LAUREACI INDYWIDUALNOŚCI

Transkrypt

LAUREACI INDYWIDUALNOŚCI
LAUREACI I INDYWIDUALNOŚCI
Magiczne słowo konkurs - jak magnes ściąga co pewien czas ze wszech stron kandydatów po
laury, medale, dyplomy, sławę ... pieniądze (niekiedy). Nie odstrasza nikogo ułuda towarzysząca
każdej takiej imprezie, nie zrażają niepowodzenia, potknięcia, czasem porażki lub wręcz klęski.
Niepomni faktu, że los bywa okrutny, zdają się na jego łaskawość, świadomi że jest ich wielu, bardzo
wielu, a nagród zaledwie kilka - z tą jedną główną, tą, która, przyniesie sławę, kto wie może sławę np.
Van Cliburna.
Dlatego godni podziwu wydają mi się młodzi artyści, którzy stając do konkursu uzbrojeni są
zarazem w pokorę rezygnacji (jeżeli los im nie dopisze, a umiejętności i talent nie wyniosą same) i
zaciętą wolę zwycięstwa. Iluż z nich próbuje szczęścia po kilka razy na różnych konkursach, licząc że
słabsza stawka rywali pozwoli zabłysnąć na ich tle; ilu z nich zostawszy laureatami II i III lub IV
nagrody pragnie sięgnąć wyżej i opada na dalsze, czasem w ogóle nie punktowane miejsca.
Od pewnego czasu, gdy ilość różnorakich konkursów stała się zdumiewająco wielka, coraz
częściej dyskutuje się ich założenia i przyświecające im cele. Od dawna człowiek dążył do
wywyższenia się we wszelkiego rodzaju zapasach i turniejach. Nagrodą była tu przede wszystkim
sława, a nieraz walczono o życie. W konkursach artystycznych zwyciężał najlepszy, najznakomitszy,
najdoskonalszy i on zdobywał wieniec laurowy.
Dziś zdobycie nagrody jest nierzadko (jak w walkach gladiatorów) zdobyciem prawa do życia
młodego pianisty, śpiewaka czy skrzypka. Nagroda zapewnia mu miejsce na estradzie i pozwala
zdobywać sławę. Zdobycie I nagrody staje się zaspokojeniem ambicji, lecz są i tacy, których
interesuje tylko i wyłącznie muzyka. Ci nie baczą na nagrody, często w ogóle nie stają do konkursu,
zdając sobie sprawę, że nie wszyscy laureaci pierwszych nagród zostają później największymi wśród
wielkich, oraz że wielki talent może ominąć wszelkie współzawodnictwa bez szkody dla publicznego
uznania, które prędzej czy później stanie się jego udziałem.
Dlatego dziś nie przypominamy sobie, aby laureatami konkursów byli Godowski, Hofmann,
Rachmaninow, Horowitz czy Glenn Gould. Nie wyobrażamy sobie natomiast, aby Van Cliburn mógł
zdobyć tak ogromną popularność bez I nagrody na Konkursie im. Czajkowskiego w r. 1958. To samo
dotyczy wielu innych pianistów, także polskich.
Konkursy mają jednak i swoje dobre strony. Pomijając to, że są modne, dobrze jest móc umieścić
na afiszu czy w notatce biograficznej "Laureat I nagrody". Ponadto konkursy są z pewnością szkołą
hartu, tak potrzebnego w trudnej karierze artystycznej. Lubi je też publiczność - wielka Pani, od której
łask zależy tak wiele. Jak dotąd znamy tylko trzy nazwiska artystów, którzy wyłamali się spod tyranii
publiczności. Pierwszy z nich, to Chopin, który bał się o swój kruchy i delikatny ton. Drugi - Liszt,
który odważył się, będąc w szczytowym punkcie swej kariery pianisty, rzucić estradę i publiczność i
poświęcił się kompozycji. Trzeci wreszcie, to Horowitz, który 12 lat temu po swym wielkim
triumfalnym koncercie w Carnegie Hall zaszył się wśród Renoirów i Picassów zdobiących ściany jego
cichej rezydencji. Mowa jednak o wyjątkach - większość artystów kocha publiczność i żyć bez niej
nie może. Gdyby któregoś dnia zginęły tłumy wypełniające sale koncertowe, musieliby zginąć i
artyści. Tylko nieliczni bowiem potrafią grać lub tworzyć dla siebie, albo dla sztuki, którą uprawiają.
Dość wspomnieć Richtera, który w studiu traci niemal połowę tej siły inspiracji, którą zawdzięcza
publiczności. To samo Arrau, Serkin czy w minionych latach Paderewski.
Świadoma czy nieświadoma swej siły i nieodzowności istnienia publiczność lubi ferować wyroki.
Jej oklaski to coś więcej niż punkty w jurorskich kuponach. No bo cóż z tego, że Jury przyzna komuś
nagrodę, jeśli publiczność nie zaakceptuje swą obecnością na sali tej decyzji – nie w czasie konkursu,
ale później, gdy artyście przyjdzie się z nią zmierzyć sam na sam. Jurorami sali nie wypełnisz.
Jeszcze w I połowie XIX wieku zdarzyły się dwa turnieje sławnych wirtuozów, najpierw
Paganiniego. z Lipińskim, a nieco później Liszta z Thalbergiem. W obu przypadkach publiczność
ogłaszała wyroki. Paganini zwyciężył jako technik, ustępując Lipińskiemu w piękności tonu,
natomiast Thalberga uznano "największym pianistą świata", zachowując dla Liszta najwyższy
przymiotnik pianisty "jedynego". Później oddano opiniodawstwo zawodowym profesorom, a z
konkursów uczyniono imprezy oficjalne, zastępując żywe i spontaniczne opinie - suchymi, martwymi
cyframi i ich sumami.
A gdyby tak urządzić kiedyś konkurs, w którym jurorami byłaby publiczność oddająca swe głosy
na biletach wstępu? Sprawiedliwych sędziów by nie brakło: publiczność warszawska dała podczas
ostatniego konkursu dowód wielkiej dojrzałości i bezstronności.
Zanim do tego dojdzie (o ile to kiedykolwiek nastąpi), wróćmy do VII Konkursu, który oceniało
21 profesorów. Był to bodaj najciekawszy ze wszystkich dotychczasowych konkursów
chopinowskich. Zadecydowała o tym stawka świetnych, wybitnie utalentowanych młodych pianistów
z całego świata. Wysoki poziom konkursu ujawnił się już w pierwszym etapie, kiedy to niemal
codziennie pojawiały się nieprzeciętnie uzdolnione osoby. Mała elastyczność regulaminu i sztywność
kryteriów jurorskich sprawiły, że zaledwie część tych indywidualności znalazła się w finale konkursu.
Dlatego w niniejszej charakterystyce laureatów muszą się znaleźć także i inni, ci; którzy przy innym
systemie punktacyjnym powinni byli dojść do końca, jak również ci, którym powinęły się palce,
mimo niezaprzeczalnie wielkiego talentu.
A więc na wstępie Martha Argerich, Argentynka, która już w 1957 r. zdobyła dwie I nagrody, w
Bolzano i w Genewie. Podobno każdą pianistkę, przyjeżdżającą do Genewy na późniejsze konkursy
witano słowami: "A wie Pani, tu u nas była Argentynka Martha Argerich. Ta grała!!" Wkrótce po tym
Argerich nagrała płytę dla DGG, która wzbudziła zainteresowanie samego Horowitza. Sceptycy
twierdzą, że Jury punktowało ją nie za jej zalety, a za brak wad. Sceptycy ci (wyrażając tym samym
własne zdanie) zdradzają swój daltonizm słuchowy, podczas gdy w rzeczywistości nie wiadomo jakie
zalety bardziej podziwiać u tej pianistki: jej instynkt, wyobraźnię, technikę, czy konsekwencję w
rozwijaniu linii muzycznej. Posiada ona przytłaczający temperament, jej fraza ma niezwykłą prężność
i quasi wokalny charakter z naturalną tendencją do osiągania kulminacji. Jej ton zdradza wielką siłę,
choć bywa niekiedy lekki jak muśnięcie skrzydeł motyla i miękki jak puch, zaś jego barwa ma coś z
promienia słońca - jest jasna i gorąca zarazem. Dodajmy do tego grę rubato (gatunek wymierający w
Polsce), i uzyskamy szkic portretu fenomenalnej pianistki. W I etapie Argerich zafascynowała
bajecznym Nokturnem F (również Nokturn Es z III etapu był fenomenalny - chyba najlepszy ze
wszystkich wykonań), preludiami i Etiudą C op. 10 nr 1, którą grała nie gorzej od Aszkenaziego i
Rosenthala, jeśli chodzi o technikę, podkreślając jednak przy tym jej walory muzyczne.
Zdumiewające było to, że właściwie każdy pasaż miał inną barwę, w zależności od stopnia napięcia,
wywołanego zmianą funkcji harmonicznej. Wydaje mi się, że w taki sposób nie grał tej Etiudy nikt
dotąd, przynajmniej w Warszawie.
Drugi etap Argerich rozpoczęła olśniewająco: Etiudami cis op. 10 i h op. 25. Z kolei grała
Barkarolę, upajającą swym południowym kolorytem, omdlewającym rytmem i cudownie
wypieszczoną kantyleną. Sam Chopin uśmiechnąłby się chyba słysząc tak wyrafinowaną grę. Etap ten
Argerich zamknęła fenomenalną kreacją Scherza cis. Jej Sonata h posiadała doskonałą formę i
przejrzystość tkaniny dźwiękowej. "Poniosło" ją nieco w Finale, za to Allegro i Largo zagrane były
nadzwyczajnie. Wszystkie swe zalety pianistka powtórzyła w Koncercie e, w którym może tylko
Romanza miała nieco słabszą siłę inspiracji. Osobny rozdział to mazurki grane przez Argerich, za
które otrzymała tradycyjną nagrodę Polskiego Radia. Właściwie to ona ich nie grała, a tańczyła i
śpiewała, i to tak, jakby od urodzenia niczego innego nie robiła. Spośród wszystkich laureatów tej
nagrody w poprzednich konkursach, Argerich chyba najtrafniej uchwyciła ich specyfikę, kapryśny
puls i egzotyczny czar.
Całkiem odmienny typ artysty reprezentuje Brazylijczyk Arthur Moreira-Lima, który studiuje
obecnie w Konserwatorium Moskiewskim pod kierunkiem fenomenalnego R. Kerera. Pianista, ten,
podobnie jak Argerich, posiada już wielkie obycie estradowe, kolosalne opanowanie wewnętrzne,
które pozwala mu bez przeszkód realizować każde ze swych fascynujących zamierzeń artystycznych.
Jego gra jest niesłychanie żywa, spontaniczna, a zarazem kontrolowana, w pełni świadoma. W I
etapie najbardziej oszałamiające były jego Etiudy (e op. 25, c op. 10), zwłaszcza druga, zbliżona w
swym kształcie dźwiękowym do wykonania Horowitza, oraz Polonez-Fantazja. W II etapie
najpełniejszy wyraz interpretacyjny nadał Lima Scherzu b, które grane było burzliwie, z ogromnym
temperamentem, a zarazem powściągliwie. Była to gra o doskonałości apollińskiej, pozbawiona
zarówno zmysłowości, jak i intelektualizmu, gra prostą,. jasna, zrównoważona i skupiona, choć pełna
pasji, co najważniejsze jednak nie zdradzająca żadnej pozy i zewnętrzności. Jego Sonata b nie
dorównywała genialnej interpretacji Polliniego z VI Konkursu. Również Koncert f nie okazał się tak
dobrze wykonany, jak oczekiwaliśmy (pianista był niedysponowany i miał gorączkę), choć były to
usterki czysto zewnętrzne, palcowe. Sama interpretacja była niezwykła. Moreira-Lima grał Koncert
jak Wielką Improwizację mniejszy kładąc nacisk na blask zewnętrzny, koncentrując się natomiast na
stronie wyrazowej. Była to gra, w której pewne myśli zostały zaledwie zaznaczone, inne
potraktowane niemal aluzyjnie, niektóre tematy brzmiały jak recitativa, całość zaś owiana była
duchem poetyckiego uniesienia.
III nagrodę zdobyła Marta Sosińska, najbardziej utalentowana z całej polskiej siódemki, jaka
stanęła do Konkursu. Młoda pianistka wykazała niezwykły hart ducha, siłę woli i wytrwałość,
decydując się i biorąc udział w tak trudnym i wyczerpującym konkursie. Miałem możność słuchać
kilkakrotnie przedtem gry tej świetnej pianistki i to daje mi podstawę do stwierdzenia, że nagrodę
otrzymała ona trochę "na kredyt". Chyba jednak nigdy w żadnym konkursie kredyt taki nie był
bardziej uzasadniony i słuszny niż w przypadku Marty Sosińskiej, która jest pianistką wybitną, a przy
tym nieprzeciętną chopinistką. Nie kogo innego, a właśnie ją miałem na myśli w swym artykule Gdzie
jesteś Chopin? ("R. M." nr 3). Nie jest jej winą że nie była w stanie ukazać pełni swego artystycznego
oblicza, choć była bardzo bliska swego ideału gry zarówno w doskonałym Polonezie-Fantazji (za
którego otrzymała nagrodę), w Walcu As op. 42, w Sonacie h oraz w Koncercie e, zagranym w
bohaterskim wielkim stylu, przypominającym wykonanie H. Czerny-Stefańskiej z r. 1949.
Całkiem innego rodzaju kredyt (nie wiem jakiego rodzaju?) zyskała Hiroko Nakamura, jedna z
dwóch Japonek, biorących udział w konkursie. Daleki jestem od tego, by odmawiać Nakamurze
wielkiego, może nawet nieprzeciętnego talentu, ale nie jestem odosobniony twierdząc, że ustępuje ona
jako artystka swej młodszej rywalce Ikuko Endo, gdy porównać je na płaszczyźnie wyrazu, nastroju,
klimatu chopinowskiego (Nokturn H op. 9). Takich pianistów jak Nakamura, posiadających tak
świetną technikę, błyskotliwość, bystrość, muzykalność, temperament graniczący z tupetem (pojętym
pozytywnie) jest wielu, m. in. w USA. Jest to typ tzw. znakomitego młodego pianisty. Co innego
Endo, wyposażona w niezwykłe bogactwo ducha. W porównaniu z Endo, Nakamura jest jak świetna
recytatorka wobec samej, czystej poezji, jaką reprezentuje jej rodaczka. O sukcesie Nakamury
zadecydowały studia u Rosiny Lhevinne, która ukształtowała jej talent muzyczny i zdolności
pianistyczne, oraz duża rutyna nabyta podczas koncertów w wielu krajach a także na Konkursie im.
Van Cliburna (1962 - Texas), gdzie była faworytką. Ikuko Endo natomiast przyjechała do Warszawy,
mając za sobą 2 (dosłownie dwa) koncerty publiczne i prawie żadnej umiejętności zdobywania
sukcesu estradowego. W innej sytuacji Endo znalazłaby się w III etapie, a wykonując Sonatę b tak,
jak to uczyniła podczas recitalu w Zamku Ostrogskich, powinna przejść do finału i uzyskać nagrodę
wyższą od Nakamury. Los chciał inaczej.
Z programu laureatki IV nagrody na szczególną uwagę zasługiwały dwie pierwsze części Sonaty
h, pierwsza część Koncertu e (w którym pianistka niewątpliwie wzorowała się na swej mistrzyni R.
Lhevinne), oraz II etap prawie w całości, z pełną dojrzałości Balladą g, porywającym Scherzu b,
rewelacyjną Etiudą Ges op. 10 i bardzo pięknymi Mazurkami z op. 30.
Edward Auer, pierwszy pianista ze Stanów Zjednoczonych, który wszedł do finału Konkursu
Chopinowskiego, to jeszcze jedna nieprzeciętna osobowość artystyczna. Uzyskał on wbrew
oczekiwaniom zaledwie V nagrodę, mimo iż jego kwalifikacje i wyjątkowe zalety muzyczne
predestynowały go do wyższej nagrody. Niestety, jedyną rekompensatą był dla niego spontaniczny
aplauz publiczności, która wyraziła w ten sposób swój entuzjazm dla pianisty i stosunek do decyzji
Jury. Auer jest jednym z tych nowoczesnych pianistów, którzy łączą wyrafinowaną wrażliwość
estetyczną z równolegle rozwiniętym czynnikiem intelektualnym. Jego gra tylko z pozoru wydaje się
niekiedy sucha i obiektywna. Gdy wsłuchać się w nią głębiej, można dostrzec, jak wiele jest w niej
emocji i zaangażowania uczuciowego: Emocja ta płynie jednak zarówno z odczucia wyrazu, jak i z
radości, jaką mu dostarcza możliwość kontrolowania przebiegu i rozwoju granego utworu we
wszystkich jego planach.
Auer-intelektualista nadaje swemu dźwiękowi kształt obiektywny, czyni go jasnym, klarownym,
nieco zimnym; Auer-marzyciel, romantyk, sprawia, że dźwięk ten nabiera barwy, staje się nośny,
doskonałe legato wzmaga jego intensywność i trwanie. Osiąga on specyficzny rodzaj continuo
brzmienia, które tak silnie podkreśliło walory interpretacyjne III części Sonaty h, Romanzy z Koncertu
e, czy Nokturnu H op 9 nr 1, w którym niezapomniany pozostanie dla mnie tylko rozedrgany
blaskiem srebrny dzwonek. On jeden potrafił znaleźć właściwe tempo dla finału Sonaty: Allegro non
tanto (genialne było także Trio z II części Sonaty). On jeden grał finał Koncertu quasi scherzando, z
nieprawdopodobną radością, promieniującą z każdej komórki swego organizmu. Powiedział o tym w
wywiadzie dla "Dookoła Świata": "... nie wolno zapominać, że i na konkursie trzeba grać z radością,
bo jeśli pianiście nie starczy radości, nie potrafi jej udzielić innym".
Życzymy Auerowi dalszych, lepszych zwycięstw, kto wie może na Konkursie Leventritta?
Ostatnią, VI laureatką konkursu została druga Polka Elżbieta Głąbówna, której walory
pianistyczne są niezaprzeczalne, a wrażliwość artystyczna sprawdzona. Mimo to w czasie Konkursu
nie mogła ich wykazać w pełni; skłonny jestem przypisać ten fakt profesorowi, który po swojemu
kształtując romantyczną psychikę Głąbówny uczynił z niej powolną realizatorkę swych naukowych
spekulacji. Wrażliwość Głąbówny i jej giętkość są ogromne, a młodość sprawia, że dałyby się
doskonale wymodelować, gdyby się oprzeć może bardziej na psychologicznych, niż na muzycznodogmatycznych założeniach. Przyznając Głąbównie VI nagrodę uczyniono jej chyba krzywdę,
przymknięto możliwości ponownego startu w następnym konkursie, na którym miałaby zapewne
szanse triumfu. Wytworzono przy tym niekorzystną atmosferę, sugerując, że znalazła się w finale
aczkolwiek nie przypadkowo, nie mniej - niezasłużenie. Przyszłość okaże, kto miał rację, ja osobiście
ufam, że jej talent rozwinie się prawidłowo, mimo przeszkód, które rozwój ten utrudniają.
Oprócz nagród oficjalnych oraz prywatnych, przyznanych wg punktacji jurorów, polscy krytycy
muzyczni zrzeszeni w SPAMie przyznali trzy własne nagrody (w postaci srebrnych przedmiotów
artystycznych o wartości 7.000 zł. każdy) trojgu pianistom, którzy nie zakwalifikowali się do III
etapu, którzy jednak zdaniem jury krytyków wykazali nieprzeciętny talent muzyczny i pianistyczny.
Laureatami Nagród Krytyków zostali: Ikuko Endo, Rebecca Penneys (USA) i Georgij Sirota (ZSRR).
O grze Ikuko Endo pisałem już powyżej. Tutaj chciałbym jeszcze dodać, że stała się ona ulubienicą
publiczności słuchającej Konkursu przy głośnikach. Polskie Radio otrzymało, kilkadziesiąt listów
pełnych słów współczucia i entuzjazmu dla ujmującej Japonki.
Podobne słowa adresowano do Rebeki Penneys, 18-letniej Amerykanki, która kilku krytyków
zestawiało nawet z... Richterem. Mała Rebecca wzbudziła już w I etapie kontrowersyjne opinie, jej
gra zdradza bowiem ten rodzaj indywidualności, przed którym wielu staje bezradnie, jest
nieortodoksyjna, nie mieści się w ogólnie uznanych kategoriach rygoru muzycznego, a zwłaszcza
świętego rygoru chopinowskiego. Jest to gra niezwykle głęboko przeżyta i wyjątkowo inteligentna,
chociaż nie intelektualistyczna. Nie ma w niej tej bezmyślności, którą niekiedy nazwa się prostotą i
"epicką" niedbałością o szczegóły. U młodziutkiej Amerykanki było wiele szczegółów, a prawie
każdy z nich znajdował swe muzyczne uzasadnienie.
Niezwykłe były Mazurki Penneys (z op. 24), zwłaszcza taneczny, doskonale wyakcentowany
drugi z nich C-dur i przejmujący tragicznym smutkiem ostatni b-moll. Prawdziwie wielkiej miary
była dramatyczna kreacja Ballady F, czy Scherza cis, nieprawdopodobnie lekkiego choć w niektórych
epizodach wstrząsającego. Ponadto w archiwum Polskiego Radia znajduje się nagranie Sonaty b,
której Finał jest niezrównany. W ogóle wydaje mi się, że pianistka ta posiada talent, jaki spotyka się
raz na kilkadziesiąt lat, a warto przypomnieć, że ma dopiero 18 lat!
Równy w swej sile, choć bardziej wybuchowy talent zdradził Georgij Sirota, dwudziestoletni
pianista ze Związku Radzieckiego. On także zapowiada się na artystę wielkiego formatu.
Żywiołowość jego temperamentu ma charakter wulkaniczny. W jego grze czuje się tragiczny patos i
niepokój, przypominający interpretacje Sofronickiego. Posiada on przy tym instynktowne zespolenie
z klawiaturą - co niestety nie gwarantuje czystości gry, bardzo nieporządnej w szczegółach, dowodzi
jednak rasowości jego pianistyki. Wydaje się, że przyczyn tego nieładu należy szukać bądź w
czasowej niedyspozycji psychicznej, bądź w małym doświadczeniu estradowym, w wyniku którego
wystąpienie na Konkursie mogło być przeżyciem przerastającym siły młodego niesłychanie
wrażliwego człowieka.
Podobnie niefortunny jak dla Siroty, okazał się VII Konkurs dla Roberta Majka, pianisty
austriackiego, również obdarzonego nieprzeciętnym talentem i wielką kulturą. Mimo większej niż u
Rosjanina rutyny estradowej, trema nie opuściła go przez cały czas występu w II etapie. W normalnej
sytuacji koncertowej, zapas środków rezerwowych pozwoliłby wyjść pianiście obronną ręką z tej
sytuacji, tutaj niestety napięcie było zbyt silne, a usterek zbyt wiele, by Jury mogło się zgodzić na
przepuszczenie Majka do III etapu, mimo iż w pierwszym - był jednym z faworytów. Jako artysta
Majek przypomina trochę Friedricha Guldę: jego Chopin odbiega od powszechnie przyjętej
konwencji, przyjmuje założenie intelektualne za punkt wyjścia. Strona wyrazowa jest
zdeterminowana formą utworu jako odbicie jego struktury; cechuje ją powściągliwość, nie
pozbawiona jednak znamion silnego temperamentu.
Wszystkie te cechy, składające się na sylwetkę R. Majka, znalazły najpełniejsze odbicie w
Polonezie-Fantazji, w którym artysta znakomicie wyważył to, co w tym utworze jest polonezem, z
tym co uzasadnia drugą część tytułu - fantazją.
Dora Milanowi z Bułgarii próbowała szczęścia po raz drugi na Konkursie Chopinowskim. Będąc
pięć lat temu kandydatką do jednej z pierwszych nagród, zaniemogła, niwecząc sobie cały zapas
punktów. Tym razem była wyraźnie niedysponowana w I etapie, i ten fakt wystarczył, by mimo
świetnej gry w II etapie, nie przejść dalej. Ujawniła ona wspaniały nerw dramatyczny i pasję w
Fantazji f, w Etiudach - pełną blasku wirtuozerię, w Walcu As op. 42 - wytworność, zwiewność i
właściwą temu utworowi błyskotliwość. W ogóle był to chyba najlepiej zagrany Walc op. 42. Potem
Milanowi grała jeszcze Mazurki op. 50, z nadzwyczajnym wyczuciem ich polskiego rytmu i
charakteru oraz na zakończenie Scherzo h, którego interpretacji nie sposób określić inaczej jak
urzekającej.
Osobny rozdział - to uczestnictwo w Konkursie Marka Jabłońskiego, pianisty o skrystalizowanej
osobowości, imponującego gigantycznym tonem i takimż rozmachem gry. Epicki charakter, jaki
nadaje interpretacji każdego większego utworu pozwoliłby rozpoznać go wśród kilkudziesięciu
innych pianistów. Swoją grą na wielką skalę, przypomina Jabłoński Rubinsteina. Oczywiście nie
sposób porównywać Jabłońskiego z Rubinsteinem na jednej płaszczyźnie. Na wielkość Rubinsteina i
jego sławę składa się wiele elementów, nie mniej można mieć nadzieję że, jeśli Jabłoński wszystko
będzie grał w taki sposób, w jaki na Konkursie wykonał Poloneza fis, Barkarolę, Etiudę h, czy
Preludia, za kilka lub kilkanaście lat może zyska sławę i uznanie nie mniejsze od tego jakim od
dawna cieszy się Artur Wspaniały.
Wróćmy jednak do Konkursu, imprezy którą sami jurorzy nazwali konkursem talentów. Poza
wymienionymi pianistami jako bardzo ciekawe dały się poznać jeszcze takie indywidualności jak:
liryczna przypominająca Bellę Dawidowicz w Scherzu E Estera Jelinaite, emanująca temperamentem
Pawica Gvozdić, rzeczowy Anthony Smetona z USA, kapryśna Francuzka Evelyne Flauw, czy jej
romantyczny rodak Edmond Rosenfeld, urzekając pięknem i szlachetnością tonu Chilijczyk Roberto
Brawo Gonzales, ciekawy Andre Acosta z Meksyku, natchniony Jorge Gomet Labrańa z Kuby, który
zademonstrował bardzo chopinowskie odczucie stylu i dobrą pianistykę, czy wreszcie bardzo
oryginalni w gatunku swego talentu Carlos Rivera z Peru i Jorge Suarez z Meksyku. Wszyscy oni
mieli pełne dane aby móc znaleźć się wyżej, niż tam gdzie pozostali. Niestety ilość punktowanych
miejsc jest ograniczona i musieli ustąpić miejsca szóstce pianistów wyróżnionych których listę
otwierał Marek Jabłoński Zaraz po nim znalazły się dwie Rosjanki poetyczna Tamara Kołoss i bardzo
rosyjska w swym nieco ekshibicjonistycznym emocjonalizmie (doskonale nadającym się do
koncertów Czajkowskiego i Rachmaninowa) - Wiktoria Postnikowa; dalej znakomita choć trochę
nieopanowana Blanca Uribe z Kolumbii i wreszcie dwie Polki z pochodzenia: Lois Carole Pachucki
(USA) i Ewa Maria Żuk (Wenezuela). Interpretacja pierwszej z nich - zwłaszcza w I etapie - kojarzyła
się w gatunku swej stylowości z miniaturą portretu Chopina, jak gdyby wyjętą z biografii Hoesicka i
oprawioną w równie stylową ramkę, druga z nich - w twardej szkole R. Lhevinne nie zatraciła
dziewczęcego uroku i prostoty, których nie zawsze dostawało naszym krajowym rodaczkom.
Kończąc to sprawozdanie zgłaszam propozycję, aby w przyszłym Konkursie punktację uczynić
jawną i ogłaszać ją na specjalnych listach obok wykazu dopuszczonych do następnego etapu.
Dlaczego sędziowie muzyki mają być bardziej uprzywilejowani od sędziów sportowych, którzy nawet
w tak charakterystycznych konkurencjach, jak jazda figurowa na lodzie lub skoki narciarskie muszą
ogłaszać swe werdykty, narażając się przecież na reakcję bardziej krewkiej publiczności niż ta, która
wypełnia sale koncertowe. O tym, jak bardzo uzdrowiłoby to atmosferę, pełną plotkarskich domysłów
i podejrzliwości, oraz do jakiego stopnia podniosłoby odpowiedzialność niektórych jurorów, a co za
tym idzie, ogólny prestiż Konkursu - nie trzeba chyba szerzej mówić, aczkolwiek należy dodać, że
tym razem wszyscy jurorzy otrzymali po ostatnim etapie pełną listę wszystkich punktów.
Jan Weber
"Ruch Muzyczny" 1965 nr 9, s. 9-13, publikacja za uprzejmą zgodą Redakcji