleźć. Są w nas, a jednak ich nie ma. Poprzez
mgłę masz szansę znów się odnaleźć. Poprzez mgłę masz nadzieję na nowo poczuć te uczucia w sobie.
Suzej zaczął znikać w lesie.
- Jeszcze się zobaczymy. Będę tutaj przez jakiś czas. Spróbuj odnaleźć
się na nowo. Nowe wcale nie znaczy złe, często znaczy lepsze. Dobre.
I zniknął. W mroku lasu, w mroku chwili, w mroku mego serca.
Wróciłem do chaty. Zasnąłem.
177
Góry, las, śpiew tego lasu, gwiazdy, ich nienaturalny blask, jaskrawe
światło księżyca, ułożyły mnie do snu. Snu kojącego, snu leczącego, snu
obojętnego.
Następnego dnia znów do niej poszedłem, i następnego znów, i następnego ponownie…
Poznawaliśmy się. Rozmawialiśmy. Poznawaliśmy się coraz lepiej.
Opowiedziała mi całe swoje życie. Jak rodziców ciągle nie było w domu –
kariera, interesy. Jak chciała z nimi porozmawiać, gdy czuła się źle, samotnie – to tylko przez telefon. Będą wieczorem. Wtedy będą mieli dla
niej czas. Wieczorem to ona już nie chciała, albo oni nie chcieli, byli zmęczeni. Wiecznie byli zmęczeni.
Mówiła o pieniądzach, że zawsze były w ich domu – zastępowały
uczucia. Nie zastępowały miłości, ale były ich namiastką. Według jej rodziców. To ważne, mieć w domu jakąś rzecz stałą, niewygasającą, pewną
– u nich to były pieniądze. Nie zastępowały uczuć, jednak dawały jakąś
stałą w życiu.
Pieniądze zastępowały rozmowy, pieniądze zastępowały czas, pieniądze zastępowały jakiekolwiek doznania. Były wolnością, która zmieniła
się w kajdany. Kajdany obojętności wobec tego, co czuje człowiek? co w
ogóle mógłby czuć człowiek?
Opowiadała mi o kilku ucieczkach z domu. Zawsze uciekała w lecie.
Czuła się wtedy wolna. Jechała przed siebie, nie wiedziała gdzie, nie wiedziała po co, tak po prostu – do…nikąd. Poznawała ludzi, nowe miejsca,
poznawała wolność, co naprawdę znaczy, gdy już ją dotkniemy, poczujemy w sobie, i wracała. Kiedyś musiała wrócić.
Później przez miesiąc widziała smutne twarze rodziców. Starali się coś
zmienić, a następnie wszystko wracało do normy. Do obojętności wobec
siebie. I znów była sama. Sama ze swoim młodym życiem. Po kilku
ucieczkach zrozumiała, już wtedy wiedziała na pewno, że nic nie zmieni
jej rodziców.
Zawsze chcieli pieniędzy, zawsze chcieli żyć lepiej, zawsze chcieli pokazać, że ich życie jest lepsze niż innych.
Zrozumiała, że ucieczki nic nie zmienią – oni nigdy się nie zmienią.
Próbowali, lecz nie potrafili. Po jej ucieczkach zazwyczaj. Jednak przegrali.
Są ludzie, którzy nigdy się nie zmienią, pomimo nieustających prób.
Próby są jedynymi zmianami w ich życiu. Próby nieustające.
Potem ona zaczęła pracować. W dużej firmie. I nagle okazało się, że
jest taka jak oni. Dzieciństwo, młodość i życie rodziców zostawiły w niej
ślad. Bliznę. Też zaczęła robić karierę – nieświadomie. Też zaczęła nie
178
zauważać innych – nieświadomie. Też zapragnęła być wysoko – nieświadomie. I wtedy wiedziała, że wychowanie zostawiło piętno na jej duszy.
Skrzywiło rzeczywisty obraz świata.
I to ją najbardziej zabolało. Stała się taka jak oni. Nie chciała tego, myślała, że gardzi ich życiem w wiecznym pośpiechu, w wiecznej żądzy, w
wiecznym niezaspokojeniu, a okazało się, że jest taka jak oni. Jest kimś
innym niż myślała, i ciągle chce więcej, potrzebuje więcej i musi mieć
więcej, jak nie dla siebie, to dla innych, aby zrozumieli, że więcej znaczy
lepiej.
Usprawiedliwiała się tym, że szybko chce uciec od nich. Kupić mieszkanie, odejść. Wciąż ich kochała mimo braku dzieciństwa, lecz nie mogła
z nimi dłużej żyć.
Kariera mogła jej pomóc, tak usprawiedliwiała się w duszy. Jednak jej
serce było zagubione. Wiedziała, że uciekając przegrywa – odchodząc od
nich i tak stanie się taka jak oni. Potem, gdy przyzwyczai się do pieniędzy, jak ją zniewolą, tak dokładnie i ściśle, gdy będzie wysoko, jak przyzwyczai się do luksusu, lepszych samochodów, dalekich wycieczek, dobrego jedzenia – stanie się niewolnikiem własnych potrzeb, stanie się niewolnikiem własnej duszy. I wtedy już nigdy nigdzie nie odejdzie. Złota
klatka nie pozwoli jej odejść. Jeszcze łudziła się, że będzie potrafiła, lecz
miała coraz mniej wiary. Bała się braku sił, wtedy, gdy będzie musiała
podjąć decyzję. Już teraz czuła strach tej chwili.
I nagle nastąpił jej awans. Duży awans. Zbyt szybko to nastąpiło, choć
myślała, że trwało to wieczność. I gdy wracała z pracy, ten wypadek,
chciała pomóc, i pomogła, człowiek przeżył, jednak jej życie się zmieniło.
Potem szpital, to ciągłe milczenie, i wyjazd. Milczała, gdyż wcześniej i tak
z nimi nie rozmawiała, mówiła, lecz jej nie słuchali. Po co miała z nimi
rozmawiać, gdy było źle, kiedy nie rozmawiała z nimi, gdy było dobrze.
Więc milczała. I wyjechała tutaj, aby odnaleźć spokój i wolność. Swoją
wolność.
Czasami przychodziła do nas jej babcia. Przynosiła nam kawę. Zawsze
się uśmiechała. „Dobry człowiek – pomyślałem. – Ciekawe czy na starość
stajemy się dobrzy, czy to dobro dopiero z nas wychodzi, gdy śmierć zbliża się nieubłaganie? Może nigdy nie jesteśmy dobrzy i tylko śmierć wydobywa z nas te najlepsze cechy? – Tak sobie myślałem w środku, gdy nam
przynosiła kawę”.
Nigdy nie piłem kawy. Z nią zacząłem. Anna ją uwielbiała – kochała te
małe przyjemności w życiu. Chciałem w tych jej małych przyjemnościach
uczestniczyć, być częścią nich, więc piłem ją wraz z nią.
179
I pewnego dnia zrozumiałem, że ją kocham. Kocham ją za sam fakt istnienia. Za to, że mogę jej słuchać, za to, że jest, i za to, że jest moim przyjacielem. Najpierw stała się przyjacielem, potem miłością.
Miłość to gorący żar składający się z przyjaźni.
Któregoś dnia, gdy słońce chowało się z górami, prawie zasypiało w
swoim pomarańczowym blasku, pocałowałem ją. Nie była zdziwiona,
uśmiechnęła się tylko ciepło i promiennie.
- Czekałam na to od dłuższego czasu, kiedy w końcu odważysz się to
zrobić – powiedziała i przytuliła się do mnie.
- Kocham cię – powiedziałem.
- Wiem – Anna lekko odrzuciła włosy na bok, tak za siebie. – Wiem to
od samego początku. Czułam, że to się stanie. Że coś z tego będzie. Czułam to nieświadomie. Też cię kocham. Może nawet szybciej pokochałam
ciebie, niż ty mnie, jednak tego ci nie mówiłam. Nie potrafiłam ci tego
powiedzieć. Czekałam, aż ty pierwszy mi to powiesz. Nie wiem właściwie,
dlaczego?
- Czas nie ma znaczenia. Kochamy się, i to jest ważne, najważniejsze w
życiu. Kochać kogoś, być kochanym i potrafić to wyrazić czynami. Czas
to tylko nieustające dążenie do szczęścia.
- Czas ma znaczenie, gdy coś tracimy, gdy coś zyskujemy nie ma to
żadnego znaczenia. Znaczenia istotnego – powiedziała Anna.
Pocałowałem ją w usta jeszcze raz, odgarnąłem jej włosy i ten zapach,
zapach świeżej łąki znów mnie zniewolił na chwilę, na moment, na wieczność, ale uciekłem, oderwałem się od niego i odszedłem, choć było mi
ciężko, trudno, boleśnie, i poszedłem do siebie. Szczęśliwy, zaspokojony,
wyciszony. Odzyskiwałem spokój w sobie. Znów odzyskiwałem spokój w
sobie. Spokój utracony. Spokój zaniedbany kiedyś.
Gdy byłem w pobliżu swojej chaty, przy samym brzegu stawu, jakiś
blask ognia uniósł się po wodzie. Zadrgał i przesunął się po tafli wody,
zaiskrzył i znów pojawił się, tym razem na brzegu.
I wtedy zobaczyłem go ponownie. Siedział przy ogniu w milczeniu. A
jego milczenie było mową, mową wyciszającą.
Odwrócił się do mnie. Uśmiechnął. Wciąż nic nie mówił. Zagubienie w
jego oczach, cisza, która w nich była obecna, i ta siła, która z nich biła,
pomimo zagubienia i ciszy, to zniewoliło mnie najbardziej. Moc i siła tego
spojrzenia. Siła bezkompromisowa.
Usiadłem koło niego. Chwilę milczeliśmy. Spoglądaliśmy w ogień,
jakbyśmy chcieli dojrzeć w nim jakieś prawdy, odpowiedzi, jakbyśmy
pragnęli zgubić w nim nasze lęki i odnaleźć spokój – spokój wieczny.
- Widzę, że zmieniłeś się – rzekł Suzej. – Masz w sobie spokój. Wciąż
się boisz, lecz masz w środku spokój. To dobrze. Starałem się być koło
180
ciebie jak najbliżej, jak najdłużej, abyś go w końcu posiadł. Czułeś moją
obecność?
Dziwne, pomyślałem, ale tak było. Wciąż go gdzieś widziałem, jego
twarz, jego oczy, czułem jego głos wszędzie. Myślałem, że to tylko moje
złudzenie, wciąż traciłem ostrość postrzegania świata, lecz on nagle pojawiał się gdzieś i znikał.
Widziałem go w lustrze stawu, nad ranem, jego twarz, lecz gdy przetarłem oczy już jej nie było. Złudzenie.
Widziałem go w lesie pośród drzew. Jak stał, jego postura była lekko
zgarbiona, zamyślona, nieobecna. Gdy odwróciłem wzrok na moment, i
ponownie wróciłem spojrzeniem w jego kierunku, już go nie było. Złudzenie.
Widziałem go często na niebie, w chmurach, w blasku słońca, w jaskrawości nieba, w jego niebieskiej poświacie widnokręgu, i to była jego
twarz, rozmazana, mądra, skupiona, i gdy odwracałem wzrok, zamykałem
oczy na chwilę, te obrazy znikały. I znów była pustka, niewidoczna pustka
mego świata. Złudzenie.
Ale wciąż go czułem przy sobie. Czułem jego obecność, jego spojrzenie, jego głos. To wszystko czułem w sobie, w samym środku, w duszy, w
sercu. I to było dziwne. Czułem go więcej w duszy niż w sercu. W głowie
najmniej. Był bardziej ucieleśnieniem mojej duszy niż serca. I to uczucie
nie znikało. Uczucie ciągłej jego obecności. I to nie było złudzenie. To
była prawda.
- Tak czułem ją – odpowiedziałem. – Ogarniały mnie wątpliwości,
wciąż je mam w sobie, czy nie popadam w jakiś obłęd. W dzikie koło zatracenia. Lecz wciąż czułem twoją obecność. Byłeś koło mnie, a jednak cię
nie było – zawahałem się. – Wiesz, muszę ci coś powiedzieć.
- Tracisz wzrok – rzekł Suzej. – Wiem to od samego początku. Tracisz
wzrok, jednak nie tracisz wiary. Odzyskujesz siebie.
- Skąd o tym wiesz?
- Wiem. Wzrok to nie wszystko. Na nim nie kończy się świat. Coś nowego się zaczyna, pamiętaj. Zacząłeś coś nowego w sobie czuć, nie zgub
tego, nie strać bezsensownie.
- Boję się utraty wzroku. Tracąc go stracę pasję. Może odnajdę inną, teraz tego nie wiem. Znalazłem miłość, to bardzo ważne. Te zdjęcia, które
teraz robię, gdy zaleje mnie ciemność całkowita, będę mógł oglądać z nią,
nie widząc ich wcale. Znam je na pamięć, są w mojej głowie. Mogę je
opowiedzieć już teraz. One dadzą mi wspólne chwile z nią. Będzie mnie
rozumiała, te uczucia, które miałem w sobie, gdy je robiłem.
- To dobrze. Wspólne chwile są ważne. Może najważniejsze. Liczy się
drugi człowiek, nie to co mamy, lub chcemy mieć, gdyż tego jeszcze nie
181
mamy, nie posiadamy, dla samej potrzeby posiadania. Drugi człowiek to
największy dar, jaki można dostać od losu. Rozmowa z nim to jak płynięcie dużym okrętem przed siebie, w nieznane. I cóż z tego, że sztormy, cóż
z tego, że burze, nawałnice, złe wiatry – jest on, jego cisza, jego milczenie,
jego mowa – jest to wszystko, czego potrzebujemy, aby być szczęśliwym,
aby śmiało podążać do celu w nieznane.
- Masz rację. Jest tyle prawd w tobie, tyle mądrości.
- Nie we mnie. One są w tobie. To ty mi mówisz jaki jesteś, a nie ja
mówię tobie, jaki ja jestem, jaki jest świat – powiedział Suzej. – Ty jesteś
dla siebie całym światem. Świat to ty, ludzie których spotykasz i wybory,
które podejmujesz. Sam jesteś odpowiedzią na ten świat, na jego zgiełk,
ból, rozpacz. Odpowiedzią nieświadomą, odpowiedzią nieskończoną, odpowiedzią wieczną.
- Uda mi się odnaleźć sens? – spytałem.
- Już go znalazłeś. Tylko go nie zgub ponownie. Utratą wzroku się nie
przejmuj. Nie widząc będziesz więcej widział niż inni. Bardziej dojrzysz
prawdy ciemne, jasne już sam poznałeś.
Suzej wstał. Uśmiechnął się szczerze i promiennie. Spojrzał na niebo,
na gwiazdy, na księżyc.
- Już niedługo wracam do domu. Tęsknie za nim. Dom to ważna rzecz,
doceniamy go wtedy, gdy go tracimy, wyjeżdżamy, zostawiamy na moment. Jeszcze się spotkamy. Ostatni raz. Wtedy się pożegnam z tobą.
Suzej odszedł. Zniknął za zakrętem drogi, leśnej ścieżki, w mroku nocy.
Wróciłem do domu. Nie mogłem zasnąć, lecz w końcu zmęczenie zabiło moje myśli, mój chaos w głowie, mój zgiełk w sercu. Zabiło bezboleśnie.
Rano, zaraz po przebudzeniu, zrozumiałem, że muszę powiedzieć Annie, iż tracę wzrok, że za chwilę już nic nie będę widział. Żałowałem, że
jej tego nie powiedziałem wcześniej, na samym początku. Miałbym już
rozmowę za sobą, a teraz musiałem od rana się z tym męczyć, jak poprowadzić rozmowę, aby była jak najmniej bolesna dla mnie, jak najmniej
bolesna dla niej. Trudne rozmowy zostawiane na kiedyś, są jeszcze trudniejsze, gdy to kiedyś w końcu nadchodzi.
Nie mogłem już dłużej czekać. Czułem, że jest gorzej, coraz bardziej
czułem to w środku. Czasami widziałem normalnie, lecz nagle coś się we
mnie załamywało. Czarne plamy, jakieś przebłyski, jasne i ciemne, na
przemian, i ten chaos, ten zgiełk w głowie – wieczne pulsowanie, czy to
jest już? czy to koniec? czy światło na zawsze odchodzi z mojej głowy w
ciemność, w nicość całkowitą? Najbardziej bałem się tej nicości całkowi182
tej, pustki emocjonalnej, gdy ten mrok nadejdzie. Gdy będzie wszystko
jasne i nigdy nie zobaczę światła przed sobą. Gdy nie będę mógł przerazić
się zbyt jasnym promieniem dnia. Tego się bałem, co będzie, gdy to już się
stanie? Jak będę się czuł w wiecznej i nieustającej ciemności? Ciemności
dnia i nocy. Ciemności życia.
Znalazłem ją na pomoście. Siedziała na wózku i milczała, wpatrzona w
szczyty gór na tle mlecznych chmur.
Uśmiechnęła się, gdy mnie zobaczyła. Pocałowałem ją, i to był najmilszy fragment tego dnia, jak do tej pory. Zobaczyła, że jestem zdenerwowany.
- Co chcesz mi powiedzieć? – spytała.
- Nie to…, co chcesz usłyszeć.
- A więc co?
- Przyjechałem tutaj coś odnaleźć, tak jak ty. Chciałem odnaleźć coś,
zanim stracę coś innego. Dziwne jest to, że ratując się przed stratą próbuję
odnaleźć coś innego, cokolwiek innego, choćby tylko na chwilę. Aby przetrwać to, co później nastąpi. Gdyż nie będę miał wtedy siły dalej podążać
do przodu. I to na chwilę ma mi to jakoś ułatwić, pomóc iść dalej do przodu. Żebym mógł tylko ruszyć. Gdy to się wydarzy muszę ruszyć do przodu, od razu, bez wahania, gdyż jak będę stał to zginę. Ruch mnie wyzwoli,
stanie zabije. Stanie w martwym punkcie.
- Co się dzieje? Po prostu powiedz.
- Tracę wzrok. Jest coraz gorzej. Boję się… Boję się…, że mnie zostawisz, gdy to się wydarzy. To ja powinienem ci pomóc, a wychodzi na to,
że ty będziesz musiała mi pomagać, wspierać mnie, gdy zwątpię.
Anna uśmiechnęła się. Popatrzyła mi w oczy, tak czule, namiętnie, z
taką dziwną miłością, pełną tajemnicy i rozsądku.
- To dobrze. Bałam się, że będę dla ciebie przeszkodą i będziesz mi
musiał wciąż pomagać. Będzie odwrotnie. Jednak ja ci będę pomagać.
Związek to wzajemne wspieranie, gdy jest źle, wzajemne wspieranie, gdy
jest dobrze, i wzajemne wspieranie, gdy jest obojętnie. Najbardziej boję się
obojętności, dobra i zła najmniej.
Pocałowałem ją, a potem położyłem głowę na jej kolanach. Pogłaskała
mnie rękami. Poczułem się wolny i spokojny. Mógłbym zasnąć na zawsze
koło niej i nie obudzić się już nigdy. Jej ciepło, jej ciało, z którego się ono
wydobywało, promieniowało dookoła mnie. Mogło mnie wyzwolić i
uspokoić na wieczność. Potrzebowałem ciepła wiecznego, ciepła nieśmiertelnego. I miłości. I żaru tej miłości wszędzie. W sercu i w duszy.
I wtedy go ujrzałem. Stał nad brzegiem stawu i patrzył tęsknie w kierunku słońca, ku chmurom, i jeszcze wyżej, wyżej i wyżej. Wyglądał jakby za czymś tęsknił, chciał gdzieś wrócić, teraz, zaraz, w tej chwili.
183
- Chodź, poznasz kogoś – rzekłem do Anny i popchałem wózek przed
siebie w kierunku Suzeja, samotnie stającego na tle słońca i stawu. Stawu
przepełnionego blaskiem tego słońca.
Gdy podjechałem do niego zobaczył nas i spojrzał z uśmiechem na nasze twarze. Cieszył się naszą miłością, widać to było w jego oczach, mądrych oczach pełnych przeznaczenia.
Zostawiłem Annę na chwilę i podszedłem do niego. Potem rzekłem:
- To moja miłość. Moje wyzwolenie od ciemności.
- Wiem. Znam ją. Ona mnie nie zna, ja ją znam doskonale. Za dobro
zapłacono jej złem. Jednak wszystko ma sens, ukrytą prawdę. Bez tego zła
nie poznałaby ciebie. Byłaby innym człowiekiem. Teraz jest lepsza. Jaśniejsza. Mądrzejsza.
Anna patrzyła na niego. Była zdziwiona. Jej skupienie było pełne zaskoczenia i lęku.
- Skąd wiesz o mnie tak wiele? Zbyt wiele.
- Wiem dużo rzeczy. Wiele spraw widzę inaczej niż inni. Staram się
pomagać ludziom, uspokajać ich gdy wątpią, choć nie każdy mojej pomocy potrzebuje. Najbardziej oczekują pomocy ci, którzy mojej pomocy tak
w istocie nie potrzebują. Jeszcze tego nie wiedzą, nie czują, jednak wątpią,
to jest ich słabość, lęk, i dopiero później rozumieją, że i tak są sami dla
siebie lekarstwem, sami dla siebie czynem i walką.
- Czy to mój ból doprowadził mnie tutaj? – spytała.
- Doprowadził cię tam, gdzie chciałaś dojść. Do innego życia, lepszego
dla ciebie, nie lepszego dla innych. To, co inni chcą, nie zawsze jest tym,
czego my chcemy – powiedział Suzej.
- Andrzej jest moim przeznaczeniem?
- Ty jesteś jego przeznaczeniem. On jest twoim przeznaczeniem. Sami
dla siebie jesteście przeznaczeniem, nawzajem. Teraz potrzebujecie czasu i
wiary. Czas was uzdrowi. Uzdrowi wasze myśli i serca. Czas utrwali waszą miłość, zapieczętuje ją na zawsze.
Nagle zza drzew wyszedł obcy mężczyzna z długim nożem. Przyłożył
go do szyi Anny i krzyknął:
- Pieniądze i złoto! Cokolwiek, bo zabiję ją na waszych oczach! Zbyt
długo jestem w podróży, aby się wahać! Jestem głodny i pełen nienawiści!
Zróbcie to, co mówię, a ona przeżyje!
Jego ręka niebezpiecznie drżała przy szyi Anny. Ona też drżała, cała
trzęsła się z przerażenia. Jej oczy stały się martwe, pełne skupienia, śmiertelnego skupienia.
Suzej stał i patrzył. Nic nie mówił. Jego milczenie było zimne i przenikliwe. Pełne roztargnienia.
184
I nagle, wbrew logice, wbrew samemu sobie, gdy zrozumiałem, że mogę ją stracić na zawsze, jeśli nic nie zrobię, gdy będę tak patrzył nieprzytomnie na to, co się zaraz wydarzy, wyśni w moich oczach, ruszyłem do
przodu, w panice, w lęku, w nienawiści, która się we mnie narodziła.
Chwyciłem go za rękę, za nóż. Obcy był przerażony. Zaskoczyłem go.
Tego się nie spodziewał. Był zwycięzcą, a stawał się ofiarą.
Uderzyłem go w twarz. Upadł. Nóż wypadł mu z ręki. Chwyciłem go,
przyłożyłem do jego szyi. Byłem pełen nienawiści. Ktoś chciał skrzywdzić
moją miłość, ktoś chciał skrzywdzić moją przyszłość, ktoś chciał skrzywdzić nadzieję tej miłości.
Byłem innym człowiekiem. Nie byłem sobą. Jakbym zobaczył swoją
twarz gdzieś indziej, z boku. Nie panowałem nad sobą. Całe zło, które
miałem w sobie, te lęki, dawne i świeże, koszmary z nocy, koszmary z
dnia, błędne frustracje schowane w środku i myśli, pełne nienawiści i
zwątpienia, wyszły ze mnie nagle i niespodziewanie. Pojawiły się w moim
ciele i umyśle. Byłem błędnym kołem mojego błędnego rozumu.
Byłem gotowy go zabić. Tu i teraz. W tym momencie. Za zamach na
moją miłość, za zamach na moją przyszłość – przyszłość tej miłości we
mnie.
I nóż pojawił się na jego szyi głębiej. Krew lekko spłynęła po skórze.
Cienką nitką polała się na ziemię.
- Zabić cię teraz?! W tym momencie! – krzyknąłem.
- Nie rób tego! Proszę! – krzyknął nieznajomy.
- Zabiję cię! Zobaczysz! Zniszczę! – I popatrzyłem się na Suzeja. Stał i
patrzył, nic nie mówił. Był skupiony. Nagle rzekł:
- Zabij go, jeśli musisz! Jak sprawi ci to ulgę!
Popatrzyłem na obcego mężczyznę. Był przerażony. Zobaczyłem w jego oczach strach i przerażenie. Ból i rozpacz. Zobaczyłem całą jego drogę,
zanim się tutaj pojawił. Całą rozpacz tej drogi. Poniżenia, rozpaczliwe
próby wyjścia z tych poniżeń z twarzą, udręki, ciosy od życia, śmiech ludzi, którzy żyli lepiej i godniej, zobaczyłem ten strach w nim, te złudzenia,
zmarnowane nadzieje, niespełnione sny, brak wiary i strach, który go do
tego popchnął, że zjawił się tutaj i teraz. I robił to, co robił. Nie z nienawiści, lecz z chęci przetrwania i zabicia tego wycia w sobie, które uczyniło
go tym, czym był teraz, czym teraz się stał.
Odłożyłem nóż. Podałem mu rękę. Wstał. Był zrezygnowany. Nic nie
mówił.
Podałem mu swój plecak. Popatrzyłem w oczy. Spuścił wzrok. Wciąż
nic nie mówił.
- W plecaku jest jedzenie. Weź je sobie. Jest tam też woda. Pij. I
odejdź. Spróbuj się zmienić. Jeszcze nie jest za późno. Zabijanie po to,
185
żeby przeżyć czyni nas innymi ludźmi. Złymi ludźmi. Nie musisz tego
robić. Wróć do przeszłości i napraw to, co jeszcze możesz naprawić, a
przyszłość da ci kolejną szansę – powiedziałem i odwróciłem się do Anny.
– Żegnaj – dodałem nie odwracając się w jego kierunku.
Obcy odszedł. Szedł powoli. Płakał. Po raz pierwszy płakał od dłuższego czasu. Było to tak dawno, że zapomniał jak smakują łzy, jak smakuje
chęć powrotu do innego życia. Lepszego życia.
Wróciłem z Anną do domu jej babci. Cały czas milczała. Nic nie mówiła. Jej milczenie było znaczące – zimne i lodowate.
Gdy byłem w jej pokoju, gdy zmierzch, a potem noc, otuliła swoim
mrokiem okolicę, gdy tuliłem ją, aby uspokoić jej nerwy, jej zdumienie,
które później przeszło w rozpacz, zrozumiałem, że mogłem ją stracić.
Stracić bezpowrotnie.
I to mnie tak zabolało, tak dotkliwie, tak dogłębnie, ta strata, że mogłem stracić coś, co na dobre się jeszcze nie rozpoczęło. Jej miłość.
Anna, gdy wystarczająco się uspokoiła w moich ramionach, które niczym skrzydła zabiły w niej cały ból i upokorzenie tego bólu, w końcu coś
do mnie powiedziała. Wcześniej nic nie mówiła. Milczała jak zastygły
głaz na rozdrożu dróg.
- Przestraszyłam się – powiedziała. – Nie śmierci, śmierć i tak kiedyś
nadejdzie, dotknie każdego z nas. Nie bólu tej śmierci, on i tak będzie, jeśli
jest nam przeznaczony na końcu. Przestraszyłam się tego, że stracę coś, co
mogłam z tobą przeżyć. Stracę te rzeczy, które mogłam z tobą przeżyć.
Stracę miłość z jej wadami i zaletami, z jej bólem, zwątpieniem i radością,
którą nam daje. Stracę te wszystkie uniesienia w nocy, które miały nadejść
a jeszcze nie nadeszły. Stracę zazdrość, której nigdy nie miałam w sobie,
stracę dumę tej zazdrości. Stracę zakłopotanie, które pojawi się, gdy zwątpię, a później wszystkie moje podejrzenia okażą się złudzeniem, gdyż miłość w mej głowie je wymyśliła. Czyli stracę ciebie. Poprzez te wszystkie
rzeczy niespełnione stracę ciebie, choć jeszcze tak naprawdę cię nie zyskałam.
- Tego się bałaś? – spytałem.
- Tak. Bałam się, że nie przeżyję z tobą tego, czego jeszcze nie zaznałam z kimś innym w życiu. Ominą mnie te wszystkie uczucia, które mam
w sobie, a ty je miałeś uwolnić, aby pofrunęły w kierunku nieba niczym
ptak, który nie boi się światła, słońca, jego żaru i mocy.
- Nie ominą cię. Znów jestem z tobą. To była próba. Nasza próba. Kolejna próba życia, kolejna próba losu.
- Naszego losu – dodała Anna. – Naszego wspólnego losu naznaczonego iskrą nowego przeznaczenia. Naszego przeznaczenia, nie innych.
186
Gdy się uspokoiła wyszedłem, i zacząłem wracać do siebie. Była noc.
Moje oczy piekły mnie przeraźliwie. Prawie nic nie widziałem.
„Zaczęło się, pomyślałem, ciemność w mojej głowie zaczęła swój taniec”.
Czułem, że już nie ma powrotu. Za kilka dni nic nie będę widział. Zapanuje ciemność w mojej głowie, chaos w mojej duszy. Tak się czułem.
Wiedziałem, że się nie mylę. Pewne rzeczy się wie, pewne nie.
Szedłem po omacku. Na wyczucie. Obijałem się o drzewa, o ich suche
konary i gałęzie.
Nagle zobaczyłem światło. Przed sobą, gdzieś blisko. I blask tego światła był moim drogowskazem. Szedłem w jego kierunku, niczym zagubiony
wędrowiec na pustyni.
Gdy doszedłem do tego blasku, zobaczyłem człowieka, siedział odwrócony do mnie plecami. Siedział i milczał. Nic nie mówił. Potem się odwrócił i rzekł:
- Usiądź. – I wtedy go poznałem. To był Suzej.
Usiadłem. Popatrzyłem na niego i spytałem się o coś, co nie dawało mi
spokoju, od samego początku, gdy obcy poszedł do lasu, zniknął nam bezpowrotnie.
- Dlaczego kazałeś mi go zabić?
- Nic takiego nie powiedziałem – rzekł Suzej. – Powiedziałem tylko
„Zabij go, jeśli musisz. Jak sprawi ci to ulgę”. Tylko to powiedziałem. Nic
poza tym.
- Powiedziałeś…
- Każdy ma wybór. Sami decydujemy, co czynimy. Mamy wolną wolę,
a siłą tej woli jest ból, przekleństwo, oręż. Jeden wybór niesie za sobą drugi wybór. Jedna decyzja drugą decyzję. Ty podjąłeś swoją decyzję. Miałeś
prawo go zabić, ponieważ on chciał zabić ją, lecz nie zrobiłeś tego, mogłeś, a jednak nie zrobiłeś, wybrałeś samemu, co jest dla ciebie najlepsze.
- Wygrałem?
- A jak myślisz? Jeśli czujesz się z tym dobrze, to wygrałeś. Jeśli masz
wątpliwości, jakiekolwiek, to przegrałeś. Nie jestem dla ciebie drogowskazem, dla nikogo nie jestem. Jestem nadzieją dla tych co wątpią, skargą dla
tych co płaczą, dumą dla tych co wierzą.
- Czuję się lepiej – powiedziałem. Prawie go nie widziałem, jego twarzy, jego zarysów oczu, nic nie widziałem, tylko ogień i głos, jego kojący
głos w zimnym powietrzu nocy.
- Odzyskałeś spokój. Odzyskałeś dumę i szacunek dla samego siebie.
To ważne, szanować siebie samego. Kto nas będzie szanował, jeśli sami
nie będziemy się szanować?
187
- To prawda. Szacunek wobec siebie, to jedyna rzecz, która nam pozostaje, gdy w życiu cały czas coś idzie nie tak.
Suzej wstał i zniknął w lesie. Po chwili wrócił. Niósł w rękach gliniany
dzban, w kolorze brązu. Położył go przy ognisku.
Popatrzył na mnie i rzekł:
- To dobre wino, czerwone, stare. Odleżało swój czas. Każde wino ma
swoją historię, i moment, kiedy powinno być otwarte. Gdy przegapimy ten
moment to później inaczej smakuje, znacznie gorzej, mniej treściwie.
Suzej podał mi dzban. Napiłem się. Wino miało w sobie jakiś posmak
przeszłości, dalekiej i odległej w czasie przeszłości. Pachniało miłością,
wiarą, sensem, pachniało tym, czym mógłbym się stać, gdybym w siebie
wystarczająco uwierzył.
Suzej też pił wino. Piliśmy na przemian. Czerwone wino stało się jednością naszych ciał, jednością naszych myśli. Zespoliło nas całkowicie.
Bezimiennie.
- Skąd ono pochodzi? – spytałem.
- Z daleka. Z zamierzchłych czasów. Z czasów, gdy ludzie jeszcze wierzyli, że można żyć inaczej, lepiej. W życiu liczy się prostota. Rzeczy,
uczucia, przedmioty, sytuacje – to sprawy, które sami sobie nawzajem
komplikujemy. Człowiek sam jest komplikacją dla drugiego człowieka.
Wiecznym niezrozumieniem innej osoby. Czasami myślę, że bycie człowiekiem to błąd. Zwierzęta mają więcej godności w sobie niż ludzie. Gdy
kochają to naprawdę, tak do końca. Nie liczy się to, jaki jesteś, jak wyglądasz, co robisz? Zwierzę i tak pokocha cię takiego, jakim jesteś. Dla niego
bez znaczenia jest twój wygląd i twoje poglądy. Gdy zwierzę ci zaufa,
nigdy cię nie zdradzi. Odda za ciebie życie, jeśli zajdzie taka potrzeba. A
ludzie…
- Właśnie… – dodałem. – Ludzie to wilki, pragnące tylko krwi drugiego człowieka.
- Ludzie są słabi – powiedział Suzej. – I ta słabość to ich jedyna siła.
Słabością wiele rzeczy można wygrać, wiele szczytów osiągnąć. Jeśli słabość potrafimy zmienić w siłę. Jednak niewielu osobom to się udaje.
Po godzinie dzban był pusty. Wino było mocne, lekko słodkie. Czułem
ciężar tego wina w sobie. Byłem pijany. Pijany ze zmęczenia, pijany z
mocy czerwonego wina.
Suzej patrzył na mnie i milczał. Nic nie mówił. Zacząłem zasypiać na
siedząco. Moc wina uderzyła mi do głowy. Jak przez mgłę słyszałem:
- Żegnaj. Jutro zawsze jest lepsze niż dzisiaj. Coś, co nie ma sensu dzisiaj, jutro okaże się innym sensem, lepszym sensem, mądrzejszym sensem.
Noc jest nadzieją budzącego się poranka. Nadzieją samospełniającą.
188
Suzej zaczął iść w kierunku stawu. Szedł, aż doszedł do brzegu. Widziałem go jak przez mgłę. Nagle ruszył do wody i zaczął iść po niej, niczym po drewnianej kładce. Krokiem pewnym i równym, takim tajemniczym. Oddalał się. Gdy był na środku stawu, odwrócił się, a światło księżyca po raz ostatni oświetliło jego twarz, jego oczy, jego spojrzenie i po
chwili zniknął. Rozpłynął się w ciemności.
Zasnąłem. Czułem się coraz gorzej. Obawiałem się, że jutro mogę już
nic nie ujrzeć. Nic nie zobaczyć. Że od tej pory ciemność będzie mnie
witać każdego poranka, tego słonecznego, mokrego, wietrznego, i że czarny kolor będzie moim naturalnym odcieniem – ciemnym kolorem życia.
Ciemnego życia. Mrocznego życia. Życia niedostępnego i niezrozumiałego
dla innych.
Obudziło mnie zimno. Zimno górskiego poranka. Byłem sam. To, co
było wczoraj, co czułem, w co wątpiłem, gdzieś znikło. Byłem sam i czułem się okropnie z tą samotnością. Była bolesna i zimna, tak zimna jak
może być tylko zimny górski poranek, nasączony nieskończoną jeszcze
nocą i niezaczętym ciągle dniem.
Suzej gdzieś zniknął. Ognisko, jego zbutwiała przeszłość, zwęglona historia, leżało rozrzucone na ziemi. Jego niedopalone pnie, rozrzucone w
nieładzie gałęzie, milczały, nic nie mówiły. Cała historia zamknęła się
wczoraj – została spowita wieczną siłą milczenia, pieczęcią zamkniętą we
wczorajszym czasie. Zastygłym czasie.
Otworzyłem oczy. Ale tak dosłownie i mocno. I wtedy, kiedy myślałem, że noc jest we mnie, w każdej części mojego ciała, w każdej komórce
mego mózgu, zrozumiałem, że coś się zmieniło. Coś zaistniało podczas
nocy.
Widziałem, wszystko widziałem idealnie – tak czysto i silnie.
Góry – ich zarysy, wierzchołki, szczyty; przełęcze, doliny i drzewa –
ich szum, ich cisza, ich zgiełk; to wszystko było takie czyste i wyraźne, tak
idealnie krystaliczne.
Znów widziałem dobrze. Czułem, że coś się zmieniło. Jakby ktoś mnie
uzdrowił, uczynił cud z moim ciałem, z moimi oczami.
Czułem się wolny, spełniony, pewny siebie. Dawno się tak nie czułem
– tak dobrze i tak pewnie. Tak naturalnie swobodnie.
Słońce, jego czerwony blask, jego przemijanie po nocy, budziło się ze
snu. Do połowy jego poświata wisiała za górami, a druga część wystawała
znad poszarpanych szczytów. Była taka wyraźna i czysta. Taka spokojna i
dumna. Taka niewątpiąca i przemyślana.
I to słońce, ten jego blask, obudził mnie tak dokładnie. Znów byłem sobą, dawnym sobą z przeszłości.
189
Ruszyłem pewnym krokiem w kierunku stawu.
„Gdzie jest Suzej? Ten jego spacer po wodzie, to upicie winem, czy jest
w tym jakaś dziwna prawda? Moja prawda. To obłęd, czy pragnienie posiadania tego obłędu w sobie? Mając obłęd jesteśmy wolni, inni, szaleni.
Szaleństwo to wolność, gdy wszystko wokół umiera. Umiera przemyślanie
i bogato. Umiera w milczeniu zastygłego świata”.
Tak sobie myślałem stojąc nad stawem. Patrząc na nagie słońce w zarysie poszarpanych gór, w zarysie jeszcze niewidocznego poranka.
I wtedy spojrzałem na bok. Na brzeg stawu. Tam gdzie kamienie się
kończyły i był złocisty piasek, taki szklany w swojej prostocie natury.
Złocisty piasek mieniący się żywym blaskiem w brzasku słońca.
Zobaczyłem zdania, napisane patykiem na ziemi. Podszedłem do nich
niepewnie, zacząłem czytać.
„Sens to ukryta prawda schowana w zakłamaniu życia”.
Przeczytałem pierwsze zdanie. Zamyśliłem się. Obok było napisane coś
innego, też patykiem, też na piasku.
„Decydując się na sens, zdradzamy nieświadomie życie. Życie w bezsensie świata”.
Popatrzyłem na bok. Przy samym brzegu zobaczyłem odciski stóp Suzeja. Ślady skierowane były w kierunku wody. Przeczytałem ostatnie zdanie.
„Życie to nieustający wybór. Wybór pomiędzy wolnością, a pragnieniem utrzymania tej wolności na zawsze”.
Zamyśliłem się, spojrzałem na niebo. Czarna chmura zaczęła przykrywać słońce swoją posturą. Ciemną i szarą poświatą mroku. Po chwili zasłoniła słońce całkowicie. Poczułem zimny dreszcz w sobie.
Obudziłam się. Byłam wyspana. Jakaś dziwna siła kazała mi wstać.
Więc wstałam. Usiadłam na wózku. Nie wiem, czemu, ale musiałam wyjść
na zewnątrz. To pragnienie było takie silne, mocne. Tak też zrobiłam. Czułam się tak, jakby ktoś mną kierował, coś mi mówił, coś sugerował. Czegoś żądał ode mnie.
Wjechałam wózkiem na pomost. Na drewnianą kładkę, skąd ciągle patrzyłam na słońce, zawsze patrzyłam na deszcz, nieustannie patrzyłam na
siebie, na swoją przeszłość, na swoje niepoukładane życie.
Zobaczyłam czarną chmurę, jak zaciekle przykrywa słońce, poranne
słońce na tle niebieskiego nieba. Czułam się taka wolna i silna. Taka spełniona i dumna. Miałam w sobie tyle siły, tyle walki, tyle chęci życia. Coś
się we mnie zmieniło. Chciałam walczyć o życie, o lepszy los, o przyszłość i miłość, która się we mnie narodziła. Tak niespodziewanie…
190
Patrzyłem na ciemność. Na słońce zanurzone w cieniu chmury.
I nagle, ku memu zdumieniu, ku memu zakłopotaniu, coś się zdarzyło,
coś innego, coś dziwnego w swojej istocie, coś tajemniczego w swoim
majestacie.
Niespodziewanie dwa promienie słońca przedarły się przez chmurę i w
dwóch różnych kierunkach zaznaczyły drogę do przodu, na wprost, ku
wolności, ku sile tej wolności w przyrodzie.
Jeden zaznaczył świetlistą drogę po stawie, iskrzył się, mienił, aż dotarł
do mnie i oświetlił ciepłym blaskiem moją twarz. Poczułem jego ciepło w
sobie. Na twarzy, na sercu, na duszy. Przepełnił mnie jakąś dziwną siłą,
jakąś tajemniczą wolą walki. Znów byłem silny i mocny. Tak spokojny i
pewny jak kiedyś, w przeszłości. Zagubionej przeszłości. Utraconej przeszłości.
Stałem się sobą z dawnych czasów. Osobą, która kiedyś wiedziała jak
żyć, jak iść przez życie z podniesioną głową. Później to straciłem. Zwątpiłem w siebie. Teraz to wróciło. Wróciło ze zdwojoną siłą. Odnalazłem
siebie z przeszłości, a może to przeszłość odnalazła mnie w teraźniejszości.
Popatrzyłem na drugi promień. Po stawie, po tafli wody, oświetlił pomost po drugiej stronie brzegu. Zobaczyłem Annę. Siedziała na wózku
oświetlona jego blaskiem, jego ciepłem, jego żarem życia. Była taka spokojna i dumna. Niczym ktoś, kto odnalazł sens, po złym okresie życia.
Spojrzałem na niebo. Skierowałem swój wzrok ku słońcu. Nie bałem
się jego światła, jego porażenia, jego przenikliwego zniewolenia.
Gdy tak patrzyłem na chmurę, zrozumiałem, że kogoś mi ona przypomina. Kogoś, kogo znam. Kogoś, kto mi pomógł odnaleźć siebie z przeszłości. Wskazał mi drogę i odszedł.
Zostawił mnie z s·e·n·s·e·m tej drogi na zawsze.
Zostawił mnie z s·e·n·s·e·m tej drogi na wieczność.
To była twarz znajoma, tak bliska, tak ważna dla mnie. To był Suzej.
To była jego twarz, jego oczy, jego zaduma. Jego mądrość i spokój. Jego
spojrzenie naznaczone ciszą.
Z jego spojrzenia wychodziły dwa promienie słońca, dwa blaski życia,
dwa promyki nadziei i wiary.
Po chwili wiatr przesunął chmurę na bok i wszystko znikło. Słońce wynurzyło się znad gór i świeciło dalej swoim naturalnym ciepłem na okolicę. Na góry, na staw, na las wokół stawu.
Spojrzałem na Annę. Zauważyła mnie. Pomachała mi ręką na powitanie. Pomachałem jej również.
I nagle zapragnąłem z nią zjeść śniadanie. Na pomoście, w świetle
słońca, pośród gór i błyszczącego stawu.
191
Śniadanie zaraz po przebudzeniu dnia. Śniadanie naznaczone miłością
innej osoby. Miłością doskonałą, miłością czystą, miłością jeszcze do końca niepoznaną. Taką miłością, która zdarza się raz w życiu – miłością
wieczną i czystą.
Ruszyłem w kierunku Anny, wzdłuż kamienistego brzegu. Staw błyszczał swoim ciepłem dokoła lasu. Mienił się i drgał w rytmie niespokojnego
wiatru. Wiatru z gór i dolin. Wiatru zamierzchłej i zastygłej w czasie przeszłości.
Byłem spokojny i pewny siebie. Pewny tego, że teraz wszystko będzie
inaczej i lepiej. Lepiej dla mnie. Lepiej dla Anny. Lepiej dla naszej przyszłości.
Czułem sens w sobie, czułem sens życia w przeznaczeniu, które zaczęło się spełniać na moich oczach.
Sens to nieustający wybór. Wybór rzeczy, które się spełnią, rzeczy, które nigdy się nie spełnią i prawd, których te rzeczy będą dotyczyć.
Prawd dotyczących nas, prawd dotyczących ludzi, prawd dotyczących
istnienia.
Prawd nasączonych sensem życia. Prawd przepełnionych sensem przetrwania. Prawd, które sprawią, że sens przeistoczy się w wolność.
Bezgraniczną wolność przetrwania.
192
NASYCENIE
Czerwona chmura unosiła się nad miastem. Pulsowała, zamiatała swoim żarem wierzchołki drzew, zniewalała swoją martwotą życia całą okolicę. Była snem, jawą, przeznaczeniem. Była tym, co się może zdarzyć, a
jeszcze się nie wydarzyło. Była przeszłością, teraźniejszością, przyszłością. Przyszłością rzeczy niespełnionych, przyszłością rzeczy niedokonanych.
Sprawiała zamęt, nicość, przerażenie. Uparcie podążała do przodu –
bezimiennie, stanowczo, bezlitośnie. Stawała się tym, czym miała się stać.
Była tym, czym miała być. Przeistaczała się w to, w co miała się przeistoczyć.
Była skargą, losem, istnieniem. Istnieniem tego, co za chwilę miało
przestać istnieć. Stać się pustką i ciszą. Ciszą i martwotą. Martwotą czasu
zatrzymanego na chwilę. Martwotą czasu zatrzymanego na jakiś czas.
Martwotą czasu zatrzymanego na zawsze. Na wieczność ostateczną.
Wszędzie, gdzie się pojawiła, gdzie zatrzymała się na jakiś czas, sprawiała, że życie zamierało. Stawało w punkcie martwym.
Ludzie, zwierzęta, rzeczy, stawały się nicością. Nicością całkowitą.
Każdy, gdy już w niej tkwił dosłownie, gdy otoczyła go swoją czerwienią,
swoim żarem, swoją pustką, gdy ta pustka zaczęła w każdym być, istnieć,
doskwierać, to każdy z ludzi, nieświadomie i naturalnie, naturalnie dla
życia, nienaturalnie dla każdego z nich, zaczynał myśleć, zastanawiać się,
rozumieć.
Ludzie znów budzili się do życia w środku, gdyż ból czerwieni sprawiał, że ta nienaturalność, ten zgiełk w przyrodzie, jej chaos i zwątpienie,
musiało mieć jakiś sens, jakieś uzasadnienie. I ludzie szukali tego uzasadnienia w sobie. Zrozumienia tego, co się dzieje na ich oczach. Zrozumienia
tego, co się dzieje w ich duszach.
I to ich przerażało, to zrozumienie, że można spróbować coś zrozumieć,
kiedy już od dawna nic nie chce się zrozumieć.
Akceptowali rzeczy takimi, jakimi są. Jeśli są złe – to zło właśnie takie
jest. Jeśli dobre – takie muszą być w istocie. Jeśli nijakie – nijakość to też
sens, sens bezowocny, treściwy w swojej obojętności.
Ludzie myśleli, zastanawiali się, i to myślenie ich zaskakiwało. Odbierali świat inaczej, widzieli go w innych odcieniach niż zazwyczaj. W innych barwach i kolorach niż normalnie.
Jednych te barwy przerażały, innych zachwycały, a pozostałych zmuszały do jeszcze większej obojętności. Obojętność, którą mieli w sobie ci
193
ostatni, tak przeżarła ich dusze i ciała, tak zniszczyła umysły i serca, że ta
obojętność, to znieczulenie, było ich stanem naturalnym.
Gdy od zawsze jesteśmy na końcu, gdy od zawsze nic nie pragniemy,
gdyż pragnienie nas zabija, gdy od zawsze coś znaczy nic, a chęć oznacza
zwątpienie, to obojętność jest stanem rzeczywistym, od którego nigdy się
nie uwolnimy, a pozostałe uczucia to mrok, od którego wciąż uciekamy.
Obojętność to stan ducha, nie zawsze stan umysłu.
Pośród tej czerwieni, która była wszędzie, pośród czerwonej ciszy,
wszechobecnej w każdym zakątku miasta, pośród dnia i nocy, pośród ciszy
na zewnątrz i zgiełku w środku, ludzie coś myśleli, a przynajmniej próbowali cokolwiek rozbudzić w głowie.
I te myśli powodowały pustkę w nich. Pustkę większą niż pustka w
mieście, pośród czerwonej chmury.
Czerwony pył był, mienił się, trwał. Był karą, ciszą, teraźniejszością.
Ciszą dla tych, którzy od dłuższego czasu tej ciszy nie mieli w sobie.
Małe miasto mieniło się, w co dopiero budzącym się dniu. Słońce, które dopiero zaczynało swój taniec życia, zniewalało swoim ciepłem i żarem
okolicę.
Miasto położone było naprzeciw wielkiego jeziora. A wokół niego były
lasy, drzewa i nieustające łąki. Lasy były tu wszędzie, od zawsze, a jezioro
trwało wiecznie, dozgonnie, od niepamięci zamierzchłych czasów. Niepamięci minionych wieków.
Budynki miasta pamiętały wojnę, pamiętały trudne czasy zaraz po niej,
i pamiętały to, co powinny pamiętać wcześniej, co było jeszcze przed wojną, przed niepamięcią starych ludzi. Teraźniejszość pamiętały najmniej. W
teraźniejszości nie było nic. Byli ludzie, była praca, było życie. Poza tym
była szarość. Szarość małego miasta.
Gdy jest szarość, gdy są ludzie, gdy jest praca – nie ma nic. Jeśli jest
nic – niczego się nie chce pamiętać. Nic zawsze ciągnie się najdłużej –
potem zmienia się w lata, dziesiątki tych lat, a później w wieki. Bezowocne wieki straconych lat. Straconych pokoleń na wieki. To, co nic nie oznacza, zawsze zmienia się w zanikający obraz. Krótki obraz, który już teraz
nic nie znaczy, a w przyszłości będzie znaczył jeszcze mniej.
Z szarości nie pamięta się nic, prawie nic. Jakieś fragmenty, jakieś nikłe rozmazane wspomnienia, przykurzone niepamięcią i zastygłym już w
nas czasie.
Tylko to się pamięta. Z trudem odkurzone wspomnienia. Wspomnienia,
które teraz nic nie znaczą, gdyż wtedy, w dawnej teraźniejszości, nic znaczącego i tak nie znaczyły. Były cichą grą życia w zastygłym w nas dawno
czasie.
194
I te wspomnienia są krótkie. Za krótkie na lata, jakie w nas minęły.
Najbardziej pamięta się rzeczy szalone, bez granic, bez horyzontów i
ograniczeń. One są jak wieki, jak morze, jak ląd. Trwają i trwają… Nie
kończą się nigdy. Kiedyś były krótkie, a teraz wydają się wiecznością.
Wiecznością, która nigdy się nie kończy. Wiecznie trwa i wciąż w nas jest,
pomimo upływających lat.
Wolność z przeszłości to czas, który nigdy się nie kończy. Zgiełk z
przeszłości to cierń, który ciągle rozjaśnia myśli, gdy noc zbyt szybko
nadchodzi za dnia. Zamęt z przeszłości to serce, które teraz inaczej oddycha, zanim ten zamęt nastąpił w nas wcześniej.
Kamienice miasta teraźniejszość pamiętały najmniej, gdyż ludzie nie
chcieli pamiętać co było? co jest? co będzie? Ludzie żyli, byli, trwali. To
im wystarczało. Czasami się upijali, zapominali. To im wystarczało. Niektórym wydawało się, że jak się upiją, to wtedy żyją, coś czują w sobie tak
naprawdę. To im wystarczało. Jak sobie coś kupili, coś nowego posiadali,
czuli się lepiej. To im wystarczało. Jak czuli się źle, to mężczyźni szli do
knajpy, kobiety do kościoła – i wtedy było lepiej. To im wystarczało.
W barze panował chaos i zgiełk. Głośna muzyka, tanie piwo, krzyki i
nieustające rozmowy o niczym – to była cała prawda tego miejsca. Miejsca, gdzie czas zatrzymał się na zawsze. Nic tutaj się nie zmieniało – bo i
po co? Było piwo, byli ludzie, był zgiełk – to wszystkim wystarczało. Wystarczało na razie. Wystarczało do tej pory. Miało wystarczać w przyszłości. Każdy, który tutaj przebywał, lub bywał co jakiś czas, wiedział, że
tutaj nigdy nic się nie zmieni. Nikt nie odczuwał żadnej potrzeby zmian –
właściciel najmniej.
I te rozmowy. Ciągłe rozmowy naznaczone codziennością dnia.
- Skąd wzięli pomysł na remont rynku? Teraz, w lecie, gdy ktoś, choćby przypadkiem, mógłby tutaj przyjechać. Odwiedzić nas, wydać jakieś
pieniądze! – krzyczał ktoś z tłumu.
- Turyści! Oni nigdy tutaj nie bywali! Bo i po co?!
- Tutaj nie ma niczego ciekawego! Ani ludzi, ani rzeczy!
- Martwota! Cisza! I brak nadziei, że ta cisza zniknie! Zniknie bezpowrotnie!
- Cały rynek zamknięty, a nowa knajpa czynna, bez koncesji! Inne pozamykali! Swoją otworzyli!
- Muszą gdzieś siedzieć! Obradować – ktoś krzyknął z tłumu. – Obrady
to ważna rzecz. Mówią o domu Wojtygi. Rodzinnym domu. Chcą go odnowić. Zrobić muzeum.
W barze zapanowała cisza. Martwa cisza. A potem nastąpił zgiełk.
Jeszcze większy niż wcześniej.
195
- Wojtyga to nasz bohater! Innych nie mamy i nie będziemy mieli!
- Po co odnawiać dom? Zmieniać go na nowo. Muzeum to zachowanie
historii, a nie tworzenie jej na nowo.
- Zmiany w domu, to zmiany historii! – ktoś krzyknął nagle, tak dumnie.
- Wojtyga to nasz bohater! Muszą go pokazać takim, jakim był, a nie
udowadniać światu, że był lepszy od początku.
- Tego nikt nie wie, kim był wcześniej. Wiemy, jaki był na końcu. Na
samym końcu.
- Koniec jest najważniejszy. Początek to droga do tego końca. Droga
uświadamiająca.
- Droga uczy nas pokory. Pokora jest esencją końca. Końca, o którym
czasami sami decydujemy.
- Jednak niekiedy to koniec sam za nas decyduje. Co będzie, co się wydarzy, jak całość układanki się zakończy?
- Dlaczego zmieniać dom rodzinny? Nikt nie wie, czy był tam szczęśliwy? Nikt nie wie, czy był tam wolny?
- Żył biednie, na początku, po co to zmieniać?
- Dzięki tej biedzie się wybił. Ona mu pomogła. Dała siły, żeby iść do
przodu. Zmieniać swoje życie. Kształtować je samemu.
- Dlaczego nikt im nie powie, że zmiany nie są potrzebne? – Ktoś podniósł się z tłumu, rozlał piwo, i usiadł po chwili. – Zmiany nie są potrzebne… Dlaczego nikt im tego nie powie? – Znów zapanowała cisza. Martwa
cisza.
Ktoś krzyknął, ktoś zamówił piwo, kolejne piwo, ktoś inny wypił setkę
wódki i znów było głośno i hucznie. Bar znów żył swoim życiem. Życiem
ludzi, którzy tutaj zostawili swoją przyszłość na zawsze.
Starzec siedział cicho w kącie. Od zawsze tam siedział. W tym miejscu,
w tej szczelinie swojego życia. Kiedyś pił, dużo pił. Teraz nie pił wcale.
Zmienił się. Przychodził tutaj z przyzwyczajenia, żeby nie być samemu,
żeby ciągle nie być samemu w życiu.
Starzec siedział i milczał. Czasami coś mówił, lecz rzadko. Nie lubił
mówić, nigdy nie lubił dużo mówić. Wraz z wiekiem, gdy poznał ludzi
dostatecznie dobrze, zrozumiał, że nie mają mu już nic ciekawego do powiedzenia. Wciąż mówili te same rzeczy, wciąż przeklinali swój los, wciąż
byli nienasyceni i zażarci. Zawistni na siebie, zawistni na życie, zawistni
na innych. Jednak najbardziej zawistni byli na swój los, że nie był taki,
jaki miał być. Inny.
Starzec ich słuchał, gdy musiał, gdy nie musiał, nie słuchał ich wcale.
Każdy z nich, który tu bywał, był cieniem – cieniem siebie z przeszłości.
Główną wadą wszystkich było to, że coś zawsze mówili, nigdy nie słucha196
li. Wydobywali z siebie dźwięki istotne dla siebie, nieistotne dla innych.
Obce dźwięki były im nieznane. Swoje miały jakieś znaczenie. Znaczenie
bezkompromisowe.
Starzec zrozumiał, że czas nauczył go tolerancji, nie nauczył akceptacji.
Pojął, że ludzie to zgiełk w jego duszy, chaos w jego głowie. Jednak bez
nich nie mógł żyć – i to było potworne. Chciał uciec od ludzi, a jednak
musiał też z nimi być. Samotność go do tego zmuszała. Wolał być samemu
w tłumie, niż samemu w ciszy.
Kiedyś starca nazwali Poetą. I tak zostało do dzisiaj. Dawno temu pisał
wiersze, bardzo dawno temu… Teraz tego już nie robił. Stracił ostrość
pióra przez alkohol. Nie chciał pisać źle, więc nie pisał wcale. Kiedyś wydali tomik jego poezji w jakimś wydawnictwie. Później już tylko pił i nie
dało się z tym piciem nic zrobić. Więc odpuścił sobie sztukę, odpuścił
sobie życie. Na jakiś czas. Potem próbował do tego wrócić, jak przestał
pić. Jednak było za późno. Talent uciekł, do nieba, tam skąd pochodził. I
nigdy już nie wrócił. Zmarnował go, teraz to wiedział, teraz to czuł dosłownie.
Wiedział, dlaczego zaczął pisać – wiedział, dlaczego przestał pisać. Posiadał dwie ważne prawdy o swoim życiu. Dla niego ważne, dla innych
nieistotne.
Zaczął pisać, gdyż miał jakąś skazę w sobie. Jakąś rysę, która pchała go
do tego, żeby świat postrzegać inaczej niż inni. Wyrażał to poprzez wiersze.
Pisał o niezrozumieniu, pisał o samotności, o zagubieniu w małym mieście. Pisał to, co czuł. Wiedział, że pisał prawdziwie i to było mocną stroną
jego wierszy – prawda i uczciwość. Nikogo innego nie udawał, był sobą i
pisał o sobie. Ta skaza była jego siłą. Mocą przetrwania w tym świecie.
Starzec uważał, że każdy twórca ma taką skazę w sobie. Sztuka pomaga
pozbyć się tej skazy na chwilę. Pozwala odrzucić niepewność, obojętność,
swój los na boczny tor, a potem wrócić do siebie ponownie i znów żyć z tą
skargą w sobie. Skaza to dar, skaza to przekleństwo. Mając ją w sobie
jesteśmy lepsi, nie mając jej jesteśmy inni. Starzec bał się tej inności, nie
chciał być inny – tacy jak wszyscy, i dlatego zaczął pić. Żeby te stany inności zabić w sobie. Zagłuszyć. Otępić w chwilach, gdy nic nie pisał.
Udało się. Zagłuszył inność zagłuszając talent.
Starzec przestał pisać, gdy zaczął upijać się tygodniami, później miesiącami – to była jego druga prawda w życiu. Zrozumiał ją, gdy było już
za późno. Za późno na jakiekolwiek zmiany.
Teraz siedział przy stoliku w kącie i słuchał pijanych ludzi. Słuchał ich
„z uwagą”.
197
Słuchanie „z uwagą” polegało na tym, że ich słyszał, lecz nie chciał ich
usłyszeć. To było mu niepotrzebne do niczego. Wystarczyło, że coś mówili, to mu w zupełności dawało jakąś satysfakcję. Sens ich słów był mu
obojętny. Oni coś mówili, przeważnie to samo, a on wyglądał z boku jakby
ich słuchał. Tak mu było dobrze, tak mu było z tym bezpiecznie. Ich zgiełk
zabijał jego samotność, ich chaos uspokajał jego duszę.
Starzec pił sok i na nich patrzył. Jednak starzec patrzył dalej, głębiej, o
wiele dalej przed siebie. Patrzył za nich, za budynki, za miasto, za las, za
wzgórza… Spoglądał na świat z perspektywy duszy. Spoglądał na świat z
perspektywy człowieka, który wie, że niewiele czasu mu zostało, żeby
pewne rzeczy zrozumieć do końca, pewne sprawy poukładać na nowo.
Inaczej i spokojniej.
W mieście tak naprawdę nic się nie działo. W małych miastach nigdy
nic się nie dzieje. Jest wieczna zaduma, letarg, uśpienie – te same osoby, te
same budynki. Najbardziej przytłacza człowieka obojętność – obojętność
tych samych rozmów i wydarzeń. Powtarzalnych zdarzeń w nieskończoność.
Rozmowy są, a zarazem ich nie ma. Pewne rzeczy się dzieją, a tak w
istocie nic się nie dzieje. Małe miasta to cisza. Cisza przepełniona obojętnością.
Teraz miasto żyło Wojtygą. Ich jedynym bohaterem. Człowiekiem, który nie bał się żyć tak jak chciał, człowiekiem, który oddał życie za kogoś
innego. Bezinteresownie. Bez żadnego celu.
Starzec znał go dobrze. Nie byli przyjaciółmi, lecz byli sobie w pewien
sposób bliscy. Bliscy niezauważalnie.
W mieście jeszcze żyły osoby, które go w jakiś sposób znały. Każda w
inny. Lecz te osoby nie znały go tak dobrze, jak znał go starzec.
Wojtyga dzieciństwo miał biedne. Nędzne i biedne. Ojciec wciąż bez
pracy, matka w ciągłej rozpaczy, że los ich krzywdzi nieświadomie. Potem
śmierć ojca, choroba matki i ten zgiełk, który pojawił się u dziecka. Dziecka bez przyszłości.
I ta bieda, ten zgiełk, ta chęć pomocy matce, gdy jeszcze żyła, to
wszystko razem sprawiło, że Wojtyga zapragnął walczyć o szczęście.
Uczył się więcej niż inni, pomimo biedy. Wymagał od siebie więcej niż
inni, pomimo biedy. Pragnął być szczęśliwy bardziej niż inni, pomimo
biedy.
Później była pierwsza firma, mała. Druga firma, większa. I trzecia firma, która pozwoliła mu wypłynąć na szersze wody życia.
Wojtyga nigdy nie chciał dużych pieniędzy – chciał tylko wolności i
szczęścia. Bał się biedy – nie bał się wolności.
198
Wiedział, że pieniądze dadzą mu wolność. Spełnią te rzeczy, o których
marzył. Marzył w nocy, marzył za dnia.
Ludzie w firmach Wojtygi zarabiali dobrze. Uważał, że płacąc dobrze,
daje innym szansę. Szansę na normalne życie.
On sam chodził po górach, tam szukał swojej drogi życia. Skakał ze
spadochronu – chciał poczuć, co znaczy wolność całkowita. Chodził po
jaskiniach, tych głębokich i ciemnych – chciał zrozumieć, co znaczy piekło
na ziemi. Zbliżał się do ciemności i uciekał od niej nieświadomie.
Potem nagle zapragnął pomagać innym. Wybudował dom dziecka, zatrudnił w nim opiekunki, i często go odwiedzał – w Wigilię, w święta, w
Nowy Rok. Sam był dzieckiem „znikąd”, i dlatego pomagał innym dzieciom „znikąd”.
Dla niego „znikąd” oznaczało obcość. Samotne dzieci zawsze są obce
w świecie bez przyszłości. W świecie dorosłych ludzi.
Potem Wojtyga sprzedał wszystko, co miał i zamieszkał w domu przy
lesie. Na skraju ciemności i światła.
Firmy, które miał, sprzedał, zainwestował część pieniędzy, a resztę
przeznaczył na pomoc innym, tym słabszym.
Wojtyga nie czuł się dobrym człowiekiem – pragnął jedynie stać się innym człowiekiem. Wszystko, co czynił, co robił, było jakąś drogą do dobra. Dobra, które sam sobie wyznaczył.
Starzec poznał Wojtygę, gdy błąkał się po lesie. W lesie chciał odnaleźć to, co utracił kiedyś. Poezję i wiersze. Starzec myślał, że las mu pomoże, oczyści jego myśli. Pomylił się. Nic nie mogło mu już pomóc. W
głowie miał pustkę, w życiu miał pustkę, w kieszeniach miał pustkę.
Kiedyś trafił do domu Wojtygi. Długo rozmawiali o życiu, o śmierci, o
świecie. O zgiełku tego świata najczęściej.
- Myślisz, że las ci pomoże? – spytał Wojtyga.
- Las mnie oczyści, nic mi nie jest w stanie pomóc. Straciłem to, co
kiedyś zyskałem. Pasję.
- Trudno tracić rzeczy ważne.
- Nieważne też trudno, jeśli choć trochę są istotne.
- Dlaczego wciąż błądzisz w lesie?
- Błądzę w życiu. W lesie odnajduję sens. Uporządkowanie. Na początku chodziłem bez sensu. Teraz chodzę inaczej. Szukam grzybów. Mój
obłęd ma sens. Znalazłem sens w moim obłędzie. Sens dla innych niezauważalny, dla mnie istotny.
- Każdy ma taki obłęd, na jaki zasługuje – rzekł Wojtyga.
- Kiedyś chodziłeś do baru dla biednych, później do baru dla bogatych.
Dlaczego teraz nigdzie nie chodzisz? Spędzasz czas samotnie. Samotność
ci służy? – spytał starzec.
199
- Samotność to przekleństwo. Jednak większym przekleństwem są ludzie. Pomagam najsłabszym, gdyż ci nie mogą się niczym odwdzięczyć.
Nie oczekuję niczego od innych. Pomagam im bezinteresownie – rzekł
Wojtyga. – Jeśli martwi cię to, że nigdzie nie chodzę, to musisz wiedzieć,
że nigdzie mi służy.
- Dlaczego?
- Kiedy chodziłem do zwykłych ludzi, jak nie miałem pieniędzy, było
dobrze. Jak już miałem pieniądze, i ludzie to czuli, nagle zmieniali się, byli
mili, uprzejmi, czegoś oczekiwali. Najgorzej, gdy ludzie czegoś od ciebie
oczekują. Wciąż pytali, ile ich mam, co z nimi zrobię, jak żyję? Nie pytali
się o te same rzeczy, co kiedyś. Rzeczy zwykłe. Dla nich byłem kimś innym, choć wciąż byłem ten sam – Wojtyga zamyślił się. – Potem chodziłem do baru dla bogatych, biznesmenów, radców, radnych. Tam było inaczej. Ciągłe rozmowy o pieniądzach, jak je pomnożyć, gdzie wydać, co
kupić? Gdzie zainwestować pieniądze? Każdy coś chciał od każdego.
Człowiek się nie liczył, życie się nie liczyło, liczyły się pieniądze. Miałem
ich dość. Bogaci ludzie są tacy sami, lecz mają więcej pieniędzy niż inni.
To zrozumiałem poznając dogłębnie te dwa światy.
- Tylko tego cię nauczyli?
- Słuchając jednych i drugich zrozumiałem, że nie jestem żadnym z
nich. Jestem pośrodku tego wszystkiego. Czyli jestem tak naprawdę sam.
Więc uciekłem od ludzi, tak jak umiałem. Pomagając innym, tak naprawdę
pomagam sobie.
- To smutne – stwierdził starzec.
- Smutne jest życie i jego rzeczywistość. Gdy byłem w barze dla biedaków słyszałem rozmowy o marzeniach, które mogą spełnić się poprzez
pieniądze. Bez pieniędzy nie ma marzeń – tego się nauczyli w tamtym
miejscu. Gdy byłem w barze dla zamożnych słyszałem, że pieniądze to cel,
który służy pomnażaniu następnych celów. Te następne cele służą pomnażaniu kolejnych celów. Tak do skutku, do końca. A koniec nigdy nie nadchodzi. Gdy masz dużo pieniędzy zawsze jest ktoś, kto ma ich więcej.
Liczy się gonitwa, aby dogonić choć jednego i uciec następnemu o kilka
kroków. Tak wyglądały rozmowy bogatych ludzi. Nie było w nich nadziei,
marzeń, pragnień. Żadnych uczuć, doznań – były tylko pieniądze. Jedni i
drudzy niewiele się różnią. Chcą wiele i potrzebują do tego pieniędzy.
Pragną wiele i to za wszelką cenę. Pieniądze to cel, nie skutek. Jedyna
różnica to ilość zer pomiędzy nimi.
Starzec rozmawiał z nim do wieczora. Za kilka dni znów do niego
przyszedł. Bywał u niego czasami, gdy wracał z lasu. Później Wojtyga
załatwił mu pracę, choć o nią nie prosił. Pomógł mu, gdyż widział jak bar200
dzo pragnie odnaleźć się na nowo. Jak bardzo pragnie wrócić do życia
ponownie.
Któregoś lata była komunia w starym kościele za lasem. Dużo dzieci,
jedno z domu dziecka. Do dziewczynki z domu dziecka nie miał kto
przyjść. Był tylko Wojtyga i opiekunka. Pogoda była zła, szara i mroczna.
Chmury na niebie pędziły w szaleństwie przed siebie.
W kościele biel, muzyka, miłość – pragnienie poznania Boga na zawsze. I nagle wiatr otworzył okno. Świece zapaliły ołtarz. Panika, zgiełk,
ucieczka. Trzask krzeseł, dym, krzyki. Kościół płonął, a wraz z nim pragnienie poznania Boga na zawsze.
Gdy wydawało się, że wszyscy są na zewnątrz, ktoś krzyknął, że
dziewczynka jest w środku. Zapadło milczenie, wrogie milczenie tłumu w
obliczu śmierci. Cały kościół był w płomieniach. Wojtyga wziął koc, zanurzył w wodzie i wbiegł do środka. Zapadło jeszcze gorsze niż wcześniej
milczenie. Wrogie milczenie zbliżającej się śmierci. Ta cisza trwała i trwała…
Nikt nie wychodził z kościoła. I te trzaski palonego drzewa. Ten syk
żaru ognia.
Nagle Wojtyga wyszedł z dzieckiem z kościoła. Był słaby. Nastąpił jakiś huk i dach się zawalił. Jeden z przypalonych bali uderzył go w głowę.
Wojtyga upadł, ale się podniósł. Zrobił kilka kroków i upadł ponownie bez
sił. Dziecko wysunęło mu się z rąk. Żyło. Z twarzy Wojtygi ciekła krew.
Ciepła krew życia. Wojtyga stracił przytomność. Ciemność zamknęła mu
oczy pośród ognia. Ciemność zamknęła mu powieki pośród dymu.
Obudził się w szpitalu po kilku dniach śpiączki.
Na początku nic nie pamiętał. Patrzył tylko na ściany i milczał. Milczał
w cichym skupieniu dnia. Świadomość i pamięć odzyskał po trzech
dniach. Trzech dniach męki otoczenia.
Przychodziły do niego różne osoby: burmistrz, lokalni – dawni biznesmeni i ludzie, zwykli ludzie z miasta. Wydawało się, że przy jego łóżku
nie ma granic – wszystko się zatarło. Bogaci byli koło biednych, biedni
koło blasku władzy, zwykli ludzie mieszali się bogactwem, a bogactwo
nasączone było biedą.
Po miesiącu okazało się, że litość też ma swoje granice. Po dwóch miesiącach do Wojtygi przychodził tylko starzec i dziewczynka z domu dziecka.
Starzec często słyszał na korytarzu jak dziewczynka rozmawia o swoich marzeniach z Wojtygą. On słuchał jej w milczeniu. Niczym ksiądz.
Wojtyga miał dar – potrafił słuchać ludzi. Niewiele osób posiada to coś w
sobie. On miał. Przy nim ludzie się otwierali. Mówili o swoich lękach,
marzeniach, snach. O śmierci, – jak napawa ich lękiem, o bólu, – że cza201
sami jest nie do zniesienia, o miłości, – że pojawia się i nagle znika, a jak
już zniknie, to trudno ją odnaleźć, i nie wiadomo jak dalej żyć bez niej,
gdyż miłość dla niektórych jest sensem, a dla innych nieustającą rozpaczą.
Wojtyga nie oceniał ludzi. Tylko ich słuchał. Często mówił, „Kim jestem, żeby oceniać innych”, a potem dodawał „Żeby wydać wyrok, musimy znać sens tego wyroku. Prawdziwym sensem jest życie. Ono wydaje
wyrok na końcu. Wyrok niepodważalny”. I nie oceniał ludzi – był lustrem
ich marzeń, lęków, uczuć. Był lustrem ich doznań w rzeczywistym życiu –
w bolesnej teraźniejszości.
Dziewczynka miała na imię Dominika. Mówiła, że chce zostać naukowcem. Pragnie pomagać innym. To, że nie ma rodziców, i że jest sama,
wcale nie musi oznaczać, że przegrała na starcie. Ma trudniej niż inni, ale
uważała, że to trudniej jest jej siłą. Siłą, która pomoże jej iść do przodu
pomimo zwątpień, pomimo licznych wątpliwości i załamań.
Pragnęła odnaleźć nasiona zboża, które mogłoby rosnąć wszędzie. W
suszy, na lichej glebie, na pustyni, tam gdzie ludzie ciągle głodują. Wciąż
zastanawiała się, dlaczego inni mają tak wiele, a pozostali nie mają nic.
Nie chodziło jej o to „wiele”, większe znaczenie miało słowo „nic”. Nie
skarżyła się, nie użalała nas sobą. Mówiła, że kiedyś odnajdzie takie nasiona i sprawi, że głód zniknie na zawsze z wszystkich rejonów ziemi.
Znalazła sobie cel i do niego dążyła. Cel był jej sensem. Cel był jej siłą.
Cel był pasją, do której już teraz dążyła. Uporządkowała swoje życie pragnieniem. Naznaczyła swoje życie pasją. Wiedziała, że pasja i marzenie,
jeśli je właściwie nakierujemy, są prawdziwym bogactwem duszy, prawdziwym bogactwem ciała. Dominka pragnęła tylko bogactw duszy, tylko
bogactw ciała – nie pragnęła bogactw materialnych. Chciała być bogata w
środku, to miało większe dla niej znaczenie, niż bogactwo na zewnątrz.
Teraz, gdy zrozumiała, co znaczy stracić szczęście na początku, wiedziała, jakie znaczenie ma odnalezienie szczęścia na końcu.
Do tego dążyła już teraz. Pomimo młodego wieku, pomimo tego, że rodzice już nigdy nie będą dla niej wsparciem. Nigdy nie będą, gdyż oddając
ją tam, gdzie teraz się znajdowała, pozbawili się tej szansy na zawsze.
Dominika myślała, że uratowanie jej przez Wojtygę ma jakiś sens.
Ukryty sens w złym świecie. Jej uratowanie to dowód, że Bóg istnieje.
Gdy pojawił się pożar, przeraziła się. Ludzie uciekali, dzieci w panice
gdzieś biegły, a ona, pomimo braku orientacji w dymie, pomimo ognia i
żaru, pośród krzyków ludzi, była spokojna. Schowała się za ołtarzem i
czekała. Czuła spokój w sobie. Takie dziwne uczucie, że za chwilę coś się
wydarzy. I wydarzyło się.
Zobaczyła twarz Chrystusa w ogniu. Uśmiechał się do niej. Biła z Jego
twarzy taka mądrość i cisza – cisza absolutna. Potem Jego postać wycią202
gnęła ręce w jej kierunku. Wtedy wyszła zza ołtarza, do przodu. Do ognia,
do żaru, do dymu. Nie bała się. Czuła się taka bezpieczna. I wtedy pojawił
się Wojtyga. Straciła przytomność od dymu. Nic nie pamiętała, co było
dalej. Pamięć wróciła po tygodniu. Wtedy już wszystko pamiętała. Gdy
odzyskała świadomość wypuścili ją ze szpitala. Ale wciąż tam była, przychodziła codziennie do Wojtygi.
Wojtyga przechodził różne stany. Raz czuł się lepiej, raz gorzej. Wciąż
nie wychodził ze szpitala. I nagle, gdy nadeszła zima i śnieg zasypał całą
okolicę ogromnymi zaspami, jakich nikt nie pamiętał od lat, Wojtyga
umarł. Tak cicho i spokojnie. Jego twarz, gdy zastygła w ciemności, była
przepełniona jasnym szczęściem. Spokój bił z jego zastygłych oczów.
Po tygodniu przyszedł prawnik do Dominiki. Otworzył testament. Wojtyga zapisał jej część swoich pieniędzy, żeby mogła uczyć się w najlepszych szkołach. Chciał żeby spełniła swoje marzenie, i świat uczyniła lepszym.
Napisał: „Któż może pomóc temu światu, jeśli nie ty? Nie zostawiaj go
samemu w tej bezsilności i udręce. Jeśli ty nie okażesz się jego siostrą, on
nigdy nie okaże się twoim bratem”.
Pozostałą część zapisał na dom dziecka. Na jego utrzymanie i bieżące
potrzeby.
Wojtyga nie miał rodziny. Nie miał nikogo. Świat był jego rodziną,
świat był jego przyjacielem. Poznając lepiej świat, coraz bardziej kochał
swoją rodzinę. Poznając jego lęki i nadzieje, sam pozbywał się swoich
lęków i niepewności. Niepewność dla Wojtygi była światłem. Lęki nieustającym żarem, do którego tak bardzo chciał się zbliżyć, pomimo bólu
poparzenia.
Wojtyga nigdy nie bał się ran, nigdy nie bał się lęków, zawsze zwalczał
je w sobie. Bał się samotności, takiej samotności, która dosięga człowieka
na końcu, gdy człowiek w istocie jest już sam.
Starzec uważał, że miał dobrą śmierć. Cichą i spokojną. Wojtyga nie
był sam na końcu. Był on i Dominika. Byli przy nim, gdy zbliżał się do
kresu. Byli przy nim, gdy odchodził w nieznane.
Starzec myślał, że Wojtyga miał szczęście. Był przy nim ktoś, kto miał
dla niego prawdziwe znaczenie. On nie będzie miał takiego szczęścia. Gdy
będzie umierał będzie sam. I to go tak zabolało – ta samotność odchodzenia samemu. Tego bał się najbardziej. Nie bał się śmierci, bał się samotności odchodzenia w ciszy. Uważał, że najgorszą rzeczą, jaka może spotkać
starego człowieka – jest cisza, gdy śmierć zamyka nam oczy w skupieniu.
Cisza bez ludzi, którzy mają dla nas znaczenie. Którzy zapłaczą, gdy nasza
łódź będzie odpływać od brzegu. W zapomnianą ciemność życia. Innego
życia – życia nieznanego dotychczas.
203
Niespodziewanie drzwi do baru otworzyły się z trzaskiem. Ktoś wpadł
w nienaturalną jasność baru, ktoś swoim żywiołem zaznaczył zgiełk świata.
Starzec poznał go od razu – Noris, ich lokalny malarz, ich lokalny szaleniec.
Wyglądał jak zawsze – rozbiegany wzrok, rozbiegane oczy, rozbiegane
ruchy rąk i nóg, i włosy – te dzikie długie włosy w nieustającym nieładzie
i szaleństwie. Ciemny, aż po nogi płaszcz ze skóry i paciorki na szyi.
Wszystko grało w ruchu jego ciała, drgało niespokojnie w mętliku jego
sylwetki.
Starzec dzielił ludzi w mieście na dwie kategorie. Jedni to ludzie, którzy stąd wyjechali i wrócili. Nie udało im się spełnić marzeń za miastem.
Nie udało im się spełnić marzeń na miejscu.
Drudzy to ludzie, którzy wyjechali i nigdy już tu nie wrócili. Może byli
gdzieś szczęśliwi w świecie, a może gdzieś płakali w nieznanych miastach.
Nigdy nie wracali, z obawy przed śmiechem tych, którym zabrakło odwagi
na cokolwiek w życiu.
Noris był wyjątkiem. Wyjeżdżał, gdzieś znikał na jakiś czas i wracał
ponownie. Potem znów wyjeżdżał i wracał, wcześniej lub później. Miał
jakieś wystawy, podobno sukcesy, lecz nic o nich nigdy nikomu nie mówił. Milczał. Nigdy nie lubił mówić o sobie, wolał wykrzyczeć coś do
innych, wtedy, gdy dopadało go szaleństwo.
To szaleństwo to był jego ból, jego siła, jego moc. Dzięki szaleństwu
tworzył, dzięki szaleństwu umierał za życia. Ono go kochało. Ono go niszczyło bezpowrotnie. Było jego pasją i przekleństwem. Dzięki niemu był,
dzięki niemu nigdzie nie mógł być naprawdę. Szaleństwo było zgiełkiem,
nieładem w jego niepoukładanym sercu.
Kiedyś starzec zrozumiał to, co Noris czuł od zawsze. Nicość.
Noris wyjeżdżał po to, żeby zrozumieć, dlaczego wciąż tu musi wracać.
Żeby odnaleźć w świecie to, co tracił zostając tutaj. Odnajdując to tam,
czuł żal opuszczenia tego tutaj. Był błędnym rycerzem. Mógł mieszkać
wszędzie, mógł mieszkać nigdzie. Wszędzie czuł się wolny, jednak tutaj
najbardziej. Dzięki tej wolności tutaj – mógł jeszcze tworzyć tam.
Uciekając na zawsze stąd umarłby gdzieś na rozdrożu, na pograniczu
fałszu i dobra, w świecie szaleństwa i opętania, pośród pasji i bólu niemożności wydobycia jej z siebie. Był szaleńcem. Jego szaleństwem było
życie, jego opętaniem była dusza. Ucieczką była pasja, balsamem obrazy,
nadzieją było tworzenie. Tworzył je dla siebie, tworzył je dla innych. Tworząc był sumieniem tych, którzy sumienia nie posiadali już wcale.
Noris stanął na stole. Nogami rozrzucał kufle na podłogę. Jego włosy
niczym burza falowały w świetle lamp.
204
- Nadchodzi was czas! Czas prawdy! – krzyczał lekko ochrypłym głosem. – Prawda idzie z nieba! Prawda nadchodzi z chmur! Czerwona głębia
was wyzwoli! Czerwony pył da wam nadzieję!
- Jaką? – krzyknął ktoś z tłumu, z pijanego coraz bardziej teatru życia.
- Czerwone przeznaczenie pokaże, jacy jesteście naprawdę! Jakimi
ludźmi jesteście w środku! – krzyczał ochryple Noris. – Czerwona chmura
zmusi was do myślenia! Niektórych to zabije, innych wzmocni! Niektórzy
zapomną, inni zostaną z tym do końca! Obłęd będzie waszą matką, opętanie ojcem!
Noris zeskoczył ze stołu. Tak zwinnie i prędko. Podniósł dumnie głowę
do przodu. Jego oczy nienaturalnie błyszczały, były jak gwiazdy na niebie,
jak ogień w ciemnym lesie, jak światło w tunelu, gdy wszystko się wali po
długim pożarze dnia.
- Prawda was wyzwoli! Zaboli w środku, wyzwoli z kajdan życia! Koniec udawania, koniec błędnych gier! Życie to gra! Gra to nieustające życie! Musicie to tylko oddzielić od siebie! Czy warto grać, żeby przeżyć
życie?! Czy warto żyć, aby gra była jeszcze ciekawsza?!
Noris podbiegł do starca. Popatrzył mu dziko w oczy.
- Nie martw się Poeto! Ty jesteś inny! Bardziej wolny niż inni! Ciebie
ta gra nie dotyczy! Ty już dawno wygrałeś, choć teraz myślisz, że przegrałeś wszystko! Jesteś zwycięzcą, choć czujesz się przegranym! Pokonałeś
siebie w środku! Zmieniłeś myślenie w inność! Inność stworzyłeś na nowo, podporządkując sobie myślenie! Wygrałeś! – Noris szarpnął starca za
ramię, tak mocno i silnie. – Nie czuj się kaleką życia! Nie czuj się odmieńcem losu!
Noris wybiegł z baru. Zapadła martwa cisza. Zapadł martwy lęk. Cisza
przepełniła bar swoim zimnym blaskiem.
W restauracji aksamitna muzyka cicho ogarniała swoim ciepłem całą
salę. Dominował tutaj spokój i zaduma. Zaduma przepełniona pieniędzmi.
Dużymi pieniędzmi.
Ludzie siedzieli przy stolikach, coś do siebie mówili, coś innego powtarzali, starali się słuchać tylko siebie, innych mniej, a wszystko krążyło
wokół spraw dotyczących władzy i pieniędzy. Blask pieniędzy przenikał
swoim światłem wszystkie stoliki.
Burmistrz był zirytowany – tracił poparcie ludzi, tracił poparcie biznesmenów.
- Po co zmieniać dom Wojtygi? – rzekł sucho. – To bezsensu. Sami o
tym wiecie najlepiej. Ludziom to się nie podoba.
- Ludzie to masa. My decydujemy, co im się podoba – powiedział Fabrykant. – Ja jestem ich gustem i żywicielem.
205
- Za dużo im nie płacisz – rzekł sarkastycznie Producent Okien. – Nie
wymagaj dużo, dając niewiele.
- A ty im płacisz lepiej? – spytał Fabrykant.
- Nie, lecz przynajmniej nie mówię takich głupot.
- My ich zatrudniamy, my decydujemy, co mają robić i rozumieć. Nasze rozumienie to ich rozumienie. A pieniądze? Cóż, są tam gdzie są. Ja
jestem całkiem gdzieś indziej. Dzieli nas to gdzieś indziej. Oni tego nie
rozumieją. Gdzieś indziej to wieczność dla nich, blask ognia dla mnie –
powiedział Fabrykant.
- Potrafiłbyś przeżyć teraz za ich pieniądze? – spytał Producent Okien.
- Nie. Ale co to zmienia? Skąd te wyrzuty? Jesteśmy najwięksi w tym
mieście. My decydujemy o jego kształcie i historii. Historia według nas
jest taka – dom będzie nowy. Nie dlatego, że taki musi być. Dlatego, że
my tego chcemy. W tym mieście liczy się to, co my chcemy, a nie to, co
chce lud. Czego lud oczekuje od nas.
Burmistrz podniósł kieliszek do góry i rzekł:
- Za to, co my chcemy! Za to, co w przyszłości zrobimy, aby to chcemy
osiągnąć!
Trzy kieliszki stuknęły się w powietrzu. Zawirowały w rękach ludzi i
znów stały w ciszy na stole, czekając na kolejny toast. Toast dobry dla
władzy, zły dla ogółu.
- Pomnik już stoi. Dumnie na rynku. Nic wcześniej nie mówili. O dom
się kłócą, lecz milcząco, oczami – rzekł Producent Okien. – Co będzie,
jeśli kiedyś odważą się powiedzieć nie? Staną się masą, nie jednostką.
- Są za słabi na bunt. Za słabi na walkę – powiedział Fabrykant. –
Przyjrzyj się ich oczom – są obojętne. Obojętność to ich naturalny stan
życia. Nigdy nie starczy im odwagi, żeby się zjednoczyć, żeby zmienić coś
w sobie. Obojętność to ich płaszcz. Grzeje ich ciała w nocy, osłania przed
deszczem za dnia.
- Nie boisz się strajku? – spytał Producent Okien.
- Nie! – rzekł twardo Fabrykant. – Boją się iść na całość. Nie mają
przywódcy. Lud bez przywódcy jest niczym. Błędną pustką bez przyszłości. Dużo mówią, lecz w myślach. Na głos nie mówią nic. Są słabi. Boją
się stracić to nic, które teraz mają. To nic daje im egzystencję – stałą egzystencję. Sama myśl, że mogliby stracić to nic ich zabija. Nic dla niektórych
znaczy bardzo wiele. Jest jakąś stałą. Bezpieczeństwem. Bunt to paniczny
strach, że nic stanie się pustką, mglistą przeszłością.
- Nie chcą stracić przyszłości, przez błędną decyzję w teraźniejszości.
Dla nich nic to przyszłość. Biedna przyszłość, jednak stała przyszłość –
rzekł Producent Okien. – Wątpiąc w nic, wątpią w siebie. Oni nie chcą
206
wątpić w siebie. Wątpiąc w siebie zwątpią w życie. Tego boją się najbardziej, zwątpienia naznaczonego zmarnowanym życiem.
- A więc bunt nam nie grozi – zaśmiał się Burmistrz.
- Nie w tym mieście – powiedział Fabrykant.
- Nie za naszych czasów – dodał Producent Okien.
Znów stuknęły kieliszki w powietrzu. Znów przyszłość została przypieczętowana teraźniejszością.
Na zewnątrz restauracji rozległy się krzyki. Najpierw ciche, później
zdecydowanie głośniejsze.
Wszyscy wyszli z restauracji. Stanęli przed wejściem i zobaczyli Norisa.
Stał na ogromnym głazie, umieszczonym koło kamiennego pomnika
Wojtygi. Był wyprostowany niczym król, nerwowo przekładał nogę za
nogę, to w prawo, to w lewo, coś krzyczał do tłumu przed restauracją.
- Dzień zagłady dla miasta nadchodzi szybko i nieubłaganie! Coś się
kończy, coś się zaczyna! Czerwony pył zmieni wszystko! Ludzie się zmienią, wy się zmienicie! Boicie się zmian, lecz one nadejdą! W czerwonym
pyle jest wolność! W czerwonej chmurze jest nadzieja! Nadzieja dla miasta! Nadzieja dla ludzi!
- Co ty mówisz! – krzyknął Burmistrz. – Jaka chmura?! Jakie zmiany?!
Tu nic się nie zmienia! Wszystko stoi w miejscu od pewnego czasu!
- Czerwona chmura wejdzie w wasze myśli, w wasze dusze, w wasze
sumienia! Zobaczycie świat w innych barwach! Czerwonych barwach
nadziei! Czerwień to ból! Czerwień to zwycięstwo!
- Jakie zwycięstwo? – spytał Fabrykant.
- Zwycięstwo duszy nad rozumem! Zwycięstwo wiary nad sumieniem!
Zwycięstwo serca nad obojętnością!
- Chmura to sprawi? – rzekł szyderczo Burmistrz. – Czerwony pył
zmieni miasto?
- Tak! – krzyknął Noris i zeskoczył z głazu. – Czerwona chmura będzie
wszędzie! Będzie wszędzie i nigdzie! Zaczniecie myśleć na czerwono!
Zaczniecie śnić czerwone sny! Wasze marzenia będą czerwone i niepewne! Czerwień stanie się barwą miasta na jakiś czas! Na czas, który pozwoli
wszystkim zapomnieć o przeszłości! Zamierzchłej przeszłości miasta!
Noris odwrócił się za siebie i pobiegł w kierunku lasu. Zniknął za
pierwszym zakrętem kamienicy.
- Szaleniec – rzekł Burmistrz.
- Malarz bez przyszłości – dodał Fabrykant.
- Kaznodzieja bez wiary w swoje kazania – powiedział Producent
Okien.
207
Czerwony pył zaatakował miasto o świcie, nad ranem. Wkradł się pomiędzy budynki niczym wróg, z zaskoczenia. Na początku był śnieżnoczerwony, wymieszał się dogłębnie z poranną mgłą, jednak gdy mgła opadła, pozostała tylko czerwień – krwista czerwień życia.
Czerwona chmura zawisła nad miastem i okolicą. Zastygła w majestacie chwili – zastygłej chwili.
Jezioro wyglądało jakby ktoś rozlał czerwoną farbę i szybko odszedł,
uciekał w przerażeniu błędu, którego był winowajcą. Woda mieniła się
czerwienią, kipiała czerwienią – płacz jej czerwieni unosił się w kierunku
zastygłego w czerwieni nieba.
Budynki, kamienice, drogi, drzewa, trawa i kościół na rynku miały
barwy czerwieni. Czerwień była wszędzie i nigdzie. Nie można było jej
sklasyfikować i ocenić. Jak można ocenić coś, czego nie można nazwać i
pojąć? Jak można osądzać sprawy, rzeczy, zjawiska, które są dla nikogo
niepojęte? Niemożliwe i nieosiągalne dla jakiegokolwiek pojęcia, niemożliwe dla jakiejkolwiek esencji zrozumienia.
Nagle czerwona chmura rozpoczęła swój ruch, taniec czerwonej siły
przemieszczania. Czerwony pył wdzierał się do klatek, okien, kamienic.
Przemieszczał się powoli, jednak systematycznie. Ogarniał okiennice swoją siłą, był na ścianach domów, wewnątrz pomieszczeń, osadzał się na
strychach i kominach. Jego ruch był nieprzewidywalny i nikt nie mógł
osądzić gdzie za chwilę ucieknie, gdzie za moment zawiśnie, aby znów
ruszyć przed siebie, do przodu, ku niebu, ku ziemi, ku czerwonej przyszłości miasta.
Miasto zastygło w czerwonej barwie. Pomnik Wojtygi na rynku był
najbardziej skąpany w różnych odcieniach czerwieni. Jakby chmura za
honor swojej siły i potęgi uznała, że Wojtyga musi być wyraźny, zauważalny i doceniany należycie.
Wojtyga był koloru czerwieni tak intensywnej, że aż bordowej. Część
jego głowy była matowa, a druga połowa mieniła się jaskrawym blaskiem
czerwonego pyłu. Korpus był ciemno bordowy, tak intensywnie bordowy,
że aż siny. Nogi, jego długie nogi, były w paski, w poprzeczne paski tęczy
czerwieni. Bordowy pasek przechodził w czerwień. Czerwień w brunatny
odcień borda, a bordo zlewało się z krwistą barwą krwi – krwi czerwonego···pyłu···życia.
Ludzie przemieszczali się w panice po ulicach. Ich ruch był niepojęty,
niekontrolowany. Raz szli na wprost, później na ukos, a po chwili w panice uciekali do domów. Zamykali szczelnie okna i drzwi, uciekając przed
swoim strachem, który już w nich był, w środku, w oczach, w rozbieganych coraz bardziej spojrzeniach. Przed strachem mogli na chwilę uciec,
przed pyłem nigdzie.
208
Zamykanie drzwi i okien nic nie dawało, nie osiągało należytego rezultatu. Ściany mieszkań były czerwone, meble były czerwone, lampy i dywany miały intensywny odcień czerwieni.
Ludzie zrozumieli, że od teraz ich życie stanie się czerwone – naznaczone zostało czerwoną linią życia.
Po tygodniu mieszkańcy wiedzieli, że pył nigdy nie zniknie – zostanie z
nimi na zawsze. Do końca. Po dwóch tygodniach pojęli, że to musi być
jakaś kara. Kara za ich błędy z przeszłości. Kara za ich błędy życia, błędy
przez nich niezauważalne, jednak zauważalne przez czerwony···pył···życia.
Czuli, że czerwony···pył···życia to skarga nieba za ich dotychczasowe
życie – obojętne życie. Czerwony···pył···życia stał się Biblią, którą powinni zacząć czytać. Nie znali jeszcze jej liter, znaków, słów i symboli, lecz
musieli szybko nauczyć się ją czytać, gdyż zrozumieli, pojęli prawdziwie
swoją sytuację – skomplikowaną esencję ich obojętnej dotychczas egzystencji.
Czerwony···pył···życia stał się ich pieśnią, skargą, losem. Sztandarem
niesionym do przodu, kiedy nie ma tak naprawdę gdzie iść. Kiedy wszystkie drogi prowadzą do bezgranicznego nikąd.
W mieście zapanowała nerwowość. Obłęd czerwonego pyłu rozbudził
w ludziach ukryte lęki, niepełnione marzenia i niechęć do spraw, które do
tej pory tak uparcie akceptowali.
To, co kiedyś miało sens, teraz tego sensu nie miało. Te rzeczy, które
kiedyś były dobre, nagle stały się złe. Akceptacja innych przez obojętność
ich wad, nagle stała się irytacją bez opamiętania – irytacją, która wszystkim wyrwała się spod kontroli.
Obojętność gdzieś znikła – w mieście pojawił się zgiełk. Cisza zmieniła
się w burzę. Burza w grzmoty. Grzmoty w błyskawice dawno już uśpionych lęków.
Sąsiad irytował sąsiada za rzeczy z przeszłości. Urzędnik skarżył się na
naczelnika za niedocenianie. Robotnicy mieli dość małych pensji, mieli
dość tego, że ktoś decydował za większość. Większość upokarzaną od
zamierzchłych czasów.
Proste sprawy nagle stały się skomplikowane. Proste nawyki, czynności, irytowały wszystkich i wszystko stawało się trudniejsze. Czerwony pył
nie ułatwiał prostych spraw, wręcz je utrudniał. Wszelkie zło miało barwy
czerwieni, wszelki ból miał różne odcienie czerwieni i całe rozdrażnienie
miasta miało barwę czerwieni w sobie – krwistą tęczę absolutną.
- To wina tych, którzy rządzą miastem! Tych, którzy rządzą nami! –
krzyczał ktoś poprzez zgiełk czerwonej chmury.
209
- Oni nas zgubili! Poprzez pazerność rzeczy i spraw, które nam zabrali,
a dali sobie! – krzyczał ktoś inny, zatykając sobie usta przed czerwonym
pyłem.
- Zabierając wolność nam, zabrali ją też sobie! Teraz to wiemy! Wcześniej tego nie widzieliśmy, byliśmy ślepi, obojętni i okłamywani!
- Cały czas karali nas za sam fakt istnienia! Karali nas wypłatami, które
pozwalały nam tylko trwać, nie pozwalały normalnie żyć! Karali nas ciszą
w swoich gabinetach, gdy ktoś nagle podniósł głos! Według nich głos niepotrzebny, nieistotny! Ich życie jest karą dla nas, bogatą karą ich przyzwyczajeń i lęków!
- Myśleli, że jednostka nie znaczy nic! Nic to nasz naturalny stan życia!
Nie wiedzieli, że kilka nic to jest coś! A coś może zmienić się w sens!
Sensu najbardziej się boją!
- Sens to my! Razem jesteśmy zjednoczeni w jednym sensie życia!
Sensie czerwonego···pyłu···życia!
- Miasto zostało nasycone obojętnością! Czas to zmienić!
- Zmienić musimy czas, który pchnął nas w tą obojętność!
- Chcemy czuć! Chcemy istnieć! Chcemy przeżywać trwanie swego losu! Przeżywać prawdziwie, tu i teraz! W tym mieście!
Tak krzyczał tłum pośród czerwonej chmury na rynku. Tak krzyczeli
ludzie, gdy byli razem, wtedy czuli, że są silni, mocni, niepokonani.
Jednak, gdy wracali do domów, do swoich mieszkań, do sklepów, które
jeszcze funkcjonowały, lecz z lekką zadyszką czasu, wtedy wszystko było
inaczej, coś się w nich zmieniało.
Jeden był wrogiem drugiego. Skargi z przeszłości dotkliwie dawały
znać o sobie, teraz, właśnie w tej chwili. W czasie, gdy każdy był najsłabszy. W czasie, gdy miasto nagle zgubiło swój sens. Ukryty sens istnienia.
Martwego istnienia.
Czerwony···pył···życia stał się nasyceniem ludzi. Czerwony···pył···życia stał się nasyceniem skarg. Czerwony···pył···życia stał się
nasyceniem ukrytej tak dokładnie obojętności, która teraz się rozbudziła.
Rozbudziła niezauważalnie dla ludzi. Rozbudziła niezauważalnie dla miasta.
Po trzech tygodniach życia w czerwieni, po trzech tygodniach zwątpień
i skarg, po trzech tygodniach zaniku ludzkich uczuć w mieście, gdy tłum
stał przed restauracją na rynku, gdzie schowali się ci, co coś znaczą w
mieście, pośród czerwieni i jaskrawości jej pyłu w powietrzu, nagle, pośród tłumu ludzi pojawił się Noris. Nie był sam. Wraz z nim szedł jego
przyjaciel z dzieciństwa, malarz, teraz zagubiony w swoich lękach i strachu po alkoholu, i miejscowy bezdomny, który wiedział dużo o tajemnicach miasta, o wstydliwych tajemnicach ludzi, który gdzieś mieszkał,
210
gdzieś żył, gdzieś podążał. Żył wszędzie i żył nigdzie. Był w mieście, a
jednak go tam nigdy nie było. Mówiono, że wie więcej, niż inni myślą.
Pomimo bezdomności był kimś. Bali się go wszyscy. Bali się tego, co wie,
co widział, co czuł, i może tę wiedzę kiedyś ujawnić. Wypuścić na światło
dzienne. Wypuścić na światło życia. Był kimś, choć wyglądał jak nikt.
W trójkę nieśli ogromny obraz. Tak duży, jakiego nikt jeszcze nie widział w mieście.
Postawili go przy pomniku Wojtygi. Oparli o jego podstawę. Wyglądało to tak, jakby sam Wojtyga przyniósł ten obraz i postawił u swoich stóp.
Noris stanął i próbował złapać zagubiony przed chwilą oddech. Jego
towarzysze też nierówno oddychali.
Tłum zamilknął. Przycichł. Zamyślił się w czerwonej zamieci miasta.
Obraz powoli przykrywał się czerwonym···pyłem···życia.
Czerwony···pył···życia przenikał jego barwy i kształty. Przenikał koloryt nasączony w jego wielkości.
Obraz przedstawiał rynek – rynek miasta, na którym teraz stali. Był tam
kościół, kamienice, drzewa i krzaki. Były ławki, kostka, ulice i las widoczny z oddali. Był staw, który pojawiał się w dalekości jakiejś ulicy z
boku.
Był też pył – czerwony···pył···życia. Był wszędzie – był nigdzie w
przestrzeni. Czerwona chmura wisiała nad miastem. Była jak ogromny
ptak, który swoimi szponami zaatakował to, co dla niego było najważniejsze – pokarm i życie. Czerwona chmura zmieniała swoją siłą życie w martwotę – martwotę ciszy miasta.
Ludzi nie było na obrazie. Schowani byli w swoich lękach i kryjówkach. Miejscach, gdzie żyli, miejscach, gdzie umierali. Byli tam, gdzie
myśleli, że żyją, choć wiedzieli, że ich życie to złudzenie uczuć, które
nigdy już nie nadejdą. Umarły, gdyż nikt nie podlewał ich wodą wystarczająco wcześnie. Nie podlewał nadzieją i wiarą, że zawsze można zmienić coś w rzeczach pozornie niezmienialnych.
Z tyłu, za miastem, widać było zamglone słońce – prawie zanikające.
Obok niego, po prawej stronie, była jakaś dziwna czarna plama – poszarpana i nienaturalnie ułożona. Wyglądała tak, jakby malarz z niechęcią
rzucił farbę pędzlem na płótno i odszedł, zrozpaczony swoją wizją świata.
Plama była drapieżną bryłą. Biła z niej jakaś wrogość i nieustępliwość.
Nieustępliwość rzeczy nieodwracalnych. Każdy, kto spoglądał na obraz,
mógł poczuć strach, mógł poczuć w sobie lęk. Plama sprawiała, że czuło
się nieodwracalność tego, co za chwilę nastąpi, a jeszcze tego nie ma, i
nikt, i nic, nie jest w stanie tego zmienić, gdyż są w życiu rzeczy niezmienne – nieodwracalne losowo.
211
- Co to za obraz? – spytał, jako pierwszy starzec. – Kiedy to namalowałeś? Skąd wiedziałeś, że to na pewno nastąpi? Spełni się przepowiednia z
góry.
Tłum milczał. Był cały skąpany w ciszy. Jego milczenie było mową
przyszłego przeznaczenia. Ludzie zaczęli bać się tego, co nastąpi. Zaczęli
obawiać się swojej przyszłości.
Z restauracji wyszli zarówno Burmistrz, Fabrykant, jak i Producent
Okien. Odważyli się wyjść, kiedy tłum zaczął milczeć na rynku.
- Skąd wiedziałeś? – spytał Burmistrz.
Noris popatrzył na obraz, potem spojrzał na kamienny tłum. Tłum zawieszony w strachu.
- Miałem sen, trzy miesiące temu. Sen był taki wyraźny, taki mocny i
silny. Gdy się obudziłem, jakaś siła kazała mi namalować obraz, odtworzyć sen z nocy. Malowałem, po trochu, po kryjomu, w ciszy i tajemnicy.
Nie wiedziałem czy to prawda, czy szaleństwo w mojej głowie? Gdy
chciałem zaprzestać malować obraz, któregoś deszczowego poranka, to
poczułem się źle. Poczułem pustkę w sobie. I tak czułem się przez cały
dzień. Byłem słaby i zalękniony. I ta siła – Noris zamyślił się na oczach
tłumu – i ten ból w środku, że jak tego nie zrobię to stracę coś ważnego…
Znów malowałem i wtedy ból mijał i znikały gdzieś moje lęki. Czułem, że
robię coś ważnego – ważnego dla mnie, ważnego dla miasta. I wtedy zrozumiałem, że jestem jednym z was, choć nigdy takim się nie czułem. Zawsze byłem gdzieś z boku, gdyż artysta, aby być kimś, żeby pewne sprawy
rozumieć inaczej – zawsze musi być gdzieś z boku. To takie naturalne
prawo życia każdego artysty. Bycie z boku, aby być w środku życia. W
jego prawdzie i nadziei. W jego bólu i lękach… Na końcu czułem, że malując, daję wam jakąś prawdę, przestrogę, może nadzieję na zmianę tych
rzeczy, które są złe, choć wydają się wam dobre, gdyż przyzwyczailiście
się do nich od lat. Zobojętnieliście na uczucia, które w was dawno zastygły. Zgasły nieświadomie. Zaczęliście obawiać się odczuwać rzeczy, których nie czują już inni. Uczucia innych stały się waszymi uczuciami. Najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka, to uczucia innych, które nagle
stają się naszymi uczuciami. Doznaniami bez większej przyszłości.
- Co może oznaczać plama koło słońca? – spytał starzec.
- Tego nie wiem – odpowiedział Noris. – Musiałem ją namalować. Ma
jakieś znaczenie, lecz nie znam jej sensu. Prawdziwym sensem jest nasycenie waszej obojętności do świata, obojętności do ludzi. Czerwona chmura to nie jest nasycenie zła w przyrodzie, to nasycenie waszej obojętności
w życiu, nasycenie waszej obojętności w środku.
- Powiesimy ten obraz w kościele i będziemy modlić się do niego! –
nagle krzyknął ksiądz.
212
- To nie jest dobry pomysł – rzekł Noris. – Niech stoi tutaj, przy pomniku Wojtygi. Każdy będzie mógł go oglądać, kiedy będzie chciał, kiedy
będzie czuł taką potrzebę.
- Kiedy to się skończy? – spytał Producent Okien.
- Może jutro, może nigdy – odpowiedział Noris. – Pewne rzeczy nigdy
się nie kończą, są w nas aż do końca. Pomimo prób i starań, żeby je zmienić. Jednak próby to nasza siła, nasze zwycięstwo. Nasza nadzieja, że jesteśmy niezniszczalni.
- A jak nigdy to się nie skończy? – krzyknął ktoś z tłumu.
- Słowo nigdy nie musi oznaczać wcale – stwierdził starzec. – Czasami
mówimy nigdy, a później jest na zawsze. Innym razem na zawsze oznacza
nigdy. Nigdy to dobre słowo dla tych, którzy już dawno stracili nadzieję.
Dla tych, co ją mają, nigdy oznacza walkę i ból. Ból tej walki w sobie. Aż
do końca. Aż do skutku. Aż do zaniku pamięci w sobie.
Czerwony···pył···życia zaczął coraz bardziej wirować w powietrzu. Stał
się ciężki i kłopotliwy. Wdzierał się do powiek i włosów. Przedzierał się
do ubrań i butów. Był katem i lękiem dnia codziennego. Był brudem tego
miasta, schowanym za jasnym odcieniem kamienic na rynku.
Tłum zaczął uciekać do domów. Do kryjówek, gdzie czuł się, choć
przez moment bezpieczny. Bezpieczny tymczasowo.
Czerwony wiatr pchał ludzi przed siebie, popychał za plecy, a za chwilę
odpychał w drugim kierunku, nie w tym, gdzie zamierzali iść, gdzie nieświadomie podążali. Gdzie zamierzali uciec i ta ucieczka wydawała im się
wyzwoleniem. Pozornym wyzwoleniem. Wyzwoleniem pozornej obojętności schowanej gdzieś głęboko w środku.
Po chwili rozszalała się burza. Czerwona burza z grzmotami. Miasto
opustoszało. Jednak nie było deszczu na horyzoncie nieba. Nie było deszczu w mieście. Były tylko grzmoty, wiatr i czerwony pył. I była pustka,
obojętna pustka miasta pośród grzmotów z nieba. Pośród czerwonej chmury.
W restauracji panowała cisza. Grobowa cisza przepełniona zwątpieniem i rezygnacją. Trzy osoby, skupiające władzę w mieście, były milczące. Nikt nic nie mówił, nikt nic nie myślał – rezygnacja biła z ich oczu, z
ich spojrzeń, z ich twarzy.
- Musimy podjąć jakąś decyzję. Coś zrobić, cokolwiek uczynić, aby
uwierzyli, że jeszcze coś możemy, coś potrafimy uczynić, umiemy coś
zmienić, ogarnąć po swojemu, na własnych warunkach, nie ich – rzekł
Burmistrz.
- Ale co? I jak? – spytał Producent Okien.
213
- Nigdy nie byłem tak bezradny jak teraz – stwierdził Fabrykant. – Wiele mogłem, wiele potrafiłem. Zawsze wiedziałem co robić, co czynić,
gdzie należy coś zniszczyć, gdzie coś uzdrowić. Wszystko było stałe i
pewne…
- Kiedyś – przerwał mu Burmistrz. – To wszystko było kiedyś. Liczy
się to, co jest teraz… A teraz wygląda nieciekawie.
- Chmura kiedyś minie, przeminie jak wszystko, co jest nagłe i niespodziewane – powiedział Fabrykant. – Jednak co zrobić z ludźmi? Oni w coś
uwierzyli na nowo. Są inni. Ta inność, to coś w nich, mnie najbardziej
martwi. Kiedyś byli martwi, teraz nagle stali się żywi. Uwierzyli, że zło to
my. Przez nas jest to, co ich teraz spotyka, dotyka namacalnie w teraźniejszości.
- Ta czerwień to jakiś absurd – rzekł sarkastycznie Producent Okien. –
Skąd to się wzięło? Gdzie to zmierza? Co jeszcze zniszczy w ludziach? Co
zmieni w przyrodzie? Co rozbudzi? Tego najbardziej się boję…
- Czego? – spytał Burmistrz.
- Tego, co czerwony pył rozbudzi w ludziach – powiedział Producent
Okien. – Byli uśpieni, teraz się obudzili. Kiedy spali byli bardziej przewidywalni, dla każdego z nas. Śpiący ludzie, to martwi ludzie. Martwymi
ludźmi się łatwiej rządzi. Martwych ludzi się prościej obsługuje. Ich martwota to nasza siła. A oni teraz się budzą… zupełnie niepotrzebnie.
- Co zrobimy teraz? – zamyślił się Burmistrz. – Nie lubię rzeczy nieprzewidywalnych. Czerwona chmura to nieobliczalność tego, co za chwilę
się wydarzy. Sprawy nieobliczalne, to sprawy przegrane, tego nauczyło
mnie życie. Nieobliczalność pewnych spraw to nieprzewidywalność innych. Tych ważniejszych. Tych, co decydują o rzeczach istotnych w życiu
każdego człowieka.
- Musimy podjąć decyzję… jakąkolwiek. Choćby najgłupszą – powiedział Fabrykant. – Oni nie mogą wiedzieć, że tracimy władzę. Muszą czuć,
że jeszcze coś znaczymy w mieście. Jesteśmy siłą w ich lęku. Przetrwaniem w ich bojaźni. Przyszłością w ich niezaradności.
W restauracji znów zapanowała cisza. Za oknem było słychać szum
wiatru – czerwony···pył···życia grał swoją melodię w ciemności nocy. Był
Bogiem, był Sędzią, był Katem. Karą tego, co miało być, tego, co miało
się spełnić, tego, co miało się ziścić w majestacie nieba i ziemi – w majestacie przyszłości miasta.
Noris obudził się wcześnie rano. Poczuł cichy ból pod sercem. Taki
promieniujący, lecz lekki. Po chwili ból minął.
Noris podszedł do okna na strychu. Odsunął kotarę. Zamknął oczy, zanim ją rozsunął. Nie chciał znów widzieć czerwieni na samym początku
214
dnia. Nie chciał jej widzieć od razu, wolał później, myślał, że jak opóźni to
pierwsze wrażenie pustki, która tam była, to dzień będzie inny, lepszy,
bardziej ludzki dla niego.
Noris najbardziej bał się tej pustki każdego kolejnego poranka. Gdy
wstawał i już wiedział, że nic nie pragnie, nic nie musi, nic nie zamierza
udowadniać sobie i światu. Ta pustka go wciąż przerażała. Od zawsze, do
teraz, wciąż w nim była.
Kiedy mu najbardziej doskwierała, bolała w środku, to wtedy brał pędzel i malował. Odzwierciedlał swój ból w sztuce. I to mu pomagało na
jakiś czas, na moment, na chwilę. Wtedy był wolny od tego bólu, poprzez
swoją sztukę. Sztuka go wyzwalała, dawała nadzieję na przyszłość. Dzięki
niej czuł się lepiej. Czuł, że zostawia po sobie jakiś ślad na ziemi. Jakiś
znak, który zostanie po nim, kiedy go już nie będzie wśród żywych ludzi.
Choć żywych ludzi widział coraz mniej w swoim życiu.
Gdy Noris otworzył oczy, z taką dziwną obojętnością i niemocą, z rezygnacją i wysiłkiem, to przed swoimi oczami zobaczył jasność, błękit
nieba pośród wschodu słońca.
Noris szybko zbiegł na dół, wyszedł na zewnątrz. Nie wierzył własnym
oczom, czerwona chmura gdzieś znikła. Była, a teraz jej nie było. Czerwony···pył···życia odszedł w zaświaty dnia codziennego. Uwolnił miasto od
swojego gniewu.
Noris pobiegł na rynek. Mijał po drodze ludzi, też zaskoczonych jak i
on. Kiedy wszyscy przyzwyczaili się do gniewu, gniew nagle gdzieś zniknął. Kiedy wszyscy przyzwyczaili się do bólu, ból nagle gdzieś zniknął.
Kiedy wszyscy przyzwyczaili się do rozpaczy, rozpacz niepodziewanie
zmieniła się w nadzieję. Nadzieję tego, co było, a już nigdy nie będzie.
Nadzieję czegoś nowego, tego, co kiedyś wydarzy się w przyszłości.
Całe miasto wybiegło na ulicę. Ludzi ogarnął szał radości. Wszyscy coś
krzyczeli, ściskali się nawzajem.
Burmistrz ściskał robotnika, cieśla zegarmistrza, Fabrykant bezdomnego artystę, ksiądz ateistę – zawsze pijanego ateistę, a Producent Okien
swojego pracownika – szarego wyrobnika z jego fabryki.
Wszyscy byli równi. Radość połączyła ich przez chwilę w jednym momencie szczęścia. Szczęścia absolutnego miasta.
Miasto osiągnęło absolut – absolut wiary, że nicość może zmienić się w
coś. A coś przemieni się w znaczenie – absolutne znaczenie nicości.
Noris stanął przed pomnikiem Wojtygi. Uśmiechnął się do siebie – poczuł w sobie dziki powiew wolności. Spojrzał na obraz, na jego kontury i
cichą poświatę światła. Na jego zgiełk i spokój zarazem.
„Może to już koniec – pomyślał. – Koniec wszystkiego zła w mieście.
Koniec skarg i żalów. Koniec obojętności jednych wobec drugich. Ko215
niec…” – i wtedy coś na niebie pojawiło się. Coś dużego, na początku
małego, lecz szybko zmieniającego się w ogrom jakiejś nienaturalnej bryły. Bryła szybko zbliżała się do miasta, wciąż zbliżała… i rosła, wciąż
rosła… i była coraz bliżej, i bliżej…
Na początku nikt jej nie widział. Radość zasłaniała wszystko dookoła.
Lecz ktoś z tłumu spojrzał w niebo i krzyknął: „To koniec, ostateczny
koniec wszystkiego!”. Wtedy miasto zadrżało. Ogarnął je strach ostateczny. Ból nieistnienia pojawił się na twarzach ludzi. Strach ma wiele znaczeń
– dzisiaj miał twarz bryły zbliżającej się coraz bardziej do miasta. Bryły
ostatecznej. Bryły przepełnionej tym, co za chwilę miało się stać. Ziścić
dozgonnie.
Ludzie zaczęli uciekać. W panice, przed siebie, donikąd. Nie wiedzieli,
gdzie nieuchronność ma swoje granice i bezpieczeństwo. Nie wiedzieli
nic, nie czuli nic, nie rozumieli nic – w tym momencie przerażenia.
Noris stał i patrzył na bryłę. Gdy była nad miastem, gdy prawie dotykała kamienic, ich dachów, ich wspomnień przeszłości – zamknął oczy i
pomyślał o sobie. Pierwszy raz od dłuższego czasu zanurzył się w sobie, w
swoim życiu, w swoich porażkach i zwycięstwach. Pomyślał o swojej
sztuce – jak wiele mu dała. Pomyślał o pasji – jak wiele go nauczyła. Pomyślał o marzeniach – jak wiele ran mu zaleczyły, gdy był sam, całkowicie sam na świecie.
I wtedy, gdy Noris miał zamknięte oczy, gdy był spokojny, taki cichy
pośród krzyku miasta – bryła uderzyła w jezioro.
Nastąpiło ciężkie pluśnięcie, bryła osadziła się na dnie i zasnęła… Lecz
po chwili z jeziora wynurzyła się fala, około metra wysokości i uderzyła z
dziką siłą na miasto.
Fala niszczyła wszystko, co miała przed sobą. Zabierała przedmioty,
ludzi, przyrodę wraz z sobą i śmiało przemieszczała się do przodu. Była
siłą przeznaczenia, siłą bólu tego miasta.
Pokonywała ulice, place, budynki. Była tam, gdzie mogła być. Brała ze
sobą to, co mogła zabrać. Karała za to, za co powinna już dawno ukarać.
Niosła ze sobą muł i przeznaczenie. Niosła ból i nostalgię tego bólu w
sobie. Niosła zgiełk i rozpacz tego zgiełku w świecie. Była wolna i bez
litości. Litości, której nigdy tak naprawdę nie zaznała. Nie rozumiała dosłownie.
Gdy pojawiła się na rynku, Noris spojrzał jej śmiało w oczy.
„Niech się spełni to, co ma się spełnić. Twoja wola Panie” – pomyślał
Noris…
Wtedy fala uderzyła w pomnik Wojtygi. Pomnik zadrżał, zachwiał się i
zaczął powoli przechylać się do przodu. Nagle runął, powoli zaczął płynąć
w rytmie fal przed siebie.
216
Noris w panice wskoczył na pomnik, niczym na kłodę, i stanął prosto
na nim. Wojtyga płynął w kierunku lasu. Obraz płynął tuż przed nim, też
przemieszczał się w kierunku lasu. Noris, stojący na pomniku Wojtygi,
płynął wraz z nimi.
Woda z jeziora obmyła pomnik Wojtygi. Czerwień znikła tak, jakby
nigdy jej tam nie było. Wojtyga był czysty – miasto wciąż było brudne.
Skażone zgiełkiem i brakiem jakiejkolwiek harmonii w sobie.
Pomnik Wojtygi dopłynął do lasu, a woda, która go niosła, zaczęła powoli znikać pomiędzy drzewami. Zaczęła opadać, wsiąkać w ziemię, parować w coraz bardziej gorącym słońcu na niebie. Po godzinie znikła –
zostawiając za sobą brud i zwątpienie. Zostawiając muł na ulicach, zniszczone parki, domy i drzewa.
Całe miasto naznaczone było mułem z jeziora. Muł był wszędzie – w
każdym zakamarku miasta. Pozatykał odpływy, pozatykał ulice, pozatykał
wszelką radość w mieście.
Ludzie powychodzili z domów. Byli smutni i źli. Źli na siebie, że tak
łatwo uwierzyli w coś, co się skończyło, choć nigdy nie powinno się skończyć. Wspomnienie czerwonego···pyłu···życia wciąż naznaczało ludzi
zwątpieniem.
Noris zeskoczył z pomnika Wojtygi. Spojrzał na las, mokry las poświęcony wodą z jeziora. I wtedy zauważył, że pomnik zatrzymał się przed
starym drewnianym domem. Noris podszedł do niego. Spojrzał na dom z
nostalgią. Dobrze go znał, pamiętał. Kiedyś ten dom był dla niego dobrym
wspomnieniem, i te wspomnienie wciąż w nim żyło. Było w środku, nie
znikało, i Noris miał nadzieję, że nigdy nie zniknie. Na zawsze zostanie z
nim aż do końca.
Noris pamiętał rozmowy, które w nim toczył. Pamiętał chwile na ławeczce przed domem. Dobre chwile w złym okresie. To wszystko pamiętał, to wszystko wciąż w nim żyło – nieustannie. Ta nieustanność to była
najlepsza rzecz, jaka w nim została z przeszłości.
Obok domu stał przekrzywiony obraz. Zatrzymał się na płocie. Zawisł
na nim nieznacznie. Wyglądał, jakby przybył tutaj na jakąś wystawę i nie
został jeszcze zawieszony na ścianie z braku czasu.
- Dom Wojtygi – rzekł cicho do siebie Noris. – Stary, dobry dom Wojtygi. Miejsce, gdzie zło zawsze miało inny wymiar. Inne znaczenie. Przynajmniej dla mnie…
Noris spojrzał na miasto. Nad jego dachami, nad kościołem, unosił się
niebieski odcień nieba. Słońce świeciło ciepło i czule, tak namiętnie, z taką
troską, jakby przed chwilą nic się nie wydarzyło. Całe niebo przepełnione
było jakimś naturalnym spokojem. Jakąś ciszą i harmonią. Harmonią naznaczoną dziwną zadumą.
217
Ludzie powychodzili z domów. Zaczęli usuwać szkody. Wzięli łopaty
do rąk, taczki, wózki – znów chcieli zacząć żyć na nowo. Znów pragnęli
zaistnieć w nowym świecie. W nowym mieście ze starych snów.
Wszędzie było słychać szum pracy. Mężczyźni, kobiety, dzieci, zjednoczyli się na nowo – w przyszłym trudzie istnienia.
Burmistrz pracował z chłopem, Fabrykant z cieślą, Producent Okien z
księdzem. Wszyscy było równi w nieszczęściu, wszyscy byli równi w
zgiełku starego miasta.
Każdy chciał istnieć. Każdy chciał trwać. Trwanie było widoczne na
wszystkich twarzach. Trwanie ostateczne.
Noris patrzył na to wszystko z zadumą. Patrzył i myślał… Myślał i patrzył…
„Brud zjednoczył wszystko. Stał się równością sił i stanów. Brud wymazał ostateczność, otworzył nadzieję na przyszłość. Brud to nie tylko
zgiełk, to chaos, z którego może narodzić się harmonia. Cisza przepełniona
spokojem. Spokojem na jakiś czas”.
Noris wiedział, że kiedyś to minie, a czas pomiędzy teraz a kiedyś to
spełnienie, spełnienie tego, co kiedyś było niemożliwe, a teraz stało się
realne, choć później to zginie, jednak teraz jest, pomimo sprzeczności
świata, pomimo sprzeczności tego, co tak rzadko się zdarza, choć powinno
zdarzać się częściej. Powinno być normą. Normą nieustającą.
„Brud kiedyś zniknie. Równość kiedyś zniknie. Czas pomiędzy kiedyś
zniknie. Reszta to utopia – lecz jakże prawdziwa. Życie to utopia. Utopia
rzeczy, które nigdy się nie spełniają”.
Miasto powoli wracało do życia. Brud znikał z ulic, kamienic, parków.
Czystość pojawiała się wszędzie – powoli i systematycznie. Ludzie pracowali, wierzyli, sprzątali. Wiara była ich siłą i walką. Walką tego, co
można zdobyć, jeśli czegoś się tak naprawdę chce.
Z jeziora, w oddali za miastem, wystawał meteor. Czasami noc oświetlała go blaskiem księżyca, innym razem gwiazdy przenikały swoim odcieniem jego czerń, a niekiedy słońce promieniami odbijało się od jego
mrocznej powłoki i te promienie docierały do miasta, mieniły się w ludziach, w ich twarzach, w ich oczach.
Niekiedy ktoś się uśmiechał, gdy zrozumiał, że ta radość pochodzi z
nieba. Niebo stało się szczęściem tego, co na nowo narodziło się w mieście. Narodziło niezauważalnie. Z nicości.
Nicość to dar, jeśli właściwie wykorzystamy pustkę w sobie.
218
SKARGA
- Nie kocham jej – powiedział oN. – Nie kocham jej od dłuższego czasu.
Stał i patrzył w lustro. Jego wzrok był cichy i milczący. Tak milczący,
jak ostatnio milczące było jego życie.
Wiedział, że tylko patrząc w lustro jest w stanie wypowiedzieć te słowa
na głos. W normalnej, innej sytuacji, nie miałby tyle siły, aby to powiedzieć jej, tak prosto w twarz.
Nie był tchórzem, po prostu nienawidził ranić ludzi. Szczególnie tych,
którzy mieli, mają, i będą w przyszłości mieć jakieś, jakiekolwiek dla niego znaczenie. A oNA wciąż miała dla niego znaczenie, pomimo utraty
miłości w nim do niej.
Kiedyś było inaczej, zanim obojętność pojawiła się między nimi. Żyli
sobą, żyli życiem, które razem przeżywali na nowo – na swój własny, niezależny, całkowicie inny sposób. To najbardziej kochali w sobie – niezależność miłości, ich miłości. Bezgraniczną niezależność życia.
Mieli swoją wyspę, która była tylko ich wyspą – skrawkiem ziemi, na
której coś się narodziło, coś nowego zaczęło się tworzyć.
- Nie kocham jej – powiedział oN. – Nie kocham jej od dłuższego czasu.
Przypomniał sobie ich wspólne wyjazdy – zawsze do ciepłych krajów,
gdzie woda jest przyjazna i jasna, a plaże czyste i złociste. W ciągu dnia
się opalali, a wieczorem szli na plażę, kupowali sobie alkohol i tak siedzieli bez celu i zamiaru, patrząc w ciemne morze. Patrzyli na gwiazdy, które
jasno świeciły w tańcu nocy. Potem spacerowali, lekko podpici, i te podpicia pamiętał teraz najbardziej. Po nich byli jeszcze bardziej zakochani w
sobie. I te noce, gdy wracali odurzeni alkoholem, te noce, na plażach i w
hotelu. Wtedy czuł, że żyje. Wtedy wiedział, że ich miłość przetrwa
wszystko, każdy sztorm, każdą ulewę. Teraz czuł, że umiera w pustce dnia.
- Nie kocham jej – powiedział oN. – Nie kocham jej od dłuższego czasu.
Podczas podróży zwiedzali nowe miejsca, czasami poznawali nowych
ludzi. Wtedy nie potrzebowali ludzi wokół siebie, woleli być sami. Sami
czuli się lepiej. oN był dla niej, oNA była dla niego. Miłość była jedynym
towarzystwem, jakiego potrzebowali.
Teraz pragnął towarzystwa innych ludzi, dzięki niemu nie czuł się taki
samotny. Teraz. Kiedyś nie.
219
Pamiętał jak płynęli statkiem po morzu, drewnianym, małym, od wyspy
do wyspy. Statek co chwilę się zatrzymywał, ludzie skakali do wody, pływali wokół niego, a potem opalali się na jego dachu. Z wnętrza statku, z
kabiny, dochodziła muzyka, raz żywa, raz spokojna. Wtedy czuł, że żyje.
Teraz czuł, że umiera.
Kiedyś kochał robić zdjęcia. Uwielbiał zatrzymywać ich miłość w czasie. Utrwalać ich emocje na zawsze. Wciąż naciskał przycisk aparatu, a
oNA wciąż mu pozowała, jakby czuła, że kiedyś wszystko się zmieni –
zostaną im tylko te zdjęcia. Jedyna pamiątka ich zastygłej miłości.
Teraz nie robił zdjęć wcale. Zapomniał jak to się robi. Czuł wstręt do
tych, co je teraz robią. Czuł odrazę do siebie, że też kiedyś był taki.
Uważał, że zdjęcia bez uczuć są nic nie warte. Po co robić zdjęcia martwym ludziom? Więc nie robił ich wcale. Zdjęcia bez uczuć są zimne.
Zdjęcia bez pragnień są martwe. Zdjęcia bez miłości są obojętne. oN nie
chciał być zimny, obojętny, martwy, więc nie robił już zdjęć wcale.
- Nie kocham jej – powiedział oN. – Nie kocham jej od dłuższego czasu.
Odwrócił się od lustra i wyszedł do pracy. A oNA spała w jego łóżku,
cicho, bezbronnie, ze świadomością, że teraz nic ich już prawie nie łączy.
Nic z przeszłości.
- Nic nie czuję do niego – pomyślała oNA. – Nic nie czuję do niego od
dłuższego czasu.
Stała przy oknie i patrzyła przed siebie, obojętnie na świat, na drzewa,
na niebo – na życie, które bezwolnie przebiegało przed jej oczami. Stała i
milczała. Milczenie było jej niemym krzykiem – krzykiem rozdartego od
dłuższego czasu serca. Gniewem złamanej bólem duszy.
Kiedyś było inaczej. Pamiętała jak przynosił jej kwiaty – często i bez
powodu. Mówił, że kwiaty nie potrzebują okazji, aby dać je ukochanej
kobiecie. oNA wsadzała je do wazonu, nalewała wody, chciała, żeby żyły
jak najdłużej. Lecz one umierały, powoli odchodziły z jej życia, żyły kilka
dni, czasami tydzień. oNA pragnęła, aby żyły wiecznie – żeby były symbolem ich miłości. Kwiaty pamiętała najbardziej z ich miłości. Potem oN
dawał je rzadziej, a później wcale. Zapomniał, że małe gesty tworzą duże
znaczenie. Teraz nie dostawała kwiatów wcale. Przestała je kochać. Nie
potrafiła na nie patrzeć, nawet wtedy, gdy chodziła do kwiaciarni. Dawno
temu kochała kwiaty, teraz je nienawidziła.
Na wakacje jeździli do ciepłych krajów. Mówiła mu zawsze „Ciepłe
kraje dają ciepłą miłość”. Uwierzył jej. Zawsze spędzali czas w ciepłych
krajach. Tam byli szczęśliwi. Na przekór wciąż nieszczęśliwemu światu.
220
W jednym z krajów, gdzie było dużo małych wysp, wynajęli małą motorówkę i popłynęli na jedną w nich. Dziką, zapomnianą wyspę, gdzie
mieszkały tylko ptaki i suche drzewa. Zrobili sobie piknik – wino, dobre
jedzenie, plaża i te widoki. Widoków też jej teraz brakowało. Nie tych
zwykłych obrazów z przeszłości, lecz tych, które przesiąknięte były ich
miłością. Naznaczone były jasnym spojrzeniem jej duszy – zakochanej
duszy.
Teraz widoki gdzieś znikły, rozmazały się w przeszłości. Chciała je
przywrócić czasami, gdy w samotności piła wino w pustym pokoju, przy
zgaszonym świetle. Myślała, że cisza, alkohol i pustka jej w tym pomogą.
Jednak one nie wracały – nigdy nie wracały do niej w teraźniejszości. To
ją bolało tak bardzo. Niemożność przywrócenia tych widoków z przeszłości. Nieosiągalność zatrzymania ich na zawsze w sobie. Tak do końca. Tak
dogłębnie.
- Nic nie czuję do niego – pomyślała oNA. – Nic nie czuję do niego od
dłuższego czasu.
Pamiętała jak mieszkali w mieście, gdzie było morze, dużo hoteli, złota
plaża i stare ruiny miasta, gdzie nikt nie mógł wejść. Ogrodzenie wokół
tych ruin odstraszało turystów przed zwiedzaniem.
A oni wieczorem, gdy noc dopiero budziła się ze snu, poszli do tych ruin. Przeskoczyli ogrodzenie i zanurzyli się w przeszłości – w zastygłym
czasie zapomnianego ruchu miasta. Błądzili pomiędzy blokami skalnymi,
słyszeli szepty ludzi z dawnych czasów, zanurzali się w niemym zgiełku
tego miejsca – byli wysłannikami teraźniejszości w przeszłości.
Widzieli stare łaźnie, kolumny dawnej biblioteki, amfiteatr, kamienne
drogi ze śladami dla żeglarzy, gdzie można spędzić czas miło i przyjemnie,
i dawne zarysy brzegów morza, gdyż teraz ono było daleko, w całkiem
innym miejscu. Gdy morze odeszło miasto umarło, a ludzie wyjechali. Za
życiem, za wodą. Pozostał tylko szary kurz, niezamknięte historie i cisza,
mroczna cisza przeszłości – odległej, zatrzymanej w czasie przeszłości…
Tej ciszy teraz jej brakowało. Ciszy przepełnionej miłością – ich miłością.
Teraz miała ciszę codziennie. oN coś mówił, oNA coś mówiła – jednak
tak naprawdę wcale się nie słyszeli. Rozmową, zdaniami zagłuszali pustkę,
która wciąż była wokół nich. Pustkę wszechobecną, raniącą coraz bardziej.
Wolałaby kłótnie, krzyki, rzucanie naczyniami, w tym były jakieś emocje. Jednak tego nie miała. Były rozmowy – potem cisza, przekazywanie
sobie informacji – potem cisza, plany na jutro – potem zastygła cisza niemocy. Niemocy porozmawiania inaczej niż zazwyczaj…
221
Ta cisza ją bolała najbardziej. Bezwzględna cisza życia i śmierci.
Śmierci uczucia, które umierało na ich oczach.
- Nic nie czuję do niego – pomyślała oNA. – Nic nie czuję do niego od
dłuższego czasu.
Przypomniała sobie, że później znów poszli do tego miasta, też w nocy.
oN nalegał, oNA nie chciała. Jednak się zgodziła. Z miłości godziła się na
rożne rzeczy dla niego, żeby był szczęśliwy z nią ciągle, nieustannie.
Chciała, żeby jego szczęście wciąż przechodziło na nią. I tak było. Była
wampirem, żywiła się jego szczęściem. Gdy oN był szczęśliwy, oNA też
była szczęśliwa. Gdy oNA była szczęśliwa, to oN nieświadomie też przesiąknięty był jej szczęściem – szczęściem absolutnym.
Gdy już byli w tym mieście, jak zbliżyli się do amfiteatru oświetlonego
gwiazdami, oN kazał jej zamknąć oczy. oNA to zrobiła, z niechęcią. Czasami bała się ciemności, a gdy zamykała oczy, to zanurzała się nieświadomie w swoim strachu, lęku nieustającym. Jednak zrobiła to dla niego – z
miłości.
Jak otworzyła oczy, zobaczyła kilka świec zapalonych wokół czerwonego dywanu. Na dywanie leżały owoce, jedzenie i czerwone wino, lekko
oszronione chłodem zimna w środku. Za dywanem na skalnym podeście,
w żółtym wazonie, były kolorowe kwiaty, w rożnych odcieniach tęczy.
oN kazał jej usiąść, nalał wino do lampek, podał jedzenie na talerzu i
pocałował ją w usta. Powiedział wtedy: „Świat bez ciebie byłby niczym.
Byłby pustką. Nicością. Bólem. Bólem tego, że mógłbym teraz być tutaj
bez ciebie, całkowicie sam. Nie przeżywałbym tego, co teraz czuję, a co
jest doskonałe, idealne i piękne. Tak piękne jak piękna jesteś ty, jak piękny
jest świat, który wokół ciebie tworzy baśń – naszą baśń szczęścia”.
oNA piła z nim wino, jadła to, co on przyrządził, a świece mieniły się
w świetle gwiazd, migotały, tańczyły swoją melodię nocy.
Później oN wziął ją w ramiona i kochali się do rana, aż do krępującego
świtu. Noc skończyła się nagle – za szybko dla nich, za szybko dla ich
miłości.
Tego jej teraz brakowało czasami. Kochania się – tak bez powodu, od
razu, bez żadnych zahamowań. Zanurzania się w sobie nawzajem i odchodzenia od siebie, aby znów po chwili zanurzyć się w sobie jeszcze mocniej, jeszcze czulej, jeszcze żarliwiej.
Kiedyś kochanie się z nim było dla niej wszystkim – teraz było niczym.
Straciła to, straciła to w sobie bezpowrotnie.
- Nic nie czuję do niego – pomyślała oNA. – Nic nie czuję do niego od
dłuższego czasu.
222
Zamknęła oczy. Nie chciała za długo spoglądać za okno. Nie chciała
widzieć świata, nie chciała widzieć swojego życia. Zamknęła oczy. Zacisnęła je mocno i boleśnie. Tak mocno, aż po chwili z jej oczu poleciały
łzy. Obojętne łzy rozpaczy.
Poszła do łazienki. Poprawiła makijaż. Robiła to długo i dokładnie. Od
pewnego czasu proste czynności robiła za długo, za dokładnie. Chciała,
aby czas szybciej płynął, chciała, żeby dzień szybciej kończył swój bieg.
Aby mogła zasnąć, zapomnieć, nie myśleć. Żeby cisza przepełniła jej życie, żeby sen ukoił jej pustkę i niemoc. Niemoc tego, co kiedyś było ważne, a nagle stało się nieważne; niemoc tego, co kiedyś było inne, a teraz
stało się nijakie.
Gdy jej twarz w końcu wróciła do życia, wyszła z domu. Na spacer.
Przed siebie. Chciała być sama, lecz nie chciała być sama w domu. Więc
wychodziła do parku. Tam była wśród ludzi, tam czuła się mniej samotna.
Samotność w domu jej szkodziła. Samotność w domu z nim jej jeszcze
bardziej szkodziła. Samotność w parku wśród ludzi – była najmniej szkodliwa. Najmniej szkodliwa dla życia, które nagle straciło dla niej sens i
prawdziwe znaczenie.
Pospacerowała godzinę po parku, zawsze spacerowała godzinę, równą
godzinę i z niechęcią wróciła do domu.
Kiedyś kochała powroty do domu – oN tam w nim był. Teraz nienawidziła powrotów do domu – oN tam wciąż w nim był.
Siedział naprzeciwko niej i milczał. Nic nie mówił, tylko uparcie zaciskał usta w zadumie – cichej zadumie ciszy. Potem spojrzał na nią, później
na okno, meble, telewizor, na telewizorze zawiesił wzrok najdłużej – to
była jego ucieczka od problemów, jego ucieczka od rzeczywistości, ich
rzeczywistości, później spuścił wzrok, jak człowiek przegrany, który wie,
że klęska jest nieunikniona, można ją opóźnić, powalczyć o coś, jednak i
tak w końcu dostanie się ten decydujący cios, który zaważy o wszystkim,
który skończy coś, co i tak już dawno było stracone, i wtedy, gdy wydawało się jej, że oN nic nie powie, będzie milczał jak zawsze, oN nagle podniósł wzrok i rzekł stanowczo:
- Prawie nic nie czujemy do siebie, prawie nic nie czujemy do siebie od
pewnego czasu.
- Wiem – odpowiedziała oNA. W końcu o tym rozmawiamy, pomyślała, w końcu…
- Jest źle, wiem to – powiedział oN. – Jesteśmy w punkcie martwym.
W punkcie bez odwrotu. Jeśli teraz nie zrobimy nic, później na pewno już
nie zrobimy niczego.
- Nawet nic człowiek musi umieć zrobić w odpowiednim czasie – powiedziała oNA.
223
- Masz rację. Nawet nic… – zamilkł na chwilę, lecz się pozbierał i powiedział. – Chcę wiedzieć na pewno, czy wszystko w nas już umarło. Chcę
być tego pewny. Kochałem cię, to wiem. Teraz nawet nie wiem czy cię
kocham, czy cię nienawidzę? Czy jest mi wszystko obojętne? Co nas łączy? Co dzieli? Co niszczy? – znów zamilkł. – Najbardziej chcę wiedzieć,
co nas niszczy? Co rani?
- Obojętność nas niszczy – powiedziała oNA. – Obojętność do tego, co
czujemy. Co chcemy, co pragniemy? Nawet nie wiem teraz, czego ty pragniesz, czego ja potrzebuję, co nam jest niezbędne, aby żyć razem, aby
czuć cokolwiek do siebie – rozpłakała się. – Nigdy nie byłam tak bezbronna jak teraz… tak słaba.
- Ja też czuję się słaby, bezsilny – powiedział oN. – Jednak chcę tą bezsilność usidlić, pokonać. Musimy to zrobić razem. Jeśli tego nie zrobimy,
przegramy. I do końca nie będziemy wiedzieli, co nas łączyło, co nas zgubiło na końcu, a może… co ocaliło?
- Co chcesz zrobić? – spytała oNA.
- Pomyślałem… – zawahał się. – Musimy rzucić nasz los na jedną kartę. Jeśli tego nie zrobimy umrzemy, pogrzebiemy się za życia w nieustającej ciemności.
- Co chcesz zrobić?! Mów! – rzekła stanowczo oNA.
- Dzisiaj wieczorem staniesz się piękną kobietą, taką jaką byłaś kiedyś.
Ubierzesz piękną i pociągającą sukienkę, najlepiej tą czarną, zrobisz sobie
makijaż, taki zniewalający i wyjdziesz na miasto. Potem poznasz kogoś, z
kim będziesz chciała spędzić tą noc, i zrobisz to z nim. Tak jak chcesz, tak
jak lubisz. Na twoich, a nie jego zasadach. Potem wrócisz do domu.
- Chcesz tego? – spytała oNA.
- Musisz to zrobić. Ja zrobię to samo. Pójdę na miasto, spotkam kogoś i
też pójdę z kimś do łóżka. Wrócę dopiero rano.
- Dlaczego musimy to zrobić?
- Nie wiemy, czy coś czujemy do siebie? Jesteśmy razem, jednak nic
nie znaczymy dla siebie. Musimy się dowiedzieć, czy coś przetrwało w tej
obojętności w nas? Czy obojętność można pokonać? Czy miłość wciąż jest
pomiędzy nami? Jeśli jest, to musimy ją obudzić, powalczyć o nią. Rozbudzić na nowo, podsycić wspomnieniami, i wtedy może nam się uda to jakoś poukładać. Znajdziemy sens w bezsensie tej całej sytuacji.
- To nam pomoże?
- Nic nam nie jest w stanie pomóc. Jednak chcę być pewny, że jest właśnie tak, jak czujemy się teraz – powiedział oN. – Nie chcesz wiedzieć, czy
jeszcze coś dla ciebie znaczę?
- Chcę… – powiedziała oNA. – Chcę coś zrobić, cokolwiek, żeby ruszyć do przodu, z tobą, lub bez ciebie. Nie mogę wiecznie trwać i czekać,
224
że coś się zmieni, podczas, gdy nic się nie zmienia na lepsze od dłuższego
czasu. Mam dość tego trwania! Trwanie ma sens, gdy w coś wierzymy. Ja
jednak nie wierzę w nic…
- Gdy wrócimy do domu, nad ranem, gdy już będzie po wszystkim, porozmawiamy o tym, może nie od razu, najpierw będziemy musieli uspokoić swoje myśli, swoje ciała… Później porozmawiamy o tym. Wtedy już
będziemy wiedzieć, co czujemy do siebie – powiedział oN.
- Potrzebujemy tej wiedzy? – spytała oNA.
- Tak, nawet nie wiesz jak bardzo. Bez niej jesteśmy straceńcami, z nią
będziemy inni, może nie lepsi, nie doskonalsi, lecz inni. Ta wiedza jest
nam potrzebna żeby iść do przodu… Rozumiesz! – krzyknął oN. – Nie
mogę wiecznie stać w miejscu, gdy życie ucieka mi przed oczami! Chcę
znów żyć na nowo, powrócić do świata żywych! Coś czuć! Coś rozumieć!
Coś przeżywać! Chcę czuć te rzeczy – z tobą, lub bez ciebie!
- Dobrze – oNA wstała i udała się do łazienki. – Zrobię to dla naszej
przyszłości.
- Potem o wszystkim zapomnimy… – rozpłakał się oN. – Zapomnimy…
Czuł się potwornie. Dawno tak się nie czuł, a może nigdy tak się nie
czuł. Wiedział, że jest to jedyna rzecz, która może im pomóc. Chciał zrozumieć, czy jego życie jest coś warte, choćby cokolwiek, dla innej osoby.
Chciał to wiedzieć. Gdy oNA pójdzie z innym, gdy oN pójdzie z inną, gdy
potem wrócą do siebie, gdy już będzie mógł pozbierać myśli, uspokoić
sumienie, wtedy będzie znał odpowiedzi – co czuje? co chce? co pragnie?
Czy ją jeszcze kocha? Czy potrafi poskromić w sobie uczucie zazdrości?
Odnaleźć się w niej na nowo. Czy oNA coś dla niego znaczy, czy oN coś
dla niej znaczy? Musi to wiedzieć! Koniecznie! Teraz! Nie za tydzień,
miesiąc, rok. Teraz! Życie ucieka, a oN stoi w miejscu, bez celu.
oN zawsze nienawidził stać w jednym miejscu bez celu. A teraz musiał
stać i czekać! Chciał to zmienić. Ruszyć. Coś odnaleźć.
Wstał z łóżka, oNA kręciła się w łazience. Podszedł do okna. Spojrzał
na światło dnia, było jakieś inne, niosło w sobie poświatę słońca.
„Czas na zmiany. Zmiany nieodwołalne. Życie bez zmian jest nic nie
warte, puste. Zmieniając życie, zmieniamy siebie. Zmieniając siebie wiemy, że idziemy do przodu, we właściwym kierunku. Zmieniając innych
wiemy, że kierunek drogi jest niewłaściwy” – pomyślał oN i zamknął
oczy, żeby choć przez chwilę nie widzieć tego, co za chwilę się wydarzy,
co za chwilę się spełni. Co zmieni jego los bezpowrotnie.
Siedziała przy barze i spoglądała z ciekawością na ludzi. Dawno nie
była w żadnej knajpce; kiedyś było inaczej, często chodzili do różnych
225
miejsc, gdzie alkohol i muzyka odgrywały ważną rolę – może najważniejszą.
Spojrzała na mężczyznę obok. Siedział samotnie i łapczywie oceniał
kobiety wokół siebie. Widać było u niego pożądanie – sprawiał wrażenie
mężczyzny, który zawsze dostaje to, czego oczekuje od życia.
Był zadbany, modne ciuchy, modna fryzura i modny uśmiech. Trzydzieści kilka lat – wiek dobry żeby wszystko zacząć, wiek dobry żeby
wszystko skończyć. Oczy brązowe, włosy krótkie, szczupły i pewny siebie. Tak bardzo był pewny siebie, że innych oceniał tylko przypadkowym
spojrzeniem, trochę lekceważącym.
Podszedł do niej. Zaczęli rozmawiać. Pomimo przesadnego zadbania
był inteligentny. „To rzadkość – pomyślała. – Uroda i inteligencja”.
Mówił coś o sobie, oNA mówiła coś o sobie, taki niegasnący schemat;
poznawali się szybko i pospiesznie, jakby ta noc miała być inna, bardziej
wyjątkowa niż te, które już dawno mieli za sobą.
Gdy patrzyła na niego, na jego oczy, usta i to, co z nich wychodziło, na
gesty rąk, które coraz śmielej, lecz ciągle delikatnie dotykały jej ramion,
rąk i nóg, czuła, jak ją bezgranicznie pożąda. Od dawna tak się nie czuła.
Chciała być pożądana, w świecie, gdzie wszystko ma swoją cenę i znaczenie.
I te jego perfumy, takie zniewalające, zmysłowe. Delikatnie je wąchała,
tak, żeby nie wyczuł, że to robi.
Zatańczyli. Muzyka była spokojna. Była trzecia nad ranem. Ludzie już
byli zmęczeni – tak bardzo byli strudzeni alkoholem, tak niemożliwie otępiali życiem, takim, jakie w tym momencie toczyli, takim, na jakie teraz
mogli sobie tylko pozwolić.
Jego ręce coraz bardziej dotykały jej ciała. Były śmiałe i coraz bardziej
niecierpliwe. Poddawała się temu – tak bardzo chciała być przez kogoś
pożądana – z n ó w.
- Wiesz – powiedział – coś czuję do ciebie, tu i teraz.
- Wiem – powiedziała oNA.
- Może to głupio zabrzmi, lecz czuję, że jesteś mi przeznaczona.
- Wiem – odrzekła oNA. „Na jedną noc, pomyślała”.
- Może byśmy…? – spytał, lecz nie dokończył, przerwała mu.
- Może, lecz nie teraz, za godzinę. Później.
- Po co opóźniać to, co i tak się stanie? – dodał pytająco z uśmiechem.
Popatrzyła na niego. Był ładny, śmiały, wiedział czego chce – chciał
jej, mówił mądrze i składnie, potrafił ją dotykać tak jak chciała, w tym
dokładnie momencie kiedy chciała, oddychał prawie jej oddechem, i te
oczy, umiał kłamać nimi tak idealnie, opanował to do perfekcji, i kobiety
mu wierzyły. Miał to wszystko w sobie – pożądanie, pragnienie i chęć
226
zaspokojenia żądzy teraz, z nią, posiadał to wszystko wewnątrz – jednak
nie miał miłości, zarówno w sercu jak i w spojrzeniu. Miłość zastąpił pożądaniem. Pożądaniem wiecznie nienasyconym.
Kiedyś został złamany, oszukany, któraś z niego zadrwiła, zmieniła go
bezpowrotnie i to bezpowrotnie wciąż w nim było, tkwiło nieubłaganie w
środku i teraz mścił się za to, co zrobiła mu kiedyś inna kobieta. Chciał
pozostałymi kobietami, które na nowo wciąż poznawał, zagłuszyć dawną
miłość. Zagłuszyć zgiełk tej miłości, która wciąż w nim była. Nie znikała.
Była jak cierń – skaza dawno zapomnianych uczuć.
Gdy tak spoglądała na niego, jak znów siedzieli przy barze, jak obserwowała jego coraz pewniejsze ruchy rąk, zrozumiała, że on nigdy już nie
będzie kochał kogoś innego, poza samym sobą, nigdy nie da żadnej kobiecie miłości – jedyne, co może im dać, co może jej dać, to namiętność i
skutki tej namiętności w przyszłości, nad ranem, kiedy on już zniknie, i nie
pojawi się już nigdy w jej życiu.
Był pożądaniem, pragnieniem – zemstą. Natchnieniem, żarem – skazą.
Nienasyceniem, żądzą – otępieniem. Utopią pragnienia, które nigdy nie
mogło zmienić się w miłość.
W taksówce zaczął ją całować po szyi, włosach, rękach. Nie pocałował
jej w usta, nie pozwoliła mu tego zrobić – na razie. Był coraz śmielszy,
pewniejszy. Jego oddech przesycony był pragnieniem, żądzą tego, co za
chwilę miało się stać.
Jednak nie była to m i ł o ś ć. Wciąż nie była to nowa miłość prawdziwa.
Taksówka zatrzymała się przed hotelem. Wysiedli. On wciąż ją obejmował i nieustannie całował. Był pragnieniem – nienasyconym pragnieniem siebie samego.
Weszli do hotelu, schodami w górę, potem w prawo, on przekręcił
klucz i byli w pokoju. On spojrzał na nią, oNA spojrzała na niego. On
ściągnął koszulę, potem spodnie. oNA tylko patrzyła na to obojętnie i zimno. Podszedł do niej, przytulił się do jej ciała swoim ciałem. Był nienasycony, spragniony, gotowy na wszystko.
oNA spojrzała na niego. Uśmiechnęła się. Już teraz wiedziała, co ma
zrobić. Poczuła w sobie to, co już dawno powinna uczynić. Nie zwlekać.
Uczynić bezpowrotnie…
Poszedł do dyskoteki. Dawno tam nie był. Głośna muzyka, dużo kobiet
(więcej po alkoholu niż bez niego) i ten zgiełk – wieczny chaos tego miejsca; gdzie wszystko może się zdarzyć, wszystko może zniknąć po chwili,
zanim w ogóle coś zacznie się dziać.
227
Zapomniał jak to jest rozmawiać z kobietami. Stracił to kiedyś. Wydawało mu się, że bezpowrotnie. Ośmielił się szybko kilkoma drinkami. Po
nich, gdy już zwalczyły pierwszą niepewność w nim, wszelkie rozterki i
zakłamania, poczuł się lepiej. Uwierzył na nowo w siebie.
Używki zawsze działają dobrze na tych, którzy właśnie złamali swoje
życie bezpowrotnie. Działają bez zarzutu na początku, później różnie z
tym bywa. Dobry początek, to i tak dużo dla tych, którzy już dawno stracili złudzenia w sobie. Tak sobie pomyślał, gdy dopijał kolejnego drinka.
Zatańczył z pierwszą kobietą. Była ładna, zgrabna i głupia. Nie wiedział, ile może człowiek znieść głupoty w sobie, zanim zrozumie, że sytuacja nie zawsze usprawiedliwia czyny. Czyny w złym okresie naszego
życia.
Potem tańczył z inną. Była brzydka – mądrzejsza. Alkohol trochę znieczulił go na piękno – jednak wciąż potrafił ocenić, co jest dobre, a co złe,
pomimo gorącego szumu w głowie. Brzydotę mógłby znieść na jakiś czas,
pomyślał, zanim przestał z nią tańczyć, jednak mądrości na pokaz nie potrafiłby stłumić w sobie n i g d y.
Dał sobie ostatnią szansę. Wypił kolejnego drinka, ten był zabójczy,
wiedział o tym, zanim dokończył go pić. Podszedł do samotnej kobiety
przy barze. Postawił jej piwo. Przyjęła je z ochotą i uśmiechem.
Była szara, tego dowiedział się na początku rozmowy – jakaś nijaka.
Nijakie było jej życie, nijaka praca, nijakie zainteresowania. Nie miała w
sobie nic, co mogło w nim wzbudzić pożądanie. Nic nie chciała od życia,
niczego nie oczekiwała od nikogo. Nie wierzyła już w nic. Los nie dał jej
szansy, ona nie dała szansy losowi. Nic nie próbowała, gdyż nie wierzyła
w żadne próby. Nic nie chciała, gdyż los nic nie dał jej wcześniej – tak bez
powodu, tak niezasłużenie. Wątpiła we wszystko, w co można wątpić. Jej
jedynym zainteresowaniem było życie, jak je przeżyć cicho i bezszelestnie.
Niezauważalnie. Bez problemów, bez skaz, bez napięć. Bez tych rzeczy,
które nas szarpią i niszczą bezpowrotnie – zabijają nieodwołalnie. Według
niej, życie to trwanie. Trwanie do tego momentu, kiedy wszystko się kończy. Nienawidziła coś zaczynać na nowo – nowe ją męczyło. Chciała stabilizacji-ciszy-spokoju. Pragnęła obojętności ponad wszystko, takiej obojętności, kiedy nic, ani nikt nie jest już nas w stanie zranić – obojętności
emocjonalnej.
Gdy tak jej słuchał, bronił się przed zmęczonymi powiekami, które
wciąż mu opadały na dół, zrozumiał, że nic nie jest w stanie jej dać, a ona
nie jest w stanie niczego jemu dać – komukolwiek innemu dać. Była cieniem – bezszelestnie przemykała się przez życie, niezauważalnie przemieszczała się przez jego doznania.
228
Wyszedł z dyskoteki. Był zamroczony alkoholem. Wiedział, że za dużo
wypił. Ostatnio nie pił wcale. Unikał tego. Wiedział, że gdy jest źle, nie
powinien łączyć problemów z alkoholem. Alkohol pomaga na początku,
zabija na końcu. Unikał go, wiedząc, że teraz, kiedy walczy o siebie, może
stracić o wiele więcej, jeśli po niego sięgnie. Więcej – później tak bardzo
nieodzyskalne. Nie chciał pić, wiedząc, że będzie musiał zrobić to, czego
tak bardzo unikał od jakiegoś czasu.
Przeszedł chwiejnym krokiem ulicę. Zaczęło padać. Podniósł głowę do
góry, zamknął oczy. Deszcz oczyszczał jego ciało, wybielał jego umysł z
wszelkich zmartwień i niedomagań. Czuł się wolny, trochę wytrzeźwiał.
Zobaczył po drugiej stronie ulicy czerwony neon. Zaczął czytać. Zrozumiał. Wszedł do środka.
Starsza kobieta zawołała młodsze kobiety. Było ich siedem. Wszystkie
w bieliźnie. Niektóre ziewały, pozostałe były obojętne i zmęczone. Popatrzył na nie, wybrał najmniej zmęczoną i zapłacił za godzinę. Weszli do
pokoju. Mały pokój z łóżkiem, w tle gra muzyka.
Młoda dziewczyna nic nie mówiła. Rozebrała się. Stanęła przed nim, w
lekkim rozkroku.
- Pomóc ci? – spytała, zaciągając śląską gwarą.
„Polka – pomyślał. – Wolałbym Rosjankę. Może Rumunkę. One zawsze bardziej się starają, tak słyszałem od innych”.
- Nie – odparł oN. – Ile mamy czasu?
- Godzinę. Tyle ile zapłaciłeś.
- Przez tę godzinę jesteś moja? – spytał oN. – Całkowicie moja?
- Tak.
- Jak za ciało, to dużo zapłaciłem. Jak za duszę, to mało – stwierdził
oN.
- Nie rozumiem.
- Nie musisz. Tak do siebie mówię. Usiądź. Porozmawiajmy. Później to
zrobimy.
- Dobrze – odparła i usiadła na łóżku, tuż obok niego. Przytuliła się do
jego szyi swoją głową. – Rzadko ktoś tutaj chce rozmawiać. Jeśli jednak
rozmawia, to mówi tylko o sobie. My się nie liczymy, jesteśmy towarem.
- Jednak dobrze zarabiacie.
- Cena nie jest wyznacznikiem tego, co się w nas później dzieje, jak
musimy zapomnieć. Odrzucić te emocje na bok.
- Jednak to wciąż robicie?
- Niektóre tego chcą, niektóre to lubią, niektóre z nas nie mają wyjścia.
Nie można oceniać ludzi po pozorach. Życie decyduje za nas, co robimy,
gdzie tkwimy, co nas spala i zabija. Jeśli los rozda niewłaściwe karty, to i
tak nie mamy wpływu na nic.
229
- Jak jest z tobą? – spytał oN.
- Przypadek. Coś straciłam, czegoś nie mogłam odzyskać, gdzieś po
drodze zwątpiłam i łudziłam się, że to będzie na moment. Potem moment
stał się chwilą, a na końcu pewną stałą. Teraz nie wiem gdzie jestem naprawdę. Mam dwa życia, dwie kary, dwa stosy. Każdy inny, nie wiadomo
który gorszy.
- Próbowałaś to kiedyś zmienić?
- Kiedyś tak, teraz już nie. Nawet nie wiem, czy chcę. Kiedy coś jest jasne dla innych, zazwyczaj najmniej jest jasne dla nas samych.
- Wyglądasz na mądrą dziewczynę – stwierdził oN. – Zmień to.
- Teraz już nie potrafię. Przyzwyczaiłam się do pieniędzy, do tego, że
gardzę sobą. Do tego, że piję za dużo, żeby zapomnieć. Obawiam się normalnego życia. Nie wiem czy jeszcze potrafię żyć jak inni? Zwyczajnie,
bez przeszłości. Przyzwyczaiłam się do bólu, który jest we mnie. Wydaje
mi się, że zawsze będę młoda i wciąż będę potrafiła być atrakcyjna. Jednak
boję się, że kiedyś to minie i stanę ponownie na rozdrożu. Co wtedy zrobię? Gdzie pójdę? Jak odnajdę sens? Kiedy tak w istocie od dawna nie
mam tego sensu w sobie. Może nigdy nie miałam… – kobieta zamyśliła
się, przytuliła jeszcze bardziej do niego. – Kto pokocha kobietę z taką
przeszłością? Będę musiała kłamać, żeby kogoś pokochać. To nieuczciwe.
Budować związek na kłamstwie. Nie mogę liczyć, że on mi wybaczy, gdyż
sama nie mogę sobie wybaczyć takiego życia. To obłęd. Wciąż żyję w
obłędzie. Dzikim obłędzie. Pragnę miłości, nie mogąc tak naprawdę dać
nikomu innemu miłości. Przyzwyczaiłam się do obojętności w uczuciach.
Ludzie przychodzą, coś dostają, wychodzą. To jest według nich miłość.
Uwierzyłam im. Czuję, że tak wygląda miłość naprawdę, gdy rozłożymy ją
na czynniki pierwsze. Miłość to ciało – ciało to miłość. Pragnienie jest,
lecz tylko w trakcie, gdy coś się dzieje, a później, jak to się już skończy,
pozostaje nicość – nicość całkowita.
- To smutne – stwierdził oN.
- Smutne jest to, że pragnąc miłości nigdy jej nie dostanę. Smutne jest
to, że ciało jest wyznacznikiem jakichkolwiek uczuć u pewnych osób.
Smutne jest to, że pomagam ludziom zapomnieć o ich troskach dając im
ciało, czasami duszę. Smutne jest również to, że pomimo tylu upodleń,
zniewag i bólu, godzę się na to, gdyż pieniądze, jakie tutaj zarabiam, wystarczająco zagłuszają mój smutek w ciszy tego pokoju. Smutek absolutny.
- Niektórzy są bardziej brudni na duszy niż ty – rzekł oN. – Są tacy, co
pozornie są czyści, a tak w istocie są tak brudni, że bałabyś się ich dotknąć
w realnym życiu.
- Dziękuję – kobieta wstała. – Rozbierz się, czas ucieka.
230
Spojrzał na nią. Kiedy zajrzał jej w oczy, w jej źrenice, zobaczył taki
smutek, taką rozpacz, jakiej nigdy nie widział u drugiego człowieka. Rozpacz przesiąkniętą niekończącym się bólem. Była sama, czuła się tak bardzo sama. To, co robiła było wieczną samotnością jej ciała. Samotnością
jej życia. Najgorszą rzeczą, która może się stać, gdy człowiek już w nic nie
wierzy, jest błędne uczucie samotności. Kiedy od dłuższego czasu jesteśmy sami w życiu. Sami bezpowrotnie.
Uklękła przed nim. Uśmiechnęła się nienaturalnie w swoim smutku.
- Pomóż ci? – spytała.
Zaczęła powoli rozpinać guziki jego koszuli. Nowej koszuli, kupionej
specjalnie na ten jedyny, niepowtarzalny dzień życia.
Mijali się od kilku dni w domu. Nie mieli odwagi spojrzeć sobie normalnie w oczy. oN patrzył na nią, oNA patrzyła na niego. Milczenie było
ich jedyną rozmową, jaką prowadzili ze sobą.
oN nie potrafił porozmawiać z nią, oNA nie wiedziała jak zacząć rozmowę, do której oboje mieli wstręt. Wstręt niezauważalny.
oN wiedział, że musi z nią kiedyś porozmawiać, czuł, że to powinno
nastąpić jak najprędzej, teraz, najlepiej od razu. Jednak nie miał siły wracać do tej nocy. Bolało go to, że oNA była z innym, bolało go to, że oN
był z inną. Czuł żal, że zgodził się na ten układ. Żal nieunikniony.
Sama myśl, że oN był z obcą kobietą, nie przerażała go, były w tym jakieś emocje, tajemnica; jednak jak pomyślał, że oNA była z innym, czuł
ból w środku, ból nieustający, i zazdrość – uczucie, którego tak bardzo się
wstydził w sobie, od zawsze, aż do teraz.
Zazdrość zawsze niszczy sprawy stałe, niezmienne. Zmienia w nas to,
co wydaje się niezniszczalne. Odporne na jakikolwiek ból.
Podszedł do niej, chwycił ją za rękę. Była zakłopotana. Zmieszana i
zdenerwowana. Dawno się tak nie czuła – tak niepewnie, tak bezbronnie.
Zawsze bała się bezbronności, że będzie słaba i krucha, a teraz, kiedy powinna być silna, była najsłabsza.
- Usiądź – powiedział cicho oN.
oNA usiadła, nic nie mówiła. Była smutna i zmęczona na twarzy. Zmęczona życiem, strachem, że coś za chwilę może nieodwołalnie się skończyć. Zniknąć bez śladu. Jednak ślad w sercu, zostawiło to coś, już dawno
temu.
- Wiesz, że kiedyś musimy o tym porozmawiać – rzekł oN.
- Wiem – odpowiedziała oNA.
- Nie możemy tej rozmowy odkładać w nieskończoność. Gdyż ta nieskończoność nas zabije, zniszczy jeszcze bardziej.
- Wiem… rozumiem – głos załamał się jej ze zdenerwowania.
231
- Tamtej nocy, kiedy byłem na mieście, kiedy poznałem kilka kobiet i
tą jedną, z którą chciałem spędzić tą noc, gdy psychicznie zdecydowałem
się to zrobić, choć czułem, że to jest błąd, nie można takich rzeczy robić
nikomu, a już na pewno osobie, którą się kocha, a ja wciąż ciebie kocham,
to zrozumiałem tamtej nocy, wtedy, gdy już byłem z tą kobietą w jej pokoju, jak na nią spojrzałem, to wiedziałem, uświadomiłem to sobie, tak nagle,
że jesteś moją miłością życia, choć ostatnio tak to nie wyglądało, nie okazywałem ci tego, tak jak powinienem. Jak patrzyłem na tę kobietę, obcą
kobietę w obcym pokoju, to wiedziałem, że ona może dać mi wszystko –
ciało, duszę – lecz nie da mi tego czego potrzebuję najbardziej – miłości.
Miłość możesz dać mi tylko ty – nikt inny na świecie tego nie potrafi
uczynić, poza tobą. To zrozumiałem wtedy, gdy ona patrzyła na mnie.
Tak błędnie, tak boleśnie. Jeśli nie będę z tobą, już nigdy nie będę z nikim.
Czuję, że tak będzie, jeśli nie dasz mi szansy, po raz kolejny. Jesteś mi
przeznaczona, z tobą chcę przeżywać rzeczy, które mam jeszcze przed
sobą. Dobre i złe. Dobre rzeczy uczą nas szczęścia, złe uczą pokory wobec
szczęścia, które tylko czasami się zdarza.
oNA rozpłakała się. Łzy same poleciały jej na policzki.
- Wiesz, co mnie przeraziło w tej obcej kobiecie najbardziej? – spytał
oN.
- Nie.
- Samotność w jej oczach. Obojętność wobec rzeczy, które przed jej
oczami się dzieją. Przeraziłem się tej samotności, czasu bez ciebie. Ogarnął mnie strach, przed niemożliwością bycia koło ciebie, każdego poranka,
każdej nocy.
oNA spojrzała mu w oczy. Tak czule i namiętnie. Tak gorąco i ciepło.
- Gdy byłam w dyskotece, jak znalazłam się w hotelu z nim, gdy on był
tak napalony na mnie, wciąż mnie całował, wszędzie, w usta nie, nie pozwoliłam mu tego robić, jak chciał ze mną robić te rzeczy, a ja prawie się
na to zdecydowałam, to wtedy zrozumiałam, że cię wciąż kocham. Choć
nie jesteś doskonały, jednak jesteś mój. Na zawsze. Nie chcę być z nikim
innym. Gdy stracę ciebie – zawsze już będę sama. Nie będę potrafiła pokochać kogoś innego na nowo. Każdy inny mężczyzna, to będziesz ty,
jednak w innej osobie. Nie chcę szukać ciebie ponownie w innych mężczyznach. Twoich cech, które będą u innych. Wciąż cię kocham, teraz to
wiem.
- Dziękuję… Dziękuję ci za miłość, którą wciąż mi dajesz, nawet wtedy, kiedy jestem najsłabszy – rzekł oN.
- Gdy tak patrzyłam na tego mężczyznę, jak on chciał to zrobić ze mną
szybko i pospiesznie, gdy zajrzałam mu w oczy, to zobaczyłam tylko pożądanie i pragnienie zaspokojenia tego pożądania za wszelką cenę. On był
232
jednym wielkim pragnieniem. Pożądaniem, którego nasycenie nigdy nie
zostanie zaspokojone. Nie miał miłości w sobie. Nie potrafił kochać. Był
samotny, pomimo swego nieustającego pragnienia. Pomimo żaru, który
tkwił w nim tak mocno. Żar wypalił w nim piętno, piętno nieodwracalne.
Był konsekwentny w dążeniu, żeby ten żar ugasić w sobie. Wiedziałam, że
nie potrafi tego zrobić. On też to wiedział. Kolejne kobiety, które z nim
były, gasiły ten żar tylko na chwilę, na krótką chwilę, a później ten żar, te
emocje, rosły, wybuchały ze zdwojoną siłą – i znów jego pragnienie było
przekleństwem. Był straceńcem emocjonalnym. Nie potrafił kochać. Potrafił jedynie szukać spełnienia w pragnieniu, które wciąż w nim nie gasło, i
nie mogło zgasnąć aż do końca. On to wiedział. Dlatego był taki samotny,
obcy sobie, w niemożności zaspokojenia tego, czego tak bardzo potrzebował w życiu. Co tak bezsilnie starał się odnaleźć w sobie – miłości i skutków tej miłości w rzeczywistym czasie. Skutków zauważalnych dla niego,
skutków zauważalnych dla świata pragnień, który w nim był.
oN wstał, popatrzył jej głęboko w oczy i wyjął zza pleców różę, intensywną różę krwistego koloru, i dał jej do ręki.
- To dla ciebie. Kiedyś kochałaś kwiaty. Zapomniałem ci je dawać. Teraz wiem, że zapomniałem zbyt wiele rzeczy w życiu. To zapomnienie
mnie gubiło… nas gubiło.
oNA wzięła różę, wsadziła do wazonu z wodą – zielonego wazonu w
kształcie księżyca.
- Pokocham kwiaty na nowo, dla ciebie. Znów będą dla mnie wiele
znaczyły, jak kiedyś.
oN spojrzał jej w oczy, tak niepewnie i z zakłopotaniem. Wciąż miał to
dziwne zakłopotanie w sobie, nie mógł się z niego wyleczyć od dawna.
- Nie zdradziłem cię z tą obcą kobietą. Nie potrafiłbym tego zrobić tobie, nie potrafiłbym tego zrobić sobie. Gardziłbym sobą, gdybym to zrobił.
- Też cię nie zdradziłam – powiedziała oNA. – Jesteś darem dla mnie.
Daru się nie krzywdzi, nie rani, nie kaleczy. Gdybym to zrobiła, skaleczyłabym ciebie, skaleczyłabym siebie. Nieodwracalnie. Zniszczyłabym bardziej siebie niż ciebie. Zniszczyła bezpowrotnie.
Wzięła go za rękę, spojrzała na różę, która stała w zielonym wazonie w
kształcie księżyca, na czarnym matowym stole, i poprowadziła go do sypialni.
Zanim znikli w drugim pokoju, oNA lekko rozpięła guziki w sukience,
stanęła na moment przy drzwiach, a sukienka cicho zsunęła się z jej ramion, i niczym liść na wietrze, opadła z całego jej ciała.
Pod sukienką nie miała nic. Była całkowicie naga i dobrze się czuła z tą
nagością – nagością stworzoną dla ich miłości, dla niego, która była spełnieniem tego, o czym marzyła od dłuższego czasu.
233
Weszła do pokoju. oN już tam czekał na nią. Gdy spojrzał na jej ciało,
jej włosy, jej oczy, zrozumiała, że go kocha – kocha go na nowo. Na dobre
i złe.
Gdy tak na nią patrzył, zanim podeszła do niego, poczuła, że miłość i
pożądanie, pragnienie i żar, to uczucia, które można połączyć, jeśli spotka
się kogoś, kto nam jest przeznaczony przez los. Dany od Boga na zawsze,
na wieczność, na nieskończoność. Nieskończoność rzeczy, które mamy w
sobie, i potrafimy je wyzwolić, jeśli spotkamy tę właściwą osobę.
Róża stała w wazonie. Mieniła się w jego zielonym blasku wody. Wody
życia i spełnienia. Jej płatki, liście, podniosły się lekko do góry. Woda
dawała jej życie po raz drugi. Róża odzyskiwała życie na nowo. Nowe
życie. Brak wody był widoczny przez chwilę w jej czerwonych liściach.
Jednak to minęło. Znów była świeża, błyszczącą, pełna nadziei.
Słońce za oknem oświetliło wazon, zielony wazon w kształcie księżyca,
potem rozjaśniło swoim ciepłem różę, czerwoną różę nadziei, następnie
otuliło swoim żarem wodę w wazonie, a później wymieszało te wszystkie
kolory i rozrzuciło w nieładzie po pokoju. Pokój stał się tęczą, tęcza stała
się pokojem. Pokojem przesyconym barwami tęczy.
Życie to tęcza kolorów; tęcza to kolory życia, wymieszane przez los w
nieładzie. Nieład jest najdoskonalszy wtedy, kiedy kolory oświetlają go we
właściwym czasie, we właściwej przestrzeni.
Życie to nieład, przepełniony żywymi kolorami tęczy.
234
KROKI
Słyszę krzyk…
Biskup schodzi na dół schodami, krokiem ciężkim i wolnym. Sapie i
dyszy, jego serce bije ze zdwojoną siłą. Roztył się, nadwaga, zbędne kilogramy, zbyt duży apetyt uczyniły z Biskupa człowieka grubego i leniwego.
Kiedyś był inny, młody, pełny zapału i nadziei w kościół i jego prawdy –
teraz się zmienił. Czas go zmienił, życie go zmieniło, ludzie go zmienili.
Teraz wie, że to, co było kiedyś ważne, może najważniejsze, gdzieś
znikło, przepadło bezpowrotnie. Kariera, którą zaczął robić, szybkie awanse, może zbyt szybkie, zachłyśnięcie się tym, że jest doskonałym spełnieniem Boga na ziemi, uczyniły z Biskupa człowieka innego – obcego sobie.
Biskup wie, że jest innym człowiekiem niż kiedyś. Rozumie swoje
zmiany, lecz ich nie potrafi potępić w sobie. One są w nim, i nic tego teraz
nie zmieni.
Biskup przyzwyczaił się do władzy, do jej blasku, do wygody też się
przyzwyczaił, do dobrego jedzenia i do tego, że oprócz małej ilości obowiązków jest człowiekiem wolnym – wolnym dla siebie, mniej wolnym
dla ludzi.
Biskup nie potępia się wieczorami, podczas codziennej modlitwy.
Przeprasza Boga za swe wady, gani za grzechy, lecz się nie zmienia – nie
potrafi. Jest człowiekiem wygodnym, nie chce tego zmieniać. Kocha Boga,
jednak inaczej niż kiedyś, mniej żarliwie, mniej emocjonalnie. Biskup wie,
że czas go zmienił, życie go zmieniło.
Biskup wsiada do samochodu, odpala silnik i rusza przed siebie, na ulice swego miasta, potem przez łąki, aż dojedzie do małej wioski, z małym
domem na uboczu. Tam zatrzyma samochód i wejdzie do domu. Tam ktoś
na niego czeka, kobieta, młoda, pełna życia i energii.
Biskup wie, że jeśli ludzie się dowiedzą, będzie miał duży problem.
Jednak na razie tym się nie martwi, ten problem nie męczy jego duszy
należycie. Przecież to też miłość, może zakazana, lecz jednak miłość. Bóg
kocha nas i chce żebyśmy się kochali. Tak to Biskup rozumie. Miłość tej
kobiety to jest miłość dana od Boga dla niego. A że zakazana, cóż, nikt nie
jest doskonały.
Czasami Biskup ma wyrzuty sumienia, męczy go to nocami, gdy się
rzuca w łóżku, poci w poduszkę, ma jakieś dziwne koszmary – jednak tego
nie zmienia. Nie potrafi. Uczucie jest zbyt silne, zbyt mocne.
Biskup nie potrafi rzucić kościoła, nie potrafi rzucić kobiety. Jest zbyt
słaby na jakikolwiek wybór. Bóg nas kocha pomimo grzechów, pomimo
naszych słabości; kocha więc Biskupa w jego słabości.
235
Dziennikarze! Tak męczą go ostatnio. Prześladują, jeżdżą za nim. Po
co? Dlaczego? Za jakie winy? Nasze, czy Pana Naszego?
Nie potrafią zrozumieć, że samochód jest mu potrzebny. Piszą, że za
drogi, zbyt luksusowy. Biskup nie potrafi ich zrozumieć. Nie jeździ daleko, tylko po mieście i po okolicach miasta. To ich boli i męczy. Zbyt małe
odległości, zbyt duży luksus w środku.
Biskup myśli, będę jeździł daleko, w końcu się odczepią. Zrozumieją,
że to jego miejsce pracy, nie jakiś tam relaks. Biskup obawia się, że to też
nie pomoże. Nie pomoże na długo, zamknie im pióra tylko na jakiś czas,
na moment.
Biskup ma ich dość. Ten zamęt go zabija. On chce tylko wiernie służyć
kościołowi, chce być pasterzem ludzi, zagubionych ludzi – takich jak on,
takich, którzy mają chorą duszę.
Biskup wie, że jest człowiekiem słabym. Kościół też jest słaby w swojej przeszłości. Popełniał błędy – błędy nienaprawialne. Związek Biskupa
z tą kobietą to taki błąd nienaprawialny.
Biskup już się nie zmieni. Jest stary, zmęczony, pogodzony ze swoim
losem. Biskup jeszcze udaje przed innymi, młodszymi ludźmi zakonu, że
jest pełen nadziei i wiary, że ma zapał i chęci; jednak zapału i chęci ma
najmniej ze wszystkiego. Biskup jest dobrym aktorem. Zmęczonym aktorem życia.
Biskup robi to, co musi. Idzie tą drogą, którą idzie. Modli się wtedy,
kiedy modli. Jest sobą – w środku; na zewnątrz jest innym człowiekiem –
musi.
Kocha Boga, lecz inaczej niż kiedyś. Zmęczenie go dopadło na końcu
drogi, tuż przed metą, to duży błąd życia. Biskup to akceptuje. Jest słaby
na końcu – tak bywa. Czasami słabość ogarnia nas wtedy, kiedy jesteśmy
najsłabsi. Słabość absolutna. Słabość męcząca.
Biskup podjeżdża po dom, pod samym lasem. Wysiada. Wchodzi do
środka. Uśmiecha się. Tutaj jego troski pryskają na jakiś czas, znikają.
Tutaj jest wolny, jest sobą – na chwilę. Chwilę potępiającą. A kara, cóż,
życie jest karą samą w sobie. Nikt nie uniknie sądu i przeznaczenia – Biskup to wie. Ale to będzie kiedyś – w przyszłości.
Przyszłość Biskupa już nie martwi. Ostatnio odebrał wyniki ze szpitala,
był taki słaby ostatnimi czasy. Taki ciężki i otępiały. Teraz wszystko wie –
dlatego Biskup już nie martwi się przyszłością.
„Przyszłość zostawmy innym – myśli – młodym”.
Biskup zamyka drzwi za sobą. Cicho i bezszelestnie. Znika w ciemności chaty.
236
„Ci dziennikarze, są tacy natarczywi – myśli. – Ciągle im coś przeszkadza. Teraz ten samochód. Tak bardzo potrafią utrudnić życie tym, którzy i
tak wystarczająco są strudzeni życiem”.
…Milczę.
Słyszę krzyk…
Mężczyzna unosi się w powietrzu, zamyka oczy na chwilę, potem
otwiera, szybowiec tak miękko przenosi się pomiędzy chmurami. Jest lekki jak piórko, steruje się nim dobrze i pewnie. Szybowiec jest sercem i
duszą mężczyzny. Jest jego marzeniem i spełnieniem.
Mężczyzna szybuje pomiędzy chmurami, nad polami, łąkami, drzewami. Jest sobą, kimś, kim chciał się stać kiedyś w dzieciństwie – ptakiem.
Kiedyś mężczyzna skakał ze spadochronem, teraz lata szybowcami.
Wszystko robi, żeby czuć się ptakiem. Może kiedyś, w innym wcieleniu,
mężczyzna był ptakiem? Któż to wie? Mężczyzna czasami czuje, że mogło
tak być w przeszłości.
Teraz, od kiedy lata szybowcami, mężczyzna wie, że życie ziemskie go
nie interesuje. Pociąga go tylko życie w chmurach. Czas na ziemi, to czas
przygotowań do lotu. Życie ziemskie jest jałowe, mętne, szare – on nie
chce w nim uczestniczyć. Mężczyzna tylko bywa na ziemi, jest niemym
aktorem ziemskiego świata – jego prawdziwe życie jest w chmurach. Pośród nieba i gwiazd.
Gdy fruwa – marzy, gdy chodzi – umiera. Mężczyzna nie chce umierać,
więc fruwa. Fruwanie to lekarstwo na zło tego świata – doraźne antidotum
na teraźniejszy ból egzystencji.
Mężczyzna, gdy patrzy na ludzi martwi się, że nic nie czują. Są, a jednak ich nie ma. Nie marzą, nie mają radości w sobie, nic nie czują – są
obojętni. Mężczyzna zastanawia się, gdyby latali, unosili się w powietrzu,
może mieliby marzenia i cele. Świat z góry jest inny, pełny marzeń zawieszonych w chmurach. Marzeń spełnionych – czasami.
Mężczyzna ma pomysł – absurdalny…
Będzie brał po kolei każdego do szybowca i pokazywał mu życie z góry. Gdy wylądują zrozumieją, co znaczy życie – to prawdziwe. Co oznacza
radość i spełnienie. Może wtedy się zmienią – poczują, że coś marnują,
stoją w miejscu, nic nie znaczą dla świata, świat nic nie znaczy dla nich.
Na razie mężczyzna tylko bywa na ziemi, niczym lunatyk jest na ulicach, chodnikach, w parkach. Przemieszcza się cicho po ziemi, gdyż wie,
że czas na ziemi to trwanie do czegoś większego, bardziej znaczącego,
bardziej dotkliwego. Później znów ruszy do góry, przed siebie, z prądami,
w kierunku chmur. Tam będzie żył, czuł, pragnął – tam jest jego życie
prawdziwe, inne, samospełniające się.
237
Mężczyzna leci, jest w chmurach, dzisiaj ma urodziny. Jest szczęśliwy.
Leci nisko; czubki drzew wyglądają niczym płot przy dużym domu. Mężczyzna zamyka oczy. Kocha te chwile, gdy jest w powietrzu, jak ciemność
ma pod powiekami i zdaje się na łaskę losu i świata. Wtedy wie, że jest
śmiertelny. Jego ciśnienie jest wtedy wysokie, adrenalina świszczy w
środku – wtedy jest pełen życia, pełen energii.
Nagle coś szarpnęło maszyną. Mężczyzna otwiera oczy. Widzi ziemię
coraz bliżej. Skrzydło zahaczyło o drzewo. Mężczyzna jest spokojny.
Stało się, myśli, kiedyś musiało się stać. Śmierć w powietrzu to dobra
śmierć. To tak, jakby umierać podczas snu, pośród aniołów. Snu przepełnionego marzeniami.
Mężczyzna czuje ulgę. Coś się kończy; po raz drugi coś się kończy w
jego życiu ostatecznie.
Kilka lat temu umarła jego żona, w wypadku. Wtedy umarł po raz
pierwszy; później był letarg, latanie; a teraz umiera ostatecznie, dozgonnie.
Zanim szybowiec uderzył o ziemię, mężczyzna popatrzył na niebo i
pomyślał:
„Latając próbowałem ją odnaleźć w chmurach. Miałem nadzieję, że się
gdzieś zapodziała pomiędzy gwiazdami. Z góry patrzyłem na ziemię, czując, że ona gdzieś tam jest. Jednak jej nigdzie nie było. Była tylko pustka
po niej. Latając czułem ją cały czas w sobie, chodząc odczuwałem tylko
pustkę po niej”.
Szybowiec zawirował, złamał się wpół i niczym zraniony ptak bez
skrzydeł uderzył o ziemię.
…Wyję.
Słyszę krzyk…
Polityk z Partii P. stoi na środku sali. Jego twarz się krzywi, jest pełna
nienawiści. Jego słowa są ostre, pełne skarg i oskarżeń. Jest wielki, czuje
się wielki, władza go uskrzydla.
Polityk z Partii P. czuje się władcą tego kraju – on decyduje, on oskarża, on wie, co jest najlepsze dla kraju, co jest najlepsze dla niego.
Polityk z Partii P. krzyczy coś do Polityka z Partii N.. Mówi o nim surowo i krytycznie, bezwzględnie – tak niszczycielsko, z nienawiścią. Nienawiścią surową.
Polityk z Partii N. milczy, nic nie mówi. Wie, że słowa tutaj nic nie
pomogą, nic nie są w stanie zmienić. Broniąc się, przyzna się do słabości,
on tego nie chce, boi się swoich słabości, obawia się, że jego słabości ujrzą
światło dzienne – staną się sensacją dnia.
Gdy jesteś na szczycie, twoje słabości są słabościami świata.
238
Polityk z Partii N. milczy. Słucha oskarżeń i kiwa głową. Wie, że debata się kończy, a więc jego cierpienie też wkrótce się skończy. Cierpienie
bezwartościowe.
W restauracji jest tłok. Debata się skończyła, wszyscy chcą odpocząć,
odprężyć się przy alkoholu. Wódka pomaga znieść ciężar władzy, wódka
pozwala zapomnieć o porażkach dnia codziennego.
Polityk z Partii P. siedzi z Politykiem z Partii N.. Uśmiechają się do
siebie. Jedzą obiad i piją zimną wódkę do posiłku. Wódka wyzwala w nich
emocje. Zimne emocje z dopiero co zakończonej debaty.
- Za ostro mówiłeś o mnie, za ostro – śmieje się Polityk z Partii N..
- Musiałem, wiesz, ci dziennikarze, to są hieny, chcą nas skłócić jeszcze bardziej – odpowiada Polityk z Partii P..
- Ale z tym, no wiesz, przesadziłeś.
- Wiem, wynagrodzę ci to kiedyś – odpowiada Polityk z Partii P..
- Wróćmy do ustawy, jesteście za, mam nadzieję, musicie nas poprzeć
– mówi Polityk z Partii N.. – Teraz my rządzimy, to się kiedyś zmieni. Wy
nam pomożecie, później my wam pomożemy. Musimy ją przegłosować.
Nasz dobroczyńca, główny sponsor, zbyt nas naciska. To majętny człowiek, ma spółki, duże fabryki, kiedyś nam pomoże, nic nie trwa wiecznie,
władza też. A wtedy on…
- Poprzemy, oj, poprzemy – śmieje się Polityk z Partii P.. – Nie jesteśmy po to, żeby się nienawidzić, mamy pomagać temu krajowi, mamy
pomagać sobie.
- Pamiętaj, kiedyś stąd odejdziemy, a on jest pamiętliwy; pamięta o
tych, którzy mu kiedyś pomogli. Wielu naszych, byłych naszych, u niego
pracuje. My też tam skończymy – śmieje się Polityk z Partii N..
Do restauracji wchodzi Pan Polityk Niezależny. Rozgląda się czujnie,
w końcu zauważa polityków, i pewnym krokiem zmierza w ich kierunku.
Pan Polityk Niezależny jest młody, pewny siebie, ma znane nazwisko.
Czuje, że jest na właściwym miejscu, we właściwym czasie. Rozumie, że
kraj potrzebuje zmian, kraj potrzebuje jego.
Polityk z Partii P. zauważa Pana Polityka Niezależnego. Odczuwa lekki
niepokój w sercu.
- Idzie w naszym kierunku. Młody, ambitny, pewny siebie – mówi szyderczo. – Nie lubię go, wprowadza zbędny niepokój i rozdrażnienie we
mnie. Nie lubię takich rozdrażnień w sobie, kiedy wszystko jest już jasne.
Pewne.
- Ma ideały, myśli, że wszystko może, a tak naprawdę nic nie może –
mówi Polityk z Partii N.. – Jest na początku drogi, wydaje mu się, że coś
zmieni. W tym kraju nic się nie da zmienić. Zmieniają się tylko ludzie,
stanowiska – nigdy kraj. Zanim stanie się taki jak my, zanim zrozumie, że
239
polityka to układy, zaprzeczanie sobie, swoim ideałom; zanim zrozumie,
że raz się mówi to, potem tamto, później się zaprzecza dziennikarzom,
ludziom, sobie; zanim go te układy zniszczą, poniżą, rozszarpią, musi trochę czasu minąć. Później ktoś mu poda rękę, pomoże, zrozumie, i wtedy
będzie wiedział, że tak musi być, tak to właśnie wygląda. A do tego czasu,
oj, napsuje nam on trochę nerwów, oj, napsuje.
- Jest młody, ma nazwisko, dzięki nazwisku jest tutaj, w tym miejscu,
ono go motywuje – powiedział Polityk z Partii P.. – Młodością chce zmienić świat, i ta młodość go zgubi, nałoży kajdany na serce i duszę. Musi
nauczyć się kłamać uśmiechem, a potem musi nauczyć się z tego uśmiechu
umiejętnie wycofać. Prawdziwą sztuką w polityce jest umiejętność kłamania na zamówienie i wiara, że te kłamstwa są prawdziwe. Wiara taka, żeby
inni też uwierzyli.
- Polityka to kłamstwo, kłamstwo naznaczone uśmiechem – stwierdził
Polityk z Partii N.. – Polityka to wiecznie niespełniona obietnica, przesiąknięta ślepą wiarą ludzi.
Pan Polityk Niezależny podszedł do ich stolika. Uśmiechnął się, przywitał i rzekł:
- Co myślicie panowie o jutrzejszej ustawie, mam nadzieję, że jesteście
przeciw. To skandal, że ktoś chce coś takiego przepchnąć.
- Zastanawiamy się… to trudny temat – stwierdził Polityk z Partii P.. –
Zrobimy to, co postanowi partia, obowiązuje nas dyscyplina partyjna.
- Jeszcze nie wiecie, jak głosować! – oburzył się Pan Polityk Niezależny. – Przecież już jutro głosowanie!
- To ciężka ustawa, oj, ciężka – dodał Polityk z Partii N..
- Ustawa jest głupia – obruszył się Pan Polityk Niezależny. – Tylko
idiota by na nią głosował.
- Ten kraj jest pełen idiotów, kiedyś to pan zrozumie – dodał Polityk z
Partii P..
Pan Polityk Niezależny obruszył się, odwrócił i wyszedł z restauracji
bez pożegnania.
- Młody, gniewny, niezależny, same wady – stwierdził Polityk z Partii
P..
- Kiedyś będzie taki jak my, dajmy mu czas – dodał Polityk z Partii N..
– Życie go zmieni, ludzie go zmienią, polityka go zmieni. Zrozumie prawdzie znaczenie słów, gdy te słowa nic już nie będą dla nikogo znaczyły. W
polityce obietnice, to tak naprawdę brak obietnic. Mniej obiecujesz, więcej
jesteś w stanie spełnić z tych obietnic.
- Wprowadza tylko nerwowość w nasze życie, zbędną nerwowość –
powiedział Polityk z Partii P.. – Czym szybciej się zmieni tym lepiej będzie dla niego, lepiej dla wszystkich. Polityka to zmiany nieodwracalne.
240
Nieodwracalne zmiany na sumieniu i duszy. Polityka to ból nieodwracalności, który wciąż jest w nas, kiedy te zmiany już nastąpiły. Nastąpiły
nieubłaganie i nieświadomie.
Strażnik sejmowy wbiegł do restauracji. Rozglądnął się nerwowo i
krzyknął:
- Ewakuacja, ktoś podłożył bombę w sejmie!
- Znów – powiedział cicho Polityk z Partii P.. – To już kolejny raz w
tym miesiącu. O co tym ludziom chodzi? Tego kraju nie da się zmienić
bombami, tego kraju nie da się zmienić niczym.
- Najpierw nas trzeba zmienić – dodał Polityk z Partii N.. – A to jest
niemożliwe. Ludzi, którzy są przy władzy, zmienić się nie da. Oni tkwią
na posterunku aż do końca, czy to się komuś podoba, czy nie…
- Do końca kraju, do końca ich samych – zaśmiał się Polityk z Partii P.,
i było mu z tym uśmiechem dobrze, tak lekko na sercu.
…Słucham.
Słyszę krzyk…
Samochód podjeżdża pod latarnię. Stoi tam samotna kobieta. Kobieta
podchodzi, lekko kołysze biodrami. Ma czerwoną sukienkę, czarne rajstopy i wyzywający makijaż. Włosy ma czarne, do ramion, kręcone.
- Wsiadaj – mówi mężczyzna z samochodu.
Kobieta wsiada. Samochód rusza, znika za najbliższym zakrętem.
Jest noc, cicha letnia noc sierpniowa. Gwiazdy na niebie ciemno świecą
pomimo jaskrawości księżyca tuż nad nimi. Ich blask jest światłem miasta,
w którym ta kobieta mieszka.
Samochód zatrzymuje się w parku. Mężczyzna i kobieta wysiadają. U
ich stóp miasto mieni się kolorowymi światłami, lampionami i zgiełkiem
coraz wolniejszego ruchu na ulicach.
Park położony jest nad miastem; z jego pozycji domy, mosty, kamienice i ulice są ułożone niczym dywan w salonie, w dużym, obszernym domu.
- Podejdź do światła księżyca – mówi mężczyzna. – Chcę cię dobrze
widzieć w jego blasku.
- Jak to zrobimy? – pyta kobieta. – W samochodzie, na nim, przy drzewie, jest mi to obojętne, tylko zapłać.
Mężczyzna wyciąga pieniądze, daje kobiecie nic nie mówiąc. Milczenie jest mową samotności jego duszy.
- Starczy? – pyta.
- Tak – kobieta chowa pieniądze do torebki.
- Nic nie będziemy robić – mówi mężczyzna. – Chcę tylko na ciebie
popatrzeć, dobrze ci się przyjrzeć. Porozmawiać. To wszystko, czego od
ciebie oczekuję.
241
- Więc patrz – mówi kobieta. – Jestem twoją własnością na tę chwilę.
Spełnieniem twoich marzeń, nadzieją twojej wyobraźni.
- Wiesz, dlaczego chcę cię dobrze widzieć?
- Nie. Nie rozumiem tego.
- Zdradzę ci tajemnicę. Chcę zobaczyć, kim byłbym, jakbym wyglądał,
gdybym kiedyś się nie zmienił. Jak wygląda życie kobiety, która już dawno straciła wszelkie złudzenia.
- Nie mam złudzeń – mówi kobieta. – Mam w sobie tylko chęć przetrwania.
- Kiedyś byłam kobietą – mówi mężczyzna. – Czułam się kobietą i nagle to się zmieniło, gdy dojrzałam. Pragnęłam tylko sexu, uzależniłam się
od niego. Zmieniałam mężczyzn często, lecz otoczenie traktowało mnie
jak dziwkę, a ja potrzebowałam tylko bliskości, czułości ciała na chwilę.
Uzależniłam się od ciał innych ludzi, one były dla mnie udręką i wiecznym
cierpieniem. Nienasyceniem zmysłów i ciągłych pragnień. Wyjechałam do
innego miasta. Tam byłam nowa. I znów to samo, liczni mężczyźni, różne
rządze. I wtedy pojawiło się pragnienie bycia mężczyzną. Zrobiłam to.
Stałam się mężczyzną. Robiłam to samo, jednak już, jako mężczyzna.
Zmieniłam pracę, dom, miasto. Ludzie traktowali mnie jak playboya…
Jako mężczyzna byłem normalny. Zmieniałem kobiety, często, jednak to
było normalne dla innych.
- Lepiej ci z tym? – spytała kobieta.
- Tak. Gdybym tego nie zrobił, byłbym teraz tobą. Stałbym w tym parku pełen rozpaczy. Moje namiętności, mój nałóg, te żądze, które miałem w
sobie, zgubiłyby mnie kiedyś bezpowrotnie. Żeby zaspokoić siebie, zaspokoić swoje zmysły i ciało, byłbym tobą. Stałbym się wyrzutkiem za cenę
wolności.
- Życie na marginesie jest łatwe, jak masz pieniądze. Bez nich jesteś niczym, gdy jesteś na dnie. Dno ludzi bogatych ma inny bezmiar, niż dno
ludzi biednych.
- Opowiedz coś o sobie, dlaczego to robisz, czy masz jakieś marzenia?
– spytał mężczyzna.
- Po co pytasz? Ludzi nie interesują marzenia innych ludzi. Ludzie sami
dla siebie są swoimi marzeniami.
- Masz rację. Ludzie nie chcą słyszeć o marzeniach innych ludzi, gdyż
sami nie mają marzeń. Marzenia innych ich bolą. Uświadamiają im niemożność spełnienia własnych marzeń. Obce marzenia to złe marzenia. Jak
mniej marzymy, życie mniej boli. Marząc, czujemy się źle, ze świadomością, że nigdy ich nie spełnimy.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego to robię?
- Tak.
242
- Młoda dziewczyna ze wsi. Biedni rodzice. Wyjechałam z chłopakiem
do miasta. Pojawiło się dziecko, później zniknął on. Schemat życia. Szary i
tradycyjny. Mężczyzna znika, kiedy jest źle. Brakowało mi pieniędzy.
Zaczęłam to robić. Myślałam, że na moment. Moment zmienił się w miesiąc, miesiąc w rok i zrozumiałam, że wsiąknęłam w to, nie mogłam się
uwolnić.
- Coś czujesz do klientów?
- Kiedyś tak, teraz nie – odpowiedziała kobieta. – Emocje opadły. To
praca, ciężka praca. Zabiłam własne uczucia w tej pracy. Nic nie zostawiłam dla siebie, na lepsze czasy. Robiąc takie rzeczy, zabijamy powoli
uczucia w sobie, tak na stałe.
- Chcesz to zmienić? Jesteś coraz starsza. Kiedyś nie będziesz mogła…
- Wiem – przerwała mu. – Zbieram pieniądze. Mam pomysł. Jeszcze
trochę mi brakuje.
- Czujesz się szczęśliwa czasami?
- Są takie momenty, że tak. Z córką poznaję, co to znaczy szczęście.
Dziwisz się? Ludzie, którzy są na dnie, też mają prawo do szczęścia. Może
nawet większe niż inni. Ludzie z dołu bardziej doceniają szczęście, niż
ludzie na górze. Dlatego, że rzadziej im się objawia. Każdy ma prawo do
szczęścia, męczennicy życia też.
- Szczęście to nie kwestia pieniędzy. Szczęście to wolność, którą mamy
w sobie. Szczęście to skutki tej wolności, którą później wydobywamy z
siebie na światło dzienne.
Mężczyzna wyciągnął nóż z kieszeni. Zaczął podchodzić cicho do kobiety. Nic nie mówił. Jego wzrok był zimny, chłodny.
- Nie rób mi krzywdy – kobieta zamarła. – Proszę.
Mężczyzna podszedł do niej, uklęknął, uciął coś nożem koło jej nogi i
podał jej białe róże do ręki.
- To dla ciebie. Tutaj zawsze rosły najpiękniejsze róże w mieście. Białe róże z dużymi płatkami – powiedział mężczyzna.
Potem odwrócił się i odjechał. Samochód zniknął w ciemności nocy.
Kobieta stała i patrzyła na róże. Były takie białe, świeże, pełne nadziei.
Kobieta zrozumiała, że strach, który teraz się pojawił, był ostrzeżeniem.
Przestrogą, że coś kiedyś może zdarzyć się jej, może zdarzyć się jej dziecku. Był to strach prawdziwy, taki bolesny i cierpiący. Strach, który zmusza
nas do zmiany całego dotychczasowego życia. Strach przenikliwy. Strach
obezwładniający. Strach przesiąknięty niepewnością jutra.
…Myślę.
243
Słyszę krzyk…
Pisarz siedzi przy starym mahoniowym biurku. Siedzi i milczy. Nic nie
mówi od dłuższego czasu. Mowa nie jest problemem pisarza, problemem
jest niemożność pisania czegoś nowego. Pisarz obawia się, że stracił na
zawsze dar pisania.
Kiedyś pisało mu się samo, tak niezauważalnie. Myśli same frunęły mu
na papier. On je tylko spisywał i wydawał. Był w tym dobry… Bardzo
dobry. A teraz…
Pisząc czuł, że robi coś wyjątkowego, zostawia jakiś ślad po sobie, potajemny symbol istnienia na tym świecie. Teraz, nic nie pisząc, pisarz wie,
że tracąc możność pisania, stracił możność zanurzania się w dobrym samopoczuciu. Tego mu teraz najbardziej brakuje – dobrego samopoczucia,
na co dzień. Gdy je posiadał był szczęśliwy, tracąc je, czuł się onieśmielony i zagubiony, obcy w całkiem nieobcym mu teraz świecie. Świecie poznanym na tyle, na ile mógł go poznać i zgłębić. A zgłębiał go dokładnie,
codziennie, latami – całymi latami pełnymi obserwacji i wrażeń. Wrażeń
nie zawsze korzystnych.
Dzisiaj pisarz czuje się zmęczony i wyczerpany. Dzień się zaczął, a on
jest już zmęczony. „Dziwne (myśli) budzę się rano z nieustającym nawykiem zmęczenia. Na razie trwam, obojętnieję, nie poddaję się. Co będzie,
gdy ten nieustający nawyk zmęczenia nie zniknie? Będzie ze mną na stałe,
aż do końca. Nieustający nawyk zmęczenia zabija nas każdego dnia, zabija
swoją obojętnością. Jesteśmy, a tak naprawdę nas nie ma. Na końcu jest
pustka, że nie robimy nic, aby ten nawyk zniszczyć w sobie, zabić bezpowrotnie. Na zawsze unicestwić go w swoim ciele”.
Pisarz zaczyna pisać. Ma jeden pomysł, może niedoskonały, może nie
jest on olśniewający, jednak jest od czego zacząć.
Pisarz pisze kilka minut. Odkłada pióro. Zamyśla się. Milczy. Boi się,
że zepsuje coś, co dopiero ma się narodzić – całkiem nową historię. Obawia się, że źle to napisze. Nieudolnie, zbyt ckliwie, zbyt żałośnie. Martwi
to pisarza, ta nieudolność i nadmierna ckliwość w jego pisaniu. On to zauważa, krytycy czytający jego książki jeszcze nie. Zauważą to później,
jeżeli jeszcze coś, cokolwiek, kiedyś napisze.
Pisarz chce napisać historię mężczyzny, który umiera. Leży w szpitalu.
Mężczyzna zastanawia się, czy żył tak jak chciał, czy życie pozwalało mu
tylko żyć tak, jak ono chciało? Mężczyzna urodził się nad morzem, teraz
mieszka koło gór, całkiem blisko gór. Tam pracuje. W agencji reklamowej, całymi dniami. Nigdzie nie jeździł na wakacje – wiadomo praca. Często jeździł w góry na moment, na chwilę, na kilka dni. Tam odpoczywał,
tam ładował siebie na nowo, do dalszej pracy. Mężczyzna już wie, że
przegrał. Nie żył tak jak chciał. Wszystkie jego wspomnienia związane są
244
z pracą. To błąd. Jeśli większość naszych wspomnień to praca, oznacza to,
że przegraliśmy swoje życie na zawsze. Mężczyzna martwi się tym, że
kochając góry, żył całkiem gdzie indziej, nie tam gdzie powinien żyć na
stałe. Powinien mieć chatę w górach, rano wychodzić na szlak, sprawdzać
pogodę wzrokiem, brać ze sobą plecak pełen jedzenia, i znikać na cały
dzień. Iść przed siebie, tam gdzie nie ma ludzi, tam gdzie zło ma inny wymiar i znaczenie. Inny blask. Gdzie świat nie niszczy nas już tak dokładnie. Świat nie potrafi nas niszczyć w górach, tam jego władza nie sięga.
Góry są za wysoko na wszystkie jego bóle i zmartwienia. Świat zapomina
o nas, gdy jesteśmy w górach. Mężczyzna wie, że będąc w górach żyje,
będąc na nizinach umiera. Czuje, że będąc na nizinach przygotowywał się
do kolejnego wyjścia w góry. Niziny to trwanie, żeby znów uciec w góry.
Trwanie nieustające. Trwanie niezgłębione.
Mężczyzna wie, że źle żył. Teraz na łożu śmierci to czuje dotkliwie.
Złe kobiety, które nie kochały go właściwie, złe alkohole, które niszczyły
go bezpowrotnie, zła praca, która dawała mu pieniądze, jednak nie dawała
nadziei, nie dawała wiary w przyszłość. Mężczyzna jest pewny, że stracił
swoje życie na sprawy, które dla niego nie były ważne, ważne były dla
innych.
„Skoro nie żyłem, tak jak chciałem, to chociaż umrę, tak jak chcę” –
pomyślał mężczyzna.
W nocy mężczyzna kradnie morfinę, wie, gdzie jest klucz, wie, gdzie ją
chowają na noc. Kradzież to najmniejsza rzecz, która go teraz martwi w
tym świecie – świecie żywych ludzi.
Mężczyzna wsiada do pociągu. Ma ze sobą plecak, buty trekkingowe,
jedzie w góry.
„Tam umrę, myśli, tam będę lepiej znosił ból, gdy nadejdzie”.
Mężczyzna boi się bólu. Nie jest silnym człowiekiem. Chciałby umrzeć
bez bólu. Jednak wie, że to niemożliwe. Nie w jego stanie. Ból będzie z
nim aż do końca. Będzie kształtował jego rzeczywistość na nowo. Będzie
mową jego ciała, duszy nie. Dusza będzie wolna w górach. Dusza odnajdzie wolność i nadzieję pośród szczytów. Wiarę, której jej tak bardzo brakowało od dłuższego czasu. Dusza bez wiary, to dusza martwa. Unicestwiona. Mężczyzna to wie. Walczy nie o ciało, walczy o duszę. Chce
znów odzyskać ją na nowo. Wierzy, że to mu się uda. W górach zawsze
wszystko mu się udawało, na nizinach nigdy.
W pociągu mężczyzna spotyka kobietę. Rozmawia z nią. Długo. O górach, szlakach, szczytach, o tym, co daje ludziom chodzenie po górach.
Ona jedzie w góry na miesiąc, on na całe życie (tego jej jednak nie mówi).
Będą razem chodzili po górach. Potem pojawi się miłość między nimi, i
bóle u mężczyzny (coraz większe i coraz częstsze).
245
Mężczyzna martwi się, że mu zabraknie morfiny, będzie musiał wrócić
do szpitala. Nie chce wracać do szpitala. Chce umrzeć w górach. Mężczyzna wie, że jak wróci, nie pozwolą mu wyjechać w góry ponownie, zatrzymają na siłę, będzie umierał tam, gdzie żył, na nizinach. On chce
umrzeć w górach. Tak sobie postanowił.
Miłość sprawiła, że mężczyzna żył dłużej. Lepiej, choć boleśniej. Czasami ból oznacza lepiej, pomimo cierpień, które ze sobą niesie. Cierpień
dotkliwych.
Mężczyzna, gdy umierał, był spokojny. Ona z nim była. Trzymała go
za rękę na górskiej polanie, pośród szczytów, koło strumienia zimnego i
rwącego, nad stawem, który był w zasięgu ich wzroku cały czas.
Mężczyzna był szczęśliwy, gdy umierał. Odzyskał duszę, stracił ciało.
Odnalazł miłość, taką głęboką i prawdziwą, naznaczoną bólem jego ciała.
Miłość go uskrzydliła na końcu drogi. Dała wiarę, że coś jest dalej. Nie
tylko ciemność i mrok. Obiecał kobiecie, że będzie tam na nią czekał, aż
ona kiedyś do niego przyjdzie. Jednak do tego czasu ma żyć tak jak chce,
kochać tak jak chce. Mężczyzna nie jest zazdrosny o jej marzenia, nie jest
zazdrosny o jej miłość. Wie, że gdy ona będzie koło niego – kiedyś – znów
odzyska chęci do życia. Nieważne gdzie to będzie, jak daleko, jak głęboko
schowana będzie jego dusza w przestworzach. Będzie czekał na nią, tak
postanowił. O tym postanowieniu jej pocałunkiem powiedział.
Gdy umierał, ona trzymała go za rękę w ciszy i skupieniu, z miłością w
oczach. Wiara, że kiedyś ją odzyska na nowo, sprawiła, że odszedł z
uśmiechem na twarzy. Tak cicho i bezboleśnie. Myśl ujrzenia jej ponownie dała mu nadzieję, że ciemność nie jest taka okropna jak mówią inni.
Ciemność może mieć posmak nadziei, światła, jeśli w to wystarczająco
uwierzymy.
Pisarz obudził się z letargu swoich myśli. Kiedyś to napiszę, pomyślał,
wtedy, kiedy będę wiedział, że piszę wystarczająco dobrze, tak żeby styl
nie zepsuł tej historii nieudolnością.
Pisarz wstał, podszedł do okna. Słońce, żadnych chmur, błękitne niebo.
Życie się budzi, on kona twórczo. Niemożność jest przekleństwem dla
tych, którzy chcą stworzyć coś wyjątkowego. Nieustającym bólem rzeczy,
które chcemy uczynić, lecz nie jesteśmy w stanie zrobić, aby te rzeczy
urodziły się teraz w naszej głowie. Głowie pełnej kajdan i pętli; pętli zaciskającej się coraz bardziej w umyśle.
Dzień jakoś minął. Na niemożności. Na niemocy twórczej. Pisarz kładzie się spać, chce już zasnąć. Zapomnieć.
Ostatnio nic mu się nie śni. To błąd. Kiedyś miał sny, teraz nie ma ich
wcale. Sny go inspirowały, dawały pomysły, naznaczały jego powieści
błogą sennością akcji. To urzekło krytyków – senność akcji. Niepowta246
rzalna senność historii – tak pisali krytycy (ci zadowoleni). Senność nurząca – pisali krytycy niezadowoleni (ich było na szczęście niewielu).
Pisarz zamyka oczy. Zasypia. Chociaż zasypianie mu dobrze wychodzi
w życiu. Zasypia nagle i niezauważalnie. Cicho zanurza się w przestrzeń
głowy. Głowy pełnej – kiedyś – niewyczerpanych pomysłów.
„Może dzisiaj jakiś sens się pojawi? Może ta noc, ten moment, ta chwila sprawi, że życie przybierze inny obrót, inny kierunek wyznaczy mojej
sztuce. Sztuce coraz bardziej zapomnianej przeze mnie, sztuce coraz bardziej zapomnianej przez świat”.
Góry. Ich wielkość, majestat, potęga. Ich moc przetrwania – niezgłębiona. Pisarz idzie, dochodzi na sam szczyt. Jest blisko, bardzo blisko celu.
Zawsze tutaj chciał być. Nigdy nie starczało mu sił, nigdy nie starczało
odwagi. Ta wieczna niemoc nóg, niemoc jego siły woli. Dzisiaj się udało.
Dochodzi. Zatrzymuje się tuż przed samym szczytem. Łapie chciwie
ostatnie oddechy powietrza z nizin. Wchłania je rozpaczliwie w usta, w
płuca, w cały krwiobieg jego ciała. Ciała zmęczonego niemocą pisania.
Wchodzi na szczyt. Siada zmęczony na skale. Patrzy przed siebie. Te
widoki, te doliny nigdy niepoznane do końca, te stawy nigdy niezgłębione
należycie, te szlaki – zapomniane, znane, przechodzone przed wiekami
przez innych. Takich jak on potępieńców życia.
Pisarz jest szczęśliwy, lecz zmęczony. Pisarz kocha to zmęczenie w sobie. Zmęczenie wartościowe. Cenne. Zmęczenie znaczące. Pisarz, gdy
napisał dobrą książkę, też tak się czuł. Szczęśliwie znacząco.
Pisarz czuje coś dziwnego. Odwraca się. Za nim stoi Starzec. Długie
włosy, aż do ramion, oczy pełne siły i blasku, odwagi, która wie, ile znaczy ból? ile znaczy życie, jego siła przetrwania? co oznacza wiara, gdy
jesteśmy pełni rezygnacji, gdy tej wiary nie pilnujemy należycie w sobie?
Starzec podchodzi do pisarza. Uśmiecha się. Mówi tonem spokojnym,
cichym, pełnym zaufania. Zaufania sobie, zaufania komuś, kto na te zaufanie zawsze zasługuje.
- Warto było tutaj przyjść? – pyta.
- Zawsze warto dochodzić tam, gdzie inni boją się iść, z obawy przed
niemożnością, która pojawi się podczas drogi.
- Niemożność to stan przejściowy, dla tych, którzy mają siłę w sobie.
- Tutaj czuje się życie inaczej. Lepiej, wartościowej, bardziej namacalnie. Szczyt, to podsumowanie każdej drogi.
Starzec podchodzi do pisarza. Patrzy na góry wokół siebie. Uśmiecha
się.
- Warto było to stworzyć. Dla tych, którzy chcą pokonywać siebie, pokonywać swoje słabości. Góry to słabość dla tych, co wątpią; odwaga dla
tych, co mają nadzieję w sobie – Starzec zamyśla się na chwilę. – Świat,
247
który stworzyłem, jest idealny. To ludzie są błędem, który popełniłem, gdy
zmagałem się z darem tworzenia.
- Kim jesteś? – spytał pisarz.
- Twoim stwórcą. Jestem twoim Bogiem.
Pisarz patrzy z niedowierzaniem na Starca. Waha się, potem pyta:
- Dlaczego akurat przyszedłeś do mnie? Nie jestem dobrym człowiekiem, na tyle dobrym, żeby zasłużyć na Twoją obecność. Jestem słaby.
Mam więcej słabości niż siły w sobie. Dobro przegrywa ze złem, w kiepskich okresach mojego życia. Więcej biorę niż daję innym. Dlaczego ja?
- Nie jesteś złym człowiekiem. Jesteś człowiekiem wątpiącym. To
wielka różnica. Wiesz o swoich słabościach, to dobrze. Chcesz się zmienić, pracujesz nad tym. To doskonale. Bardziej kocham tych, co pracują
nad sobą i potykają się, niż tych, co sądzą, że są doskonali, a tak w istocie
to doskonałe jest ich wyobrażenie o sobie, jednak nie życie, które tak rozpaczliwie prowadzą – Starzec uśmiecha się do pisarza. – Mam do ciebie
prośbę. Wyspowiadaj mnie.
- Ja ciebie. Nie jestem godzien.
- Jestem Bogiem. To ja słucham ludzi, ich skarg, płaczy, lęków. Obaw,
które są takie dziwne czasami. Słuchając innych, czasami sam potrzebujesz wysłuchania. Boga nie ma kto wysłuchać. Więc proszę cię, zrób to dla
mnie. Pomóż mi się wyspowiadać. Jesteś jedyną osobą, która może to zrobić.
- Dobrze.
Nagle na szczycie pojawił się konfesjonał i dwa krzesła. Bóg usiadł. P isarz też.
Pisarz milczy, nie wie co powiedzieć. Waha się, czy dobrze czyni. Jednak wątpliwości znikają, gdy Bóg zaczyna mówić.
- Znam cię dobrze. Znam twoje słabości, lęki, obawy. Jesteś moim
dzieckiem, jak wszyscy na tym świecie. Nie bój się, nie obawiaj o swój
los. Będzie dobrze. Napiszesz to, co chcesz napisać. Piszesz o rzeczach
ważnych. Grzechem byłoby gdybyś zwątpił, przestał pisać na zawsze.
Napisz o mnie. O naszej rozmowie. To jest temat, którego szukałeś. Napisz to dobrze, po swojemu, tak jak zawsze pisałeś wcześniej. Z sercem i
intuicją. Z wrażliwością, która widzi ból człowieka, jego niemoc, jego
chęć przetrwania.
- Dobrze. Zrobię to.
- Żałuję, że was stworzyłem. Gdy rodził się świat, w moich snach, byłem szczęśliwy. Gdy narodziliście się wy, byłem zachwycony. Świat wyszedł mi idealnie, wy nieszczególnie. Pędzicie wciąż do przodu, nieustannie. Poprzez pęd nie zauważacie rzeczy ważnych, cennych, istotnych. Gubicie sens całej tej gonitwy. Gonitwa ma sens, gdy do czegoś prowadzi.
248
Wasza nie prowadzi do niczego. Gromadzicie tyle niepotrzebnych rzeczy
wokół siebie. Nie wiecie, że gromadząc tracicie to, co jest istotne w życiu.
Wrażliwość na innego człowieka. Coraz bardziej nie zauważacie innych
wokół siebie. Inni są przeszkodą, zatrzymują was niepotrzebnie, tracicie
dla nich czas. Czas z innymi to czas stracony. Tak uważacie w swojej dumie. Gdy zbliża się kres, rozpaczliwie szukacie dobra w sobie. Trudno
odnaleźć dobro, gdy cały czas miało się zło w sobie. Szukacie nadziei na
krawędzi życia. Nie mając nigdy nadziei, nie znajdziecie jej w chwili ostatecznego rozrachunku. Dałem wam tyle możliwości. Gubicie je w obojętności dnia, obojętności życia. Dałem wam tyle zawodów, które sami dopasowaliście sobie do siebie. Lekarz – człowiek pomagający innym, gdy ból
staje się nie do zniesienia. Ludzie, którzy zajmują się ratowaniem ludzi,
zamiast pomagać, gromadzą na bólu i cierpieniu pieniądze. Tworzą majątki na ludzkim płaczu. Przykre jest, jak ból jest niszczony pieniędzmi, gdy
chcemy kupić nadzieję u lekarza. Prawnik – człowiek pomagający innym,
gdy los zepcha ich na manowce życia. Ile w nich jest obłudy? fałszu? zakłamania? Człowiek traci nadzieję i sens, a prawnik za pieniądze kupuje
mu wiarę, choć wiary nie ma w tym wszystkim wcale. Krzywdzą ludzi,
tworząc im złudne światy, pełne kłamstw i złych prawd, które budują dla
ich potrzeb – Bóg zamyślił się, milczał przez chwilę, popatrzył w niebo i
znów zaczął mówić. – Kocham was, jesteście moim szczęściem i nieszczęściem. Wasze słabości są moimi słabościami. Wasz brak wiary, moim
brakiem wiary. Zawsze będę was kochał, choć żałuję, że was stworzyłem.
Nie wiem, patrząc teraz na to wszystko, czy dałbym wam ponownie szansę.
- Nie ma ludzi dobrych? Takich jak chcesz, żeby byli.
- To jest najbardziej przykre dla mnie. Ci, którzy mają serca dobre, nieskażone cywilizacją, zawsze mają w sobie coś, co sprawia, że szybciej
odchodzą, bardziej się spalają, szybciej żyją. Dobrzy ludzie mają skazę w
sobie – skazę naznaczoną cierpieniem, niemocą. Skazę naznaczoną życiem. Oni zawsze szybciej do mnie przychodzą, choć powinni być nieustannie pośród was. Powinni uczyć was, jak należy żyć. Jak należy zauważać rzeczy niezauważalne.
- To zaszczyt z Tobą rozmawiać, zaszczyt niezgłębiony.
- Bóg też potrzebuje czasu, żeby to wszystko zrozumieć. Dlaczego jesteście inni od ideału? Rozmawiając z tobą, lepiej rozumiem świat, lepiej
rozumiem ludzi. Jesteś pomostem pomiędzy niebem a ziemią. Jesteś nadzieją, że świat nie zginie, pomimo tylu słabości. Jesteś słabością niepowtarzalną, słabością cierpiącą, słabością podnoszącą się nieustannie, pomimo tylu znaczących upadków.
- Co mam dalej robić? – spytał pisarz.
249
- Pisz, żyj sercem, oddychaj duszą, zauważaj ludzi, którzy są wokół
ciebie. Zauważając innych sprawiasz, że inni też cię zauważą, gdy będziesz wątpił w sens wszystkiego, w absurdalność, która cię wokół otacza.
Ludzie zaskakują ludzi, gdy cierpienie odciśnie piętno na ich duszy.
- Mogę to opisać w swojej książce?
- Oczywiście. Chciałem ci pomóc. Pojawiłem się tutaj, gdzie tak trudno
było ci dojść, od pewnego czasu. Napisz to tak, żebym był dumny z ciebie.
Z całego twojego spojrzenia na świat. Z całego twojego spojrzenia na ludzi. Zapamiętaj jedną rzecz. To ty tworzysz świat, a nie świat tworzy ciebie.
Po chwili wszystko znikło. Na szczycie pojawiła się mgła. Nic nie było
widać. Mgła wprowadziła obłęd i zagubienie w świecie, zakryła to, co
było tak bardzo widoczne od wieków. Zakryła cały brud życia, cały brud
świata wokół pisarza.
Pisarz obudził się rano. Sen wywarł piętno na jego duszy. Pisarz otworzył zeszyt. Skórzany, z grubą oprawą. Zaczął pisać. Słowa tworzyły zdania. Zdania tworzyły strony. Strony tworzyły historię. Pisarz był dumny z
siebie. Znów pisał nie pisząc. Znów czuł historię w sobie, nic nie czując na
siłę. Znów tworzył niezauważalnie dla świata, niezauważalnie dla ludzi.
Dla siebie samego też.
Najlepsze historie to te, które nigdy nie powinny być napisane. Najlepsze światy to te, które nigdy nie powinny być stworzone. Świat wpleciony
w historię, to świat zawsze niezgłębiony. Niepoznany dla życia, niepoznany dla ludzi.
Poznając rzeczy niepoznane, tracimy niepoznanie od zawsze noszone w
sobie – gubimy odwieczną tajemnicę życia. Życia naznaczonego tajemnicą
niepoznania.
…Obojętnieję.
Kroki poruszają się szybko, dziko, opętańczo. Są wszędzie, są nigdzie.
Pośpiech, rytm, opętanie – to symbol ich zaciekłej walki z rzeczywistością.
Niektóre kroki są pewne, dumne, pełne pogardy dla innych kroków,
tych słabszych, zniewolonych mocą przetrwania. Tylko mocą przetrwania… … …
Inne kroki są leniwe, zagubione, roztargnione. Nie wiedzą gdzie idą,
nie wiedzą dokąd dojdą. Ich rytm to wieczne zagubienie we wszystkim, co
robią. Wieczne zagubienie w rzeczach prostych, wieczne zagubienie w
rzeczach ważnych. Zagubienie niepowtarzalne.
Kroki pędzą, gonią, chcą jak najszybciej dojść tam, gdzie nie mogą –
do szczęścia absolutnego. Gonitwa to część życia. Życie to część gonitwy,
w której uczestniczą. Uczestniczą niezauważalnie.
250
Kroki martwią się tym, co będzie, co się stanie, gdy zawiodą? Złamią
się, będą wykonywać dziwne ruchy – kalekie i błędne. Ich rytm zostanie
zmieniony, zbrukany, osłabiony. Kroki martwią się tym, co będzie, gdy się
zepsują? Nie spełnią oczekiwań innych kroków. Zostaną w tyle, na końcu.
Zostaną nieodwołalnie.
Kroki czują się zagubione samą myślą, że mogą upaść i nie podnieść
się wystarczająco szybko. Będą wykonywać krzywe ruchy, dziwne ruchy,
martwe ruchy. Ruchy kalekie. Inne od wszystkich, inne od wszystkiego
wokół nich.
Ból kroków będzie nie do zniesienia, gdy nie będą mogły wrócić do
pierwotnego rytmu. Kroki będą złamane, sztywne, kalekie. Kalectwo martwi kroki. Kalectwo dozgonne.
Nic nie będzie można naprawić. Nic zmienić. Nie będzie kroków. Jeśli
nie będzie kroków, nie będzie już nic. Kroki czują obawę przed tym nic.
Przed kalectwem własnej słabości. Przed kalectwem własnej dumy i duszy.
Nigdzie nie można dojść kulejąc. Nigdzie nie można dojść utykając.
Nigdzie nie można dojść ciągnąc za sobą krzywy balast życia. Balast ostateczny. Kroki boją się ostateczności. Ostateczności niezgłębionej.
Słyszę krzyk…
Ten cały świat stworzyłem po to, żebyście byli silni i mocni. Dobrzy.
Staliście się jednak niemocą, niespełnieniem, niewiarą. Byliście kimś,
staliście się niczym. Nic ma sens, gdy o coś walczy. Wasza walka jest
błędem. Błędem nienaprawialnym. Dałem wam wszystko, czego potrzebowaliście do życia. Co było wam niezbędne abyście stali się sobą. Resztę
wzięliście sobie sami. Przywłaszczyliście sobie rzeczy, które wam się nie
należały. Były wam zbędne i niepotrzebne. Martwi mnie wasze przywiązanie do zbędności. Przywiązanie ostateczne. Bez zbędności jesteście niczym. Bez obojętności jesteście niczym. Bez nadziei jesteście niczym.
Życie to ucieczka od rzeczy zbędnych. Nie potraficie uciekać, nie potraficie trwać. Potraficie tylko iść, naznaczając swój czas zbędnymi krokami.
Życie to kroki, niewłaściwe kroki, w niewłaściwym czasie. Kroki niezauważalne.
…Płaczę.
…Błagam.
…Konam.
251
DO CÓRKI
Dorastasz, zmieniasz się, zaczynasz podążać swoimi drogami, własnymi ścieżkami. Coraz lepiej rozpoznajesz, co to dobro, co zło. Tworzysz
własny świat, swoją planetę, swój obraz w zwaśnionym świecie pełnym
obojętności.
Stajesz się coraz piękniejszą, mądrzejszą kobietą – małą kobietą – która
wie, że ludzie obok też potrzebują zauważalności, pomimo niezauważalności przez świat, niezauważalności przez innych ludzi. Ty ich zauważasz, to
ważne, zauważać innych, gdy inni ich nie zauważają. Nie zauważając innych, tak naprawdę nie zauważamy siebie.
Rodzimy się czyści, dobrzy, pełni wiary. Mamy w sobie tyle nadziei,
tyle dobra, a potem życie, świat, ludzie tak uparcie, po kolei, odbierają
nam to, co jest najważniejsze w nas, co nas wartościuje w tym nie wartościowym świecie. Widzę w Tobie cechy, które świat nie potrafił Ci odebrać, nie pozwoliłaś mu tego uczynić. Pomimo jego prób i zasadzek.
Mam nadzieję, że te cechy, to naturalne dobro w Tobie, zawsze będzie
tkwić w Twoim sercu. Twoje serce będzie niezmienne, pomimo zmienności świata. Świat nie jest zły, to my uczyniliśmy go złym, pomimo szans,
które wciąż nam daje.
Wierzę, że to co masz w sobie, o c a l i s z, będziesz pielęgnować, gdyż
do tej pory udawało Ci się to znakomicie. Nie warto być takim jak wszyscy. Inność to dar, jeśli wystarczająco mocno uwierzymy w to w sobie.
Musisz pielęgnować inność w sobie. Mając ją, chroniąc, Jesteś jeszcze
bardziej wyjątkowa. Tracąc ją, staniesz się jak inni, wszyscy wokół nas.
Ludzie myślą, że wszystko oznacza wiele, tak naprawdę wszystko
oznacza nic. Jeśli mamy wszystko w sobie, tak naprawdę nie mamy nic.
Wiem, że dorastając będziesz miała swój własny świat, niezależną wyspę szczęścia, i z czasem będziesz coraz bardziej żyła na niej, niż na naszej, która stanie się mniejsza, nie tak duża jak Twoja.
Mam nadzieję, że do tego czasu uda nam się stworzyć naszą własną
wyspę, na której, gdy zawieją wiatry, przyjdą burze, sztormy, będziemy
potrafili się schronić i razem przeczekać złe okresy w życiu.
Będzie to tylko nasza wyspa, nasz świat, nasze trwanie.
Cieszę się, że wciąż potrafię z Tobą rozmawiać, i jestem Twoim przyjacielem. Chciałbym wciąż umieć z Tobą rozmawiać i mam nadzieję, że
do czasu, kiedy dorośniesz, będę potrafił się z Tobą jeszcze bardziej zaprzyjaźnić. Najważniejsza jest przyjaźń z dzieckiem, kiedy zaczyna żyć
swoim życiem, swoim światem. Przyjaźń, która sprawia, że jak jest źle,
przyjaciel wysłucha, pomoże zapomnieć, uchroni od nawałnic życia.
252
Życzę Ci, abyś wciąż była sobą, abyś wciąż potrafiła zauważać innych
ludzi, tych słabszych, tych bardziej zagubionych niż inni.
Jesteś wyjątkowa i mądra. Pamiętaj, nigdy nie daj sobie wmówić, że
jest inaczej. Dobro jest w Tobie, nie w ludziach, którzy to dobro tak doskonale udają.
Zawsze podążaj swoją drogą, nigdy drogą innych ludzi. Zawsze czyń
tak, abyś mogła bez obawy spojrzeć za siebie, na tych, których kiedyś
spotkałaś podczas podróży. Zawsze miej marzenia, one dają nam siłę i
wiarę; bez marzeń jesteśmy niczym ptak, któremu kiedyś ktoś uciął skrzydła w niełasce.
Jestem dumny, że Jesteś taka, jaka Jesteś. Jestem dumny, że mogę
uczestniczyć w Twoim życiu, które jest takie wyjątkowe. Jestem dumny,
że wciąż jestem Twoim przyjacielem.
Uczynię wszystko, aby n a s z a p r z y j a ź ń była wieczna, ciągła,
nieustanna.
Przyjaźń z Tobą to dar, jaki Bóg zesłał mi wtedy, kiedy się urodziłaś.
Urodziłaś w świetle słońca, w blasku dnia, w błękicie nieba.
253
OD AUTORA
Podjąłem kolejną próbę stworzenia świata zbudowanego z człowieka –
nie z rzeczy, które nas otaczają. Świata pełnego emocji, które są w nas, a
często są tak głęboko skrywane pod maską obojętności.
Zawsze chciałem pisać o człowieku; historie miały być na drugim planie. Uważam, że najważniejszy jest człowiek; co nosi w duszy? co pragnie? gdzie podąża? jak zmaga się ze swoimi słabościami? jak stara się
zrozumieć swoją niemoc, swoje słabości i upokorzenia? dlaczego wciąż
upada i tak uparcie się podnosi, aby nie konał za życia, nie pogrzebał swoich marzeń w popiele obojętności? – tak, uważam że istotą życia jest człowiek, a świat to dodatek do naszego człowieczeństwa.
Tak książka to hołd oddany człowiekowi, za to, że wciąż próbuje coś
zmienić w sobie, coś zmienić w innych, aby świat był lepszy, doskonalszy,
mniej chory na obojętność.
Pisząc ją wiem, że jest to kolejny krok, aby napisać inną, mam nadzieję
lepszą książkę, niż ta, którą oddaję czytelnikom do rąk.
Uważam, że trzeba napisać kilka książek, aby napisać tą jedną właściwą. Książkę, która będzie doskonała, z której będziemy dumni, że jest
taka, jaką chcieliśmy aby była – czyli nasza, od początku do końca.
Wszystkie wcześniejsze książki to d r o g a, którą musimy przebyć, aby
stworzyć tą jedną właściwą.
Myślę, że każdy powinien zostawić jakiś ślad istnienia po sobie, ślad
zauważalny – taki nasz, taki prawdziwy. Zostawić coś, co sprawi, że przetrwamy, nie staniemy się nicością, kiedy ta nicość nastąpi.
Życie jest za krótkie na długotrwałą obojętność wobec świata, długotrwałą obojętność wobec siebie. Wobec tego, co czujemy, co pragniemy,
co chcemy zmienić, aby zbliżyć się choć odrobinę do marzeń, które wciąż
są w oddali, a powinny być tak blisko nas.
Książkę dedykuję Córce, kobiecie, która sprawia, że życie ma inny
smak i znaczenie. Dzięki niej jestem tym, kim jestem. Dzięki niej, lepiej
poznaję siebie każdego dnia. Dzięki niej, lepiej rozumiem świat, lepiej
rozumiem ludzi, którzy są wokół mnie. Córka sprawia, że świat ma inny
wymiar i znaczenie; dzięki niej ocieram się o szczęście, które jest takie
znikome i niezauważalne.
Szczęście to sny zawieszone w czasie. Marzenie to konsekwencja tych
snów w zderzeniu z rzeczywistością. Pragnienie to połączenie szczęścia i
marzenia w realnym życiu, i sprawienie, aby wystarczająco blisko zbliżyły
się do siebie. Zaiskrzyły swoim naturalnym blaskiem.
254
Życzę wszystkim, aby nieustannie iskrzyli swoim naturalnym blaskiem.
Żeby naturalny blask ciągle oświetlał drogę, kiedy ciemność nieubłaganie
zbliża się za nami. Mając naturalny blask nigdy nie zbłądzimy, zawsze
trafimy na właściwą drogę, nawet wtedy, gdy ciemność wymiesza los z
rozpaczą.
Życie to d r o g a, nieustająca wędrówka do celu. Do marzeń, które
spełnią się tylko wtedy, kiedy uparcie będziemy do nich dążyć. Dążyć
nieustannie…
255
Spis treści
Kres……………………………………………….. 5
Bez znaczenia………………………………...... 39
List………………………………………………. 64
Zmiana…………………………………………. 74
Zabójca………………………………………….. 121
Sens……………………………………………. 164
Nasycenie………………………………………. 193
Skarga…………………………………………. 219
Kroki……………………………………………. 235
Do córki………………………………………. 252
Od autora………………………………………. 254

Podobne dokumenty