Podobnie jak leśnictwo, łowiectwo dysponuje własną, z reguły

Transkrypt

Podobnie jak leśnictwo, łowiectwo dysponuje własną, z reguły
Podobnie jak leśnictwo, łowiectwo dysponuje własną, z reguły świadomą i sprawną kadrą
ludzką, zdolną prowadzić prawdziwie proekologiczną gospodarkę zasobami przyrody. Zresztą czyni
to od wielu lat, o czym mało kto zdaje się wiedzieć, czy przyznawać. Utarło się bowiem wysoce
szkodliwe przekonanie o niszczycielskiej roli łowiectwa wobec populacji zwierzęcych. Z
upodobaniem hołdują temu przekonaniu liczni przyrodnicy, ruchy ekologiczne i mnóstwo
przeciętnych ludzi. Jest prawidłowością cywilizacyjną, iż im społeczeństwo bardziej zurbanizowane,
tym bardziej przeciwne polowaniu. Nietrudno wykazać ocean hipokryzji zawartej w takiej postawie
społecznej.
Otóż ci wszyscy "ekolodzy" z uporem godnym lepszej sprawy wierzą, że wyeliminowanie
polowania łownych gatunków zwierząt przywróci - no właśnie - co? Harmonię w przyrodzie, czy
może pozwoli odtworzyć się gatunkom wymierającym? Wiemy, że nic z tych rzeczy nie osiągniemy
tym sposobem. O co zatem chodzi? Moim zdaniem w grę wchodzi czasem pospolity brak wiedzy,
czasem ruchy ekologiczne są wykorzystywane do walki z łowiectwem przez inne siły społeczne
(łącznie z zagranicznymi), mające na widoku "nowe zawłaszczenie" zasobów dotychczasowego
dorobku łowiectwa, czasem w grę wchodzi sentymentalizm, przekonanie, że jak już znikną
polowania, to zapanuje ekologiczna szczęśliwość.
Ten ostatni aspekt jest o tyle ważny, że pełni chyba jakąś funkcję zastępczą w rodzaju
chłopca do bicia. Przecież uczestnictwo (partycypacja) w cywilizacji przemysłowej, a więc
oczekiwanie towarów, energii i usług, przyczynia się do bezpowrotnej dewastacji przyrody. Jednak
wśród miejskiej populacji "ekologów" nie widać zbyt wielu chętnych do rezygnacji z wygód życia
zurbanizowanego. O wiele łatwiej jest protestować np. przeciwko łowiectwu. Paradoksalnie,
łowiectwo (w sensie nowoczesnym, nowożytnym itp.), podobnie jak leśnictwo i rolnictwo, jest z
natury techniką ekologizacyjną. Wszędzie tam, gdzie łowiectwo polega tylko na zabijaniu zwierząt
(polowanie), tam bardzo szybko przestają istnieć zwierzęta łowne. Mówimy wówczas, że jest to
skrajny przypadek łowiectwa nie tyle nawet prymitywnego (przecież ludy prymitywne z reguły
umiarkowanie eksploatują "swoje" populacje zwierzęce), co rabunkowego. To nowoczesne
łowiectwo, a nie ochrona przyrody lepiej gwarantuje trwałość a nawet rozwój wielu populacji i
gatunków zwierzęcych. Dzieje się tak dzięki istnieniu zorganizowanej grupy ludzi (myśliwych),
zainteresowanych trwałością przedmiotu swojej troski (populacji zwierząt łownych). Nie jest to nic
innego, jak ekologizacja. Inaczej: nowoczesne łowiectwo odkryło kilkadziesiąt lat temu technikę,
którą proponuję zastosować dla całokształtu relacji "człowiek - środowisko".
W obecnej dyskusji nad przyszłością łowiectwa, oprócz potężnego strumienia szumu
informacyjnego, podyktowanego złą wolą i pospolitym brakiem wiedzy, da się wyróżnić dwa
przeciwstawne poglądy. Jeden uważa, że za zanikanie niektórych gatunków winę ponosi wyłącznie
łowiectwo. Zwolennicy tego poglądu skłonni są ginące gatunki natychmiast brać pod ochronę. Jak
się okazuje, to ginące gatunki wzięte pod ochronę realizują (mogą realizować) dwie strategie:
1. szybko zniknąć ze sceny,
2. próbować adaptacji do nowych warunków.
Części chronionych gatunków to się udało. Ale nie jest to jakaś szczególna zasługa ochrony!
Większość gatunków jednak mimo ochrony dość szybko znika z krajobrazu. Sytuacja uległa
zmianie, gdy zajęli się nimi myśliwi. Istniejące programy restytucji i reintrodukcji ginących
gatunków (a jest ich dużo) dają tu dużo do myślenia. W niektórych przypadkach łowiectwo ma
sukcesy wręcz spektakularne (np. sprawa bobra i łosia).
Drugi pogląd obarcza łowiectwo winą za... nadmierny rozwój populacji zwierzyny grubej
wyrządzającej duże szkody w lasach i na polach. Uważam jednak, iż łowiectwo niepotrzebnie się
tym szczyci jako swoim sukcesem, a przeciwnicy nadmiaru zwierzyny niepotrzebnie winę zwalają
na łowiectwo. Przyczyna nadmiernych stanów zwierzyny grubej nie leży wcale w
"nadopiekuńczości" łowiectwa wobec niej, ani braku dużych drapieżników w lasach (jak chcieliby
zwolennicy ultraekologii). Przyczyna leży w istotnych zmianach jakie zaszły w samym środowisku
lasów. Nadmierne ("polityczne") wyręby w lasach w ciągu ubiegłych dziesięcioleci zaowocowały
pojawieniem się wielkich powierzchni młodników zapewniających schronienie zwierzynie, ale... nie
dostarczających pełnowartościowego żeru. Istotne zmiany społeczne i gospodarcze (wzrost
dostępności samochodów i lawinowe zapotrzebowanie miejskich mas ludzkich na kontakt z
przyrodą) zwiększyły presję ludzką na lasy. Wzrósł stopień penetracji lasów przez ludzi, zmniejszył
się komfort psychiczny zwierzyny. Wiadomo np., że zestresowana zwierzyna wyrządza dotkliwe
szkody w uprawach i młodnikach, większe niż zwierzyna nie płoszona.
Pojawienie się licznych kompleksów lasów porolnych położonych wśród pól i wielkołanowych
upraw rolnych (pewne elementy gospodarki farmerskiej) spowodowały, że zwierzyna obiera je
sobie za czasowe ostoje i w okresach nasilonej penetracji przez ludzi właściwych ostoi leśnych - nie
wraca do niespokojnego lasu.
Wszystko to owocuje istotnym wzrostem szkód tak w lesie, jak i na polu oraz tworzy rozległe
pole konfliktowe na styku łowiectwo - leśnictwo i rolnictwo.
Nie sądzę też, by realną była alternatywa powszechnego wprowadzenia dużych drapieżników
do polskich lasów w celu utrzymania równowagi biologicznej. Rzecz dotyczy takich gatunków jak
niedźwiedzie, wilki i rysie. Jest to alternatywna całkiem realna z biologicznego czy behawioralnego
punktu widzenia. Te drapieżniki są w stanie bytować nawet w silnie antropogenicznym krajobrazie.
Rzecz bowiem w tym, że zakres ich adaptacji przybiera najczęściej formy o jakich się ekologom nie
śniło. Siedliska ludzkie np. dla niedźwiedzia przedstawiają o wiele atrakcyjniejsze środowisko
zdobywania pokarmu niż ubogie w "niedźwiedzi" pokarm lasy. Również wilki i rysie o wiele chętniej
wolą atakować bezbronne zwierzęta domowe, niż ścigać się ze zwierzyną dziką.
Tak "idealistycznie" pojęta naturalizacja krajobrazu staje się swoją karykaturą. Jest to
możliwe tam, gdzie osiągniemy znaczny stopień wyludnienia krajobrazu. W tym opracowaniu
upieram się jednak przy "społecznym" (a więc nie "depopulacyjnym") wariancie ekologizacji. W
lansowanej wizji ekologizacji upieram się też przy koncepcji głębokich zmian tak środowiska
społecznego jak i przyrodniczego. Co to oznacza? Nie można na zaludnione obszary wypuszczać
"dzikich" niedźwiedzi, wilków i rysi. Skończy się to albo ucieczką ludzi, albo - prędzej czy później wybiciem tych zwierząt. Za pouczające i w istocie głęboko "ekologizacyjne" uważam doświadczenie
przeprowadzone na niedźwiedziach w parkach narodowych USA. Gdy ilość konfliktów na styku:
niedźwiedzie - turyści osiągnęła swój szczyt, a wywożenie niedźwiedzi w odludne miejsca nie
dawało rezultatu, gdyż wszystkie natychmiast wracały do "zasobnych w plecaki" żerowisk w
parkach, podjęto inną próbę. Odłowione niedźwiedzie poddawano specjalnemu treningowi,
mającemu zniechęcić je do zbliżania się do człowieka, a zachęcić - do pobierania bardziej
naturalnego pokarmu.
Ot i mamy cały sekret (i filozofię) ekologizacji, musimy zmienić człowieka tak, by
zaakceptował prawo innych istot do życia w przyrodzie, ale czasem musimy nagiąć "dziką"
przyrodę tak, by w ogóle mogła przetrwać. Taka całkiem realna tresura niedźwiedzi i wilków, może
też żubrów jest dokładnie w tym samym duchu co tworzenie sztucznych drzewostanów, budowanie
gniazd przez ptaki ze sztucznego włókna, czy... selekcja poliploidalnych buraków (nieograniczone
źródło słodyczy (energii), gigantyczna ilość paszy dla zwierząt, element płodozmianu).
Spór o łowiectwo "na poziomie gminy" ma jednak całkiem inny charakter niż wyobrażają to
sobie mieszkający najczęściej w miastach zwolennicy ultraekologii. Rolnicy z natury nigdy nie byli
zwolennikami bytowania dzikich zwierząt na swoich terenach. Ze zrozumiałych względów. Jeśli ktoś
ma im to za złe, a mieszka np. w dużym mieście, niech odpowie, dlaczego woli (?) mieszkać w
mieście, a nie w środku puszczy?
Na poziomie ekologizującej się gminy są do rozstrzygnięcia dwa problemy:
1. właściwej gospodarki łowieckiej w lasach,
2. odtworzenie środowiska zwierzyny polnej i odbudowanie jej liczebności.
Z grubsza w lasach występuje nadmiar zwierzyny, który po pierwsze musi ulec często dość
drastycznej redukcji, a po drugie - ekologizacja musi znaleźć techniki, które pozwolą tej zwierzynie
bytować bez szkody dla lasu i dla gospodarki rolnej. Na polach - odwrotnie, większość gatunków
zwierzyny polnej (szczególnie drobnej) wyraźnie zmniejsza swą liczebność. Głównie za przyczyną
chemii, braku pokarmu i schronienia, nowych chorób, mechanizacji.
Być może zmiany będą dotyczyć również ograniczenia wstępu do lasu. W każdym razie
niekontrolowany napływ olbrzymich mas ludzkich do lasu w poszukiwaniu odpoczynku i płodów
runa leśnego musi być jakoś ograniczony, jeśli nie chcemy dopuścić do kompletnego zadeptania,
zaśmiecenia i zniszczenia lasów. Jest to bardzo trudny problem. Jestem w tej książce zwolennikiem
"środowiska otwartego" dla społeczeństwa. To gwarantuje sukces ekologizacji w ogóle, ale
gwarantuje wtedy, gdy jest to wymiana ekwiwalentna!
W dużym uproszczeniu wygląda to tak, iż uważam, że każdy, dosłownie każdy człowiek ma
prawo do naturalnej choinki, ale tylko wtedy, gdy sam ją sobie wyhodował lub kupił. Podobnie ma
prawo do pęczka bazi, gałązek brzozowych, bukietu kwiatów - czemu nie! Ale warunek pozostaje
ten sam. Ma również prawo do kiełbasy z dzika i pasztetu z zająca. Tyle, że zgodnie z prawem musi
być wykwalifikowanym myśliwym. A jako taki - musi włożyć nieproporcjonalnie dużo wysiłku w
hodowlę, ochronę, a nawet samo pozyskanie i przerób dziczyzny. Innej drogi po prostu nie ma i
nigdy nie będzie!
Nie da się ukryć, że większość społeczeństwa korzysta okazjonalnie z lasów na zasadzie
wymiany nie ekwiwalentnej. Przypomina to nieco smutny koniec lasów naturalnych niszczonych
przez ciążące na nich obowiązki serwitutowe (pozyskanie łyka na łapcie, grabienie ściółki, wypas
bydła, owiec i świń, użytki drzewne, chrust, pniaki, zbiór owoców i grzybów itp., itd.). Wykup
serwitutów położył kres niszczycielskiej działalności, ale kosztował zniszczenie dodatkowej
powierzchni lasów (wartość serwitutu realizowano często nie w formie gotówkowej, lecz w naturze przez wydzielenie części lasu). Lasów, które zostały wydzielone na spłatę należności serwitutowych
najczęściej już nie ma, zostały doszczętnie wycięte. Ocalały te, które uwolnione od ciążących na
nich zobowiązań zaczęły ewoluować jako przedmiot tego co nazywamy gospodarką leśną - jako
lasy kierowane ręką ludzką. Nazywam to ekologizacją pierwszego stopnia.
Trzeba było 100 i 200 lat by "odzwyczaić" niegdysiejszych włościan od teraz już nieprawnego
pobierania darmowych pożytków z lasów. Proces ten kosztował morze łez i niejedno ludzkie życie.
Żyje jeszcze wiejska bajęda o gajowych wyposażonych w grube dębczaki i goniących z lasu
amatorów jagód, grzybów, chrustu i żerdzi. Krwawa to była nauka, ale trzeba się było
przyzwyczaić. Przyzwyczaić do kupowania (tego, co kiedyś w epoce serwitutów było za darmo).
Dzisiejszy wstęp do lasu jest bodajże ostatnim serwitutem, z którego korzysta społeczeństwo,
a który jest szczątkową formą prawa do korzystania z wielu darów lasu.
Oczywiście zniesienie serwitutów było podyktowane nie tylko tragicznym stanem lasu lecz i
wzrostem zainteresowania nim jako źródłem dochodów w tworzącej się gospodarce towarowopieniężnej. Nie byłoby zniesienia serwitutów, gdyby nie rewolucja agrarna: zastosowanie
płodozmianu czteroletniego, uprawa nowych roślin, szersze stosowanie obornika ze słomy itp.
Można było wyeliminować grabienie ściółki w lasach (co prowadziło przecież do kompletnego
wyjałowienia siedlisk leśnych) tylko dlatego, że intensywna uprawa lepiej nawożonych pól dawała
obfitość słomy już nie na paszę a na ściółkę. Można było wyeliminować wypas bydła w lasach tylko
dlatego, że lepszą paszą dysponowały zmeliorowane łąki i pastwiska, a także wprowadzone
wówczas do uprawy rośliny motylkowe i okopowe. Można było zaprzestać pasania świń w lasach
dębowych i bukowych oraz zbierania żołędzi i buczyny na karmę zimą tylko dlatego, że rolnictwo
miało już lepszą paszę w postaci dostatku ziarna zbóż, ziemniaków, buraków, brukwi i dyni.
Jak się zdaje także los tego ostatniego serwitutu w postaci wolnego wstępu do lasu jest już
przesądzony, prędzej czy później. Oczywiście presja dzisiejszych tłumów ludzkich na las jest innego
rodzaju niż 100 - 200 lat temu. Wydaje się jednak, że wobec ogromu zjawiska niesie w sobie
specyficzne i zarazem totalne zagrożenia. Językiem spustowym pierwszej ekologizacji było
przekonanie o potrzebie chronienia tego, co decyduje o dochodzie z lasu - żyzności gleby (stąd
m.in. zakaz grabienia ściółki). Dzisiaj zagrożona jest różnorodność biocenoz, a więc to co decyduje
o ich stabilności.
Las nie przestał być oceniany pod kątem wartości możliwych pożytków. To nadal obowiązuje.
Ale jednocześnie został "przewartościowany" jako źródło innych dóbr (tzw. pozaprodukcyjna
funkcja lasu). Istnieją już dzisiaj dziesiątki systemów waloryzacji lasu, gdzie wartość
pozaprodukcyjną ocenia się na wielokrotność wartości np. drewna z tego lasu.
Jednym z najważniejszych czynników ekologizacji łowiectwa jest zapewnienie zwierzynie
spokojnego środowiska leśnego. Spokój w lesie to mniejsze szkody w uprawach i leśnych, i
polnych, to wreszcie możliwość hodowli takich ilości zwierzyny, jaką bez szkody dla zbiorowisk
roślinnych można utrzymać. Dotychczas w Ustawie o lasach mówi się o zakazie wstępu do
oznakowanych ostoi zwierzyny (art. 26). Co jednak będzie, gdy za taką "kompleksową" "ostoję"
uznamy cały kompleks leśny? Gdy oprócz miejsc najczęstszego przebywania "pospolitej" zwierzyny
leśnej (jeleni, danieli, saren, i dzików) weźmiemy pod uwagę strefy ochronne gniazd rzadkich
ptaków, ostoje bobrów i kuraków leśnych, łosi i być może wielkich drapieżników? Może się okazać,
że dla ludzi pozostaną tylko nieliczne miejsca. Ba - by tam się dostać, potrzebna będzie płatna
karta wstępu i zdany egzamin ze znajomości reguł zachowania się w lesie. Utopia? Wiele na to
wskazuje, że nie, że logika wydarzeń zmusi społeczeństwa zurbanizowane do kolejnego
rewolucyjnego ograniczenia ich swobód.
I chyba nie ma sensu nad tym faktem specjalnie ubolewać, tak jak nie ubolewamy nad
wykluczeniem z lasu świniopasów i pasterzy bydła. Przyszłość ma tylko zasada ekwiwalentnej
wymiany świadczeń. Kupujemy choinki, drewno, stroiki i nikogo to nie dziwi, choć przecież tak nie
dawno można było te dobra pobierać samemu. Nie kupuje się prawa wypasu, czy zbioru żołędzi na
paszę bo mamy lepsze źródło paszy. Żołędzie miast karmić "naturalnie" świnie, stały się
niezbywalnym elementem biocenozy leśnej, zostały jej zwrócone. Czy przypadkiem nie
mistyfikujemy np. prawa wstępu do lasu w poszukiwaniu grzybów, tłumacząc, iż realizujemy w ten
sposób potrzebę kontaktu z naturalnym środowiskiem? Gdyby to była prawda, nie powinniśmy
obserwować w lasach tego dzikiego spustoszenia jakie zazwyczaj obserwujemy po przejściu przez
nie ludzkich tłumów.
W takim razie - jeśli o grzyby chodzi - potrzebą chwili jest sztuczna ich uprawa (trudniejsza w
przypadku grzybów mikoryzowych) i po prostu sprzedaż (jak pieczarki) oraz pozostawienie w
spokoju grzybów leśnych. Byłyby z tego dwie korzyści:
1. wyeliminowanie straszliwych spustoszeń w runie, grzybach i ściółce,
2. zapewnienie spokoju zwierzynie.
Uwzględnienie potrzeb zwierzyny leśnej jest w zasadzie zajęciem Służby Leśnej i myśliwych. I
trzeba pamiętać, że są to na pewno fachowcy. Tam jednak gdzie ich działanie może być nazbyt
schematyczne - potrzebne będą korekty. Pisałem o tym, lecz wspomnę raz jeszcze:
potrzeba rozbudowy ekotonów (jest to jedno z priorytetowych zadań leśnictwa w
ogóle),
zachowanie i niedopuszczenie do zalesienia gruntów nieleśnych wewnątrz
kompleksów leśnych. Wskazane byłoby nie tyle pozostawienie w formie ugorów
porośniętych lichą trawą, ale obsadzenie i obsianie cennymi roślinami żerowymi,
wprowadzenie na uprawy gatunków domieszkowych, tworzenie tzw. poletek
ogryzowych itp.
Wszystko to są rzeczy dobrze znane leśnikom i myśliwym. Jak również reguły dokarmiania
zwierzyny, tworzenia poletek zaporowych, zapobiegających wychodzeniu zwierzyny na pola,
wreszcie tzw. letnie dokarmianie np. dzików. W programie ekologizacji mówi się też o odpowiednim
planowaniu terminów trzebieży w lasach, by dostarczyć zwierzynie pędów i kory w okresie
zimowym.
Widać wyraźnie jak bardzo łowiectwo przypomina hodowlę zwierząt domowych i jak mało jest
w nim polowania, a jak wiele "hodowli". A jednak mimo to zwierzyna łowna nadal jest zwierzyną
dziką, tak jak sadzony od pokoleń las dąży do tego by stać się puszczą a nie plantacją. Gdybyśmy
do tej pory nie hodowali i nie chronili zwierzyny, to nie mielibyśmy "zwierzyny całkiem dzikiej" - nie
mielibyśmy zwierzyny wcale.
Mając to na uwadze nie twierdźmy, że jakaś technika jest zbyt nienaturalna i nie może być
uważana za "ekologiczną". Jako przykład niech posłuży sprawa kasztanowca w lasach. Jest on
znanym powszechnie drzewem, zaaklimatyzowanym u nas od kilkuset lat (pochodzi z Bałkanów) i
jako taki niezbyt się kojarzy z lasami. Kasztany są wspaniałą karmą dla zwierzyny i często są w
tym celu zbierane i wykładane w lasach. Szczególnie cenią je sobie daniele (też introdukowane z
basenu Morza Śródziemnego), ale i inne jeleniowate oraz dziki. Jest taka możliwość, że obecny
nadmiar gruntów porolnych wewnątrz lasów można by obsadzić właśnie kasztanowcem. Trudno
nawet określić status tych plantacji (użytki ekologiczne, poletka łowieckie?). I nie o to też chodzi.
Oczywiście nie powinno się tych przyszłych drzewostanów kasztanowcowych traktować jak lasów.
Dlaczego kasztanowiec jest taki ważny? Przede wszystkim dlatego, że owocuje obficie praktycznie
co roku i dostarcza olbrzymich ilości wysokokalorycznego pokarmu. Dęby i buki obficie obradzają u
nas co 3 - 4, czasem co 6 - 8 lat. Jest to tzw. puls lasu. Obfite owocowanie drzew leśnych napędza
niezwykły rozwój wszystkich zwierząt leśnych. Żeby kasztanowiec w lasach wywołał znaczące
zmiany we wszystkich populacjach zwierzęcych powinno go być - nie wiem - z kilkaset hektarów w
nadleśnictwie, co jest chyba niemożliwe. Niemniej jest to jedna z dróg poprawy sytuacji żerowej
zwierzyny w lasach. A to oznacza mniejszą presję zwierzyny na pola i uprawy leśne.
A oto kilka starych rad Tytusa Karpowicza ("Księga puszczy"); kto wie, czy nie warto
spróbować, tym bardziej, że to typowe dla ekologizacji warianty "poprawiania" przyrody:
Jemioła zawierająca dużo fosforu - szczególnie niezbędna przy nakładaniu
poroży przez jeleniowate. W wielu okolicach jemioła wykazuje szczególną
ekspansywność. Przez obfite opanowywanie drzew liściastych szybko prowadzi
do ich umierania. Jest to niewątpliwie jakiś symptom zanieczyszczenia
środowiska, może zaniku zdolności obronnych niektórych gatunków drzew. Jest
przecież możliwe ratowanie co cenniejszych przez obcinanie porażonych gałęzi
razem z jemiołą i wywożenie ich na karmę dla zwierzyny (synergizm w
ekologizacji).
Tatarak - przybysz z Dalekiego Wschodu - szuwary tatarakowe zasiedlają wody
silnie zeutrofizowane. Podobno "wyjątkowy przysmak dzików". Może warto
podsadzać tu i ówdzie?
Rzadki i chroniony widłak wroniec w okresie lata, gdy dojrzewają zarodniki
pozbawia jeleniowate pasożytów skóry. Podobno samo przejście przez łan
wrońców powoduje likwidację pasożytów. Nawet jeśli to nie jest prawda, to cóż
szkodzi myśliwym zająć się troskliwie ochroną stanowisk tej rośliny, a nawet
prowadzić udane nasadzenie nowych stanowisk (trudny problem techniczny).
Ciemiężyca biała - rzadka i chroniona roślina gór i pasa wyżyn, silnie trująca i
zarazem cenna roślina lecznicza. Podobno lubią się w niej tarzać lisy chore na
parch skóry. Jeśli to prawda, że roślina ta może pomagać zwierzętom nic nie stoi
na przeszkodzie, by zacząć ją w sposób sztuczny upowszechniać.
Rutwica lekarska (Galega officinalis L.) - roślina z południa Polski, a poza tym
gdzieniegdzie zawleczona i zdziczała. Przysmak łań karmiących, posiada
właściwości mlekopędne. Postępowanie - jak wyżej.
Podaję tych kilka przykładów na odpowiedzialność wielkiego obserwatora i miłośnika
pierwotnej przyrody tylko po to, by móc wykazać, że kreacyjne możliwości łowiectwa nie
sprowadzają się tylko do zabiegów czysto hodowlanych, lecz mogą się zazębiać np. z ochroną
przyrody, traktowaną w sposób aktywny.
Jak wspomniałem, całkiem odmienna jest sytuacja populacji zwierzyny polnej, a nawet
ogólnie zwierzyny drobnej na polach i w lasach. Trwają np. intensywne prace nad rozpoznaniem
przyczyn zaniku populacji kuraków leśnych (głuszca, cietrzewia i jarząbka) i nad sposobami ich
reintrodukcji metodami aktywnej hodowli. To też jest ekologizm i jak się zdaje, jedyna droga
skutecznego działania wobec form biernej ochrony tych gatunków.
Wraz z zanikiem większości biotopów podmokłych, na krawędzi wymarcia znalazło się
większość gatunków ptactwa wodnego. A przecież nie tak dawno były to gatunki intensywnie
użytkowane łowiecko. Bierna ochrona nie przydaje się tu na nic. Postuluję działanie kompleksowe
(synergiczne): dokonanie jakiegoś dzieła pociąga za sobą cały łańcuch korzystnych zmian. Jeśli np.
myśliwi rozpoczną zabieg wokół jakiegoś programu retencjonowania wody, jeśli zaczną tylko
wprowadzać bobry do zniekształconych biocenoz, już wkrótce zauważą widoczny przyrost liczby
gatunków i populacji ptaków wodnych i błotnych. Między innymi, bo tak naprawdę to w krąg zmian
wciągniętych zostaną tysiące gatunków zwierząt kręgowych i bezkręgowych. Pojawiają się też
rośliny, o których sądzi się, że są na wyginięciu. A jeśli nawet zbyt długo trzeba będzie czekać na
ich naturalne pojawienie się - zawsze przecież można im pomóc.
Myśliwi jako wysoce świadoma i zorganizowana siła społeczna mogą więc w ekologizacji
wywoływać dalekosiężne zmiany na lepsze w środowisku przyrodniczym. Pamiętać jednak należy,
że nie robią tego bezinteresownie. Na zasadzie wymiany ekwiwalentnej chcą zachować prawo
polowania. Raz dlatego, że lubią, dwa - bo taka jest konieczność. Nie wierzmy, że w dającej się
przewidzieć przyszłości łowiectwo (a konkretnie jego najbardziej kontrowersyjny dział - polowanie)
zostanie zastąpione przez regulacyjną rolę dużych drapieżników. W przypadku dużych
roślinożerców to się nigdy do końca nie uda: człowiek pozostanie najważniejszym czynnikiem
selekcyjnym dla tych gatunków.
Czy zatem zachować prawo polowania na gatunki niezbyt liczne, wręcz ustępujące, takie które
w tradycji zawsze były przedmiotem polowania? Myślę, że tak. Obecnie w Polsce jest ok. 100 tys.
myśliwych i oni stanowią główną grupę ludzi, którzy coś o tych gatunkach wiedzą i potrafią też coś
dla nich zrobić. Bierna ochrona może tylko pogorszyć ich i tak nieciekawą sytuację.
Nie należy też tej zgody traktować jako mniejszego zła, że niby oto godzimy się na wasze
prawo polowania, ale uważamy, że bez niego byłoby lepiej. Tak nie jest; paradoksalność sytuacji
polega na tym, że polowanie stanowi tylko część naturalnej śmiertelności danego gatunku.
Zaniechanie polowania (nie mówimy tu o polowaniu rabunkowym) nie zwiększa liczebności
populacji gatunków ustępujących. Choćby dlatego, że stanowi znikomy procent całkowitej
śmiertelności danej populacji czy gatunku.
Wiele gatunków jest eksploatowanych w symboliczny zaledwie sposób przez samych
myśliwych, za to wielokrotnie więcej osobników ginie z rąk kłusowników, wałęsających się psów i
kotów, przy pracach polowych, w wypadkach drogowych i na skutek zabiegów chemicznych, oraz
wielu nowych chorób pasożytniczych. Myślę tu o zwierzynie polnej (sarnie, zającu, kuropatwie i
bażancie).
Dysponuję terenem (szkółka zadrzewieniowa), gdzie dzięki istnieniu niezwykle urozmaiconej
roślinności, licznym, bezpiecznym żywopłotom28 itp., na obszarze 20 ha stale bytuje ok. 20 zajęcy.
Oznacza to, że na każdy hektar terenu przypada 1 zając. Nie ma też problemu z powodu jakichś
istotnych szkód gospodarczych. Nikt ich specjalnie nie chroni, ale i nie prześladuje. W starych
płotach są dziury, przez które przechodzą zające, ale i przechodzą np. wałęsające się psy. Niemniej
ogólne warunki muszą im sprzyjać, skoro ich liczba jest jak na dzisiejsze nasze przyzwyczajenia
imponująca.
Obecność jednego zająca na każdym hektarze gruntu oznacza, że np. koło łowieckie
dzierżawiące obwód o powierzchni 3000 ha powinno inwentaryzować 3 000 zajęcy, z czego
przynajmniej 1 500 mogłoby co roku odstrzelić. A jak jest w rzeczywistości? Z reguły na takim
obszarze pozyskuje się 1/10 tej liczby. Pozostałe 9/10 ma na sumieniu kłusownictwo i inne wyżej
wymienione przyczyny. Wstrzymanie polowań, wyłącznie myśliwych z kręgu zainteresowanych tą
zwierzyną pozwala jeszcze szybciej zginąć takiej populacji. W przypadku zwierzyny polnej
łowiectwo mimo znacznego wysiłku hodowlanego nie uzyskuje znaczących efektów. Przy
praktycznie nieograniczonej płodności zajęcy możliwe byłoby przecież w krótkim czasie uzyskiwanie
olbrzymich stad tych zwierząt. Prawdą jest, że duża płodność zajęcy uwzględnia niejako z góry
przyszłą wysoką śmiertelność. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że musi ona być tak olbrzymia i co
tu dużo mówić - "bezsensowna". Z punktu widzenia dynamiki populacji jest obojętne czy zając
ginie z ręki myśliwego, czy po zjedzeniu zatrutej trawy lub pod kołami pędzącego pojazdu. Nie jest
obojętne tylko myśliwym.
W programach ekologizacji mającym na celu różnicowanie krajobrazu rolniczego gminy,
myśliwi powinni zająć bardzo ważne miejsce. Jest to jedyna nadzieja na odwrócenie
dotychczasowego regresu zwierzyny polnej. Uważam to za całkiem realne.
Sytuację zwierzyny na terenach polnych można radykalnie polepszyć przez zmianę
dotychczasowych tendencji rozwojowych krajobrazu rolniczego. Wszystko to, co będzie wzbogacać i
różnicować ten krajobraz, zostanie skrzętnie wykorzystane przez zwierzynę i zwiększy jej zdolność
do przeżycia. A więc wszelkie zadrzewienia, specjalnie zakładane dla zwierzyny krzewiaste remizy
śródpolne, złożone z całego bogactwa gatunków kolczastych, miododajnych i owocodajnych,
zapewniających schronienie i żer, postulowane w leśnictwie szerokie i długie ekotony. Dotyczy to
bezwzględnej ochrony istniejących i zakładanie nowych zadrzewień, zakrzaczeń, remiz itp.
Kryzys rolny i pojawiające się miejscami znaczne połacie ugorów stwarzają nowe szanse w
powierzchniowym wzroście tzw. użytków ekologicznych. Uważam za niecelowe chronienie tzw.
"surowych" ugorów. Z wielu punktów widzenia bardziej korzystna będzie ich uprawa i obsianie np.
roślinami motylkowymi lub inną dającą się tylko wyobrazić roślinnością (p. dalej).
Sami myśliwi mogą też na dzierżawionych lub własnych gruntach siać zboża (jęczmień,
kukurydza), które nie sprzątane i pozostawione na zimę dostarczają pożywienia i pokarmu aż do
wiosny. W 1993 r. z powodu ulewnych deszczów pozostawiłem ok. 0,15 ha jęczmienia nie
sprzątniętego. Nie dało się tam ani wjechać kombajnem, ani wejść z kosą. Powstała w ten sposób
miniremiza, w której stale przebywało kilka bażantów i kuropatw, stado wróbli i mazurków, około
300 trznadli i kilka zajęcy. Do wiosny nie pozostawiły ani jednego ziarenka zboża. Najważniejsze
jest, że jęczmień ma szansę pozostać nie skiełkowany do wiosny. Nie nadaje się do tego żyto
(szybko wypada z kłosów), podobnie owies i pszenica, która już jesienią kiełkuje w kłosach.
Pozostaje jęczmień i kukurydza. Kukurydza jest jeszcze cenniejsza ze względu na dającą skuteczną
ochronę przed wiatrem i drapieżnikami.
Chciałbym także opisać obserwowaną przeze mnie ok. 2 hektarową nie pielęgnowaną
plantację buraków cukrowych, pozostawionych przez zimę do wiosny. Taki stan plantacji świadczy
oczywiście o upadku gospodarstwa, ale o dziwo - stała się ona rajem ptactwa i zwierzyny z całej
okolicy. Wyrośnięte wysokie chwasty stanowiły doskonałą kryjówkę i bogate żerowisko dla ptactwa
i zajęcy. Obserwowałem po kilkadziesiąt kuropatw i bażantów na tak zaimprowizowanym poletku.
Kto wie, czy ideałem wzorowej gospodarki łowieckiej w przyszłości nie będą prowadzone tak
jak w powyższym przypadku sztuczne plantacje chwastów, zamiast tradycyjnych karmików,
podsypów, itp. Możliwości kreacji są tu - powtarzam - nieograniczone.
Udowodniono np., że wysoka śmiertelność młodych kuropatw spowodowana została nie tyle
bezpośrednim wpływem pestycydów, co zniknięciem wielu gatunków chwastów, dostarczającym
pożywienia licznym gatunkom owadów. Młode kuropatwy są bowiem wybitnie owadożerne;
dostatek pokarmu zwierzęcego jest warunkiem prawidłowego rozwoju piskląt. Okazuje się, że
wśród pól wysoko towarowego rolnictwa, młode kuropatwy po prostu giną z głodu!

Podobne dokumenty