a. 1992 - GoToSlawek
Transkrypt
a. 1992 - GoToSlawek
PUBLICYSTYKA - marzec 1992 r. – styczeń 2002 r. - z archiwum profesora Andrzeja Rzeplińskiego - przystosowanie do Internetu and my Letters... - Copyright © 2000-2003; and my Letters... All rights reserved e-mail address: [email protected] SPIS TREŚCI: - kliknij tytuł 1. marzec 1992 r. ss. 2 2. wrzesiń 1992 r. ss. 2 3. listopad 1992 r. ss. 3 4. luty 1993 r. ss. 6 5. marzec 1993 r. ss. 6 6. maj 1993 r. ss. 7 7. marzec 1994 r. ss. 7 8. kwiecień 1994 ss. 9 9. październik 1994 r. ss. 9 10. listopad 1994 r. ss. 11 11. kwiecień 1995 r. ss. 11 13. lipiec 1995 r. 13 12. listopad 1995 r. ss. 12 14. kwiecień 1996 r. ss. 14 15. wrzesień 1996 r. ss. 20 16. październik 1996 r. ss. 23 17. listopad 1996 r. ss. 29 18. grudzień 1996 r. ss. 33 19. styczeń 1997 r. ss. 35 20. luty 1997 r. ss. 36 21. marzec 1997 r. ss. 38 22. kwiecień 1997 r. ss. 42 23. czerwiec 1997 r. ss. 42 24. wrzesień 1997 r. ss. 45 25. październik 1997 r. ss. 46 26. listopad 1997 r. ss. 47 27. grudzień 1997 r. ss. 51 28. styczeń 1998 r. ss. 52 29. luty 1998 r. ss. 56 30. marzec 1998 r. ss. 57 31. kwiecień 1998 r. ss. 66 32. czerwiec 1998 r. ss. 67 33. lipiec 1998 r. ss. 68 34. wrzesień 1998 r. ss. 70 35. październik 1998 r. ss. 71 36. listopad 1998 r. ss. 80 37. grudzień 1998 r. ss. 82 38. luty 1999 r. ss. 85 39. marzec 1999 r. ss 90 40. kwiecień 1999 r. ss. 90 41. czerwiec 1999 r. ss. 91 42. sierpień 1999 r. ss. 104 43. wrzesień 1999 r. ss. 105 44. październik 1999 r. ss. 107 45. listopad 1999 r. ss. 113 46. styczeń 2000 r. ss. 115 47. luty 2000 r. ss. 117 48. marzec 2000 r. ss. 123 49. kwiecień 2000 r. ss. 124 50. maj 2000 r. ss. 126 51. czerwiec 2000 r. ss. 129 52. lipiec 2000 r. ss. 130 53. wrzesień 2000 r. ss. 132 54. listopad 2000 r. ss. 134 55. luty 2001 r. ss. 135 56. marzec 2001 r. ss. 139 57. kwiecień 2001 r. ss. 140 58. maj 2001 r. ss. 141 59. czerwiec 2001 r. ss. 146 60. lipiec 2001 r. ss. 147 61. grudzień 2001 r. ss. 153 62. luty 2002 r. ss. 160 2 1992/03/14, Gazeta Telewizyjna nr 63, wyd. waw, s. 12 Recydywa, recydywiści - postscriptum Odpowiedzi na listy telewidzów dotyczące odbywania kary pozbawienia wolności, resocjalizacji, zmian przepisów związanych z recydywą w nowym kodeksie karnym. Gośćmi programu będą: Andrzej Szczypiorski, dyrektor generalny Centralnego Zarządu Zakładów Karnych Paweł Moczydłowski, przedstawiciel Komitetu Helsińskiego Andrzej Rzepliński, senator Edward Wende i minister pracy Jerzy Kropiwnicki. 1992/09/11, GW nr 214, Wyd. waw, s. 1 (P) W zakładach poprawczych panuje atmosfera lęku i przemocy. Wychowawcy przyznają, że zdarza się im bić podopiecznych. W niektórych zakładach panuje głód - stwierdza sierpniowy raport [Komitet Helsińskiego]. Dzienna stawka żywieniowa to 10 tys. zł. Starcza na chleb, masło, jedno jajko i kaszę gryczaną lub grochówkę na obiad. Popularnie wykorzystywanym narzędziem wychowawczym jest gumowa rurka tzw. Kubuś. • Jeśli człowieka traktujemy jak zwierzę, z czasem zaczyna się zachowywać jak zwierzę - mówi prof. Andrzej Rzepliński, szef zespołu [Helsińska Fundacja Praw Człowieka], w rozmowie z Wojciechem Tochmanem na str. 13. Bicie nie jest rzadkością - mówi prof. Andrzej RZEPLIŃSKI, szef zespołu, który opracował raport po wizytacji domów poprawczych, aresztów i więzień. • Panie profesorze, po lekturze raportu mam wątpliwości, czy zawarte w nim informacje są prawdziwe. Na przykład w ośrodku wychowawczym w Owińskach koło Poznania, bije się dzieci gumowymi rurkami i wali pięścią w głowę. W poprawczaku bije kluczami po plecach, zapina w kaftan bezpieczeństwa i zamyka w izolatce nawet na miesiąc. Opowiadają o tym chłopcy odsiadujący wyroki. Czy można im wierzyć? • W Owińskach sami wychowawcy tego nie ukrywają. Jedna wychowawczyni przyznała, że przynajmniej raz w roku komuś przygrzeje. Bicie nie jest rzadkością. Potwierdził to ostatnio naczelnik wydziału zakładów poprawczych Ministerstwa Sprawiedliwości. Pokazał nam czarną gumową rurkę nazywaną “kubusiem”. Biło się nim dziewczęta w poprawczaku w Falenicy. Także w Trzemesznie funkcjonariusze brutalnie pobili chłopaków, sprawą zajął się prokurator, który skierował akt oskarżenia do sądu w Bydgoszczy. • Czy wychowawca ma prawo uderzyć? • Nie wolno bić w żadnej sytuacji. Jeśli wychowankowie zorganizują bunt i niszczą mienie, można legalnie użyć siły. Jeśli chłopak szaleje, można zapiąć go w kaftan do chwili uspokojenia się. • Poprawczak w Trzemesznie to siedlisko agresji. Dlaczego? • To wyjątkowy zakład. Tam się zsyła nieletnich, z którymi nigdzie indziej wychowawcy nie mogą sobie dać rady: wielokrotnie karanych, uciekinierów, prowodyrów buntów. Ministerstwo samo sobie stworzyło problem, tworząc taki poprawczak. Nawet dobry zespół wychowawców nie da sobie z nimi rady. • Inaczej w Poznaniu. Tam żaden wychowanek nie skarżył się, że jest bity. Z raportu można wnioskować, że nieletni notorycznie się tam upijają, wybijają szyby, grożą strażnikom żyletkami, dokonują samouszkodzeń. Są agresywni także wobec kolegów. Tak relacjonuje kadra. Czy takie sytuacje są w poprawczakach na porządku dziennym, czy Poznań jest wyjątkiem? Jak z tym walczyć, nie łamiąc praw człowieka? • Takie sytuacje nie są wcale rzadkością. Najlepszym wyjściem są o wiele mniejsze grupy z dobrze przygotowanym personelem. • W Poznaniu kadra boi się wychowanków. • Nie tylko w Poznaniu. Obawy personelu, zwłaszcza niższego, są dość powszechne. Niekiedy strach jest bardzo wyraźny. Czasem go nie widać, ale on zawsze czai się w tle. Tak jak w przypadku poznańskiego wychowawcy, który mówi, że jak wychowankowie popiją, nie ma z nimi o czym rozmawiać. Wycofuje i pozwala im na więcej, żeby jak będą trzeźwi, coś z nimi zdziałać. • Jak to możliwe, żeby w poprawczakach kilkunastoletnie dzieci piły wódkę? 3 • Na przepustkach chłopcy zdobywają alkohol. Załatwienie wódki albo torby z piwem i wciągnięcie jej po sznurku przez okno poprawczaka podnosi prestiż w grupie. Można oczywiście z tym skończyć, nie wypuszczać za bramę, ale wtedy zrobimy z nich autentycznych więźniów. W Trzemesznie wolność jest bardzo reglamentowana, wszystkie zajęcia odbywają się wewnątrz murów, przepustki są rzadkie. Do niczego dobrego to nie prowadzi, bo w końcu trzeba ich zwolnić. I zwalnia się wygłodniałe wolności psy, które muszą się wyżyć. • Jakie prawa przysługują nieletnim przestępcom? • Na pewno prawo do nietykalności cielesnej. • Dzieciom przysługuje chyba prawo do sytości? Z raportu wynika, że głodują. • W Owińskach na śniadanie je się jedno jajko, na kolację kawałek tłustej kiełbasy podanej w metalowej misce. Chłopcy opowiadali nam o głodzie. Już godzinę po posiłku ssie ich w żołądkach. To jest ośrodek podlegający MEN, które tego typu placówki traktuje marginalnie. W zakładach poprawczych podległych Min. Sprawiedliwości nikt nie narzekał na głód. Ale te poprawczaki też nie mają pieniędzy. W Poznaniu dyrektor kupił w zimie węgiel za własne pieniądze. • A prawo do godziwych warunków bytowych? • W Owińskach, ale nie tylko tam, jest szaro, ciemno i ponuro. W łazienkach zacieki na ścianach, zniszczone sanitariaty, brud. W pokojach zapadnięte łóżka i szafy z oderwanymi drzwiami. Wiele poprawczaków nie remontowano od kilkudziesięciu lat. Wychowankowie żyją w prymitywnych warunkach i przez to sami stają się bardziej prymitywni. Jeśli człowieka traktujemy jak zwierzę, z czasem zaczyna się tak zachowywać. Jeśli widzi, że młodzi ludzie za ogrodzeniem żyją w lepszych warunkach i są lepiej traktowani, narasta w nim agresja. • Czy łamie się prawo do nauki? • Nieletni uczą się na przyspieszonych kursach, często w łączonych klasach, na przykład siódmej z ósmą. Dwa lata w rok. To wynika z oszczędności. W efekcie wychowankowie domów poprawczych są opóźnieni w nauce. A przecież mają prawo do normalnej [szkoła] podstawowej. Na Zachodzie wychowankowie często chodzą do normalnej szkoły, poza zakładem. U nas, w każdym, nawet najmniejszym miasteczku, gdzie jest poprawczak, jest także podstawówka. • Prawo do prywatności? • To jest prawo do pewnej sfery życia, do której wstęp wzbroniony ma każdy: wychowawca, strażnik, rodzice i ktokolwiek inny. W zakładzie poprawczym nieletni powinni mieć pewną przestrzeń tylko dla siebie. W rzeczywistości wszystko może być skontrolowane i wywrócone do góry nogami wbrew nieletniemu albo w ogóle bez niego. Ci, którzy przeszukują mu szafkę, tłumaczą, że może tam trzymać niebezpieczne narzędzia albo narkotyki. To prawda. Ale tego typu ingerencje powinny być wykonywane przy wychowanku i za jego przyzwoleniem. Najlepsze byłyby oczywiście pojedyncze pokoje. W krajach zachodnich to jest powszechne. Skazany, jeśli nie chce być sam, musi prosić o wspólne odbywanie kary. Pojedynczy pokój nabiera cech indywidualnych, intymnych. Kipisz w tamtych krajach jest czymś nadzwyczajnym. Robi się go, gdy zachodzi poważne podejrzenie, że skazany ukrywa coś niebezpiecznego. W naszych zakładach karnych bardzo rzadko więźniowi udaje się załatwić pojedynczą celę. W poprawczakach jest to niemożliwe. • Czy można w nich dostrzec coś pozytywnego? • Tak. Uprawia się sport, są do tego warunki. Jest dużo lepiej niż w więzieniach, gdzie często stoi tylko stół pingpongowy, ale czasem nie ma rakietek. • Z raportu wynika, że sytuacja w więzieniach jest znacznie lepsza niż w poprawczakach. Dlaczego? • W zakładach dla dorosłych reguły gry pomiędzy kadrą a skazanymi są bardziej przejrzyste. Ludzie, którzy po raz pierwszy trafili do więzienia - sprawcy przestępstw gospodarczych albo wypadków samochodowych - zwykle zachowują się poprawnie. Ci, którzy wiele razy już siedzieli, podporządkowują się pewnym regułom, bo daje im to szansę na przywileje. Sytuacja w naszych więzieniach w ostatnich latach radykalnie się poprawiła. Zmieniono dyrekcje więzień, w dużej części także personel, otwarto bramy dla instytucji kontrolujących, takich jak Rzecznik Praw Obywatelskich czy Komitet Helsiński. Zakłady karne są sprawdzane przez sędziów penitencjarnych. Zakłady poprawcze powinni kontrolować sędziowie dla nieletnich. Robią to sporadycznie. • Czemu ma służyć raport sporządzony przez Helsińską Fundację Praw Człowieka? • Wysyłamy go do instytucji odpowiedzialnych za nieletnich i dorosłych przestępców. Także do Biura Interwencji Senatu, redakcji i kierowników wizytowanych placówek. Wszyscy wykazują duże zainteresowanie naszym raportem. Są świadomi kryzysu w zakładach poprawczych. • Dorosłym przestępcom łatwiej się bronić niż pozbawionym wolności dzieciom. Nawet jeśli mają 18 lat. 4 • Więzienia skupiły wokół siebie intelektualistów, stowarzyszenia i instytucje, które dbają o los skazanych i naciskają na rząd. O nieletnich prawie nikt nie dba. ˛ Ministerstwu Sprawiedliwości podlega 27 zakładów poprawczych - przebywa w nich 1591 osób (w tym 139 dziewcząt) oraz siedem schronisk młodzieżowych, w których przebywa 465 osób (w tym 33 dziewczęta). Ministerstwu Edukacji Narodowej podlega 49 młodzieżowych ośrodków wychowawczych. Według ewidencji z końca czerwca br. przebywało w nich 3549 dzieci. 1992/11/13, GW nr 267, wyd. waw, s. 2 Obywatel brzmi dumnie. Karta Praw i Wolności (A) Prezydencki projekt Karty Praw i Wolności przewiduje, że obywatel ma mieć prawo do informacji o działaniach władz i osób publicznych. Każdy będzie mógł zajrzeć do ‘dotyczących go dokumentów urzędowych i kartotek’ (czyli także do akt MSW), żądać sprostowania znajdujących się tam informacji, a nawet ich usunięcia. Prawo to może być jednak ograniczone przez ustawę. Jeśli 100 tys. obywateli podpisze projekt ustawy, będzie on mógł być wniesiony do Sejmu. Jeśli 500 tys. obywateli poprze wniosek o referendum w sprawie uchylenia jakiejś ustawy (z wyjątkiem budżetowej lub dotyczącej podatków) będzie ono ogłoszone. Obywatele dzieci. Życie ludzkie jest nienaruszalne - mówi Karta, nie precyzując jednak, od jakiego momentu liczy się życie: czy od poczęcia czy urodzenia. Zdanie dzieci ‘zdolnych do formułowania własnego poglądu’ trzeba będzie brać pod uwagę ‘w sprawach ich dotyczących’. Oświata nie może być przedmiotem monopolu - powiada Karta. W szkole będzie można uczyć każdej religii i każdej dyscypliny naukowej. ‘Nauczanie nie może obrażać uczuć osób wierzących oraz niewierzących’. Karta powiada, że z jej treścią mają być zaznajamiani uczniowie w szkołach. Władza - sługą Urzędnika Karta nazywa ‘sługą ogółu’. Będzie on mógł odmówić wykonania polecenia niezgodnego z prawem. Nie może służyć za dowód przed sądem informacja uzyskana m.in. przez bicie, naruszenie nietykalności psychicznej, ‘nielegalną ingerencję w życie prywatne’, podsłuch. Władze publiczne będą miały obowiązek ‘zagwarantowania możliwie najlepszych warunków pracy’ i zapewnienia pomocy ludziom, którzy z przyczyn od siebie niezależnych nie mają pracy. Podatki mogłyby być nakładane tylko w ustawach i nie wstecz, czyli nie za okres przed dniem uchwalenia ustawy. Władza ma też zapewnić ‘socjalną, ekonomiczną i prawną’ ochronę rodziny i małżeństwa, otaczać szczególną opieką zdrowotną dzieci, kobiety w ciąży i niepełnosprawnych. Ma umożliwić naukę ‘odpowiednio do zdolności jednostki’. Tych obowiązków władzy nie będzie można jednak dochodzić przed sądem. Krótka historia Karty Krótką historię Karty przedstawia ‘Gazecie’ członek Komitetu Helsińskiego, adwokat Marek Antoni Nowicki. 5 Pierwsza wersja Karty Praw i Wolności została opracowana przez: fizyka Mareka Nowickiego, adwokata Marka Antoniego Nowickiego, profesora prawa Andrzeja Rzeplińskiego przy współudziale ekspertów, m.in. prof. prawa Lecha Falandysza (później ministra w Kancelarii Prezydenta) i prof. Wiktora Osiatyńskiego. Opublikowano ją w Biuletynie Komitetu Helsińskiego w 1990 r. Komitet Helsiński przesłał Kartę senackiej komisji konstytucyjnej poprzedniej kadencji na prośbę jej przewodniczącej Alicji Grześkowiak. Od listopada 1990 r. do maja 1991 r. Karta była dyskutowana na otwartym seminarium pt. ‘Jakich praw Polacy potrzebują’, prowadzonym przez profesorów Rzeplińskiego, Falandysza i Osiatyńskiego na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Kiedy prof. Ewa Łętowska przestała być rzecznikiem praw obywatelskich, włączyła się do dalszych prac zespołu. Potem zainteresował się Kartą prezydent i dalsze prace nad jej udoskonaleniem prowadzone były w jego Kancelarii. 1992/11/17, GW nr 270, Wyd. waw, s. 4, Ireneusz Dudziec; (P) Policjant stoi wobec pokusy korupcji, ale również wobec pokusy nadużycia broni palnej i siły. Część opinii publicznej obawia się, że prawo zbyt silnie wiąże ręce policji - czytamy we wstępie do opublikowanych po raz pierwszy w Polsce międzynarodowych norm działania policji. Żaden z pytanych przez nas policjantów nie wiedział, co zawierają rezolucje i jakie jest ich znaczenie prawne. Normy zawarte w “Deklaracji o Policji”, “Kodeksie postępowania funkcjonariuszy porządku prawnego” i “Podstawowych zasadach użycia siły i broni palnej przez funkcjonariuszy porządku prawnego” są zaleceniami Rady Europy i Zgromadzenia Ogólnego NZ. Nie podlegają procedurze ratyfikacyjnej, powinny być jednak stosowane przez kraje członkowskie jako zbiór norm i zasad moralnych obowiązujących każdego policjanta. W części “Deklaracji o policji” dotyczącej etyki zwraca się szczególną uwagę, aby policjant wystrzegał się wszelkich rodzajów korupcji i surowo ją zwalczał. Poza tym funkcjonariusz nie może m.in.: doraźnie wymierzać kar, stosować tortur i “innych form nieludzkiego bądź poniżającego traktowania ludzi”, brać udziału w śledztwie, zatrzymywaniu, strzeżeniu bądź konwojowaniu osób, które nie są podejrzane o czyn sprzeczny z prawem. Może nie wykonać rozkazu lub polecenia, które jest bezprawne. Za odmowę wykonania takiego polecenia nie może być karany. Ustawodawca - czytamy w “Deklaracji” - powinien stworzyć system gwarancji i środków prawnych zadośćczyniących szkodom wynikłym z działań policji. Natomiast status policjanta powinien gwarantować mu takie warunki zawodowe, psychologiczne i materialne, żeby chroniona była jego uczciwość, bezstronność i godność. Jego wynagrodzenie musi uwzględniać ponoszone ryzyko, obowiązki i nienormowany czas pracy. Strzelać, nie strzelać “Funkcjonariusze mogą użyć siły wyłącznie w przypadku absolutnej konieczności i w granicach niezbędnych do wypełnienia obowiązku. Osobom pozbawionym wolności zapewniają ochronę zdrowia, a w szczególności opiekę lekarską. Z posiadanych poufnych informacji korzystają z zachowaniem dyskrecji, chyba że określone zadania wymiaru sprawiedliwości pozwalają postąpić inaczej” - czytamy w “Kodeksie postępowania funkcjonariuszy porządku prawnego”. Kodeks zaleca parlamentowi, aby zwiększył kontrolę i nadzór nad funkcjonariuszami, stworzył przepisy regulujące przyjmowanie skarg na ich postępowanie i poinformował o nich społeczeństwo. Kodeks powinien być udostępniony wszystkim funkcjonariuszom w tłumaczeniu na ich język ojczysty. Szanować życie ludzkie “Rządy powinny wzbogacać katalog środków przymusu tak dalece, jak to jest możliwe” - brzmi jeden z przepisów kodeksu. “Chodzi o broń i amunicję, która pozwalałaby różnicować użycie siły, w szczególności wprowadzać do użytku broń nie powodującą śmierci”. Z kolei, aby zmniejszyć użycie jakiejkolwiek broni, zaleca się wyposażanie policjantów w środki samoobrony: kamizelki kuloodporne, tarcze, hełmy, kuloodporne środki transportu. Policjanci - według kodeksu - używają broni dopiero, gdy nie ma “żadnej nadziei na osiągnięcie zamierzonego celu” albo gdy inne środki okażą się nieskuteczne. Jeżeli [broń, użycie] jest nieuniknione, policjanci będą: minimalizować szkody, szanować życie ludzkie, zapewniać pomoc medyczną, upewnić się, że krewni i bliscy poszkodowanych zostali niezwłocznie zawiadomieni. 6 Państwo powinno zagwarantować, że samowolne użycie broni przez funkcjonariusza będzie karane tak jak pospolite przestępstwo. Przynajmniej oficerowie. Kraje członkowskie ONZ i Rady Europy (Polska jest jej członkiem od ubiegłego roku) powinny możliwie jak najszerzej wprowadzać normy rezolucji do prawa krajowego. Powinny informować o nich społeczeństwo. Informacje o ich stosowaniu, raz na pięć lat począwszy od tego roku, będą składane przez rząd organom ONZ i Rady. Jak powiedział nam dr Andrzej Rzepliński, specjalista od prawa policyjnego, niektóre sprawy zawarte w rezolucjach, np. przechowywanie przez policję danych osobowych czy przypadki odmowy wykonania poleceń służbowych, regulowane w rezolucjach, nie są ujęte w naszym prawie wewnętrznym. Zdaniem dr. Rzeplińskiego z rezolucjami powinni zapoznać się przynajmniej oficerowie. Nie ma obowiązku Z tego, co udało się nam ustalić, polski tekst rezolucji policyjnych wydrukowano na razie tylko w formie skryptu dla słuchaczy Centrum Szkolenia Policji w Legionowie (5 tys. egzemplarzy). W gablocie Komendy Głównej wywieszono miesiąc temu kartkę informującą, że skrypt będzie niebawem do kupienia. W ubiegłym tygodniu jeszcze go nie było. Żaden z pytanych przez nas policjantów nie wiedział, co zawiera tekst rezolucji i jakie jest jej znaczenie prawne. Rzecznik prasowy Komendy Głównej podinspektor Jerzy Kirzyński powiedział, że “nikt nie ma obowiązku zapoznawania się z tymi dokumentami”. - Jeśli ktoś chce je przeczytać, to przeczyta dodał. Dowiedzieliśmy się, że po wizycie polskiej delegacji w Strasburgu przygotowywana jest w Komendzie Głównej Karta Policjanta Europejskiego zawierająca zbiór zasad prawnych dotyczących relacji: policjant i obywatel, policjant i społeczeństwo oraz policjant i demokracja. 1993/02/24, GW nr 46, wyd. waw, s. 4 Prowokowanie podejrzanych ‘Jeżeli tak doskonała policja jak nasza dostanie uprawnienia do stosowania [prowokacja, policja], to źle się to dla niej samej skończy. (...) Największym zdumieniem napawa mnie przepis, pozwalający prowadzić tzw. działania operacyjne (np. podsłuch, otwieranie korespondencji, podgląd) wobec osób, które policja podejrzewa o to, że w przyszłości staną się... podejrzanymi. Można taki przepis wykorzystać np. w celu skompromitowania członka opozycyjnej partii’. (Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego, ,Express Wieczorny’) 1993/03/05, GW nr 54, wyd. waw, s. 3 Wałęsa jak de Gaulle (A) Do końca kwietnia Kancelaria Prezydenta chce zakończyć prace nad projektem konstytucji. Przewiduje on stworzenie w Polsce zbliżonego do francuskiego systemu prezydenckoparlamentarnego z silną pozycją ‘prezydenta-arbitra’, który byłby jednocześnie ‘szefem władzy wykonawczej’. Nad prezydenckim projektem konstytucji pracują: prof. Lech Falandysz, prof. Andrzej Ajnenkiel, dr Władysław Kulesza, prof. Wiktor Osiatyński, prof. Michał Pietrzak i prof. Andrzej Rzepliński. Za podstawę prac przyjęli oni projekt konstytucji opracowany przez senacką komisję konstytucyjną w zeszłej kadencji. Komisji przewodniczyła senator Alicja Grześkowiak z wtedy jeszcze proprezydenckiego PC. Według tego projektu prezydent byłby zwierzchnikiem sił zbrojnych, mianowałby i odwoływał premiera, a także - na wniosek szefa rządu - ministrów. [Prezydentura] byłby wybierany w wyborach powszechnych. Zastępca szefa Kancelarii Lech Falandysz powiedział ‘Gazecie’ wczoraj, że w projekcie uwzględni się też obowiązującą obecnie małą konstytucję, ale ‘trzeba będzie dokonać zdecydowanego wyboru’. Chcemy, by to prezydent powoływał i odwoływał premiera, bo to jest kanon demokracji - powiedział nam Falandysz. 7 Jego zdaniem prezydent powinien być ‘arbitrem w państwie’, a jednocześnie, do pewnego stopnia, ‘szefem władzy wykonawczej’. • Modelem jest dla nas konstytucja V Republiki, choć chcemy, by nasz system był mniej niż we Francji prezydencki, a bardziej parlamentarny - dodał minister. Zgodnie z ustawą o trybie przygotowania konstytucji prawo złożenia własnego projektu konstytucji ma komisja konstytucyjna Zgromadzenia Narodowego (46 posłów i 10 senatorów), 56 członków [Zgromadzenie Narodowego] oraz prezydent. Potem w Sejmie odbyłaby się debata o ustroju państwa. Następnie komisja opracowałaby jednolity projekt konstytucji. W Zgromadzeniu Narodowym musiałyby odbyć się dwa czytania projektu. W razie zgłoszenia przez prezydenta poprawek konieczne byłoby jeszcze trzecie czytanie i potem referendum. Gdyby prezydent nie miał zastrzeżeń - od razu referendum. Konstytucja zaczęłaby obowiązywać, gdyby większość głosujących Polaków zaakceptowała ją w referendum. 1993/05/22-05/28, G. Telewizyjna nr 118, wyd. waw, s. 12 Tylko w Jedynce - Studio Europa Konsekwencje podpisania przez Polskę Konwencji Rady Europy o Ochronie Praw Człowieka. W programie wypowiedź rzecznika praw obywatelskich prof. Tadeusza Zielińskiego, felietony filmowe oraz dyskusja w studiu z udziałem: sędziego Sądu Najwyższego Janusza Łętowskiego, przedstawicieli Komitetu Helsińskiego - Marka Nowickiego i Jerzego Rzeplińskiego, Jerzego Andrzeja Wojciechowskiego z Biura Informacji Europejskiej oraz Pawła Moczydłowskiego z Ministerstwa Sprawiedliwości. 1994/03/10, GW nr 58, wyd. waw, s. 1 Tomasz Surdel, Genewa; Bartosz Węglarczyk, Warszawa; Helena Łuczywo Handlowanie prawami (P) Trzeci rok z rzędu [Komisja Praw Człowieka ONZ] nie udało się przyjąć rezolucji domagającej się przestrzegania praw człowieka w Chinach. Wczoraj w [Genewa] przesądził o tym prawdopodobnie głos Polski. Na mocy rezolucji mógłby rozpocząć działalność specjalny wysłannik Komisji, który zbadałby przestrzeganie praw człowieka w Chinach (w ostatnich dniach w Chinach aresztowano [aresztowania] 17 działaczy praw człowieka i wolnych związków zawodowych). Z takiego mandatu wysłannikiem Komisji w b. Jugosławii jest Tadeusz Mazowiecki. Rezolucja mówiła też o więzieniu i torturowaniu działaczy niepodległościowych w Tybecie. Dziś mija 35. [rocznice] krwawego stłumienia przez chińską armię powstania w Lhasie. Projekt rezolucji zgłosiły państwa Unii Europejskiej [Chiny - Unia Europejska, Lhasa]. Delegat USA apelował, by głosować zgodnie z sumieniem, a nie interesem gospodarczym. Powiedział, że jeśli Komisja Praw Człowieka ONZ nie wypowie się w sprawie Chin, czyli jednej czwartej ludności świata, to straci wiarygodność [USA - Chiny, USA - ONZ]. Przed głosowaniem Chińczycy zgłosili wniosek o zaniechanie głosowania nad rezolucją. Okazało się wówczas, że polski delegat otrzymał z Warszawy polecenie wstrzymania się od głosu. Według dobrze poinformowanych źródeł w Genewie Polska pociągnęła za sobą głosy niezdecydowanych, co przesądziło los rezolucji. 8 Doradca polskiej delegacji i działacz Komitetu Helsińskiego prof. Andrzej Rzepliński powiedział nam wczoraj, że już dzień przed głosowaniem przedstawiciel Chin przy Komisji ONZ poinformował przedstawiciela Polski, że dostanie on z Warszawy polecenie wstrzymania się od głosu. Za wnioskiem chińskim głosowało 20 delegatów, 17 wstrzymało się (z Europy tylko Polska i Rumunia), a 16 - m.in. państwa Unii Europejskiej, USA i Rosja - było przeciw. Członkowie naszej delegacji byli oburzeni poleceniem z Warszawy: ‘To wstyd’ - mówili ‘Gazecie’. Nie wiadomo, dlaczego polski MSZ zawyrokował, by wstrzymać się od głosu. Dyrektor departamentu prasy i informacji MSZ Władysław Klaczyński powiedział nam wczoraj: ‘W Azji jest wiele bardzo skomplikowanych i odległych dla nas spraw związanych z prawami człowieka. Polska przyjęła zasadę konsekwentnego wstrzymywania się od głosu w tych sprawach’. Silne naciski, by poprzeć rezolucję potępiającą Chiny wywierali m.in. przewodniczący parlamentarnej komisji spraw zagranicznych Bronisław Geremek, Jacek Kuroń oraz działacze [Helsińska Fundacja Praw Człowieka]. ‘Rok temu chcieliśmy sprzedać do Pakistanu 200 czołgów. Pakistańczycy namawiali wówczas delegatów podczas obrad Komisji, by głosowali przeciwko rezolucji potępiającej Islamabad m.in. za torturowanie więźniów. Obiecano wówczas wielu państwom wiele rzeczy’ - powiedział ‘Gazecie’ prof. Rzepliński. Polska wstrzymała się wówczas od głosu, ale do podpisania kontraktu nigdy nie doszło [Polska - Pakistan, broń, handel]. • Oburzenie wobec postawy polskiej delegacji w Genewie wyraził wczoraj [KP UD]: ‘Rzeczpospolita jest państwem, dla którego racje podstawowych praw człowieka powinny zawsze stać ponad doraźnym interesem politycznym’. Ţ Mówiąc najłagodniej - mamy do czynienia z ośmieszeniem Polski. W końcu nie tak dawno wysłannicy komunistycznej dyktatury tłumaczyli delegatom różnych państw, by w Komisji Praw Człowieka zrezygnowali z upominania się o polskich [więźniowie polityczni]. Wśród uwięzionych znajdowali się wtedy późniejsi wybitni działacze związku ‘S’, intelektualiści i politycy polscy z prezydentem Lechem Wałęsą na czele. Presja międzynarodowych organizacji praw człowieka okazała się skuteczna i ludzie opozycji demokratycznej opuszczali więzienia. Teraz polska dyplomacja oparła się skutecznie naciskowi tych organizacji. Los dręczonych w więzieniach chińskich związkowców i obrońców praw człowieka - dla wielu z nich Polska była wzorem - okazał się mało interesujący w zestawieniu z obiecankami gospodarczymi chińskich czerwonych mandarynów. Jakiż wstyd... 1994/04/18, GW nr 90, wyd. waw, s. 3 Teresa Bogucka, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Janusz Grzelak, Zbigniew Hołda, Ewa Łętowska, Marek Nowicki, Danuta Przywara, Andrzej Rzepliński, Stefan Starczewski, Janina Zakrzewska Oświadczenie Komitetu Helsińskiego w Polsce Mamy własne państwo. Konstytucja stanowi, że Rzeczpospolita jest państwem prawa. Chcemy, żeby Polska nim była. Najważniejsze sprawy naszego państwa stały się ostatnio przedmiotem gier politycznych. To budzi niepokój. 9 Przestrzegamy przed takimi zmianami konstytucji oraz takimi sposobami jej obrony, które służą koniunkturalnym interesom polityków. Konstytucja i państwo prawa nie są własnością rządzących. Teresa Bogucka, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Janusz Grzelak, Zbigniew Hołda, Ewa Łętowska, Marek Nowicki, Danuta Przywara, Andrzej Rzepliński, Stefan Starczewski, Janina Zakrzewska 1994/10/10, GW nr 236, Wyd. waw, s. 3 Artur DOMOSŁAWSKI Stary kaganiec równie zły (A) Z publicznych deklaracji posłów wynika, że Sejm nie zdoła odrzucić weta Senatu wobec kagańcowej ustawy o tajemnicy państwowej, upadnie więc ona ostatecznie. Nie ma się jednak co cieszyć - stare przepisy z czasów stanu wojennego są równie restrykcyjne. Według starej ustawy tajemnicą jest wiadomość, której ujawnienie “może narazić na szkodę obronność, bezpieczeństwo lub inny ważny interes Państwa”. Tajemnicą są objęte informacje dotyczące obronności (wyposażenie wojsk, ich liczebność, zdolności produkcyjne przemysłu obronnego), organizacji policji, prace naukowe i technologiczne, szeroko pojęta działalność banków, przygotowania i negocjacje w sprawie zawierania umów międzynarodowych. W paragrafach określających typ tajemnych informacji straszy formuła jak z gumy, że chodzi o wiadomości ważne “dla bezpieczeństwa Państwa” albo dla “interesu Państwa” itp. Rozciągliwe rygory Z gumy jest także artykuł pozwalający każdemu anonimowemu urzędnikowi uznać za tajemnicę służbową niemal każdą wiadomość. Nie ponosi on za to żadnej odpowiedzialności. Urzędnicy mogą więc swobodnie kwalifikować, co jest tajne i w jakim zakresie, bo ustawa tego nie precyzuje. Ustawa nie zawiera wykazu informacji tajnych, a ponadto zastrzega, że tajne mają być nawet wykazy tajnych informacji dotyczących “obronności, Sił Zbrojnych i bezpieczeństwa Państwa”. Kto decyduje o utajnieniu? Urzędnicy. Ten rygorystyczny przepis daje - paradoksalnie - większe szanse obrony osobie, która nieświadomie ujawni tajemnicę. Za ujawnienie tajemnicy państwowej kodeks karny przewiduje karę więzienia od sześciu miesięcy do pięciu lat. Ale - jak czytamy w komentarzu do kodeksu - przestępstwo z tego artykułu “polega na umyślnym, a więc świadomym ujawnieniu wiadomości objętej tajemnicą państwową”. Do więzienia nie poszedłby więc dziennikarz, który nie zna wykazu tajemnic i ujawni coś, o czym nie wie, że jest tajne. Urzędnicy jednak mogą pójść za kratki (nawet na trzy lata) również za nieświadomy “przeciek”. Obowiązek zachowania tajemnicy ustawa ze stanu wojennego nakłada zresztą nie tylko na urzędnika, ale na każdego, “do czyjej wiadomości [tajemnica ta] dotarła”. Za świadome ujawnienie tajemnicy do więzienia może pójść każdy. Do 1982 r. tajemnica państwowa była zdefiniowana ogólnikowo - objęte nią były wiadomości, których ujawnienie było wymierzone w bezpieczeństwo Polski. Za przestępstwa określone w kodeksie karnym jako “przestępstwa naruszenia tajemnicy państwowej i służbowej” skazano w sumie od 1969 r. (data uchwalenia kk) 127 osób. W początkach życia ustawy o tajemnicach 1982-83 skazywano rocznie dziewięć-dziesięć osób; w latach 1985-89 rocznie trzy-cztery osoby; od 1989 r. - rocznie jedną osobę. Martwa, ale groźna • Faktycznie tę ustawę można egzekwować tylko w państwie autokratycznym, jeśli nie totalitarnym uważa prof. Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. W czasach późnego komunizmu lat 80. była ona narzędziem ochrony wiadomości niewygodnych dla władzy. Po klęsce starego systemu ustawa stała się praktycznie martwa. Ale czy na zawsze? Nerwowe zabiegi Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o uchwalenie nowej ustawy o tajemnicach dowodzi, że MSW koniecznie chce mieć jakąś ustawę dającą mu kontrolę nad wiedzą obywateli o poczynaniach władzy. Teraz dygnitarze MSW bez wahania mogą powiedzieć: “odrzucono nową 10 ustawę, a państwo jakoś trzeba chronić; reanimujemy więc starą”. Wysoki urzędnik MSW zapowiedział już przygotowanie przepisów wykonawczych do “wojennej” ustawy. I wtedy - jak się wyraził - “dziennikarze dopiero pożałują”. Nawet gdy to zrealizuje, w kary więzienia dla dziennikarzy trudno uwierzyć. Ale w milczenie zastraszonych urzędników - nietrudno. 1994/11/23, GW, nr 272, wyd. waw, s. 4 Prezes Zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Marek Nowicki Listy. Do marszałka Sejmu (P) Polska ratyfikując Europejską Konwencję Praw Człowieka zobowiązała się m.in. do przestrzegania ‘prawa do szybkiego, sprawiedliwego procesu’. Porównanie standardu czasu trwania procesów określonego przez organy Konwencji z polską praktyką wskazuje, że prawo to jest w Polsce nagminnie naruszane. Grozi to Polsce przegranymi procesami w Strasburgu, zaś skarbowi państwa wypłacaniem z tego tytułu odszkodowań. Nie jest to wina sędziów, większość z nich pracuje ponad siły. Wynika to z ogólnej kondycji polskiego wymiaru sprawiedliwości. (...) Zdajemy sobie w pełni sprawę z trudności finansowych Państwa i potrzeb całej sfery budżetowej. Jednak kryzys trzeciej władzy ma wyjątkowe znaczenie tak dla praw człowieka, jak i dla samej instytucji Państwa, zagrażając konstytucyjnym zasadom państwa prawa i trójpodziału władzy. Zwracamy się więc do Pana Marszałka z apelem o poświęcenie szczególnej uwagi problemom wymiaru sprawiedliwości podczas debaty budżetowej. Z upoważnienia: Haliny Bortnowskiej-Dąbrowskiej, Teresy Boguckiej, Marii Dziedzic, Marka Edelmana, Janusza Grzelaka, Zbigniewa Hołdy, Jacka Kurczewskiego, Ewy Łętowskiej, Wojciecha Maziarskiego, Michała Nawrockiego, Marka Antoniego Nowickiego, Andrzeja Paczkowskiego, Danuty Przywray, Andrzeja Rzeplińskiego, Marka Safjana, Stefana Starczewskiego, Andrzeja Szczypiorskiego i Zofii Wasilkowskiej. 1995/04/07, GW nr 83, Wyd. waw, s. 2, Akta tajnych współpracowników mniej tajne - Jak otwierać teczki (P) Kto ma decydować, czy ujawniać akta tajnych współpracowników potrzebne do postępowań karnych i procesów? MSW chce, by był to prokurator generalny. Część posłów proponuje pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. Komisje sejmowe w tym miesiącu wybiorą jedno z rozwiązań. Akta tajnych agentów UB i SB są niezbędne do ustalenia sprawców wielu zbrodni - m.in. zabójców działacza opozycyjnego Stanisława Pyjasa w Krakowie w 1977 r. Szef MSW odmawia udostępnienia tych materiałów sądom i prokuraturom, powołując się m.in. na ustawy o tajemnicy państwowej i o urzędzie ministra spraw wewnętrznych. Ręce miałaby mu rozwiązać poprawka do ustawy o MSW. Resort proponuje w niej, by w sprawach o zabójstwo lub śmiertelne pobicie - jeśli szef MSW odmówi wydania akt na żądanie prokuratora prowadzącego śledztwo - ostateczna decyzja należała do prokuratora generalnego. Takie rozwiązanie popiera MSW, Ministerstwo Sprawiedliwości i przewodniczący podkomisji sejmowej Jerzy Dziewulski (SLD). Ale według m.in. Krajowej Rady Sądownictwa i pierwszego prezesa SN oznaczałoby to podporządkowanie sądów prokuratorowi generalnemu. • Według wersji MSW sąd nie może sam wystąpić do szefa resortu o ujawnienie akt. Co gorsza, ocenę, czy są one przydatne do procesu, oddaje się prokuraturze. To nie zapewnia bezstronności w ocenie materiału dowodowego. Łamie też zasadę, że w praworządnym państwie instancją powołaną do oceny dowodów jest niezawisły sąd, a nie prokurator generalny - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. 11 Poseł UW Bogdan Borusewicz proponuje, by nie prokurator generalny, tylko pierwszy prezes SN orzekał ostatecznie, czy ujawnić materiał i włączyć go do sprawy karnej. Decyzję, w czyich rękach będzie ujawnianie teczek agentów, podejmą połączone komisje sejmowe, które zajmą się nowelizacją ustawy o MSW jeszcze w tym miesiącu. 1995/04/12, GW nr 87, wyd. waw, dział Kraj, s. 2 Agata Nowakowska Prawo do inności. Nowy zapis w projekcie konstytucji (P) Homoseksualistów nie wolno dyskryminować. Nie oznacza to jednak, że osoby tej samej płci będą mogły zawierać małżeństwa. Wczoraj komisja konstytucyjna przegłosowała zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Był to pomysł posła SLD Marka Rojszyka. Poparło go 16 posłów i senatorów z różnych klubów, sześciu było przeciw, a siedmiu wstrzymało się od głosu. Orientacja seksualna. Podejrzenia wśród niektórych parlamentarzystów wzbudziło określenie ‘orientacja seksualna’. - Czy to aby nie oznacza zgody na nekrofilię, zoofilię? - zastanawiali się w kuluarach. Bardziej zorientowani tłumaczyli kolegom: ‘Orientacje są tylko trzy: homoseksualna, biseksualna i heteroseksualna’. Rojszyk przypomniał, że podczas ubiegłej kadencji komisja pracująca nad prezydencką Kartą Praw i Wolności przyjęła podobną propozycję prof. Lecha Falandysza. Wczoraj jednak reprezentujący prezydenta prof. Andrzej Rzepliński obawiał się, że zakaz dyskryminacj ze względu na orientację seksualną mógłby stać się dla ‘mniejszości seksualnych’ podstawą do żądania zmian np. w prawie rodzinnym, umożliwiających zawieranie homoseksualistom małżeństw z osobami tej samej płci, a później adoptowanie dzieci. • Co innego dyskryminacja, a co innego równe prawa - rozwiewał wątpliwości Jerzy Ciemniewski z UW. Minister sprawiedliwości Jerzy Jaskiernia (SLD), gorący zwolennik wpisania do konstytucji zakazu dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, dodał, że jest to zgodne ze stanowiskiem Rady Europy i Parlamentu Europejskiego. Kobieta i mężczyzna Komisja zgodziła się, że kobiety w Polsce są gorzej traktowane niż mężczyźni, choć np. senator Piotr Andrzejewski (‘S’) powątpiewał w to. Tymczasem komisja, poza ogólnym zakazem dyskryminacji ze względu na płeć, na wniosek Danuty Waniek z Sojuszu, zapewniła kobietom: ‘równe z mężczyznami prawo do kształcenia, zatrudnienia i awansów, do jednakowego wynagradzania za pracę jednakowej wartości, do zabezpieczenia społecznego oraz zajmowania stanowisk, godności publicznych i odznaczeń’. Wczoraj parlamentarzyści zdecydowali także, że nie ma co wpisywać do konstytucji księżycowej obietnicy zapewnienia każdemu mieszkania. Władze publiczne będą jednak musiały ‘prowadzić politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w tym wspierania ich działań zmierzających do uzyskania własnego mieszkania’. Przypomnijmy, że o tym, jaka będzie konstytucja, zdecydują: Zgromadzenie Narodowe, prezydent (ma prawo zgłosić poprawki) i ostatecznie naród, który konstytucję przyjmie lub odrzuci w referendum. 12 Zdyscyplinować posłów Szef komisji konstytucyjnej Aleksander Kwaśniewski chce, by posłowie i senatorowie, którzy nagminnie opuszczają posiedzenia komisji, ‘po męsku powiedzieli, że rezygnują’. Komisja często nie jest w stanie przeprowadzić głosowania z powodu braku kworum. Wczoraj Kwaśniewski zapowiedział, że złoży wniosek o wycofanie z komisji jej notorycznie nieobecnych członków. - Ta zmiana powinna się dokonać już na najbliższych posiedzeniach Sejmu i Senatu powiedział dziennikarzom Kwaśniewski. 1995/11/13, GW nr 263, Wyd. waw, s. 2, Wojciech Staszewski Demonstracja niepodległościowa skinówn - Heil, jeszcze Polska... Na ekranie telewizorów cała Polska zobaczyła: skini podczas demonstracji na 11 Listopada śpiewają hymn narodowy z ręką wyciągniętą w faszystowskim pozdrowieniu. Na wrocławskim rynku do skinów przemawiał Bolesław Tejkowski: - Polską rządzi żydowska mafia, która nie tylko nie dba o rozwój Polski, ale Polskę tę rabuje. W Krakowie skini z transparentami “Żydzi i Niemcy precz z Polski” przysięgali z faszystowskim gestem, że będą walczyć o zniesienie żydokomunistycznego rządu itp. Zakazać czy nie Czy skinowskie demonstracje powinny być zakazane? Art. 1 ustawy o zgromadzeniach (z 5 lipca 1990 r.) mówi: “Każdy może korzystać z wolności pokojowego zgromadzania się”. Może być ona ograniczona tylko, gdy zagrożone jest “bezpieczeństwo państwowe lub porządek publiczny” lub z powodu ochrony “zdrowia lub moralności publicznej, albo praw i wolności innych osób”. 16 marca 1994 r. Trybunał Konstytucyjny podjął uchwałę: “Organ gminy tylko wtedy zakazuje zgromadzenia publicznego, gdy jego cel lub odbycie sprzeciwiają się ustawie Prawo o zgromadzeniach lub naruszają przepisy ustaw karnych, lub gdy odbycie zgromadzenia może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”. Policja, zgodnie z tą uchwałą, nie może interweniować, jeśli zgromadzenie było legalne i nie zostało rozwiązane przez przewodniczącego zgromadzenia lub przez przedstawiciela gminy. Gmina zaś nie ma obowiązku przysyłania na manifestacje swojego przedstawiciela. Jerzy Ciemniewski, prawnik i poseł UW, uważa, że zakazywanie tego typu demonstracji byłoby niebezpieczne: - Należy natomiast stwierdzić, czy nie rozpowszechnia się podczas nich faszystowskich treści oraz czy nie nawołuje się do przemocy. A jeśli tak, to skutecznie ścigać przestępstwo. Prokuratura powinna to wtedy zrobić z urzędu. • Oburza mnie wykorzystywanie przez małe grupki święta narodowego. Uważam, że wyprowadzanie polityki na ulicę to marnowanie młodzieży - stwierdza Ryszard Czarnecki, prezes ZChN. • Używanie środków policyjnych nie ma sensu, bo może prowadzić do ulicznej rozróby, która niczego nie rozwiązuje - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego w Polsce. - Ale prokuratura powinna stwierdzić, czy podczas manifestacji nie nawoływano do nienawiści rasowej. Hymn i ręka Czy przestępstwem było odśpiewanie hymnu z faszystowskim gestem? - Trudno pociągnąć kogoś do odpowiedzialności za to, że trzyma rękę pod takim, a nie innym kątem - uważa Ciemniewski. Czarnecki: - Ludzie wykonujący taki gest 50 lat temu zabijali tych, którzy śpiewali hymn. To jawna sprzeczność. Rzepliński: - Hymn narodowy podlega ochronie prawnej. Sprzeczność między hymnem narodowym a nazistowskim pozdrowieniem jest oczywista. Nawet jeśli polscy skini uważają, że to staropolskie pozdrowienie. Ja nie znam takiego staropolskiego pozdrowienia, a oni przecież nie chodzą w kontuszach, tylko odwołują się do ideologii nazistowskiej. 13 1995/07/05, GW nr 154, wyd. waw, dział Kraj, s. 3 Agnieszka Kublik; Agata Nowakowska Obrażeni na Wałęsę. Prezydent bez ekspertów w komisji konstytucyjnej Lech Wałęsa nie chce już firmować prac komisji konstytucyjnej. Wycofuje poparcie dla swojego projektu twierdząc, że teraz bardziej podoba mu się projekt ‘S’ i Senatu. Eksperci prezydenta rezygnują z prac w komisji konstytucyjnej. Wczoraj rezygnacje złożyli reprezentujący prezydenta w komisji konstytucyjnej eksperci: prof. Michał Pietrzak, prof. Andrzej Rzepliński i dr Władysław Kulesza. Poinformowali szefa komisji Aleksandra Kwaśniewskiego, że nie mogą już reprezentować Wałęsy. Oburzyła ich wypowiedź prezydenta na spotkaniu 21 czerwca z klubami BBWR, KPN i ‘Solidarności’. Prezydent narzekał wówczas, że ma złych prawników, którzy zrobili mu zły ‘socjalistyczny projekt’, oraz wyznał, że bardziej sympatyzuje z projektami: obywatelskim, lansowanym przez ‘S’, i tzw. senackim (autorstwa Senatu I kadencji). Jednak rzecznik prezydenta Leszek Spaliński oświadczył wczoraj, że to Lech Wałęsa wycofał swoich przedstawicieli. Byłoby śmiesznie 28 czerwca eksperci napisali do Wałęsy list z prośbą o przyjęcie ich ‘dymisji’. Jako powód podali ‘negatywną ocenę projektu’ przez prezydenta. Odpowiedzi nie dostali. Wczoraj postanowili więc publicznie poinformować o rezygnacji. Prof. Rzepliński: ‘Byłoby śmiesznie, gdybyśmy jako przedstawiciele prezydenta bronili w komisji projektu, z którym prezydent się nie identyfikuje. Nazwanie naszego projektu socjalistycznym świadczy o tym, że pan prezydent go nie zna. To niesprawiedliwa ocena’. Wachowski cudze listy lubi Wczoraj przed południem szef Kancelarii Prezydenta Tomasz Kwiatkowski przesłał do Biura Prasowego Prezydenta oświadczenie: ‘Zdaniem pana prezydenta udział jego przedstawicieli w komisji konstytucyjnej na obecnym etapie nie jest konieczny. Pan prezydent podziela krytyczną ocenę Konferencji Plenarnej Episkopatu wyników prac komisji konstytucyjnej’. Komunikat nie ujrzał jednak światła dziennego. Pisząc go Kwiatkowski nie wiedział jeszcze, że eksperci prezydenta sami zrezygnowali z pracy w komisji. Nie wiedział też, że wysłali do prezydenta list z informacją o rezygnacji. O tym piśmie Kwiatkowski usłyszał dopiero od dziennikarzy. W Kancelarii Prezydenta dowiedzieliśmy się, jak do tego doszło: pismo skierowane do prezydenta jak zwykle trafiło do szefa jego gabinetu Mieczysława Wachowskiego. Ten jednak nie przekazał listu Kwiatkowskiemu (choć to jego kompetencje), bo jest z nim w konflikcie. • Gdybym dostał list, to bym sprawę załagodził - powiedział nam wczoraj Kwiatkowski. Sprzątaczka prezydenta Teraz Kwiatkowski wspólnie z przedstawicielami KPN, BBWR i ‘S’ będzie się zastanawiał, co dalej. Rzecznik prezydenta zapewnił wczoraj, że Wałęsa nie zgłosi nowego projektu, dopóki będzie działała obecna komisja konstytucyjna. Kwiatkowski nie wie, czy ktoś będzie reprezentował prezydenta w komisji. Kwaśniewski - powołując się na ustawę - twierdzi, że obecność przedstawicieli prezydenta na posiedzeniach jest obowiązkowa. - No to będę przysyłał sprzątaczkę - śmieje się Kwiatkowski. 14 W sejmowych kuluarach pojawiło się nazwisko b. senatora ZChN Waleriana Piotrowskiego, który miałby reprezentować w komisji głowę państwa. Kwiatkowski mówi, że nic o tym nie słyszał. Wałęsa był zadowolony Najbardziej zdziwiony wczorajszymi wypadkami był Lech Falandysz, były prezydencki prawnik i współautor krytykowanego obecnie przez prezydenta projektu konstytucji. - Prezydent nie miał zastrzeżeń do swojego projektu. Ekspertom był wdzięczny i przyjął ich na śniadaniu - powiedział nam wczoraj Falandysz. Jeden z ekspertów komisji prof. Wiktor Osiatyński powiedział wczoraj dziennikarzom, że ‘prezydent spostponował publicznie pracę profesorów, którzy poświęcili mu swój czas. Spostponowanie tego dla celów politycznych jest po prostu świństwem’. Prawnicy z Kancelarii Prezydenta nie rozumieją, jak prezydent może odrzucać własny projekt i jednocześnie popierać senacki i obywatelski. - Senacki jest zbliżony do naszego, zakłada ustrój prezydencko-parlamentarny - wyjaśnia pracownik Biura Prawnego Prezydenta. - Natomiast obywatelski utrzymuje słabego prezydenta. Skąd nagle miłość Wałęsy do słabej prezydentury?(P) 1996/04/09, GW nr 84, Wyd. waw, s. 14 Anna Bikont Co mu zrobić, jak go złapiemy Czy kara ma być odwetem na przestępcy, czy środkiem, by przywrócić go społeczeństwu? Wszyscy naukowcy są zgodni: polskie prawo karne jest nazbyt represyjne i nie ma powodu, by je zaostrzać Jaki byłby sprawiedliwy wyrok dla 21-letniego recydywisty, który ukradł kolorowy telewizor? Rok, półtora - proponowali mieszkańcy Europy Zachodniej. 13 lat - orzekali Polacy. Wyniki badań sprzed kilku lat pokazują dobitnie, jak bardzo represyjnym jesteśmy społeczeństwem. Aż 71 proc. Polaków domaga się dziś wprowadzenia bardziej surowych kar (dane według badań IMAS International). A już i tak średni wyrok w Polsce to dwa lata, w Europie Zachodniej - rok. Ofiara czy odszczepieniec Zaostrzać represje czy je łagodzić? Albo inaczej - czy przestępca jest kimś takim samym jak my, tylko bardziej nieszczęśliwym, zwichrowanym przez środowisko, czy też odszczepieńcem zasługującym jedynie na wzgardę i izolację? Odpowiedzi na te pytania podbudowujemy argumentami zarówno racjonalnymi, jak emocjonalnymi. Tymczasem w jednych krajach łagodzi się kodeks karny, w drugich zaostrza, a generalnie przestępczość wszędzie rośnie. Doświadczenia państw, które próbują od lat mierzyć się z problemem rosnącej przestępczości, pokazują, że nie ma tu żadnych prostych zależności. I tak na przykład wiadomo, że wzrost przestępczości idzie w ślad za wzrostem gospodarczym. Albo też że oglądanie przez dzieci filmów eksponujących przemoc zwiększa prawdopodobieństwo, że same kiedyś uciekną się do przemocy. • Ale Japonia, gdzie komiksy i telewizyjne kreskówki ociekają krwią, a gospodarka jest w stanie permanentnego wzrostu, to kraj o zdecydowanie niskiej przestępczości - mówi prof. Andrzej Siemaszko z Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości. - W tym przypadku decydującym czynnikiem jest formalna i nieformalna kontrola społeczna, fakt, że jednostka jest tam pod kontrolą wszechmocnej rodziny, społeczności lokalnej, środowiska zawodowego. Zamordowanie Wojciecha Króla uruchomiło u nas publiczną debatę na temat represyjności systemu karnego i kary śmierci. Poprzednia taka debata toczyła się w końcu 1989 r., gdy szykowała się wielka amnestia. Atmosfera była gorąca, w więzieniach wybuchały bunty. Nastroje społeczne oddawał list, który poseł sprawozdawca Andrzej Kern, wówczas z OKP, odczytał na początku sejmowej dyskusji nad projektem ustawy amnestyjnej: “Około 90 proc. społeczeństwa jest przeciwne amnestii w dniu 11 listopada, gdyż złodzieje wyszliby na święta. Byłby to początek końca aktualnego rządu, gdyż z uwagi na gwałty i rozboje trzeba by wprowadzić stan wyjątkowy”. Kern odcinał się od tego listu dowodząc, że proponowana ustawa amnestyjna, nie obejmująca wszystkich skazanych, jest właśnie wyrazem kompromisu i zrozumienia dla społecznych lęków. Ale nutę podchwycili posłowie PZPR. Włodzimierz Cimoszewicz określił projekt amnestii jako “gest natury politycznej, sprzeczny z oczekiwaniami społeczeństwa”, a Izabella Sierakowska oburzała się, 15 iż projekt przedstawia się do konsultacji więźniom, a nie społeczeństwu. Sejm jednak amnestię przegłosował i prawie 20 tys. więźniów jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia wyszło na wolność. Zarazem liberalizowano system penitencjarny. Wkrótce jednak miało się okazać, że ceną zmiany, wolności i demokracji jest rosnąca przestępczość. Po sześciu latach od ogłoszenia amnestii wchodzą pod obrady Sejmu propozycje zmian kodeksu karnego. I znów rozmijają się one z potocznym stanem świadomości, idąc generalnie w kierunku złagodzenia kar. Na ile jednak społeczne oczekiwania powinny znajdować odzwierciedlenie w przepisach prawa? • Problem zaostrzania kar to problem wyboru, czy chcemy należeć do Wspólnoty Niepodległych Państw czy do Europy - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego. - Na Ukrainie wykonuje się miesięcznie ok. dziesięciu wyroków śmierci. Warto więc się zastanowić, gdzie jest bezpieczniej: na Ukrainie czy np. w Niemczech. • Racjonalna polityka kryminalna może wyprzedzać nieco świadomość społeczną, ale musi uwzględniać powszechne poczucie sprawiedliwości - uważa jednak prof. Siemaszko. - Inaczej ludzie przestaną odbierać władzę jako swoją. A społeczeństwo mamy rygorystyczne i represyjne, jest w nim nawet kilka procent zwolenników kar drastycznych, typu “obciąć nóżki, rączki”. Przeżywamy wiele frustracji, a to, jak wiadomo, rodzi agresję. Poza tym represyjność zależy od poziomu wykształcenia, a ludzi wykształconych jest w Polsce zaledwie sześć procent. Moim zdaniem nawet najlepszy system penitencjarny nie zmieni faktu, że więzienie i tak może tylko demoralizować. A im się kogoś dłużej tam trzyma, tym bardziej staje się agresywny. Więzienia, trzeba to sobie powiedzieć uczciwie, istnieją dlatego, że społeczeństwo domaga się zapłaty. Ale też ma do tego prawo. Strach na sprzedaż W “czarnym pochodzie” po zabójstwie Wojciecha Króla pojawiły się, choć nie było to intencją organizatorów, transparenty i plakaty z szubienicą. W ubiegłą niedzielę w Warszawie podczas dyskusji o karze śmierci i zaostrzeniu systemu karnego młodzi ludzie szczelnie wypełnili wielką salę uniwersyteckiego Auditorium Maximum. Wielu opowiadało się za karą główną. Ludzie chcą zaostrzenia represji, bo żyją w strachu. Mają ku temu powody. Od 1989 r. przestępczość wzrasta, szczególnie rośnie liczba przestępstw z użyciem przemocy - zabójstw w PRL było około 500 rocznie, w Rzeczypospolitej roku ubiegłego - prawie 1200. Jeszcze bardziej wzmaga się nasz lęk przed przestępczością. - Poczucie bezpieczeństwa obywateli zależy nie tyle od poziomu przestępczości, ile od sposobu traktowania problemu przez media - mówi prof. Siemaszko. - Z badań przeprowadzanych w różnych krajach Europy wynika, że tam, gdzie popełnianych jest stosunkowo dużo przestępstw, ale media to zjawisko marginalizują, obywatele czują się w miarę bezpiecznie. Jednak dla mediów akt przemocy jest dobrym towarem na sprzedaż i w Polsce środki przekazu podgrzewają ten strach. To jeden z powodów, dlaczego tak się boimy, choć statystyki plasują nas wciąż poniżej średniej europejskiej: 3 zabójstwa na 100 tys. mieszkańców w stosunku do 6-10 w wielu krajach Europy Zachodniej. By ukarać, trzeba złapać “Skuteczność kary zależy od tego, czy jest wymierzona szybko, czy jest adekwatna i nieunikniona”. To poczynione w XVIII wieku stwierdzenie markiza Beccarriego, przeciwnika tortur i kary śmierci, uważa się za kopernikański przełom w myśleniu o przestępczości - mówi Paweł Moczydłowski, do niedawna szef więziennictwa, dziś prezes Patronackiego Stowarzyszenia Penitencjarnego. • Ważna jest nie surowość, ale niemożność wywinięcia się. Liczenie, że zaostrzenie kar może coś zmienić, przy tej policji, leniwej i skorumpowanej, jest przykładem myślenia magicznego. Z badań wynika, że 90 proc. skazanych popełniło przestępstwo, bo myślało, że im się uda. • Możemy zapisać w kodeksie, że każdy akt przemocy będziemy karać przez powieszenie, wbicie na pal, a potem poćwiartowanie, ale żaden przestępca tym się nie przejmie, jeśli będzie wiedział, że nikt go nie złapie - twierdzi prof. Siemaszko. Przytacza dane dotyczące tzw. prawdziwej wykrywalności przestępstw (tj. wskaźnika, który rejestruje tylko przypadki, kiedy policja nie dostaje informacji od pokrzywdzonego, kto jest sprawcą). W Warszawie ta wykrywalność oscyluje wokół zera: wykrywalność kradzieży samochodów - 0,9 proc.; kradzieży mienia o wartości powyżej 50 tys. zł - 1,1 proc. W dużych miastach europejskich wykrywalność prawdziwa sięga 20-30 proc. Zapobiegać czy karać Programy pomocy dla dzieci i młodzieży ze środowisk kryminogennych, programy przywracania społeczeństwu tych, którzy wkroczyli na drogę przestępstwa, wzbudzają, szczególnie w USA, częste 16 kontrowersje. Ludzie pytają, na ile są skuteczne w stosunku do łożonych na nie pieniędzy z kieszeni podatnika. Ale wciąż takich programów jest w Ameryce i w krajach Europy Zachodniej nieporównanie więcej niż w Polsce. • U nas nie robi się nic: nie ma badań kryminologicznych, nie ma działań, nie ma refleksji - mówi prof. Rzepliński. - Co oznacza, że wiele można zrobić. Pokazuje to przykład Marka Kotańskiego, dzięki któremu osłabła społeczna nienawiść do narkomanów. A to dlatego, że powstała niezależna od państwa infrastruktura, gotowa wchłaniać tych ludzi. Podobnie powinno być z przestępcami. • W Polsce ładuje się społeczeństwo nienawiścią do przestępcy. Najchętniej by się go wyrzuciło na śmietnik - twierdzi Paweł Moczydłowski. - Profilaktyka, reintegracja, pomoc to słowa niepopularne, bo społeczeństwo kieruje się filozofią zemsty. A na Zachodzie mówi się coraz częściej, że kryminalistyka ma służyć nie “walce z przestępczością”, ale “czynieniu pokoju”. Próbuje się tam myśleć o sprawcy w kategorii ofiary. Nie musi to wcale oznaczać, że społeczeństwo ma być bezbronne, a przestępca bezkarny. W krajach zachodnich dyskusja, jak karać i zapobiegać przestępczości, toczy się burzliwie od przełomu lat 60. i 70., kiedy to dokonała się znaczna liberalizacja systemu penitencjarnego. Dziś, np. w USA i w Anglii, wraca się do surowszych kar i więzień o zaostrzonym rygorze. Słynąca z permisywności Kalifornia, ojczyzna dzieci-kwiatów, wprowadziła słynny paragraf, w ramach którego recydywista skazany po raz trzeci - niezależnie od wagi przestępstwa - dostaje co najmniej 25 lat więzienia. Próbowałam znaleźć naukowców - autorytety w zakresie prawa karnego, psychologii, resocjalizacji którzy są za zwiększeniem represyjności kar. Ale poza kwestią - za lub przeciw karze śmierci wszyscy moi rozmówcy byli zgodni: w Polsce nie ma potrzeby zwiększać represyjności systemu karnego. • Nie ma rozbieżności ani w środowisku prawniczym, ani w akademickim - mówi Lech Gardowski, profesor prawa karnego z Uniwersytetu Warszawskiego. - Pamiętamy doświadczenia lat 70. i 80., kiedy zaostrzano system represji, wprowadzając tzw. ustawy specjalne. W niczym nie wpłynęło to na poziom bezpieczeństwa obywateli, natomiast wyrządzono krzywdę ludziom, których zbyt surowo karano. I choćby to poczucie krzywdy pchało ich z powrotem na drogę przestępstwa. Nowy projekt kodeksu słusznie przewiduje priorytet kar innych niż pozbawienie wolności dla sprawców drobnych przestępstw. Zdaniem profesora Gardowskiego ludzie, przestraszeni tym, co się dzieje wokół, wołają “w ogóle” o większą represyjność. Ale gdy rozpatrują konkretną sprawę, skłonni są często uznać, że wyrok jest zbyt surowy. Takie są doświadczenia sędziów: ławnicy, którzy reprezentują właśnie opinię publiczną, często opowiadają się za łagodniejszym wyrokiem. Moi rozmówcy zgodnie twierdzą, że postulat większej represyjności, słuszny czy nie, po prostu nie ma szans realizacji. Oznaczałoby to bowiem przeznaczenie znacznych sum z budżetu na budowę więzień. Co prawda w latach 80. siedziało w więzieniach 120 tys. ludzi, a obecnie - 60 tys., dziś jednak Polska jest członkiem Europejskiej Konwencji Zapobiegania Torturom i Nieludzkiemu Traktowaniu i nie może więzień przeludniać, bo byłoby to sprzeczne z konwencją. • Jak chcemy respektować prawa człowieka, musimy też szanować prawa takiego człowieka, który popełnił przestępstwo - mówi Andrzej Mościskier z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych. Stłoczeni w celach więźniowie skarżyliby do sądu o nieludzkie warunki i sprawy by wygrywali. Właśnie taka epidemia wygrywanych przez więźniów spraw sądowych wymusiła w latach 70. w USA reformę systemu penitencjarnego. Gdyby w Polsce wprowadzono w życie bardziej represyjny kodeks, niedługo trzeba by wymyślać pretekst do ogłoszenia amnestii. I co po karze? • W cywilizowanych społeczeństwach myślenie nie kończy się na pytaniu: jak ukarać, ale dopiero zaczyna - mówi Moczydłowski. - Przestępcy trzeba zaproponować inne więzi niż te, które oferuje subkultura. Dla chłopca w domu poprawczym kara oznacza często wyróżnienie wśród rówieśników: jego pozycja w subkulturze rośnie. Jeżeli nie zaproponujemy mu innego układu odniesienia, kara wywrze wpływ dokładnie odwrotny do zamierzonego. • Jak dowodzą badania psychologów, kara jest wtedy skuteczna, gdy ten, kto ją wymierza, spotyka się z uznaniem karanego i gdy istnieje między nimi choćby niewielkie pole wspólnych wartości opowiada profesor Adam Frączek z Instytutu Psychologii UW. Reformę polskiego więziennictwa, w tym radykalną wymianę służby więziennej na taką, która próbuje budować pole wspólnych wartości, przeprowadził Paweł Moczydłowski. Najbardziej atakowane są wprowadzone za jego urzędowania ułatwienia w zdobywaniu przepustek i warunkowego zwolnienia. • Pomysł, że naczelnik więzienia wydaje przepustki bez rozeznania psychologicznego, kierując się tym, czy więzień był grzeczny, na pewno nie jest najlepszy - mówi Moczydłowski. - Więzień może się zachowywać nienagannie, a wypuszczony na wolność popełni morderstwo na tle seksualnym. Ale nie 17 jest tak, jak sądzi opinia publiczna, że więźniowie korzystają z przepustek, by gwałcić, rabować, zabijać. Jeśli na 1 tys. więźniów wypuszczonych na przepustkę dwóch-trzech popełni przestępstwo, robi się wielki alarm. A nikt się nie interesuje tym, ile dobrego wniosły te przepustki w życie pozostałych 997 więźniów i ich rodzin. Natomiast gdy policja na 1 tys. przestępców złapie jednego, to nawet “Gazeta” pisze na czołówce o “sukcesie policji”. • Więzienie może resocjalizować tylko pod warunkiem, że jest na to przyzwolenie społeczne twierdzi dalej Moczydłowski. - Jeżeli przekonujemy więźnia, że rezygnując z drogi przestępstwa wróci do społeczeństwa, a potem się okazuje, że na wolności jedynym oparciem dla niego jest grupa przestępcza, bo w Polsce praktycznie nikt się nie zajmuje więźniem, który odsiedział swoje, to po co była ta resocjalizacja? Na Zachodzie wprowadzany jest coraz częściej system probacji, czyli “zagospodarowania przestępcy” po jego wyjściu na wolność. Statystyki dowodzą, że jeżeli w dwa lata po wyjściu nie popełni przestępstwa, to prawdopodobieństwo, że popełni je później, zmniejsza się o połowę. Tam, gdzie działa system probacji, wychodząc na warunkowe zwolnienie więzień podpisuje pewne zobowiązania. Na przykład, że będzie chodził do klubu Anonimowych Alkoholików, spotykał się regularnie ze swoimi dziećmi, świadczył różnego rodzaju prace na rzecz społeczności lokalnych, miejscowego kościoła czy klubu sportowego. Pracownik socjalny kontroluje, czy on to robi. Jeśli notorycznie nie dotrzymuje zobowiązań, trafia z powrotem do więzienia. W ten sposób przestępca wraca za kratki przed popełnieniem następnego przestępstwa, a nie po. Unika się nieszczęścia, a też nie trzeba mu już dodawać następnego wyroku, który jeszcze zmniejszyłby jego szansę na przystosowanie społeczne. • Próbowałem przekonać Ministerstwo Sprawiedliwości do wprowadzenia systemu probacji w Polsce - mówi Moczydłowski. - Bezskutecznie. O metodzie “nawracania” przestępców, stosowanej m.in. w krajach skandynawskich i Holandii, opowiada prof. Frączek. - Gdy dziecko robi coś złego, to się je karze. Często też wymaga się, by naprawiło zło. Ale potem następuje przebaczenie. W pracy z przestępcami, zwłaszcza młodocianymi, próbuje się wykorzystać to doświadczenie i odtworzyć ciąg: wykroczenie, kara, przebaczenie. To zdaje egzamin, zwłaszcza gdy poszkodowany i winny należą do tej samej społeczności lokalnej. Przy czym nie jest tak, że ktoś złapany na kradzieży u sąsiada ma mu powiedzieć “przepraszam”, ale zostaje uruchomiony system nadzoru społecznego, czy została podjęta próba naprawienia krzywdy. Te doświadczenia znalazły wyraz w projekcie nowego kodeksu karnego, który dopuszcza możliwość złagodzenia kary czy nawet odstąpienia od niej, jeżeli przestępca naprawi wyrządzoną szkodę. • W Ameryce próbuje się też szukać nowych form odbywania kary, alternatywnych w stosunku do więzienia - opowiada Moczydłowski. Jednym z takich eksperymentów są obozy o zaostrzonym reżimie dla osób, które popełniły przestępstwo pierwszy raz. Mają szansę zamienić nawet ośmioletni wyrok na osiem miesięcy w obozie. Przechodzą tam wyjątkowo twardą szkołę życia. Wszystko jest na komendę, śpią skoszarowani, rąbią drzewo w lesie, ujeżdżają dzikie konie albo wykonują inne ciężkie fizyczne prace. Idea jest taka, że skoro wielu więźniów popełniło przestępstwa, bo są nadpobudliwi, nieodpowiedzialni, świat im się nie podoba - należy z jednej strony dać im się wyładować, z drugiej zaś spróbować ich ujarzmić. A jak ktoś wytrzyma taki reżim, to znaczy, że nauczył się kontroli nad sobą. Statystyki mówią, że aż ok. 50 proc. dobrowolnych uczestników tych obozów nie wraca na drogę przestępstwa. Dobrze mieć sąsiada Doświadczenia zachodnie mówią, że najbardziej skuteczne w zapobieganiu przestępczości są działania na poziomie lokalnym. W Ameryce powszechne są wspólne akcje policji i mieszkańców danej ulicy, dzielnicy czy miasteczka. Choćby dyżury w szkołach, by zapobiec wchodzeniu na jej teren dealerów narkotyków. Takie chronione szkoły mają często napis: “szkoła wolna od narkotyków”. W Holandii czy Niemczech istnieją zakorzenione w obyczaju wzorce wzajemnej obywatelskiej ochrony. Tam każdy ma zwyczaj sygnalizować policji, że ktoś jest w ogródku sąsiada, a policja nie okazuje zniecierpliwienia tego typu sygnałami. Obrona przed przestępstwami tworzy lokalne więzi społeczne. Ma to jeszcze i taki walor, że eksponuje pozytywną, ochronną, a nie restrykcyjną stronę policji. Taki naturalny, tani i nierepresyjny system kontroli społecznej możliwy jest wyłącznie w mniejszych społecznościach, w domach, gdzie ludzie się znają - mówi prof. Rzepliński. - W wielkich “mrowiskowcach” każdy sensowny program społeczny rozbija się o anonimowość. Doświadczenia amerykańskie i francuskie mówią, że “mrowiskowiec” z czasem musi stać się slumsem. Francuzi zresztą, jako pierwsi i jedyni jak dotąd, wyciągnęli z tego praktyczny wniosek: wysadzili w powietrze kilka takich domów. Miało to tylko symboliczne znaczenie, ale jednak... 18 Szkoły przestępców • Wylęgarnią przestępców zawsze były szkoły zawodowe - mówi prof. Hanna Świda-Ziemba z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych. • Ale dawniej pewna liczba absolwentów szła pracować do fabryk. Teraz uczą się zawodów, których już nie ma, i wiedzą, że pracy nie znajdą. To ich przede wszystkim dotyka bezrobocie. Walkę z przestępczością powinno się zacząć od reorganizacji systemu oświaty. • Generalnie wiek aktywności przestępczej u mężczyzn to 16-22 lata, potem to gwałtownie spada dodaje prof. Rzepliński. - W Polsce szczególnie groźny jest wiek między 17. a 19. rokiem życia, kiedy młodzież kończy szkołę zawodową i czeka na wojsko. Dlatego najwięcej działań wychowawczych powinno być skierowanych wobec dorastających chłopców z zawodówek. Często jedyne propozycje pracy dla tej młodzieży to firmy kryminalne: warsztat, gdzie przebija się numery samochodów, firmy działające na granicy prawa czy wręcz przestępcze, zajmujące się przemytem. Na Zachodzie wiadomo, że najważniejsze jest, aby rynek pracy był przyjazny młodym ludziom ze środowisk zagrożonych. W Niemczech, gdy przedsiębiorca bierze sobie na głowę grupę młodzieży, urząd miasta zatrudnia na swój koszt pracownika socjalnego, który się nimi zajmuje. Pytani: jak karać, Polacy odpowiadają: ostrzej. Ale już na pytanie: “Co by należało zrobić, aby skutecznie zwalczać przestępczość?” zdecydowana większość odpowiada: wyposażyć policję w nowoczesne środki techniczne i zwalczać bezrobocie wśród młodzieży. Znaczyłoby to, że mimo braku dysputy publicznej o źródłach przestępczości, mimo deklarowanej represyjności, istnieje społeczna akceptacja dla zwalczania nie tylko skutków, ale i przyczyn. “Czarny marsz” po śmierci Wojciecha Króla może stać się zaczątkiem ruchu społecznego przeciw przemocy. Czy ten ruch będzie domagał się kary śmierci, czy lepszych szans startu dla młodych ludzi, którzy poza drogą przestępstwa nie widzą dla siebie alternatywy? Ciemna strona wolności Zdecydowana większość Polaków nie ma wątpliwości, że w ostatnim czasie nastąpił znaczny wzrost przestępczości. Z badań przeprowadzonych przez IMAS International na przełomie stycznia i lutego wynika, że sądzi tak aż 90 proc. obywateli. 76 proc. jest przekonanych o znacznym rozpowszechnieniu przestępczości zorganizowanej o charakterze mafijnym. Wyniki rozkładają się podobnie niezależnie od płci, wieku, zarobków i miejsca zamieszkania. O wzroście przestępczości przekonanych jest 78 proc. Niemców i 69 proc. Austriaków (badania IMAS z września-października ub. roku). Warto jednak zauważyć, że odsetek ten jest dużo większy w Niemczech wschodnich (byłej NRD). Aż 93 proc. “ossich” twierdzi, że nastąpił wzrost przestępczości, a 72 proc. obawia się zorganizowanych gangów. Wynika to zapewne z nagłego dostrzeżenia “ciemnej strony wolności” w państwie demokratycznym, a częściowo i z faktu, że w minionym systemie przestępczość nie była szczególnie nagłaśniana w mediach. Co należałoby zrobić, aby skutecznie zwalczać przestępczość? Polacy, podobnie jak Niemcy i Austriacy, najwięcej obiecują sobie po wyposażeniu policji w nowoczesne środki techniczne i zwalczaniu bezrobocia wśród młodzieży. Stosowania bardziej surowych kar domaga się 71 proc. Polaków (67 proc. Niemców wschodnich i 55 proc. zachodnich). Jedna trzecia społeczeństwa chce, by stosowano karę śmierci. Za wprowadzeniem tej kary jest tylko 18 proc. Niemców i 16 proc. Austriaków. Jerzy Prokopiuk dyrektor Instytutu Badania Rynku i Opinii Publicznej IMAS International 1996/04/10, GW nr 85, Wyd. waw, s. 3, Muzeum Oświęcimskie; demonstracje; Polska Wspólnota Narodowa; Ponad 100 młodych ludzi z Polskiej Wspólnoty Narodowej manifestowało w Wielką Sobotę w Oświęcimiu - To była zniewaga Po sobotniej demonstracji skinów w Auschwitz zapytaliśmy kilka znanych osób, czy w miejscach takich jak były obóz zagłady w Oświęcimiu dopuszczalne jest organizowanie manifestacji Demonstracja była odpowiedzią na niedawne protesty polskich i żydowskich środowisk przeciwko planom budowy centrum handlowego w pobliżu głównej bramy obozu. Przemówienia - m.in. Bolesława Tejkowskiego - wygłoszone zostały kilkaset metrów od bramy. Tutaj uczestnicy manifestacji rozwinęli flagi narodowe i transparenty: “Precz z NATO”, “Precz z Unią Europejską”, “Precz z wyprzedażą majątku narodowego”. Jednak przed wejściem na teren obozu zwinęli transparenty. W milczeniu, zdyscyplinowanymi czwórkami przeszli pod Ścianę Śmierci, gdzie złożyli kwiaty. Podobny hołd złożyli w Brzezince. 19 Na demonstrację zezwolił wojewoda bielski, który uchylił wcześniejszy zakaz wydany przez władze Oświęcimia. Demonstracja wywołała protesty na świecie. Wczoraj “Gazecie” powiedzieli: Jacek Bocheński, pisarz, wiceprezes polskiego PEN Clubu: Jestem oburzony. Wojewoda wydał zgodę na tę manifestację i być może z prawnego punktu widzenia daje się to uzasadnić, ale nad względami prawnymi powinno stać zwykłe poczucie przyzwoitości. Decydenci udzielający zgody powinni zdawać sobie sprawę ze skutków takiej manifestacji. Do opinii światowej przenika tylko jeden prosty fakt: w Polsce odbyła się w obozie zagłady Żydów manifestacja antyżydowska. Prof. Wiesław Chrzanowski, szef Rady Naczelnej ZChN: Obóz w Oświęcimiu nie jest stosownym miejscem do manifestacji. Często mówi się, że nie można zabronić danej manifestacji, bo to byłaby cenzura. Są jednak normy, których przekraczać nie wolno, to kwestia minimum kultury. Wojewoda podjął decyzję o dopuszczeniu do manifestacji na podstawie ustawy. Ustawa ta była formułowana jako reakcja na to, co było w PRL-u, i być może jest ona zbyt ogólnikowa. Są miejsca i wartości, które powinny być chronione. Ks. prof. Michał Czajkowski, członek Komisji Episkopatu do Dialogu z Judaizmem: Nie znam się na regulacjach prawnych dotyczących manifestacji, ale bezmyślne stosowanie prawa często prowadzi do ludzkiej krzywdy. Są pewne wartości, które stoją ponad prawem. Nie ulega wątpliwości, że manifestacja tej młodzieży w Oświęcimiu była zniewagą zadaną zmarłym i żywym. To tak jak z tolerancją, która ma tylko jedną granicę: jest nią krzywda drugiego człowieka. Tego typu miejsca powinny być dla wierzących miejscem modlitwy, dla innych - refleksji, a nie głośnych manifestacji. Stanisław Krajewski, Polska Rada Chrześcijan i Żydów: Moje uczucia związane z tym zajściem to obrzydzenie i bezradność. Manifestacje o charakterze politycznym nie powinny się odbywać na terenie obozu. Powinny być dopuszczalne tylko zgromadzenia, które koncentrują się na oddaniu hołdu ofiarom. To oczywiście nie jest takie proste, bo manifestacje upamiętniające ofiary mają często elementy polityczne i czasem trudno ich uniknąć. Należy wprowadzić ograniczenia prawne dotyczące zgromadzeń na terenie obozu, choć i tak nie rozwiążą one problemu. Trudno bowiem zakazywać manifestacji gdzieś obok obozu. Prof. Andrzej Rzepliński, Fundacja Helsińska: Jesteśmy w wolnym kraju, w którym panuje wolność demonstrowania. Dlatego, nawet jeśli cele manifestacji mogą w nas budzić wstręt i odrazę, nie widzę podstaw prawnych, aby jej zakazać. O ile wiem, manifestację w Oświęcimiu zorganizowało ugrupowanie legalne, a teren manifestacji jest miejscem publicznym. Organizatorzy zobowiązali się zapewnić porządek i zagwarantowali, że zgromadzenie będzie miało charakter pokojowy. Jeżeli tak by nie było, zostaliby pociągnięci do odpowiedzialności. Powtarzam, przestrzeganie prawa do wolności demonstracji nie ma nic wspólnego z oceną tego, co mówią demonstranci. Uważam, że zgodę na tego typu demonstrację wydałyby władze wszystkich państw, w których przestrzegana jest zasada państwa prawnego. Jan Józef Szczepański, pisarz: Uważam takie manifestacje za niedopuszczalne. Z tego, co się stało, powinny zostać wyciągnięte bardzo surowe konsekwencje. To, że akurat była to manifestacja faszystowska, to jest skandal, ale w takim miejscu jak Oświęcim w ogóle żadne manifestacje nie powinny mieć miejsca. Oświadczenie MSZ “Organizowanie demonstracji politycznych na terenie byłego Obozu Zagłady w Oświęcimiu nie służy sprawie zbliżenia między Polakami i Żydami” - czytamy w oświadczeniu MSZ wydanym po zamachu w Rzymie. W odwecie za zgodę władz na oświęcimską manifestację obrzucono tam przedwczoraj butelkami z benzyną Biuro Radcy Handlowego. Jednocześnie MSZ “zdecydowanie potępia akt terroru wymierzony przeciwko polskiej placówce i jej pracownikom”. Protesty: Polska, Włochy Protest przeciwko postępowaniu wojewody bielskiego złożyła Komisja Koordynacyjna Organizacji Żydowskich w Polsce. W oświadczeniu stwierdza, że premier powinien wyciągnąć konsekwencje w stosunku do wojewody. Również ZG Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej wyraził ubolewanie z powodu manifestacji. “Protestujemy przeciw nierozważnemu udzieleniu ze strony administracji 20 państwowej zezwolenia na odbywanie jakichkolwiek manifestacji na terenie byłego obozu w Oświęcimiu” - czytamy w oświadczeniu Towarzystwa. Jeden z liderów postfaszystowskiego Przymierza Narodowego, Maurizio Gasparri, wystąpił wczoraj oficjalnie do rządu włoskiego z żądaniem “podjęcia interwencji i zwrócenia się do rządu polskiego o zdecydowane potępienie haniebnego marszu antysemickiego w Oświęcimiu”. 1996/09/10, GW nr 211, Wyd. waw, s. 1 Chiny; przestępczość gospodarcza; Mandugeqich Rodzina; ekstradycja; prawa człowieka; kara śmierci; Polski Komitet Helsiński; aresztowania; deportacje - Wydać na śmierć Jerzy Jachowicz W Polsce aresztowano małżeństwo chińskie, ścigane za przestępstwa gospodarcze. Chiny nalegają na ekstradycję. Obrońcy praw człowieka mówią, że ekstradycja to pewna śmierć i walczą o niedopuszczenie do niej. Chiński wniosek o ekstradycję małżeństwa Mandugeqi wpłynął 5 września. Władze ChRL zarzucają im wyłudzenie z tamtejszych banków ok. 18 mln juanów, tj. blisko 1 mln dolarów. Akcja Komitetu Helsińskiego Polski Komitet Helsiński, organizacja obrony praw człowieka, czyni usilne starania, by nie dopuścić do ekstradycji. Komitet jest przekonany, że w Chinach komunistycznych nie ma szans na uczciwy proces. Obawia się też, że nawet gdyby zarzuty były prawdziwe, to w Chinach za ten czyn - gdzie indziej karany kilkuletnim więzieniem - małżeństwo Mandugeqi byłoby prawdopodobnie stracone. Roli pełnomocnika Mandugeqich podjął się członek Komitetu Helsińskiego prof. Andrzej Rzepliński. Ustalił, że nasz sąd, decydując o aresztowaniu Chińczyków, nie przydzielił im obrońcy z urzędu, choć nie znają języka polskiego. - A tego domaga się wprost art. 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka - powiedział nam Rzepliński. List gończy Interpolu Mandugeqich zatrzymano 10 sierpnia na podstawie listu gończego Interpolu. Nakaz aresztowania (nr A449/10/1994) wydał sąd chiński w Hohnan. Małżonkowie bywali w Polsce z krótkimi przerwami od sierpnia 1994 r. Zawsze mieli w paszportach stemple na okresowy pobyt. Ostatni na początku sierpnia z przyznanym prawem do pracy. W piątek Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście przedłużył areszt do 10 listopada. By postanowić o deportacji lub jej wstrzymaniu, musi mieć opinie sądu wojewódzkiego i ministra sprawiedliwości prokuratora generalnego. Wiceprezes Sądu Wojewódzkiego w Warszawie Elżbieta Gajowniczek powiedziała nam, że wnioski o ekstradycję rozstrzyga sąd w składzie trzyosobowym. Na pytanie o spodziewaną decyzję odpowiedziała, że najpierw musiałaby poznać zarzuty strony chińskiej i ich wartość dowodową w materiałach. Sąd prawdopodobnie weźmie też pod uwagę wysokość kary, jaka może spotkać Mandugeqich w Chinach. Ważą się losy Jak nas poinformował dyrektor departamentu zagranicznego Ministerstwa Sprawiedliwości Igor Dzialuk, nie mamy z Chinami umowy o ekstradycję. Jest tylko umowa o pomocy prawnej z 5 czerwca 1987 r. Według niej w sprawach karnych można doręczyć dokumenty podejrzanemu, przesłuchać go na wniosek jednej ze stron. Strona polska rozpatrzy sprawę na podstawie naszego kodeksu postępowania karnego. • Gdyby sąd polski nie zgodził się na ekstradycję, małżeństwo byłoby wolne, ponieważ na naszym terytorium nie popełniło żadnego przestępstwa - powiedział nam wczoraj przewodniczący VIII Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Warszawie sędzia Marek Celej. Aresztowani są pod nadzorem Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie. Jej szef Stefan Szustakiewicz powiedział, że prokuratura rozważa, czy poprzeć wniosek strony chińskiej o ekstradycję. • Dwa tygodnie temu była w naszej prokuraturze wiceminister sprawiedliwości Chin i prawnik z ambasady chińskiej w Warszawie. Twierdził on - mówi Szustakiewicz - że małżeństwu Mandugeqi w Chinach grozi najwyżej kara dożywotniego więzienia. Działacze Komitetu Helsińskiego twierdzą, że to nieprawda. Za znacznie drobniejsze przewinienia stosowana jest w Chinach kara śmierci, a obóz często też oznacza śmierć. 21 45-letnia Inge Mandugeqi przebywa w areszcie kobiecym na warszawskim Grochowie. Jej 54-letni mąż - w więzieniu w Białołęce. Jak poinformował nas dyrektor więzienia w Białołęce płk Bogdan Bednarek, “chiński obywatel” siedzi w jednej celi z trzema Polakami. Porozumiewa się z nimi łamanym rosyjskim. Dlaczego nie należy wydać Mandugeqich, tłumaczy Krzysztof Łoziński - s. 2. 1996/09/11, GW nr 212, Wyd. waw, s. 4, Jerzy Jachowicz Czy Polska powinna wydać Mandugeqich? Chinom nie można wierzyć Polska mogłaby postawić Chinom warunki przed ewentualną ekstradycją małżeństwa oskarżonego w ChRL o przestępstwa gospodarcze. Są jednak przykłady, że Chiny podobne warunki łamały. We wtorkowej “Gazecie” pisaliśmy, że 5 września prokuratura chińska wystąpiła o ekstradycję aresztowanego w Polsce w sierpniu małżeństwa Mandugeqi. Zarzuca im wyłudzenie z tamtejszych banków ok. 1 mln dolarów. Podejrzani czekają na decyzję polskiego sądu w sprawie ich ekstradycji. Polskie organizacje obrony praw człowieka protestują przeciw wydaniu małżeństwa Chińczykom. Uważają, że ekstradycja to pewna śmierć. Wysoki urzędnik polskiego wymiaru sprawiedliwości powiedział nam wczoraj, że wstrzymanie ekstradycji pary chińskiej mogłoby narazić Polskę w przyszłości na rewanż ze strony Chin, np. zablokowanie naszych wniosków o ekstradycję. A nie można dopuścić do tego, by Polacy za przewinienia w Chinach wpadli w tryby tamtejszego wymiaru sprawiedliwości; by np. Polka w ciąży była sądzona w Chinach za kradzież puszki z konserwami. Prof. Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego, powiedział nam wczoraj: - Komitet Helsiński ma poważne obawy, nawet gdyby Polska postawiła warunki, że Mandugeqi nie zostaną skazani na karę śmierci oraz że kara nie będzie ostrzejsza niż ta, jaka obowiązuje za podobne czyny w prawie polskim. • Koniecznie powinien być dodany warunek respektowania Aktów Praw Osobistych i Politycznych ONZ, których Chiny są sygnatariuszem. Gwarantują one rzetelny proces przed niezawisłym sądem, domniemanie niewinności i udział obrońcy z wyboru oskarżonych. Byłoby skandalem międzynarodowym, gdyby Chińczycy złamali tę umowę. • Jeśli jednak ekstradycja nastąpi, Komitet - za pośrednictwem amerykańskich organizacji praw człowieka - będzie sprawdzać zarówno samo postępowanie przed sądem, jak i później sposób egzekwowania kary. • Małżeństwu Mandugeqi należy jednak i w Polsce zapewnić rzetelne postępowanie ekstradycyjne. Przede wszystkim dać tłumacza na koszt państwa. Komitet Helsiński deklaruje opłacenie obrońcy, który ma doświadczenie w postępowaniach ekstradycyjnych. Członek polskiego oddziału Amnesty International Bogusław Stanisławski powiedział nam wczoraj, że Amnesty ostro protestuje przeciw wydaniu małżeństwa Mandugeqi. Podał przykład ekstradycji z Tajlandii do Chin we wrześniu 1990 r. Vang Jian-yie, urzędnika oskarżonego o przyjęcie łapówki. Przy ekstradycji Tajlandia postawiła warunek, że nie zostanie on w Chinach skazany na karę śmierci. Jednak 5 stycznia 1995 r. taki wyrok zapadł. Nie uchylono go mimo dwukrotnej apelacji rodziny skazanego w dwóch instancjach. Sprawa ta jest zarejestrowana w międzynarodowym sekretariacie Amnesty International w Londynie. 1996/09/12, GW nr 213, Wyd. waw, s. 2, Pytanie dnia. Schwarzenegger Dlaczego Wiesław K. zwany “Schwarzeneggerem”, uważany za jednego z najgroźniejszych bandytów Wybrzeża, po długich staraniach wydany Polsce z Włoch, został przez gdański sąd wypuszczony z aresztu? • Prokurator Maria Kamirska-Jeżowska: • Nie będę komentować decyzji sądu, ale powiem, że my tego postanowienia nie skarżyliśmy. W tej konkretnej sprawie Wiesławowi K. zarzuciliśmy tylko dwa czyny: paserstwo i nielegalne posiadanie broni, zagrożone karą pozbawienia wolności do pięciu lat. W tej sprawie Wiesław K. odsiedział w areszcie trzy lata i siedem miesięcy. Z doświadczenia prokuratorskiego wiem, że kara wymierzona przez sąd za oba przestępstwa nie będzie dużo większa. W poczet kary zalicza się czas spędzony w areszcie śledczym, a przecież mogłoby też wchodzić w rachubę warunkowe przedterminowe 22 zwolnienie. Trzeba pamiętać, że nie doszło jeszcze do zakończenia sprawy. Wiesław K. pozostanie pod dozorem policji, będzie się musiał stawić na każde wezwanie sądu i odpowie przed sądem za swoje czyny. Odbędzie się proces i dopiero po wyjaśnieniu wszystkich okoliczności prokurator zażąda określonej kary. Sprawa trwa dość długo i nie można bez przerwy trzymać kogoś w areszcie tymczasowym, choć rozumiem, że społeczne odczucie może być jak najgorsze. Wiesławowi K. nie mogliśmy postawić zarzutu usiłowania zabójstwa, bowiem ścigania za ten czyn zabraniała nam umowa ekstradycyjna z Włochami. • Prof. Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego w Polsce, specjalista od procedury karnej: • Wypowiedź pani prokurator świadczy, że polska prokuratura odpowiada europejskim standardom. Gdyby taka sprawa miała miejsce w jakimkolwiek państwie od Niemiec do Hiszpanii, postanowienie sądu byłoby takie samo. Sąd Najwyższy w orzeczeniu ze stycznia tego roku wskazał, że nie jest antycypacją kary i nie może trwać wiecznie, ponieważ jest to pozbawianie wolności osoby, co do której funkcjonuje domniemanie niewinności. Tymczasowe aresztowanie może trwać tylko tyle, ile jest to absolutnie niezbędne. Postanowienie sądu nie oznacza bezkarności. Wiesław K. stanie przed sądem i kara zostanie orzeczona. Nie znam szczegółów umowy polsko-włoskiej, ale mogę się domyślać, dlaczego Włosi zastrzegli, że Wiesław K. nie może odpowiadać za usiłowanie zabójstwa. Strona polska przedstawiła zbyt mało dowodów potwierdzających zasadność oskarżenia o usiłowanie zabójstwa albo też zgodnie ze zwyczajem międzynarodowym Włosi uznali, że nie wydaje się osób drugiemu państwu, jeśli za czyn, który popełniły, grozi im kara śmierci. 1996/09/14-1996/09/15, GW nr 215, Wyd. waw, s. 3, [dział Kraj Katarzyna Kęsicka - Fundacja Helsińska o służbach specjalnych Za wiele mogą Polskie służby specjalne naruszają prawa człowieka, zwłaszcza prawo do prywatności. Helsińska Fundacja Praw Człowieka wiosną przedstawi raport na ten temat Według Fundacji służby te - m.in. UOP, WSI i specjalna komórka w URM zbierająca informacje często naruszają prawa człowieka, bo pozwalają na to luki ustawowe. Do takich szarych stref należą: • Brak publicznej kontroli nad podsłuchiwaniem i obserwowaniem obywateli. W wielu państwach (Czechy, USA, Niemcy, Węgry) służby po zakończeniu działań muszą poinformować obywatela, że był inwigilowany. W Polsce nie. • Brak kontroli nad władzą wykonawczą stosującą inwigilację. U nas o zamontowaniu podsłuchu decydują ministrowie spraw wewnętrznych i sprawiedliwości. Według standardów europejskich powinien to być niezależny od rządu sąd (jak np. w Niemczech, USA, Czechach, na Węgrzech). • Brak ochrony prywatności przy inwigilacji. Na przechowywanych taśmach z podsłuchu telefonicznego zostają prywatne informacje o podsłuchiwanym, nie dotyczące przestępstwa. Mogą być po latach wykorzystane do szantażu. We Francji i w Niemczech z taśmy spisuje się tylko fragmenty dotyczące sprawy. Później całą taśmę się niszczy. • Wojskowe Służby Informacyjne. Według standardów europejskich ograniczać prawa obywatelskie może tylko ustawa. W Polsce ustawy o WSI nie ma: stosuje się tu, przez analogię, przepisy ustawy o UOP. Jeśli więc WSI prowadzą inwigilację, to łamią prawa obywatelskie. • Naruszanie prawa do informacji i brak kontroli nad utajnianiem danych. W Polsce urzędnik może odmówić informacji mówiąc, że jest tajna. Obywatel nie ma jak skontrolować, czy wiadomość utajniono słusznie. W USA i Szwecji sprawdza to sąd, do którego obywatel może zaskarżyć odmowę informacji. • Udzielenie służbom specjalnym uprawnień policyjno-represyjnych jak prawo do zatrzymania i przeszukania. W RFN Urząd Ochrony Konstytucji musi poprosić o wykonanie tych czynności policję kryminalną. • Nasz program nie jest wymierzony w służby specjalne - zapewnia Marek Nowicki z Fundacji Helsińskiej. - Chodzi o wprowadzenie do naszego ustawodawstwa gwarancji dla praw obywatelskich. Jeśli kontrola nad służbami jest za słaba - zaczynają służyć interesom własnym i partyjnym, a nie narodowi. Jeśli zaś jest za głęboka - nie mogą pracować w ogóle. Polski raport to część międzynarodowego programu Fundacji trwającego od kwietnia w 15 krajach Europy Środkowej i Wschodniej. Obserwatorzy Fundacji zbierają informacje, czy prawo tych państw dostatecznie chroni prawa obywateli przed służbami specjalnymi i czy gwarantuje publiczną kontrolę nad nimi. 23 • Ustalimy, jakie mechanizmy kontrolne sprawdziły się w świecie - mówi prof. Andrzej Rzepliński, odpowiedzialny za polski raport. - Następnie będziemy naciskać na rząd, by wprowadził te mechanizmy w życie. W grę wchodzi nawet wytoczenie sprawy przeciwko Rzeczypospolitej przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. 1996/09/17, GW nr 217, Wyd. 1 z dnia str. 6, koz Jak umocnić wolną prasę - Szlif dziennikarzy Przemysłowiec w mieście W. wyrzucił odpady do miejscowej rzeki. Dziennikarz z lokalnego tygodnika chciał o tym napisać. Okazało się, że nie może, bo jego pismo utrzymuje się głównie z ogłoszeń od tego przemysłowca. Aby dziennikarze pracujący w prasie lokalnej mogli radzić sobie z takimi sytuacjami, Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich utworzyło Centrum Monitoringu Wolności Prasy. • Ograniczane są często prawa dziennikarzy pracujących w lokalnych gazetach - mówi prof. Andrzej Rzepliński, przewodniczący Rady Centrum. Dziennikarze ci uzależnieni są od lokalnych władz, które najczęściej wydają tego typu pisma oraz miejscowych sponsorów. - Dziennikarz, któremu odmówiono udzielenia informacji, któremu grozi proces lub który balansuje na granicy prawa, aby zdobyć materiał, będzie mógł się do nas zwrócić o pomoc prawną - dodaje Andrzej Goszczyński z Centrum. Centrum chce też opracować projekt kodeksu etyki dziennikarza i postulowanie nowelizacji przepisów wpływających na działania mediów. 1996/10/03, GW nr 231, Wyd. waw, s. 3, koz Komentuje prawnik prof. Andrzej Rzepliński* - UOP łamie prawo Z ustawy o UOP wynika, że do czasu wydania przepisów wykonawczych pozostają w mocy przepisy dotychczasowe, o ile nie są sprzeczne z tą ustawą, nie dłużej jednak niż jeden rok. Czyli wszystkie przepisy dotyczące SB utraciły moc prawną 10 czerwca 1991 roku, niezależnie od tego, czy były zgodne z ustawą o UOP. Powołanie się funkcjonariusza UOP na zarządzenie ministra spraw wewnętrznych z 1985 roku - moim zdaniem - jest sprzeczne z prawem konstytucyjnym. Z artykułu 1 konstytucji wynika, że Polska jest państwem prawa. W takim państwie nie może istnieć przepis prawny, który jest tajny. Zwłaszcza w sferze tak istotnej jak funkcjonowanie UOP. Sprzeczność występuje w tym, że istnieją tajne przepisy, które mówią, co jest tajne. To są przepisy państwa policyjnego. Dziwne jest to, że kolejni ministrowie spraw wewnętrznych nie zmienili zarządzenia z 1985 roku i nie wydali przepisu, który z natury rzeczy musi być jawny. Czy można odmówić dziennikarzowi informacji o liczbie spraw karnych i dyscyplinarnych prowadzonych przeciwko funkcjonariuszom UOP? Nie, bo jest to informacja bardzo istotna dla publicznej oceny sposobu funkcjonowania tych służb, które są utrzymywane z pieniędzy podatników. Dla czytelników jednym z istotnych wskaźników praworządności funkcjonowania tych służb jest liczba prowadzonych postępowań dyscyplinarnych i karnych przeciwko ich pracownikom. Niepodanie tej liczby jest obrazą artykułu 1 konstytucji. W tej sytuacji “Gazeta Wyborcza” powinna się zwrócić o ochronę prawną do Naczelnego Sądu Administracyjnego, bowiem decyzja o odmowie informacji jest sprzeczna z obowiązującym w Polsce prawem. • Profesor prawa Andrzej Rzepliński - przewodniczący Rady Programowej Centrum Monitoringu Wolności Prasy, członek zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. 1996/10/05-1996/10/06, GW nr 233, wyd. waw, Marek Kozubal; Leszek Buller; Rzecznik Prasowy UOP ppor. Leszek Buller Co z dyscypliną w UOP. Rzecznik UOP reaguje na naszą krytykę 24 Taki list otrzymaliśmy od rzecznika UOP. Przedstawia on dane odnoszące się do stanu dyscypliny w Urzędzie Ochrony Państwa w ostatnich trzech latach. W czwartek w artykule ‘Jest tajne, co jest tajne’ opisaliśmy, jak UOP odmówił ‘Gazecie’ podania, ilu funkcjonariuszy zostało w ostatnich latach ukaranych dyscyplinarnie oraz przeciwko ilu prokuratorzy prowadzili postępowanie karne. Rzecznik UOP powołał się na utajnione przepisy wewnętrzne MSW z 1985 r. Zapytany przez nas prawnik prof. Rzepliński uznał odmowę UOP za bezprawną. Uważa on, że przepisy dotyczące funkcjonowania Służby Bezpieczeństwa utraciły swoją moc prawną w rok po uchwaleniu przez Sejm ustawy o UOP, czyli 10 czerwca 1991 r. Wczoraj UOP zmienił zdanie i ujawnił wszystkie żądane przez ‘Gazetę’ informacje. - Zarządzenie wewnętrzne MSW z 1985 r. obowiązuje nadal, bowiem żaden z ministrów spraw wewnętrznych go nie uchylił - powiedział nam rzecznik prasowy UOP Leszek Buller. W dodatku okazało się, że do odtajnienia wystarczyła decyzja szefa UOP. • W 1993 r., przy okazji dyskusji w Sejmie nad budżetem tej służby, podano, że funkcjonariuszy jest ponad 6 tys. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że faktyczna ich liczba jest nieco mniejsza. ‘W odpowiedzi na krytykę prasową pozwalam sobie przedstawić dane odnoszące się do stanu dyscypliny w Urzędzie Ochrony Państwa w ostatnich trzech latach w celu opublikowania. Stan dyscypliny w Urzędzie Ochrony Państwa w latach: 1993-96 (stan 1.10.96) Rok | 1993 | 1994 | 1995 | 1996 (1.10.96) Ukaranych dyscyplinarnie | 101 | 87 | 90 | 81 Wydaleni ze służby | 1 | 4 | 1 | 2 Postępowań karnych | 10 | 12 | 8 | 8 Funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa naruszający dyscyplinę służbową w 1995 roku stanowili nieco ponad 1 proc. ogółu funkcjonariuszy UOP. Bulwersujące wypadki, o których ‘GW’ pisze w artykule ‘Jest tajne, co jest tajne. Bezprawne tajemnice UOP?’, 3 października 1996 roku, mają pojedynczy i wyizolowany charakter. Zjawiska negatywne czy wręcz patologiczne w Urzędzie Ochrony Państwa mają charakter marginalny, co kierownictwo UOP przyjmuje z satysfakcją, jednocześnie zwraca szczególną uwagę, by takie fakty nie miały miejsca’. Rzecznik Prasowy UOP ppor. Leszek Buller 1996/10/14, GW nr 240, Wyd. waw, Wwa, s 20, [dział Reportaż Magdalena Grochowska Uderzenie pełnego w puste Dzisiaj Sąd Wojewódzki w Warszawie wyda opinię w sprawie ekstradycji do Chin małżeństwa Mandugeqich. Ostateczną decyzję podejmie minister sprawiedliwości. We wtorek Mandugeqi zjadł na śniadanie salceson włoski, na obiad rybę smażoną, a na kolację pasztetówkę. Razem trzy i pół tysiąca kalorii. Mandugeqi lubi salceson, ryby, pasztetówkę, chleb z margaryną, kawę zbożową i wszystko to, co serwuje kuchnia aresztu śledczego w Białołęce. Funkcjonariuszom pokazał na migi, że w chińskim więzieniu nie miałby takich potraw. - Niet chlieba powiedział i wysunął osiem palców. Tyle lat - jak twierdzi - przesiedział za kratami w Chinach. Nie wiadomo, co zjadła we wtorek jego żona Inge, osadzona na Grochowie. Dyrektor tamtejszego aresztu odmówił wszelkich informacji. 25 Jedyne życzenie Inge Zatrzymani na podstawie listu gończego Interpolu 10 sierpnia 1996 roku na lotnisku Okęcie. Właśnie wyjeżdżali do Sofii. Oboje narodowości mongolskiej. Mówią w dialekcie, jakim posługują się Mongołowie zamieszkali w chińskiej prowincji Mongolia Wewnętrzna. Opuścili Chiny trzy lata temu we wrześniu. Miesiąc spędzili w Ułan Bator. W październiku 1993 roku zjawili się w Polsce. On - w okularach, po pięćdziesiątce. Ukończył pedagogikę. Na pierwszym posiedzeniu Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście, który postanowił o ich tymczasowym aresztowaniu, ubrany był w chiński mundurek. Na drugim, kiedy przedłużono areszt do 10 listopada, miał na sobie garnitur. Opanowany. W areszcie nie sprawia kłopotów, nie skarży się. Choć na spacerniaku od razu ukradli mu zegarek, chwali polskie więzienie: - Tam bili, a tu nie biją. Po interwencji funkcjonariuszy zegarek się odnalazł. Ona - po czterdziestce, niska, zniszczona. Nosi czerwone wdzianko. Podczas pierwszej rozmowy z obrońcą, zaangażowanym przez Komitet Helsiński, płakała. Mówiła o trojgu dzieciach, które zostały w Mongolii i nie dają znaku życia. Miała jedno życzenie - by dostawać wrzątek na herbatę. Władze Chin zarzucają małżeństwu oszustwa finansowe na sumę 17 mln juanów, czyli blisko miliona dolarów, i domagają się ekstradycji obojga. Jadą solone orzeszki Pokoik na parterze przy garażu ma dziewięć metrów kwadratowych, tutaj mieszkali. Dom z białej cegły okala miniaturka ogródka. Posesje przy tej willowej ulicy warszawskiego Zacisza są stłoczone, nikt obcy nie ukryje się przed okiem sąsiada. - Tu wszyscy wynajmują Chińczykom - właściciel domu zatacza ręką koło, jakby chciał nakazać ulicy, aby wypełniła się zaprzęgami wózeczków z bawełną, butami, drobnymi narzędziami, orzeszkami ziemnymi i galanterią skórzaną. Tak jest o szóstej rano, gdy drobni ludzie z wielkimi bagażami wyruszają na stadion. I tak jest wieczorem, gdy wracają. Ale teraz mamy południe i ulicą idą tylko dzieci z tornistrami. Chińczycy sprzedają w tym czasie towar na bazarze. Państwo Mandugeqi wprowadzili się w listopadzie 1995 roku. Też mieli wózeczki, pasiaste torby i chęć do pracy, więc wkrótce przed domem zaczęły przystawać duże samochody załadowane orzeszkami. Wynajęli garaż i magazynowali pryzmy aromatycznych, solonych orzeszków. Kupili sobie tapczan. Codziennie o szóstej starannie zamykali za sobą drzwi. Po powrocie ze stadionu gotowali. Po domu rozchodził się ostry zapach chińskich potraw. - Czasem częstowali mojego syna - opowiada właściciel - zawsze wracał od nich obdarowany orzeszkami. Byli spokojni, nie miałem żadnych zastrzeżeń. W lipcu opróżnili garaż. Na początku sierpnia pojechali z walizkami na Okęcie. Jak się potem okazało, w paszportach mieli wszystkie stosowne stemple legalizujące pobyt w Polsce, a także pozwolenie na pracę. Karzący miecz w rękach ojczyzny W lutym tego roku profesor Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego, uczestniczył w Heidelbergu w konferencji na temat prawa do rzetelnego procesu. Profesor z Chin, żona prokuratora wojskowego, zdumiała słuchaczy odważnym, jak na przedstawicielkę Państwa Środka, poparciem dla zasady domniemania niewinności w postępowaniu karnym. - Do tej pory czytałem w anglojęzycznej literaturze chińskiej, że ta zasada jest burżuazyjnym wymysłem, który zakłada, że policji należy patrzeć na ręce - mówi profesor Rzepliński. - A przecież w Chinach policja jest ludowa i pod kontrolą partii, zatem nie ma powodu, aby jej nie ufać. Istotą procesu karnego w Chinach jest wyłącznie określenie stopnia winy - bo sama wina nie ulega kwestii - i wymierzenie kary. Wyroki zatwierdzane są przez lokalne wydziały administracyjne komitetu partii komunistycznej. Zanim tam trafią, dyskutuje o nich kolegium sędziowskie. Aby uniknąć posądzenia o liberalizm, sędziowie prześcigają się w surowości. “Karać surowo i pośpiesznie” - pod takim hasłem przebiegała kampania propagandowa, towarzysząca tegorocznej akcji antykorupcyjnej “yanda” - “mocne uderzenie”. Między końcem kwietnia a początkiem czerwca zasądzono ponad tysiąc wyroków śmierci. “...Akcja sprawi - relacjonowały tamtejsze media że (...) karzący miecz w ręku ludowej ojczyzny spadnie na szyje przestępców (...). Masy okazują entuzjazm nie widziany od lat”. Kiedy Krzysztof Łoziński, autor “Piekła Środka”, zbierał informacje o owym entuzjazmie mas zapędzanych na wiece egzekucyjne, o narzędziach tortur stosowanych w śledztwie, kiedy gromadził fotografie skazańców z haniebnymi tabliczkami na szyjach i tych samych skazańców już leżących, to gdzieś pomiędzy zdjęciem pałek elektrycznych a historią niemieckich turystek, aresztowanych za kłótnię z obsługą hotelową - zadzwonił telefon. Mężczyzna mówił po polsku z obcym akcentem. Powiedział, że jeśli dziennikarz nie zmieni zainteresowań, przytrafi mu się coś złego. Epilog historii 26 dwóch turystek z NRD był optymistyczny: po tygodniu wyciągnięto je z aresztu. Były tylko pobite i zgwałcone. Książka Łozińskiego ukazała się niedawno. Jeśli zatem wierzyć dowodom, małżonkowie Mandugeqi nie spłacali kredytów bankowych i wyłudzili pieniądze od ponad 350 osób prywatnych. - Nie mogę zakładać złej woli strony chińskiej, ale te dokumenty - mecenas Hermeliński wskazuje na akta sprawy przetłumaczone przez chińskiego tłumacza na dość nieporadny polski - są niekompletne i nie wzbudzają mojego zaufania. Sędzia ludowa poświadcza Z noty chińskiego MSZ, zawierającej zarzuty: miejscowość Hoh-Hoto, Mandugeqi jest dyrektorem, a jego żona udziałowcem w przedsiębiorstwie Pacyfik. W jego skład wchodzi fabryka kleju, wytwórnia sprzętu elektronicznego i restauracja. Małżonkowie kilkakrotnie zastawiają tę samą nieruchomość. Otwierają kasę oszczędnościową dla osób fizycznych, lokaty są wysoko oprocentowane, lecz wkrótce kasa ma kłopoty z płynnością finansową. Przywłaszczają sobie towary. Nie spłacają kredytów. Wśród dokumentów są kopie umów, odpisy zeznań kilku wierzycieli i “Oświadczenie w sprawie poświadczenia dowodów” sędziego lokalnego sądu ludowego. Mecenas Hermeliński nazwał ten dokument kuriozalnym, ponieważ sędzia wylicza zarzuty, ale nie wyjaśnia, jakimi dowodami dysponuje w tej sprawie. • Według polskiego prawa - mówi adwokat - aby postawić małżeństwu Mandugeqich zarzut karny, należałoby najpierw udowodnić, że już w chwili podpisywania kontraktów nie mieli zamiaru zwrócić tych pieniędzy. Gdyby nie dowiedziono im złej woli, sprawa toczyłaby się na podstawie kodeksu cywilnego lub handlowego. Jeśli zostaną wydani, Mandugeqi będą w Chinach odpowiadać z art. 152 ustawy o karach z 1979 roku. Za grabież majątku dużej wartości przewiduje ona karę od pięciu do dziesięciu lat więzienia lub dożywocie i konfiskatę mienia w najgorszym przypadku. Strona chińska zapewnia, że małżeństwo nie będzie oskarżane o inne czyny, niż wymienione we wniosku o ekstradycję i nie zostanie skazane na śmierć. “Smok jest czerwony” Chiny 1995. Ktoś zatruł stado. Zabił tygrysa. Dokonał rozboju. Włamał się. Publikował pornografię. Organizował prostytucję. Spowodował wybuch. Niszczył mienie publiczne. Dopuścił się korupcji. Dokonał kontrrewolucyjnego sabotażu. Brał łapówki. Nie płacił podatków. Kradł. Posiadał nielegalną broń. Szantażował... Wszyscy skazani na karę śmierci. Dokładne dane do wglądu w archiwum Amnesty International. W reportażu filmowym Michała Balcerzaka i Elżbiety Jaworowicz “Smok jest czerwony” z 1995 roku wykorzystano scenę z rozprawy sądowej. Pochodzi z oficjalnych materiałów telewizji chińskiej z początku lat 90. Liuo Jue Hai stoi z głową zwieszoną na piersi, sąd orzekł właśnie karę śmierci. Za korupcję na sumę miliona dolarów. Taką samą, jaką według chińskiej prokuratury, zdefraudowali Mandugeqi. Za rowerem - biegnij! Do redakcji zadzwonił Michał Słotwiński: • Widziałem, jak na targowisku w Kantonie złapano złodzieja. Dwóch mężczyzn go trzymało, trzeci walił stołkiem. Wsunąłem się między lady. Po chwili tłum zgęstniał i wszyscy szarpali go i bili. Policjanci zaprowadzili go do budynku. Na drzwiach nie było żadnej tabliczki. Po trzydziestu minutach wyciągnęli go stamtąd. Pokrwawionego i prawie nieprzytomnego wepchnęli do samochodu. Historia mistrza kung fu. Był na turnieju klasztoru Shaolin. Tradycyjne, bojowe kung fu jest w Chinach zakazane pod karą śmierci, ale organizuje się tam międzynarodowe igrzyska sportowej odmiany tej sztuki walki pod nazwą wu shu. Mistrz szedł ulicą z chińską dziewczyną. Dwaj policjanci na rowerach krzyknęli, potem dowiedział się, że krzyknęli “biegnij” i dziewczyna puściła się za nimi pędem. Zatrzymał ją. Policjanci okazywali wściekłość, że musieli zsiąść z rowerów. Zaprowadzili dziewczynę na posterunek. Czekał na ulicy. Po ośmiu godzinach wszedł i zobaczył, że wciąż ją przesłuchują. Wyjął paszport, chcieli go wyrzucić. Wtedy pokazał im, co może oznaczać cios mistrza, który w turnieju światowej rangi zajął wysoką lokatę. Uwolnili ją. U organizatora igrzysk wywalczył, żeby dali jej paszport. Wyjechała z Chin z jego ekipą. Opowiada członek tajnego chińskiego stowarzyszenia: • Jest nas w Polsce może dziesięciu. Nie mamy nic wspólnego z mafią, nie jesteśmy organizacją przestępczą. Tajne stowarzyszenia w Chinach istnieją od dwóch tysięcy lat i są czymś w rodzaju ludowej masonerii, mścicieli walczących najpierw z cesarzami, a teraz z partią, mają oparcie w masach. To one rządzą na prowincji. Od masakry na placu Tiananmen zaczęły pełnić funkcję kanałów przerzutu informacji o tym, co naprawdę dzieje się w Chinach. W Hongkongu, Singapurze działamy 27 pod przykrywką legalnych szkół kung fu. Tam kontaktują się nasi kurierzy. Ostatnia nasza akcja: via Hongkong - Kanton - podziemie ujgurskie weryfikowaliśmy doniesienia o chińskich próbach jądrowych. Informacje otrzymał Komitet Helsiński. Pani pyta o małżeństwo Mandugeqich... W latach 90. w Chinach skazywano na śmierć za kradzież krów. Strony się zgadzają Ani polska prokuratura, ani sąd nie są zobowiązani do badania merytorycznej strony zarzutów wobec małżeństwa Mandugeqich, badają jedynie kwestie formalne. Te są w porządku: w lutym 1988 roku weszła w życie umowa polsko-chińska o pomocy prawnej. Nie przewiduje wprawdzie możliwości ekstradycji, ale wykonanie takiego wniosku jest możliwe na podstawie kodeksu postępowania karnego. Wniosek do sądu wojewódzkiego o wydanie opinii w sprawie ekstradycji Chińczyków prokuratura wojewódzka obwarowała kilkoma warunkami. Nie może być orzeczona kara śmierci. Małżeństwo nie może być ukarane za czyny, których nie dotyczy wniosek o ekstradycję. Kara nie może być wyższa niż kara przewidziana prawem polskim za takie samo przestępstwo. Prokurator Zbigniew Goszczyński przywołuje artykuł 201 kodeksu karnego. Za podobny czyn przewiduje on do dziesięciu lat pozbawienia wolności. W oficjalnych notach oczekiwania strony polskiej i zobowiązania chińskiej są nadzwyczaj zgodne. U drzwi Wanga Krzysztof Łoziński: - Według tradycji chińskiej siłę przeciwnika należy obrócić przeciw niemu. Zasada uderzenia pełnego w puste mówi: jeśli on uderza - ustąp. Jeśli ustępuje - uderz. Podstęp jest normalnym elementem sztuki walki i negocjacji. Argument Europejczyka trafia najczęściej w próżnię. Tam nie było prawa rzymskiego ani szlacheckiego kodeksu honorowego. Tam zawsze obowiązywała ścisła hierarchia lojalności: wobec państwa, przełożonych, starszych, rodziców. Nie ma lojalności na zasadzie umowy. Władze chińskie zobowiążą się do wszystkiego, ale to nie znaczy, że będą tych zobowiązań przestrzegać. Przypadek Wanga Jianye, dyrektora biura planowania w prowincji Shenzhen, i Shi Yanqing, kierowniczki w przedsiębiorstwie zaopatrzeniowym w Shekou. Oskarżono ich w 1993 roku o nadużycia i łapówki, Wang miał przywłaszczyć sobie 2 mln dolarów. Aresztowani w Tajlandii. Po zapewnieniu ze strony Chin, że nie zostaną skazani na śmierć, wydani z Tajlandii 29 września 1993 roku. Proces odbył się 5 stycznia 1995 roku. “Twój tatuś już 19 miesięcy przebywa w więzieniu - pisał Wang do swojej siedmioletniej córki - i często pociesza się myślą, że w tej samej chwili, gdy człowiek czuje się zrozpaczony, pomyślność może stać tuż u jego drzwi”. Za drzwiami Wanga stała śmierć, wyrok wykonano. Shi skazano na śmierć z zawieszeniem na dwa lata. W chińskich warunkach wyrok ten oznacza umieranie w karnym obozie pracy. Osiem lat za mapy Mandugeqi zaprzeczają oskarżeniom. Większość kredytów i pożyczek oddali, reszta długów znajduje zabezpieczenie w ich nieruchomościach. Wyjechali z Chin, ponieważ zaczęły się nimi interesować służby bezpieczeństwa. Mandugeqi pokazał obrońcy oryginał wyroku z 1964 roku - skazanie na osiem lat więzienia za przekroczenie granicy mongolskiej i sporządzanie map. Powiedział, że była to działalność antyrządowa. W międzynarodowym sekretariacie Amnesty International w Londynie nie ma wzmianki o jego uwięzieniu w latach 60. Drugi dokument z 1994 roku jest wydany na firmowym papierze Rady Głównej Światowej Federacji Mongolskiej z siedzibą w Ułan Bator. Organizacja ta walczy o prawa Mongołów w Chinach. Dokument stwierdza, że Mandugeqi należy do zarządu Federacji. Inge powiedziała obrońcy, że we wrześniu 1993 roku jej mąż uczestniczył w antychińskich wystąpieniach w Ułan Bator i to jest zasadnicza przyczyna ścigania ich przez chiński wymiar sprawiedliwości. Mecenas Hermeliński złożył wniosek do MSW o nadanie Chińczykowi statusu uchodźcy. Procedura może potrwać kilkanaście miesięcy. Od 1992 roku do dziś o taki status ubiegało się pięciu obywateli Chin. Wszystkie wnioski rozpatrzono odmownie. Zakładnicy kobiety w ciąży Polka w ciąży kradnie puszkę konserw w Chinach i wpada w tryby tamtejszego wymiaru sprawiedliwości. Chiny odmawiają ekstradycji kobiety w odwecie za odmowę wydania małżeństwa Mandugeqi. Tym przykładem posłużył się wysoki urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości, aby 28 zilustrować konsekwencje ewentualnych retorsji ze strony Chin, jeśli Polska nie przychyli się do chińskiego wniosku. - W ten sposób czyni się z małżeństwa Mandugeqich zakładników Polaków, którzy w przyszłości mogą być źle potraktowani w Chinach. Ale takie myślenie jest sprzeczne z prawem międzynarodowym - oburza się profesor Andrzej Rzepliński - bo prawa człowieka są powszechne i życie każdego z nas ma być chronione tak samo. Ministerstwu Spraw Zagranicznych nic nie wiadomo o Polakach więzionych aktualnie w Chinach. W połowie sierpnia, kiedy Mandugeqi zdążyli już rozpakować się w swoich aresztach, Polskę odwiedziła wiceminister sprawiedliwości Chin. Na początku października do Chin pojechał minister sprawiedliwości i prokurator generalny Leszek Kubicki. Biuro prasowe resortu sprawiedliwości informuje, że sprawa małżeństwa Mandugeqi nie była przedmiotem rozmowy podczas żadnej z wizyt. Zakładnicy wielkiego rynku Aleksander Bentkowski, minister sprawiedliwości w latach 1989-90: - W Polsce powojennej orzeczono i wykonano jeden wyrok śmierci za przestępstwo gospodarcze - defraudację w zakładach mięsnych w latach 60. Ta decyzja została napiętnowana zarówno przez społeczeństwo, jak i świat prawniczy. Jeżeli chińskiemu małżeństwu grozi kara śmierci za przestępstwo zagrożone w Polsce o wiele niższym wymiarem kary, to jest to wystarczający powód do odmowy ekstradycji. Profesor Wiesław Chrzanowski, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w 1991 roku: - Gdy nie ma umowy o ekstradycji, gwarancje opierają się na zapewnieniach, co do których można mieć wątpliwości. Nie wydaje mi się, aby odmowa wydania jednej pary małżeńskiej wpłynęła na stosunki polsko-chińskie. Chiny to przede wszystkim ogromny rynek. Względy gospodarcze mogą być brane pod uwagę w tej sprawie. Jerzy Jaskiernia, minister sprawiedliwości i prokurator generalny od marca 1995 do lutego 1996: Moja wypowiedź mogłaby być potraktowana jako element nacisku. To Jerzy Jaskiernia zamierzał szkolić w Chinach polskich sędziów, prokuratorów i strażników więziennych. Ubiegłego lata odwiedził pokazowe więzienie w Szanghaju. Osadzeni przedstawili program artystyczny. Parę miesięcy wcześniej Chiny odwiedził ówczesny premier Waldemar Pawlak z 40-osobową delegacją przedstawicieli największych polskich firm. Tematu praw człowieka unikano, FSO potroiło eksport polonezów do Chin. W czerwcu 1994 roku Józef Oleksy, wtedy marszałek Sejmu, powiedział po wizycie w Chinach, że jeśli będziemy postrzegać ten kraj przez pryzmat więzień, to przegapimy szansę gospodarczą. A trzy miesiące wcześniej polska delegacja w ONZ pomogła Chińczykom - wstrzymując się od głosu oddalić rezolucję potępiającą Chiny za łamanie praw człowieka. • W przypadku małżeństwa Mandugeqich Chiny zastosują argument nacisku ekonomicznego mówi poseł Unii Wolności Andrzej Potocki. • A to jest przecież kraj ideologicznie bliski rządzącej koalicji. Za dziesiątą kratą Brama w poprzeczne, brązowo-białe pasy. Alejka wysadzana jarzębinami prowadzi wprost do sali widzeń, skąd przez pierwszą kratę można wejść do pawilonów. Mandugeqi siedzi w pawilonie czwartym, na oddziale drugim, za dziesiątą kratą. Ma w celi grzałkę, a w depozycie radio i walizkę. W sklepiku kupił sobie zapalniczkę. Chińczycy mieszkający w Warszawie wierzą chińskim gazetom, więc życzą mu jak najszybszego powrotu do Chin. Tak przynajmniej twierdzi tłumacz Z., który zbyt pospiesznie odkłada słuchawkę. Inni tłumacze nie podejmują tematu małżeństwa Mandugeqich. Dwoje Chińczyków z willowej ulicy Zacisza gwałtownie traci zdolność rozumienia polskiego. Jeden mówi: “mafia” i odchodzi. Mandugeqi raz zgłosił ból głowy. Gdy zrobiło się zimniej, poprosił o wydanie kurtki z depozytu. Napisał podanie, by rzeczy żony z walizki przekazać do jej aresztu na Grochowie. Jest w pogodnym nastroju. 1996/11/20, GW nr 270, Wyd. waw, s. 4, Agnieszka Kublik Sprawa “białej księgi” moskiewskich pieniędzy - Mamy prawo wiedzieć Odmowa publikacji dokumentów moskiewskiej pożyczki dla PZPR byłaby złamaniem zasad demokracji, bo Miller i Rakowski działali jako osoby publiczne - uważa Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego. 29 Leszek Miller, były członek Biura Politycznego PZPR, i Mieczysław F. Rakowski, ostatni szef tej partii, byli podejrzani o naruszenie prawa dewizowego przez zaciągnięcie w styczniu 1990 r. pożyczki od KPZR (1 mln 233 dolary i 500 mln starych zł). Sprawę ostatecznie umorzył w maju 1995 r. minister sprawiedliwości Jerzy Jaskiernia (SLD). Teraz nowy minister Leszek Kubicki bada, czy można opublikować akta sprawy. Millera i Rakowskiego zapytał, czy nie naruszy to ich dóbr osobistych. Obaj sprzeciwiają się publikacji. Jednak Miller wczoraj oświadczył: “Osoba objęta postępowaniem nie decyduje ani nie współdecyduje o opublikowaniu materiałów procesowych (...) Nie jestem więc uczestnikiem procesu decyzyjnego dotyczącego publikowania tzw. białej księgi (...) decyzje należą do Pana Prokuratora Generalnego RP”. Premier Cimoszewicz powiedział wczoraj, że “jeśli są szczególne powody do podania tych dokumentów do wiadomości, to powinno się tak stać, oczywiście z uwzględnieniem obowiązującego prawa, w tym praw osób, które były uczestnikami prawomocnie umorzonego postępowania”. Według rzecznik ministra sprawiedliwości Barbary Mąkosa-Stępkowskiej “biała księga” nie zostanie wydana, jeśli naruszałaby czyjeś dobra osobiste. Nie zgadza się z tym prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego: - Opinia Millera i Rakowskiego nie może być dla ministra Kubickiego obligatoryjna. Rzepliński tłumaczy: - Miller i Rakowski to osoby publiczne. Akta moskiewskiej pożyczki dotyczą ich działalności publicznej. Niewydanie “białej księgi” w tej sprawie naruszałoby zasady społeczeństwa demokratycznego. Profesor powołuje się na podobne orzeczenia Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu: - Z tej publikacji nie dowiemy się niczego o życiu prywatnym Millera i Rakowskiego. W państwach demokratycznych obowiązuje zasada przezroczystości życia publicznego. Społeczeństwo ma prawo wiedzieć nawet tylko o podejrzeniach ciążących na osobach publicznych. • Czy minister naruszy prawo, jeśli odmówi publikacji księgi w trosce o dobra osobiste Millera i Rakowskiego - zapytaliśmy. Rzepliński: - Nie, bo takiego prawa nie ma. Ale zostałaby złamana zasada jawności życia publicznego. Na to rzecznik ministra odpowiada: - Osoba publiczna nie może być pozbawiona ochrony dóbr osobistych tylko dlatego, że jest osobą publiczną. Poza tym w razie publikacji “księgi” w grę wchodzi ochrona dóbr osobistych nie tylko Millera i Rakowskiego, ale i świadków, których zeznania są w aktach sprawy. 1996/11/16-1996/11/22, Gazeta Telewizyjna nr 267, wyd. waw, dział Do Zobaczenia, s. 7 Redakcja Sprostowanie Bardzo przepraszamy: dr. Teodora Bulendę, dyrektora generalnego Służby Więziennej Włodzimierza Markiewicza i prof. Andrzeja Rzeplińskiego za zniekształcenie ich nazwisk w informacji o programie ‘Więzień zreformowany’ (2 listopada 1 TVP 00:05), którego byli uczestnikami. 1996/11/20, GW nr 270, wyd. waw, dział Kraj, s. 2 prof. Andrzej Rzepliński, przewodniczący Rady Centrum Monitoringu Wolności Prasy, Andrzej Goszczyński, dyrektor Centrum Listy. Brońmy wolności słowa na Białorusi Prezydent Białorusi i podległe mu bezpośrednio służby policyjne prowadzą akcję masowego gwałcenia podstawowych wartości i praw człowieka, gwarantowanych w porozumieniach międzynarodowych. Poprzez całkowite podporządkowanie publicznego radia i telewizji oraz zepchnięcie do podziemia niezależnych gazet i czasopism - brutalnie ograniczana jest wolność prasy. Powyższe fakty zostały w ostatnich dniach potwierdzone przez misję Międzynarodowej Federacji Helsińskiej Praw Człowieka, reprezentującej 31 komitetów helsińskich w Europie i Ameryce Północnej. Udział w tej misji brał także członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. Centrum Monitoringu Wolności Prasy alarmuje niniejszym polską opinię publiczną dramatycznym stanem zagrożenia podstawowych wolności i praw człowieka na Białorusi. Apelujemy również do władz Rzeczypospolitej Polskiej o zajęcie zdecydowanego stanowiska w tej sprawie. 30 1996/11/20, GW nr 270, wyd. waw, Agnieszka Kublik - Sprawa ‘białej księgi’ moskiewskich pieniędzy. Mamy prawo wiedzieć Odmowa publikacji dokumentów moskiewskiej pożyczki dla PZPR byłaby złamaniem zasad demokracji, bo Miller i Rakowski działali jako osoby publiczne - uważa Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego. Leszek Miller, były członek Biura Politycznego PZPR, i Mieczysław F. Rakowski, ostatni szef tej partii, byli podejrzani o naruszenie prawa dewizowego przez zaciągnięcie w styczniu 1990 r. pożyczki od KPZR (1 mln 233 dolary i 500 mln starych zł). Sprawę ostatecznie umorzył w maju 1995 r. minister sprawiedliwości Jerzy Jaskiernia (SLD). Teraz nowy minister Leszek Kubicki bada, czy można opublikować akta sprawy. Millera i Rakowskiego zapytał, czy nie naruszy to ich dóbr osobistych. Obaj sprzeciwiają się publikacji. Jednak Miller wczoraj oświadczył: ‘Osoba objęta postępowaniem nie decyduje ani nie współdecyduje o opublikowaniu materiałów procesowych (...) Nie jestem więc uczestnikiem procesu decyzyjnego dotyczącego publikowania tzw. białej księgi (...) decyzje należą do Pana Prokuratora Generalnego RP’. Premier Cimoszewicz powiedział wczoraj, że ‘jeśli są szczególne powody do podania tych dokumentów do wiadomości, to powinno się tak stać, oczywiście z uwzględnieniem obowiązującego prawa, w tym praw osób, które były uczestnikami prawomocnie umorzonego postępowania’. Według rzecznik ministra sprawiedliwości Barbary Mąkosa-Stępkowskiej ‘biała księga’ nie zostanie wydana, jeśli naruszałaby czyjeś dobra osobiste. Nie zgadza się z tym prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego: - Opinia Millera i Rakowskiego nie może być dla ministra Kubickiego obligatoryjna. Rzepliński tłumaczy: - Miller i Rakowski to osoby publiczne. Akta moskiewskiej pożyczki dotyczą ich działalności publicznej. Niewydanie ‘białej księgi’ w tej sprawie naruszałoby zasady społeczeństwa demokratycznego. Profesor powołuje się na podobne orzeczenia Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu: - Z tej publikacji nie dowiemy się niczego o życiu prywatnym Millera i Rakowskiego. W państwach demokratycznych obowiązuje zasada przezroczystości życia publicznego. Społeczeństwo ma prawo wiedzieć nawet tylko o podejrzeniach ciążących na osobach publicznych. • Czy minister naruszy prawo, jeśli odmówi publikacji księgi w trosce o dobra osobiste Millera i Rakowskiego - zapytaliśmy. Rzepliński: - Nie, bo takiego prawa nie ma. Ale zostałaby złamana zasada jawności życia publicznego. Na to rzecznik ministra odpowiada: - Osoba publiczna nie może być pozbawiona ochrony dóbr osobistych tylko dlatego, że jest osobą publiczną. Poza tym w razie publikacji ‘księgi’ w grę wchodzi ochrona dóbr osobistych nie tylko Millera i Rakowskiego, ale i świadków, których zeznania są w aktach sprawy. 1996/11/29, GW nr 278, wyd. waw, dział Kraj, s. 4 Jak SB pozyskiwała współpracowników. Przegłosowano kolejne artykuły ustawy lustracyjnej Koalicja PSL, UW, UP, KPN przegłosowała kilka artykułów ustawy lustracyjnej. Przeciw głosował SLD. Jan Lityński (UW) mówi, że działalność posłów SLD może sprawiać wrażenie celowego opóźniania pracy. 31 Posłowie SLD zadają wiele pytań, składają wnioski formalne. Charakterystyczny dialog z wczorajszej komisji: Władysław Wrona (PSL) do Kazimierza Pańtaka (SLD): - Bajki to opowiadaj na swoim Biurze Politycznym! Pańtak do Wrony: - A kto tam kracze? Oświadczenia publiczne Komisja wczoraj ustaliła, że: * osoba pełniąca ważną funkcję publiczną najdalej miesiąc po wejściu w życie ustawy lustracyjnej będzie musiała złożyć oświadczenie, czy była funkcjonariuszem lub współpracownikiem organów bezpieczeństwa; * takie publiczne oświadczenia będą składali także kandydaci do ważnych stanowisk; * w komisji lustracyjnej zasiądą sędziowie. Instrukcja obsługi informatora Posłowie dostali zarządzenie ministra spraw wewnętrznych z 1970 r. nr 006/70 w sprawie pracy operacyjnej SB, oznaczone jako ‘tajne spec. znaczenia’. Formułuje ono zadania SB i normuje m.in. zasady pozyskiwania współpracowników. ‘Głównym narzędziem działalności dywersyjnej imperializmu jest rewizjonizm, syjonizm i trockizm’. Najważniejszym zadaniem SB jest ujawnianie powiązań między ‘ośrodkami dywersji’ w krajach kapitalistycznych a ośrodkami krajowymi. ‘Pozyskując kandydata na podstawie materiałów kompromitujących lub dowodów przestępczej działalności, należy je wykorzystywać tylko w zakresie niezbędnym do skłonienia kandydata do współpracy i w taki sposób, aby nie spowodować ujawnienia źródła informacji’. Jeśli kandydat na współpracownika się waha, ‘można zastosować pozyskanie kandydata pozornie dla innego celu niż zamierzony’. Na spotkaniu, podczas którego kandydat zgodził się na współpracę, powinno być przyjęte ‘zobowiązanie o współpracy’ oraz ustalony pseudonim. Jeśli kandydat odmówi, a SB ma dowody jego przestępczej działalności, funkcjonariusz powinien zadbać o wszczęcie śledztwa przeciw temu człowiekowi - mówi par. 12 zarządzenia. Par. 19 stawia SB zadanie utrzymywania ‘szerokich kontaktów na płaszczyźnie służbowej z pracownikami organów administracji państwowej i gospodarczej’. Oprócz informacji ustnych tacy ludzie udzielać mieli także informacji na piśmie, które gromadzone były potem w teczkach. Komisja słuchała licznych pytań posłów SLD, najczęściej Jerzego Jaskierni, o to, jak zakwalifikować w przyszłości różne przypadki podejrzeń o współpracę, czy spotkanie z tajnym współpracownikiem w kawiarni można nazwać tajnym, na jakiej podstawie sędziowie będą stwierdzać współpracę, jak się może bronić przed zarzutem współpracy człowiek niesłusznie posądzony. Ekspert komisji prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego zapewnił, że rozwiązania przyjęte w komsji są zgodne z międzynarodowymi standardami. Do ustawodawcy należy decyzja, jak w ustawie zostanie opisana współpraca ze służbami specjalnymi. Przyjęty w środę przepis mówi o ujawnianiu współpracy świadomej, podjętej przez informatorów lub pomocników, jeśli ubiegają się o pełnienie ważnych funkcji publicznych. 1996/11/29, GW nr 278, Wyd. waw, s. 3 Rozmawiali Agnieszka Kublik i Jerzy Jachowicz Rozmowa z prof. Andrzejem Rzeplińskim * Na nich teczek nie ma Potrzebna jest lustracja z procedurą, by ktoś, kto stanie się ofiarą napaści, mógł zajrzeć do swojej teczki i skutecznie się bronić. Agnieszka Kublik, Jerzy Jachowicz: Jak się Panu podoba lustracja ŕ la SLD? 32 Prof. Andrzej Rzepliński: To żadna lustracja, to wyciąganie teczek na politycznych nieprzyjaciół. Do tego wykorzystują swoje media: “Nie” i “Trybunę”, a potem jakiś poseł SLD składa interpelację w Sejmie. Nie wiem, ile jest prawdy w tym, że negatywnie zweryfikowani wyżsi oficerowie SB wynieśli z MSW tony teczek. SLD zawsze może coś z tych teczek wykorzystać. I w ten sposób próbować zamknąć usta niewygodnej prasie czy wpływać na zachowania osób aktywnych w życiu publicznym. Dlatego potrzebna jest lustracja z procedurą. By ktoś, kto stanie się ofiarą takiej napaści, mógł zajrzeć do swojej teczki i skutecznie się bronić. Czy przypadek Króla to ostrzeżenie dla innych redaktorów naczelnych? • Dokładnie tak. To bardzo wyraźny sygnał ze strony SdRP: możemy zacząć wyciągać teczki. I to nawet na tych, którzy są zupełnie czyści, bo to mogą być teczki spreparowane. I ci wszyscy będą bez szans na obronę. Bo jakie szanse na obronę ma dziś Król? Żadnych, jeśli nie będzie ustawy lustracyjnej. Szef MSW mógłby odtajnić jego teczkę. • Praktyka uczy, że nie odtajnia. To znaczy, że SLD jest na rękę brak ustawy lustracyjnej. Bo tylko wtedy będą mogli teczkami SB szantażować. Działania SLD w komisji lustracyjnej świadczą o tym, że oni nie chcą lustracji. • Formalnie członków PZPR nie werbowano, poza absolutnymi wyjątkami, kiedy sam członek partii chciał podpisać kwit, bo czuł, że w ten sposób spełnia obowiązek patriotyczny. Więc oni formalnie nie byli tajnymi współpracownikami, choć regularnie i bardzo aktywnie informowali służby o tym, kto w ich otoczeniu nie kocha ustroju. Na nich teczek nie ma. Są natomiast teczki na tych, których oni wymieniali jako swoje źródła informacji. Więc interes SLD jest taki, by lustracją objąć tylko tych, którzy przez ludzi z aparatu byli wskazywani jako źródła informacji, i tych, którzy zostali zmuszeni, np. szantażem, do współpracy z SB. A elementarna sprawiedliwość wymaga, żeby społeczeństwo wiedziało o wszystkich, którzy do SB donosili, bez względu na to, czy funkcjonowali jako tajni współpracownicy czy nie. • Andrzej Rzepliński jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, ekspertem sejmowej komisji lustracyjnej i członkiem Komitetu Helsińskiego 1996/11/29, GW nr 278, Wyd. waw, s. 1, Dawid Warszawski - Urban i Dziewulski oskarżają - Teczką w Króla i we “Wprost” Od kilku dni media rozpisują się o sprawie szefa tygodnika “Wprost” Marka Króla. “Nie” Jerzego Urbana oskarżyło go o to, że był w latach 80. agentem SB. Potem - twierdzi “Nie” - UOP uczynił z Króla i z “Wprost” swoje narzędzie. Świadczą o tym, zdaniem “Nie”, artykuły “Wprost” o “sprawie Oleksego”. Król w rozmowie z “Gazetą” zaprzecza, że był agentem SB, ale przyznaje, że gdy został w 1985 r. zastępcą redaktora naczelnego “Wprost”, raz na miesiąc przychodził do niego do redakcji oficer SB na rozmowę. • Pytał o kolegów, o nastroje w redakcji. Mój szef, redaktor naczelny “Wprost”, mówił mi: pamiętaj, niczego nie podpisuj, nawet jak oranżadę przyniosą, to nie podpisuj, że pobrałeś opowiada Król. - Niektórzy mówią, że mafii się nie opuszcza, że jestem zdrajcą. • Najpierw paszkwil pisze “Nie”, powołując się na dobrze poinformowane źródła w służbach specjalnych, potem artykuł przedrukowuje “Trybuna”, też organ SLD, a na koniec poseł SLD składa interpelację - tak prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego opisuje stosowaną ostatnio przez SLD metodę lustracji politycznych nieprzyjaciół. Więcej i rozmowy z Markiem Królem i prof. Andrzejem Rzeplińskim - s. 3 Marek Król dwa razy popełnił błąd. Raz, gdy zgodził się kilkanaście lat temu na nieformalne rozmowy z ubekiem, i po raz drugi kilka dni temu, nie podając tego do wiadomości publicznej, gdy wysunięto przeciw niemu oskarżenia. Błądzić rzecz ludzka, choć nie zawsze łatwo wybaczalna. Za błędy się płaci. Ale oskarżają go Jerzy Dziewulski i Jerzy Urban, długoletni funkcjonariusz organów i były dyrygent komunistycznej propagandy. Oskarżają go, że był kiedyś razem z nimi. Wiedzą, że to pewny sposób, by kogoś w oczach opinii publicznej poniżyć. 33 Czynią to dlatego, że tygodnik Króla ujawnia sprawy niewygodne dla władzy. Zarzutów przeciw niemu nie poparli dowodami. Stoi za nimi jedynie to, co zawsze stało za ubecką prowokacją: małość i strach. 1996/12/05, GW nr 283, Wyd. waw, s. 1, Przeczytaj własną teczkę Być może w ustawie lustracyjnej znajdzie się przepis, że każdy będzie mógł zapoznać się z własną teczką. Rozmowa z prof. Andrzejem Rzeplińskim z Komitetu Helsińskiego - s. 2; Jak lustrować - Każdy ma prawo do swojej teczki Rozmowa z prof. Andrzejem Rzeplińskim z Komitetu Helsińskiego. Ewa Milewicz: Czy chciałby Pan, aby ustawa lustracyjna umożliwiała każdemu wgląd w jego własne teczki? Prof. Andrzej Rzepliński: Tak powinno być. Tylko człowiek, który ma dostęp do własnej teczki, może domagać się w sądzie lustracyjnym “wyczyszczenia” tych dokumentów, jeśli zawierają nieprawdę. Może domagać się zwrotu osobistych dokumentów, np. pamiętników czy listów zarekwirowanych w trakcie rewizji. W procesie lustracji nie tylko współpracownicy SB są istotni. Musimy pamiętać też o ich ofiarach. Mają prawo do obejrzenia swoich teczek. Jak się Panu podoba pomysł trójki posłów z komisji opracowującej projekt lustracji, aby to wydział Sądu Najwyższego zajmował się lustracją? • Komitet Helsiński uważa, że o prawach człowieka powinien rozstrzygać sąd. Ale mógłby to być Sąd Apelacyjny w Warszawie, w którym powstać by mógł odrębny wydział. Sąd ten rozpoznawałby odwołania od orzeczeń komisji lustracyjnej. Od wyroku sądu apelacyjnego osobie lustrowanej oraz komisji lustracyjnej służyłaby kasacja do Sądu Najwyższego. Sądzę, że takie rozwiązanie spotkałoby się z aprobatą Krajowej Rady Sądownictwa. Jakie Pan widzi wady w lustracji prowadzonej w wydziale lustracyjnym Sądu Najwyższego? • Przede wszystkim nie może być tak, że sędziowie zbierają dowody za i przeciw, a następnie orzekają. W postępowaniu sądowym, jeśli ma być ono zgodne z zasadami państwa prawnego, kto inny przygotowuje dowody, a kto inny orzeka. Moim zdaniem widać niestety nadmierny pośpiech w pracy zwolenników lustracji z UW, UP i części PSL. A dobre prawo nie znosi pośpiechu. Czyli posłowie SLD w komisji lustracyjnej bronią państwa prawa? • Im również to się zdarzało. Czy uczestnicząc w obradach komisji uważa Pan, że posłowie SLD opóźniają pracę nad lustracją? • Owszem. Nie odpowiadają im już przegłosowane przepisy, które obejmują lustracją też byłych pracowników wywiadu i kontrwywiadu. Mam wrażenie, że obawiają się lustracji osób, które pełniąc funkcje kierownicze w latach 80. ochoczo donosiły tzw. opiekunom z SB. Dzisiaj wielu z tych ludzi, dawniejszych kierowników, dyrektorów państwowych zakładów pracy należy do zaplecza SLD. 1996/12/14-1996/12/15, GW nr 291, Wyd. waw, s. 2, Katarzyna Kęsicka Akcja stołecznej policji - Policja narusza prawo W czwartek stołeczna policja zastosowała nową metodę walki z przestępczością: obstawiła całe osiedle i legitymowała wszystkich ludzi z niego wychodzących. Takie akcje mają być stale powtarzane w Warszawie. Katarzyna Kęsicka: Czy policja postępuje zgodnie z prawem? Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: Masowe kontrole przypadkowo wybranych ludzi są, w normalnej sytuacji, naruszeniem praw obywatelskich. Byłyby możliwe dopiero, gdyby minister spraw wewnętrznych ogłosił z powodu wielkiego zagrożenia stan wyjątkowy. Tak się 34 stało np. we Francji po ostatnim wybuchu bomby w paryskim metrze. Komendanci rejonowi czy wojewódzcy, bez uzasadnienia w postaci groźnego przestępstwa, nie powinni wszczynać takich akcji. Policja gromadzi dane wylegitymowanych osób, choć nie popełniły one żadnego przestępstwa. Co Pan na to? • Nasze prawo milczy o tym. Natomiast w świetle orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka policja ma obowiązek usunąć te dane z rejestru, jeśli po sprawdzeniu okaże się, że wylegitymowana osoba nie jest poszukiwana, podejrzana o przestępstwo ani wcześniej notowana. Przetrzymywanie danych niewinnych obywateli w komputerze policyjnym godzi w ich wolności. 1996/12/21-1996/12/22, GW nr 297, wyd. waw, Dominika Wielowieyska Prześwietlić ekspertów. Zaskakująca propozycja posłów SLD w komisji lustracyjnej Kilku eseldowskich członków komisji lustracyjnej zapragnęło wczoraj zlustrować swoich ekspertów, inni - opozycyjni - w odpowiedzi zaproponowali lustrację samych siebie. Prawdopodobnie jednak do tego nie dojdzie Komisji, pracującej nad jednolitym projektem ustawy lustracyjnej, udało się przyjąć dwa kolejne przepisy. Lustracja za lustrację. Na początku wczorajszego posiedzenia Marian Marczewski (SLD) zgłosił wniosek, aby zbadać, czy eksperci komisji nie są pracownikami Urzędu Ochrony Państwa. Jeśli są, to zdaniem Marczewskiego mogliby manipulować pracami komisji. Pomysł wywołał wzburzenie. Dlatego Artur Smółko (UP) i Dariusz Wójcik (KPN) zareagowali propozycją, by zbadać, którzy z członków komisji byli bądź są współpracownikami lub pracownikami służb specjalnych obecnych i PRL-owskich. - W końcu posłowie mają większe możliwości manipulowania pracami komisji - stwierdził Smółko, dodając, że natychmiast wycofa się ze swojego postulatu, jeśli to samo zrobi Marczewski. • Jeśli mielibyśmy się teraz lustrować, to do tego trzeba napisać specustawę - stwierdził szef komisji Bogdan Pęk (PSL). Z jego wypowiedzi wynikało, że prezydium komisji oba pomysły uzna za nierealne. Natomiast posłowie UW stwierdzili, że Marczewski zachował się niegodnie i chcą o tym powiadomić prezydium Sejmu. Obecni na sali dwaj eksperci Jan Widacki (b. wiceminister MSW w rządzie Mazowieckiego, b. ambasador w Wilnie) i prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego oświadczyli, że nie są i nie byli współpracownikami żadnych służb specjalnych i nigdy nie usiłowali manipulować pracami komisji. - Podejrzenia posła Marczewskiego uznajemy za obraźliwe - stwierdzili obaj. Dwa przepisy przegłosowane. Tradycyjnie już część posiedzenia komisji zdominowały utarczki między posłami SLD i resztą komisji. W rezultacie przegłosowano tylko dwa przepisy. Pierwszy - do wiadomości publicznej podawano by orzeczenie Sądu Lustracyjnego stwierdzające, że osoba lustrowana skłamała w swoim oświadczeniu o kontaktach ze służbami. Drugi przepis - rezygnacja osoby lustrowanej z pełnienia wysokich funkcji publicznych bądź z ubiegania się o te funkcje powodowałby umorzenie postępowania lustracyjnego. Komisja nie przegłosowała natomiast przepisu stwierdzającego, że obciążające orzeczenie Sądu Lustracyjnego nie pozwala na pełnienie najwyższych stanowisk w państwie, m.in. prezydenta, premiera i parlamentarzysty. Janusz Zemke (SLD) zapytał, jak długo taki zakaz miałby obowiązywać. Eksperci zaproponowali dziesięć lat. Ta propozycja będzie głosowana na następnym posiedzeniu. Co już zrobiono. Na poprzednich spotkaniach posłowie zdecydowali, że lustracją zajmowałby się 21osobowy Sąd Lustracyjny, złożony z sędziów Sądu Najwyższego, sądów apelacyjnych i wojewódzkich. Badałby on prawdziwość oświadczeń kandydatów na ważne urzędy państwowe, czy byli funkcjonariuszami bądź współpracownikami PRL-owskich służb specjalnych. Projekt nie przewiduje dostępu obywateli do własnych teczek (być może Sejm uchwali osobną ustawę w tej kwestii). Nie daje się też tej możliwości osobom poddanym lustracji, co proponowali posłowie SLD. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom komisja nie przygotuje ostatecznej wersji projektu w tym roku. Być może przekaże go Sejmowi do przegłosowania w styczniu. 35 1997/01/09, GW nr 7, wyd. waw Piotr Głuchowski, Toruń Skarb państwa zapłaci odszkodowanie? Komitet Helsiński w obronie Piotra Ż. Komitet Helsiński zajmie się sprawą 18-letniego Piotra Ż., który omyłkowo trafił do aresztu, gdzie był torturowany i wielokrotnie gwałcony. Jego przejścia opisaliśmy w reportażu w poniedziałkowej ‘Gazecie’. Piotr został skazany zaocznie na zapłacenie 150-złotowej grzywny przez kolegium do spraw wykroczeń w Żurominie (Ciechanowskie). Przewodniczący kolegium i jego dwaj członkowie przeczytali tylko notatkę policjanta ze wsi Bieżuń, który ‘ustalił wyżej wymienionego jako sprawcę kolizji drogowej’. W rzeczywistości wypadek spowodował brat Piotra - Mariusz. To on w komisariacie w Bieżuniu wskazał na Piotra, bo obawiał się, że straci prawo jazdy. Piotr nie zapłacił grzywny i za to trafił do bydgoskiego aresztu. Tam znęcali się nad nim trzej osadzeni w tej samej celi. Zmusili go m.in. do zjedzenia puszki po mielonce. Usiłowali też Piotra powiesić. Śledztwo przeciw nim prowadzi prokuratura w Bydgoszczy. Wczoraj Katarzyna Marko z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka poinformowała nas, że członkowie Komitetu Helsińskiego prof. Andrzej Rzepliński i prof. Zbigniew Hołda zamierzają wnieść sprawę o wypłacenie przez skarb państwa odszkodowania dla Piotra. Do redakcji ‘Gazety’, która jako pierwsza opisała przypadek Piotra Ż., zgłosiło się kilkanaście osób gotowych przesłać Piotrowi pieniądze bądź zaoferować pracę. 1997/01/08, GW nr 6, wyd. waw, dział Kraj, s. 3 Lustracja wielozawodowa. Czy redaktorzy naczelni będą prześwietlani? Udanej lustracji - takie życzenia noworoczne złożył wczoraj sejmowej komisji pracującej nad ustawą lustracyjną oraz dziennikarzom obecnym podczas jej obrad szef komisji Bogdan Pęk (PSL). Komisja przegłosowała przepis, który ma uniemożliwić części zlustrowanych sprawowanie niektórych funkcji publicznych. Chodzi o osoby, które złożą fałszywe oświadczenia o współpracy lub pracy w PRL-owskich służbach specjalnych. Jeśli więc osoba zlustrowana fałszywie oświadczy, że nie była współpracownikiem ani funkcjonariuszem służb, to utraci kwalifikacje moralne do zajmowania wielu funkcji publicznych. O tym, że oświadczenie jest fałszywe, orzekać ma sąd lustracyjny. Po dziesięciu latach to orzeczenie uważa się za niebyłe. Ponadto taka osoba odpowiadać ma z kodeksu karnego za złożenie fałszywego zeznania. Ekspert komisji, prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, przygotował wykaz zawodów i funkcji, przy których ustawy wymagają nieskazitelności charakteru, nieposzlakowanej lub nienagannej opinii, dobrej opinii obywatelskiej, przestrzegania podstawowych zasad moralnych. Są to m.in.: sędziowie, prokuratorzy, adwokaci, radcowie prawni, urzędnicy służby cywilnej, nauczyciele, żołnierze zawodowi, policjanci. Posłowie przegłosowali, że ten, kto składa fałszywe oświadczenie, tym samym nie ma nieskazitelnego charakteru, nie przestrzega podstawowych zasad moralnych itp. Nie kończąca się historia Niespodziewanie Aleksander Bentkowski (PSL) powrócił do rozwiązań przegłosowanych dwa miesiące temu. Zaproponował, aby sąd uwzględniał tylko oryginały dokumentów SB. Przestrzegał, że w przeciwnym razie funkcjonariusze SB ‘zmienią się w sędziów’. Np. przedstawiać zaczną kserokopie 36 własnych oświadczeń z PRL, obciążające osoby lustrowane. Bentkowskiego poparł inny poseł PSL Władysław Żabiński. Wtedy Jerzy Jaskiernia (SLD) poparł posłów PSL i zaczął domagać się, aby cofnąć się do kwestii omawianych dwa miesiące temu. Jego zdaniem część posłów głosowała wtedy ‘przy niepełnej świadomości’. • Odbywa się tu niebywały spektakl - oświadczył wtedy Pęk. - Znani prawnicy z raczej znanych mi powodów próbują zakwestionować lustrację - powiedział Pęk. - Nie gadaj głupot - odkrzyknął mu Bentkowski. I państwowe, i prywatne Pęk chce, aby lustracji podlegały też władze publicznej telewizji i radia oraz PAP i PAI. W grudniu Pęk dostał list, w którym Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich domaga się lustracji dziennikarzy. Wczoraj Artur Smółko (UP) przestrzegał, że do komisji zgłoszą się inne grupy (np. adwokaci) domagające się lustracji i komisja nie zakończy pracy. Natomiast Marian Marczewski (SLD) zaproponował, aby przepis Pęka rozszerzyć na kierownicze stanowiska w telewizji, radiu, prasie, zarówno publicznych, jak i prywatnych. - Mnie zależy na ‘Teleexpressie’ - dodał Jerzy Dziewulski (SLD). Komisja nie głosowała nad przepisami dziennikarskimi. 1997/01/11-1997/01/12, GW nr 9, Wyd. waw, s. 2, s dział Kraj, Rozmawiał Piotr Głuchowski Komitet Helsiński Państwo musi zapłacić Rozmowa z prof. Andrzejem Rzeplińskim z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Piotr Głuchowski: Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie Piotra Ż. z Koronowa (Bydgoskie), który po pomyłkowym skazaniu trafił do aresztu, gdzie współosadzeni torturowali go, gwałcili i usiłowali powiesić. Co Fundacja Helsińska może zrobić w tej sprawie? Andrzej Rzepliński: Ustanowimy adwokata dla tego człowieka. Będzie nim mec. Edward Wende. [Wende reprezentował m.in. rodzinę ks. Jerzego Popiełuszki w czasie “procesu toruńskiego” - red.] Mec. Wende wystąpi do sądu o ustanowienie go oskarżycielem posiłkowym w procesie przeciwko oprawcom Piotra. Fundacja pokryje koszty procesowe. Potem wytoczymy skarbowi państwa proces cywilny w związku z błędami funkcjonariuszy policji i kolegium orzekającego. Jakiego odszkodowania zażądacie? • Jeżeli biegli orzekną, że stan zdrowia i psychiki tego chłopca nie pozwala mu na pracę, będziemy się domagać przyznania mu renty i wypłacenia jak najwyższego odszkodowania. Chcemy, aby wyrok był precedensowy i by skarb państwa poniósł surowe konsekwencje za to, co spotkało Piotra Ż. 1997/02/08-1997/02/09, GW nr 33, Wyd. waw, Wwa, dział Jedynka, s. 1 Jerzy Jachowicz Nie wydano Mandugeqich Sąd warszawski nie zgodził się wczoraj na ekstradycję małżeństwa Mandugeqich do Chin. Uznał, że byliby tam narażeni na nieludzkie traktowanie. Zdaniem sądu zgoda na wydanie chińskiego małżeństwa naruszałaby polski porządek prawny, uwzględniający podpisane przez Polskę umowy międzynarodowe. Mogłoby to narazić Polskę na odpowiedzialność przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. • Wierzyłem, że w Polsce jest prawdziwa demokracja - powiedział nam Mandugeqi. Jego żona nie mogła wykrztusić słowa ze wzruszenia. Postanowienie nie jest prawomocne. Prokurator nie powiedział, czy złoży zażalenie. Małżeństwo do uprawomocnienia się postanowienia zostanie w areszcie. 24 lipca 1994 r. chińska prokuratura wydała nakazy aresztowania Mandugeqich. Zarzucono im przywłaszczenie ok. 10 mln juanów (ok. 1 mln dol.). 9 sierpnia 1996 r. Mandugeqich zatrzymała na Okęciu Straż Graniczna na podstawie międzynarodowego listu gończego. 37 W ocenie sądu zebrany materiał dowodowy pozwala uznać, iż małżeństwo popełniło te przestępstwa mówiła w uzasadnieniu sędzia Ewa Gutowska-Sawczuk. Ale sąd uznał, że zgoda na ekstradycję naruszałaby międzynarodowe umowy o ochronie praw człowieka. Sędzia uzasadniała: - Nikt nie może być poddany torturom ani nieludzkiemu karaniu - mówi m.in. Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Zwalczanie przestępczości musi iść w parze z troską o dobro jednostkowe człowieka. Ekstradycja jest możliwa tylko do tych krajów, w których uszanowane są prawa człowieka - dodała przewodnicząca składu sędziowskiego. Wyjaśnienia zatrzymanych i dokumentacja Amnesty International wskazywały, że w Chinach prawa człowieka nie są przestrzegane. Sąd wziął też pod uwagę, że Polska nie ma umowy ekstradycyjnej z ChRL. Postanowienie skomentował dla “Gazety” prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego: Wyrażam satysfakcję. Niedobrze się jednak stało, że sąd nie uwolnił państwa Mandugeqich. Sprawę należy traktować tak, jak uniewinnienie aresztowanego przez sąd I instancji. Postępowanie karne nie kończy się jeszcze, bo prokurator może złożyć apelację, ale sąd musi zwolnić człowieka z aresztu. O walce przeciw ekstradycji - s. 3. 1997/03/06, GW nr 55, wyd. waw, dział Opinie, s. 14 Wojciech Staszewski - Jak zjeść ten faszyzm? Zdelegalizować faszystów! - napisałem jesienią na fali uniesienia po powrocie z antyfaszystowskiej manifestacji. Dziś mam tysiąc wątpliwości: kogo, jak i po co delegalizować? Delegalizacji partii neofaszystowskich w Polsce zażądali na zwołanej na początku listopada konferencji prasowej posłowie Cezary Miżejewski (PPS) i Jacek Kuroń (UW). Złożyli w tej sprawie interpelację do ministra sprawiedliwości. Przekonywali dziennikarzy: to nie jest wojna subkultur, to realne niebezpieczeństwo społeczne. Za stołem prezydialnym obok posłów zasiedli młodzi ludzie z ruchu Młodzież Przeciw Rasizmowi w Europie. Przynieśli wstrząsający raport - kilkadziesiąt aktów narodowo-radykalnej agresji od 1990 r. do dziś. Obarczyli neofaszystów odpowiedzialnością za zabicie kilkunastu młodych działaczy antyfaszystowskich. Do listy dołączyli słynne już ‘czyszczenie Legionowa’ - serię napadów w lutym ‘95 na gorzej wyglądających obywateli miasta, w której zginęły dwie osoby. Teraz toczy się w tej sprawie proces. Niespodziewanie dla nas - trzydziestolatków - którzy faszystów znaliśmy jedynie z ‘Czterech pancernych’ i ‘Kapitana Klossa’ albo wspomnień dziadków pojawił się problem faszyzmu. Można się spierać, na ile rzeczywisty, na ile wyolbrzymiony. Ale nie wymyślony, bo to nie widma chodzą po ulicach krzycząc ‘Sieg Heil!’. Okazało się - niespodziewanie dla nas - że musimy się ustosunkować do kwestii neofaszyzmu. Odpowiedzieć choćby na pytanie: delegalizować czy nie? Zasady państwa demokratycznego są niby proste. Prawo określa, czego nie wolno i za co można karać. W różnych krajach za różne rzeczy. Np. u nas za nawoływanie do waśni na tle narodowościowym. Albo za szerzenie nienawiści rasowej. Za dyskryminowanie kogoś ze względów narodowościowych. Albo za pochwalanie faszyzmu. Trudniej trochę paragrafy kodeksu karnego przełożyć na rzeczywistość. Trzymając się jednak litery prawa można uznać, że manifestacja, której uczestnicy skandują ‘Precz z Żydami!’ i podczas hymnu narodowego wyciągają ręce w geście faszystowskiego pozdrowienia, nosi znamiona przestępstwa. A tak wyglądają demonstracje radykalnej prawicy. Więc: delegalizować - chciałoby się napisać. Ale czy nie narazilibyśmy się na śmieszność? Proces sądowy, w którym prokurator dowodziłby, że oskarżony trzymał rękę idealnie wyprostowaną, jak hitlerowcy - a obrona, że jednak dłoń była odgięta do góry w sympatycznym geście powitania i chodziło o przysłowiową staropolską gościnność. Media uwielbiają widowiskowe incydenty, jak przypadkowy okrzyk ‘Sieg heil!’ albo palenie niemieckich czy izraelskich flag. Dużo groźniejsze, a przynajmniej dużo bardziej chore są jednak stojące za tymi manifestacjami potwory poglądów. ‘My: ludzie mający poczucie odpowiedzialności za swój kraj. Oni: 38 złodzieje, narkomani i pederaści. My: Polacy - oni: lewica’. Taki opis konfrontacji manifestacji Narodowego Odrodzenia Polski (ugrupowanie wymienione w antyfaszystowskiej interpelacji) i antyfaszystów w dwutygodniku NOP ‘Sztafeta’ można tłumaczyć pobitewnym zapałem. Ale co począć z artykułem w ‘Szczerbcu’ (miesięcznik NOP) kwestionującym komory gazowe i dowodzącym, że Żydzi w obozach umierali na normalne w sytuacji zbytniego zagęszczenia choroby i to mimo wysiłków Niemców - ‘takich środków jak odwszawianie, kwarantanny dla chorych i kremacja zmarłych’? Więc delegalizować - chciałoby się napisać. Jednak delegalizowanie czegokolwiek stoi w sprzeczności z duchem tolerancyjnej demokracji. Tą tolerancją tak się w XX-wiecznych społecznościach szczycimy. Ta tolerancja nie polega przecież na tym, że tolerujemy tylko to, co ktoś większość, intelektualiści, władza, partia - uzna za godne tolerowania. Tolerujemy również to, co wydaje nam się dziwne, inne. Np. odmienne upodobania seksualne. Stąd nie ma już pedałów, tylko geje. Inny kolor skóry, stąd czarnuchów zastąpili ciemnoskórzy obywatele. Jeśli chcemy być ‘politycznie poprawni’, powinniśmy wręcz obnosić się z tą tolerancją. Dlaczego więc mamy nie tolerować innych poglądów, nawet najdziwaczniejszych, najbardziej chorych? Dlatego, że gość, który w pizzerii posłodzi sobie spaghetti - jakkolwiek dziwne by się to wydawało nikomu nie przeszkadza. Ale facet, który zacznie keczupem polewać gości, przeszkadza wszystkim. Zwłaszcza gdy okazuje się, że coraz więcej osób odrywa się od jedzenia i też bierze się za polewanie bliźnich keczupem. A ideologia uzasadniająca przemoc szerzy się jak zaraza. Świadczy o tym nie tylko ubiegłoroczne ‘czyszczenie Legionowa z brudasów’, kiedy grupa skinów po obozie Polskiej Wspólnoty Narodowej (również partia wymieniona w interpelacji) biła wszystkich ‘odmieńców’ na ulicach. Dwie osoby zabiła. Studenci uniwersytetu - jak opowiadała mi dr Barbara Fatyga z UW którzy dawniej wstydziliby się przyznać do agresywnego stosunku do odmienności, dziś mówią o tym otwarcie. Na politycznej poprawności lat 80. powstaje rysa: przemoc przestaje być zjawiskiem wstydliwym. Wręcz wypada być silnym i tę siłę w razie potrzeby zamanifestować. Dziś wygrywają twardzi i mocni. Gdy państwo nie zapewnia poczucia bezpieczeństwa, gdy transformujący się ustrój nie daje oparcia, przemoc staje się tym bardziej chwytliwa. Podchwycili ją nawet antyfaszyści, którzy kilka lat temu - nim radykalni narodowcy urośli w siłę - zapuszczali dready (skręcane z włosów warkoczyki) i nucili łagodne piosenki reggae o miłości i pokoju. Teraz odpowiadają siłą na siłę. Oko za oko. Kamień za kamień. Więc delegalizować - chciałoby się napisać. Tylko kogo? Polsce nie zagraża dziś lewacki terroryzm, nie widać na horyzoncie żadnych Czerwonych Brygad. (Jakby dla przeciwstawienia jest tylko ruch ekologiczny Zielone Brygady). Każdy akt agresji ze strony anarchistów - a zdarzają się takie - podlega więc normalnej odpowiedzialności karnej, a nie musi stanowić tematu dla publicystyki. Specjalnego traktowania wymaga radykalizm prawicowy, bo tu przemoc bywa oficjalnie uznaną ideologią, zaakceptowanym przez neofaszystowskie partie środkiem do osiągnięcia celów. Tu należy szukać kandydatów do delegalizacji. Tylko kogo konkretnie delegalizować? Prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, opowiadając się przeciw delegalizacji, podaje przykład niemiecki. Istnieje tam jawna lista niebezpiecznych, choć legalnych, organizacji i - ze społecznym przyzwoleniem (legitymizowanym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego) - są one inwigilowane przez tajną policję. Gdyby zebrała ona dowody, świadczące o terrorystycznym charakterze jakiejś organizacji, wtedy dopiero można by rozpocząć delegalizację. Może u nas również trzeba zmienić prawo, by inwigilację ugrupowań politycznych zatwierdzał Trybunał Konstytucyjny. Polskie prawo takiej możliwości nie przewiduje. Trybunał Konstytucyjny ma natomiast, na mocy ustawy o partiach politycznych, kompetencje delegalizowania partii godzących w konstytucję (np. w zasadę równości wszystkich obywateli). Niestety - jak odpowiedział minister sprawiedliwości wymienionym na wstępie posłom - dziś nie ma takiej możliwości, bo z kolei ustawa o Trybunale nie przewiduje odpowiedniej procedury (przygotowana już nowelizacja ma usunąć tę lukę prawną). Na razie zamiast sprawnego aparatu prawnego mamy w tej kwestii wielką niemoc. Politycy sądzą najwyraźniej, że lepiej na wszelki wypadek nie upoważniać organów państwa do niczego. Był raz wyjątek, ale tylko potwierdził regułę. Sławna instrukcja 0015 wydana w Urzędzie Ochrony Państwa, 39 która zobowiązywała UOP do śledzenia działalności partii politycznych, wzbudziła powszechny skandal. Tak jakby głównym zadaniem tajnej policji powinno być wędkowanie albo sadzenie drzewek. Rozumiem, że po zrzuceniu totalitarnego jarzma trudno o społeczne przyzwolenie na swobodną działalność policji politycznej. Ale bez tego na nic się zda nawet projektowany w nowej konstytucji zakaz działalności partii faszystowskich. Więc delegalizować - chciałoby się napisać. Ale nawet gdyby udało się ustalić partie nadające się do delegalizacji, to jak można zdelegalizować ruch społeczny? Szef NOP-u Adam Gmurczyk mówi, że jego ugrupowanie nie ma lokali, majątku. Że jest tylko komórką organizacyjną wyłonioną przez ruch Narodowego Odrodzenia Polski. A jak można - powtórzę pytanie - zdelegalizować ruch? Zresztą to nie radykalni politycy są największym zagrożeniem dla demokracji. Co jest większą aberracją - NOP ze swoimi chorymi tygodnikami czy trzecioobiegowe fanziny (gazetki) skinów, gdzie ideologię przemocy wobec inności wykłada się bez ogródek? NOP z radnymi w kilku gminach i programem wyborczym czy banda skinów śpiewająca pełną piersią pieśń grupy Konkwista 88: ‘Pamiętam te dawne dni, ulice skąpane we krwi, odgłosy awantur i nocnych starć, dudniący krok butów: Sieg Heil’? Radykalizm wprowadzany na scenę polityczną i oswajany z konstytucyjnym porządkiem czy spychany do podziemia i przez to trudniejszy do obserwacji i kontrolowania? Więc można by zdelegalizować radykalną partię, ale dużo groźniejszego radykalnego ruchu zdelegalizować się nie da. Bo jak można zdelegalizować poglądy ludzi? Można karać ich głoszenie, ale samych poglądów zdelegalizować nie można. Kropka. I właściwie w tym miejscu mógłbym skończyć. Ale czy rzeczywiście demokracja jest skazana na bezsilność? Czy Temida po przejściach totalitaryzmu musi mieć nie tylko przewiązane oczy, ale i związane ręce? Czy nie pozostaje nic innego niż czekać, aż nas pożrą? Aż zaczną podpalać - jak w Niemczech - domy dla azylantów? Albo synagogi? Aż zaczną zdobywać w wyborach 1 proc. głosów. A potem trzy, a potem pięć. Zasiądą w parlamencie dzięki głosom oddanym przez wyborców. Aż w końcu partia Gmurczyka wypromuje Tejkowskiego na prezydenta. Wtedy oczywiście pierwszymi ofiarami partii będą Gmurczyk i inni dzisiejsi liderzy, a do głosu dojdzie radykalna szumowina. Mówi się o Łukaszence: ‘paradoks, dyktator z poparciem społecznym’. A to przecież żaden paradoks, tylko naturalna rzecz w społeczeństwie, które dało się przekonać, że totalitaryzm rozwiąże jego bolączki. Mamy czekać na to samo? I proszę mi nie mówić, że społeczeństwo polskie jest mądrzejsze niż białoruskie dziś czy niemieckie przed 60 laty. Też uważam, że jest i że zarysowany wyżej czarny scenariusz jest mało prawdopodobny. Ale rzecz nie w mądrości społeczeństwa, tylko w mechanizmach obronnych, które powinny być wpisane w demokratyczny system. Więc delegalizować - chciałoby się napisać. Ale w imię czego? Obrony demokracji, państwa, ustroju, systemu? Wtedy przede wszystkim trzeba by zdelegalizować anarchistów, artystów i cyklistów. Wszystkich myślących niezależnie, niekonformistycznie. To byłby dopiero totalitaryzm! Przed faszyzmem należy bronić Człowieka. Pana, panią, ciebie i mnie. Bronić przed ideologią, która dzieli ludzi na godnych posiadania pełni praw - i innych, obcych, odmieńców, którym te prawa się nie należą. Bronić przed ideologią, która zakłada w sobie przemoc. Można to robić w patetycznej publicystyce. Można na lekcjach wychowania obywatelskiego w szkole. Można we wstrząsających filmach. Tylko że to mało. Bo niezgoda na odradzanie się totalitaryzmu to nie pogląd do dyskusji. To kategoryczny sprzeciw demokratycznego społeczeństwa. Faszyzmowi - nie. Więc delegalizować - chciałoby się napisać. Ale co dalej? Jak zjeść tę żabę? Wsadzać do więzienia? Czynić z gówna męczeństwo? 40 Czy może delegalizować symbolicznie? Po to, by nałożyć na neofaszyzm społeczne potępienie. Uczynić radykalne partie nielegalnymi, tak jak nielegalne jest picie alkoholu przez nieletnich albo prowadzenie burdelu - choć wiadomo, że dzieciaki upijają się jak króliki, a agencje towarzyskie ogłaszają się w gazetach. Tak jak dziś nielegalne jest nawoływanie do waśni narodowościowych albo gloryfikowanie faszyzmu. Symbolicznie nielegalne. Czy uchwalanie takich symbolicznych praw wzmacnia moralność publiczną? Czy wręcz przeciwnie ośmiesza nieudolność państwa prawa. Trudno przesądzić. Choć ja głupio bym się czuł zarówno, gdyby burdele poszukiwały pracownic przez państwowe pośredniaki, jak i gdyby wszystkie agencje pozamykał prokurator. Zarówno, gdyby alkohol oferowano w szkolnych sklepikach, jak i gdyby za wypicie piwa wsadzano dzieciaki do aresztu. Zarówno, gdyby rząd proponował neofaszystom stanowiska w administracji, jak i gdyby wsadzał ich do więzień. Więc delegalizować? Ţ Radykalna prawica w Polsce • Polski Front Narodowy Janusza Bryczkowskiego; młodzieżówka - Legion Polski. Skini po obozie szkoleniowym tego ugrupowania zorganizowali ‘czyszczenie Legionowa’. • Polskie Stronnictwo Narodowe - Polska Wspólnota Narodowa Bolesława Tejkowskiego. W 1992 r. skini z Bojowych Oddziałów Młodzieży przy tej partii napadli na niemieckich turystów. W 1996 r. urządzili antyżydowską demonstrację w Oświęcimiu. • Narodowe Odrodzenie Polski Adama Gmurczyka. Wydaje miesięcznik ‘Szczerbiec’ kwestionujący m.in. komory gazowe w Oświęcimiu. • Stronnictwo Narodowe ‘Ojczyzna’ Bogusława Rybickiego znane z antysemickich wypowiedzi w kampaniach wyborczych. Po połączeniu ze Stronnictwem Narodowo-Demokratycznym weszło w skład Akcji Wyborczej ‘S’. 1997/03/08-1997/03/09, GW nr 57, Wyd. waw, Wwa, Not. Jach • Jak Pan ocenia wczorajszą decyzję Sądu Apelacyjnego zezwalającą na ekstradycję do Chin małżeństwa Mandugeqich? - zapytaliśmy prof. Andrzeja Rzeplińskiego z Komitetu Helsińskiego. • Postanowienie całkowicie mnie zaskoczyło. Sąd nie może ignorować artykułu 3. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, który w sposób absolutny zakazuje stosowania tortur, nieludzkiego traktowania albo karania. W sytuacji, w której wydanym ludziom grożą tortury, w myśl postanowień Trybunału Europejskiego w Strasburgu muszą oni być bezwzględnie chronieni przez prawa europejskie. Sąd zignorował też przypadek samego Mandugeqi, który w latach 70. w Chinach został skazany na osiem lat więzienia. Jedynymi dowodami była mapa i kompas, które miały mu służyć do przejścia przez granicę do Mongolii. Nie jest prawdą, że sąd wydaje tylko opinię. Art. 533 par. 2 kodeksu postępowania karnego mówi, że prawomocne stwierdzenie sądu o prawnej niedopuszczalności ekstradycji jest wiążące. Manduqeqi zostaną najpierw wydani chińskiej służbie bezpieczeństwa i jeżeli przeżyją, może staną przed sądem. Nie jest prawdą, że sąd wydaje tylko opinię. Art. 533 par. 2 kodeksu postępowania karnego mówi, że prawomocne stwierdzenie sądu o prawnej niedopuszczalności ekstradycji jest wiążące. 1997/04/28, GW nr 99, Wyd. waw, Wwa, JK • W nowym kodeksie postępowania karnego Senat wydłużył okres zatrzymania do 72 godzin. Senatorowie uznali, że po 48 godzinach zatrzymany powinien być przekazany do dyspozycji sądu. 41 Sąd miałby jeszcze 24 godziny na przedstawienie mu postanowienia o tymczasowym aresztowaniu. Czy przetrzymywanie człowieka przez trzy dni bez postanowienia sądu nie jest naruszeniem jego praw? Odpowiada prof. ANDRZEJ RZEPLIŃSKI, prawnik, członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. • Ten przepis jest niezgodny z obowiązującą konstytucją, która, choć stalinowska, w tej sprawie kategorycznie stwierdza, że zatrzymanie nie może trwać dłużej niż 48 godzin. Senatorowie zapewne wyszli z założenia, że nowa konstytucja, uchwalona 2 kwietnia, zostanie przyjęta w referendum. Jeśli tak się stanie - kolizja przepisów nie nastąpi, bo nowa konstytucja zezwala właśnie na 72-godzinne zatrzymanie. Dziś w Europie na tak długi czas mogą być zatrzymani tylko obywatele Rosji, innych krajów Wspólnoty Niepodległych Państw oraz Hiszpanii. W krajach Europy Zachodniej czas zatrzymania waha się od 12 do 48 godzin. W Niemczech zatrzymanie trwać może tylko jedną noc, w Danii 24 godziny. Jedynie w przypadku osób. 1997/06/19, GW nr 141, wyd. waw, dział Kolejka do prześwietlenia. Jakie stanowiska zostaną objęte lustracją? Kraj, s. 3 Ustawa lustracyjna wejdzie w życie mniej więcej za miesiąc. Najdalej po upływie kolejnych dwóch miesięcy zacznie działać sąd lustracyjny. Lustracji podlegać mają parlamentarzyści i prezydent, także osoby sprawujące kierownicze stanowiska państwowe, a powołane, wybrane lub mianowane przez prezydenta, Sejm i Senat, Prezydium Sejmu oraz premiera. Są to: • członkowie rządu, • szef kancelarii premiera, • szef służby cywilnej i w dół - administracja rządowa - wiceministrowie, kierownicy urzędów centralnych, ich zastępcy oraz dyrektorzy generalni w ministerstwach i urzędach centralnych, • sekretarz Komitetu Integracji Europejskiej, • wojewodowie, wicewojewodowie, dyrektorzy generalni w urzędach wojewódzkich, • prezes i wiceprezes NIK, • prezesi Sądu Najwyższego, • prezes i wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego, • prezes i wiceprezesi NSA, • prezes i wiceprezesi NBP, • rzecznik praw obywatelskich, • szef KRRiTV i jej członkowie, • szefowie Kancelarii Sejmu i Kancelarii Senatu oraz ich zastępcy, • ministrowie stanu w Kancelarii Prezydenta oraz szef jego Kancelarii, a także zastępcy tego szefa, • główny inspektor pracy i zastępcy, 42 • kierownik Krajowego Biura Wyborczego, • rzecznik ubezpieczonych. • W PAN lustracji będą podlegać: prezes i wiceprezes, sekretarz naukowy i jego zastępcy oraz sekretarze wydziałów. • W państwowym radiu i telewizji lustracji podlegać będą: członkowie rad nadzorczych i zarządów, dyrektorzy programów oraz ośrodków regionalnych. • W PAP - dyrektor generalny oraz dyrektorzy biur, redaktorzy naczelni i kierownicy oddziałów regionalnych. Ponadto: • prezes i wiceprezesi PAI, członkowie zarządu oraz dyrektorzy - redaktorzy naczelni PAI. • Największą grupą lustrowanych będą sędziowie i prokuratorzy. Sędziów jest ok. 7300, a prokuratorów - ok. 5000. Parlamentarzystów mamy 560 (kandydaci do Sejmu i Senatu będą musieli składać oświadczenia o współpracy lub pracy w służbach specjalnych, ale sprawdzani będą tylko ci wybrani). Członkowie rządu to kilkanaście osób, wiceministrów jest około setki, podobnie dyrektorów generalnych w administracji centralnej i terenowej. Wojewodów mamy 49. Oświadczenia lustrowanych Wszystkie te osoby będą musiały oświadczyć na piśmie, czy współpracowały ze służbami specjalnymi. Dotyczy to nie tylko tych, którzy po wejściu w życie ustawy będą ubiegać się o ważne funkcje publiczne, ale i tych, którzy teraz je pełnią. A więc np. nie tylko kandydatów na sędziów, ale i obecnych sędziów. Ustawa nie obejmie raczej obecnego rządu i parlamentu, bo przed końcem tej kadencji nie zacznie działać sąd lustracyjny. Wzory oświadczeń będą publikowane w ‘Monitorze Polskim’, z wyjątkiem oświadczeń kandydatów na parlamentarzystów, które będą publikowane na obwieszczeniach wyborczych. Następnie oświadczenia trafią do sądu lustracyjnego. Jeśli ten stwierdzi (w dwóch instancjach), że kandydat na stanowisko lub wybrany parlamentarzysta skłamał - orzeczenie to będzie publikowane w ‘Monitorze Polskim’. Utracone szanse Jakie to ma konsekwencje dla lustrowanego? Traci on nie tylko szansę na stanowisko, o które się starał, ale też przez 10 lat nie będzie mógł sprawować wielu innych funkcji. Chodzić będzie o te stanowiska, które może sprawować tylko człowiek o nieskazitelnym charakterze, nienagannej opinii lub przestrzegający podstawowych zasad moralnych. Z analizy przepisów zrobionej przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego z Komitetu Helsińskiego wynika, że lustrowany, który skłamał, nie mógłby być m.in. notariuszem, adwokatem, nauczycielem, urzędnikiem państwowym, żołnierzem zawodowym, policjantem, radnym, strażnikiem łowieckim. Natomiast jeśli kandydat do urzędu przyzna się, że współpracował ze służbami PRL, to decyzja, czy obejmie stanowisko, zależy od organu powołującego. Kandydat na parlamentarzystę, gdy po wyborze okaże się, że skłamał - traci mandat. Gdy zaś poda na obwieszczeniu, że współpracował, a wyborcy mimo to go wybiorą - będzie posłem lub senatorem. 43 1997/06/21-1997/06/22, GW nr 143, Wyd. Waw Pytanie dnia Rozmawiała Agnieszka Rędzińska, Gdańsk Czy gmina Zblewo w Gdańskiem miała prawo nalegać na ubezwłasnowolnienie chorych i upośledzonych, bo sprawiali jej kłopot przy wypłacaniu rent socjalnych? • Dr Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego: • Jakiekolwiek grupowe załatwienie sprawy kogokolwiek jest sprzeczne z prawem międzynarodowym i konstytucją. Nie można traktować ludzi jak stado. Każdy ma przyrodzoną godność osobistą. • Dr Teodor Bulenda, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego: • O ubezwłasnowolnieniu decyduje sąd. Nawet jeśli akcja jest zbiorowa, to i tak każdy będzie traktowany oddzielnie. Ubezwłasnowolnienie powinno być jednak dokonane dla dobra upośledzonego, a nie dla dobra kasjerki. Taki powód jest niedopuszczalny, jest to niezgodne z kodeksem cywilnym. 1997/08/26, GW nr 198, Wyd. waw, Wwa, [hasła] Polska - Rada Europy; Rzepliński Andrzej; Europ. Trybunał Praw Człowieka; skargi; Proszak Bronisława; pobicia; ORMO; prawa człowieka; sądy; sądownictwo; jakość [autorzy] not. monty Polka kontra Polska. Skarga na opieszałość sądu Wczoraj Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrywał pierwszą skargę przeciwko Polsce w sprawie przewlekłego postępowania sądu. Katarzyna Montgomery: Czy dużo Polaków skarży się do Trybunału? Prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka: Co roku, od trzech lat, z Polski wpływa do Trybunału w Strasburgu ok. 2,5-3 tys. spraw. Stawia to Polskę na piątym miejscu. Podobna liczba skarg zgłaszana jest z Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Turcji. O czym to świadczy? • Nie znaczy to, że w Polsce drastycznie ignoruje się prawa człowieka. Można raczej wyciągnąć wniosek, że poziom kultury prawnej jest dosyć zbliżony do krajów zachodnich. Mamy także dobrą obsługę prawną, a obywatele mają łatwy dostęp do informacji o tym, jak dochodzić swoich praw. Dużą rolę odgrywa dobrze funkcjonująca sieć organizacji pozarządowych, które potrafią sprawnie świadczyć pomoc ofiarom łamania wolności i praw człowieka. Ludzie także dzięki prasie dowiadują się o działaniach organów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Dzięki temu wszystkiemu Polacy wiedzą, że mogą dochodzić swoich praw w Strasburgu, jeśli nie są one respektowane w ich kraju. Pod tym względem jesteśmy o wiele bardziej zaawansowani niż inne kraje postsocjalistyczne. Czego dotyczą sprawy zgłaszane przez Polaków do Trybunału? • Najczęściej przewlekłego postępowania sądowego. Bywa, że sprawy cywilne ciągną się kilkanaście lat. Dzieje się tak także w przypadku spraw karnych. O tych sprawach zwykło się mówić, że spadły za kaloryfer. Dużo jest także spraw dotyczących naruszenia prawa do wolności osobistej w związku z zatrzymaniami przez policję. Są także sprawy dotyczące ochrony prywatności i wolności słowa. Sprawa rozpatrywana wczoraj dotyczy 70-letniej mieszkanki Stalowej Woli, która w 1988 roku została dotkliwie pobita przez sąsiada, funkcjonariusza ORMO. Wygrała sprawę w sądzie przeciwko niemu, wystąpiła o odszkodowanie, ale ta sprawa ciągnęła się sześć lat. Uznała jednak, że zbyt długo oczekiwała na rozstrzygnięcie i wystąpiła ze skargą do Strasburga. Jakie ma szanse wygrać tę sprawę? • Szanse są praktycznie stuprocentowe. Już wcześniej Komisja Europejska Praw Człowieka orzekła, że w tym przypadku została naruszona konwencja o ochronie praw człowieka w punkcie gwarantującym prawo do orzeczenia sądowego w rozsądnym terminie. Jakiego werdyktu można oczekiwać? • Trybunał może orzec, że państwo polskie dopuściło się naruszenia konwencji i orzec odszkodowanie, zazwyczaj od 10 do 50 tys. franków szwajcarskich. Polski rząd chcąc uchronić się przed zbyt wysokimi karami wystąpił jednak z memorandum do Trybunału, w którym poprosił o uwzględnienie faktu, iż wartość pieniądza w Polsce różni się jeszcze od wartości w krajach zachodnich. Jeśli Trybunał dopatrzy się wad w polskim prawie, może skrytykować odpowiedni przepis, a Polska ma obowiązek temu orzeczeniu podporządkować się i zmienić prawo. W przypadku wygranej przez skarżącego sprawy w Strasburgu możliwe jest także wznowienie postępowania sądowego w 44 Polsce. 1997/09/02, GW nr 204, wyd. waw, dział Kultura, s. 12 Listy. W obronie Radia BIS List otwarty do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz zarządu Polskiego Radia SA Pragniemy wyrazić głębokie zaniepokojenie z powodu zapowiedzi zawieszenia emisji Programu II i Polskiego Radia BIS, programów realizujących w wyjątkowo szerokim zakresie statutowy obowiązek Polskiego Radia w dziedzinie upowszechniania kultury i edukacji. Powyższa sytuacja powstała wskutek trudności natury technicznej. O ile zagrożenia wynikające z zapowiedzianej przerwy w emisji Programu II zostały szeroko i energicznie zaprezentowane opinii publicznej, o tyle sytuacja jedynego na polskiej scenie mediów programu edukacyjnego - Polskiego Radia BIS - nie jest należycie przedstawiona. Powstałe trzy lata temu Radio BIS przejęło na siebie niemal cały ciężar prezentowania w radiofonii publicznej spraw edukacji. Zespół redakcyjny podjął na nowych zasadach współpracę z Ministerstwem Edukacji Narodowej, porzucając anachroniczny styl lekcji przez radio i proponując w zamian cykle dynamicznych, interaktywnych audycji oświatowych, zachęcających do pogłębienia wiedzy. Jednocześnie Radio BIS rozpoczęło nowatorskie formy popularyzacji wiedzy i upowszechniania nauki. Te działania Radia BIS, np. konkurs na audycję popularnonaukową, organizacja pierwszego w Polsce ‘Pikniku naukowego’ - wydarzenia z entuzjazmem odnotowanego przez wszystkie środki masowego komunikowania w Polsce i wysoko ocenionego przez świat nauki - stworzyły nową jakość w działalności radia publicznego. Wokół Radia BIS zaczęła się formować grupa młodych przedstawicieli nauki i oświaty, dziennikarzy i publicystów, chcących i umiejących prowadzić radiową działalność edukacyjną na wysokim poziomie, środkami trafiającymi do współczesnego odbiorcy. Ta działalność spotkała się z dużym zainteresowaniem Europejskiej Unii Nadawców podczas ostatniego spotkania tej organizacji w Warszawie. Współpracujący z BIS-em naukowcy wreszcie poczuli, że mają po swojej stronie profesjonalnego partnera, oddanego - tak jak oni - wspólnej sprawie narodowej oświaty i edukacji. Nie jest naszą intencją wystawianie Polskiemu Radiu BIS laurek. Jego osiągnięcia w ciągu niespełna trzech lat istnienia bronią się bowiem same. Uważamy wszakże, że kontynuowanie działalności edukacyjnej i oświatowej, popularyzacji nauki na antenie Polskiego Radia w formie rozpoczętej i realizowanej przez Radio BIS jest niezwykle ważne dla rozwoju kulturalnego i cywilizacyjnego społeczeństwa, podobnie jak ważne jest udostępnienie słuchaczom PR wysokiej klasy przedstawień Teatru Polskiego Radia i koncertów wybitnych twórców. Niepokoi nas, jaka będzie przyszłość PR II i PR BIS w związku z kryzysem telekomunikacyjnym. Oczekujemy, że KRRiTV oraz Zarząd Polskiego Radia SA szybko znajdą pomyślne rozwiązanie tej groźnej dla rozwoju narodowej kultury i oświaty sytuacji. Małgorzata Baranowska (IBL PAN), Monika Białecka (Ars Polona), Jacek Bocheński (prezes Polskiego PEN Clubu), prof. Krzysztof Byrski (Uniwersytet Warszawski), prof. Tadeusz Chrzanowski (prezes Stowarzyszenia Historyków Sztuki), prof. Paweł Czartoryski (przewodniczący Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata), prof. Witold Dobrowolski (Muzeum Narodowe), Marek Dyżewski, Stanisław Ekier, Maciej Englert (dyrektor Teatru Współczesnego W Warszawie), prof. Aleksander Gieysztor, prof. Michał Głowiński (IBL PAN), Andrzej Gorzym (redaktor Naczelny ‘Wiedzy I Życia’), prof. Lidia Grzesiuk (UW), Teresa Grzybkowska (Uniwersytet Gdański), prof. Mieczysław Górny (SGGW), prof. Janusz Haman (prezes Polskiej Fundacji Upowszechniania Nauki), Julia Hartwig, Andrzej Hausbrandt, Gustaw Herling-Grudziński, Janusz Jeljaszewicz(dyrektor Państwowego Zakładu Higieny), Ryszard Kapuściński, prof. Jan Kieniewicz (UW), Adam Kilian, Janusz Kobyliński (prezes Zarządu Głównego Związku Polskich Artystów Fotografików), prof. Aleksander Koj (rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego), Krzysztof Kozłowski (senator RP), prof. Ireneusz Krzemiński (UW), Zygmunt Kubiak, Maciej Kuczyński, Andrzej Krzysztof Kunert, prof. Roman Lasocki (prorektor Akademii Muzycznej W Warszawie), prof. Alicja Lasota-Moskalewska (UW), Stanisław Lem, Krzysztof 45 Lisowski (Wydawnictwo Literackie), Krystian Lupa, prof. Aleksander Łuczak (prezes Komitetu Badań Naukowych), prof. Anna Marchlewska-Koj (UJ), Ludmiła Marjańska, Czesław Miłosz, prof. Stanisław Mossakowski (wiceprezes PAN), prof. Zdzisław Mrugalski (Politechnika Warszawska), prof. Zbigniew Naliwajek (UW), prof. Bronisław Nowak (UW), Piotr Pawłowski (prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji), prof. Irena Poniatowska (UW), prof. Maria Poprzęcka (UW), prof. Kazimierz Pospiszyl (rektor Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej W Warszawie), Monika Rogozińska (sekretarz Polskiego Oddziału The Explorers Club), Andrzej Rzepliński (Helsińska Fundacja Praw Człowieka), prof. Henryk Samsonowicz (Instytut Historii UW), prof. Andrzej Sieroszewski (UW), dr Hab. Kinga Szczepkowska-Naliwajek (prezes Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Historyków Sztuki), prof. Lesław Szczerba (rektor Wyższej Szkoły Rolniczo-Pedagogicznej W Siedlcach), Romuald Szejd (dyrektor Teatru Scena Prezentacje), prof. Janusz Tazbir (PAN), Jerzy Turowicz (redaktor Naczelny ‘Tygodnika Powszechnego’), prof. Łukasz Turski (PAN), Jacek Urbaniak (prezes Polskiego Towarzystwa Muzyki Dawnej), Andrzej Wajda, prof. Paweł Wieczorkiewicz (UW), prof. Piotr Winczorek (UW), prof. Henryk Wisner (PAN), prof. Konstanty Adam Wojtaszczyk (przewodniczący Komitetu Głównego Olimpiady O Polsce I Świecie Współczesnym), prof. Jacek Woźniakowski, prof. Andrzej Kajetan Wróblewski (UW), Krystyna Zachwatowicz, Joanna Zimakowska (redaktor Naczelny ‘Świata Nauki’), Jacek Zyśk (redaktor Naczelny Dwutygodnika ‘Środowisko’), Tadeusz Żółciński (miesięcznik ‘Megaron’). 1997/10/22, GW nr 247, Wyd. waw, Wwa, dział Kraj, s. 2. Rzepliński Andrzej; Łopatkowa Maria; Małolat’ akcja Not. Łaz Nieletni, którzy zostaną złapani bez dokumentów nocą przez policję na ulicach Radomia, mogą zostać zatrzymani w Policyjnej Izbie Dziecka. Czy te ograniczenia nie godzą w wolności obywatelskie? Prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: • Ani konstytucja, ani Europejska Konwencja Praw Człowieka nie zabrania policji zatrzymać nieletniego. Jednak można to zrobić tylko wówczas, gdy sąd dla nieletnich wyda taki nakaz lub gdy nieletni zostanie po zatrzymaniu dostarczony do sądu, a ten zdecyduje o jego przyszłym losie. Jeżeli policja zatrzymuje nieletnich tylko w celach prewencyjnych, to można to zakwestionować jako praktykę godzącą w wolność osobistą. Jeśli okaże się, że celem tej akcji jest oczyszczenie ulic z nieletnich, to podejmiemy odpowiednie działania. Dr Maria Łopatkowa z Komitetu Ochrony Praw Dziecka (senator minionej kadencji): • Wszyscy jesteśmy równi wobec prawa i powinniśmy być jednakowo traktowani. Wprowadzenie “godziny policyjnej” tworzy podział międzypokoleniowy. Jeżeli mobilizujemy przeciwko młodym tak wielkie siły, by ograniczyć ich prawa i wolności, to możemy się spodziewać, że zaczną się organizować przeciwko nam. Uważam też, że policja powinna zajmować się ściganiem przestępstw, a nie profilaktyką. Reportaż Cezarego Łazarewicza - s. 16-17. 1997/10/31-1997/11/02, GW nr 255, Wyd. waw, Wwa, dział Kraj, s. 3 Komitet Helsiński; Rzepliński Andrzej west Komitet Helsiński protestuje Noc dla młodych Nie wolno grupowo zatrzymywać nieletnich. To niezgodne z prawem - prof. Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego w Polsce protestuje przeciwko zainicjowanej w Radomiu tzw. godzinie policyjnej dla młodzieży. Wymyślono ją w Radomiu: nieletnim nie wolno przebywać na ulicy między 23 a 6 rano. Kogo policja złapie - legitymuje i odwozi do rodziców albo do policyjnej izby dziecka lub pogotowia opiekuńczego. Do wprowadzenia “godziny” przymierzają się już m.in. władze miejskie w Gorzowie Wielkopolskim, Płocku, Białej Podlaskiej, Częstochowie, Kielcach i Siedlcach. Według Komitetu Helsińskiego masowe zatrzymywanie młodzieży w nocy jest niezgodne z prawem a zwłaszcza z ustawą o postępowaniu w sprawach nieletnich. Zdaniem prof. Rzeplińskiego zgodnie z 46 nią młodemu człowiekowi, który nie jest pijany, nie włamuje się do kiosku, nie ucieka z samochodowym radiem pod pachą itp., wolno przebywać na ulicy w nocy. Prof. Rzepliński przewiduje, że organizacje broniące praw człowieka zaskarżą uchwały wprowadzające godziny policyjne do Sądu Administracyjnego. Z takim wnioskiem mogą też wystąpić rodzice, którzy uznają, że ich dziecko ucierpiało wskutek akcji. • Wkrótce wywiad z prof. Rzeplińskim. 1997/11/04, GW nr 257, Wyd. waw, Wwa, Rozmawiał Wojciech Staszewski Rozmowa z prof. Andrzejem Rzeplińskim z Komitetu Helsińskiego w Polsce Łapanka “Małolat” Ulice są od tego, żeby po nich chodzić, parki są po to, żeby w nich przesiadywać. A wagarami niech się zajmują szkoła i rodzice. Wojciech Staszewski: Coraz więcej miast idzie w ślady Radomia, wprowadzając godzinę policyjną dla nieletnich. Co na to prawo? Andrzej Rzepliński: Prawo polskie nie pozwala na grupowe zatrzymywanie ludzi. Nie można zatrzymywać nieletnich, tak jak nie wolno zatrzymywać Żydów, łysych, cyklistów tylko za to, że należą do jakiejś kategorii. Zgodnie z konstytucją każdy ma prawo do wolności osobistej. Uchwała ojców miasta Radomia opiera się jednak na prawie - na Ustawie o postępowaniu w sprawach nieletnich z 1982 r. • Ustawa mówi, że można zatrzymać nieletniego, jeśli zachodzi uzasadnione przypuszczenie, że popełnił czyn karalny. I to nie w każdym przypadku, ale w sytuacjach wymienionych w ustawie, np. jeśli nie można ustalić jego tożsamości. Kiedy “zachodzi uzasadnione przypuszczenie popełnienia czynu karalnego”? • Gdy patrol policyjny zastaje kogoś w nocy w środku kiosku. Albo dostaje informację o włamaniu do mieszkania dokonanym przez człowieka w zielonej kurtce i czerwonej czapce i widzi człowieka w zielonej kurtce i czerwonej czapce. Tego się nie bierze z powietrza - rozstrzygają o tym orzeczenia Sądu Najwyższego. A jeśli młody człowiek nie obrabowuje właśnie kiosku ani mieszkania, tylko idzie nocą po ulicy? • To sprawa jego i jego rodziców. Policja nie powinna się w to wtrącać. Ale ustawa mówi, że można zatrzymać “nieletniego wymagającego natychmiastowej opieki”. Inicjatorzy akcji “Małolat” argumentują, że takiej opieki wymaga nieletni spotkany w nocy na ulicy. • Jak patrol spotka w nocy na mieście czterolatka, to oczywiste, że się nim zaopiekuje. Natychmiastowej opieki wymaga też nietrzeźwy nastolatek. Ale jeśli 16-letnia dziewczyna późną nocą idzie pod rękę z kolegą i nie jest pijana, nie jest naga, nie krzyczy - to problem jej opiekunów, a nie policji. Władze Radomia chciały dobrze: pomóc rodzicom w opiece nad dziećmi. • Podejrzewam, że dzielni rajcy radomscy stwierdzili, że najlepszym sposobem na niedostatki pracy rodzicielskiej będzie policja. Policjanci to kupili, bo nie lubią, jak się ktoś wałęsa. Interesy się zbiegły. To źle? • Źle. Wspomniana ustawa w art. 3 mówi, że należy się kierować dobrem nieletniego. A przede wszystkim zakłada pełną indywidualizację. Można pomóc nieletniemu w takiej sytuacji. Ale nie dopuszcza akcji zatrzymywania nieletnich w ogóle, to sprzeczne z duchem ustawy. A kontrole wagarowiczów? • Ustawa mówi o pomaganiu, a nie kontrolowaniu. Wagary nie są czynem karalnym w rozumieniu ustawy. To myślenie totalitarne. Może jeszcze wprowadzić trójki klasowe, które będą sprawdzały, czy młodzież nie wagaruje? Ulice są od tego, żeby po nich chodzić, parki są po to, żeby w nich przesiadywać. A wagarami niech się zajmują szkoła i rodzice. Ojcowie miasta chcieli chronić dzieci. • Tak... najlepiej by było, gdyby o 7.30 dzieci w idealnym porządku szły do szkoły, jak po sznurku. O 11.30 wracaliby pierwszoklasiści, starsi o 14. O 16 czas na sport i ci, którzy mają specjalne zezwolenie, szliby na boiska, baseny. Musieliby mieć przy tym karty pływackie, czepki i czyste majtki to też trzeba by sprawdzić. Wreszcie byłby porządek. A na poważnie? • Nie mam nic przeciwko temu, żeby straż miejska kręciła się koło szkół. Ale nie po to, by wyłapywać wagarowiczów, tylko strzec uczniów przed handlarzami narkotyków. Ale do tego nie trzeba 47 żadnej akcji, trzeba tylko sumiennego wykonywania obowiązków. Inaczej wychodzi z tego łapanka. A “czarne marsze”? Czy akcja “Małolat” to nie recepta na naszą bezradność wobec przemocy? Młodzi ludzie naprawdę giną. • Giną. Giną z rąk bandytów, giną w drodze do szkoły, giną pobici przez rodziców. A ile złamanych nóg jest przez ćwiczenia na koźle. Życie jest niebezpieczne. Tak jest i nie trzeba sobie znajdować kozła ofiarnego w postaci młodych ludzi. Ale gdyby zważyć na szali: obronę społeczeństwa przed niebezpiecznym młodym człowiekiem i pewne ograniczenie wolności młodzieży? Czy zatrzymanie kilku młodych ludzi nie jest niską ceną? • A był pan kiedyś zatrzymany w kryminale (bo dzieci tak to odbierają, niezależnie, czy będzie to izba dziecka czy pogotowie opiekuńcze)? Trudno sobie wyobrazić, jaki to szok dla nastolatka. Uczy się o tym studentów na kryminologii. Jest taka autentyczna historia z Chicago. Dwóch chłopców weszło do sklepu i poprosiło właściciela, żeby dał im trochę pieniędzy. On zaczął ich gonić. Ten, który miał dłuższe nogi, uciekł, a kiedy dorósł - został kaznodzieją. Drugi został złapany, trafił na policję, a gdy dorósł, został słynnym gangsterem. Czy chcemy, żeby w polskich miastach od tego, jakiej długości kto ma nogi, zależało, na kogo wyrośnie? ¾ “Małolat” w Radomiu Na czym polega radomska akcja “Małolat”? Policja zatrzymuje nieletnich, których spotka na ulicy między 23 a 6 rano. Jeśli mają legitymację lub podadzą adres - odwożą ich do rodziców. Jeśli nie trafiają do pogotowia opiekuńczego (do 13. roku życia) albo policyjnej izby dziecka (powyżej 13. roku życia lub jeśli są podejrzani o popełnienie przestępstwa), lub izby wytrzeźwień (jeśli są pijani). W drugim etapie akcji policja i straż miejska kontroluje młodych ludzi w dzień - by wyłapać wagarowiczów. Schwytanych odwozi do szkoły. • USTAWA O POSTĘPOWANIU W SPRAWACH NIELETNICH Art. 40: Jeżeli jest to niezbędne ze względu na okoliczności sprawy, policja może umieścić w policyjnej izbie dziecka nieletniego, co do którego istnieje uzasadnione przypuszczenie, że popełnił czyn karalny, a zachodzi uzasadniona obawa ukrycia się tego nieletniego lub zatarcia śladów czynu, albo gdy nie można ustalić tożsamości nieletniego. Art. 102: Do czasu utworzenia wystarczającej sieci pogotowi opiekuńczych poza wypadkami, o których mowa w art. 40, można umieścić w policyjnej izbie dziecka również nieletniego wymagającego natychmiastowej opieki na okres niezbędny do ustalenia jego tożsamości i oddania rodzicom lub opiekunowi albo umieszczenie w placówce pogotowia opiekuńczego, lub w innej placówce opiekuńczo-wychowawczej. 1997/11/05, GW nr 258, wyd. waw, dział Kraj, s. 7 Redakcja. Wyjaśnienia *Radomska ‘godzina policyjna dla młodzieży’ nie została wprowadzona uchwałą rady miasta, tylko wskutek porozumienia policji i tamtejszego rzecznika praw dziecka. W miastach, które teraz rozważają ten pomysł, sprawą zajmują się władze miejskie. Czytelników wtorkowego wywiadu z prof. Andrzejem Rzeplińskim, ojców miasta Radomia i samego profesora przepraszamy. 1997/11/06, GW nr 259, wyd. waw, dział Opinie, s. 21 Telefoniczna Opinia Publiczna 41 30 53 • Prof. Rzepliński, przedstawiciel Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, wyśmiewa pomysł godziny policyjnej dla młodzieży w Radomiu (‘Gazeta’ nr 257). Ale nie dysponuje żadnym argumentem prawnym. Sprowadzić do absurdu można każdą inicjatywę, to nic nie kosztuje. Z przestępczością wśród młodzieży trzeba naprawdę coś zrobić. 1997/11/13, GW nr 264, wyd. waw Paweł Matracki, Marek Wiatrak, Radom Doradcy szefa policji ocenią kontrolę nieletnich. Poparcie dla akcji ‘Małolat’ Radomskiej ‘godzinie policyjnej’ dla młodych sprzyja Komenda Główna Policji i tamtejsi samorządowcy. 48 Wczoraj w Warszawie z zastępcą komendanta głównego policji nadinspektorem Januszem Wikariakiem spotkali się komendant wojewódzki policji w Radomiu inspektor Zdzisław Marcinkowski, komendant rejonowy podinspektor Czesław Gąsiorowski i rzecznik praw dziecka, inicjator ‘Małolata’ Włodzimierz Wolski. • Chcieliśmy bliżej poznać inicjatywę radomską, bo opinie na jej temat w mediach są bardzo kontrowersyjne - powiedział nam podkomisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego KGP. Uznano, że to cenna inicjatywa. Według Matwieja świadczy o tym fakt, że programem zajmie się jeszcze w listopadzie Rada Konsultacyjna przy komendancie głównym policji. Zasiada w niej wiele autorytetów, m.in. ks. bp Marian Duś, publicysta Stanisław Podemski, profesorowie Lech Falandysz, Zbigniew Hołyst, Jan Widacki, Andrzej Rzepliński. Zapowiadanego na wczoraj stanowiska na temat ‘Małolata’ nie przedstawił rzecznik praw obywatelskich Adam Zieliński. - Profesor wyjechał do Zielonej Góry, oświadczenie będzie najwcześniej w sobotę - usłyszeliśmy w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Uchwałę popierającą akcję przyjął wczoraj Sejmik Samorządowy Województwa Radomskiego. Tylko jeden delegat wstrzymał się od głosu. W uzasadnieniu napisano, że akcja ma ‘prawidłowe umocowanie prawne’, ma ‘pozytywny odbiór społeczny’ i przyniosła pierwsze efekty: spadek przestępczości w Radomiu. 1997/11/22-1997/11/23,GW nr 272, Wyd. waw, Wwa Czy sprawiedliwości stało się zadość - Opinie o wyroku uniewinniającym w sprawie Wujka. Prof. Stanisław Waltoś, kierownik Katedry Postępowania Karnego UJ: - Oskarżeni zostali uniewinnieni, ponieważ nie było dostatecznych dowodów ich winy. Tragicznym paradoksem historii jest fakt, że górnicy Wujka zginęli za to, żeby sądy orzekały bez nacisków. Taka jest cywilizowana i demokratyczna reguła działania wymiaru sprawiedliwości. Jeśli sąd nie potrafi rozstrzygnąć jednoznacznie danej sprawy, to musi się ona zakończyć na korzyść oskarżonych. Wiesław Kiczan, w 1980 sekretarz KW PZPR w Katowicach i sygnatariusz Porozumień Jastrzębskich, do czerwca 1981 I zastępca ministra górnictwa: - W momencie wydarzeń w Wujku byłem internowany. Trudno mi kwestionować decyzję sędziów. Na pewno nie przyszła im łatwo, ale przecież obowiązuje zasada domniemania niewinności. Jako górnik często byłem świadkiem śmierci górników - w wypadkach, w wyniku działań natury. Boleję bardzo nad tym, że górnicy mogli zginąć we własnej kopalni od bratobójczej kuli. Odpowiedzialnych za to wydarzenie trzeba szukać nie wśród byłych milicjantów czy żołnierzy, ale wyżej. Zbigniew Bujak, działacz podziemnej “S”: - To spektakularny dowód słabości polskiego wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania. Mimo że ta tragedia rozegrała się na oczach wszystkich, jej sprawcy nie zostali skazani. Być może w tym przypadku rzeczywiście sędziowie byli bezradni wobec braku dowodów, ale to ukazuje skalę bezwładu w naszym państwie. Rodzi to spadek zaufania do państwa i jego roli. W tym procesie niezwykle istotna była sprawa rozróżnienia, czym jest użycie siły w obronie interesów państwa, a czym użycie jej przeciwko obywatelom walczącym o niepodległość, demokrację i prawa związkowe. W tym przypadku szczególnie karani powinni być nie tylko ci, którzy wydawali decyzję, ale jej wykonawcy. Prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka: ¾ Czym innym są oceny społeczne, moralne, a czym innym proces sądowy, który rządzi się własnymi prawami. Jeśli oskarżyciele - ani główny, ani posiłkowy - nie potrafili przedstawić dowodów ponad wszelką wątpliwość, to sąd nie miał innego wyjścia, jak wydać taki wyrok. Sądzę jednak, że wyrok uniewinniający nie odzwierciedla społecznego poczucia sprawiedliwości. Na pewno bardzo głęboko dotyka szczególnie te osoby, dla których stan wojenny był pogwałceniem prawa. Proces obserwowałem jedynie jako czytelnik prasy i telewidz. Odnosiłem wrażenie, że przynajmniej w stosunku do niektórych oskarżonych wyroki będą skazujące. Mówię to jednak z pozycji człowieka, który nie miał dostępu do akt i informacji, które miał sąd. Krzysztof Piesiewicz, adwokat, senator AWS: ¾ Nie będę komentował tego wyroku jako prawnik, gdyż nie znam akt sprawy. Mogę podzielić się jedynie prywatnymi refleksjami. Okazało się znów, że nie ma winnych za zbrodniczy sposób 49 sprawowania władzy. Polski wymiar sprawiedliwości poniósł klęskę. Nie jesteśmy w stanie opisać tej zbrodni w aspekcie prawnym. Do powszechnego użycia wszedł eufemizm “tragedia Wujka”. Tymczasem należy to nazywać po imieniu: zbrodnia. Obywatele wiedzą, że miała miejsce zbrodnia w majestacie prawa. Mało tego - przeciętny obywatel nabiera przeświadczenia, że zbrodnia, która ma polityczny kontekst, nigdy nie zostaje osądzona: “Oni zawsze dadzą sobie radę”. Myślę, że tego typu procesy są bardzo ważne dla demokracji, ale nie potrafimy dać sobie z nimi rady. W wielu demokratycznych krajach zbrodnie polityczne zostały uczciwie osądzone, np. w powojennych Niemczech zachodnich czy we Francji po rządach Petaina. Stanisław Ciosek, minister do współpracy ze związkami zawodowymi 1980-85, członek KC PZPR: Ktoś strzelał, ktoś do tego doprowadził. O niczyjej śmierci nie można mówić, że była słuszna. Ale jeżeli po tylu latach wymiar sprawiedliwości nie jest w stanie określić winnych, to ja nie wiem, jak to zrobić. Na to pytanie mogą tylko sędziowie odpowiedzieć. Nie znam historii procesu, ale ufam, że zbadali każdą najdrobniejszą rzecz. Trzeba zawierzyć sądom. Jeżeli zaczniemy wydawać wyroki przez głosowanie, to doprowadzimy kraj do nowego totalitaryzmu. Te sprawy musimy przeżyć, wyleczyć je może tylko czas. Trzeba potępić przestępstwa tamtego czasu - nie ma wątpliwości. Ale trudno znaleźć dowody, czas minął. Z wielkim bólem podchodzę do każdej ofiary. Zostawmy jednak te rzeczy historii. Nie po raz pierwszy w historii wymiaru sprawiedliwości zdarza się, że powszechne oczekiwania sprawiedliwości rozmijają się z twardymi wymogami procesu. Jan Maria Rokita, przewodniczący komisji sejmowej, która w 1991 r. badała działalność MSW w okresie stanu wojennego, poseł AWS: - Ten wyrok jest dalszym ciągiem dziejów niesprawiedliwości. Sądy polskie konsekwentnie są przeciwne pociąganiu do odpowiedzialności osób, które w okresie stanu wojennego bezpośrednio odpowiadały za morderstwa. Okoliczności tragedii w kopalni Wujek są bardzo jasne. Z raportu kierowanej przeze mnie komisji wynika, że osoby z plutonu dowodzonego przez Romualda Cieślaka strzelały do górników z kopalni Manifest Lipcowy z zamiarem zabicia i tylko cudem nie było ofiar śmiertelnych. Ten sam pluton, za przyzwoleniem kierownictwa MSW, w tym samym celu wysłano do kopalni Wujek. Z przeprowadzonej w 1991 r. wizji lokalnej w sposób jednoznaczny, potwierdzony przez kilkudziesięciu świadków wynika, że do górników z dużej odległości strzelali członkowie plutonu Cieślaka. Aczkolwiek ustalenie, kto z plutonu zabił konkretną osobę, jest niemożliwe. Nie na tym jednak polega konstrukcja odpowiedzialności karnej. Wszyscy strzelali, aby zabić, to był pluton egzekucyjny. Sąd mógł kierować się różnymi motywami. Czy działał w strachu, czy w złej wierze, czy w duchu kazuistyki prawnej - tego nie wiem. Wniesienie przez prokuratora rewizji od wyroku nie rozwiąże sprawy. Problemem są sędziowie, którzy kierując się jakimiś motywami zamierzają zapobiec staniu się sprawiedliwości. Pytanie: jakimi instrumentami dysponuje premier, minister sprawiedliwości, parlament, aby przywrócić normalność w polskich sądach. To jest bardzo trudne i o program trzeba zapytać minister Hannę Suchocką. Józefa Hennelowa, publicystka “Tygodnika Powszechnego”: - Jestem porażona faktem, że ludzki głód sprawiedliwości może być tak całkowicie podeptany i to właśnie, gdy chodzi o śmierć niewinnych ludzi. Ale okazuje się, że nie można nie tylko ukarać ślepego miecza, ale wcześniej nie można było ukarać ręki. Przecież uniewinniono zarówno generała Kiszczaka, jak i dowódcę, który zadecydował o wprowadzeniu do akcji specoddziału z bronią palną. I to dopiero jest straszne. Ten wyrok na pewno nie zamknie sprawy. Owszem, rozjątrzy ją w sposób krańcowy, bo ludzie nie zniosą poczucia krzywdy, które się nakłada na poczucie bezsilności. 1997/12/02, GW nr 280, wyd. waw, Wojciech Staszewski, west Prawnicy i policjanci o akcji ‘Małolat’. Już ja cię ochronię Publicysta prawny ‘Polityki’ Stanisław Podemski (również członek Rady) wyjaśniał: - Wierzę w czyste intencje organizatorów akcji, ale obawiam się, że tak samo będzie traktowany młody człowiek wracający o 23.05 z imienin koleżanki, jak zataczający się w środku nocy młodociany przestępca. Rzepliński był zdania, że nie uda się zdjąć z tej akcji piętna ‘godziny policyjnej’. - Każdy socjolog powie, że jeśli ludzie używają w odniesieniu do jakiegoś zjawiska terminów ‘godzina policyjna’, ‘małolat’, ‘łapanka’, to definiuje to odpowiednio rzeczywistość. Małolatów za mordę 50 Na zakończenie dyskusji po raz pierwszy publicznie głos w sprawie akcji zabrał przedstawiciel rządzącego obozu - poseł AWS Jan Maria Rokita, przewodniczący sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych. Zdecydowanie poparł pomysł: - Akcje prewencyjne policji będą miały poparcie polityczne obozu rządzącego. Chętnie widzielibyśmy rozszerzenie tej akcji na inne miasta. Zagrożenie przestępczością nieletnich uważamy za bardzo ważny problem, który państwo powinno rozwiązać. Prawnicy oponowali przeciw tezie o zagrożeniu ze strony młodzieży. Wzrost przestępczości wśród młodzieży wynika bowiem z demografii, a nie z tego, że ‘młodzież jest coraz gorsza’. W tej chwili wyż demograficzny osiąga bowiem wiek 15 lat, a młodzi ludzie popełniają najwięcej przestępstw między 15. a 17. rokiem życia. Prof. Filar argumentował ponadto, że lepszym sposobem na radzenie sobie z tym problemem jest solidna praca policji i sądów rodzinnych, a nie głośna akcja. Opowiedział historię o pewnym amerykańskim mieście, którego mieszkańcy skarżyli się, że na ulicach jest bardzo niebezpiecznie. Policja wysłała do jednej części miasta dziesiątki jawnych patroli, a do drugiej - tajniaków. Po kilku miesiącach zrobiono ankietę. Tam, gdzie na ulicach było pełno policji, mieszkańcy byli zdania, że wreszcie jest bezpiecznie - choć tam przestępczość wcale nie spadła. Tam, gdzie działali tajniacy, przestępczość wyraźnie zmalała, ale mieszkańcy, nie wiedząc o tym, uważali, że nadal jest bardzo niebezpiecznie. - Może więc obozowi rządzącemu nie chodzi o zwalczanie przestępczości, tylko o zmniejszanie poczucia zagrożenia? - pytał prof. Marian Filar. Rokita odparł, że o obie rzeczy. Przedstawiciele policji zapewnili na koniec spotkania, że akcja będzie kontynuowana. • Akcja ‘Małolat’ odwołuje się do jednego z najgorszych społecznych odczuć: nietolerancji. Wbrew intencjom pomysłodawcy - przecież rzecznika praw dziecka - nie najważniejsza jest w niej ochrona młodych ludzi, do tego trzeba tzw. streetworkerów (psychologów ulicznych) i pakietu propozycji wychowawczych. Wbrew deklaracjom policji nie idzie też o zwalczanie przestępczości - do tego trzeba wyprowadzić policjantów (jawnych i tajnych) na ulice, bez ogłaszania spektakularnych akcji. Akcja nabrała w rzeczywistości zupełnie innego charakteru: chodzi o wskazanie i ukaranie winnych tego, że ludzie nie czują się bezpiecznie. I - paradoksalnie - im bardziej obrońcy praw człowieka - zarówno prawnicy, jak i zwykli obywatele - będą protestować, im wokół akcji będzie głośniej, tym efekt ‘lepszy’. W społeczeństwie powstanie bowiem przekonanie, że małolatów wzięto w końcu za mordę, zapędzono do domu - i wreszcie jest spokój. Poseł z obozu rządzącego przyznał to bez żenady. 1997/12/17, GW nr 293, Wyd. waw, Wwa not. Wrób Bronisława Proszak przegrała wczoraj przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka z rządem RP proces o naruszenie jej prawa do “wyroku sądu w rozsądnym terminie”. Co oznacza ta porażka dla Polaków, którzy latami czekają najpierw na rozpoczęcie spraw, a potem na sądowe wyroki? zapytaliśmy prof. Andrzeja Rzeplińskiego z Fundacji Helsińskiej Praw Człowieka. • Trybunał nieco inaczej ocenił te same fakty niż Europejska Komisja Praw Człowieka, która przypomnę - uznała skargę tej pani za zasadną. Niestety nie znam uzasadnienia orzeczenia, a “rozsądny” termin dla sądu wyznaczają okoliczności danej sprawy. Nie ma prawa do skargi ten, kto sam utrudniał i przewlekał postępowanie (co, zdaniem Trybunału, miało miejsce w tej sprawie), skarga może być odrzucona, jeśli długość procesu spowodowana była wyjątkowym skomplikowaniem sprawy lub był on zawieszony z powodu choroby stron. Znane są orzeczenia Trybunału, w których wydanie wyroku po sześciu czy siedmiu latach uznawał on za zasadne, oraz takie, np. dotyczące ekstradycji, gdy niezakończenie sprawy w ciągu trzech, pięciu miesięcy uznał za naganne. To była pierwsza sprawa Polaka przed Trybunałem i niedobrze, że ją przegrał. Inny wyrok dodałby władzy “napędu” - aby dać pieniądze, zreformować strukturę i administrację wymiaru sprawiedliwości, a tym samym zagwarantować nam prawo do orzeczeń w rozsądnym terminie. Ale jeśli władza uzna teraz, że wszystko jest w porządku, będzie w błędzie. Kolejna polska skarga, którą ma rozpatrywać Trybunał, też dotyczy przewlekłości postępowania. A czekają następne. Po Francuzach, Brytyjczykach i Włochach dostarczamy Trybunałowi najwięcej pracy. I dobrze. 51 Czytaj też - s. 10. 1998/01/09, GW nr 7, wyd. 1, dom - Ekspert od naszych praw Prof. Andrzej Rzepliński (49 lat) kieruje Zakładem Kryminologii na Uniwersytecie Warszawskim. Jest przewodniczącym Rady Programowej Centrum Monitoringu Wolności Prasy i działaczem Komitetu Helsińskiego. Opublikował sześć książek, w tym dwie w podziemiu, oraz 130 artykułów naukowych. Od września 1980 r. prof. Rzepliński był członkiem ‘Solidarności’, a do grudnia 1981 r. członkiem PZPR. W latach 1995-96 działał w Ruchu Stu Czesława Bieleckiego (Ruch wchodzi w skład AWS). Dziś bezpartyjny. W poprzedniej kadencji Sejmu Rzepliński pracował jako ekspert sejmowej komisji, pracującej nad ustawą lustracyjną. Nie budził ciepłych uczuć u posłów SLD, ponieważ jeden z nich, Marian Marczewski, zgłosił wniosek, aby zbadać, czy eksperci komisji nie są pracownikami UOP. Obecni na sali dwaj eksperci - Jan Widacki (b. wiceminister MSW w rządzie Mazowieckiego) i właśnie prof. Rzepliński - oświadczyli, że nie są i nie byli współpracownikami żadnych służb. - Podejrzenia posła uznajemy za obraźliwe - stwierdzili obaj. 1998/01/20, GW nr 16, wyd. waw, dział OPINIE, s. 21 Ewa Siedlecka - Ci okropni obrońcy Ostatnio coraz bardziej popularna staje się teza, że władza robi co może, żeby dać ludziom poczucie bezpieczeństwa, a działacze praw człowieka bronią przestępców przed policją i społeczeństwem pisze Ewa Siedlecka. Z prawami człowieka jest jak z demokracją, której są integralną częścią: wymagają odpowiedzialności i cierpliwości i bywają niewygodne - nie tylko dla rządzących. Kiedy władza całkowicie je lekceważy wypisujemy je na sztandarach walki z totalitaryzmem. Kiedy zwyciężą - popieramy, dopóki zgodne są z naszymi wyobrażeniami. Podobnie z tymi, którzy o nie walczą. W PRL-u mieliśmy ich za bohaterów. Teraz, w demokratycznej RP, zaczynamy sądzić, że się czepiają, że przeszkadzają władzy skutecznie działać. Takie opinie pojawiły się przy okazji radomskiej akcji ‘Małolat’, a ostatnio, w związku ze śmiercią 13-letniego Przemka i antypolicyjnymi zamieszkami w Słupsku, wypowiedział je w wywiadzie udzielonym ‘Gazecie’ (nr 14) prof. Andrzej Siemaszko, dyrektor Instytutu Sprawiedliwości. Do ‘Gazety’ dzwonią i piszą Czytelnicy, którzy uznali, że skoro obrońcy praw człowieka są np. przeciw akcji ‘Małolat’, to znaczy, że ujmują się za bandytami, lekceważąc bezpieczeństwo obywateli. Tylko na łamach ‘Gazety’ przeczytałam ostatnio co najmniej trzy teksty, które wprost lub pośrednio stawiały tezę, że władza robi co może, żeby dać ludziom poczucie bezpieczeństwa, a działacze praw człowieka bronią przestępców przed policją i społeczeństwem. Ideologia rozpasanej wolności W wywiadzie z Janem Rokitą (‘Gazeta’ nr 9) pada stwierdzenie, że ‘przejawem ideologii rozpasanej wolności są głosy uczonych prawników i intelektualistów twierdzących, że pijanego nastolatka, którego zachowanie wskazuje, że należy do grupy kompletnie zdemoralizowanej młodzieży, wałęsającego się w nocy po mieście z podobnymi mu kolegami nie można wylegitymować i zatrzymać w izbie dziecka, ponieważ jest to sprzeczne z prawami człowieka’. Prof. Ewa Łętowska, zapewne jeden z owych ‘uczonych prawników’, wyjaśniła (‘Gazeta’ nr 13), że żaden z obrońców praw człowieka niczego podobnego nie twierdził, na co poseł Rokita zareplikował, że ‘na własne uszy’ słyszał na listopadowym posiedzeniu Rady Konsultacyjnej Komendanta Głównego 52 Policji, jak obrońcy praw człowieka twierdzili, że nie można zatrzymać nikogo, kto ‘nie popełnił przestępstwa’. Nie słyszałam tego, co działo się na tym posiedzeniu, ale czytałam, co bezpośrednio po nim powiedział prof. Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego w Polsce (podpisany, podobnie jak prof. Łętowska, pod oświadczeniem krytykującym założenia akcji ‘Małolat’). Stwierdził, że uprawnione jest zatrzymanie nieletniego, który jest pijany, zakłóca porządek lub jest podejrzany o popełnienie przestępstwa. Zatrzymań w takich przypadkach nie kwestionował także rzecznik praw obywatelskich. Sprzeciw wywołała jedynie zapowiedź prewencyjnego legitymowania i zatrzymywania młodzieży w celu zmuszenia jej do siedzenia wieczorem w domu. Lesław Maleszka, polemizując z Krzysztofem Łozińskim (‘Gazeta’ nr 294/97), napisał, że w obecnym stanie prawnym policjant nie może zatrzymać chłopców, którzy kręcą się w nocy po parkingu z narzędziami służącymi do włamywania się do samochodu. Orzekł, że, zdaniem obrońców praw człowieka, zatrzymanie takie godziłoby w wolność jednostki, i posunął się do stwierdzenia, że - według tychże obrońców - niemożliwe byłoby nawet obserwowanie dalszych poczynań potencjalnych włamywaczy, bo łamałoby to ich prawo do prywatności. W rzeczywistości nic nie stoi na przeszkodzie, aby osobę podejrzaną o usiłowanie popełnienia przestępstwa (art. 11 kk) czy przygotowanie do niego (art. 14 kk) wylegitymować, przeszukać i zatrzymać. Obrońcy praw człowieka naprawdę nie twierdzą, że te przepisy godzą w czyjekolwiek prawa i wolności. Podobnie nie zetknęłam się ze stwierdzeniem, że obserwowanie przez policjanta podejrzanie zachowujących się osobników jest naruszeniem ich prawa do prywatności. Nic podobnego nie napisał też Krzysztof Łoziński w tekście, z którym Maleszka polemizuje (‘Gazeta’ nr 293/97). Skąd zatem ciężki zarzut, że prawo jest bezsilne wobec przestępców, a obrońcy praw człowieka pilnują, aby takie pozostało? I jak ma się do tego np. fakt, że Komitet Helsiński w Polsce wielokrotnie apelował do władz o dofinansowanie policji i sądownictwa, aby dać tym instytucjom możliwość skutecznego działania? [hasla do ryciny-tabelki: aresztowania, dane liczbowe, Niemcy, Francja, Polska, Włochy, więzienia, kary, wyroki, więźniowie] Policja ma związane ręce. Jakiś czas temu moja redakcyjna koleżanka została okradziona. Wróciła do mieszkania, kiedy włamywacze opuszczali je przez okno. Natychmiast zawiadomiła policję, która była w pobliżu i zjawiła się po 10 minutach. Koleżanka prosiła policjantów, żeby spróbowali przeczesać okolicę, bo złodzieje mogą być jeszcze w pobliżu, na co usłyszała: ‘Proszę pani, a co my możemy? Nawet jeśli ich znajdziemy, to przecież nie możemy ich przeszukać, jeśli sobie będą szli spokojnie z workiem po ulicy’. Koleżanka przyszła do redakcji wstrząśnięta: ‘Słuchajcie, to horror! Policja nic nie może, ma zupełnie związane ręce!’. Mit o bezsilności policji i bezkarności przestępców jest dość rozpowszechniony. Tymczasem policja jest niedofinansowana, ale na pewno nie bezsilna. Oczywiście, że może wylegitymować, przeszukać czy zatrzymać podejrzaną osobę, nawet jeśli idzie ona spokojnie ulicą. Wyrostków zaczepiających ludzi czy awanturujących się na ulicy może wylegitymować, zatrzymać za zakłócanie porządku publicznego i skierować sprawę do kolegium. Od 1995 roku policja może dokonywać zakupu kontrolowanego i prowokacji w celu zdobycia dowodów popełnienia przestępstwa. Poszerzono też zakres przestępstw, które upoważniają policję do prewencyjnego podsłuchiwania, podglądania i kontrolowania korespondencji. Przeciwko tym uprawnieniom nie protestowali obrońcy praw człowieka. Pilnowali jedynie wprowadzenia zabezpieczeń, które utrudniają nadużycia. Policjant nie może użyć broni tylko w stosunku do kobiety w widocznej ciąży, dziecka do lat 13, starca i osoby o widocznym kalectwie. Poza tym strzelać może do każdego, kto popełnia przestępstwo mogące grozić życiu lub zdrowiu, jest o taki zamiar podejrzany lub ucieka z miejsca jego popełnienia. Trzeba tylko najpierw wykorzystać inne środki, jeśli takie w danej sytuacji istnieją, a strzelać tak, żeby uczynić możliwie najmniejszą szkodę. 53 Sądy również nie są wobec przestępców bezradne. Nasz kodeks karny pod względem surowości kar mieści się w europejskiej czołówce. W 1995 roku wprowadzono instytucję świadka incognito, żeby zapewnić anonimowość osobom, które boją się zeznawać. Prawo pozwala karać 16-latków za zbrodnie tak jak dorosłych. Dyskutuje się zresztą o obniżeniu tej granicy do 13 lat, a propozycja ta ma również zwolenników wśród obrońców praw człowieka. Tak więc prawo wcale nie utrudnia ścigania przestępców. Zgadza się z tym także prof. Siemaszko i zła upatruje nie w kształcie prawa, ale w praktyce jego stosowania. W wywiadzie dla ‘Gazety’ oskarża obrońców praw człowieka, że swoimi ‘histerycznymi wręcz reakcjami’ powodują, że prokuratura boi się oskarżać przestępców (jakby owi obrońcy bronili prawa do bezkarności). Na dowód przytacza dane, że tylko 20 proc. postępowań kończy się aktami oskarżenia. Na zdrowy rozum można przypuszczać, że nie kończą się aktem oskarżenia te sprawy, w których nie znaleziono wystarczających dowodów winy. Jeśli jednak profesor Siemaszko ma rację, to niekompetencja lub masowy sabotaż obowiązków przez prokuratorów powinny zostać udokumentowane, a winni - pociągnięci do odpowiedzialności. Ale nie zdziwiłabym się, gdyby obrońców praw człowieka zaniepokoiła wypowiedź profesora Siemaszki, bo wymóg, żeby np. 80 proc. postępowań kończyło się oskarżeniem, może być realizowany chyba tylko niezależnie od istnienia faktycznych dowodów winy. A stąd też niedaleko do sugerowania sądom ‘planu skazań’, tym bardziej że - jak żali się profesor - za sprawą obrońców praw człowieka panuje w nich ‘swoiście liberalna atmosfera’. Wolność albo bezpieczeństwo. ‘Bezpieczeństwo jest dziś wartością bardziej pożądaną niż wolność’ - stwierdza Jan Maria Rokita, sugerując, że obrońcy praw człowieka bezpieczeństwo uważają za stosunkowo mało ważne. Tymczasem prawo do bezpieczeństwa zapisane jest we wszystkich podstawowych dokumentach dotyczących praw człowieka. Każdemu przysługuje ono na równi - tak małolatowi, jak i staruszce, która boi się po zmroku wyjść z domu. Misją obrońców praw człowieka jest m.in. pilnowanie, żeby zarówno przepisy prawa, jak i oparte na nich działania władzy takie bezpieczeństwo zapewniały. Ale człowiek ma prawo nie tylko do bezpieczeństwa i nie można stawiać alternatywy: wolność albo bezpieczeństwo. Mamy też m.in. prawo do wolności osobistej, wolności słowa i sumienia, do prywatności, informacji, do swobody poruszania się i zrzeszania. Dlatego państwo powinno chronić nasze bezpieczeństwo tak, żeby możliwie najmniej naruszać inne nasze prawa. I dlatego obrońcy praw człowieka patrzą władzy na ręce, o czym pisze (‘Gazeta’ nr 10) w polemice z Janem Rokitą Marek Nowicki, prezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Prawo do linczu. Profesor Siemaszko obawia się, że w wyniku rozgłosu, jaki nadano słupskiemu ‘wypadkowi przy pracy’, policjanci mogą się w przyszłości bać użycia pałki. Gdyby się bali bicia po głowie 13-letnich dzieci - to daj Boże! Dając policji środki represji, trzeba zadbać, żeby środki te nie były nadużywane. Ktoś może nie mieć nic przeciwko temu, żeby policjant skopał wyrostka, który właśnie przed chwilą zrobił to samo z Bogu ducha winnym przechodniem. Jest to reakcja emocjonalnie zrozumiała, ale przyzwolenie na takie zachowania prowadzi do niebezpiecznych konsekwencji. Jeśli bowiem policjant zacznie ‘wymierzać sprawiedliwość’, to będziemy mieli coraz więcej takich przypadków jak śmierć Przemka Czai, zastrzelenie podejrzanego podczas przesłuchania w komendzie w Łomazach czy zabicie na warszawskim Bródnie dwu ludzi przez policjanta, któremu się wydawało, że chcą go zaatakować. Policjant zacznie - jak w PRL-u - sprawować ‘władzę’, zamiast pełnić społeczną służbę. I wcześniej czy później zaczniemy się go bać. Dlatego ważne, aby każdy mógł się poskarżyć na działania policji i aby ta skarga była rzetelnie rozpatrzona. Mniejszym złem dla autorytetu policji będzie ukaranie funkcjonariusza, który przekroczył uprawnienia, niż sytuacja, w której organa państwa strzec będą zasady, że ‘policjant ma zawsze rację’. 54 Tak samo ważne jest prawo do odwołania się od wszelkich decyzji władzy: centralnej i samorządowej, ustawodawczej i sądowniczej. Jest to zabezpieczenie (prawda, że niedoskonałe) przed skrzywdzeniem niewinnego, przed samowolą władzy. Dlatego, niezależnie od tego, jak bardzo władza na nie narzeka, obrońcy praw człowieka pilnują, żeby prawo to było respektowane. Także wobec tych, których postępkami się brzydzą. Obrońcy bandytów. Profesor Siemaszko oskarżył obrońców praw człowieka o to, że bronią wyłącznie złoczyńców. ‘Nie znam sytuacji, by obrońcy praw człowieka podjęli stanowczą interwencję, gdy ktoś został obrabowany czy okaleczony, a sprawa od kilku lat nie może trafić do sądu, bądź gdy ofiara nie może uzyskać zadośćuczynienia’ - powiedział. ‘Gazeta’ opisywała historię człowieka przez pomyłkę zamkniętego w więzieniu (reportaż ‘Lepiej na Tomka padło’), który przez rok był maltretowany przez współwięźniów. Jego losem zainteresowała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka: opłaciła adwokata, który wystąpił w jego imieniu w sprawie karnej przeciwko współwięźniom i więziennictwu, a teraz w procesie cywilnym stara się o odszkodowanie dla niego. A jeśli chodzi o ślimaczące się w sądach procesy, to właśnie obrońcy praw człowieka alarmują o tym od kilku lat i pomagają ludziom kierować w tej sprawie skargi do Europejskiej Komisji Praw Człowieka w Strasburgu. Więcej władzy dla władzy. Władza lubi mieć wolną rękę. Jeśli uda się np. przekonać ludzi, którzy czują się zagrożeni, że ich konstytucyjne prawa i wolności paraliżują działania policji - zgodzą się je ograniczyć. Wtedy największą przeszkodą w zapewnieniu bezpieczeństwa staną się obrońcy praw człowieka, którzy będą się o te swobody upominać. Do tych nastrojów społecznych nawiązuje Rokita. W wywiadzie dla ‘Gazety’ mówi o ‘ograniczeniach, które sami sobie musimy narzucić, by państwo działało skutecznie, by ludzie czuli się w miarę bezpiecznie i by do głosu nie dochodziła rozpasana wolność’. Pozostaje zapytać: jak bardzo można tę wolność okiełznać, żeby państwo nadal uchodziło za respektujące obywatelskie swobody? Dla Jana Marii Rokity prawa człowieka były środkiem do obalenia komunizmu. Teraz przeszkadzają w zapewnieniu obywatelom bezpieczeństwa. Nie dziwię się, że taki sąd wypowiada polityk - ostatecznie jego powodzenie zależy od poparcia wyborców, a ci chcą usłyszeć, że władza podejmie ‘zdecydowane kroki’ (o ich konsekwencje będą się martwić później). Nie dziwię się też, że przedstawiciel formacji rządzącej chce dostać od społeczeństwa nowe uprawnienia: im więcej władzy - tym łatwiej rządzić. I nie dziwi mnie, że przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi władze lokalne postanowiły pokazać ludziom, że dbają o ich bezpieczeństwo. Ale tym bardziej nie dziwię się, że ta sytuacja zaostrzyła czujność obrońców praw człowieka. Rokita zarzuca im ‘całkowite lekceważenie społecznego żądania zwiększenia poczucia bezpieczeństwa (...)’. To naturalne, że politycy odwołują się do społeczeństwa, zaś obrońcy praw człowieka - do jednostki, bo to ona, a nie anonimowa zbiorowość, ma prawa. Rolą polityków jest reagować na społeczne oczekiwania, zaś rolą obrońców praw człowieka - pilnować praw i wolności jednostek, które się na to społeczeństwo składają. W obliczu poważnych problemów społecznych pojawia się pokusa, żeby ograniczyć prawa jednostek w interesie zbiorowości. Czasem bywa to rzeczywiście konieczne - i wtedy obrońcy praw człowieka wcale nie protestują. Przeciwnie: pomagają tworzyć nowe regulacje, tak aby nie ograniczały praw i wolności bardziej, niż to jest konieczne. ‘Mamy, Bogu dzięki, sprawnie działające instytucje obrony wolności obywatelskiej, z Trybunałem Konstytucyjnym na czele. (...) Nam nie grozi żadna ciemna ulica państwowego bezprawia’ - stwierdza Rokita. I chociaż nie było to jego zamiarem, wyraża tym zdaniem uznanie dla działalności obrońców praw człowieka w Polsce. Jednak na coś się przydają! 55 1998/02/20, GW nr 43, Wyd. waw, s. 2 Not. Wrób - Pytanie o przestępczość Wicepremier Janusz Tomaszewski, przedstawiając w Sejmie raport o bezpieczeństwie państwa, powiedział, że wkrótce pojawić się może “formacja przestępców” - ludzi zajmujących wysoką pozycję społeczną, którzy przestępczą działalność traktują jak normalny biznes. Zapytaliśmy, czy może już ta “formacja” się pojawiła? • Prof. Andrzej Rzepliński, kryminolog z Uniwersytetu Warszawskiego • Nie wiem dokładnie, co pan premier rozumiał pod pojęciem “formacja”. Jeśli miał na myśli gangsterów takich jak ten zastrzelony ostatnio na ulicy, to wśród nas są tacy ludzie. Premier jest optymistą, że ta “formacja” dopiero się pojawi, ona już jest. Nie wiem, co dokładnie premier miał na myśli, mówiąc o ludziach zajmujących “wysoką pozycję społeczną”. Czy osoby publiczne, ludzi godnych społecznego zaufania, którzy z definicji powinni być czyści? Czy też kryminalistów typu Al Capone, którzy mają “wysoką pozycję” na swoim terenie, bo dają ludziom zarobić i poczucie bezpieczeństwa, do czasu, gdy nie dobiorą im się do skóry organa ścigania? Ci drudzy oczywiście już są. Jeśli jednak miał na myśli osoby publiczne, to trzeba mieć dowody na to, że ktoś robił przekręty, np. przy prywatyzacji, bo miał dostęp do informacji. Dam inne przykłady - pewnego poznańskiego senatora poprzedniej kadencji, który schronił się przed odpowiedzialnością karną za immunitetem, czy łódzkiego senatora II kadencji, który zgłaszając propozycje ustawodawcze chciał promować swój biznes. • Adam Rapacki, dyrektor Biura Narkotyków Komendy Głównej Policji, specjalista od przestępczości zorganizowanej • Rzeczywiście, tacy ludzie już są. Traktują przestępczość jako normalne źródło zarobkowania, a np. narkotyki jako używkę w niczym nie różniącą się od alkoholu. Taka jest ich mentalność, “kodeks moralny”. Pojawienie się tych “biznesmenów” to zapowiedź struktur o charakterze mafijnym. Oni już dziś uzyskali wpływy w kręgach biznesu, uzyskują je też w aparacie administracyjnym, zapewniając sobie drobne, korzystne dla siebie decyzje. Nie sięgają jednak jeszcze poziomu rządu czy parlamentu. Istniejący system kontroli daje gwarancję, że nie ma jeszcze w Polsce “niedotykalnych”. Dobrze, że wreszcie ktoś nazwał rzeczy po imieniu. Bo jest sporo do zrobienia. Myślę o przesunięciu sił w organach ścigania, odbiurokratyzowaniu policji i procesu karnego, zmianach legislacyjnych. 1998/03/13, GW nr 61, wyd. waw, dział Jedynka, s. 1 Dzień w skrócie - Schizofrenia tajności • W służbach specjalnych nadal panuje przeniesiona z okresu komunizmu schizofrenia tajności i szpiegomanii - mówi prof. Andrzej Paczkowski, który został jednym z doradców koordynatora ds. służb specjalnych Janusza Pałubickiego. Dwaj pozostali to profesorowie prawa Witold Kulesza i Andrzej Rzepliński. Rozmowa z prof. Paczkowskim - s. 6. 1998/03/21-1998/03/22, GW nr 68, Wyd. waw, s. 8, Włodzimierz Kalicki; (PAP) Reduta opolska We wszystkich parafiach i w katedrze trzeba odprawić msze w intencji ocalenia województwa opolskiego - zaproponował wywodzący się z SLD zarząd miasta Opola. Młodzi nie chcą już gadać, chcą działać. Jedni chcieliby przyspawać lokomotywę do torów i zablokować ruch na międzynarodowej trasie kolejowej. Inni wolą blokadę międzynarodowej drogi E-4 z Wrocławia do Krakowa, bo to bardziej widowiskowe. Strażacy są stateczni i praktyczni. Obmyślają taką blokadę, która pozwoli zatrzymywać na E-4 tylko wybrane pojazdy. Województwa będziemy bronić jak niepodległości, zgodnie grożą mieszkańcy Opolszczyzny. Gorączce nastrojów uległy nawet osobistości zwykle nader powściągliwe. 56 Szlachetna inflacyjna impotencja Podczas niedawnej plenarnej konferencji Episkopatu jego sekretarz bp Tadeusz Pieronek stwierdził, że Kościół nie będzie zajmować stanowiska w sprawie podziału administracyjnego kraju, i dodał, że biskupi bywają naciągani przez polityków na wypowiedzi w tej kwestii. Chwilę później biskup opolski Alfons Nossol stwierdził stanowczo, że województwa likwidować nie należy. Miesiąc wcześniej Roland Kliesow, konsul generalny Niemiec we Wrocławiu, stwierdził publicznie w Opolu, że istnienie województwa opolskiego jest częścią stosunków polsko-niemieckich i powinno ono zostać utrzymane. Konsul Kliesow zastrzegł się, że jest to jego prywatna opinia, ale i tak jego wypowiedź wywołała gniewne pomruki polityków w Warszawie, uważających, że jako dyplomata posunął się stanowczo za daleko. W pierwszych tygodniach tego roku bp Nossol nie zabierał głosu w sprawie losów województwa. Niektórzy z opolan mieli mu to wtedy za złe. Dziś mieszkańcy Opolszczyzny są zachwyceni deklaracjami swego biskupa. Jego publiczne wypowiedzi świadczą bowiem, że województwa chcą bronić bez wyjątku wszyscy, jak jeden mąż: biskup i wojewoda, politycy prawicowi i lewicowi, mniejszość niemiecka i potomkowie repatriantów zza Buga. Wizyta niemieckiego konsula i opowiedzenie się przez niego za utrzymaniem administracyjnej odrębności Opolszczyzny odczytywane są jako dyskretny znak zainteresowania i poparcia Bonn dla starań opolan o swe województwo. Ale cieszyć się nie ma z czego, powiadają w Opolu. Wszyscy, także tamtejsi działacze mniejszości niemieckiej, podkreślają, że administracyjna reforma kraju jest wewnętrzną sprawą Polski i nikt z zagranicy nie może nawet sugerować, jak powinno się ją przeprowadzać. Uwaga konsula wywołała w Opolu rozgoryczenie: proszę, nasze racje dostrzega i rozumie nawet dalekie Bonn, a Warszawa nie. Bo oprócz determinacji w obronie województwa powszechne w Opolu jest poczucie osamotnienia i odtrącenia przez rząd i elitę polityczną. Opolscy urzędnicy państwowi i samorządowi, parlamentarzyści i eksperci zgodnie twierdzą, że Warszawa nie raczyła skonsultować swych pomysłów z władzami i mieszkańcami regionu, nie odpowiada na uchwały, apele i petycje opolan. A w Opolskiem piszą i piszą. Powołany w styczniu Obywatelski Komitet Obrony Opolszczyzny, OKOOP, zorganizował zbieranie podpisów pod protestem przeciw likwidacji województwa. W kilka tygodni zebrano ich ponad 200 tys., w tym blisko 80 tys. mniejszości niemieckiej. - Działacze mniejszości zbierali podpisy mieszkających w ich wioskach Polaków, nasi strażacy zbierali podpisy od Niemców żyjących w polskich środowiskach mówi szef OKOOP-u, opolski prawnik Jerzy Wójcik. Komitet Obrony Opolszczyzny powołali politycy prawicowi - rezyduje on w dawnym partyjnym lokalu Konfederacji Polski Niepodległej, dziś biurze poselskim Elżbiety Adamskiej z AWS. Po paru tygodniach dołączyli do akcji działacze mniejszości niemieckiej, ROP i KPN, a w końcu nawet i młodzieżowa przybudówka SdRP, opowiada Jerzy Wójcik. • Nasi młodzieżowcy przystąpili, nie wzdragając się ani przez chwilę - mówi Jerzy Szteliga, poseł SLD z Opolszczyzny. Oficjalnego wsparcia udzielają komitetowi wszystkie ugrupowania polityczne w Opolu. Prócz zbierania podpisów pod protestem OKOOP wystosował do mieszkańców Opolszczyzny parę odezw, wysłał list do premiera Buzka. Protestacyjne uchwały podjął sejmik samorządowy województwa, Senat opolskiego uniwersytetu, izba rzemieślnicza w Opolu, towarzystwa kulturalne i załogi opolskich przedsiębiorstw, kombatanci spod znaku rodła i osoby represjonowane. Wojewódzka Konferencja Delegatów NSZZ Policjantów oświadczyła, że “czynnie włączy się do działań OKOOP-u”. • Chyba już wszyscy wydali oświadczenia i podpisali protesty - zastanawia się Jerzy Wójcik. Warszawa tych protestów nie zauważa. “Wielkie społeczne poruszenie w obronie województwa opolskiego znajduje ujście w nieprzejrzanym wielosłowiu - w tysiącach publicznych wypowiedzi, deklaracji, rezolucji, apeli, oświadczeń, stanowisk i posłań; ta mnogość słów pożera sama siebie - nieuchronnie musi się rozmienić w inflacyjną impotencję; już się ją wyczuwa” - napisał opolski poeta i działacz kulturalny Jan Goczoł. Radykalny spokojny czyn Gdy słowa nie skutkują, potrzebny jest czyn. Radykalny, jak przed 70 laty - powstania śląskie. Ale czynu nie będzie. Nie będzie wcale nie dlatego, że, jak napisał Jan Goczoł, “ci, którzy takie powstanie swoim brakiem skłonności do gadulstwa i słomianego ognia rzeczywiście wywołać by mogli wnukowie powstańców śląskich z początków lat dwudziestych - stoją dzisiaj tłumnie przed konsulatem niemieckim, by wyrobić sobie - również u wnuków śmiertelnych wówczas wrogów ich dziadków - drugi, niemiecki paszport. >>Na wszelki wypadek<<”. 57 • Obawiam się, że opolscy Ślązacy doprowadzeni do absolutnej determinacji likwidowaniem ich małej ojczyzny mogą stać się niebezpieczni. Na razie jednak dominuje odwieczna tradycja praworządności i legalizmu - mówi senator Unii Wolności z Opola, prof. Dorota Simonides. Pani senator żartuje, że gdy Ślązacy będą chcieli przyspawać do torów lokomotywę, to najpierw kupią w kasie miejscówki na peron. Na zebraniach wiejskich i gminnych rozgoryczeni mieszkańcy sami przyznają, że najskuteczniejszym protestem byłby generalny strajk na Opolszczyźnie, połączony z blokadą dróg międzynarodowych. • Polacy z Katowickiego tak by zrobili, a na pewno tak by zrobili związkowcy z “Solidarności”. Ale my chcemy spokojnie i zgodnie z prawem - mówili mi Niemcy w mniejszościowej gminie Cisek pod Kędzierzynem-Koźlem. Radykalnych akcji w obronie województwa obawiają się w Opolu wszyscy. “Jeśli dojdzie do likwidacji województwa, a nawet już teraz, możemy w korespondencji, na kopertach, pisać przy adresie >>woj. opolskie<< (...) moglibyśmy w ten sposób udowodnić, że mimo wszystko istniejemy, że mamy swoją godność” - zasugerował czytelnik “Nowej Trybuny Opolskiej”. W utworzonej niedawno w gazecie rubryce “Brońmy swego” można proponować sposoby walki o utrzymanie województwa. Najradykalniejszy bodaj z nich to bojkot: “Proponuję, by cała Opolszczyzna na znak protestu nie poszła do najbliższych wyborów powiatowych i wojewódzkich. I niech ci z Warszawy się ugryzą w nos.” Bez powściągliwości za to wyrażają opolanie swe uczucia: “To nie do pomyślenia, co chcą z nami zrobić, martwimy się całymi tygodniami, aż płaczemy (...) Jak sobie pomyślę, że mieliby nas przyłączyć do Katowic, to aż mi się żołądek przewraca.” “Kiedy istniało księstwo opolskie, po Katowicach biegały kozy”. “Mam 80 lat. Takim starym ludziom chcą kazać jeździć do Stalinogrodu?” [nazwa Katowic w latach 1953-56 - W.K.] • To jest nieszczęście, mieszkańcy Opolszczyzny eskalują się przez negację. Doszło już do czegoś, co można nazwać szowinizmem, bo pojawiła się nienawiść do Katowickiego - mówi reżyser i senator UW Kazimierz Kutz, katowiczanin, który lubi powtarzać, że kocha Opole i Opolszczyznę. Biskup Nossol przestrzega wiernych przed gwałtownym manifestowaniem uczuć i protestami sprzecznymi z prawem. • Mamy świadomość, że sprzeczne z prawem akcje Warszawa wykorzystałaby do zdyskredytowania nas w oczach całej Polski - mówi przewodniczący sejmiku samorządowego Ryszard Wilczyński. Do opanowania emocji dąży też kierownictwo OKOOP-u. • Musimy zdobyć się na radykalny, ale spokojny czyn - twierdzi Jerzy Wójcik. Na razie OKOOP zorganizował akcję dekorowania samochodów, pomników i domów wstążkami i flagami w barwach regionalnych. I rzeczywiście, większość samochodów w Opolu, w Strzelcach Opolskich, w Kędzierzynie-Koźlu powiewa niebiesko-żółtymi wstążkami. W czasie happeningu na opolskim rynku działacze OKOOP-u ustawili autobus z napisem “Pośpieszny do Katowic”, przeznaczony do wywiezienia “zdrajców”, którzy akceptują przyłączenie Opolszczyzny do województwa katowickiego. Czynem radykalnym ma być planowana na początek kwietnia manifestacja opolan w Warszawie, przed siedzibą rządu. • Nie będzie żadnych rozrób, żadnego rzucania śrubami. Niczego, co mogłoby sprowokować skinów, narodowców, policję. Niczego, co mogłoby zepsuć wizerunek opolan. Tylko trochę sympatycznego, ludowego folkloru i wręczenie rządowi petycji - zastrzega się Jerzy Wójcik. Wygląda na to, że czynem najspokojniejszym i najbardziej radykalnym zarazem była propozycja pięcioosobowego, wywodzącego się z SLD zarządu miasta Opola, by we wszystkich parafiach Opolszczyzny i w opolskiej katedrze odprawić msze święte w intencji ocalenia województwa. Stara osobna ziemia Skoro czynu ma nie być, pozostaje walka na argumenty. • Opolszczyzna jest jedną z najstarszych w Polsce osobnych ziem. Od XIII wieku była odrębnym księstwem. Obojętne, czy znajdowała się pod panowaniem czeskim, habsburskim, pruskim - zawsze była odrębną jednostką administracyjną. Nawet w hitlerowskiej III Rzeszy zachowała status osobnej rejencji - mówi prof. Dorota Simonides. Opolscy historycy i socjologowie boleją nad ignorancją warszawiaków, dla których Ślązak z Katowic niczym nie różni się od Ślązaka z Opola. Tymczasem dzielą ich folklor, obyczaj, historia. Górny Śląsk od kilkunastu już pokoleń jest przemysłowy, robotniczy. W czasach jego gwałtownej industrializacji Opolskie pozostawało regionem rolniczym. Obowiązywała tu inna hierarchia wartości, inny obyczaj. Te różnice pogłębiły jeszcze doświadczenia powstań śląskich, kiedy to Opolskie pozostawało za kordonem wojsk niemieckich. • Nawet w warstwie symbolicznej mamy różne wartości. W Opolu jest ulica Osmańczyka, w 58 Katowicach - nie ma. U nas są ulice Kokota i Krężela, u nich nie ma. Oni mają ulice Ligonia i Zgrzebnioka, których my nie mamy. U nich Korfantego to wielka, reprezentacyjna ulica, a u nas byle jaki zaułek za dworcem - mówi Danuta Berlińska, socjolog z Instytutu Śląskiego w Opolu. Inni są ludzie, inne krainy. Opolscy socjologowie podkreślają, że ich region ma unikalną w skali kraju strukturę urbanistyczną: to nie typowy polski region, w którym wielką metropolię otacza zapyziała prowincja; to nie Katowice, żarłocznie wysysające wszystko z bliższego i dalszego otoczenia. • Jesteśmy regionem policentrycznym, mamy regularną sieć dużych, samodzielnie rozwijających się miast. To podręcznikowy, wzorowy niemal przykład zrównoważonej sieci osadniczej - mówi Danuta Jazłowiecka, dyrektor wydziału rozwoju regionalnego opolskiego Urzędu Wojewódzkiego. Jej zdaniem dawne województwo opolskie pod względem standardów cywilizacyjnych i potencjału dorównuje dziś dawnemu województwu szczecińskiemu, a zdecydowanie góruje na województwami ściany wschodniej. • W latach 1990-97 województwo nasze utrzymywało zwykle zerowy deficyt w handlu zagranicznym, czyli eksportowaliśmy z terenu województwa tyle, ile importowaliśmy - wyjaśnia z dumą dyr. Jazłowiecka. Deficyt pojawił się na przełomie lat 1995/96, ale już w połowie zeszłego roku zredukowany został o połowę. Nawet wtedy, gdy suche liczby świadczą o Opolszczyźnie nie najlepiej, zdaniem tamtejszych urzędników i ekspertów sytuacja w rzeczywistości jest znacznie lepsza. Za mało oddaje się do użytku nowych mieszkań? • Ale za to jakie mieszkania oddajemy! Na Opolszczyźnie, statystycznie rzecz ujmując, budujemy największe w skali kraju mieszkania o najwyższym standardzie - zachwala osiągnięcia swego regionu Danuta Jazłowiecka. Mało szpitali? • Wystarczy! Trzeba tylko zreformować służbę zdrowia, poprawiać efektywność wykorzystania szpitali. W czasie powodzi zamknięto duże szpitale w Nysie i Kędzierzynie-Koźlu i wszystkie zabiegi i operacje wykonano terminowo w innych szpitalach województwa - opowiada szef sejmiku Ryszard Wilczyński. Województwo osiąga za małe dochody? • Tylko na papierze - zapewnia poseł UW Kazimierz Szczygielski. - Oficjalna statystyka nie obejmuje przecież dochodów z legalnej pracy mieszkańców w Niemczech. Na Opolszczyźnie mieszka 1 mln 50 tys. ludzi, a w Niemczech pracuje stale ponad 50 tys. Jedni kończą pracę i wracają, na ich miejsce jadą następni. Tzw. migracja wahadłowa inwestuje przywiezione marki przede wszystkim w rodzinne domostwa i małe firmy usługowe. Są to w sumie, wedle posła Szczygielskiego, znaczące kwoty, o czym świadczy dostatek w wiejskich obejściach. Poza wszystkim zaś, podkreśla dyr. Jazłowiecka, rząd nie określił precyzyjnie mechanizmów finansowania przyszłych regionów, zatem nikt w Warszawie nie ma prawa twierdzić, że Opolszczyzna nie utrzyma się bez ustawicznego wyciągania ręki po pieniądze z budżetu centralnego: - Po uwzględnieniu dochodów własnych gmin i zwrotu z tytułu podatku VAT od trzech lat województwo ma nadwyżkę finansową. Zdaniem wojewody Ryszarda Zembaczyńskiego Opolszczyzna spełnia wszystkie sformułowane przez Warszawę kryteria, by być samodzielnym, wielkim województwem. • Od 1990 r. zrobiliśmy wszystko, by je spełnić w sferze nauki, kultury, instytucji regionalnych i programów rozwoju. Mamy uniwersytet, politechnikę, instytuty badawcze i centrum transferu technologii. Czy zastrzeżenia Warszawy do kondycji województwa w ogóle mają rzetelne podstawy? - pytają w Opolu. Rozmówcy kilkakrotnie z oburzeniem pokazywali mi książkę wydaną przez doradców rządowych, w której województwo opolskie zdefiniowano jako obszar rolniczo-leśny. • Trzeba mieć tupet, żeby tak napisać o województwie przemysłowo-rolniczym - mówi prof. Simonides. • W zeszłym roku natknęłam się na wyniki prac prowadzonych przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową. Byłam oburzona nierzetelnością wyników dotyczących Opolszczyzny. Okazało się, że źródłem uzupełniającym danych wyjściowych były ankiety. Sprawdziłam - na Opolszczyźnie nigdzie nie prowadzono takich badań. Instytut przyjął dla nas wskaźniki podobnego województwa skierniewickiego - opowiada Danuta Jazłowiecka. W Opolskiem podkreśla się, że atutem bezcennym są sami opolanie. • Bardzo mądra elita stworzyła inteligentną, nieprzeciętnie zintegrowaną społeczność, społeczność, chciałoby się powiedzieć, po prostu chwacką - mówi Kazimierz Kutz. • Od wielu lat udaje się tu unikać emocji politycznych. Prawa strona łączy się z lewą, niewierzący z 59 wierzącymi, a wszystko dla dobra regionu - mówi poseł Szteliga. Czarne, czarne Katowice Przewodniczący sejmiku samorządowego województwa katowickiego Janusz Frąckowiak (AWS) uważa, że opolanie nie dostrzegają korzyści z połączenia się z Katowicami. Można by wspólnie wykorzystywać lotnisko w Pyrzowicach, wspólnie zagospodarować dorzecze Odry, wspólnie prowadzić promocje i pozyskiwać inwestorów strategicznych, wylicza. I dalej: małe województwa dłużej od województw dużych zabiegać muszą o wielkie inwestycje. Można by utworzyć wspólną giełdę rolno-spożywczą, a zachodni inwestorzy prowadzący w Katowicach interesy, dziś mieszkający w Krakowie, mogliby przeprowadzić się do Opola, które jest piękne. Przede wszystkim zaś: interes państwa wymaga silnych, dużych regionów. Jednak zdaniem opolskich urzędników państwowych i działaczy samorządowych samodzielna Opolszczyzna powinna wkrótce wręcz rozkwitnąć. W połowie stycznia za własne pieniądze zjechało się ponad 400 samorządowców, by przedyskutować i zatwierdzić perspektywiczny plan rozwoju. Zatwierdzono go przy jednym tylko głosie sprzeciwu i przy aplauzie opolskich ekonomistów: projekt ten bardzo przypomina plany rozwojowe trzech państw bałtyckich, przez Radę Europy ocenione niedawno jako niemal wzorowe. • Pozostaję zwolennikiem 12 województw, choć zgadzam się, że opolanie mają rację, mówiąc o szczególnych więziach społecznych w swoim województwie. Ale na pewno nie mają racji, kiedy mówią o Katowicach jako o “czarnej dziurze”. Mamy gigantyczne inwestycje w nowoczesnych gałęziach przemysłu, a węgiel i energetyka też przecież nie znikną. Zrestrukturyzowane pozostaną filarami potęgi regionu. Razem z Katowicami zyska i Opole, koniunktura będzie przecież wspólna - zachęca opolan wojewoda katowicki Marek Kempski. Ale za Odrą nikt tych obietnic nie słucha. Opinie opolskich ekspertów potwierdzają w rozmowach zwykli mieszkańcy: żyje się tu nieźle, a wkrótce powinno być jeszcze lepiej. Do szczęśliwej przyszłości zatem już tylko krok, a tu, nie daj Boże, województwo zostanie zlikwidowane. Dla wielu opolan to bezsens i zbrodnia wołająca o pomstę do nieba, za którą ani chybi stać muszą ciemne siły. Tak rodzi się poczucie spisku wymierzonego w Opolszczyznę, legenda o zdradzie, o ciosie w plecy zadanym u progu świetlanej przyszłości. Zdradziły prawicowe, posolidarnościowe elity, które do wyborów szły z ustami pełnymi samorządowych frazesów, a chcą likwidować województwo, nawet nie spytawszy mieszkańców o opinię. A Opolskie konsekwentnie głosuje na prawicę. Niektórzy z rozmówców ostrożnie przepytywali mnie, czy rzeczywiście w warszawskich redakcjach obowiązuje zakaz pisania dobrze o aspiracjach mieszkańców Opolszczyzny. Spisek przeciwko województwu ma wszak długie ręce i śmiało mógłby wprowadzić cenzurę w stołecznych pismach. Ale kto właściwie spiskuje przeciw Opolu? Wiadomo - mafia katowicka. Mafia katowicka potrzebuje dzisiejszych województw: opolskiego, bielskiego i częstochowskiego, by wyssać z nich pieniądze na podtrzymanie nierentownych kopalń, na restrukturyzację niewydolnego przemysłu, na inwestycje ekologiczne i odbudowę zrujnowanych miast. • To jest myślenie magiczne, bo podatek gminny zostanie w gminie, podatek powiatowy - w powiecie. Z opłacanego przez obywateli 19-proc. podatku od dochodów osobistych po reformie 1,5 proc. zasili budżet gminy, drugie 1,5 proc. - budżet powiatu, a do skarbu regionalnego trafi tylko 1 proc. Większość pieniędzy z podatków pozostanie zatem w dyspozycji gmin, nieco mniej - w gestii powiatów, a najmniej w kasie nowych województw - irytuje się prof. Jerzy Regulski, przewodniczący Rady ds. Ustrojowych Państwa przy premierze. • Opolanie niepokoją się, że w przeliczeniu na jednego mieszkańca te proporcje będą inne dopytuję się. • Tego jeszcze nie wiemy. Ale w sumie w gminie powinno zostać najwięcej pieniędzy podatników także w przeliczeniu na głowę mieszkańca. Zależy to jednak od systemu finansowania służby zdrowia w powiatach, a w tej kwestii rozstrzygnięć ostatecznych ciągle jeszcze niema. • Ale są jeszcze fundusze pozabudżetowe... • To rzeczywiście problem. Przepływają przez nie ogromne pieniądze, których naprawdę nie kontroluje nikt z wyjątkiem żyjących z nich grup nacisku. Zadaniem rządu powinna być likwidacja tych funduszy, a przynajmniej ich radykalne ograniczenie - uważa prof. Regulski. Z Opola widać to inaczej. • Fundusze pozabudżetowe przejdą do nowych województw i to one będą nimi dysponować. Teoretycy mogą sobie mówić, co chcą, a w praktyce, jak świat światem, pieniądze były zawsze tam, gdzie je dzielono. Czy to przypadek, że aneksję województw opolskiego, częstochowskiego i bielskiego wojewoda katowicki Marek Kempski nazwał szansą dla Katowic? - pyta przewodniczący opolskiego sejmiku Ryszard Wilczyński. 60 • Ani mieszkańcy częstochowskiego, ani Podbeskidzia, ani opolanie nie będą płacić za restrukturyzację. Inwestycje województwa pójdą bokiem, w teren, a nie do centrów wielkich miast obiecuje jednak wojewoda Kempski. Prof. Dorota Simonides uważa, że Katowice chcą w przyszłości wykorzystać świetne kontakty Opola na Zachodzie, w Bonn i w Brukseli, by przechwytywać zdobywane przez opolan marki i euro z niemieckich i europejskich programów pomocy. Poglądy takie bardzo irytują prof. Regulskiego, który przypomina, że fundusze z Zachodu napływają niemal wyłącznie jako uzupełnienie dla konkretnych projektów finansowanych oprócz tego przez gminy, województwa, polski rząd wreszcie. • Wszystkie pieniądze popłyną do Katowic. Wystarczy, że Katowice nie dofinansują programu zgłoszonego przez Opole i już pieniędzy z Brukseli nie zobaczymy - uważa Ryszard Wilczyński. Zdaniem Opola zajęte sobą Katowice chcą zepchnąć je do roli zaplecza rolniczo-leśnego, swoistego śląskiego Lebensraumu. • Twierdzę z całą odpowiedzialnością, że gdyby od 1975 r. Racibórz należał do województwa opolskiego, a nie katowickiego, to do dziś projektowany zbiornik raciborski byłby w zaawansowanym stadium budowy i ubiegłoroczna powódź wyglądałaby u nas zupełnie inaczej - mówi wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Według mieszkańców Opolszczyzny właśnie los Raciborza najlepiej ilustruje przyszłość ich województwa inkorporowanego przez Katowice. • W dawnym, przedgierkowskim województwie opolskim Racibórz był miastem kwitnącym. W województwie katowickim prosperuje kiepsko, bo wszystkie inwestycje, które skapnęły z katowickiego stołu, agresywnie przechwytywał bliższy Katowicom Rybnik - wyjaśnia Danuta Jazłowiecka. Niechęć do Katowic jest powszechna. Czarny portret zbiorowy katowiczan: aroganccy, roszczeniowi, nieuczciwi, podstępni, nielojalni. Socjolog potraktowany przez urzędniczkę w katowickiej centrali Banku Śląskiego uprzejmiej niż w opolskiej filii banku opowiada o tym jak o krowie z trzema głowami. Mieszkańcy sąsiadującej z województwem katowickim gminy Cisek, zdominowanej przez mniejszość niemiecką, podkreślają, że w Katowicach ludzie są różni, jedni lepsi, drudzy gorsi. Jak wszędzie, także i w Opolu. Ale że w Katowicach zawsze żyło się ponad stan, kosztem innych - to fakt. Walter Sedlaczek pod koniec lat 40. dojeżdżał tam do pracy: • Wtedy na roboty jeździło się do Katowic jak dziś do Niemiec. W Cisku zarabiałem we młynie 500 złotych, w Katowicach dostałem jako elektryk 5600. U nas w sklepie mięsnym wisiały na hakach drewniane zabawki, żeby nie było pusto, a tam wszędzie kiełbasy. Co miesiąc każdy pracownik dostawał w Katowicach paczki z Unry. Niemcy z Ciska wybierają się do Warszawy demonstrować przeciw likwidacji województwa, choć, jak powiadają, po przyłączeniu do Katowic świat się przecież nie skończy. Rozmiary strachu przed Katowicami ujawniła ankieta przeprowadzona przez opolską redakcję “Gazety Wyborczej”. 92 proc. pytanych pragnęło zachowania województwa. Gdyby jednak miało ono zniknąć z administracyjnej mapy kraju, to 65 proc. chciałoby przyłączenia do województwa wrocławskiego. Aż 86 proc. pod żadnym pozorem nie chciałoby aneksji przez Katowice. • To najlepszy dowód, że nasze społeczeństwo boi się Katowic. Oskarżenia Warszawy, że województwa bronią wyłącznie opolskie elity, są zwykłym kłamstwem - mówi socjolog Danuta Berlińska. Wedle opolskich samorządowców wielkiego województwa katowickiego lękać się powinna nie tylko ich ziemia. • Wielkie województwo śląskie to zagrożenie dla całej Polski. To 16 proc. ludności kraju i jedna czwarta produkcji przemysłowej - i bezprzykładna zapaść ekologiczna, infrastrukturalna, produkcyjna. Uwaga wszystkich skupiłaby się na wielkich Katowicach, które nie byłyby kołem zamachowym przyszłej Polski, lecz jej kulą u nogi - mówi Ryszard Wilczyński. Zwykli opolanie zaś nie kryją, że ich zdaniem przyłączenie Opola do Katowic to tylko część wielkiego, perfidnego planu mafii katowickiej. Gdyby powstało wielkie województwo śląskie, to każdy rząd musiałby nieustannie zezować na Katowice, zaś byle tupnięcie nogą na Śląsku mogłoby rządy w Warszawie wywracać, tłumaczono mi jak naiwnemu dziecku - oto jest, zdaniem przeciętnych, rozgoryczonych mieszkańców Opola, prawdziwa tajemnica rządowych planów podziału administracyjnego kraju, rządowego milczenia, arogancji: śląska ekipa w Warszawie buduje przyszłą potęgę śląskiej mafii w kraju. Świetny niezręczny argument Jest jeszcze coś, czego warto bronić, i co, zdaniem opolan, likwidacja ich województwa może zniweczyć. - Przed pięciu laty za żadne skarby nie uwierzyłbym, że możliwe jest tak wzorowe współżycie i integracja większości polskiej z mniejszością niemiecką - mówi Ryszard Zembaczyński, który wojewodą opolskim jest od początku 1990 r. 61 W niepamięci giną spory i awantury z roku 1989 i początku lat 90.: żądania powrotu Opolszczyzny do Niemiec, uparte odmawianie opolskim Niemcom prawa do nazywania się mniejszością niemiecką, napisy na murach: “Szwaby do Reichu” i “Polacy za Bug”. Kogóż obchodzi dziś gorący na Opolszczyźnie rok 1992? Wojewoda Zembaczyński zakazywał wtedy wystawiania Niemcom poległym w wojnach światowych pomników wyższych niż pół metra, mniejszość zaś budowała parometrowe obeliski i ozdabiała je niemieckimi hełmami i wojskowymi krzyżami żelaznymi. Wójtowie niemieckich wsi przybijali przy drogach tabliczki z nazwami miejscowości po polsku i niemiecku. Wojewoda kazał je zrywać i zastępować polskimi tablicami urzędowymi. W Dziewkowicach zainstalowali się wysłannicy neonazistowskiej “Nationale Offensive” z RFN, na opolskim rynku bojówkarze z Narodowego Odrodzenia Polski palili niemieckie flagi. • To była próba sił. Pokazaliśmy wtedy mniejszości, że musi przestrzegać polskiego prawa, ale też że to samo prawo na równi obowiązuje mniejszość i większość - wspomina Zembaczyński. Reszty dokonała demokracja. • Szybko okazało się, że kto ma prawa, ponosi też odpowiedzialność. Wygraliście wybory w gminie, to pięknie, ale teraz o tę gminę dbajcie - mówi prof. Simonides. I niemieccy radni w 30 gminach, w których mają większość, dbają o swe ziemie wzorowo. Co trzeci radny sejmiku reprezentuje mniejszość, ale w trakcie obrad tego nie widać. • Nie ma sporów Polaków z Niemcami. Są spory merytoryczne o budżet, o inwestycje. Spierają się koalicje złożone z reprezentantów większości i mniejszości. Mniejszość ma poczucie, że jej głos liczy się przy podejmowaniu najważniejszych dla regionu decyzji - mówi Danuta Berlińska. Niemcy w koalicji z ugrupowaniami posolidarnościowymi mają realny wpływ na politykę oświatową i gospodarczą województwa. Badania socjologiczne prowadzone przez Instytut Śląski wykazały, że porozumiały się nie tylko regionalne elity. Wnukowie repatriantów zza Buga coraz częściej mówią, że czują się i Polakami, i Ślązakami. W rozmowach z autochtonami od czasu do czasu wtrącą zdanie w śląskiej gwarze. Niemcy zaś i autochtoni mówią krótko: - Pierwszy raz od wojny Poloki nas nie oszukały! Wyparowało poczucie politycznego zagrożenia autonomizacją mniejszości niemieckiej, które dręczyło i nadal dręczy narodowo zorientowanych prawicowych polityków. Na kandydatów opolskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim w czasie wyborów do Sejmu w 1991 r. oddano 74 251 głosów, w 1993 - 60 770, a w roku ubiegłym - tylko 51 027. Od wyborów w 1993 do wyborów w 1997 w 30 gminach, gdzie autochtoni są większością, zmarło 11 004 osób, w znakomitej większości starszych Niemców, zdeklarowanych zwolenników TSKN. W tym czasie do Niemiec wyemigrowało na stałe 6 tys. mieszkańców gmin mniejszościowych. Zdaniem Danuty Berlińskiej spadek wpływów mniejszości wynika jednak nie tylko ze zmian demograficznych: - W warunkach etnicznego spokoju w najmłodszym pokoleniu mniejszości słabnie identyfikacja narodowościowa. Pytani o tożsamość, coraz częściej odpowiadają, że czują się Polakami. Sprzyjają tym zmianom zarobkowe wyjazdy do Niemiec, gdzie niemieccy Ślązacy z Opolskiego traktowani są w najlepszym razie jak Niemcy trzeciej kategorii, z dystansem i lekceważeniem. Wśród opolskich Ślązaków nie spada wyborcza frekwencja. Coraz więcej z nich głosuje na Polaków; ostatnio na AWS oraz na Krajową Partię Emerytów i Rencistów. Jedni - bo umiejętnościom konkretnych polskich kandydatów bardziej ufają, inni - “żeby się głos nie zmarnował na niemieckiej liście”. Połączenie z Katowicami tę narodowościową sielankę zburzy - przestrzegają opolscy politycy. Ich zdaniem w przyszłym wielkim województwie śląskim na 50 miejsc w sejmiku Opolszczyźnie przypadnie osiem foteli, w tym opolskiej mniejszości - dwa, góra trzy. To za mało, by mniejszość miała wpływ na decyzje dotyczące woj. śląskiego lub choćby tylko jego opolskiej części. To dosyć, by poczucie bezsiły i złamania niepisanej narodowościowej umowy na Opolszczyźnie obudziło w tamtejszej mniejszości pogrzebany już syndrom oblężonej twierdzy. Ożywią się podziały, młode pokolenie w poczuciu krzywdy znów zwróci się ku swym niemieckim korzeniom - przewidują w Opolu. Skutki - mówią prawicowi politycy opolscy (i proszą o zachowanie anonimowości) - obrócą się przeciw intencjom manipulatorów, mafii śląskiej i obsesyjnie antyniemieckich polityków z kręgów Radia Maryja. Ich zdaniem manipulacja jest oczywista: przyłączenie Opolskiego do Katowic ma w efekcie doprowadzić także do rozwodnienia niemieckiej mniejszości, utraty przez nią mandatów i wpływów zarówno w sejmiku wojewódzkim, jak i w Sejmie. W województwie opolskim mieszka dziś ok. 300 tys. autochtonów, spośród których ok. 170 tys. uważanych jest za Niemców. W woj. katowickim autochtonów jest ok. 600 tys., w tym ok. 40 tys. Niemców. W wielkim województwie śląskim mniejszość niemiecka, nawet po doliczeniu niemałej mniejszości w Częstochowskiem, nie odzyska już wpływów i znaczenia. • Wedle standardów europejskich zmiany administracyjne nie mogą niszczyć regionalnych więzi 62 społecznych, kulturalnych i ekonomicznych. Likwidacja województwa oznacza więc naruszenie prawa polskiego: art. 15 i 35 konstytucji, ale także i złamanie art. 16 karty samorządów Europy oraz art. 5 i 16 Konwencji o Ochronie Mniejszości Narodowych z 1985 r. - mówi przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców, poseł Henryk Kroll. Z oceną tą zgadza się prof. Dorota Simonides: - Minister Geremek zapowiedział ratyfikowanie Konwencji. Czy zatem najpierw ją złamiemy, a potem szybko ratyfikujemy? • Z Konwencji nie wynikają bezpo- średnio prawa dla członków mniejszości narodowych - twierdzi jednak prof. Anna Michalska z Katedry Prawa Międzynarodowego Publicznego UAM w Poznaniu. Ochronie podlega członek mniejszości, nie sama mniejszość. Likwidacja województwa opolskiego nie narusza Konwencji, gdyż członkowie mniejszości mogą nadal korzystać ze swych praw. Ponadto, zgodnie z Konwencją, interesy członków mniejszości nie mogą być hamulcem reformy podziału terytorialnego. Nie wolno jedynie dokonywać zmian terytorialnych, które służą wyłącznie zmianie proporcji ludnościowych. A to nie jest cel reformy. Działacze opolskiego sejmiku samorządowego 27 lutego oświadczyli wprost: “Odmówienie Opolszczyźnie możliwości funkcjonowania w ramach odrębnego województwa będzie skutkować odwołaniem się społeczności regionu do instytucji europejskich”. • Mam sympatię dla dążeń społeczeństwa Opolszczyzny, ale jako prawnik muszę stwierdzić, że władza państwowa łatwo znajdzie argumenty na swą obronę. Jej zamiarem nie jest ograniczenie czy likwidowanie regionalnych więzi społecznych. Region ma być przecież powiększony. Co innego, gdyby go dzielono - mówi prof. Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. • Opolanie twierdzą, że wedle regulacji europejskich zmiany administracyjne należy konsultować z lokalną opinią publiczną - przypominam. • I mają rację. Mają też rację, gdy uważają, że się z nimi nie konsultowano. Podjęcie uchwał protestacyjnych przez rady gmin Opolszczyzny nie jest zasięgnięciem opinii, jak twierdzi się w Warszawie i w Katowicach, bo nastąpiło bez inicjatywy władzy państwowej. Kłopot w tym tylko, że mieszkańcy Opolszczyzny nie mają się do kogo odwołać. Instytucje europejskie, np. Rada Samorządów Regionalnych i Lokalnych, mogą najwyżej uchwalić rezolucje, bez żadnych skutków prawnych dla Polski. W Opolu większość rozmówców pyta retorycznie, czy mocarstwowe ambicje Katowic i absurdalne antyniemieckie obsesje niewielkiej części polskich elit politycznych mają narazić na szwank bardzo dobrą dotychczas współpracę z Bonn - najlepszym rzecznikiem polskich interesów na europejskim forum. Ale pytania te zadaje się po cichu. • Broniąc województwa, trzeba skupić się na aspektach ekonomicznych - mówi poseł Kroll. - Los mniejszości to bardzo ważny argument, ale w ogólnopolskich sporach - niezręczny. Słoneczny ciepły dzień Prof. Jerzy Regulski jest poirytowany. Absurdalne spory o granice województw przysłoniły istotę reformy: oddanie pieniędzy i władzy w terenie obywatelom. Ustrojowej rewolucji towarzyszą spory o kwestie drugorzędne. Profesor nie ma wątpliwości: Opolszczyzna jest zbyt słaba, by pozostać samodzielnym regionem. W województwie śląskim nie straci jednak szans; może bronić swych interesów w koalicji z bielszczanami i częstochowianami. - To normalne, że w sejmiku wojewódzkim będą walki, sojusze i koalicje. Tak funkcjonuje demokracja. Prof. Regulski jest optymistą. Uważa, że większość obaw bierze się z niezrozumienia istoty reform ustrojowych: • Rząd i teren mają inne doświadczenia, pod te same pojęcia podkładają inne treści. To tak, jakby Eskimos zadzwonił do przyjaciela z Konga i powiedział mu: “U nas jest słoneczny, ciepły dzień”. Murzyn na to: “To samo u mnie, też słoneczny, ciepły dzień”. Wojewoda Zembaczyński optymistą nie jest. Boi się, że kwestia samodzielności województwa zrazi opolan do idei samorządności, która na Opolszczyźnie nie ma przeciwników: - Jesteśmy województwem najlepiej przygotowanym do reformy powiatowej, mieszkańcy chcą i już potrafią sami się rządzić. Jerzy Regulski nie ukrywa, że ustroju nie przebudowuje się w oparciu o vox populi. Każda reforma wymaga, według niego, absolutyzmu oświeconego: - W 1989 gminy wprowadzaliśmy odgórnie, bo w terenie nie było z kim o tym gadać. A niechby ktoś spróbował dziś gminy likwidować! I tak też będzie, zdaniem profesora, z powiatami. A może nawet, któż to wie, z wielkimi województwami? • Ekolodzy z Uniwersytetu Opolskiego oraz działacze OKOOP-u przytoczyli kolejny argument na rzecz zachowania województwa opolskiego. Przypominają, że występuje tu endemiczny pluskwiak różnoskrzydły. Był on “od zawsze” okazem fauny charakterystycznym dla opolskiego, a nie 63 katowickiego, do którego Opole ma zostać włączone. 1998/03/28-1998/03/29, GW nr 74, Wyd. waw, s. 20, Opinie zebrał Mirosław Banasiak Za blisko ustawiłem lustro • Mec. Maciej Łuczak, konsultant Centrum Monitoringu Wolności Prasy: Konstytucja RP w art. 54 ust. 2 stanowi, że “cenzura prewencyjna jest zakazana”. Norma zawarta w ustawie zasadniczej jest nadrzędna w stosunku do regulacji prawnych niższego rzędu. Z kolei art. 730 par. 1 kodeksu postępowania cywilnego wprowadza generalną możliwość zabezpieczenia roszczenia (przez wydanie postanowienia tymczasowego), jeżeli jest ono wiarygodne, a brak zabezpieczenia mógłby wierzyciela pozbawić zaspokojenia. Powstaje wątpliwość, jaki jest zakres wzajemnego obowiązywania wyżej wymienionych przepisów. Zabezpieczanie powództwa o ochronę dóbr osobistych poprzez wydanie zakazu rozpowszechniania materiału może sprowadzać się do cenzury prewencyjnej. Międzynarodowe zobowiązania przyjęte przez Polskę zakazują stosowania cenzury prewencyjnej. Wynika to zarówno z art. 10 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, jak i art. 19 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych. Sądzę, że w związku ze “sprawą Amwaya” powinien wypowiedzieć się Trybunał Konstytucyjny. Amway jest firmą amerykańską. Jak ta sprawa przedstawia się w prawie USA? Pierwsza Poprawka do konstytucji z 1791 r. mówi m.in., że “Kongres nie może stanowić ustaw ograniczających wolność słowa”. Czy zatem władzy państwowej przysługuje środek prawny mogący powstrzymać rozpowszechnienie wypowiedzi, nawet jeśli mogłaby ona być przedmiotem postępowania karnego po jej opublikowaniu? Jedną z najważniejszych takich spraw rozpoznawanych przez Sąd Najwyższy USA była sprawa tzw. Pentagon Papers z 1974 r. Dzienniki “Washington Post” i “New York Times” uzyskały ściśle tajne dokumenty dotyczące prowadzenia przez USA wojny w Wietnamie. Rząd chciał sądownie zakazać dziennikarzom rozpowszechniania tych informacji. Sąd Najwyższy się na to nie zgodził. Znamienne słowa wypowiedział wtedy sędzia Brennan: “Pierwsza Poprawka nie toleruje żadnych uprzednich sądowych zakazów publikacji przeciwko prasie, opartych na podejrzeniu albo domyśle nastąpienia niepożądanych konsekwencji. Tylko jedna sytuacja mogłaby usprawiedliwić nałożenie takiego środka: gdy naród prowadzi wojnę, a rząd nie tylko zasadnie stwierdzi, ale i to udowodni, że opublikowanie informacji może w nieunikniony, natychmiastowy i bezpośredni sposób doprowadzić do takiego zagrożenia jak zagłada nuklearna”. • Stanisław Podemski, publicysta prawny “Polityki”: Na Zachodzie dochodzi do tego typu spraw co jakiś czas. U nas to precedens. Duża gazeta lub stacja telewizyjna ma większą siłę oddziaływania na opinię publiczną niż spora nawet firma. Dlatego dobrze, że firmy mają możliwość odwoływania się do sądu. Nasi sędziowie nie mają jednak wielkiego doświadczenia w delikatnych kwestiach związanych z wolnością słowa, sztuką, kulturą. Istnieje obawa, że sąd może do tej sprawy podejść schematycznie, opierając się na doświadczeniach wyniesionych ze sporów gospodarczych. A tu niuanse mogą decydować, czy mamy do czynienia z nadużyciem praw autorskich ze strony dokumentalistów czy z próbą ograniczenia wolności wypowiedzi ze strony skarżącej firmy. • Mec. Bogdan Safjan, ekspert prawny ZAIKS: Nawet gdyby wyświetlenie filmu było w interesie społecznym, sąd nie powinien brać tego aspektu pod uwagę. Winien koncentrować się na określeniu, czy naruszono ustawę o prawie autorskim czy nie. Jeśli uzna, że naruszono, może nakazać wstrzymanie emisji i zniszczenie kopii. Postępowanie może toczyć się długo, a film w tym czasie będzie leżakował. Można to odebrać jako naruszenie swobody wypowiedzi. Ale przecież niezwykle ważne jest, by każdy człowiek lub firma mogli dochodzić swych praw przed sądem. • Prof. Ryszard Markiewicz, specjalista prawa autorskiego, Uniwersytet Jagielloński: Podobnie jak Amway broni się przed niekorzystnymi dla siebie informacjami Kościół scjentologiczny. Scjentolodzy wykorzystują prawo autorskie, by zakazać rozpowszechniania przekazów, w których wykorzystywane są fragmenty tekstów tego Kościoła, przeznaczone jedynie dla zamkniętej grupy wyznawców. Na ogół scjentolodzy wygrywają te procesy. 64 Także u nas prawo autorskie daje wygodną możliwość ochrony swego wizerunku. Ale erozja prawa autorskiego - poprzez odmawianie prawa do ochrony wizerunku firmy czy jednostki - byłaby znacznie groźniejsza dla społeczeństwa. • Prof. Andrzej Rzepliński, Fundacja Helsińska: W standardach europejskich przyjmuje się, że materiał dziennikarski winno się bezzwłocznie opublikować, jeśli dotyczy istotnej społecznie sprawy, która jest przedmiotem zainteresowania opinii publicznej, jeśli materiał nie budzi zastrzeżeń warsztatowych, jeśli jego autorzy działali w dobrej wierze. W 1977 r. w Wlk. Brytanii producent leku thalidomid usiłował powstrzymać “Sunday Timesa” przed publikacją fragmentów raportu naukowców, ostrzegających, że tabletki te są bardzo szkodliwe dla kobiet w ciąży. Sąd brytyjski nakazał wstrzymanie publikacji. Gazeta odwołała się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Trybunał unieważnił decyzję sądu, gdyż uznał, że publikacja zawiera informacje niezwykle ważne społecznie. I “Sunday Times” opublikował fragmenty raportu. Uważam, że sprawa Dederki jest podobna. Dlatego sąd winien odblokować emisję filmu. Firma w sądzie może później dochodzić swych praw. • Stanisław Lem, pisarz: Mediom nie należy zamykać gęby. Im więcej prawdy w obiegu publicznym, tym lepiej. Niespecjalnie lubię Urbana, ale uważam, że jego “Nie” też nie należy zamykać. Bo potem jest już tylko hitleryzm. Na świecie w sytuacjach podobnych do opisanej często dochodzi do ostrych i długotrwałych pojedynków sądowych. Wygrywa je zazwyczaj ta strona, która ma więcej pieniędzy na adwokatów, na przeciąganie procesu. To cyniczna konstatacja, ale niestety prawdziwa. Dlatego bardzo wiele zależy od inteligencji składu sędziowskiego, który musi starannie wyważyć dobro firmy i dobro publiczne. • Jacek Bocheński, pisarz, prezes PEN Clubu: PEN Club jest za pełną wolnością słowa. Dziennikarze, reporterzy powinni mieć prawo krytyki wszystkich instytucji i organizacji, w tym gospodarczych. Mogą w ten sposób bronić interesów społeczeństwa i konsumentów. Demokratycznemu społeczeństwu niezbędna jest przejrzystość wszelkich instytucji. Prawo ochrony dóbr osobistych winno dotyczyć przede wszystkim obrony jednostki, człowieka. W konflikcie potężnej firmy z małym zespołem twórców filmu rzuca się w oczy niewspółmierność siły stron sporu. Szczególne zabezpieczenie interesów firmy wydaje się niewłaściwe. Pod opublikowanym w środę protestem środowisk dziennikarskich podpisali się przedstawiciele wszystkich opcji politycznych. To zwraca uwagę, jak brzemienne w skutki może być orzeczenie sądu w tej precedensowej sprawie. • Andrzej Urbańczyk, poseł SLD, wiceprzewodniczący sejmowej komisji kultury i środków przekazu: Można przyjąć, że działanie firmy jest próbą ograniczenia wolności słowa, “cenzury”. Posłowie powinni szybko zmienić formułę prawną, która daje możliwość ograniczania swobody wypowiedzi. Nie sądzę, aby większość mediów w Polsce publikowała materiały niewłaściwe moralnie, niebezpieczne społecznie, nieodpowiedzialne. Dlatego reporterom należy się zaufanie, a urażone firmy mogą dochodzić swych praw w sądzie, ale dopiero po publikacji materiałów. 1998/04/18-1998/04/19, GW nr 91, Wyd. Waw • Czy zamykanie hali Dworca Centralnego godzi w bezdomnych? - pytamy prof. Andrzeja Rzeplińskiego z Fundacji Helsińskiej • Nie widzę nic zdrożnego w zamknięciu dworca na dwie godziny w nocy. PKP to przedsiębiorstwo komercyjne, ale nie socjalne. Zapewnienie bezdomnym wiktu i opierunku nie należy do obowiązków naczelnika dworca. Za to posprzątać musi. Natomiast bezdomni mogą oczekiwać, że na podstawie konstytucji - władze miejskie zapewnią im lokum godne istoty ludzkiej. 1998/04/18-/04/19, GW nr 91, wyd. waw, dział Jedynka, s. 1 Warszawa. Czyszczenie dworca Kilkudziesięciu bezdomnych z Dworca Centralnego pod narodowymi flagami protestuje na środku hali kasowej. - Wymyślili dezynsekcję, aby pozbyć się bezdomnych, ale bezdomni to nie zaraza - mówi ojciec Bogusław Paleczny, kamilianin. 65 W nocy z środy na czwartek PKP nagle zamknęło halę, by ją posprzątać. Ochroniarze siłą usunęli bezdomnych. Następnej nocy bezdomni nie dali się zepchnąć sprzątającym i ochroniarzom. Policja na razie przygląda się biernie. • Chcemy sprzątać hol kasowy, nie możemy dopuścić, by był tam bród i smród - tłumaczy dyrekcja PKP. Więcej - w ‘Gazecie Stołecznej’; Opinia prof. Andrzeja Rzeplińskiego - s. 2 1998/04/25-1998/04/26, GW nr 97, Wyd. waw, s. 4, not. dom, not. em Obywatelska inicjatywa ustawodawcza po raz pierwszy Szokująca terapia szokowa Przywrócenie kary śmierci, więzienia już dla 13-letnich przestępców, przyspieszony tryb postępowania sądowego - proponuje projekt ustawy Porozumienia Centrum. • Teresa Liszcz poseł AWS-PC Jestem przeciwna karze śmierci, ale w propozycji Jarosława Kaczyńskiego chodzi przede wszystkim o zaostrzenie kodeksu karnego. W okresie transformacji ustrojowej zazwyczaj mamy do czynienia z bałaganem moralnym, ze wzrostem przestępczości. Dlatego być może należałoby okresowo - na pięć, może dziesięć lat - wprowadzić surowsze kary. Myślę, że AWS przychyli się do tej koncepcji, ponieważ ma zapisaną w swoim programie walkę z przestępczością. Trzeba jednak pamiętać, że zaostrzanie kar może być tylko jednym z elementów tej walki. Najważniejsza jest edukacja. • Tadeusz Iwiński poseł SLD Rozumiem motywy, ale nie zgadzam się z receptą. Jarosław Kaczyński trzyma rękę na pulsie społeczeństwa i wie, że idea przywrócenia kary śmierci i zaostrzenia kodeksu karnego ma bardzo wielu zwolenników. W razie referendum w tej sprawie większość opowiedziałaby się za takimi rozwiązaniami. Nie mogę wypowiadać się w imieniu całego SLD. Sądzę, że surowość prawa wcale nie powoduje ograniczenia przestępczości. Najważniejsza jest nieuchronność kary. Zaostrzanie kar jest sprzeczne z tendencjami panującymi w prawie europejskim. Rada Europy jest przeciwna karze śmierci. Kraje, które przystępują do Rady, wprowadzają moratorium na karę śmierci, a w dalszej perspektywie mają ją wykreślić z prawa. • Jan Lityński poseł UW Nic nie wskazuje na to, że surowe prawo odstrasza przestępców. Problemem nie są zbyt łagodne kary, ale raczej procedury, które pozwalają sądom na wypuszczanie z aresztu groźnych gangsterów. Problemem jest opieszała działalność sądów, opóźnienia w wymierzaniu kary. Podstawowym zadaniem powinno być zreformowanie sądownictwa, a nie zmiana kodeksu karnego. • Prof. Andrzej Rzepliński członek Komitetu Helsińskiego Polska nie podpisała protokołu 6 do konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, który znosi karę śmierci. Rada Europy, której jesteśmy członkiem, zakazuje co najmniej wykonywania kary śmierci. Jest to bezwzględny warunek należenia do Rady. Kraje należące do Rady albo nie orzekają tej kary, albo jej nie wykonują, albo zawieszają w drodze ustawy jej wykonywanie na jakiś czas. Ostatni wyrok śmierci został w Polsce wykonany dziesięć lat temu - 21 kwietnia 1988 r. w Krakowie. Była to kara za zabójstwo. 1998/06/30, GW nr 151, Wyd. waw, s. 3, PAP, Maria Korzeniowska-Sondej, Marcin Stelmasiak, Łódź Precedensowy wyrok łódzkiego sądu Krzyż może wisieć 66 Łódzki sąd wojewódzki uznał wczoraj, że obecność krzyża w sali obrad Rady Miejskiej nie narusza dóbr osobistych osoby niewierzącej. Poprosiliśmy o opinie w tej sprawie. Prof. Andrzej Rzepliński prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: Inny wyrok praktycznie nie mógłby zapaść w Europie. Uchwała rady, żeby powiesić krzyż, nie narusza żadnej wolności, tak jak nie naruszyłaby jej uchwała innej rady, by krzyż zdjąć. Na tym polega demokracja, a sądy nie mogą w to ingerować. Odwołanie do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu miałoby sens jako próba stworzenia nowej normy. Przecież krzyż trzymany w ręce jakiegoś króla na pomniku albo krzyż na fladze narodowej, np. Danii, może obrażać czyjeś uczucia religijne. Nie sądzę jednak, by w świetle dotychczasowego orzecznictwa taka skarga miała szansę powodzenia.Grzegorz Matuszak, przewodniczący Rady Miejskiej II kadencji, przewodniczący łódzkiej SdRP: Gdy zostałem przewodniczącym Rady, krzyż już wisiał, ale nie widziałem w tym problemu. Tym bardziej że Rada milcząco akceptowała jego obecność, nikt nie zgłaszał zastrzeżeń. Gdy pojawił się projekt uchwały, która miałaby usankcjonować obecność krzyża w sali obrad, przewodniczący klubów uznali, że sprawa nie powinna być przedmiotem obrad. Przyjąłem to do wiadomości i sprawa nie miała ciągu dalszego. Uważam, że w budynkach państwowych czy samorządowych nie powinny wisieć symbole religijne, ale skoro wiszą i nie budzi to wątpliwości tych, którzy tam pracują, to niech sobie wiszą. Symbole religijne są w życiu publicznym obecne w różnej postaci i nie sądzę, by należało usuwać np. Biblię z biblioteki czy krzyż z przydrożnej kapliczki, bo przechodzień uznał, że to kłóci się z jego światopoglądem. Ich obecność jest dowodem tolerancji. [podpis pod foto.] Krzyż kupiliśmy w Caritasie, został powieszony na moje polecenie - mówi ówczesny przewodniczący Rady Miejskiej, dziś senator AWS Andrzej Ostoja-Owsiany. 1998/07/29, Gazeta Zachodnia nr 176, wyd. ziz, s. 1 Waldemar Paś Gorzów. Turniej Policyjnych Patroli. Dwójki Na Piątkę 16 gorzowskich policjantów walczyło wczoraj o miano najlepszego patrolu prewencji. Zwycięzcy pojadą niebawem do Słupska, gdzie zetrą się z elitą policji całego kraju. W zawodach wystartowało osiem par policjantów prewencji ze wszystkich komend województwa. Wcześniej wygrali podobne eliminacje w swoich miastach. Zwyciężyli dwaj starsi posterunkowi Adam Pawlak i Edward Dul z Komendy Wojewódzkiej Policji. We wrześniu będą reprezentować Gorzowskie na ogólnopolskich zawodach patroli prewencji w szkole policyjnej w Słpsku. Obaj policjanci są specjalnie szkoleni. Jeżeli nie wyjeżdżają na interwencję, to codziennie ćwiczą. Niedawno zabezpieczali miasto podczas koncertu Inwazji Mocy Radia RMF w Gorzowie, wtedy we trójkę obezwładnili siedmioosobową grupę skinheadów. Na ulicach Gorzowa często można spotkać parę, która zajęła drugie miejsce - starszego sierżanta Włodzimierza Kulikowskiego i starszego posterunkowego Artura Chorążego (aby przyjechać na zawody, przerwał urlop nad morzem). Turniej odbywał się w pięciu konkurencjach. Rano rozwiązywali test 106 pytań z wiedzy ogólnopolicyjnej, prawa karnego oraz historii policji. Obowiązywała ich znajomość 75 aktów prawnych i opracowań, np. ‘Prawa człowieka a policja. Problemy etyki’ Andrzeja Rzeplińskiego. Jedynym policjantem, który bezbłędnie rozwiązał test, był st. post. Dul. Później pojechali na wojskowy poligon przy ul. Dobrej. Tutaj obezwładniali napastnika uzbrojonego w nóż, zatrzymywali zabójcę, gonili niebezpiecznego przestępcę i strzelali po biegu z przeszkodami. Szczególnie widowiskowe było obezwładnianie przestępcy z nożem. W roli pozoranta (190 cm, 95 kg) wystąpił funkcjonariusz grupy specjalnej Komendy Wojewódzkiej Policji. Policjanci, często szczupli i niżsi o głowę, musieli uchylać się od ciosu nożem, a później powalić pozoranta na ziemię i wykręcić 67 mu ręce, aby założyć kajdanki. - Ręka! Drugą rękę, dawaj! - krzyczeli, przygniatając kark napastnika kolanem. • Podczas prawdziwych interwencji taki okrzyk bardzo pomaga funkcjonariuszom w sprawnym obezwładnieniu przestępcy - tłumaczyła aspirant sztabowy Krystyna Podkańska z Komendy Wojewódzkiej Policji. Sędziowie oceniali skuteczność, realność i dynamikę interwencji, a także bezpieczeństwo pozoranta i funkcjonariusza wykonującego zadanie. Konkurs ‘Patrol roku’ ma zwiększyć skuteczność policji. Dzięki zawodom policjanci mogą się lepiej poznać. - Zaufanie do partnera jest podstawą naszej pracy - mówi sierżant Kulikowski. - To nie zabawa, lecz doskonały sprawdzian, aby w sytuacji kryzysowej zadziałać pewnie i bez stresu. Wszystkie konkurencje to zaledwie cząstka tego, z czym spotykamy się na służbie. 1998/07/30, GW nr 177, Wyd. waw, s. 5 not. Es Ofiara będzie ukarana Ścigać nie każdy może • prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Nie może być tak, że obywatele biorą ściganie przestępców w swoje ręce. To prowadziłoby do linczów i zupełnej bezczynności policji. Ale gotów byłbym bronić tego człowieka. Czuł się zagrożony i miał powód, żeby się bać: bandyta obiecał wrócić i zamordować jego dzieci. Jednocześnie nie otrzymał od państwa żadnej pomocy: nie dostał ochrony, policja nie rozesłała listów gończych. Uważam, że ten człowiek działał w swego rodzaju stanie wyższej konieczności, a sposób obrony, jaki wybrał rozlepianie plakatów - był stosunkowo mało dolegliwy dla poszukiwanego bandyty. W tej sytuacji kolegium może umorzyć sprawę ze względu na znikomą społeczną szkodliwość czynu. Ale jednocześnie żądałbym w sądzie odszkodowania dla tego człowieka od policji. Za strach, który przeżył, kiedy odmówiono mu pomocy. Inaczej policja przestanie cokolwiek robić, skoro nikt nie reaguje na jej bezczynność, a obywatele zaczynają ją wyręczać. 1998/09/08, GW nr 210, Wyd. waw, s. 3 Not. es Kontrowersyjny przepis w nowym prawie karnym już działa Amnestia z kodeksu • Krzysztof Piesiewicz, adwokat Art. 4 par. 2 jest logiczną konsekwencją wprowadzenia nowego prawa karnego: ustawodawca obniżył kary, więc z tego obniżenia korzystają też wcześniej skazani. Jednak moje wątpliwości budzi automatyzm, z jakim ma działać sąd, weryfikując wyrok: przepis mówi, że sąd musi obniżyć karę do najwyższej przewidzianej dziś za dane przestępstwo. Tymczasem sąd, który wydawał wyrok, brał pod uwagę wszystkie okoliczności sprawy, osobowość sprawcy, sposób jego działania. Tym wszystkim nie będzie się zajmował sąd, obniżając wyrok. Wydaje się jednak, że ta weryfikacja obejmie niewiele osób: sądy rzadko orzekają najwyższe wymiary kary. • Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Prawo karne może działać wstecz, jeśli jest to korzystne dla przestępcy. Zasada nulla poena sine lege [nie ma kary bez ustawy - przyp. ES] dotyczy także sytuacji, gdy wymierzona kara jest surowsza, niż przewiduje to nowe prawo. To tradycja znana już w kodeksie cesarza Karola z 1555 r. Jeśli władca 68 łagodził prawo, to dobrodziejstwem tym obejmowani byli także skazani. Nie widzę nic złego w tym przepisie. Myślę, że w całej Polsce jest może 50 takich przypadków. 1998/09/17, Gazeta w Białymstoku nr 218, Wyd. bib (Białystok, s. 1 Zabójstwo czy wypadek? Białystok. Sprawa Jarosława Ostapkowicza Komitet Helsiński w Polsce podważył zasadność czwartego już umorzenia postępowania w sprawie śmierci Jarosława Ostapkowicza. Sprawę szeroko opisywaliśmy na naszych łamach wiosną 1996 r. Przypomnijmy: wieczorem 21 marca 1992 r. 19-letni Jarosław Ostapkowicz został znaleziony w swoim garażu z ciężkimi obrażeniami czaszki. Krótko potem zmarł. Wszystko wskazywało na to, że zginął przygnieciony do ściany przez samochód, który - mimo zaciągniętego hamulca ręcznego - samoczynnie zjechał do garażu z pochyłości. Jednak kilka dni później rodzina zaczęła podejrzewać zabójstwo. Podejrzenia budził fakt, że denat miał tylko obrażenia głowy. Ponadto (mimo że samochód miał uderzyć w ścianę tylko lewą stroną) przyciśnięte zwłoki były ułożone w ten sposób, że głowa znajdowała się z prawej strony. W tym miejscu przód samochodu był dość znacznie oddalony od ściany. Dodatkowo na ścianie, w miejscu, gdzie rzekomo miał uderzyć samochód, nie było żadnych uszkodzeń. O spowodowanie śmierci matka chłopca obwiniła jednego z członków swej najbliższej rodziny, który miał sprzeciwiać się rozbudowie domu-bliźniaka, w którym wspólnie mieszkali. Miał on grozić wcześniej śmiercią Jarosławowi Ostapkowiczowi. Sprawę już czterokrotnie prokuratura umarzała, mimo że matka zmarłego zarzucała - w części potwierdzone - nieprawidłowości, popełnione zarówno przez policjantów, prowadzących dochodzenie, jak i przez prokuraturę, w tym m.in. fałszowanie podpisów świadków. Sprawą zajął się Komitet Helsiński w Polsce. W swojej ostatniej opinii z końca lipca br. prof. Andrzej Rzepliński zakwestionował postanowienie Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie (gdzie ostatecznie sprawa trafiła) o umorzeniu śledztwa, wydane w końcu maja br. Prowadzący śledztwo prokurator stwierdził w nim, że jedyną możliwą przyczyną śmierci Jarosława Ostapkowicza było przygniecenie go przez staczający się samochód. Zakwestionował przy tym wartość opinii biegłych z Politechniki Białostockiej, którzy z kolei wykluczali tę możliwość. Zdaniem prof. Rzeplińskiego, prokurator oparł się na wygodnych dla swej wersji opiniach jednych biegłych sądowych, nie biorąc pod uwagę innych, które zostały sporządzone na żądanie matki denata. Prof. Rzepliński zarzucił m.in. prokuraturze zaniedbania w czasie wyjaśniania sprawy, polegające na lekceważeniu wątków, nie pasujących do tezy o przygnieceniu. W konkluzji prof. Rzepliński stwierdził, że “postępowanie powinno być dalej prowadzone w kierunku stwierdzenia, że Jarosław Ostapkowicz został zabity”. dat 1998/09/25, Gazeta Łódzka nr 225, Wyd. lol, s. 1 TOMASZ PATORA Z SĄDU. Wyrok W Sprawie Józefa B. Winny, ale wolny Precedens w łódzkim sądzie. Józef B., który zabił przed swoim domem złodzieja, wyszedł wczoraj na wolność. Sędziowie uznali go winnym, ale nie ukarali. 18 grudnia ubiegłego roku około g. 2 w nocy 44-letni przedsiębiorca Józef B. kładł się spać w swoim domu przy ul. Starorudzkiej w Łodzi. Nagle usłyszał hałas w ogrodzie. Gdy wyszedł przed dom, zobaczył napastnika z nożem w ręku. - Co tu robisz, bandziorze! - krzyknął. Złodziej, 34-letni Marek P., próbował dźgnąć go nożem, ale Józefowi B. udało się uchylić przed ciosem i wycofać do pobliskiej komórki. Wziął stamtąd pistolet korkowiec, wrócił na podwórko i zaczął okładać zabawką napastnika po głowie. Gdy ten upadł, Józef B. nadepnął mu na rękę i wyrwał nóż. Walcząc stracił jednak sam równowagę i przewrócił się. Złodziej zaczął uciekać. Wtedy Józef B. podbiegł do niego i z tyłu dźgnął dwa razy nożem. Trafiony w udo i pośladek Marek P. przeszedł przez płot i już na chodniku upadł. Jego stojący na czatach kuzyn zaciągnął rannego do pobliskiego domu i wezwał pomoc. Mimo reanimacji, Marek P. zmarł po kilku godzinach. Śmiertelna okazała się głęboka rana pośladka, bo nóż przebił tętnicę.Prezydent nie pomógł 69 Prokuratura postawiła Józefowi B. zarzut zabójstwa, a przedsiębiorca trafił do aresztu. Sąsiedzi zebrali w jego obronie ponad dwa tysiące podpisów. Józefa B. poparł też prezydent Łodzi Marek Czekalski, który chciał, by oskarżony odpowiadał przed sądem z wolnej stopy. Sąd poręczenie odrzucił. W areszcie załamany Józef B. trzy razy próbował popełnić samobójstwo, raz odratowano go w ostatniej chwili. Podczas procesu główny świadek Piotr K. - kuzyn zabitego - twierdził, że pijani poszli do ogrodu Józefa B., by ukraść na święta jedną z rosnących tam choinek. Piotr K. twierdził, że gospodarz zadał Markowi P. kilkanaście ciosów nożem, gdy ten już uciekał. Innego zdania był jednak biegły lekarz sądowy, który ocenił, że większość ran na ciele zmarłego to wynik ucieczki przez płot z ostrymi prętami. Sam oskarżony przez całą rozprawę płakał. Tłumaczył, że bronił swego mienia i rodziny, a szczegółów dramatycznej nocy nie pamięta. Prokurator zażądał dla niego 10 lat więzienia. Obrońca utrzymywał, że Józef B. działał w tzw. obronie koniecznej i prosił o uniewinnienie. Ryzyko agresji Wczoraj Sąd Wojewódzki w Łodzi wydał wyrok. Uznał, że Józef B. jest winny, ale nie zabójstwa, tylko skutkującego śmiercią ciężkiego uszkodzenia ciała. Sąd jednocześnie przyznał, że oskarżony działał w obronie koniecznej, choć pod koniec walki przekroczył jej granice. - Nie można zapomnieć, że Józef B. gonił z nożem uciekającego już Marka P., jednak w świadomości gospodarza stan zagrożenia nie ustał - tłumaczył sędzia Sylwester Olejniczak. - Gdyby, jak twierdzi prokuratura, Józef B. chciał zabić złodzieja, zadałby cios w plecy, a nie w pośladek. Nie mógł przewidzieć, że zadana w takie miejsce rana okaże się śmiertelna. Nowy kodeks karny pozwala w sytuacji “nadmiernej” obrony, którą prawnicy nazywają ekscesem, na nadzwyczajne złagodzenie kary lub nawet odstąpienie od jej wymierzenia. Łódzki sąd skorzystał z tej ostatniej możliwości i po 10 minutach Józef B. wyszedł na wolność. Publiczność nagrodziła wyrok brawami. - Jestem szczęśliwy, ale jeśli ktoś przy mnie zaatakuje pana na ulicy, nie pomogę. Proszę wybaczyć, nie chcę tego drugi raz przeżyć - tłumaczył dziennikarzowi “Gazety”. • To precedensowy wyrok - mówił Stanisław Owczarek, obrońca Józefa B. - Sąd wyraźnie pokazał, że bandyta, który wchodzi do mojego domu, bierze na siebie ryzyko agresji. Pierwszy raz zastosowano artykuł 25 nowego kodeksu, który pozwala na odstąpienie od kary, nawet gdy zostanie przekroczona granica koniecznej obrony. Wyrok nie jest prawomocny. Czy łódzki sąd wydał słuszny wyrok? Czy nowy kodeks nie rozszerza nazbyt granic dozwolonej obrony? Andrzej Rzepliński z Komitetu Helsińskiego: • Gdybym był sędzią w tej sprawie, wydałbym identyczny wyrok. Oskarżony z całą pewnością nie dopuścił się zabójstwa. Koniecznym elementem tego przestępstwa jest zamiar zabicia, a tego Józef B. z pewnością nie miał. Tylko pech zdecydował, że złodziej zmarł od ciosu w pośladek. Oskarżony przekroczył granice obrony, ale działał w strachu i poczuciu zagrożenia. Według nowego prawa karnego, sąd w takiej sytuacji powinien odstąpić od wymierzenia kary i to zrobił. Czy nowy kodeks nie jest pod tym względem zbyt liberalny? O to jeszcze się nie boję, nie można bowiem przesądzać sprawy na podstawie tylko jednego wyroku. Musimy poczekać, aż pojawi się na tyle bogate orzecznictwo, że będzie można określić, co dokładnie jest przekroczeniem granic obrony. prof. Andrzej Zoll, przewodniczący Rady Legislacyjnej przy premierze RP: • Samego wyroku, zwłaszcza nieprawomocnego, nie chcę komentować. Jeśli chodzi o nowy kodeks, chcę zwrócić uwagę na niekonsekwencję w jego odbiorze. Z jednej strony atakuje się nowe prawo za nadmierny liberalizm w stosunku do przestępców, z drugiej zaś przedmiotem ataku staje się przepis dający obywatelowi szersze uprawnienia w obronie przed agresorem. Nie jest to obrona nieograniczona. Podkreślam, że odstąpić od wymierzenia kary można tylko wtedy, gdy oskarżony działa pod wpływem strachu lub silnego wzburzenia uzasadnionego okolicznościami zamachu. Podobne przepisy do naszego art. 25 znajdują się w wielu europejskich kodeksach. Not. top [podpis pod zdjęciem] Józef B. na chwilę przed wyrokiem... 10 minut później, wzruszony, cieszył się razem z córką 1998/10/05, GW nr 233, Wyd. waw, s. 2 Pytanie Dnia. Pytanie o warunkowe zwolnienie W piątek Sąd Wojewódzki w Piotrkowie Trybunalskim przychylił się do wniosku o warunkowe zwolnienie Grzegorza Piotrowskiego, skazanego za zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki. Sędzia argumentował, że nowy kodeks karny nie mówi już o “społecznym oddziaływaniu kary”. Czy to znaczy, 70 że teraz liczy się tylko poprawne zachowanie więźnia i to, czy nie popełni znowu przestępstwa? Odpowiada prof. Andrzej Rzepliński, współautor nowego kodeksu karnego wykonawczego. • Nie wiem, czy Piotrowski powinien zostać przedterminowo zwolniony. Przy podejmowaniu takich decyzji najważniejsza jest tzw. pozytywna prognoza kryminologiczna, czyli prawdopodobieństwo, że skazany nie popełni nowego przestępstwa. O ile pamiętam, Piotrowski deklarował, że zabił ks. Popiełuszkę z powodów ideologicznych. Należałoby więc zapytać go o jego dzisiejszy stosunek do ideologii, która każe zabić człowieka za to tylko, że ma inne poglądy. Jeśli natomiast chodzi o kodeks karny wykonawczy - w starym kodeksie też nie było mowy o społecznym oddziaływaniu kary. Sędzia w Piotrkowie powołał się na interpretację Sądu Najwyższego, iż decydując o warunkowym zwolnieniu, trzeba rozważyć, czy zostały już osiągnięte “cele kary”. Nowy kodeks rzeczywiście nic o celach kary nie wspomina. Ale to nie znaczy, że poprzednia wykładnia Sądu Najwyższego jest już nieaktualna. Tym bardziej że nowy kodeks, w przeciwieństwie do starego, kładzie nacisk na zadośćuczynienie przez sprawcę “społecznemu poczuciu sprawiedliwości”. Zresztą w ogóle nowe prawo karne wyraźnie zaostrzyło warunki przedterminowego zwolnienia, co powinno się brać pod uwagę, interpretując przepisy. 1998/10/19, Gazeta Dolnośląska nr 245, Wyd. wrw, s. 1 Wrocław. Po Akcji “Obcy” Zostali sami swoi Z wrocławskich ulic zniknęli mali rumuńscy grajkowie. Cygańskie kobiety nie żebrzą pod kościołami. W sobotę przed południem na pokładzie wojskowego samolotu odleciała do Bukaresztu ostatnia grupa rumuńskich Cyganów. To wynik czwartkowej akcji “Obcy”. Policja i Straż Graniczna zlikwidowały ich obozowisko na wrocławskim Tarnogaju. Zatrzymano blisko 150 osób nielegalnie przebywających w Polsce. Obywateli Rumunii deportowano drogą lotniczą, Bułgarów odeskortowano do granicy z Ukrainą. W weekend na wrocławskich ulicach i pod kościołami nie spotkaliśmy żebrzących rumuńskich kobiet i dzieci. Nikt nie zaczepia turystów i gości restauracji. • Dotychczas co najmniej kilka razy dziennie musiałam interweniować i wypraszać żebrzące dzieciaki - mówi kelnerka jednej z restauracji w Rynku. - Żebracy są i będą. Trzeba tolerować ich inny styl życia. Nikt nie zmusza nas do dawania im pieniędzy - mówi mężczyzna pijący piwo w ogródku Piwnicy Świdnickiej. - Bardziej denerwują mnie korki na drodze niż Rumuni. Po akcji “Obcy” bardziej widoczni stali się rodzimi żebracy. W przejściu podziemnym przy ul. Świdnickiej mężczyzna zachęcał przechodniów do datków, pisząc na tabliczce: “Pilot sowiecki zbiera na śmigło do bombowca”. - Teraz więcej kasy będzie dla nas - cieszy się chłopak zbierający na piwo. • Jeśli żebrze Polak, nie jest to nielegalne - wyjaśnia prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Cudzoziemiec natomiast musi mieć zezwolenie na zarabianie w Polsce, a żaden polski konsulat nie wyda oczywiście zezwolenia na żebraninę. Więc nawet jeśli rumuńscy Cyganie mieliby wizy, zawsze znalazłby się pretekst, żeby ich deportować. W praktyce zależy to od tego, czy ich obecność przeszkadza władzom miejskim i policji. 1998/10/20, GW nr 246, wyd. waw, dział Opinie, s. 20 Jarosław Kurski To nie jest dynamit. Otwierać? Nie otwierać? • Mówi Janusz Pałubicki * O skutki otwarcia archiwów tajnych służb PRL - Jarosław Kurski Janusza Pałubickiego (AWS). Jarosław Kurski: W sprawie ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej SLD prezentuje dialektykę Lecha Wałęsy: jesteście za, a nawet przeciw. Zbigniew Siemiątkowski: Przystąpiliśmy do prac nad ustawą umożliwiającą obywatelom dostęp do ich własnych teczek z absolutnie dobrą wolą. Niestety, odrzucono projekt prezydencki, a za tzw. bazowy uznano projekt rządowy. W trakcie prac komisji sejmowej AWS była twarda jak skała. 71 Zdążyłem się przyzwyczaić, że AWS nie słucha opinii SLD, ale że zignorowała protesty ekspertów Biura Prawnego Sejmu? Że zignorowano opinie Rady Legislacyjnej przy premierze? To przestało być dla mnie zrozumiałe. Mówi Pan o dobrej woli, ale przecież Pan osobiście jest przeciwny samej zasadzie, by udostępnić teczki pokrzywdzonym? • Jestem przeciw, bo jako były minister spraw wewnętrznych za dużo widziałem. W żaden sposób poprzez ujawnienie zasobów archiwalnych nie doprowadzimy do samooczyszczenia. Przeciwnie - rozpęta się polityczne piekło, zatruje się społeczna atmosfera. Archiwa trzeba by zamknąć na cztery spusty. Ale jednocześnie jako SLD nie możemy zamykać oczu na to, że 70 proc. obywateli chce dostępu do akt. Pan to mówi na jednym oddechu. Dlaczego Pan się nie wyłączył z prac nad ustawą? Przecież to z Pana strony polityczny oportunizm. • Moje wątpliwości nikogo nie interesują. Cokolwiek bym powiedział, byłoby to niewiarygodne dla moich przeciwników politycznych. W tej sprawie brakuje głosu autorytetów, którzy są sparaliżowani groźbą zarzutu, że być może chcą ratować własną skórę. W komisji sejmowej chciałem minimalizować szkody i starałem się, by ta ustawa nie krzywdziła ludzi. Miałem to nieszczęście, że musiałem zapoznać się z teczką problemową dotyczącą mojego środowiska zawodowego. To jedno z najgorszych przeżyć w moim życiu. Znam mechanizm tworzenia dokumentacji przez byłe służby. Wiem, ile tam przypadkowości, mistyfikacji, zwykłego lenistwa byłych oficerów, którzy preparowali informacje na użytek swoich przełożonych. Ktoś, kto tego nie wie, bezkrytycznie przyjmie zawartość teczki. ‘Po udostępnieniu archiwów będzie nam łatwiej spojrzeć sobie w oczy’. • Na pewno nie. Ale to powiedział Marek Siwiec podczas debaty sejmowej w kwietniu. Powiedział też: ‘Prawda może okazać się gorzka, zburzyć wiele mitów, podważyć autorytety, ale z przeszłością trzeba się uporać’. • Kiedyś naszym życiem politycznym rządziły dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego. Dziś rządzić będą duchy z ul. Rakowieckiej. Boję się, że o losach ludzi i o ich osobistych dramatach będzie decydować mało wiarygodny spadek pozostawiony przez SB. Nie oszukujmy się, o SLD już tyle złego napisano i powiedziano, że nam otwarcie teczek nie zaszkodzi. A komu zaszkodzi? • Są ludzie, z których możemy być dumni w kraju i za granicą. Publikacja materiałów, niepewnych zresztą, będąca wyrazem pięciu minut słabości, może te autorytety zburzyć. Pytam: po co? Ta ustawa bardzo zaciąży na procesie transformacji w Polsce. To proroctwa, a w czym tkwi sedno sprawy? • Po prostu wiem, co tam cyka. Nasza pamięć zostanie odarta ze wszystkiego, co piękne. Do naszych wspomnień zostanie dopisany ‘bezpieczniacki’ komentarz i policyjna puenta. Dlaczego nie chce Pan pozostawić swobodnego wyboru samym poszkodowanym? Przecież nie będzie obowiązku zaglądania do tych akt. • Ludzie zajrzą i nabędą wiedzę. 72 Ale tylko o konfidentach, donosicielach i funkcjonariuszach, którzy na nich donosili. Inne dane będą zamazane. • Żeby chodziło tylko o konfidentów. W teczce znajdują się np. charakterystyki zawodowe pisane przez przełożonego na polecenie zwierzchników. Przecież dziekan, kierownik zakładu, redakcji czy spółdzielni nawet nie przypuszczał, że kopia charakterystyki zawodowej trafi do SB. Po to właśnie mieli być zatrudnieni w Instytucie Pamięci Narodowej byli funkcjonariusze SB, by takie proste nieporozumienia eliminować, ale głosami SLD to rozwiązanie Sejm odrzucił. • Bo dzielenie esbeków na dobrych i złych, naszych i nie naszych jest moralnie niedopuszczalne. Pan zakłada dobrą wolę ludzi, którzy będą pracować w Instytucie. A Pan nie? • Nie mam takiej pewności. Dowodzi tego polityczny sposób wyłaniania władz Instytutu, gdzie jedynym kryterium fachowości będzie szczery antykomunizm. Dzisiejsza większość parlamentarna wybiera prezesa na najbliższe siedem lat, a kolegium Instytutu - na dziewięć. Tu chodzi o zemstę polityczną i rozrachunek historyczny. Jeżeli zdaniem rządu prezesem Instytutu może być poseł, to intencja jest czytelna: na czele Instytutu stanie polityk. Janusz Pałubicki? • Ta kandydatura się narzuca. Projekt ustawy robiony jest pod jego autora. Grono jego doradców to ludzie silnie motywowani politycznie, jednostronnie patrzący na historię PRL. Nawet jeśli przyjąć, że pracownicy Instytutu będą nieobiektywni, to przecież papiery nie kłamią. Nie spreparowano przecież 180 kilometrów akt. • Na ten temat mam swoje zdanie. Pod koniec PRL ogrom akt został zniszczony, wiele ofiarowano współpracownikom. Na dużą skalę produkowano fałszywki. Najwięksi łajdacy mogą spać spokojnie, bo był czas i ludzie, którzy zadbali o to, by w archiwach nie pozostał nawet skrawek papieru, który by ich obciążał. Bezprawne działania SB traktuje Pan dziś jako swoiste alibi, by nie przeprowadzać rozrachunku z przeszłością. • To nie chodzi o alibi. Ja po prostu wiem, co tam jest. A co tam jest? • Zobaczy pan, jak wejdzie w życie ustawa. Instytut ma funkcję śledczą i procesową. Prokuratorzy tam zatrudnieni będą formułować akty oskarżenia. Co chwila będzie jakiś proces, bo nie może być inaczej przy tak szerokiej definicji zbrodni komunistycznych. Czego Pan się obawia? • Według ustawy zbrodnią komunistyczną są przestępstwa popełnione od 17 września 1939 do 31 grudnia 1989! To znaczy, że i rząd Mazowieckiego może odpowiadać. Przecież nie za każde przestępstwo, tylko za ‘czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w związku ze stosowaniem represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności stanowiące przestępstwa według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie ich popełnienia’. • I co z tego? Ustawa powinna być tak napisana, by żadne sformułowanie nie budziło wątpliwości. Polecam wszystkim, by przeczytali opinię, którą napisał prof. Jan Widacki, ostatni 73 człowiek, który sympatyzowałby z SLD. On spuentował swą ekspertyzę słowami: ‘Po lekturze tej ustawy odnoszę wrażenie, że jestem pierwszym prawnikiem, który miał ją w ręku’. Czy Pana zdaniem należy karać sankcją do trzech lat więzienia osoby, które publicznie i wbrew faktom zaprzeczają zbrodniom nazistowskim i komunistycznym? Jarosław Kurski: SLD twierdzi, że wysmażył Pan bubel prawny. Janusz Pałubicki: Cóż, poczuwam się do ojcostwa tej ustawy w sensie ideowym, ale pracowało nad nią kilku profesorów prawa. Jacy to profesorowie? • Wybitni. Witold Kulesza, przewodniczący Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Andrzej Rzepliński z Fundacji Helsińskiej. Jednak Rada Legislacyjna przy premierze i Biuro Prawne Sejmu nisko oceniły tę ustawę. • Jestem historykiem sztuki, a nie prawnikiem. Gdy prawnicy się spierają, posłowie muszą wybrać. Nie sądzę, by zrobili to ze szkodą dla osób, które będą korzystać z ustawy. Zna Pan miażdżącą opinię prof. Jana Widackiego? • Znam. Cóż, mogę tylko przytoczyć opinie innych prawników, którzy uważają, że pisał o sprawie, na której się nie zna. SLD krytykuje zbyt szeroką definicję zbrodni komunistycznej. Przepis sięga aż do 31 grudnia 1989, co oznacza, że odpowiadać mogą także członkowie rządu Mazowieckiego. • Ci, którzy tak mówią, świadomie zacierają różnicę między komunizmem a demokracją. Czy Mazowiecki popełnił jakieś zbrodnie? To fałszywa sugestia, że niewinnym ludziom może grozić odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne. Tak naprawdę odpowiedzialność grozi za czyny, które stanowiły przestępstwo według polskiego prawa karnego obowiązującego w czasie popełnienia przestępstwa i tylko za czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwowych. Czy więc czyny popełnione przez funkcjonariuszy w latach 1968, 1970, 1976 czy 1981 były zbrodnią komunistyczną czy nie? • sąd. Nie chcę się na ten temat wypowiadać. O tym w każdym indywidualnym przypadku zdecyduje Czy nie razi Pana polityczny sposób wyłaniania władz Instytutu? Obecna koalicja wybierze prezesa na siedem lat, kolegium aż na dziewięć. • Obecna sytuacja, w której chroni się katów przed ofiarami, też jest stanem politycznym. ‘Solidarność’ zabiega o otwarcie archiwów od 1989 r. Wtedy chciało tego jedynie 20 proc. społeczeństwa. Czas przyznał nam rację. Dziś ponad 70 proc. ludzi podziela nasze zdanie. SLD natomiast podchodzi do sprawy koniunkturalnie. W rzeczywistości nie chce ujawnienia akt, ale nie mówi tego głośno, by nie narażać się większości. Równocześnie próbuje ograniczyć zakres ustawy poprzez wprowadzanie do niej poprawek. Wręcz przeciwnie, SLD chce wszystkim udostępnić materiały archiwalne. 74 • Ale w komisji sejmowej proponowali, by ludzie dowiedzieli się, jaką krzywdę im wyrządzano jednak bez ujawniania, kto im tę krzywdę wyrządzał. Donosiciele, współpracownicy i funk-cjonariusze mieli - według SLD - pozostać anonimowi. Ale Pan nie odpowiedział, dlaczego AWS chce wybrać do władz Instytutu tylko swoich ludzi? • Chcemy, by zostali wybrani ludzie, którym naprawdę będzie zależało na udostępnieniu akt poszkodowanym. Oni muszą działać w poczuciu misji, a nie koniunkturalnie, bo to nie jest chwilowa potrzeba. Dla nas to przedsięwzięcie jest bardzo ważne. Pokrzywdzeni umierają. W tym roku zmarło 14 osób z oddziału partyzanckiego Wiesława Chrzanowskiego, byłego marszałka Sejmu. Opieszałość oznacza, że z tego prawa nie skorzystają ludzie najbardziej pokrzywdzeni przez reżim. Tu jednak nasuwa się pytanie o obiektywizm władz Instytutu. • Obiektywizm zapewnia prawo. O tym, kto otrzyma teczkę, stanowi ustawa, a nie widzimisię urzędnika. Natomiast można tę teczkę wydać szybko albo szukać jej w nieskończoność. Pan proponował, by prezes Instytutu mogł być jednocześnie posłem. Przecież to ewidentna próba upolitycznienia urzędu. • Sejm odrzucił tę propozycję. Ale jeśli ktoś próbuje z Instytutu zrobić sąd i sugerować, że musi to być instytucja niezawisła, to jest w błędzie. Instytut Pamięci Narodowej nie jest sądem. Ma tylko wspierać pokrzywdzonych w dochodzeniu przez nich sprawiedliwości przed sądami. Ma ułatwiać dostęp do informacji o przestępstwach. Jednak Instytut będzie miał prokuratorów mogących wszczynać śledztwa i formułować akty oskarżenia. I tu pada zarzut, że uprawnienia śledcze tych prokuratorów będą biczem na przeciwników politycznych. • O każdej prokuraturze można to powiedzieć. Ta prokuratura będzie się zajmowała sprawami sprzed dziesiątek lat. To wymaga szczególnego przygotowania. Zwykli prokuratorzy nie mają zielonego pojęcia o historycznym kontekście ówczesnych wydarzeń. Dość powiedzieć, że śledztwo w sprawie pogromu kieleckiego - prowadzone przez Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu i przekazane Prokuraturze Wojewódzkiej w Kielcach w celu sformułowania aktu oskarżenia - zostało Komisji zwrócone. Dlaczego? Bo prokuratura poleciła Głównej Komisji wszechstronnie zbadać ‘racjonalne’ - jak to określiła - wersje zdarzeń, również te, wedle których pogrom zorganizowało ówczesne podziemie polityczne albo... organizacje syjonistyczne. To najbardziej absurdalne wersje, jakie można sobie wyobrazić! Jakby w 1946 r. Urząd Bezpieczeństwa nie sprawdzał najgorliwiej owych wątków! To kompromituje prokuraturę powszechną. Dlatego wyodrębnienie prokuratorów komisji jest niezwykle istotne. Zresztą prokuratura powszechna tonie w bieżącej pracy. Ale czy prokuratorzy komisji będą się zajmować tylko zbrodniami stalinowskimi? • Jeżeli SLD sądzi, że wracają czasy prześladowań politycznych, to się myli. Te czasy już nie wrócą. To się dopiero okaże, gdy zostaną otwarte akta. • Teczki nie są dynamitem. Same dokumenty niewiele mówią. Tak naprawdę najwięcej informacji przyniosą sami poszkodowani, gdy zetkną się z materiałami, o istnieniu których nie mieli pojęcia. Wówczas zobaczą, na czym polegała cała obrzydliwość totalitarnego państwa. Ale ja to wiem bez czytania donosów. PRL-u nie ma już od dziesięciu lat. Po co do tego wracać? 75 • Bo żyją ci, którzy zostali skrzywdzeni, i ci, którzy krzywdzili. Jak dotąd nasze państwo jest przychylne dla zbrodniarzy i wyjątkowo niechętne ofiarom. Najgrubsze ryby i tak pozostaną poza prawem. Oni już zadbali o to, by ich akta zostały usunięte. Na nich nie ma nawet papierka. • Być może zniszczyli akta, ale zostały ich podpisy w sprawach dotyczących prześladowań innych osób. I ci, których oni prześladowali, mogą ich teraz ujawnić. Przyznaję: w aktach osobowych funkcjonariuszy niewiele jest informacji o ich przestępstwach. Ale posypie się lawina, gdy zaczną mówić pokrzywdzeni. Sprawiedliwość nie jest czymś zawieszonym w próżni. Ludzie szukający sprawiedliwości muszą mieć w państwie sojusznika. Wtedy dopiero mają szansę na zadośćuczynienie. Jeśli nawet nie możemy usatysfakcjonować wszystkich pokrzywdzonych, czy to oznacza, że mamy zrezygnować z tego w ogóle? Podobno w aktach kryje się wiele pułapek i mistyfikacji. Dokumenty są często niewiarygodne, tworzone w celu wykazania się przed przełożonymi. • To akurat jest najmniej prawdopodobne. W SB oszukiwanie przełożonych nie było w cenie i było surowo tępione. Błędem jest też podchodzenie do tych akt z myślą, że każdy umieszczony tam zapis wiernie oddaje rzeczywistość. Jedno jest pewne: te dokumenty starannie relacjonują rzeczywistość policji politycznej. To po co nam taka wiedza? • Jeśli ktoś składał fałszywy donos, treść tego donosu i dziś jest nieprawdziwa. Natomiast krzywda uczyniona tym donosem pozostaje faktem. Instytut nie gwarantuje prawdziwości donosów sprzed kilkudziesięciu lat. Natomiast gwarantuje pokrzywdzonemu, że taka była treść zbieranych przeciw niemu dokumentów. Po co chciał Pan wprowadzić do Instytutu grupę byłych esbeków? Dzieli Pan funkcjonariuszy SB na ‘naszych’ i ‘nie naszych’? • Ta grupa dzięki swej wiedzy miała ujawniać tzw. procedury bezdokumentowe. Spójrzmy na sprawę zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Utworzono grupę? Wydano rozkaz zabicia? Było sprawozdanie? Nic. Żadnych papierów. Nie dlatego, że zostały zniszczone. One w ogóle nie powstały! Co więc zostało? Wiedza, że zabito, oraz dokument potwierdzający pobranie samochodu i tablic rejestracyjnych. Jeśli odrzuci się wiedzę o zabójstwie, to czy z samego dokumentu pobrania samochodu można wnioskować o przestępstwie? Nie można. Dlatego bez wiedzy byłych funkcjonariuszy wiele spraw nigdy nie ujrzy światła dziennego. Dlaczego Sejm odrzucił tę argumentację? • Ten pomysł najbardziej zwalczał SLD, już w komisji sejmowej. Odnoszę wrażenie, że dla postkomunistów najważniejszą grupą, o której dobro zabiega, są funkcjonariusze SB i ich współpracownicy. Na jakiej podstawie Pan tak twierdzi? • Dwa punkty ustawy wzbudziły ich zaciekły sprzeciw. Po pierwsze, chodziło właśnie o grupę co najwyżej dziesięciu byłych funkcjonariuszy, którzy mieli pracować przy procedurach bezdokumentowych. Po drugie, o procedurę świadka koronnego w sprawach o zbrodnię, czyli o instytucję tzw. skruszonego esbeka. Oba te rozwiązania prowadzą do złamania solidarności ubeków i esbeków - a tego, jak widać, SLD najbardziej się boi. Prezydent proponuje udostępnienie akt wszystkim zainteresowanym. 76 • My też. Oprócz pokrzywdzonych także funkcjonariusze, pracownicy i współpracownicy SB będą mogli dowiedzieć się, jakie dokumenty ich dotyczące znajdują się w archiwach. Nie będą tylko mogli ich przeglądać. Ustawa nie daje im szansy przypominania sobie, komu i jakie świństwo wyrządzili. Pokrzywdzeni natomiast będą mogli zaspokoić swą ciekawość w pełnej formie. Nadto wszyscy obywatele - przede wszystkim historycy i dziennikarze - będą mogli zapoznawać się z dokumentami ukazującymi metody działania służb, ale bez ujawniania nazwisk. Nawet krzywdziciele będą mogli dotrzeć do akt, jeśli będą one dowodem przestępstwa, którego ofiarą padł funkcjonariusz lub współpracownik. A w jaki sposób ustawa chronić będzie dane pokrzywdzonego? • Te dane mają klazulę ‘tajne specjalnego znaczenia’. Jedynym i wyłącznym ich dysponentem będzie pokrzywdzony. Będzie miał prawo zrobić z nimi, co zechce, np. ujawnić, zastrzec tylko dla niektórych osób, utajnić na 90 lat. SLD przypuszcza, że to Pan będzie nowym szefem Instytutu i że pisał Pan tę ustawę ‘pod siebie’. • Mam wrażenie, że posłowie z SLD uznali moje duże zaangażowanie w pracę nad ustawą za przejaw czysto osobistego interesu. A ja po prostu rzeczy, którymi się zajmuję, staram się robić jak najlepiej. Niekoniecznie dlatego, że mógłbym mieć z tego korzyść. Ale skąd SLD ma to wiedzieć? Dlaczego chce Pan karać za zaprzeczanie zbrodniom komunistycznym? • Nie tylko komunistycznym, ale i nazistowskim. Nikt w Niemczech nie mówi, że karanie tych przestępstw jest ograniczaniem wolności. Obywatel Niemiec staje przed barakami w Oświęcimiu i mówi do kamery: Oto największy Disneyland Europy Wschodniej. Nic tu nie jest prawdziwe. Nie było komór gazowych, a to, co państwo widzicie, to makiety zbudowane po wojnie. Za tego rodzaju wypowiedzi w Niemczech trafiłby do więzienia. W Polsce nic mu nie grozi. A jeśli ktoś stanie przed budynkiem na ul. Rakowieckiej i powie: Tu nigdy nie katowano ludzi, a w rzekomych celach były przybytki rozpusty - to pójdzie siedzieć? • O tym zdecyduje sąd. Instytut w tych sprawach nie ma nic do powiedzenia. Prokuratorzy Instytutu w ogóle nie będą się tym zajmować. Zajmie się tym prokuratura powszechna i sąd. Ten zapis ogranicza swobodę wypowiedzi i wolność słowa. • Nie ogranicza wolności słowa. Za to ogranicza trochę wolność kłamstwa. Czy Pan jest pewien, że chce otwarcia archiwów? • Jeśli te materiały miałyby pozostać zamknięte na zawsze, to jedyną korzyść odniosą kaci i ich polityczni mocodawcy. • Janusz Pałubicki - absolwent historii sztuki, do 1982 r. pracownik Uniwersytetu A. Mickiewicza w Poznaniu. W stanie wojennym członek podziemnych władz ‘Solidarności’, więzień polityczny 198284. Uczestnik rozmów Okrągłego Stołu, szef Zarządu Regionu ‘S’ Wielkopolska. Od 1997 r. poseł AWS, minister - koordynator ds. służb specjalnych. 1998/10/29, GW nr 254, Wyd. waw, s. 10 NOT. MR, Tomasz Surdel, Artur Domosławski Co zrobić z Pinochetem • Robert Badinter wybitny prawnik francuski, b. minister sprawiedliwości, b. prezes Trybunału Konstytucyjnego. Rozsądek polityczny może podpowiadać zamknięcie krwawych kart historii. Trudno 77 jednak pogodzić się z traktowaniem zbrodni przeciw ludzkości jak pospolitego przestępstwa i z tym, że o podstawie prawnej dla osądzenia takich zbrodni decyduje rząd i większość parlamentarna jednego kraju. To bowiem dzięki stanowisku władz chilijskich Pinocheta chroni immunitet i dzięki temu dyktator raz na zawsze miałby być poza zasięgiem sprawiedliwości. Uważam, że Pinocheta mógłby sądzić tylko międzynarodowy trybunał wyposażony w odpowiednie kompetencje. Jakikolwiek więc by był ostateczny rezultat tego niezwykłego przedsięwzięcia prawnego, jakie próbowała podjąć sprawiedliwość brytyjska, wynika z niego jasny wniosek: jest nieodzowne, by jak najszybciej powstał międzynarodowy trybunał do sądzenia zbrodni przeciw ludzkości. Istnieje wprawdzie trybunał rzymski, powołany przez ONZ w lipcu 1998 r., ale on może sądzić tylko zbrodnie popełnione po jego powołaniu. • Ekspert z ONZ prawnik z Wysokiego Komisariatu ds. Praw Człowieka ONZ w Genewie, prosił o zachowanie anonimowości ze względu na swoją funkcję Decyzja londyńskiego trybunału jest skandaliczna, niezrozumiała i pozbawiona podstaw prawnych. Mam nadzieję, że Izba Lordów ją zmieni. Myślę, że można się spodziewać od niej większego szacunku dla prawa międzynarodowego. Bowiem twierdzenie, że Pinocheta broni na terenie Wielkiej Brytanii jakikolwiek immunitet, jest dowodem całkowitej ignorancji. Paszport dyplomatyczny, który generał otrzymał w chwili wyboru na dożywotniego senatora, nie jest w żadnym wypadku międzynarodowym gwarantem nietykalności. Immunitet przyznać może jedynie państwo, na terenie którego dyplomata prowadzi oficjalną działalność. Immunitet dany Pinochetowi w Chile ważny jest tylko w Chile. Chcąc cieszyć się nim za granicą, Pinochet musiałby wcześniej prosić o przyznanie mu takowego przez władze każdego kraju, do którego się udawał. Wielka Brytania ratyfikowała międzynarodowe konwencje o walce z ludobójstwem i terroryzmem. Jest w nich wyraźnie powiedziane: każde państwo ma obowiązek aresztowania i osądzenia bądź ekstradycji każdej osoby znajdującej się na jej terytorium i oficjalnie podejrzanej o popełnienie którejś z tych zbrodni. Gdyby Wielka Brytania wypuściła teraz Pinocheta, byłby to niestety kolejny sygnał, że prawo międzynarodowe, zwłaszcza jeśli chodzi o prawa człowieka, można sobie dowolnie interpretować i łamać. • Prof. Andrzej Rzepliński profesor Uniwersytetu Warszawskiego, członek Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Gdyby przyjąć rozumowanie angielskiego sądu, nie byłoby podstaw do ścigania np. Radovana Karadżicia, nie byłoby Norymbergi. Zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości i ludobójstwa są przecież popełniane najczęściej przez przywódców państw. Ich sprawców nie chronią żadne immunitety. Pinochetowi nie sposób postawić zarzutu ludobójstwa. Ludobójstwo to - wedle Konwencji ONZ z 1948 r. - zbrodnia popełniona “w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych”. Ludobójstwem był Holocaust, mordowanie chłopów na Ukrainie w latach 30., rzezie w Ruandzie i Tybecie, wydaje się, że również w b. Jugosławii. Reżim Pinocheta odpowiada za zbrodnie polityczne. Ale należy postawić mu zarzut zbrodni przeciwko ludzkości. Są to masowe represje i tortury, jakich dopuszcza się państwo, by zastraszyć społeczeństwo. W odróżnieniu od ludobójstwa nie zawsze musi zmierzać do fizycznej eliminacji. I w Wlk. Brytanii, i w Hiszpani prawo nakazuje ściganie i karanie zbrodni przeciwko ludzkości. Ktoś może zapytać: gdzie Pinochet miałby odsiadywać karę? On w ogóle nie musi iść do więzienia. Mógłby dostać np. symbolicznie jeden dzień odsiadki. Chodzi tylko o to, żeby został osądzony. 1998/10/29, GW nr 254, wyd. waw Znów o lustracji. Trybunał Konstytucyjny orzeknie za 12 dni Mimo że tydzień temu Trybunał Konstytucyjny uznał, że nowelizacja ustawy lustracyjnej jest zgodna z konstytucją, nie zakończyły się perypetie z lustracją w Trybunale. Trybunał 10 listopada orzeknie raz jeszcze, czy ustawa lustracyjna jest zgodna z konstytucją. Wczoraj rozpatrywał wniosek 141 posłów SLD, którzy w grudniu ub.r. poprosili o zbadanie ustawy. Jak do tego doszło. Przypomnijmy: SLD zaskarżył ustawę lustracyjną uchwaloną w zeszłej kadencji. Lustracji jednak na jej podstawie nie rozpoczęto, ponieważ nie udało się znaleźć 21 sędziów gotowych do pracy w sądzie lustracyjnym. 78 Tymczasem Sejm obecnej kadencji znowelizował ustawę lustracyjną. Tę nowelizację zaskarżył do Trybunału prezydent. W zeszłym tygodniu Trybunał uznał, że nowelizacja jest zgodna z konstytucją. To orzeczenie Trybunału jest ostateczne. Prezydent więc nowelizację podpisał. Od 28 listopada zacznie ona obowiązywać. Ale ciągle w Trybunale ‘wisiało’ badanie wniosku posłów SLD. Kurczuk: sprzeczna z konstytucją. Na wczorajszej rozprawie poseł SLD Grzegorz Kurczuk podtrzymał zarzuty wobec ustawy, twierdząc, że: • nakłada ona na osoby kandydujące do ważnych stanowisk obowiązek ‘samooskarżania się’, czyli składania oświadczeń, czy współpracowały one np. z SB; • niejednoznacznie definiuje, co to jest współpraca z PRL-owskimi służbami specjalnymi; • nie rozgranicza współpracy, która wynikła z realizacji konstytucyjnego obowiązku obrony ojczyzny, od współpracy z innych pobudek; • narusza bierne prawo wyborcze (czyli prawo do bycia wybranym) osób kandydujących na stanowisko prezydenta (kandydaci muszą składać oświadczenia, a gdyby któreś przed wyborami okazało się fałszywe, to jego autor nie może kandydować). Ustawa narusza m.in. konstytucyjne zasady państwa prawnego, sprawiedliwości społecznej, równości. Ujazdowski: zgodna z konstytucją. Przeciwnego zdania był poseł Kazimierz Ujazdowski (AWS), który przed Trybunałem reprezentował Sejm. Powołał się on na zeszłotygodniowe orzeczenie Trybunału, że nowelizacja ustawy lustracyjnej jest zgodna z konstytucją. - Trybunał uznał, że obywatele mają prawo wiedzieć, jaka jest przeszłość osób kandydujących do ważnych stanowisk, a osoby te muszą się godzić z takim prawem obywateli. Zdaniem Ujazdowskiego ustawa nie tylko jest zgodna z konstytucją, ale wręcz realizuje jej zasady - demokratycznego państwa prawnego, prawa obywateli do informacji. Powołał się na opinie b. prezesa SN prof. Adama Strzembosza i prof. Andrzeja Rzeplińskiego (Komitet Helsiński), że ustawa lustracyjna precyzyjnie definiuje współpracę. [‘Współpracą (...) jest świadoma i tajna współpraca z organami operacyjnymi lub śledczymi organów bezpieczeństwa państwa w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji’]. Ujazdowski zarzucił wnioskowi SLD próbę ‘wynaturzenia’ konstytucji oraz cynizm. - Pomyliła się panu sala rozpraw Trybunału z salą sejmową. To tam nie brakuje cynizmu i politykierstwa - odciął się Kurczuk. • Wspomniałem o cynizmie w sensie kulturowym - odpowiedział Ujazdowski. Prokurator: ma wątpliwości. Przedstawiciel prokuratora generalnego Zbigniew Szcząska podzielił dwa zarzuty posłów SLD: • możliwość wznowienia prawomocnie zakończonego postępowania przeciw lustrowanemu, • ograniczenia biernego prawa wyborczego kandydatów na prezydenta. W tych dwóch sprawach prokurator zaznaczył, że ‘ma wątpliwości’ lub ‘jest to problem dyskusyjny’. Co do reszty zarzutów - nie miał wątpliwości. Podkreślił, że nikt nie jest zmuszany do ‘samoskarżania się’. - Ktoś, kto nie chce, aby jego przeszłość była wentylowana, nie musi kandydować. Nie ma przymusu bycia ministrem - powiedział Szcząska. Trybunał wyda orzeczenie 10 listopada. Jeśli orzeknie, że ustawa jest zgodna z konstytucją, zakończy to całą sprawę badania zgodności ustawy z konstytucją. Jeśli zaś orzekłby, że ustawa jest z nią sprzeczna, wtedy orzeczenie trafi do Sejmu i będzie przez posłów głosowane. 79 1998/11/02, GW nr 257, Wyd. waw, s. 1 Adam Domagała, Wrocław. Rasistowskie dowcipy przed sądem. Polska - Afryka, Afryka Polska Student z Kamerunu żąda od wydawcy pisma “Dobry Humor” 100 tys. zł odszkodowania za opublikowanie “Dowcipów o Murzynach”. - Zamiarem gazety było lżenie, wyszydzanie i wyśmiewanie mojej grupy etnicznej - mówi student. Samuel Fosso ma 25 lat. Studiuje informatykę i zarządzanie w legnickiej filii Politechniki Wrocławskiej. Dobrze mówi po polsku. Jest jedynym czarnoskórym studentem w Legnicy. W czerwcu złożył do sądu pozew przeciw wydawcy pisma “Dobry Humor”. Samuela oburzył numer z lipca 1997 r. Na okładce podtytuł “Dowcipy o Murzynach” i rysunek dwóch czarnoskórych. Z ust jednego wydobywa się światło. Podpis: “Mówiłem, żeby nie zjadać tego turysty z latarką”. W środku kilkadziesiąt kawałów. Na przykład: “Do baru wchodzi Murzynka z papugą. - Skąd ją masz? - pyta barman. - Z Afryki - odpowiada papuga”. W pozwie Kameruńczyk powołuje się na art. 23 kodeksu cywilnego, który mówi, że prawo chroni dobra osobiste człowieka, m.in. jego cześć. - Domagam się przeprosin w prasie i 100 tys. zł odszkodowania - mówi Samuel. - Takie publikacje tworzą nastroje rasistowskie. Helsińska Fundacja Praw Człowieka opłaciła adwokata dla Kameruńczyka. - Każdy, bez względu na kolor skóry, ma prawo do obrony czci i dobrego imienia. To wynika z konstytucji - uzasadnia prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji. Rozprawa w Legnicy, wyznaczona na połowę października, nie odbyła się, bo nie dojechał Szczepan Sadurski, naczelny “Dobrego Humoru”. Miał zwolnienie lekarskie. W piśmie do sądu tłumaczy, że zamierzeniem “Dobrego Humoru” jest “dostarczanie ludziom uśmiechu”, a nie “lżenie i poniżanie”. Pisze, że po dowcipach, m.in. o Szkotach, Eskimosach i Anglikach, “przyszła kolej na Murzynów”. Twierdzi, że jego pismo cieszy się dobrą opinią m.in. władz kościelnych, bo dowcipy i rysunki o tematyce murzyńskiej przedrukowało jedno z pism parafialnych. • Byłem oburzony wywodami pana Sadurskiego - mówi Samuel. - Jestem praktykującym katolikiem i wiem, że rasistowskie poglądy są sprzeczne z naukami wiary. Przesłałem pismo pana Sadurskiego biskupowi legnickiemu. Czekam na odpowiedź. Fosso skarży też policję. Przed rokiem został pobity na wrocławskim dworcu. Miesiącami bezskutecznie dochodził sprawiedliwości. Twierdzi, że policja przez długi czas nie przesyłała akt do prokuratury, tylko dlatego, że sprawa dotyczy czarnoskórego. • Będę dowodził, że publikowanie takich dowcipów może mieć bardzo poważne konsekwencje mówi Zdzisław Kulczycki, adwokat Fosso. - Niewykluczone, że gdyby nie publikacje tego typu, policja inaczej zajmowałaby się sprawą pobicia pana Fosso. Rozmowa z Samuelem Fosso i komentarze - s. 2; O sprawie pobicia Kameruńczyka - s. 3. 1998/11/02, GW nr 257, Wyd. waw, s. 2, Notowali PAC, ML, ADO. Sprawa Samuela Fosso. Nie chcę płacić upokorzeniem • Joanna Weschler, przedstawicielka Human Rights Watch. Oczywiście takie dowcipy to wyraz złego smaku i rzecz obrzydliwa. Mnie jednak bliskie jest podejście amerykańskie, gdzie ogromną rolę przykłada się przede wszystkim do ochrony podstawowego prawa do swobody wypowiedzi. Wiem, że europejska wrażliwość jest nieco inna, ale według mnie swoboda wypowiedzi powinna przysługiwać wszystkim za wyjątkiem tzw. hate speach (wypowiedzi przepełnionych nienawiścią), w których pada bezpośrednie wezwanie do atakowania czy mordowania kogoś. W USA pojawiają się przecież tzw. Polish jokes - dowcipy o głupich Polakach. Mają swoje odpowiedniki na całym świecie, np. w Polsce to były kiedyś dowcipy o milicjantach, a teraz podobno o blondynkach. To przykre zjawiska, ale nie powinien się nimi interesować wymiar sprawiedliwości. Gdy zaczniemy ścigać bądź skazywać kogoś za to, co powiedział, napisał czy wydał, może to podziałać źle na wolność słowa. Teraz rzecz dotyczy produkcji kiepskich dowcipów, ale potem może się obrócić przeciw kontrowersyjnym, ale wartościowym dziełom artystycznym. • prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Uznaliśmy, że zostały naruszone prawa, jakie każdemu człowiekowi daje Konstytucja RP. Nikt, bez względu na kolor skóry, nie może być dyskryminowany, a każdy ma prawo do obrony swojej czci i dobrego imienia. Sprawa pana Fosso, prawdopodobnie pierwsza tego rodzaju w Polsce, nie ma nic wspólnego z zamachem na wolność słowa. Swoboda wypowiedzi nie może być wykorzystywana do ośmieszania i wyszydzania ludzi. • Mamadou Diouf, Senegalczyk, dr weterynarii, w Polsce od 14 lat. Nie przejmowałbym się książką 80 z dowcipami o Czarnych. Przecież dowcipy opowiadają też Polacy o Niemcach czy Amerykanie o Polakach. Fosso, domagając się odszkodowania, robi tylko darmową reklamę książki i wydawnictwa. Bardziej boję się fizycznej agresji na ulicy. Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że w Polsce jest rasizm. Polacy mają specyficzny stosunek do Rosjan, Niemców, Żydów. Nas, czarnoskórych, tolerują, choć nie uważają nas za specjalnie inteligentnych. 1998/11/21-1998/11/27, G.Telewiz. nr 273, wyd. waw, s. 11 NASZA TV 21:40 Nasze wiadomości 8518421 22:00 Horoskop na jutro 6067247 22:05-01:00 NASZ WIECZÓR 22:05 ‘Terroryzm’ - reportaż Tomasza Rudomino i Anny Kwiatkowskiej 8360624 Wywiady z terrorystami oraz relacja z przygotowań do odbicia samolotu na lotnisku Okęcie. 22:30 ‘Wdowa, terrorystka i SAS’ - film dokumentalny 7798808 23:30 ‘W poszukiwaniu Szakala’ - angielski film dokumentalny 7811605 Film o jednym z najsłynniejszych terrorystów świata Carlosie zwanym Szakalem. Współpracował m.in. z palestyńskimi organizacjami terrorystycznymi i japońską Czerwoną Armią. 01:00 Techno party 1423174 01:30 Zakończenie programu 1998/12/10, Gaz.Dolnośląska nr 289, Wyd. wrw, s. 6, Adam Domagała Prawo. Sąd nad dowcipami Czarny humor Wydawca miesięcznika “Dobry Humor”, pozwany do sądu przez czarnoskórego studenta Politechniki Wrocławskiej za publikację dowcipów o Murzynach, nie przyjechał we wtorek na rozprawę w Sądzie Wojewódzkim w Legnicy. Samuel Fosso, Kameruńczyk, student III roku informatyki i zarządzania Politechniki Wrocławskiej, zażądał od wydawcy miesięcznika “Dobry Humor” 100 tys. zł. - Za lżenie i wyśmiewanie mojej grupy etnicznej oraz za cierpienia psychiczne domagam się także przeprosin w prasie ogólnopolskiej - mówi Fosso. W numerze “Dobrego Humoru” z lipca 1997 opublikowanych zostało m.in. kilkadziesiąt dowcipów o Murzynach. Na okładce pisemka widać rysunek przedstawiający dwóch czarnoskórych. Z ust jednego wydobywa się światło. Podpis: “Mówiłem ci, żeby nie zjadać tego turysty razem z latarką”. Na drugiej stronie krótkie zajawienie: “Dziś śmiejemy się z Murzynów. Wcale to nie oznacza, że jesteśmy rasistami i nie lubimy czarnoskórych ludzi. Po prostu - śmialiśmy się już z tylu tematów, a teraz przyszła kolej na Murzynów”. Jeden z kawałów ze środka numeru: Do komisariatu policji w Chicago przychodzi Murzyn i mówi: • Skradziono mi rower. • Czy miał dzwonek? • Nie. • A światełko odblaskowe? 81 • Też nie. • W takim razie płacisz mandat, czarnuchu! Po pomoc w prowadzeniu sprawy Fosso zwrócił się do Helsińskej Fundacji Praw Człowieka. Fundacja wynajęła Samuelowi adwokata, a u specjalisty z Uniwersytetu Warszawskiego zamówiła opinię, która ma dowodzić, że publikowanie rasistowskich dowcipów przyczynia się do podsycania nietolerancji i agresji przeciwko cudzoziemcom. • Uznaliśmy, że zostały naruszone prawa, jakie każdemu człowiekowi daje Konstytucja RP - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji. - Według niej nikt, bez względu na kolor skóry, nie może być dyskryminowany, a każdy ma prawo do obrony swojej czci i dobrego imienia. Sprawa pana Fosso, prawdopodobnie pierwsza tego rodzaju w Polsce, nie ma nic wspólnego z zamachem na wolność słowa - dodaje prof. Rzepliński. Pierwsza rozprawa Fosso - Sadurski odbyła się w połowie października. Redaktor “Dobrego Humoru” przysłał zwolnienie lekarskie i pismo, w którym tłumaczy, że zamierzeniem “Dobrego Humoru” jest “dostarczanie ludziom uśmiechu”, a nie - o co oskarża go Fosso - “lżenie i poniżanie”. “Podejrzewam, że powód nie zna w wystarczającym stopniu języka polskiego ani też nie przeczytał lub nie zrozumiał wstępniaka - napisał Sadurski. - (...) Nasze wydawnictwo ma charakter wyłącznie humorystyczny i tylko w taki sposób należy odbierać to, co publikujemy”. Sadurski stwierdził też, że we wcześniejszych numerach “Dobrego Humoru” drukowane były dowcipy m.in. o Szkotach, Eskimosach i Anglikach. “Już sam tytuł - tłumaczył Sadurski w swoim piśmie do sądu - świadczy o tym, że nie jest to czasopismo poważne. Pismo to cieszy się także dobrą opinią m.in. władz kościelnych, gdyż niektóre dowcipy i rysunki o tematyce murzyńskiej były przedrukowywane przez jedno z czasopism parafialnych. Gdyby nasze dowcipy i rysunki miały charakter wyszydzający i rasistowski, niewątpliwie nie trafiłyby do czasopisma kierowanego do ludzi wierzących” - napisał Sadurski i stwierdził, że jedynym powodem, dla którego Samuel Fosso pozwał go do sądu, jest chęć zarobienia pieniędzy. Po pierwszej rozprawie Samuel Fosso napisał list do legnickiej kurii biskupiej z prośbą o stanowisko wobec wywodów Sadurskiego. Kuria zdystansowała się wobec słów redaktora “Dobrego Humoru”. Adwokat Samuela Fosso zasugerował przed sądem, że publikacja “Dobrego Humoru” mogła pośrednio - przyczynić się do pobicia, którego ofiarą Samuel padł w listopadzie 1997 roku. Mecenas Zdzisław Kulczycki przedstawił list prof. Andrzeja Rzeplińskiego z Fundacji Helsińskiej i opinię prof. Tadeusza Pilcha, pedagoga społecznego z Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor Rzepliński napisał m.in.: “Niewybredne dowcipy o Murzynach, padając na podatny grunt postaw rasistowskich, mogą w istotny sposób przyczynić się do wywołania uczuć wrogości i nienawiści, a także być zachętą do czynnej agresji”. We wtorek sąd przesłuchał tylko jednego świadka. Emanuel Masala Mahinga, student z Tanzanii i kolega Samuela ze studiów, powiedział m.in.: - Polska jako kraj nie powinna tolerować takich dowcipów. To tak, jakby tolerować opowieści o nieistnieniu obozów koncentracyjnych w Oświęcimiu. Kolejną rozprawę sąd wyznaczył na połowę lutego przyszłego roku. 1998/12/12-1998/12/13, Gazeta w Białymstoku nr 291, Wyd. bib, s. 4 Rozmawiał Tomasz Danilecki, Radzieckie menu Rozmowa z prof. Andrzejem Rzeplińskim Tomasz Danilecki: Obserwuje Pan na bieżąco sytuację na Białorusi. Proszę powiedzieć, które prawa człowieka są tam najczęściej łamane? Prof. Andrzej Rzepliński (prezes Polskiego Oddziału Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka): Przede wszystkim podstawowe prawa i wolności polityczne, bez których europejskie, cywilizowane społeczeństwo nie jest w stanie funkcjonować. Naruszana jest wolność słowa. Formalnie ona funkcjonuje: prasa może ukazywać się bez cenzury, pod warunkiem, że redakcja znajdzie drukarnię, która to wydrukuje. A drukarnie są w rękach państwa, papier jest reglamentowany. Można oczywiście drukować w Polsce czy na Litwie, ale wówczas jest to bardzo drogie. Wtedy niezależna prasa zamienia się w niskonakładowe biuletyny informacyjne. Telewizja jest wyłącznie państwowa, sterowana przez dwór prezydenta. Bardzo poważnie jest też naruszana wolność zgromadzeń poprzez przepisy administracyjne, które wymagają zezwoleń. Przewidują one co można, a czego nie można robić podczas demonstracji pokojowych, gdzie ich w ogóle nie można organizować - co z perspektywy europejskich standardów jest niedopuszczalne. W dużej mierze jest też gwałcone prawo do własności 82 prywatnej. Z jednej strony utrzymywane są potężne molochy czysto komunistyczne, a z drugiej przedsiębiorstwa niepaństwowe są silnie kontrolowane i politycznie, i poprzez różne nakazy administracyjne. Nie jest to prawo, które wprost jest zapisane w konwencjach międzynarodowych, konstytucjach, ale stanowi ono podglebie tych wszystkich spraw. Białorusini, zwłaszcza ci świadomi, którzy mogliby wiele zrobić dla swojego kraju, są pozbawieni nadziei. Nie mogą świadomie kształtować swojego bytu. Władzę przejął faktyczny dyktator, który nie liczy się praktycznie z niczym. Korzysta przy tym z poparcia znacznej części społeczeństwa. Ale w państwie demokratycznym powinniśmy też patrzeć na to, jak zdobywa się to poparcie i ku czemu może ono prowadzić. Kto je ma i czy respektuje on demokratyczne reguły gry. Czy przegrywając wybory, oddaje władzę, tzn. nie obala parlamentu, nie gwałci niezawisłości sądownictwa. Jeżeli ogromne poparcie społeczne ma człowiek, który tak się zachowuje - a tak przecież jest w przypadku Łukaszenki - to nie ma się z czego cieszyć. Mussolini, Hitler czy Stalin też mieli wielkie poparcie, które doprowadziło ich narody do ruiny. Czy w swoich zapisach prawo tego kraju zapewnia przestrzeganie podstawowych praw człowieka? • Tak. To jest podobnie jak z systemem, który obaliliśmy osiem lat temu. Systemem, który mocno przypomina menu w restauracji typu radzieckiego. Wszystko jest w tym menu, tylko kelner nic nie może podać, bo w kuchni naprawdę nic nie ma. Brak niezawisłości sądownictwa powoduje, że nie ma gdzie domagać się przestrzegania przepisów konstytucyjnych czy ustawowych. Czy w takiej sytuacji nieposłuszeństwo obywatelskie jest uprawnionym działaniem? • To przewiduje Powszechna Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 10 grudnia 1948 r. Nieposłuszeństwo obywatelskie rozumiane jako opór bez przemocy, pokojowy, przeciwko przepisom prawa, których nie można inaczej zmienić, z gotowością poddania się karom, stosowanym przez reżim, przy jednoczesnym poparciu społecznym czy międzynarodowym jest jak najbardziej wskazane na Białorusi. Lepiej obalać dyktaturę nie uciekając się do przemocy, niż strzelając. Bo wtedy dyktatura uzyskuje dodatkowe wsparcie i uzasadnienie do umocnienia swojej władzy. A jak wygląda przy tym porównanie sytuacji mniejszości białoruskiej w Polsce? Słyszymy ostatnio o kłopotach szkolnictwa mniejszościowego na Białostocczyźnie. Czy one nie stawiają również nas w złym świetle? • Sposób traktowania mniejszości białoruskiej nie tyle przez władze centralne, ile lokalne, zwłaszcza w Białymstoku pozostawia - z mojej perspektywy - sporo do życzenia. Jest to mało rozsądne z punktu widzenia interesów międzynarodowych Polski. Nam powinno zależeć, żeby Białorusini polscy stanowili ośrodek kultury, promieniujący na całą Białoruś. Stąd płyną oczywiście dalsze zobowiązania dla władz lokalnych i wojewódzkich wspierania różnych działań, organizowanych przez stowarzyszenia mniejszości białoruskiej, a nie tworzenia sytuacji, w której przywódcy tej mniejszości i nie tylko oni, zaczynają traktować władze państwowe - które są także ich władzami - jak przeciwnika. To jest bez sensu. Jednak inne podejście do tych spraw wymaga co najmniej bardzo przyzwoitego poziomu kultury politycznej i nie działania poprzez swoje uprzedzenia. Generalnie to wymaga pewnej klasy i miejmy nadzieję, że to się będzie zmieniało w Białymstoku, i że Białorusini - ze swoimi specyficznymi potrzebami - będą się czuli pełnoprawnymi obywatelami. Bo jest ich mniej, i zorganizowanie tego samego co mają Polacy, wymaga większych nakładów. Jest to przecież ta część naszego społeczeństwa, która jest relatywnie biedniejsza w stosunku do społeczności polskiej w województwie białostockim. Dlatego wymagają oni cieplejszego traktowania ze strony władz, a nie wręcz przeciwnie - takiego, które ma wykazać ich miejsce w szeregu. 1998/12/12-1998/12/13, Gazeta w Białymstoku nr 291, Wyd. bib, s. 4 Konstytucja a sądy Białystok. Seminarium sędziów i adwokatów Czy władza ustawodawcza i wykonawcza uczyniły wszystko, aby sądy mogły rozpatrywać sprawy bez zwłoki? Takie i podobne pytania zadawał podczas wczorajszej konferencji dla sędziów i adwokatów prof. Zdzisław Czeszejko-Sochacki, sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Dwudniowa konferencja poświęcona miejscu i roli sądów w porządku konstytucyjnym RP została zorganizowana m.in. przez białostocki oddział Stowarzyszenia Sędziów Polskich “Justitia”, Sekcję Polską Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawników i Komisję Praw Człowieka przy Naczelnej Radzie Adwokackiej. Wzięli w niej udział także m.in. prof. Andrzej Wróbel, prof. Piotr Hofmański i Antoni Górski, sędziowie Sądu Najwyższego. W czasie seminarium dyskutowano też o możliwościach i potrzebie bezpośredniego stosowania konstytucji w orzecznictwie, a także pozycji, w jakiej sytuuje władzę sądowniczą nowa konstytucja. 83 Nie zabrakło też krytycznego opisu rzeczywistości, która znacznie odbiega od zapisów konstytucyjnych. • Artykuł 45 konstytucji nakazuje wszystkim segmentom władzy, a w szczególności władzy ustawodawczej i wykonawczej zapewnienie takich warunków orzekania przez sądy, aby można to było robić bez zwłoki - przypomniał prof. Czeszejko-Sochacki. Prof. Andrzej Rzepliński z sekcji polskiej Międzynarodowej Komisji Prawników przypomniał w rozmowie z “Gazetą”, że przewlekanie postępowania sądowego, a co za tym nieraz idzie długotrwałość tymczasowych aresztów, to najczęstsze przejawy łamania praw człowieka w Polsce. Rozmowę z prof. Rzeplińskim zamieszczamy powyżej. td 1999/02/02,Gazeta Morska nr 27, Wyd. gdg, s. 4 ROD To Nic, że Podobny - Sprawiedliwość. Zabroniona Fotografia, rysunek Dopuszczalny Czy publikacja portretu osoby zasiadającej na ławie oskarżonych jest zgodna z polskim prawem? Prawnicy twierdzą, że tak. Problem dotyczy procesu Dariusza W., policjanta oskarżonego o spowodowanie śmierci 13-letniego słupskiego kibica Przemka Czai. Sąd nie zezwolił na opublikowanie twarzy Dariusza W. - we wszystkich gazetach i relacjach telewizyjnych wizerunek oskarżonego został więc komputerowo zniekształcony. Odstępstwa dopuścił się pomorski miesięcznik “30 Dni”, który opublikował bardzo dokładny rysunek z sali rozpraw. Widnieje na nim od lewej: adwokat, Dariusz W., i inny współoskarżony policjant. Portret bardzo wiernie odtwarza wygląd całej trójki. • Jestem przekonany, że mimo wszystko prawo nie zostało złamane - mówi prof. Andrzej Rzepliński z warszawskiego biura Fundacji Helsińskiej. - Rysunek jest dość powszechną formą obchodzenia zakazu publikacji zdjęć w prasie zachodniej, szczególnie amerykańskiej i niemieckiej. Jeśli redakcja nie wzywa przy tym, na przykład, do oskalpowania sportretowanej osoby, to wszystko mieści się w granicach normy. Społeczeństwo ma prawo możliwie najpełniejszego dostępu do informacji. • Chodzi o to, że rysunek, choćby najdokładniejszy, nie może być traktowany na równi z fotografią, bo jest do jakiegoś stopnia wizją, interpretacją rysownika - wyjaśnia mec. Roman Nowosielski, adwokat specjalizujący się w prawie prasowym. - Myślę, że w tym przypadku wszystko jest legalne, tym bardziej, że nie opublikowano nazwiska oskarżonego. Redaktor naczelny “30 Dni” wyznaje, że początkowo miał wątpliwości, czy dopuszczalne jest opublikowanie tak wiernego wizerunku. Ostatecznie przeważył casus “Gazety Wyborczej”, która dwa lata temu opublikowała rysunek z procesu i nie miała z tego powodu żadnych problemów. • Uznałem, że zakaz obejmujący również rysunki byłby czymś nielogicznym - mówi Lech Parell. Przecież na salę rozpraw bez przeszkód mogą wejść kibice, o których niekiedy mówi się, że chcą zemsty na Dariuszu W. Dlaczego więc kibice mieliby prawo znać jego wizerunek, a nie miałby go znać czytelnik, który, na przykład, z braku czasu nie mógł się wybrać na proces do koszalińskiego sądu. [podpis pod zdjęciem] Rysunek nie zdemaskuje oskarżonych 1999/02/03, Gazeta w Elblągu nr 28, Wyd. elb, s. 4, ROD To Nic, że Podobny Sprawiedliwość. Zabroniona Fotografia, rysunek Dopuszczalny Czy publikacja portretu osoby zasiadającej na ławie oskarżonych jest zgodna z polskim prawem? Prawnicy twierdzą, że tak. Problem dotyczy procesu Dariusza W., policjanta oskarżonego o spowodowanie śmierci 13-letniego słupskiego kibica Przemka Czai. Sąd nie zezwolił na opublikowanie twarzy Dariusza W. - we wszystkich gazetach i relacjach telewizyjnych wizerunek oskarżonego został więc komputerowo zniekształcony. Odstępstwa dopuścił się pomorski miesięcznik “30 Dni”, który opublikował bardzo dokładny rysunek z sali rozpraw. Widnieją na nim od lewej: adwokat, Dariusz W. i inny, współoskarżony policjant. Portret bardzo wiernie odtwarza wygląd całej trójki. • Jestem przekonany, że mimo wszystko prawo nie zostało złamane - mówi prof. Andrzej Rzepliński z warszawskiego biura Fundacji Helsińskiej. - Rysunek jest dość powszechną formą obchodzenia 84 zakazu publikacji zdjęć w prasie zachodniej, szczególnie amerykańskiej i niemieckiej. Jeśli redakcja nie wzywa przy tym, na przykład, do oskalpowania sportretowanej osoby, to wszystko mieści się w granicach normy. Społeczeństwo ma prawo możliwie najpełniejszego dostępu do informacji. • Chodzi o to, że rysunek, choćby najdokładniejszy, nie może być traktowany na równi z fotografią, bo jest do jakiegoś stopnia wizją, interpretacją rysownika - wyjaśnia mec. Roman Nowosielski, adwokat specjalizujący się w prawie prasowym. - Myślę, że w tym przypadku wszystko jest legalne, tym bardziej że nie opublikowano nazwiska oskarżonego. Redaktor naczelny “30 Dni” wyznaje, że początkowo miał wątpliwości, czy dopuszczalne jest opublikowanie tak wiernego wizerunku. Ostatecznie przeważył casus “Gazety Wyborczej”, która dwa lata temu opublikowała rysunek z procesu i nie miała z tego powodu żadnych problemów. • Uznałem, że zakaz obejmujący również rysunki byłby czymś nielogicznym - mówi Lech Parell. Przecież na salę rozpraw bez przeszkód mogą wejść kibice, o których niekiedy mówi się, że chcą zemsty na Dariuszu W. Dlaczego więc kibice mieliby prawo znać jego wizerunek, a nie miałby go znać czytelnik, który, na przykład, z braku czasu nie mógł się wybrać na proces do koszalińskiego sądu. [podpis pod zdjęciem] Pomorski miesięcznik opublikował bardzo dokładny rysunek z sali rozpraw 1999/02/06-02/07, G.Stołeczna nr 31, Wyd. waw, s. 3, not. Wrób; prof. Andrzej Rzepliński, sędzia Ewa Frąckiewicz, mec. Andrzej Sandomierski Prawo do stania - Sądowe zarządzenie Prezes sądu okręgowego wydał zarządzenie kasujące przywilej dla adwokatów i radców prawnych obsługi poza kolejnością w sądowych sekretariatach. O komentarz poprosiliśmy przedstawiciela Fundacji Helsińskiej, która wymusiła to zarządzenie, sędziego i “pokrzywdzonego”. Dla Gazety Prof. Andrzej Rzepliński Helsińska Fundacja Praw Człowieka Wcześniejsze zarządzenia, wywieszki i idące za tym uprzywilejowanie adwokatów oraz radców tworzyły oczywistą nierówność wobec prawa, łamały zasadę równego prawa do sądu w sytuacji, gdy jedna strona reprezentowana była przez prawnika, a drugiej nie było na niego stać i stawiała się osobiście. Nie znaczy to, że zarządzenie poprawi obsługę klientów. Stan warszawskich sądów jest krytyczny, liczba spraw i interesantów wzrasta, w sekretariatach - szczególnie wydziałów cywilnych - panuje po prostu młyn. To jest także wynik nie najlepszego zarządzania sądami. Tu potrzebne są decyzje, nie narzekania. Warszawski sąd potrzebuje menedżera. Sędzia Ewa Frąckiewicz rzecznik sądu okręgowego ds. cywilnych Decyzja zapadła na kolegium sędziów. Tak jak zdecydowana większość sędziów, byłam za zniesieniem przywileju. Za równością w dostępie do wymiaru sprawiedliwości. Jeśli kogoś nie stać na pełnomocnika, dlaczego ma być narażony na jeszcze jeden dyskomfort, poczucie nierówności? Zarządzenie to może utrudniać adwokatom wykonywanie zawodu, ale oni nie pracują za darmo. Mogą brać mniej spraw, wtedy będą mieli czas, żeby się do nich przygotować. Dziś robią wszystko na ostatnią chwilę, a pisma procesowe często składają dopiero na rozprawach, co łączy się z koniecznością ich odraczania. Zgadzam się, że to nie jest metoda na usprawnienie pracy sekretariatów. Potrzebujemy odpowiednio przeszkolonych, doświadczonych urzędniczek, które będą wiedziały, jak się poruszać wśród setek akt. Mec. Andrzej Sandomierski sekretarz Naczelnej Rady Adwokackiej To zarządzenie uważam za skandal. Ja nie działam w swoim imieniu, ale swoich klientów. Nie mogę stać w kolejkach. W interesie wymiaru sprawiedliwości leży, żebym sprawnie wykonywał swój zawód. Nikt z nas nie pójdzie na rozprawę nieprzygotowany albo w majestacie prawa, oświadczy, że nie może 85 się podjąć obrony, bo nie miał dostępu do akt. Jeśli to zarządzenie wejdzie w życie, liczba spraw odraczanych może wzrosnąć nawet o 50 proc. i sąd nic z tym nie będzie mógł zrobić. Problem nie polega na tym, że adwokaci wchodzą do sekretariatów poza kolejnością, tylko na tym, żeby udostępnić wszystkim stronom sprawny dostęp do akt. Wymiar sprawiedliwości jest w olbrzymim kryzysie, w części zawinionym przez siebie. Łatwo jest wydać zarządzenie “stać muszą wszyscy”, ale to nie rozwiąże sytuacji. not. wrób 1999/02/13-1999/02/14, GW nr 37, Wyd. waw, s. 5, Ewa Siedlecka; Nowy rzecznik, ale jaki? Dwa razy dziecko Za kilka dni sejmowe komisje zajmą się projektami ustaw powołujących rzecznika praw dziecka. Projekty - rządowy i poselski - widzą zadania i kompetencje takiego rzecznika zupełnie inaczej. Rządowy “rzecznik podejmuje działania zmierzające do zapewnienia dziecku właściwej ochrony prawnej, w tym zwłaszcza pełnej realizacji przyrodzonego prawa do życia od poczęcia oraz prawa do wychowania w rodzinie (...) Wspiera rodzinę w wykonywaniu jej zadań opiekuńczych i wychowawczych”. Ma też chronić dziecko “przed informacjami i materiałami szkodzącymi jego dobru”, “przed przemocą fizyczną bądź psychiczną, krzywdą lub zaniedbaniem, złym traktowaniem, demoralizacją lub wyzyskiem”. W tym projekcie dzieckiem jest “każda istota ludzka od poczęcia do 18. roku życia”. Rzecznik wchodzi do akcji, jeśli dowie się o naruszeniu praw lub dobra dziecka. Działa na wniosek obywateli, ich organizacji, samorządów, z własnej inicjatywy. Z projektu rządowego nie wynika jasno, czy dziecko będzie miało prawo do skargi, bo mowa tam jest o obywatelach, a według niektórych dziecko, nie posiadające pełni praw obywatelskich, nie jest obywatelem w pełnym tego słowa znaczeniu. Gdyby tak interpretować ten zapis, to dziecku pozostawałaby istniejąca dziś możliwość poskarżenia się rzecznikowi praw obywatelskich.Rzecznik w sądzie? Propozycja posłów SLD i PSL różni się od rządowej tym, że mówi o również o wolnościach i “interesie”, nie tylko o prawach dzieci. Nie zaleca też rzecznikowi uwzględniania praw rodziców i polskich tradycji dotyczących miejsca dziecka w rodzinie. Dziecko zdefiniowane jest tu inaczej - jako osoba niepełnoletnia. Do “poselskiego” rzecznika będzie się mógł zwrócić każdy, w tym dziecko. Rzecznik “poselski” nie może zajmować się sprawami, do rozstrzygania których powołane są sądy rodzinne (np. rozwody, przyznanie lub odebranie opieki nad dzieckiem). Takiego zakazu nie ma rzecznik rządowy.Rzecznik wbrew rzecznikowi? Wczoraj nad obydwoma projekta- mi dyskutowali prawnicy zaproszeni przez Helsińską Fundację Praw Człowieka. Krytykowali to, że w obu projektach kompetencje rzecznika praw dziecka przepisano z ustawy o rzeczniku praw obywatelskich. Może to powodować komplikacje: - Dziecko niezadowolone ze stanowiska jednego rzecznika zwróci się do drugiego - prorokuje prof. Andrzej Rzepliński. - Jeśli drugi rzecznik będzie miał inne zdanie niż pierwszy, czyje zdanie będzie ważniejsze? • Może też być tak, że np. 17-latka, którego naruszono prawo do prywatności w czasie akcji “Małolat”, rzecznicy będą odsyłać jeden do drugiego - mówił prof. Piotr Winczorek. Prof. Wiktor Osiatyński, który jako ekspert komisji konstytucyjnej zaproponował zapisanie w konstytucji ochrony praw dziecka, uważa, że do tego nie jest konieczny osobny rzecznik. - Wystarczy rzecznik praw obywatelskich - mówił. Co zrobić, żeby uniknąć kompetencyjnych sporów między rzecznikami? Może funkcje obu rzeczników powinna pełnić ta sama osoba - zastanawiali się profesorowie. Można też pomyśleć, by rzecznika praw dziecka Sejm powoływał na wniosek rzecznika praw obywatelskich jako instytucję, ale powiązaną z RPO. Trzeci pomysł: niech zadaniem rzecznika będzie jedynie opiniowanie aktów prawnych, doradzanie rządowi, edukacja w zakresie praw dziecka - a nie interwencje. • Rzecznika praw dziecka do konstytucji wprowadziła lewica, między innymi po to, by pilnował, aby rodzice nie wykorzystywali swej władzy przeciw dziecku. Prawica - w osobie ministra Kapery - uznała, że pobije lewicę jej własną bronią - pod pretekstem funkcji rzecznika przemyci kolejną instytucję strzegącą nierozerwalności rodziny i tradycyjnych rodzinnych wartości. Nie można wykluczyć, że taki rzecznik mógłby utrudniać rozwody małżeństwom, które mają dzieci, co - pomijając interes rodziców niekoniecznie musi chronić dobro dziecka. 86 Widać, że dzieci na tym wszystkim stracą, a nie zyskają. Może więc, dla dobra dziecka, wybrać jakąś trzecią drogę, radząc się mądrych ludzi, a nie ideologów? 1999/02/25, Gazeta Stołeczna nr 47, Wyd. waw, s. 4, Stanisław Podemski; Prof. Andrzej Rzepliński Wracają kolejkowe przywileje - Sąd Okręgowy. Kolejka a konstytucja Minister sprawiedliwości uchylił kontrowersyjne zarządzenie prezesa sądu okręgowego. Decyzja chyba nie dotarła jeszcze do sądu, bo wczoraj adwokaci nadal tkwili w kolejkach do sekretariatów. W końcu listopada ub.r. Helsińska Fundacja Praw Człowieka zażądała od prezesa Sądu Wojewódzkiego w Warszawie zrównania adwokatów i radców prawnych z resztą klienteli sekretariatów sądowych. Uzasadnienie: konstytucja gwarantuje równość wobec prawa i równe traktowanie przez władze publiczne. Prezes Sądu Okręgowego w Warszawie ustąpił przed autorytetem Fundacji i zarządzeniem z 29 stycznia br. zapędził prawników do sążnistych kolejek. W adwokaturze zawrzało i mało brakowało, byśmy mieli kolejny strajk, tym razem palestry. Jednak minister sprawiedliwości nie zgodził się z zarządzeniem, uchylił je 19 lutego i tak uzasadnił decyzję: “Adwokaci i radcowie prawni, w przeciwieństwie do innych interesantów, załatwiają w sądach sprawy innych osób... Pozbawienie ich uprawnienia może wpłynąć ujemnie na pracę sądów z powodu nienależytego przygotowania się adwokatów i radców prawnych do rozprawy... Uprzywilejowanie to nie ma wpływu na prawo każdego do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy przez niezawisły sąd...”. Stanisław Podemski • Dlaczego to, co wywołało konflikt w Warszawie, nie ma miejsca w innych dużych sądach: w Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Wrocławiu? Co może zlikwidować kolejkowy spór, prowadzony z konstytucją w ręku? Sądy stołeczne mają chyba jakieś pole do popisu w takich zmianach organizacji przyjęć interesantów, które pozwolą dorównać do poziomu przyjętego w reszcie kraju. Prof. Andrzej Rzepiński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Liczę na to, że sprawa zostanie doprowadzona do końca - adwokaci będą mieli racjonalnie zorganizowany dostęp do akt, np. w wydzielonym pokoju, i nie będą rywalizować o to z innymi klientami sądów. Liczę, że “stare czasy” nie wrócą. Za to prezesi biorą pieniądze, żeby myśleć, jak to zorganizować. Przykładów nie trzeba daleko szukać - w Sądzie Rejonowym w Otwocku tłum interesantów nie przewala się po korytarzach. 1999/03/15, Gazeta Stołeczna nr 62, Wyd. waw, s. 4, [dział Aktualności Tomasz Urzykowski Czekanie na odszkodowanie - Puławska. Po katastrofie budowlanej Lokator z trzeciego piętra Wojciech Szwed otwiera drzwi do łazienki. Pokazuje przechyloną przed rokiem ścianę i odpadającą glazurę. Potem prowadzi do pokoju, odsłania firankę i bezradnie patrzy na zasłaniającą światło wielką betonową konstrukcję Europleksu. Mieszkańcy bloku przy Puławskiej 23/25 jeszcze przed katastrofą na sąsiedniej budowie wydeptali ścieżki do urzędów, inwestora, straży miejskiej i na policję. Skarżyli się: ta inwestycja jest za blisko naszych okien, dźwigi pracują nad naszymi głowami. Alarmowali: pęka chodnik przed domem, rysują się ściany w mieszkaniach, trzaskają szyby w oknach. Nikt ich nie słuchał. A gdy w końcu zjawiła się komisja z dzielnicowego nadzoru budowlanego, stwierdziła, że wszystko jest w porządku. Swoje “dziesięć minut” mieli w połowie marca zeszłego roku, tuż po katastrofie. Podczas nocnej ewakuacji do hoteli mogli się wreszcie publicznie wyżalić. Przyparty do muru inwestor obiecywał odszkodowania. Eksperci budowlani uspokajali, że dom, choć się zachwiał, jest bezpieczny. Po kilku tygodniach sprawa ucichła. Budowa ruszyła. Znów przestano słuchać mieszkańców, a wysyłane do urzędów i inwestora pisma pozostawały bez odpowiedzi. Na odszkodowania czy choćby załatanie szpar w ścianach ludzie czekają do dziś.Robotnik w oknie, rysa na ścianie Miniony rok będą pamiętali jako jeden wielki koszmar. Tuż za ich oknami robotnicy pracowali dzień i noc, nawet w niedzielę. Ulice wokół domu na wiele miesięcy zmieniły się w plac budowy. - Bezsenne 87 noce. Zero prywatności. Z robotnikami przez okno mogę sobie rękę podać. Widzą, co gotuję na obiad - mówi Marzanna Mróz z trzeciego piętra. • Najgorzej było, jak o czwartej nad ranem wylewali beton. Hałas stawiał wszystkich na nogi wspomina Wojciech Szwed. W miarę jak rosły mury Europleksu, w mieszkaniach, zwłaszcza na niższych piętrach, robiło się ciemno. Teraz już od godz. 14 lokatorzy muszą zapalać światło. Niemal w każdym mieszkaniu są popękane ściany i wypaczone drzwi. Uszkodzenia pochodzą z czasu, kiedy blok zaczął pochylać się w stronę wykopu. • Gdy wróciliśmy po ewakuacji do domu, zastaliśmy rysy na ścianach, potłuczoną glazurę w łazience, ulatniający się gaz z rozszczelnionego przewodu, wypaczone drzwi do pokoju. Nikt nam nie zwrócił za szkody. Mąż nie chciał dłużej czekać i sam zabrał się za naprawianie - opowiada Marzanna Mróz. • Myślałam, że wszystko będzie załatwione, gdy 12 grudnia inwestor zaprosił mieszkańców na poczęstunek na terenie budowy. Zapowiadał wtedy wypłacenie stawek hotelowych tym, którzy podczas ewakuacji zakwaterowali się na własny koszt - opowiada Michalina Knast z ósmego piętra. Mieszkańcy chcieli złożyć się na adwokata, który broniłby ich interesów wobec inwestora. • Część się wycofała, inni nie mieli pieniędzy. Pomysł z adwokatem upadł - mówi Barbara Dłużyńska z II piętra.Tańsze mieszkania Pracownicy agencji obrotu nieruchomościami uważają, że z powodu sąsiedniej inwestycji mieszkania w bloku przy Puławskiej 23/25 straciły nawet do 25 proc. wartości. - Okna bloku wychodzą na ciemną stronę północno-wschodnią. Kiedyś tę niedogodność rekompensowała przestrzeń przed domem. Po wzniesieniu Europleksu między budynkami zrobiła się studnia - mówi Bohdan Grochowski z agencji Drągowscy. - Inna sprawa to sama katastrofa. Dużo czasu musi upłynąć, zanim zatrze się w pamięci potencjalnych nabywców mieszkań i dom przy Puławskiej 23/25 przestanie się z nią kojarzyć. Bohdan Grochowski uważa, że gdyby nie zbudowano Europleksu i nie doszłoby do wypadku, cena metra kw. mieszkania w bloku wynosiłaby ok. 4 tys. zł. Teraz może nieco przekraczać 3 tys. zł. • O ile w ogóle ktoś jest zainteresowany kupnem tu mieszkania. Dotychczas spotkałem się tylko ze zwiększoną liczbą ofert sprzedaży lokali w tym domu - twierdzi Bohdan Grochowski. Bogdan Jabłoński, dyrektor agencji Miko, widzi jakąś szansę wzrostu wartości mieszkań przy Puławskiej: - Szefowie instytucji, które rozlokują się w nowym kompleksie, będą chcieli kupić w pobliżu mieszkania dla swych pracowników. Tak jak przy rondzie ONZ, gdy powstał wieżowiec Ilmetu, tu też lokale staną się atrakcyjniejsze i droższe.Upadają sklepy Na parterze, wzdłuż placu budowy, był kiedyś ciąg dobrze prosperujących sklepów. Po katastrofie zamknięto je na dwa tygodnie, ale i potem klienci rzadko tu zaglądali. Kto chciałby przedzierać się po drewnianych kładkach, nerwowo patrząc w górę, czy podnoszony przez dźwig blok betonu nie spadnie na głowę? Pierwszy splajtował sklep z futrami Gena. Od końca stycznia za szybą wisi kartka z informacją o jego likwidacji. W połowie roku ma zamknąć się też spożywczy. Jego właściciel tylko rozkłada ręce: • Przy budowie nie ma ruchu. Ludzie wolą chodzić gdzie indziej. Straty rosną, a administracja właśnie podwyższyła czynsz. Mnie już nie stać. Zwijam interes - zapowiada. Ostatkiem sił funkcjonuje jeszcze sklep papierniczo-zabawkarski Tamadar. Może dlatego, że działa tu od ośmiu lat i zapracował na renomę, której sprostać może niewiele sklepów tej branży w Warszawie. Żeby wejść do środka, trzeba pokonać ciężko otwierające się drzwi. • Osiadły w czasie katastrofy, kiedy dom się przechylał - informuje ekspedientka. Właściciele skarżą się, że z powodu budowy przychody spadły im o połowę. Same straty szacują na 30 tys. zł. Po długich zabiegach udało im się spotkać niedawno z inwestorem, który polecił im spisać wszystkie szkody, wskazać kilka firm remontowych (do wyboru) i obiecał pokrycie strat.Mamy gest Zgodnie z artykułem 415 kodeksu cywilnego: “Kto z winy swej wyrządzi drugiemu szkodę, obowiązany jest do jej naprawienia”. Dotychczas jednak ani prokuratura, ani nadzór budowlany urzędu wojewódzkiego nie zakończyły postępowania w sprawie wskazania winnych katastrofy przy Puławskiej. Inwestor budowy Europleksu - spółka Kinomax - sfinansowała do tej pory pobyt lokatorów w hotelach i przekazała administracjom bloku 100 tys. zł do podziału między mieszkańców (wypadło po 400 zł na osobę). • Nie przyznajemy się do winy za wypadek i nie musimy wypłacać odszkodowań. Odpowiedzialność za katastrofę spada na wykonawcę robót - austriacką firmę Era-Bau - twierdzi Anna Szwed ze spółki Kinomax. - Tylko w geście dobrej woli zaproponowaliśmy mieszkańcom bloku sfinansowanie napraw ich budynku. W przyszłości zwróci nam to ubezpieczyciel Era—Bau. 88 Podczas niedawnego spotkania inwestora z lokatorami i właścicielami sklepów uzgodniono, że mieszkańcy przedstawią Kinomaksowi listę uszkodzeń spowodowanych sąsiednią budową i kosztorys napraw. Na pytanie, czy nie należy się mieszkańcom jakieś zadośćuczynienie za obniżenie standardu życia, Anna Szwed odpowiada: - Niby dlaczego? Przecież żyjemy w mieście, które się rozwija. Tu domy muszą stawać blisko siebie. A o katastrofie niebawem wszyscy zapomną i na mieszkania w tym domu znów znajdą się chętni - przekonuje.Muszą się zorganizować Prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji Helsińskiej Praw Człowieka radzi, by w przypadku kłopotów z odzyskaniem pieniędzy mieszkańcy bloku przy Puławskiej zorganizowali się i powołali własnych biegłych, którzy ocenią poniesione przez nich straty. • Mając orzeczenie biegłych, mogliby zabiegać w sądzie o odszkodowanie od inwestora lub władz dzielnicy, które zezwoliły na budowę - uważa prof. Rzepliński. Uprzedza jednak, że sąd zawiesiłby postępowanie cywilnoprawne o odszkodowanie do czasu wskazania winnych w procesie karnym. W praktyce takie sprawy ciągną się latami. [Podpis pod foto] Europlex, którego budowa przez rok zatruwała życie mieszkańcom ul. Puławskiej 23/25, teraz zastąpiła im widok z okna 1999/03/16, GW nr 63, Wyd. waw, s. 7 NOT. EM Mówi prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji Helsińskiej Ona ma prawo do ochrony Co państwo może zrobić dla dziecka-ofiary napadu? • Jeśli zagrożenie zdrowia lub życia jest bezpośrednie i realne, dziewczynka ma prawo do ochrony. Czyli także do tego, aby chodził z nią policjant, i to nie tylko do szkoły, ale i np. na spacer. Niedawno minister spraw wewnętrznych zapewnił taką ochronę - całkowicie słusznie posłance Danucie Waniek. Kilkakrotnie napadano na jej dom i samochód. I choć poniosła tylko szkodę w mieniu, a nie uszczerbek na zdrowiu, państwo zdecydowało się ją chronić. Taką ochronę trzeba też zapewnić temu dziecku. Czy Pana Fundacja coś może w tej sprawie zrobić? • Zrobimy. Wysyłamy list do powiatowego komendanta policji z wnioskiem, aby zapewnić dziewczynce ochronę. Możemy też pomóc założyć jej sprawę przeciwko policji o odszkodowanie za poniesiony uszczerbek na zdrowiu. Jeśli pochodzi ona z niezamożnej rodziny, możemy sfinansować koszty takiej sprawy. 1999/03/16, GW nr 63, Wyd. kak, s. 1, [dział Jedynka Iwona Dudzik, ASA Restauracje mają oczy i uszy W ukrytej kamerze Rozmawiasz o interesach w restauracji? Umawiasz się tam na dyskretne spotkania? Musisz uważać w kilku katowickich lokalach właściciele zamontowali ukryte kamery. Zdaniem Roberta Oswalda, który instaluje podobny sprzęt, kamery ma na razie co dziesiąty lokal w Katowicach, ale popyt jest coraz większy. - Klientom zależy na dyskrecji, dlatego większość kamer ukryta jest w elementach dekoracji albo w czujnikach. Niektóre mogą nagrywać również dźwięk mówi. Do zestawu dołącza się siedem kaset wideo, by każdy dzień nagrywany był na innej kasecie. Czy właściciele kasują stare materiały? Nie wiem - przyznaje. Odwiedziliśmy dziesięć znanych katowickich restauracji. Kamery zauważyliśmy w La Stradzie przy ul. Warszawskiej, McDonald’sie przy ul. Stawowej, w kawiarni Wawelska oraz pizzerii La Grotta przy ul. Wawelskiej. W żadnej z nich nie było informacji dla gości, że są nagrywani. W La Stradzie kamera umieszczona jest na filarku przy barze. - Mam biuro w piwnicy, a chcę wiedzieć, co się dzieje na sali. Czy nie obawiam się, że klienci się przestraszą kamery? Sam się 89 dziwię, skąd pani o niej wie, bo z sali raczej trudno ją zauważyć - tłumaczy właściciel i prosi, by nie wymieniać go z nazwiska. W katowickim McDonald’sie białe, niewielkie kamery są przy suficie i przy kasach. - Nie przeszkadza ci, że jesteś filmowana? - pytamy młodą brunetkę. - Jezu, chodzę tu od lat i nigdy dotąd nie zauważyłam tych kamer. Jak oni mogą nas szpiegować? Krzysztof Kłapa, rzecznik prasowy Mc Donald’sa, tłumaczy: - Kamery w restauracji mają służyć bezpieczeństwu lokalu i klientów. Nasze zabezpieczenia uniemożliwiają rozpowszechnienie zapisu zapewnia. W kawiarni Wawelska malutka kamera zwrócona jest na bar. Jacek Ślepowroński, właściciel, nie chce z nami rozmawiać. - Mnie ona w ogóle nie przeszkadza, choć koleżanki narzekały, że teraz nie mogą malować się albo przebierać za barem - mówi Dagmara, kierowniczka kawiarni. - Nigdy nie wiemy, kiedy kamera jest włączona. W sąsiedniej La Grotcie kamera znajduje się przy wejściu. Właściciel Krzysztof Brzózka twierdzi, że nie działa. • To nie do pomyślenia w żadnym cywilizowanym państwie! - ocenia prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Jeśli właściciel obawia się, że np. któryś z gości może uciec i nie zapłacić, może zainstalować kamery, jednak wtedy klienci powinni być o tym poinformowani. 1999/04/07, Gazeta Stołeczna nr 81, Wyd. waw, s. 4 NOT. TU Pytanie o oświadczenie • Czy mieszkańcy domu przy ul. Puławskiej 23/25 powinni podpisać przedłożone przez spółkę Kinomax oświadczenie? Jaki skutek prawny będzie miał taki podpis? Prof. Andrzej Rzepliński z Fundacji Helsińskiej Praw Człowieka: - Oświadczenie jest bezprawne i świadczy o bezczelności ludzi, którzy je napisali. Nie można bowiem zrzec się roszczeń wobec tego, co nastąpi w przyszłości. Przecież katastrofa mogła uruchomić jakiś proces geologiczny, który za kilka lat będzie miał tragiczne następstwa. Mieszkańcy mogą to spokojnie podpisać, bo takie zrzeczenie się nie ma żadnego znaczenia. Co innego zgoda na zaproponowaną wysokość odszkodowania. Jeśli lokatorzy uznali ją za wystarczającą, podpisując oświadczenie, zrezygnują z innej rekompensaty za skutki katastrofy. Maciej Jamka Adwokat: - Mieszkańcy dostali do ręki pismo, które po pobieżnej analizie wydaje się być oparte na obcych wzorach i nie pasuje do polskiego prawa. Jest to próba obrony inwestora przed przyszłymi roszczeniami. Zrozumiałe, że inwestor ma prawo domagać się zrzeczenia się dalszych roszczeń za szkody, które już pokrył, ponieważ mieszkańcy mogliby za jakiś czas przyjść po kolejną rekompensatę za tę samą szkodę. Jednak domaganie się rezygnacji z roszczeń za bliżej nieokreślone szkody wynikłe w przyszłości jest, moim zdaniem, nieskuteczne prawnie. Podobnie, nie można zrzec się prawa do zgłaszania w przyszłości skarg administracyjnych i odwołań administracyjnych. Dlatego uważam, że podpisane przez mieszkańców oświadczenie z punktu widzenia prawa może być co najmniej częściowo nieskuteczne. 1999/06/10, GW nr 133, [wkładka] MAGAZYN nr 23 dodatek do Gazety Wyborczej nr 133, List w MAGAZYNIE nr 28 (GW nr 163) z dn. 15.07.1999 r. na str. 3 Z Archiwum Rodzinnego, JACEK MARCZEWSKI, TADEUSZ ROLKE Piotr Lipiński PRL Mięso, a w środku rzeźnik. W epoce Gomułki dwóch pijaczków krzyczy na ulicy: - Mięsa nie ma, schabu nie ma i kiełbasy brak! Zgarnia ich milicja, a na posterunku komendant uświadamia: - Za Stalina dostalibyście kulę w łeb! Kiedy ich puszczają, pijaczkowie, zataczając się, znów krzyczą na ulicy: - Nic już nie ma, nawet kul! I. EGZEKUCJA • Wawrzecki osiwiał w mgnieniu oka - mówi Barbara Seidler, reporterka sądowa. - Tak opowiadał siedzący z nim w celi śmierci prosty chłop, skazany za morderstwo, potem uniewinniony. Myślał, że człowiek siwieje z wiekiem, po jednym włosku, dzień po dniu. Nie wiedział, że można osiwieć nagle z przerażenia. 90 Kiedy o świcie przyszli strażnicy i zawołali “Waw-rzecki, zabieraj rzeczy”, zrozumiał, że idzie na egzekucję. Chociaż przecież cały czas wierzył, że nadejdzie ułaskawienie. Więźniowie już walili łyżkami o kraty. Poprosił o papierosa. Nigdy wcześniej nie palił. Wyciągnął dłoń i ta wyprostowana ręka zesztywniała, nie mógł jej już cofnąć. Musieli mu włożyć papierosa do ust i przypalić. Według reporterki Barbary Seidler było więc tak: świt, Wawrzeckiego wywlekają z celi osiwiałego, z odrętwiałą ręką. Terminarz prokuratora, księdza, kata Stanisław Wawrzecki, dyrektor warszawskiego Miejskiego Handlu Mięsem, został skazany na śmierć w 1965 r. za udział w tzw. aferze mięsnej. Po 1956 r. był to w PRL jedyny wykonany wyrok śmierci za przestępstwo gospodarcze. Według profesora Andrzeja Rzeplińskiego, prawnika z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, powieszono go jednak nie o świcie, ale po południu: - Po 1956 r. kary śmierci wykonywano w Polsce około godziny siedemnastej, osiemnastej. Nie, jak wieść gminna niesie, o świcie. Żaden prokurator nie wstanie o czwartej rano na egzekucję. Po południu, między obiadem a kolacją, był lepszy czas na wieszanie. Zwykle między decyzją Rady Państwa a egzekucją upływały dwa, cztery tygodnie. Uzgadniano wówczas terminarz prokuratora, księdza, no i kata. Anonimowy współwięzień z Rakowieckiej za- pewnia: - Wawrzecki do końca był przekonany, że z Rady Państwa nadejdzie ułaskawienie. To była pewność absolutna. Może kogoś chronił, nie wyjawił pewnych nazwisk w sądzie i oczekiwał w zamian lojalności. Ktoś ważny musiał mu obiecać, że nie zawiśnie. Mecenas Jacek Wasilewski, obrońca jednego z kierowników sklepów w aferze mięsnej: - W piątek wieczorem dowiedziałem się, że Rada Państwa odrzuciła prośbę Wawrzeckiego o łaskę. Mieli go wieszać w poniedziałek wieczorem. W sobotę rano poszedłem odwiedzić jakiegoś klienta w więzieniu i niespodziewanie natknąłem się na Wawrzeckiego. prowadzili go strażnicy, a on zatrzymał mnie i ze zwierzęcym strachem w oczach pytał: panie mecenasie, co ze mną będzie? A ja dziesięć godzin temu usłyszałem przypadkiem, że umrze, że jego los jest już przesądzony. Co miałem mu powiedzieć? Skłamałem: panie Wawrzecki, niech pan będzie spokojny, ułaskawią pana. Zobaczyłem w jego oczach olbrzymią ulgę. Pomyślałem - dobrze, że skłamałem. Przyczyna zgonu - powieszenie Od odrzucenia prośby o łaskę do wykonania wyroku nie mogło minąć kilka tygodni - jak wyliczył profesor Rzepliński. Wyrok wykonano natychmiast. Rada Państwa odrzuciła prośbę 18 marca. Dzień później na Rakowieckiej sporządzono dokument: “Wymieniony(a) na odwrocie więzień zmarł w więzieniu dnia 19 marca 1965 r. Przyczyna zgonu - wykonanie wyroku przez powieszenie”. Mecenas Wasilewski musiał się pomylić. Nie mógł w sobotę rano pocieszać kłamstwem Wawrzeckiego. Prośbę odrzucono 18 marca - to był czwartek. W piątek wykonano wyrok. W sobotę Wawrzecki już nie żył. II. PROCES Czym się różni przedwojenny sklep mięsny od powojennego? Przed wojną na sklepie było napisane: rzeźnik, a w środku było mięso. Teraz nad sklepem wisi szyld: mięso, a w środku jest tylko rzeźnik. • Zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili w więzieniu Wawrzeckiego - uważa profesor Andrzej Rzepliński. - Gomułka na swój sposób pojmował gospodarkę. Uważał, że należy po prostu zwalczyć złodziei, malwersantów, łapowników, bo oni są winni wszelkim brakom. Jak zwalczyć? Strachem. Powieszono Wawrzeckiego. To był mord sądowy. Sędzia wiedział, że wyrok wydano już wcześniej. Sędzia był tylko końcem pióra. Jakby się worek z mąką rozsypał Dowcipy o mięsie towarzyszyły PRL-owi przez całą jego historię. Mniej Ochabów, więcej schabów. Nie ma szynki, nie ma gnata, Hermaszewski w kosmos lata. Nie ma mięska, nie ma serka, jak tu lubić wujka Gierka. Gdy zabierze i pasztecik, podpalimy komitecik. Paweł Wawrzecki, aktor znany ostatnio z seria- li “Złotopolscy”, “Matki, żony i kochanki”. Gar-deroba teatru Kwadrat. Niechętnie dziś mówi o ojcu, Stanisławie. Wie- le razy już opowiadał. Dla filmu, kolorowych 91 czasopism, zwierzał się nawet Krzysztofowi Ibiszowi. Ojca stracono, kiedy miał 15 lat. • Byłem na ostatnim słowie taty w sądzie - wspomina. - Stracił przytomność. Bronił się, prosił o zrozumienie, że odpracuje. Nie chcę dziś o tym mówić. Słowa, słowa, jakby się worek z mąką rozsypał. I co z tego? Nic. W filmie Leszka Ciechońskiego i Piotra Pytlakowskiego “Śmierć w majestacie prawa” Paweł Wawrzecki opowiadał o ostatnim spotkaniu, kiedy jeszcze nie wiedział, że ojca wkrótce aresztują: “Ja się w dziwny, specyficzny sposób, po męsku, pożegnałem z ojcem. Wychodziłem rano do szkoły, ojciec się przygotowywał, przed południem miał odlatywać samolotem. Wszedłem do pokoju stołowego i powiedziałem: >>no to cześć tato, widzimy się za tydzień<<. nie pocałowałem go, tylko mu podałem rękę. Bo taki byłem mężczyzna, niedługo kończyłem szkołę podstawową. Czułem się dorosły. Właściwie zawsze tego żałuję, że nie pożegnałem się z nim jak należy”. Paweł Wawrzecki wierzy, że ojca wszyscy lubili. Dziś nawet spotkał kogoś, kto powiedział: to był gość w porządku. Wierzy, że ojca uwikłano. Że kogoś krył, ktoś mu obiecał wyrównać przysługę. Dlatego w trakcie procesu stawał się coraz spokojniejszy. Wierzy, że potem zacierano ślady. Dziś nie można nawet przeczytać akt sprawy, bo spłonęły w tajemniczym pożarze w sądzie. Rzadkie ryżawe włosy Mężczyzna, widząc ogonek pod mięsnym, zamawia sobie miejsce: - Polecę tylko do KC nakopać Gomułce. Szybko wrócił, kolejkowicze pytają dlaczego. - Ludzie, tam jest kolejka trzy razy dłuższa. W roku 1964, kiedy rozpoczęły się aresztowania wśród pracowni- ków “mięsa”, zmarła Wanda Wasilewska, Mieczysław Moczar został prezesem ZBoWiD-u i ministrem spraw wewnętrznych, a intelektualiści (wśród nich Maria Dąbrowska, Stefan Kisielewski, Władysław Tatarkiewicz) podpisali “List 34”: “Ograniczenie papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej zagrażają rozwojowi kultury narodowej”. 20 listopada 1964 roku rozpoczął się proces. Barbara Seidler w reportażu “Mięso i inne sprawy”: “Już wprowadzają oskarżonych. Między twarzami milicjantów podpiętych służbiście paskami - twarze tych dziesięciu: zmarszczka nad nosem, w poprzek czoła, dalej ziemista cera i czupryna kędzierzawa, teatralny, zły gest osłaniający twarz przed kamerą, czyjaś szyja purpurowa nad rozchylonym kołnierzykiem i rzadkie ryżawe włosy sczesane na łysiejące skronie”. Stanisław Wawrzecki był jednym z dyrektorów w Miejskim Handlu Mięsem, nadzorującym warszawskie sklepy. Oprócz niego na ławie oskarżonych zasiadło czterech innych dyrektorów uspołecznionego handlu, czterech kierowników państwowych sklepów, a tylko jeden właściciel prywatnej masarni. Ale Zygmunt Szeliga w “Polityce” przekonywał: “Wszyscy bodaj kierownicy sklepów mięsnych, objęci śledztwem, są albo byłymi właścicielami dawnych prywatnych sklepów mięsnych, albo pracownikami tych sklepów lub też wywodzą się z rodzin prywatnych masarzy”. Akt oskarżenia stwierdzał, że zgodnie z wytycznymi i wskazaniami kierownictwa partii, Rady Państwa i rządu (w takiej właśnie kolejności), organy ścigania podjęły energiczne wysiłki, aby wzmocnić walkę z przestępczością gospodarczą i zapew- nić ochronę mienia społecznego przed grabieżą i nadużyciami. “Czyny te bowiem wyrządzają ogrom- ne szkody materialne oraz powodują zakłócenia w planowym zaopatrywaniu ludzi pracy w artykuły pierwszej potrzeby, a także opóźniają stałe podnoszenie stopy życiowej ludności”. Był pożar? Podobno aresztowano Trubadurów. Przed mięsnym śpiewali “Znamy się tylko z widzenia”. Akta sprawy wciąż jednak leżą zmagazynowane w piwnicach warszawskiego sądu. Przewodniczący wydziału podpisuje mi zgodę na wgląd, a ja myślę, że Paweł Wawrzecki, jak na artystę przystało, buduje własną rzeczywistość. Nikt przecież nie wzniecił pożaru, aby zatrzeć ślady zbrodni na jego ojcu. Przeglądam akt oskarżenia, pełnomocnictwa adwokatów. Szukam pierwszych przesłuchań sądowych. Powinny być w trzecim tomie. Ale ich nie ma. Szukam przemówień obrońców - brak. Mowy prokuratorskie - też nie znajduję. Przyglądam się dokładniej ak- tom - pięć tomów. Kartki ponume- rowane dokładnie, po kolei, żad- nej nie brakuje. Ale w pięciu tomach jest tylko akt oskarżenia, wyrok, wezwania świadków, adwokatów. Brakuje najważniejszego - zapisu rozprawy. Czytam w jednym z dokumentów, że sądowe akta tej sprawy powinny liczyć około 50 tomów. Co się z nimi stało? Tego dziś w sądzie nikt nie może wyjaśnić: - Te pięć tomów to wszystko, co mamy. A co z pożarem? Tego też nikt nie wie. 92 Za szybko, aby nadążyć Góral zasnął na pogadance partyjnej. Prelegent go budzi i pyta, co mu się śniło. • Góra mięsa, a na szczycie siedział Pan Bóg - opowiada góral. • Co wy, nie wiecie, że Boga nie ma? - dziwi się prelegent. • A mięso to jest? - pyta góral. W roku 1959 przy komendach wojewódzkich Milicji Obywatelskiej powołano inspektoraty mięsne, a Władysław Gomułka na III plenum KC PZPR zastanawiał się, dlaczego ludzie pragną coraz więcej mięsa. Wymyślił trzy powody: “Pierwszą i naczelną przyczyną jest stale i szybko rozwijający się wzrost siły nabywczej ludności wiejskiej i miejskiej. Przyczyną drugą jest wysoki przyrost naturalny ludności. Przyczyna trzecia tkwi w niewłaściwej relacji cen mięsa do cen innych artykułów żywnościowych”. Kilka lat wcześniej zdawał na polonistykę Michał Głowiński, dziś profesor, historyk literatury. • W ramach zagadnień życia współczesnego jakiś asystent zapytał mnie: dlaczego w Polsce nie ma mięsa? - opowiada. - Trochę się zacukałem. Śmiesznie byłoby powiedzieć: jak to nie ma mięsa? Przecież już nawet “Trybuna Ludu” napomykała, że bywają trudności. Stwierdzić zaś, że to immanentna cecha socjalizmu, oczywiście też nie mogłem. I nagle przypomniałem sobie przemówienie wicepremiera Hilarego Minca o chorobie wzrostu. Dialektycznie tłumaczył, że wzrost gospodarczy jest tak wielki i szybki, że czasami czegoś brakuje. Zesłany sędzia Gierek przejeżdża obok wielkiej kolejki za mięsem. Wysiada i mówi: - Pomogliście mi, to i ja wam pomogę. Godzinę później pod sklep podjeżdża ciężarówka. Wyładowują krzesła. Profesor Andrzej Rzepliński w latach siedemdziesiątych zbierał materiały do doktoratu o rodzinach więźniów długoterminowych. Przebadał ich 130. Wówczas spotkał skazanych za aferę mięsną, którym tymczasem - po wprowadzeniu nowego prawa karnego - wyroki dożywocia zamieniono na 25 lat więzienia. Ale o sprawie usłyszał wcześniej, kiedy jeszcze aplikował w prokuraturze. Opowiadano wówczas, jak wyznaczano sędziów do spraw gospodarczych. Który sędzia był uległy wobec władzy, a który potrafił zachować niezawisłość. • Wśród młodych aplikantów niekłamanym autorytetem cieszył się sędzia Michał Kulczycki wspomina prof. Andrzej Rzepliński. - Dziś pewnie też jest taka giełda, młodzi prawnicy wiedzą, kto uczciwie pracuje, a kto bierze łapówki. W systemie komunistycznym sędzia również mógł wykazać swoją klasę - i z tego właśnie słynął Kulczycki. Sędzia Kulczycki nie zgodził się wydać wyroku śmierci w sądzonej przez siebie aferze skórzanej. Najwyższy wyrok, jaki orzekł, to dożywocie. W sądzonej przez kogo innego drugiej sprawie skórzanej orzeczono śmierć - Rada Państwa jednak skorzystała z prawa łaski. Za nieposłuszeństwo usunięto Kulczyckiego ze stanowiska przewodniczącego warszawskiego Sądu Wojewódzkiego. Zesłano go jako zwykłego sędziego do Siedlec. Do Warszawy wrócił dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Poprowadził wówczas sprawę przeciwko Maciejowi Szczepańskiemu, prezesowi telewizji - pamięta Andrzej Rzepliński. Do sądzenia afery mięsnej wyznaczono więc specjalny skład. Chociaż sprawa toczyła się przed Sądem Wojewódzkim, do orzekania wyznaczono nawet sędziego Sądu Najwyższego. Zakaz kwiatów i piramid Co to jest: długie, pokręcone, odży-wia się głównie nabiałem? Kolejka do mięsnego. Partia już wiedziała o sprawie mielenia. Sprzedawcy-malwersanci mielili podroby: płuca, śledziony i wymiona w cenie 4-8 zł za kg, a za mięso mielone żądali 36-40 złotych. Ministerstwo Handlu Wewnętrznego przygotowało się do batalii. Wydano specjalne przepisy stanowiące, że mielenie jest “bezpłatną usługą na rzecz konsumenta”. Kategorycznie zakazano mielenia na zapas. Co z tego, skoro przepis nagminnie łamano. Wówczas wydrukowano specjalne plakaty informujące klientów o prawnych zasadach mielenia. W tysiącach egzemplarzy rozesłano do wszystkich sklepów w kraju. Niestety, plakaty “zostały bądź celowo zniszczone, bądź zdjęto je lub umieszczono w miejscach niewidocznych dla konsumenta”. O przegranej bitwie o mielenie przeczytałem w szarej teczce, która przeleżała ćwierć wieku w archiwum Komitetu Centralnego PZPR. Kiedy partię rozwiązano, teczkę przeniesiono do Archiwum Akt Nowych. Nosi tytuł: “Afera mięsna w Warszawie” i zawiera 207 stron dokumentów podsumowujących prace specjalnej komisji pod kierownictwem Alojzego Karkoszki, 93 przewodniczącego Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Opisuje działanie Stanisława Wawrzeckiego i podległych mu kierowników sklepów. Komisja wyśledziła typowe przykłady nadużyć: “Przy schabie (cena 44 zł za kg) pozostawia się zbyt długie żeberka (cena 26 zł za kg) lub część biodrówek (30 zł), karkówkę (36 zł), a ponadto nie usuwa się tłuszczu zewnętrznego (24 zł)”. Albo: “Kiełbasę krakowską (40 zł) sprzedaje się jako szynkową (56 zł), kiełbasę zwyczajną (36 zł) sprzedaje się jako rzeszowską (48 zł)”. Waży się według wagi brutto. Zaokrągla ceny w górę; Pracownicy sklepów żywią się bezpłatnie na zapleczu; Kierownicy sklepów wręczają łapówki dyrektorom Miejskiego Handlu Mięsem, którzy w zamian zapewniają większe dostawy. Prace komisji partyjnej zaowocowały wnioskami: “Należy usilnie dążyć do wprowadzenia automatycznych wag samopiszących; Rozważyć możliwość powołania w większych zakładach mięsnych instytucji sądów robotniczych; W celu ograniczenia marnotrawstwa przy bezpośrednim, samowolnym konsumowaniu mięsa i przetworów mięsnych w zakładach pracy, rozważyć możliwość uruchomienia stołówek pracowniczych wydających nieodpłatnie względnie częściowo odpłatnie posiłki dla robotników; Usunąć z lad, stołów sprzedażowych wszelkie dekoracje i przedmioty (kwiaty, piramidy z puszek konserwowych, bloków smalcu itp.), które zasłaniają widoczność towaru wyłożonego lub przygotowywanego do sprzedaży”. “Kryżuje” ludzi Czym się różni świnia od sklepu mięsnego? Świnia ma dużo mięsa i krótki ogonek, a sklep odwrotnie. Kiedy do orzekania w aferze mięsnej wyznaczono skład sędziowski, adwokaci oględnie zaprotestowali: “Obrońcy mają głęboki szacunek oraz zaufanie do wyznaczonych sędziów i przypisują wyłącznie trudnościom technicznym fakt, że w składzie Sądu nie zasiadł ani jeden z sędziów IV wydziału karnego, właściwego normalnie do rozpoznania tej sprawy”. Do składu skierowano sędziów wojewódzkich: Faustyna Wołka i Kazimierza Gerczaka. Przewodniczyć rozprawie miał Roman Kryże, wydelegowany z Sądu Najwyższego. W latach stalinowskich orzekał kary śmierci wobec żołnierzy AK. Mówiono o nim jako o sędzim, który ma prywatny cmentarz. Mecenas Siła-Nowicki mówił o nim, że “kryżuje” ludzi. Dziś już nie żyje żaden z sędziów. Nie żyją też oskarżający prokurato- rzy - Eugeniusz Wojnar i Alfred Policha. Czy wolno zapytać dzieci o ojców? Zadzwoniłem do synów dwóch osób. Może coś wiedzą o kulisach wyroku? Może słyszeli coś o naciskach politycznych, aby wydano wyrok śmierci? Może słyszeli o roli, jaką w tej sprawie mógł odegrać Władysław Gomułka? Może do tej pory milczeli nie dlatego, że chcą ojców zachować w dobrej pamięci, ale dlatego, że nikt ich dotąd o nic nie pytał. Obaj byli wówczas nastolatkami. Nie chcą mówić publicznie o swych ojcach. Czas afer Na zjazd PZPR zaproszono Indirę Gandhi, aby nauczyła Polaków żywić się bez wołowiny, i Goldę Meir, aby opowiedziała, jak odżywiać się bez wieprzowiny. • Mięso w PRL? Przedmiot pożądania - kojarzy profesor Oktawia Górniok, profesor prawa Uniwersytetu Śląskiego, specjalistka od przestępczości gospodarczej. - Każde województwo miało wówczas własną aferę mięsną. Mimo nawoływań: “łapmy złodziei, malwersantów”, efekty były marne, bo funkcjonowało coś, co dziś nazwalibyśmy przestępczością zorganizowaną. Profesor Oktawia Górniok najbardziej zapamiętała aferę z pończochami. W zakładzie, który wytwarzał surowiec do produkcji pończoch, powstała “oficjalna” grupa przestępcza, z dyrektorem, sekretarzem, księgowym, czyli elita. Wygospodarowany materiał wywozili przy okazji legalnych transportów. Ale one wyjeżdżały co kilka dni, więc nadwyżki należało magazynować. Kilku robotników podpatrzyło, gdzie dyrektorzy chowają swoje łupy i sami zaczęli stamtąd podbierać. Powstała oddolna grupa złodziei. Obie grupy, “elitarno-oficjalna” i “oddolno-robotnicza” wiedziały o sobie, musiały się wzajemnie tolerować. To był czas afer. Eugeniusz Górski w przeznaczonej do użytku wewnętrznego MSW publikacji “Ekonomiczne problemy przestępczości w gospodarce mięsnej” wyliczył, że łódzka afera węglowa trwała 18 lat, warszawska afera mięsna - 12 lat, a piotrkowska afera mięsna - 17 lat. 94 Kiedy oskarżano Stanisława Wawrzeckiego, zebrano już dowody - jak wyliczył Jerzy Jagiełło w artykule “Przestępczość w przemyśle i handlu mięsem” - przeciwko 1302 osobom. Już wówczas przedstawiono zarzuty 437 pracownikom i aresztowano spośród nich 331. Ale walka o mięso dopiero się zaczynała. W 1964 r. wniesiono zaledwie 11 aktów oskarżenia w sprawach mięsnych. W 1965 r. - już 79. W latach 1966-68 do sądów trafiało od 48 do 59 spraw rocznie. Walka osłabła pod koniec lat sześćdziesiątych. W 1969 r. aktów oskarżenia było już tylko 31, a rok później - 18. Razem, od 1964 do 1973 r., w sprawach mięsnych sporządzono 452 akty oskarżenia. Anonimowy prokurator, który prowadził kilka spraw aferalnych (wełna, len), opowiada: - Wiedzieliśmy w prokuraturze, że aferami interesują się najwyższe władze. Ale do mnie nigdy nie dotarły żadne naciski. Władza rozmawiała z szefami prokuratur. Śledztwa przebiegały zgodnie z normalnymi regułami zbierania dowodów. Afera wychodziła na jaw, gdy kilka osób przyznało się do winy. Ważna więc była praca z podejrzanym, którą w większości wykonywała milicja. Nigdy nie spotkałem się z przypadkami bicia czy torturowania zatrzymanych w sprawach gospodarczych. Ale milicja czasami mówiła: przyznasz się, dostaniesz paczkę, zgodę na widzenie. Dziewczynka na wysokich obcasach Najdroższa woda - w polskiej kieł- basie. Najtańsza - w polskiej prasie. Dziennikarze siedzieli wówczas w ławie na prawo od składu sądzącego. W miejscu, w którym dziś zasiada prokurator. Zanim jeszcze zapadł wyrok, Ma- ria Osiadacz pytała retorycznie w “Prawie i Życiu”: “Czy był wśród oskarżonych choć jeden człowiek, który opierał się mafii, nie inicjo- wał sam złodziejskiego procederu i nie odpowiadał na inicjatywę innych?”. • Na ile mógł sobie pozwolić dziennikarz opisujący tę sprawę? - pytam Barbarę Seidler, ostatnią z żyjących dziennikarzy relacjonujących aferę mięsną. Barbara Seidler miała kłopoty z cenzurą. Chciała wyraźnie napisać, że jest przeciwniczką kary śmierci. To było jednak dla władzy absolutnie nie do przyjęcia, wszystko wykreślała cenzura. - Ale i tak byłam zadowo- lona, przemyciłam moje poglądy - wspomina. - Cytując przemówienie mecenasa Bieńkowskiego, obrońcy Wawrzeckiego, przedstawiłam argumenty przeciwników kary śmierci: “Jakie mamy prawo skazywać na śmierć jednych, aby nastraszyć lub poprawić innych? I czy szalę ludzkiego życia mogą przechylić najcięższe nawet miliony?”. Po chwili Barbara Seidler przypomina sobie dziewczynkę, która przychodziła na rozprawy. Proces odbywał się w największej sali w warszawskich sądach, która nosiła wówczas numer 17, dziś 252. Milicjanci przedzielili korytarz ławkami, wpuszczali tylko dziennikarzy i osoby z przepustkami. - Na salę nie miały wstępu dzieci - mówi Barbara Seidler. - Zapamiętałam dziewczynkę, mogła mieć 12 lat. Była córką któregoś z oskarżonych. Uciekała ze szkoły. Szła w sądzie do ustępu, malowała się, zmieniała sukienkę i wkładała buty na obcasach. Czekała, aż zbierze się trochę ludzi i przemykała w tłumie do sali rozpraw. Kiedy to zauważyłam, specjalnie szłam do toalety, brałam ją, lekko popychałam przed sobą i zagadywałam milicjantów. Rewolucje od podwyżek Klient zdejmuje w sklepie czapkę i palto, kładzie na ladzie. • Co pan robi? - woła sprzedaw- ca. - To sklep mięsny. O przepraszam - tłumaczy się gość. - Myślałem, że szatnia. • Historyk Andrzej Friszke mówi: - Mięso w PRL było jednym z podstawowych artykułów spożywczych trudno sobie wyobrazić ówczesną dietę bez mięsa. Jadano tłusto, taka była tradycyjna kuchnia wiejska. Było bardzo mało nabiału: mleko, masło, paskudny serek topiony, jeden ser biały, trzy gatunki żółtego. Jogurty pojawiły się dopiero za Gierka. Mięso było artykułem strategicznym i decydowało o losach kolejnych ekip kierowniczych państwa. Władza, kiedy już nie radziła sobie z brakami, podnosiła ceny. I wówczas zaczynały się rewolucje. Mięso obaliło Gomułkę. Wydarzenia grudnia 1970 roku zaczęły się od podwyżek cen. Kolejna podwyżka w 1976 roku doprowadziła do słynnego wybuchu pro-testów w Radomiu i Ursusie. Potem wprowadzono sklepy komercyjne, w których można było dostać mięso częściej i lepsze, ale po wyższych cenach. W lipcu 1980 roku ceny komercyjne na niektóre towary wprowadzono w bufetach zakładowych. Wybuchła “Solidarność”. Miłość zakwitła między kontrolami Polskę podzielono na 49 województw, żeby w totolotku losować, do którego rzucić mięso. 95 Po wyroku Bożena Wawrzecka przefarbowała włosy z ciemnych na blond. - Żeby mnie ludzie nie poznawali - opowiada. Prowadziła kolekturę totolotka w Hali Mirowskiej. Pracowała na antresoli, a wokół kręcili się tajniacy. - Jak się im nudziło, zaglądali do komisu obok wspomina - a ja żartowałam, żeby sobie przynosili krzesełka i buty na zmianę. Pewnie sprawdzali, z kim się kontaktuję, przec eż nie z zakochania przychodzili. Wawrzeckiego poznała w restauracji. Ona była kierowniczką w gastronomii, a on przychodził z wydziału handlu na kontrole, czy w kotletach zgadza się gramatura. Wiosną między kontrolami zakwitła miłość. • Poprzednia żona zostawiła go z dwoma synami i odjechała z rajdowcem - opowiada Bożena Wawrzecka. - Trochę miałam zastrzeżeń ze względu na te dwoje gotowych dzieci. Wawrzecki okazał się dobrym mężem. Kochał synów, w soboty i niedziele sam gotował obiad. • Nieco go tylko ciągnęło do innych babek - wspomina wdowa - ale który chłop tak nie ma? Stanisław Wawrzecki pochodził spod Mławy, ojciec był chłopem. Kiedy Stanisław trafił do Warszawy, został konwojentem w domu towarowym, nosił klientom dywany. Ale szybko zapisał się do partii, awansował społecznie do wydziału handlu i dostał służbową warszawę. Aresztowano go, gdy wysiadał z samolotu. • To była wycieczka dyrektorów i księgowych do Rumunii, Węgier, Czechosłowacji - wspomina wdowa. Trzy dni po aresztowaniu przyznał się, że przyjął łapówki od 120 kierowników sklepów. Uzbierać się z tego miała suma 3,5 mln zł (kilogram zwyczajnej - co wiadomo z ustaleń komisji partyjnej - kosztował wówczas 36 zł). • Mąż w sądzie do wszystkiego się przyznał, myślał, że mu na korzyść policzą - opowiada Bożena Waw-rzecka. - Wyznawał w szczegółach, chociaż nawet nie wszystko wiedział, gdzie było ukryte, bo to już ja pochowałam. • Wiedziałam o tych łapówkach - mówi Bożena Wawrzecka. - Wiedziałam, ale co ja, kochany, mogłam? Mieli prawo jakiś procent w sklepach odliczyć na ubytki, coś wycieknie, coś zeschnie. Nie zawsze, wie pan, te ubytki były w rzeczywistości, ale oni zawsze sobie je odliczali. Takie życie. Mąż innym też woził. Komuś na milicję, gdzieś tam jeszcze, a najważniejszy był ten Hilarek Minc. Mąż mu normalnie pieniądze w teczce woził. Zapamiętałam, bo minister, na świeczniku. Sprawdziłem - kiedy Stanisław Waw-rzecki trafił do MHM w roku 1959, Hilary Minc już od dwóch lat był na emeryturze. Jedzcie szpinak Liczba mnoga od “człowiek”? Ko-lejka. Co to jest kolejka? Socjalistyczne podejście do sklepu. Profesor Michał Głowiński opowiada: - Miałem koleżankę, habilitowaną profesor, w stylu przedwojennej damy. Ugadała sobie ekspedientkę, która zostawiała jej lepsze mięso, a pani profesor odwdzięczała się czekoladkami. Przychodzi trzeci, czwarty raz do sklepu i nagle ta młodsza od niej o 40 lat dziewczyna zaczyna mówić do niej per “ty”. A że nie znała jej imienia ani nazwiska, zwracała się per Niunia. Pani profesor trochę się zacukała, ale zależało jej na mięsie, przystała na taką formę. Ujawnił się taki mechanizm, że ekspedientka, bez posądzenia o przekupstwo, mogła sprzedawać lepsze kąski albo rodzinie, albo bliskim znajomym. Musiała więc oswoić panią profesor. Kazimierz Brandys pisał, że w Polsce Ludowej mięso stało się symbolem. Konsumowanie szynki stało się swojego rodzaju aktem wolności. Świadczyło o posiadaniu czegoś, co stało się w reżimie niedostępne. I nie za sprawą ceny, ale przez jego fizyczny brak. PRL wykształcił język związany z rynkiem żywności. Mięso trzeba było wystać. Mówiło się: “zdobyć mięso”. Mówiono “rzucić mięsem” w znaczeniu przekląć, ale też “rzucono mięso do sklepów”. Kiedy wprowadzono kartki, urzędowo nazwano je bonami towarowymi, aby uniknąć wojennych skojarzeń. Gomułka od pewnego czasu zarzucał Polakom, że jedzą za dużo mięsa. Ale, co dziwne, nie było propagandy wegetariańskiej. A przecież kiedy brakowało masła, zachwalano margarynę. Totalitarna propaganda miała nieograniczone możliwości. Władza mogła nagle powiedzieć: jedzcie szpinak. Ale wegetarianizm chyba kojarzył się z ideologią, z przekonaniami religijnymi. Mógłby zostać przyjęty jako obcy marksizmowi, socjalizmowi. Propaganda wegetariańska byłaby przyznaniem się, że mięsa brak. Barokowe przemówienie Dlaczego nie ma mięsa? Świnie przy korytach, krowy w Lidze Kobiet, a woły pracują. • To był, proszę pana, proces, w którym występowali znakomici obrońcy. Ja byłem ze stajni mecenasa Bieńkowskiego i Maślanki, najznamienitszych wówczas. Złożyłem w sądzie moje pismo: adwokat Jacek Wasilewski, ustanowiony w sprawie. Broniłem Adama Stokłosińskiego, kierownika sklepu mięsnego przy ulicy Hożej. 96 Do dziś pamiętam słowa mecenasa Bieńkowskiego, obrońcy Wawrzeckiego: a jeśli, panowie sędziowie, sięgniecie po najwyższy wymiar kary, pamiętajcie, że ja byłem przeciw, przeciw, przeciw. Mecenas Mirski, który też już nie żyje, wygłosił barokowe przemówienie: zabraniam wam orzec karę długoletniego więzienia, ale jeśli ją wymierzycie, ja moją lutnię adwokacką strzaskam. Mecenas Zofia Wajdowa, żona dziekana rady adwokackiej, poruszyła problem, jaką wartość dowodową mają zeznania wymuszone przez MO. Wyemigrowała do Izraela. Do czasu najwięcej szczęścia sprzyjało mecenasowi Stanisławowi Dryjskiemu. Wstał i powiedział: mój klient nigdy nie był kierownikiem sklepu na ulicy Solnej, wymienionej w akcie oskarżenia. Już szło na uniewinnienie, już się mecenas i oskarżony cieszyli. Ale prokurator dostarczył zaświadczenie, że sklep był narożny, w dwóch instytucjach przypisany do różnych ulic. Nigdy więcej nie spotkałem się z przypadkiem, żeby do sprawy w sądzie wojewódzkim przysłano kogoś z Sądu Najwyższego. Sędzia Roman Kryże był doskonałym prawnikiem, bardzo wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Oskarżonych traktował elegancko: panie Wawrzecki, pan się źle poczuł, może zarządzić przerwę? Może podać wodę? Tacy młodzi i niezbyt doświadczeni prawnicy, jak ja wówczas, dali się nabrać na tę grzeczność. Za przyzwoitego uchodził drugi sędzia, Faustyn Wołek. Wszyscy byli przekonani, że kto jak kto, ale on wyroku śmierci nie podpisze. Podpisał. Trzeci sędzia, Kazimierz Gerczak, był już wówczas starszym człowiekiem. Wkrótce przeszedł na emeryturę. Spotkałem go niedługo później, jak dorabiał w kiosku, sprzedawał gazety. Afera mięsna była okrutną sprawą. Na ławie oskarżonych zasiedli ludzie, którzy dokonali dużej liczby drobnych przestępstw. Ale skazano ich za co innego. Wawrzeckiego - za przywłaszczenie mienia społecznego. A w gruncie rzeczy cała jego działalność polegała tylko na wymuszaniu haraczu od kierowników sklepów. Ponieważ był prostym człowiekiem, wpadał do jakiegoś sklepu, brał na bok kierownika: słuchaj Wojtku, Zenku, idę po południu z kumplami do re-stauracji, potrzebuję parę złotych. Kierownik wyciągał pieniądze i dawał dyrektorowi. Co to miało wspólnego z zagarnięciem mienia społecznego? Poważny prawnik zakwalifikowałby to jako tzw. przestępstwo czynnego łapownictwa. Tylko że za łapówki prawo nie przewidywało śmierci. Mojego klienta w aferze mięsnej skazano na osiem lat więzienia. Nie odsiedział. Umarł w więzieniu wkrótce po wyroku. Dziś wolą łososia Gomułka podczas urlopu poszedł do sklepu po mięso. Wraca wściekły: - Kilka dni człowiek nie urzęduje i już niczego nie ma. Gdzie się właściwie podziewało mięso w PRL? Jeden z ówczesnych działaczy PZPR opowiada: • Mięso było czymś szczególnym w PRL, w czym uwidoczniała się najostrzej gospodarka niedoboru. Za pomocą cen zrównoważono rynek warzyw i owoców krajowych. Na Węgrzech i w Czechosłowacji zrównoważono również rynek mięsa. W Polsce władza nigdy w pełni się na to nie zdecydowała. Dlaczego? Polacy chyba byli bardziej wyczuleni na stałość cen niż na równowagę rynkową. Zagrała też psychologia. Kiedy ma się nudną pracę, miło urwać się i postać w kolejce. Ludzie umawiali się: dziś ja wychodzę wcześniej do mięsnego, jutro pani, pani Krysiu. Profesor Wojciech Roszkowski, historyk gospodarki, mówi: • Mięsa wciąż brakowało, bo rolnictwo w rzeczywistości nie było prywatne. Chociaż chłopi mieli własną ziemię, państwo decydowało o cenach skupu, kontyngentach. Wieś miała mięso, miasto musiało je zdobywać. O czym decydował chłop? Tylko: sprzedać czy zjeść samemu. Mięso było w PRL przejawem bogactwa, dostatku. Zwłaszcza na wsi, gdzie przed wojną jadano go niewiele. Władza utożsamiała wzrost spożycia mięsa ze wzrostem dobrobytu. A jakim symbolem może być dziś mięso? Jak ktoś się chce pokazać, stawia na stole łososia. Profesor Janusz Kaliński, także historyk gospodarki, przedstawia powojenną historię mięsa. Kolektywizacja załamała hodowlę - mówi. - Chłopi oddawali ziemię do spółdzielni - bo inaczej nie mogli - ale inwentarz wyrzynali. Do 1949 r. w Polsce obowiązywały kartki. W tym roku władze ogłosiły akcję “H”, czyli hodowlaną. Wspierano, poprawiano, przydzielano. Ale wkrótce przyszła wojna koreańska i potrzeba było pieniędzy na zbrojenia, a nie na rozwój hodowli. Na początku lat pięćdziesiątych państwo wprowadziło obowiązkowe dostawy - trwały aż do Gierka. Poprawiło się nieco po 1956 r., za Gomułki, kiedy rozpadły się tysiące spółdzielni produkcyjnych, a z Zachodu sprowadzono pasze hodowlane. • Pomysł był taki: importujemy paszę jako surowiec, a potem sprzedajemy przetworzony produkt, choćby budzącą pożądanie szynkę w puszkach - opowiada profesor Janusz Kaliński. - Szła 97 głównie na rynek angielski i amerykański, to nasza przedwojenna tradycja. Mięso eksportowano oczywiście również do Związku Radzieckiego i zaopatrywano stacjonujące w Polsce wojska radzieckie. Wkrótce okazało się, że Polska za pasze płaci więcej, niż zarabia na eksporcie. Ograniczono import co tylko jeszcze bardziej zmniejszyło hodowlę. Połowa lat 60. to był już szczyt problemu mięsnego. Jednocześnie brakowało wszelkich towarów przemysłowych, które mogłyby odebrać społeczeństwu nieco apetytu na mięso. - Hasło: rajstopy zamiast smal-cu nie mogło się przyjąć, bo brakowało rajstop - twierdzi profesor Janusz Kaliński. Aferę mięsną zapamiętał jako przykład socjalistycznej korup- cji. Mówi: • Powszechnie stosowano talony: na samochody, telewizory. Trzeba było mieć kwit na węgiel, na cement, na cegłę. Kwit należało wychodzić u przewodniczącego rady narodowej, u sekretarza partii, w związkach zawodowych. To było silnie korupcjogenne. Dzisiaj ludzie uważają, że korupcja rozlewa się szeroką falą. Ale to inna korupcja. Teraz ktoś ma dużo pieniędzy i sprawę do załatwienia, z której będzie miał jeszcze większe pieniądze. A wtedy wszyscy maluczcy musieli dawać łapówki. Magazynierowi w geesie, ekspedientce w mięsnym, żeby przed komunią odłożyła chudszą szynkę. Kto dziś w sklepie wręczy łapówkę, żeby dostać lepszą glazurę? Według “Trybuny” • Pół kilo cwaniaka poproszę - mówi klient. - Słucham? - pyta sprzedawca. - O salceson mi chodzi - tłumaczy klient. - Nie dał się cwaniak wywieźć za granicę. Kolejne dni procesu komentowała “Trybuna Ludu”. Opowiadali milicjanci konwojujący oskarżonych, że ci zwracali się do nich z wymówkami, kiedy po raz pierwszy zakładano im publicznie kajdanki: taki wstyd, panowie, jak można? No cóż, uczucie wstydu także bywa spóźnione. Od Wawrzeckiego prokurator chciał się dowiedzieć, skąd, jego zdaniem, kierownicy sklepów czerpali pieniądze dla niego. Okazało się, że jed- na z kierowniczek miała... ogród, który przynosił jej dochody. Tymi dochodami dzieliła się z dobrego serca z oskarżonym. Inna otrzymała spadek... Inny oskarżony, jak twierdzi, próbował uciekać od natrętów. Wiedząc, że kierownicy sklepów przynoszą pieniądze w poniedziałki, starał się w tym dniu wynaleźć sobie jakieś sprawy do załatwienia w mieście. Nie musiało ich być wiele, skoro według własnych obliczeń samego oskarżonego uzbierało się ponad półtora miliona złotych. Oskarżony dyrektor Gradowski szeroko rozwodził się nad swym brakiem kwalifikacji fachowych. Czyż niedokończony metalowiec, były robotnik kolejowy i były kierow- ca może znać się na produkcji i handlu mięsem? Zapomniał tylko, że jest sądzony nie za niedopełnienie obowiązków służbowych. Dożywocie wykonane w całości Awantura na przystanku MZK. - Pan nie wie, kim ja jestem! Jestem kierownikiem mięsnego! Kobieta obok prostuje: - Przemądrzały, ja go znam. To profesor na uniwersytecie. Mecenas Czesław Łapiński rozważa: - Kto miał w PRL władzę nad mięsem, zyskiwał mocną pozycję polityczną. Dyrektor w “mięsie” mógł innych przekupywać, korumpować. Dlatego zastanawia mnie, dlaczego tak mocno uderzono w Wawrzeckiego. Czy to była jakaś walka wewnątrzpartyjna, czy on może wyrósł zbyt wysoko? Musiał mieć przecież protektorów, którzy stchórzyli albo okazali się zbyt słabi. Mecenas Łapiński bronił Mieczysława Fabisiaka, naczelnika wydziału w Państwowej Inspekcji Handlowej. • Moi koledzy, broniąc swoich klientów, dowodzili, że ten nie przyjął jakichś pieniędzy, ten nie był na jakiejś naradzie. A ja uderzyłem wprost w nadużycie prawne: tryb doraźny. Oznaczał, że sprawa toczy się tylko przed jedną instancją, bez możliwości odwołania. Przewidywał karę śmierci. Uważałem, że zastosowano go bezprawnie. Przysiadłem fałdów nad przemówieniem, odwołałem się do największych wówczas autorytetów prawnych: teoretyków radzieckich. W przemówieniu przywołałem nawet Andrieja Wyszynskiego. To był paradoks - powoływanie się na radzieckich teoretyków, aby obalić kon-cepcję prawną zafałszowaną z powodów politycznych. Fabisiaka skazano na dożywocie. Wyrok, można rzec, wykonano w całości. Mój klient po dwóch latach zmarł w więzieniu. Przewodniczący składu, sędzia Roman Kryże, uchodził za faceta z twardą ręką. Skłonnego do radykalizmu przy orzekaniu. Po latach przypadkowo usłyszałem - Kryże komuś się wygadał - że pewnego dnia włożył eleganckie rękawiczki, ciemny garnitur i poszedł na odprawę do KC, gdzie zapoznał się z poglądem partii na aferę mięsną. Czesław Łapiński, który to wspomina, w czasie wojny służył w Armii Krajowej. Na półce ponad jego głową stoi książka o rotmistrzu Witoldzie Pileckim, który dobrowolnie zgodził się pojechać do obozu w Oświę-cimiu, aby tam zorganizować pod- ziemie. 98 Po wojnie, w latach stalinizmu, Pileckiego skazano na karę śmierci. Wyrok wydał sędzia Roman Kryże. Oskarżał - wówczas jako prokurator wojskowy - Czesław Łapiński. Władza nie była krwiożercza Jaś narysował świnię: ryj, uszy, kopyta, ogon. Pani w szkole pyta: - A gdzie reszta? Jaś tłumaczy: - To świnia krajowa, gdybym dorysował resztę, to byłaby eksportowa. Jeden z ówczesnych działaczy PZPR zastanawia się: • Wśród polityków sprawa mięsna była dość głośna nie z powodu samej afery, lecz przez drastyczny wyrok, który wydawał się nawrotem do stalinizmu. Władza gomułkowska nie była przecież krwiożercza. Wystarczy spojrzeć w statystyki: za Gomułki wykonywano mniej więcej tyle wyroków śmierci, ile przed wojną. Prawo karne za Gomułki było rzeczywiście drakońskie, jednak wyrokami śmierci nie szafowano. W połowie lat sześćdziesiątych załamały się jednak nastroje popaździernikowe. Gomułka czuł, że traci poparcie społeczne. Polityków jednak najczęściej zawodzi ocena - dlaczego. Rozpaczliwie szukają wytłumaczenia. Gomułce mogło się wydawać, że powodem są afery wynikające z nadmiernej liberalizacji gospodarki. Reprezentował ascetyczny typ polityka, z domu wyniósł skromne, ludowe wyobrażenia o tzw. życiu na przyzwoitym poziomie. Okazywał dezaprobatę wobec wszelkich objawów bogacenia się - potem eki- pa Gierka była całkowicie od te- go wolna. Gomułka sam nie próbo-wał na państwie robić pieniędzy i nie tolerował takich postaw w swoim otoczeniu. Przyjmowanie miodów Dlaczego w sklepach brakuje mięsa? Bo wszystkie świnie zapisały się do PZPR. A partia, jak się okazało, nie spełniła oczekiwań Gomułki. Komisja partyjna, która, aby walczyć z aferami, domagała się wag samopiszących i zdjęcia kwiatów z lad chłodniczych, zajęła się również partyjnymi problemami moralnymi. Okazało się bowiem, że wśród aresztowanych w “mięsie” jest aż 37 członków PZPR. A trzech spośród nich to nawet byli pracownicy aparatu partyjnego - Stanisław Wawrzecki, były instruktor KW PZPR, Zygmunt Woźniak, wcześniej kierownik wydziału handlu KW PZPR, i Włodzimierz Suprun, dawniej II sekretarz komitetu dzielnicowego Śródmieście. Problem okazał się jeszcze większy. Komisja raportowała: “Jedną z przyczyn, że afera pozostała przez tak długi okres czasu nieujawniona, był niewątpliwie fakt bliskiego powiązania odpowiedzialnych działaczy partyjnych, a głównie b. sekretarza KW PZPR Harasimowskiego, b. I sekretarza KD Wola Maciejewskiego i b. zastępcy przewodniczącego Stołecznej Rady Narodowej Antasa z jednym z głównych oskarżonych - Gradowskim. Towarzysze ci nie zwracali żadnej uwagi na styl życia Gradowskiego, sami uczestniczyli w częstych przyjęciach, bywali u siebie, wyświadczali sobie wzajemnie usługi, swoimi kontaktami umacniali w kręgach aktywu i opinii społecznej autorytet i pozycję Gradowskiego”. Udział towarzyszy różnych szczebli w przyjęciach z okazji otwarcia sklepów “świadczy o dużym nasileniu tendencji do użycia i posiadania. Zjawiska te w postawach towarzyszy były traktowane jako normalne, jako niesprzeczne z wymogami etyki partyjnej, jako należne z tytułu spełnianych funkcji. Zakup i sprzedaż samochodu przez Harasimowskiego, dążenie do samochodu nowoczesnego poprzez kilkakrotną sprzedaż z zyskiem samochodu starego przez Maciejewskiego, przyjmowanie win i miodów, użytkowanie motocykli, magnetofonów, telewizorów itp. świadczą o tej tendencji”. Partia usunęła ze swego grona trzech wspomnianych towarzyszy, ale przy okazji uświadomiła sobie poważną demoralizację mas członkowskich. W 1963 r. usunięto z PZPR 223 członków. 62 proc. wykluczono za przestępstwa gospodarcze, 16 proc. za “inne naruszenia moralne, głównie pijaństwo”. Z warszawskiej Spółdzielni Pracy Moto-Serwis za nadużycia wydalono całą Podstawową Organizację Partyjną w liczbie pięciu osób. Sekretarza POP w MHD przyłapano na granicy polsko-radzieckiej na przemycie. Komisja mięsna z przerażeniem odnotowała: “Wypowiadający się na zebraniu POP członkowie uznali, że >>nie należy się czepiać człowieka, który i tak stracił finansowo<<”. Odnotowano też, że “rzadko zdarza się, żeby administracja lub POP dochodziła, skąd członek partii lub bezpartyjny ma pieniądze na budowę domku czy kupno samochodu”. Oprócz problemu członka PZPR dostrzeżono również problem alkoholowy. Komisja badająca aferę mięsną odnotowała, że mimo zakazu “na-gminne jest urządzanie przyjęć z wódką z różnego rodzaju okazji i dla podkreślenia ważnych wydarzeń w życiu zakładu”. Większość funduszy reprezentacyjnych przeznaczano na alkohol. “Fabryce im. Świerczewskiego przyznano sztandar. Na tradycyjną lampkę wina zaproszono 300 osób, wypito około 100 litrów wódki, zakończyło się bijatyką”. Weryfikacja Dlaczego nie ma mięsa? Bo w drodze do socjalizmu nawet bydło nie nadąża. 99 W “mięsie” zarządzono weryfikację. Partia postanowiła: objąć weryfikacją pracowników handlu i przetwórstwa mięsnego, a następnie gastronomię, handel warzywami i owocami, piekarnictwo i placówki skupu artykułów pochodzenia zagranicznego. Na 65 kierowników, członków partii, zweryfikowano negatywnie prawie połowę. Postanowiono: w celu umocnienia kontroli społecznej kontynuować powoływanie komitetów przy każdym sklepie. Do komitetów sklepowych włączyć aktyw Frontu Jedności Narodu, komitetów blokowych, rad narodowych. Wypalić do korzeni Czym się różni droga do komunizmu od szlaku do Morskiego Oka? Niczym. Jedno i drugie prowadzi przez Głodówkę. W 1965 r. rząd PRL potępiał “agresję amerykańską w Wietnamie”. Biskupi polscy napisali do niemieckich: “przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Zmarła Maria Dąbrowska. Niedługo przed śmiercią zanotowała w swoich “Dziennikach”: “W pismach była wiadomość o wykonaniu wyroku na tym jakimś Wawrzeckim z afery mięsnej. Co za błąd! Czy ci >>marksiści<< wiedzą, że Marks był bezwarunkowo przeciwko karze śmierci? Czy kto z nich czytał kiedy nieocenzurowanego w Moskwie Marksa?” 1 lutego 1965 r. sąd udał się na naradę nad wyrokiem. Tryb doraźny wymagał, aby wyrok wydano zaraz po zamknięciu rozprawy. O godz. 21.15 sędziowie zakomunikowali jednak, że ogłoszą go dopiero nazajutrz, po nocnej przerwie. Adwokaci, którzy uznali to za złamanie prawa, uzyskali odpowiedź wyższej instancji: “W danej sprawie Sąd nie odroczył wydania sentencji wyroku, a tylko przerwał naradę nad wyrokiem, co ze względu na spóźnioną porę i zmęczenie członków sądu leżało w interesie oskarżonych”. Sąd napisał w uzasadnieniu wyroku, że przydzielone ilości mięsa były zbyt małe, aby sklepy wykonywały plany. Sklepy mięsne handlowały więc również dżemami, konserwami, pieczywem. Kierownikom zależało na jak największych przydziałach. Umożliwiały bowiem większe malwersacje, podmiany gatunków, oszukiwanie klientów. Za dodatkowe przydziały wręczali łapówki dyrektorom. Wawrzecki żądał złotówki od każdego dodatkowego kilograma mięsa. Kiedy jeden z kierowników przyniósł mu 500 złotych, Wawrzecki rzucił banknot ze słowami: dziadom więcej daję. Sąd stwierdził, że “wobec grabieżców mienia społecznego sięgającego milionów złotych nie może być w Polsce Ludowej, która z ogromnym trudem i wysiłkiem całego społeczeństwa odbudowuje zgliszcza i ruiny pozostawione przez wojnę, żadnego pobłażania i że tego rodzaju wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa musi być wypalony do korzeni”. Prokurator żądał trzech kar śmierci. Sąd nakazał jedną. Czterech pozostałych dyrektorów skazał na dożywocie. Resztę - na więzienie od 9 do 12 lat. • Pamiętam nieludzki płacz, kiedy ogłaszano wyrok - wspomina reporterka sądowa Barbara Seidler. - Skowyt! Bożena Wawrzecka wspomina: - Rodziny oskarżonych zawsze siedziały z przodu - tym razem posadzili nas z tyłu, pierwsze ławki poobsadzali jakimiś tajniakami, żebyśmy byli dalej. Paweł Wawrzecki zapamiętał ból syna, który nie może pomóc ojcu stojącemu kilka metrów od niego. Odebrana kwatera Nowa metoda uboju - pod tucznika podkłada się ładunek wybuchowy. Połowa leci na zachód, połowa na wschód, a Polaków krew zalewa. Bożena Wawrzecka: - Potem oszukali nas z miejscem pochowania męża. Dostaliśmy pismo z fałszywą kwaterą na cmentarzu. Prawdziwe miejsce znaleźliśmy dzięki znajomym. Po wyroku Wawrzeckim skonfiskowano mieszkanie. - Za życia męża tylko to mieszkanie kupiliśmy wspomina wdowa. - Poza tym nie mieliśmy na co wydawać pieniędzy. Auto było służbowe, a zagranicznych wycieczek, takich jak dziś, jeszcze nikt nie urządzał. Prośba o łaskę • Czy są ryby? - pyta klient. - Nie, tu nie ma mięsa - odpowiada sprzedawca. - Ryb nie ma obok. Jak Wawrzecki prosił o łaskę? Czy pisał o dzieciach? Czy czuł się winny? Czy obiecywał poprawę? W biurze ułaskawień Kancelarii Prezydenta, która przejęła obowiązki po swoim odpowiedniku przy Radzie Państwa, wyjaśniają, że nigdy u nich nie pozostaje kopia prośby o łaskę. Razem z innymi opiniami wraca do akt sądowych. Ale w sądzie, jak już wiem, prośby o łaskę nie znajdę. Nie zachowała się również w Sądzie Najwyższym. Rzecznik prasowy informuje, że zgodnie z prawem dokumenty zniszczono kilka lat temu. Być może jakiś ślad znalazłby się w aktach penitencjarnych, znajdujących się w więzieniu na Rakowieckiej. Centralny Zarząd Zakładów Karnych nie widzi jednak możliwoś-ci, abym przejrzał te akta. Szczegóły wykonania kary śmierci pozostają tajne. 100 Jak Wawrzecki prosił o łaskę? Oszukano sędziego O czym marzy polska świnia w drodze do rzeźni? Żeby choć jej serce pozostało w kraju. Wśród prawników krąży opowieść, że kiedy opiniowano podanie o łaskę Wawrzeckiego, jeden z sędziów protestował przeciw utrzymaniu kary śmierci. Z powodów zasadniczych: nie ma kary śmierci dla złodzieja. Podobno sędziemu jednak zasugerowano, że chodzi tylko o prewencyjny wydźwięk wyroku, a Rada Państwa na pewno skorzysta z prawa łaski. Sędzia miał ulec takiemu argumentowi. Oszukano go jednak. • Może to plotka - mówi profesor Andrzej Rzepliński. - Ale opisuje ona sytuację ówczesnego wymiaru sprawiedliwości: władza zawsze może oszukać sędziego. Anonimowy działacz PZPR: - Podobno kiedy rozpatrywano prawo łaski wobec skazanego na śmierć w aferze skórzanej, Gomułka pokłócił się z Aleksandrem Zawadzkim, przewodniczącym Rady Państwa. Gomułka na posiedzeniu Biura Politycznego naciskał na wykonanie wyroku, a Zawadzki pod wpływem listów, sprzeciwów intelektualistów, zaprotestował. Powiedział: zrób siebie przewodniczącym Rady Państwa i będziesz wieszał, kogo chcesz. Gomułka zarządził przerwę, a po niej już do sprawy nie wracał. To wydaje się prawdopodobne. Gomułka, kiedy nie mógł czegoś przeforsować, zamykał się w sobie, krążył po pokoju, palił papierosy. Czekał na następną okazję. Tu, gdzie serce, tkwił nóż Dialog w sklepie: • Pół kilo zwyczajnej proszę. • Nie ma. • To pół kilo pasztetowej. • Też nie ma. Jest tylko to, co widać. • To pół orła poproszę. Reporterka sądowa Barbara Seidler spotkała się znowu ze skazanym w aferze mięsnej dyrektorem Kazimierzem Witowskim - 15 lat po wyroku, kiedy został zwolniony przedterminowo z więzienia. “Nikt go nie chciał, nikt na niego nie czekał - pisała w reportażu “Nie mógł wrócić”. - Mieszkanie było ogołocone z mebli, sprawiało wrażenie nie zamieszkanego. Ale oni mieli do Witowskiego pretensję. Że wrócił. Oni? Tak, oni - najbliżsi, którzy już dawno nie byli najbliższymi, przynajmniej nie mieli się za takich. Przed piętnastu laty i dawniej, gdy przynosił do domu pieniądze, coraz więcej pieniędzy, to był drogim mężem, kochanym tatusiem. Teraz wyszedł z więzienia stary, zniszczony człowiek. Cofnięty w siebie, nieśmiały, małomówny, lękliwie cofający się przed każdym”. Zatrudnił się w Zakładzie Oczyszczania Miasta. Rodzina składała donosy: że się awanturuje, bije, krzyczy. Rodzina wolała, żeby wrócił do więzienia niepotrzebnie zajął mieszkanie. Od kilkunastu lat to był już przecież obcy człowiek. Pewnego dnia “wrócił jak zwykle do swojego >>śmietniska<<, jak czasem mówił - pisała Barbara Seidler - poszedł do kuchni odgrzać sobie wczorajszą zupę. W przedpokoju napadli na niego: żona, córka, zięć. Bili, wymyś-lali. Krzyczeli: >>Wynoś się!<<. Sąsiedzi słyszeli odgłosy awantury, rozróżniali nawet słowa. Najagresywniejszy był zięć. A on miał w ręku nóż. Długi, kuchenny. Pchnął. Zięć zawył, wybiegł na klatkę schodową”. Sąsiad potem zeznał, że kiedy na odgłos krzyków wpadł do mieszkania: “Witowski, to znaczy sprawca, leżał na środku podłogi, był w koszuli i spodniach, na jednej nodze miał ranny pantofel, druga była bosa. Tu, gdzie serce, tkwił nóż”. Zięcia pochowała rodzina. Witowskiemu urządzono pogrzeb na koszt państwa. III. SKAZANY Bezwiednie rozglądam się po kawiarni, na chwilę zatrzymuję wzrok na dwóch kobietach przy sąsiednim stoliku. Wówczas starszy mężczyzna, który ze mną siedzi, pyta: - Czy ktoś nas podsłuchuje? Wiele razy spotykałem się z takim odruchem u starszych ludzi. Po więzieniu i kilkudziesięciu latach przeżytych w PRL-u nigdy już pewnie nie wyzbędą się podejrzliwości. Szukałem kogoś takiego kilka tygodni. Najpierw z aktu oskarżenia wynotowałem adresy wszystkich oskarżonych. Ale to były adresy z roku 1964. Potem przeglądałem książki telefoniczne, sprawdzałem, czy jakieś dane jeszcze do siebie pasują. Kiedy dzwoniłem albo jeździłem pod wypisany adres, okazywało się, że ten, kogo szukam, już od dawna nie żyje, że kiedyś tu mieszkał, ale mu skonfiskowano domek, i nie wiadomo, co dalej, że tu już mieszka trzecia rodzina, może poprzednia 101 coś by wiedziała, ale nikt nie wie, jak ją odnaleźć. Pod jednym blokiem powiedziałem do domofonu: - Tu kiedyś mieszkała rodzina oskarżonego w aferze mięsnej. Nie wie pani, co się z nią stało? Wówczas starszy głos odpowiedział: - Pan przyjdzie po południu. Wtedy będzie mąż. Najlepiej z nim rozmawiać. To jego skazano. Jestem ostatni Zgodził się na rozmowę pod warunkiem, że nie wymienię jego nazwiska. Jest ostatnim żyjącym spośród skazanych. • Byłem wówczas dyrektorem - opowiada. - I jednego dnia, po aresztowaniu, z piedestału dyrektora spadłem do piwnicy komendy milicji. Potem rozdmuchano naszą sprawę. Do sądu jeździlismy w konwoju, pięć milicyjnych nysek z przodu, pięć z tyłu. Na każdym skrzyżowaniu stało dwóch milicjantów z karabinami. Traktowali nas jak największych bandytów, prasa sugerowała, że celowaliśmy w ustrój Polski Ludowej. W moim wyroku napisali: “Wiedząc, że ubytki są za wysokie, nic nie zrobił, żeby je zmniejszyć, przez co pomógł do zaboru mienia”. Absurd! Ja doprowadziłem do tego, że z roku na rok normy na ubytki były coraz mniejsze. Według mnie wtedy doszło do wojny wewnątrz partii. Niektórzy usiłowali wykazać, że Gomułka prowadzi błędną politykę gospodarczą. A Gomułka postanowił twardo udowodnić, że polityka jest dobra, tylko trzeba surowo karać. Walczyć z aferzystami! Powołano przecież specjalną komisję z Karkoszką, która nas rozpracowywała. Znaleźli mnóstwo nazwisk, ale o nich na procesie milczano. Jasno zakreślono krąg osób, które można publicznie wskazać, którym trzeba wytoczyć sprawę. Ja im bardzo pasowałem. Należałem do AK, miałem brata księdza. Chciałem budować samy Drugi raz spotykamy się w jego mieszkaniu. Jest wciąż skrupulatny. Na półkach w równych rzędach stoją teczki: “Zdrowie, badania, skierowania”, “Sprawy kasowe koła AK”, “Telewizja kablowa - opłaty”. Za oknem niemiłosiernie hałasują setki samochodów. • Kiedy tu się wprowadzałem, jeszcze nie było tej ruchliwej drogi. Ale teraz to żaden problem. Nawet śpię przy otwartym oknie. Używam aparatu słuchowego, wystarczy, że go wyjmę i już mi wozy nie przeszkadzają. Mam 82 lata. Przesłuchiwali mnie całymi nocami, już byłem wykończony. Przyznałem się do winy, bo mi na milicji obiecali lepsze warunki w areszcie. Obiecali nawet, że będę odpowiadał z wolnej stopy. Z niczego się nie wywiązali. Jedni przyrzekali, a potem przyszła druga ekipa śledcza i powiedziała: my o żadnych obietnicach nie wiemy. Powinienem teraz mówić, że niczego nie wziąłem. Ale wszyscy przyjmowali, takie były czasy. Za pierwszy razem było tak - przyszedł do mnie pracownik, rozmawialiśmy, zostawił na biurku kopertę i wyszedł. Zajrzałem do środka, a tam były pieniądze. Wyskoczyłem na korytarz, ale już nie było po nim śladu. Szczerze chciałem mu oddać. Ale przyszły moje imieniny, trochę uszczknąłem. Później znowu była potrzeba i tak się powoli pieniądze rozpłynęły. Potem znajdowałem koperty w kieszeni płaszcza, w gazecie. A ja chciałem rozwijać handel samoobsługowy w Polsce. Wysłano mnie nawet na szkolenie do Francji. Potem przygotowywałem otwarcie pierwszego w Warszawie samu. Chociaż, szczerze mówiąc, takie sklepy w Polsce były zbędne. Kiedy sklep ma zbyt wiele towaru i personel nie nadąża z wydawaniem go klientom, wówczas sam się sprawdza. Ale kiedy mało, trzeba jakoś dozować, niech przechodzi chociaż przez ręce sprzedawcy. Nas trzeba zniszczyć Szukałem kogoś ze skazanych nie tylko po to, żeby usłyszeć, czy brali łapówki i jak wyglądał proces. Chciałem się dowiedzieć, czy potrafią powiedzieć coś o roli Gomułki w tym procesie. Czy rzeczywiście szczególnie zależało mu na wyroku? Ostatni skazany twierdzi: - Gomułka powiedział, że nas trzeba zniszczyć. Publicznie domagał się wyroków śmierci. • Skąd pan o tym wie? - pytam. • Wszyscy wówczas wiedzieli. Gomułka to powiedział na zebraniu w fabryce na Żeraniu - wyjaśnia. Czy to jednak możliwe, żeby pierwszy sekretarz zażądał konkretnego wyroku? Publicznie? Ale już wcześniej kilka osób powtarzało mi: Gomułka podczas przemówienia domagał się kary śmierci. Przejrzałem książkowy tom wystąpień Gomułki z roku 1964 i 1965. Niczego takiego nie znalazłem. 102 W dniu, kiedy wyrokował sąd, Gomułka przemawiał na naradzie przewodniczących rad narodowych. Mówił o czynach społecznych, o nad- użyciach: “Do wartości czynów dolicza się kwoty przyznane poszczególnym radom narodowym jako dotacje na rzecz czynów społecznych”. Ówczesny działacz PZPR poradził, aby przejrzeć teczki z dawnego Komitetu Centralnego - nie wszystkie bowiem przemówienia Gomułki opublikowano. W teczkach z KC nie ma śladu pobytu Gomułki w FSO na Żeraniu od początku 1964 r. aż do wyroku. Pojawił się tam dopiero w maju 1965 r. - trzy miesiące po wyroku - na spotkaniu przedwyborczym z aktywem partyjnym. Ślad zainteresowania Gomułki aferą mięsną znalazłem w “Trybunie Ludu”, która odnotowała jego wystąpienie na styczniowej konferencji partyjnej w roku 1965. Gomułka wówczas mówił: “Ważnym zadaniem organizacji partyjnych w zakładach jest upowszechnienie świadomości, że dobro wspólne jest nienaruszalne. Brak takiej atmosfery sprzyjał wykolejeniu się ludzi i w ten sposób doszło m.in. w Warszawie do szeregu przestępstw gospodarczych. Gdyby reakcja otoczenia była wystarczająco szybka, do przestępstw tych nie doszłoby”. Ale “reakcja otoczenia wystarczająco szybka” to jeszcze nie żądanie kary śmierci. A może te oględne słowa w atmosferze tamtej epoki tak właśnie ostro i kategorycznie zabrzmiały? Receptura zastępcza Na rynku pojawiły się dwa gatunki kiełbas: “robotniczo-chłopska”, z rana czerwona, z wieczora zielona i “chrzecijańsko-katolicka”, bo sam Pan Bóg wie, co w niej jest, a ludzie podejrzewają, że papier toaletowy, którego też brakuje w sklepach. W roku 1960, kiedy sprzedawcy w sklepach dokrajali tłuszczu do schabu, żeby oszukać klientów, władza wprowadziła tzw. receptury zastępcze na wędliny “w celu właściwego zagospodarowania i wykorzystania surowców podrobowych, niższych klas mięsa i skórek, zalegających ówcześnie w magazynach przemysłu”. Skórki i wymiona okazały się bardzo ważne - trafiły do sprawozdania komisji partyjnej, badającej aferę mięsną, jako wzór gospodarności. Do kiełbasy zwyczajnej, zamiast tłuszczu, dodawano skórki, wymiona i wargi. “Na podstawie oceny organoleptycznej nie można ustalić w wędlinach rozdrobnionych poszczególnych surowców, w tym i zastępczych” - ustaliła komisja. Komisja stwierdziła, że surowce zastępcze w zasadzie nie umniejszają “wartości konsumpcyjnoodżywczej” wędlin, a nawet - przywołano na dowód opinię naukowców, profesorów Purackiego i Koepo - “zastępstwo mięsa wieprzowego mięsem wołowym zwiększa zawartość białka w poszczególnych wędlinach”. Potem wymyślono jeszcze nowsze receptury zastępcze. Do serdelowej, mortadeli, parówkowej i pasztetowej zamierzano dodawać soi. Produkcja jednak nie ruszyła. Zabrakło soi. • Michał Głowiński, dziś profesor, historyk literatury, wspomina: • W ramach zagadnień życia współczesnego jakiś asystent zapytał mnie: >>dlaczego w Polsce nie ma mięsa?<<. Trochę się zacukałem. I nagle przypomniałem sobie przemówienie wicepremiera Hilarego Minca o chorobie wzrostu. Dialektycznie tłumaczył, że wzrost gospodarczy jest tak wielki i szybki, że czasami czegoś brakuje. • Kazimierz Brandys pisał, że w Polsce Ludowej mięso stało się symbolem. Konsumowanie szynki stało się swojego rodzaju aktem wolności. Świadczyło o posiadaniu czegoś, co stało się w reżimie niedostępne. I nie za sprawą ceny, ale przez jego fizyczny brak. PRL wykształcił język związany z rynkiem żywności. Mięso trzeba było wystać. Mówiło się: “zdobyć mięso”. • Gomułka zarzucał Polakom, że jedzą za dużo mięsa. Ale, co dziwne, nie było propagandy wegetariańskiej. Wegetarianizm chyba kojarzył się z ideologią, z przekonaniami religijnymi. Mógłby zostać przyjęty jako obcy marksizmowi, socjalizmowi. Propaganda wegetariańska byłaby przyznaniem się, że mięsa brak. • Afera mięsna była okrutną sprawą. Na ławie oskarżonych zasiedli ludzie, którzy dokonali drobnych przestępstw. Ale skazano ich za co innego. [podpisy pod foto] 1955 r. magazyn zakładów mięsnych w Sopocie Stanisław Wawrzecki (na zdjęciu obok milicjanta), dyrektor w Miejskim Handlu Mięsem, na ławie oskarżonych, 1965 r.; Stanisław i Bożena Wawrzeccy (fotografia ślubna) Wytwórnia konserw w woj. bydgoskim, 1961 r. (cała produkcja była eksportowana do USA) Na sąsiedniej stronie: sklep mięsny, Warszawa 1981 r. Kolejka do mięsnego, Przemyśl, 1989 r. 103 1999/08/05, GW nr 181, Wyd. waw, s. 2, Pytania o prawa człowieka Komitet Praw Człowieka przy ONZ przekazał polskiemu rządowi zalecenia nt. przestrzegania praw człowieka w Polsce. Zastrzeżenia Komitetu budzą przede wszystkim dyskryminacja kobiet i funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Jak Panowie oceniają dokument Komitetu? Bogdan Borusewicz wiceminister spraw wewnętrznych i administracji, przewodniczący delegacji polskiego rządu na przesłuchanie przed Komitetem Praw Człowieka Spodziewałem się takiego rozłożenia akcentów w zaleceniach Komitetu. Rząd wnikliwie je przeanalizuje, z niektórymi się zgodzi, z innymi będzie polemizował. Moim zdaniem działań państwa wymaga sprawa dyskryminacji kobiet - a także osób starszych - na rynku pracy. Powinniśmy też lepiej przeciwdziałać “fali” w wojsku - to zjawisko już się zmniejsza - i przemocy domowej. Jeśli chodzi o podsłuchy operacyjne, przygotowujemy zmianę przepisów, w tym wprowadzenie ich sądowej kontroli, chociaż boję się, czy przeciążone sądy sobie z tym poradzą. Przewlekłość postępowania w sądach jest nie tylko polskim problemem. Poprawa sytuacji wymaga dużych nakładów na remonty i modernizację sądów, a my jesteśmy państwem na dorobku. Cieszy mnie, że doceniono nasze rozwiązania prawne: konstytucję i kodyfikacje karne. Natomiast nie mogę się zgodzić z tym, że poprawy wymagają warunki w naszych więzieniach. prof. Andrzej Rzepliński z ramienia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka przysłuchiwał się przesłuchaniu polskiego rządu w Genewie • Zalecenia Komitetu Praw Człowieka dla Polski uwzględniają wszystkie tematy sygnalizowane wcześniej przez organizacje pozarządowe, są jednak dość standardowe i trochę mnie rozczarowują. Za słabo, moim zdaniem, Komitet podkreślił sprawę naruszania prawa do prywatności przez stosowanie podsłuchów bez kontroli sądów. Europejski Trybunał Praw Człowieka ma w tej sprawie surowe wymagania, których Polska nie spełnia. Również łagodnie - jak na skalę zjawiska - została potraktowana sprawa nieprzeciwdziałania “fali” w wojsku. Podoba mi się natomiast podkreślenie konieczności poprawienia dostępu do sądów: kontroli jakości obrony z urzędu i skrócenia czasu trwania postępowań. Natomiast nie jest dla mnie jasne, dlaczego Komitet uznał, że roczny czas tymczasowego aresztowania narusza Pakt. Przecież nie wyznacza się w nim żadnych ram czasowych. W dodatku polskie sądy nie szafują tymczasowym aresztem - w tej dziedzinie utrzymujemy się na europejskim poziomie. 1999/08/05, GW nr 181, Wyd. waw, s. 1, Ewa Siedlecka, Joanna Skup Poprawka z praw człowieka Komitet Praw Człowieka przy ONZ: Poprawcie sądy. Nie dyskryminujcie kobiet. Nie przetrzymujcie ludzi w aresztach. Kontrolujcie podsłuchy. Gazeta” zdobyła tzw. zalecenia Komitetu, które jeszcze nie trafiły do adresata. Są odpowiedzią na raport polskiego rządu przedstawiony 16 lipca w Genewie. Wśród 17 zarzutów Komitetu aż pięć poświęcono dyskryminacji kobiet.Kobiety mają gorzej Komitet wskazuje na zbyt “surowe” przepisy antyaborcyjne, co sprawia, że kwitnie aborcyjne podziemie. Wysokie ceny i brak ulgowych recept ograniczają dostęp do środków antykoncepcyjnych. Polska powinna “promować wszystkie formy planowania rodziny i przywrócić program edukacji seksualnej w szkołach”. Eksperci ONZ uważają, że nasze prawo źle chroni ofiary przemocy domowej. Zaleca otwieranie schronisk i stosowanie “środków prewencyjnych” (polskie organizacje kobiece postulują tymczasowe aresztowanie lub zakaz zbliżania się napastnika do mieszkania ofiary). Kobiety zarabiają 70 proc. tego, co mężczyźni, rzadko zajmują wyższe stanowiska, przy zatrudnieniu muszą przedstawiać testy ciążowe. System emerytalny przewiduje niższy wiek emerytalny kobiet, co sprawia, że ich emerytury będą mniejsze. “Dyskryminacja wieku emerytalnego powinna zostać zniesiona”.Prawo i bezprawie Komitet zauważa przypadki nadużywania przemocy przez policję, służbę więzienną i wychowawców w poprawczakach. Postuluje walkę z “falą” w wojsku i poprawę warunków w więzieniach. Komitet niepokoi się, że “nie ma niezależnej kontroli zakładania podsłuchów”. Za niedopuszczalne Komitet uznał, że mogą o tym zdecydować ministrowie bez kontroli sądu. Komitet twierdzi jednoznacznie, że Polska narusza art. 9 Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych, gwarantujący aresztowanemu prawo do szybkiego osądzenia. Areszt może trwać rok, ale można go 104 przedłużyć, w praktyce - do kilku lat. “Trzeba skrócić ten czas, a aresztowanych albo szybko osądzić, albo zwolnić”. Problemem jest też przewlekłość postępowania przed sądami. Komitet zalecił rządowi “umieszczenie w następnym raporcie danych o REALNYM POLEPSZENIU sytuacji”. Zalecił też, żeby w następnym raporcie (w 2003 roku) rząd opisał system rejestracji Kościołów, ponieważ obecny “może zagrażać wolności religijnej”. W sześciu punktach Komitet nas chwalił. Konstytucja gwarantuje prawa człowieka. Szkoda jednak, że wśród przyczyn dyskryminacji nie wymienia orientacji seksualnej. Grozi to naruszaniem praw mniejszości seksualnych. Za sukces Komitet uznał nowe prawo karne, w tym możliwość wnoszenia kasacji od wyroków (w miejsce rewizji nadzwyczajnej), zniesienie kary śmierci i ustanowienie przestępstwa znęcania się nad więźniem.W rządzie i poza rządem Wiceminister Bogdan Borusewicz (szef naszej delegacji w Genewie) nie był zaskoczony. Uważa, że należy przeciwdziałać: dyskryminacji kobiet na rynku pracy, “fali” w wojsku i przemocy w rodzinie. Prof. Andrzeja Rzeplińskiego z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka rozczarowało za słabe podkreślenie naruszania prawa do prywatności przez podsłuchy operacyjne oraz nieprzeciwdziałanie przez władze “fali” w wojsku. 1999/09/08, GW nr 210, Wyd. waw, s. 7 Ewa Siedlecka Konferencja Rady Europy - Przeżyć dożywocie W Norwegii długoletni więźniowie opowiadają w szkołach o swoim życiu, w Słowenii pracują i biorą urlopy - więziennicy z kilkunastu krajów radzili, jak pomóc wieloletnim skazanym w powrocie do życia na wolności. Ile trwa długa kara? Na konferencji zorganizowanej przez Radę Europy w Popowie pod Warszawą okazało się, że nie ma uniwersalnej definicji: zależy to od przeciętnej długości wyroków orzekanych w danym kraju. W Norwegii, gdzie przeciętna kara to 90 dni, za długi uważa się wyrok od trzech do 21 lat (to maksymalna kara więzienia w tym państwie), w Holandii - powyżej pół roku, w Wielkiej Brytanii powyżej czterech lat, na Węgrzech - powyżej 12, w Czechach, na Litwie i w Polsce - powyżej 10. U nas są to na ogół skazani za zabójstwo, nie recydywiści. Tak jak w większości państw, przebywają w zakładach o zaostrzonym rygorze.Nie zapomnieć o wolności Większość więźniów po odbyciu kary ma wrócić na wolność i podjąć tam normalne, uczciwe życie. Więźniom długoterminowym jest szczególnie trudno: tracą cel w życiu, kontakt z realiami życia na wolności i z rodzinami, które się od nich odwracają. Są spokojniejsi niż inni, uciekają w samotność, źle znoszą towarzystwo innych więźniów. Im bardziej przystosują się do życia za kratami, tym mniejsze szanse mają po wyjściu. Dlatego jedną z zasad ich resocjalizacji jest pomoc w podtrzymaniu kontaktu z wolnością, realnym życiem i krewnymi. Więźniowie powinni zatem pracować, uczyć się i wychodzić na przepustki. W Polsce trudno to zrealizować. Dla więźniów nie ma pracy, a opinia publiczna sprzeciwia się przepustkom. - Społeczeństwo żąda zaostrzenia represji wobec więźniów - mówił szef polskiego więziennictwa Włodzimierz Markiewicz. W ostatnich latach liczba udzielanych przepustek spadła ponaddwukrotnie. O jedną piątą spadła też liczba przedterminowych zwolnień. Takich problemów nie ma w Norwegii. - Nasze społeczeństwo akceptuje kontakt skazanych z wolnością. Niektórzy np. opowiadają w szkołach uczniom o swoim życiu - mówił Harald Fosker z Norwegii. - Inni pracują lub uczą się na wolności. W Słowenii więźniowie za zgodą dyrektorów więzień mają wolne weekendy, a ci, którzy pracują, mają normalne urlopy, które spędzają na wolności. W Wielkiej Brytanii wcześniejszemu wyjściu skazanego na wolność może się sprzeciwić jego ofiara. Nie jest to głos decydujący, ale sąd musi go wziąć pod uwagę. Były dyrektor okręgowy brytyjskiego więziennictwa Artur de Frisching powiedział “Gazecie”, że ofiary rzadko się temu sprzeciwiają, szczególnie jeśli brały udział w programach wsparcia dla ofiar prowadzonych przez organizacje pozarządowe. Problem niebezpiecznych W żadnym z krajów reprezentowanych na konferencji nie rozwiązano dobrze problemu więźniów niebezpiecznych, którzy po odbyciu kary mogą dalej zagrażać społeczeństwu. W Norwegii obejmuje się ich tzw. dozorem ochronnym, który polega po prostu na dalszym pozbawieniu ich wolności na 5 do 8 lat w specjalnym więzieniu-szpitalu. Jednak to rozwiązanie jest krytykowane jako naruszające prawa skazanych, więc szuka się innego. 105 U nas niebezpieczni więźniowie po odbyciu kary po prostu wychodzą na wolność i na ogół nikt się nimi nie interesuje. W czeskim więzieniu w Brnie prowadzony jest z udziałem psychiatrów z tamtejszego uniwersytetu program dla gwałcicieli. Podobny chciałby wprowadzić polski szef więziennictwa, ale brakuje na to pieniędzy. Obecny na konferencji prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka powiedział “Gazecie”, że potrzebna byłaby do tego specjalna ustawa. Leczenie musiałoby być przymusowe, ponieważ niebezpiecznym przestępcom nie można zaproponować w nagrodę przedterminowego zwolnienia. Rzepliński uważa, że taka ustawa jest możliwa, bo chociaż ogranicza prawa przestępców, to jednak robi to dla ochrony bezpieczeństwa publicznego, a takie ograniczenia przewiduje konstytucja. Ewa Siedlecka Długoterminowi W Polsce karę dożywocia orzeka się od 1997 r. Odbywa ją 36 osób, 12 z nich skazano w pierwszej połowie tego roku. Skazani na dożywocie mogą dostać pierwszą przepustkę dopiero po 15 latach. Wtedy też mogą być przeniesieni do więzienia o lżejszym rygorze. Przedterminowe zwolnienie możliwe jest po 25 latach. Do tej pory sądy nie orzekły żadnej kary dożywocia bez możliwości wcześniejszego zwolnienia. Więźniowie dożywotni i skazani na 25 lat mogą pracować tylko w obrębie więzienia. Ci ostatni o pierwszą przepustkę mogą się starać po pięciu latach. 1999/10/08, GW nr 236, Wyd. waw, s. 6 Angelika Swoboda, Katowice; prof. Andrzej Rzepliński; NOT. ES Zarzuty prokuratury wobec policjantów - Zabił nieumyślnie? Nieumyślne spowodowanie śmierci 23-letniego Michała Filipka zarzuciła wczoraj katowicka prokuratura jednemu z sosnowieckich policjantów Radosławowi S. Trzej inni mają odpowiadać wyłącznie za udział w pobiciu brata Michała Pawła. Na podstawie opinii z Katedry Medycyny Sądowej UJ ustaliliśmy, że zgon Michała Filipka nastąpił wskutek unieruchomienia jego klatki piersiowej przez ucisk kolanem. Uniemożliwiło to oddychanie i spowodowało gwałtowne uduszenie - powiedział nam wczoraj prokurator Marek Wójcik z prokuratury okręgowej. Śledztwo prowadziło przez cztery miesiące sześciu prokuratorów. Przesłuchano 240 świadków. Prokuratura korzystała z wyników dwóch sekcji zwłok i dodatkowej, utajnionej opinii biegłych. Przypomnijmy: Michał Filipek z Dąbrowy Górniczej zginął 16 czerwca podczas policyjnej interwencji na osiedlu w Sosnowcu. Razem z bratem Pawłem i kolegą pił wódkę pod blokiem. Mieszkańcy zadzwonili po policję. Kiedy Filipkowie nie chcieli pokazać dokumentów, funkcjonariusze z sosnowieckiej komendy wezwali posiłki. Policjanci bili braci pałkami. Paweł trafił do szpitala, Michał już martwy - do izby wytrzeźwień. Kilka dni później prokuratura ustaliła, że policjanci przekroczyli uprawnienia. • Postawienie policjantom zarzutów to wielki krok w śledztwie - ocenił wczoraj Paweł Filipek. - Ale nie zgadzam się z kwalifikacją. Mój adwokat będzie się prawdopodobnie domagał, żeby najbardziej brutalny z policjantów odpowiadał za zabójstwo. Świadkowie widzieli, jak usiadł na plecach leżącego na ziemi Michała i tłukł jego głową o chodnik. Robił to po obezwładnieniu Michała, kiedy ten był kompletnie bezbronny, bo dwaj inni policjanci trzymali go za nogi i ręce. Wczoraj trwały w prokuraturze przesłuchania trzech podejrzanych funkcjonariuszy. Radosław S. nie stawił się i dostarczył zwolnienie lekarskie. Mimo to prokurator zdecydował o zawieszeniu całej czwórki w czynnościach służbowych. Zakazał im opuszczać kraj. Prokurator Wójcik nie chciał zdradzić, czy podejrzani się przyznali. Zgodnie ze wcześniejszymi zapewnieniami nadinspektor Mieczysław Kluk, śląski komendant wojewódzki, zawiesił wczoraj policjantów w czynnościach służbowych. Zostało także wobec nich wszczęte postępowanie dyscyplinarne. Radosławowi S. grozi do pięciu lat więzienia. Pozostałym - o dwa lata mniej. Angelika Swoboda, Katowice Dla Gazety Prof. Andrzej Rzepliński Helsińska Fundacja Praw Człowieka 106 Cieszę się, że doszło do postawienia zarzutów, bo obawiałem się, że to się nie stanie - minęły już cztery miesiące od zdarzenia. Jeśli mam oceniać kwalifikację prawną czynu policjantów, muszę zastrzec, że w odróżnieniu od prokuratora nie widziałem wyników obdukcji i nie przesłuchiwałem świadków, a sprawę znam tylko z relacji prasowych. Jednak moim zdaniem nie można pomijać faktu, że chłopaka na śmierć pobił nie furiat, który stracił panowanie nad sobą, ale stróż prawa. Policjanci są szkoleni i wiedzą, jak należy stosować siłę, czego nie wolno robić. Jeśli więc policjant bije, a skutkiem jest śmierć, to można zastanawiać się nad postawieniem np. zarzutu zabójstwa z zamiarem ewentualnym. Dobrze jednak, że prokurator w ogóle postawił policjantom zarzuty, bo dzięki temu można będzie przedstawić dowody, które mogą go skłonić do zmiany kwalifikacji prawnej czynu. 1999/10/09-1999/10/10, Gazeta Morska nr 237, Wyd. gdg, s. 3, Magdalena Grzebałkowska, MEGA - Podobno masz hifa Tczew. Przypadki Aldony Jak zniszczyć życie młodej kobiecie z małego miasteczka? Napisać w dokumentach, że jest nosicielką wirusa HIV. Aldona jest spokojna. Nie może się denerwować, bo od razu ją zatyka. Wtedy musi wziąć lekarstwo. Gdy astma się nasila, Aldona jedzie na pogotowie. To znaczy - jeździła. Przestała, gdy zauważyła, że personel tczewskiego pogotowia na jej widok demonstracyjnie wkłada gumowe rękawiczki. - Uważali, że mam AIDS - mówi melodyjnym głosem Aldona. 28-letnia Aldona naprawdę nazywa się inaczej. Zastrzega jednak anonimowość. • Ci, którzy zniszczyli mi życie, i tak będą wiedzieli, o kogo chodzi - mówi.Byłam w szoku Aldona siada w fotelu. Na stole kładzie teczkę w czerwoną kratkę. Poprawia blond włosy. Otwiera teczkę. Na wierzchu wyniki badań na obecność wirusa HIV we krwi. Negatywne. To znaczy, że Aldona nie jest nosicielką wirusa. 13 sierpnia 1996 roku Aldona poszła do przychodni w Tczewie. Zależało jej na zmianie grupy inwalidzkiej - z trzeciej na drugą. Od trzynastu lat jest na rencie z powodu astmy. W komisji lekarskiej, przed którą stanęła, było dwoje lekarzy. - Doktor Alina N. zbadała mnie i w dokumentach, które miały być wysłane do ZUS, wpisała, że jestem narkomanką i nosicielką HIV - wspomina Aldona. - Mnie nic o tym nie powiedziała. O wpisie dowiedziało się jednak miasto. - Znajomi i przyjaciele odsunęli się ode mnie - wspomina kobieta. - Inni zaczepiali mnie na ulicy, pytając wprost: “Słyszałem, że masz hifa?”. Nie wiedziałam, o co chodzi. Ojciec mojego dziecka jest narkomanem. Nie żyję z nim, ale ludzie wszystko wiedzą. Kiedy pytali o AIDS, myślałam, że w związku z chorobą ojca dziecka.Pani pokaże badania W 1998 roku Aldona stanęła przed kolejną komisję lekarską. - Tam lekarz spojrzał w akta, popatrzył na mnie i spytał, czy biorę narkotyki. A potem dodał: “ Ma pani AIDS?”. Byłam w szoku. Aldona dowiedziała się, że od dwóch lat w jej dokumentach, dostępnych wszystkim urzędnikom ZUS, widnieje wpis o nosicielstwie wirusa i narkomanii. Kobieta udała się do zakładu ubezpieczeń i zażądała wykreślenia wpisu. Pracownik ZUS w Tczewie w zamian za to zażądał wyników badań wenerologicznych. Po dwóch tygodniach badania były gotowe. Zdrowa Aldona wróciła do ZUS w Tczewie. Okazało się wówczas, że jej papiery są w oddziale gdańskim. Aldona poszła też do dyrektora pogotowia w Tczewie z pytaniem, kto rozsiewa pogłoski o jej rzekomej chorobie. - Poradził mi, żebym sprawy nie nagłaśniała, bo się pogrążę - wspomina kobieta. Zdesperowana, zwróciła się do prokuratury. - W listopadzie 98 roku dostałam pismo z prokuratury, że ZUS uznał bezzasadność wpisu o nosicielstwie - mówi Aldona. - Powiedziano mi też, że mogę teraz domagać się odszkodowania na drodze cywilnoprawnej.Nie dam jej pola do popisu Na początku Aldona nie myślała o pieniądzach. Sądziła, że sprawa została załatwiona i błędny wpis wykreślono. Dowiedziała się jednak, że dla ZUS nadal jest nosicielką HIV. Nie udało jej się jednak otrzymać takiej informacji na piśmie. Poprosiła o pomoc Instytut Wenerologii AM w Warszawie. W kwietniu z instytutu przyszło pismo, w którym Aldonę poinformowano, że ZUS odmówił przekazania kserokopii wpisu do akt ze względu na jej dobra osobiste chronione prawem. - Wtedy się zdenerwowałam - mówi Aldona. - Postanowiłam domagać się odszkodowania od ZUS. W “Dzienniku Bałtyckim” ukazał się artykuł o jej sytuacji. • Próbowała pani rozmawiać z lekarką, która wpisała informację do akt? - pytam Aldonę. Poprawia okulary na nosie, bawi się złotym pierścionkiem: - Nie poszłam do niej, bo nie wiem, jaka byłaby moja reakcja. Po pierwsze, nie mogę się denerwować, po drugie, nie chciałabym swoim zachowaniem dawać jej pola do popisu.Zła interpretacja Dzwonię do Aliny N. - Dzień dobry, pani doktor. Mam jedno pytanie. Czy wpisała pani do akt Aldony, że jest nosicielką wirusa HIV? 107 • Nie chcę o tym rozmawiać. Już swoje przeżyłam: nagonkę i oskarżenia. • Pytam tylko, czy umieściła pani taki zapis? • Nie. • To skąd cała sprawa? • Ze złej interpretacji zapisu w papierach. Tylko tyle mogę powiedzieć. Do widzenia. Lekarz z Instytutu Wenerologii AM w Warszawie jest zdziwiony: - Przecież informacja o AIDS jest ściśle tajna! Nie wolno jej wpisywać tak sobie do papierów, do których każdy ma dostęp. To wyraźne naruszenie prawa. Kierownik ZUS w Tczewie nie chce rozmawiać. Odsyła mnie do rzecznika prasowego ZUS w Gdańsku. Ewę Pancer, rzeczniczkę, pytam, czy zapis o HIV został już wykreślony z dokumentów Aldony. Odpowiedź otrzymuję na piśmie: “Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć temu, czy informacje, o które pani pyta, są w dokumentacji medycznej Aldony, z uwagi na fakt, że dokumentacja jest poufna i służy wyłącznie lekarzom orzecznikom do orzekania o niezdolności do pracy dla celów rentowych. Podstawą zapisów dokonywanych w tej dokumentacji jest wywiad z pacjentem, wyniki badań i zaświadczenia lekarskie. Ostatecznie sąd rozstrzygnie, czy naruszone zostały przepisy obowiązujące lekarzy w zakresie kompletowania dokumentacji technicznej”.No i się pogrążyła Na pierwszą rozprawę w gdańskim sądzie przyszła tylko Aldona. Nie pojawił się nikt z ZUS. - Swoją nieobecność argumentowali tym, że zrobiłam zły rozgłos wokół sprawy w “Dzienniku Bałtyckim” - mówi Aldona. - Przy okazji zajrzałam w końcu do akt, których nie chciał mi udostępnić ZUS. Nadal w nich widnieję jako nosicielka HIV. Aldona ciężko wzdycha i wstaje z fotela. Wyniki badań wenerologicznych, które potwierdzają, że jest zdrowa, chowa do teczki w czerwoną kratkę. Dziś idzie do lekarza. Prywatnego. Bo w pogotowiu na jej widok nadal wkładają gumowe rękawiczki. • Dla Gazety Prof. Andrzej Rzepliński Helsińska Fundacja Praw Człowieka Skoro wpis do dokumentów pani Aldony jest nieprawdziwy, to ma ona prawo żądać wykreślenia go. Jeżeli to nie poskutkuje, powinna dostać informację o odmowie wykreślenia na piśmie i złożyć skargę do kasy chorych. Kolejnym krokiem w razie bezsilności będzie NSA. Pani Aldona może domagać się zadośćuczynienia. Jeżeli cała sytuacja utrudniła jej życie, ma prawo na drodze cywilnej domagać się odszkodowania na podstawie paragrafu 23 kodeksu karnego. 1999/10/16-1999/10/17, GW nr 243, wyd. waw, Marek Miziak, Piotrków Tryb., ES Nie ma miejsc dla Rumunów. Dyskryminacyjna reklama w Piotrkowie Trybunalskim Właściciel piotrkowskiego hotelu Pegaz ogłosił w mieście, że Rumunów nie przyjmuje Reklama hotelu z tanimi noclegami wisi na płocie przy dworcu PKP w Piotrkowie Trybunalskim. Na dole dopisek ‘Hotel nie przyjmuje obywateli rumuńskich’. - Napisałem tak, by wreszcie pojawili się normalni goście - tłumaczy się właściciel hotelu Alfred Michalak. Właściciel parę lat pracował w Niemczech. Kiedy wrócił, szukał sposobu zarobkowania. - W mieście już były hotele, ale drogie. Pomyślałem, że to luka do wykorzystania - mówi. Postawił piętrowy hotel. - Wtedy, cztery lata temu, każdy gość był dobry - mówi Michalak. - Na swoje nieszczęście wpuściłem nawet Rumunów i Cyganów. Michalak zapewnia, że nie jest rasistą. • Ale chodzi mi konkretnie o moich gości - przekonuje. - Dewastowali budynek. Zostawiali włączone maszynki elektryczne i wychodzili. Gdy od gotowania wody ściany robiły się czarne, żądali nowego pokoju. Za zdewastowane meble nie płacili. Po każdym pobycie takich gości musiałem malować pokój, bo Rosjanie i Ukraińcy, gdy zobaczyli zniszczenia, odjeżdżali. W tamtym czasie nie miałem polskich gości. 108 Michalak opowiada, że nie wyrzucał na bruk tych, którzy niszczyli pokoje. - Załatwiałem im kwatery u sąsiadów, dla których też liczył się każdy grosz. Od roku Michalak nie przyjmuje obywateli rumuńskich. - Dużo zdrowia kosztowało mnie pozbycie się ich - wzdycha. - Nie chcę, żeby Pegaz kojarzono ze slumsami. Chciałbym z tego żyć. Teraz w Pegazie mieszkają ekipy budowlane. • Nie miałem do tej pory sygnałów o takim traktowaniu obywateli Rumunii - powiedział nam Gabriel Bartas, attache prasowy w rumuńskiej ambasadzie. - Byłoby mi przykro, gdyby rzeczywiście dochodziło do podobnych sytuacji. Piotrkowski prokurator Janusz Omyła mówi, że wywieszenie takiego napisu nie jest przestępstwem. Właściciel nikogo o nic nie pomawia, nie ubliża żadnej narodowości. To sprawa prywatna, umowa cywilnoprawna między nim a gościem hotelu. Właściciel może decydować, czy np. przyjmuje tylko harcerzy, czy tylko muzyków - twierdzi prokurator. • Taka wywieszka nie jest przestępstwem, ale jeśli władze: prezydent miasta, policja czy Państwowa Inspekcja Handlowa, nie nakażą jej zdjąć, można im będzie postawić zarzut naruszenia konstytucji, ponieważ tolerują dyskryminacyjne praktyki w sferze usług publicznych - powiedział nam prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Właściciel hotelu może się bronić przed nieuczciwymi klientami, po prostu nie wynajmując im pokoju, jeśli oceni, że nie będą w stanie zapłacić za uszkodzenia. podejrzanych o terroryzm we Włoszech i w Wielkiej Brytanii czas zatrzymania został wydłużony: w Irlandii Północnej nawet do siedmiu dni. Senat zbyt pośpiesznie przyjął ten zapis. 48 godzin w zupełności wystarcza, by zebrać dowody i ocenić ich wartość. Nie trzeba na to wiele czasu, gdy ktoś został złapany na gorącym uczynku - np. przy włamaniu do sklepu. Nie trzeba tym bardziej, gdy zatrzymany był od dawna inwigilowany przez policję lub UOP. Jeśli zdecydowano się człowieka zatrzymać, to znaczy, że dowody są już zebrane. A jeśli dowodów nie ma, to policja nie powinna go zatrzymywać. Przed wojną, 60 lat temu, przy mniej zaawansowanych technikach operacyjnych i znacznie gorzej działającej komunikacji - policja i sądy potrafiły zdążyć na czas. Sądzę, że i teraz mogą. 1999/10/27, GW nr 252, wyd. waw Dominika Wielowieyska - Korupcja u nas i na świecie - Leczmy się jawnością W Polsce korupcja jest coraz większa - tak wynika z badań, których wyniki ogłosiła wczoraj międzynarodowa organizacja antykorupcyjna Transparency International Wczoraj politycy, socjologowie i dziennikarze zastanawiali się, jak przeciwdziałać korupcji. Polski oddział Transparency International przedstawił w Warszawie najnowsze wskaźniki przekupstwa (WP) oraz wskaźniki obserwowanej korupcji (WOK). TI powstało w 1993 r., ma obecnie 77 oddziałów na całym świecie. Kto nas przekupuje Tabela WP to rezultat sondażu przeprowadzonego wśród firm międzynarodowych, inwestujących poza granicami swoich państw. Oceniono 19 krajów. To badanie daje odpowiedź na pytanie, kto najczęściej daje łapówki, inwestując za granicą. Są to korporacje chińskie, a następnie południowokoreańskie, tajwańskie i włoskie. - W tej czwórce są Włochy i Korea Południowa, kraje, które bardzo dużo inwestują w Polsce - mówił Jacek Łęski z Transparency International Polska. Z państw europejskich łapówki często dają Francuzi i Hiszpanie. Amerykanie i Niemcy są w środku tabeli. Najlepiej w tym rankingu wypadają Szwedzi, Australijczycy i Kanadyjczycy. WOK pokazuje stopień korupcji w 99 państwach. Jest rezultatem różnych sondaży: opinii pracowników instytucji i firm międzynarodowych pracujących w danym kraju oraz cudzoziemców 109 przebywających w nim dłuższy czas. Przy ustalaniu tego wskaźnika uwzględnia się także sondaże, które informują, co o rozmiarach korupcji myśli społeczeństwo w danym państwie. Według badań Transparency International korupcja prawie nie istnieje w krajach skandynawskich - tak jak w zeszłym roku Dania jest na pierwszym miejscu. Ten problem nie występuje też prawie wcale w Nowej Zelandii i Kanadzie. Korupcja u nas i u sąsiadów Polska jest niestety dopiero na 44. miejscu i w porównaniu z poprzednimi badaniami spadła o pięć pozycji w dół. Jednak autorzy badań przestrzegają przed bezkrytycznym porównywaniem obecnych danych z wynikami z roku poprzedniego, bo różnice są też efektem zmian metodologii. Tabela pokazuje, które kraje z naszego regionu lepiej sobie radzą z korupcją niż my: jest to Estonia (27. pozycja), Węgry (31. pozycja) i Czechy (39. pozycja). - Dobry wynik Estonii może być związany z tym, że uproszczono tam system podatkowy, który jest o wiele bardziej przejrzysty niż u nas - zwrócił uwagę Andrzej Sadowski z TI Polska. Większe kłopoty z korupcją niż Polska mają Litwa, Białoruś, Łotwa, Bułgaria i Rumunia. Bardzo daleko w tym rankingu jest Ukraina (75. pozycja), a jeszcze dalej Rosja (82. pozycja). • Na podstawie tych badań nie można sformułować tezy, że Polska jest przeżarta korupcją, ale korupcja staje się w naszym kraju zjawiskiem coraz groźniejszym - mówił szef Transparency International Polska prof. Antoni Kamiński. Jego zdaniem należy dokonać przeglądu prawodawstwa w Polsce i wskazać te przepisy, które umożliwiają korupcję. - My staramy się dokonać takiego przeglądu - mówił prof. Kamiński. Na pytanie dziennikarzy, czy jego zdaniem korupcja była większa za czasów koalicji SLD-PSL, czy za koalicji AWS-UW, prof. Kamiński powiedział: - Stosunek do korupcji niewiele różni obie partie, natomiast SLD posiada sprawniejszy aparat do załatwiania interesów niż AWS. Lekarstwa na korupcję Transparency International Polska oraz Instytut Spraw Publicznych zorganizowały wczoraj seminarium poświęcone metodom zwalczania korupcji. Były przewodniczący Unii Pracy Ryszard Bugaj przypomniał, że historia afery z Funduszem Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, z którą zmagamy się już od 1990 roku, pokazuje słabość Polski w walce z korupcją. - Do dziś nie ma żadnego wyroku sądu w sprawie FOZZ, mimo że państwo polskie straciło w tej aferze olbrzymie pieniądze - mówił Bugaj. Przedstawił rozwiązania, które mogłyby ograniczyć korupcję występującą na styku polityki i biznesu: ¾ ¾ ¾ limit wydatków na kampanię wyborczą - ugrupowania polityczne mogłyby wydać ściśle określoną sumę, nie więcej; finansowanie działalności partii z budżetu i zakaz finansowania ich przez biznes, na co dziś prawo pozwala; ujawnienie oświadczeń majątkowych parlamentarzystów i wysokich urzędników państwowych - na razie oświadczenia te nie są znane opinii publicznej. Warszawska radna Julia Pitera dorzuciła jeszcze ujawnienie oświadczeń samorządowców oraz egzekwowanie zasady, że samorządowcy nie mogą prowadzić działalności gospodarczej. Według Pitery samorządy są bardzo narażone na korupcję, a problem ten pojawia się już na etapie układania list wyborczych. - Każde miejsce na liście miało swoją cenę i w ten sposób przewagę zdobywały określone układy biznesowe, które chcą mieć wpływ na to, co dzieje się w danej radzie - mówiła radna. Uczestnicy dyskusji zgadzali się, że jednym z najlepszych lekarstw na korupcję jest jawność podejmowania decyzji. Prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka powiedział, 110 że przygotowuje ona projekt ustawy o wolnym dostępie do informacji. Jego zdaniem dzięki takiej ustawie władze państwowe i samorządowe nie mogłyby ukrywać procesu podejmowania decyzji. 1999/10/29, Gazeta w Radomiu nr 254, wyd. rar Marzena Kędra-Podlipniak, wysłuchała: MAK - Nie szukali paragrafu. Radom. Komu gaz się należy? RTBS Administrator nie podłączył gazu do mieszkania jednej z lokatorek, bo ma ona upośledzoną córkę. W bloku, w którym mieszka kobieta, remontowano wiosną instalację gazową. Kiedy po zakończeniu robót podłączano do mieszkań gaz, lokal pominięto. Dlaczego? - W mieszkaniu jest chora córka. Mamy zaświadczenie lekarskie o upośledzeniu w stopniu znacznym - odpowiada rzecznik Administratora Piotr Wielechowski. - Kobieta cierpi na niedowład nóg, ale porusza się po mieszkaniu na wózku inwalidzkim. Istnieje więc ryzyko spowodowania katastrofy. Na własną odpowiedzialność. Według rzecznika, w tej sprawie interweniowali sąsiedzi, którzy twierdzili, że może dojść do wybuchu. Na piśmie żadnej skargi RTBS nie ma. - Nie podłączyliśmy gazu na własną odpowiedzialność. Paragrafu specjalnie nie szukaliśmy - stwierdził Wielechowski, zapytany o podstawę prawną takiej decyzji. - Co by było, gdyby instalacja w mieszkaniu była niewłaściwie użytkowana i doszło do wybuchu? Inne argumenty, by nie podłączać gazu w lokalu, przedstawia dyrektor RTBS Eugeniusz Warchałowski. - W mieszkaniu są niesprawne kuchenka i piecyk - twierdzi. Dodał, że w lokalu nie była remontowana instalacja, by lokatorzy nie mogli podłączyć się na dziko. Zdaniem dyrektora i rzecznika, urządzenia elektryczne, z których obecnie korzysta rodzina, nie stwarzają takiego niebezpieczeństwa dla niej i pozostałych lokatorów bloku. Warchałowski dodał, że mieszkanie jest zaniedbane, a lokatorka ma około 5 tysięcy długu za czynsz. Kto się uwziął? Niepełnosprawną kobietą opiekuje się matka i jej mąż. - Córka jest po dziecięcym porażeniu mózgowym, wstaje tylko do łazienki i do karetki, kiedy jedzie na badania - opowiada matka. - Przedtem gaz mieliśmy i nigdy nie podchodziła do kuchenki. Ona boi się sama wstawać z łóżka. Brak gazu doskwiera rodzinie także dlatego, że chora powinna mieć robione specjalne kąpiele ziołowe. - Jak piorę, to nalewam zimną wodę do pralki i wkładam grzałkę - opowiada kobieta. - Od kiedy mam kuchenkę elektryczną, płacę straszne rachunki za prąd. Sąsiedzi zaprzeczają, jakoby interweniowali w RTBS. - Przydarzyło się kobiecie nieszczęście i tyle mówi jeden z lokatorów. - Uwzięli się, bo pewnie chcą dać to mieszkanie komuś innemu. Administrator powinien zająć się tym osiedlem. Niech pani popatrzy, jak to wygląda - rozjeżdżone trawniki, wszędzie brud i smród. Bez odpowiedzi Kobieta twierdzi, że naprawy zalecone przez firmę sprawdzającą piecyk i kuchenkę zostały wykonane i urządzenia są sprawne. Ponownie więc zapytaliśmy w Administratorze, jakie są powody niepodłączenia gazu. • Względy bezpieczeństwa - powtórzył rzecznik Wielechowski. Zapytany, czy RTBS odłączy gaz we wszystkich mieszkaniach, gdzie są małe dzieci, które mogą przecież odkręcić kurki stwierdził: • Nie. Zagrożenie jest mniejsze. • Dlaczego? • Na to pytanie nie odpowiem. 111 • Czy rodzina ma szanse na przyłączenie gazu? • Ma szanse na pozew o eksmisję. • Dla Gazety Anna Zielińska-Pacholicka, psychiatra Nie rozumiem, dlaczego nie podłączono gazu, skoro chora ma opiekunów. Zaświadczenia o stanie zdrowia, które posiada Administrator, wydaje się zainteresowanemu, jego opiekunom, prokuraturze i sądowi. Być może matka dostarczyła je zarządcy. prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Administrator działał bezprawnie nie podłączając gazu do mieszkania z powodu choroby kobiety. Równie dobrze mógłby wstawić kraty w oknach, bo chora może wypaść, lub zamontować na ścianie łańcuch, by przywiązana nie zrobiła sobie krzywdy. Ta rodzina powinna wystąpić do prezydenta miasta o natychmiastowe przyłączenie gazu. Jeśli to nie poskutkuje, należy skierować sprawę do sądu i dodatkowo domagać się odszkodowania za poniesione straty. 1999/10/29, GW nr 254, wyd. waw, dział Kraj, s. 6 Marek Miaziak, Piotrków Tryb. - Pegaz dla wszystkich Zamalowana kontrowersyjna tablica w Piotrkowie Z tablic reklamujących usługi hotelu Pegaz w Piotrkowie Trybunalskim zniknął napis informujący, że nie przyjmuje się tam obywateli rumuńskich. Przypomnijmy: Alfred M, właściciel Pegaza oferujący tanie noclegi, napisał na tablicach reklamowych swojej firmy, że nie przyjmuje w hotelu Rumunów. Tłumaczył to fatalnymi doświadczeniami z pobytu rumuńskich gości. Mówił, że dewastowali mu pomieszczenia i wyposażenie, a ich pobyt odstraszał innych klientów. By ‘podnieść prestiż placówki’, postanowił ogłosić, że nie przyjmuje Rumunów. Piotrkowski prokurator Janusz Omyła powiedział nam, że tablica, choć kontrowersyjna, nie jest przestępstwem, gdyż właściciel może decydować, kogo chce przyjąć do hotelu. Zgadzał się z tym prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Zastrzegał jednak, że jeśli prezydent miasta, policja czy Państwowa Inspekcja Handlowa nie nakażą jej zdjąć, można im będzie postawić zarzut naruszenia konstytucji, ponieważ tolerują dyskryminacyjne praktyki w sferze usług publicznych. - Właściciel hotelu może się bronić przed nieuczciwymi klientami, nie wynajmując im pokoju - mówił nam Rzepliński. Wczoraj hotelarz sam zamalował napis. - Zjeżdżają się jacyś dziennikarze, jakieś telewizje. Mam tego dosyć - powiedział ‘Gazecie’. 1999/11/08, Praca nr 46 dodatek do GW nr 266, wyd. waw, s. 3 prof. Andrzej Rzepliński; Not. BLIK Wymagania różne pieniądze te same. Policja Warszawska policja szuka chętnych do pracy. Przyjmie i mężczyzn, i kobiety. Panie, by liczyć na pracę, muszą mieć skończone studia, panom wystarczy zasadnicza szkoła zawodowa. Komenda Stołeczna jest jednym z większych pracodawców w Warszawie - zatrudnia blisko 7 tys. osób. W każdej chwili jest w stanie dać pracę kolejnym blisko 1,2 tys. 112 Chętnych szuka w różnoraki sposób wywiesza ogłoszenia w Pałacu Mostowskich i w komisariatach, zamieszcza informacje w mediach, a ostatnio również na specjalnym stoisku podczas Targów Pracy w SGGW. Właśnie tam, w ofercie warszawskiej policji można było przeczytać, że do tej pracy potrzebne są kobiety z wykształceniem wyższym albo mężczyźni z zasadniczym. Czy to nie jest dyskryminacja kobiet? • Absolutnie nie! Pracodawca może określić swoje warunki wobec chętnych - odpowiada komisarz Danuta Niemirow-Konecka z wydziału kadr Komendy Stołecznej. Podobnie uważa insp. Antoni Osierda, dyrektor Biura Kadr i Szkoleń Komendy Głównej Policji: Przepisy traktują kobiety i mężczyzn jednakowo, nie dyskryminują i nie stawiają ograniczeń w przyjmowaniu do policji. Komendant stołeczny mógł określić oczekiwania wobec kandydatów. Jak się okazuje, warszawska policja chce zatrudnić panie w wydziałach specjalistycznych, np. w dochodzeniowo-śledczym, antyterrorystycznym, w wydziale do spraw zabójstw. W nich - jak twierdzą policjanci - nie ma czasu na naukę. Natomiast na mężczyzn czeka przede wszystkim wydział prewencji, czyli praca na ulicy. • Nie bardzo widzę tam kobiety, choć owszem zdarzają się w tej służbie również i panie - mówi kom. Niemirow-Konecka. I dodaje: - Oczywiście mogą się też zgłaszać panie z wykształceniem średnim. Jeśli spełniają pozostałe wymagania, zostaną przyjęte. Niezależnie od wykształcenia początkujący policjanci zarabiają tyle samo, czyli 915 zł brutto. Niestety, nie jesteśmy konkurencyjni na rynku. Dlatego nie możemy ściągnąć najlepszych absolwentów. Już straż miejska płaci lepiej. Początkujący strażnik dostaje o jedną czwartą więcej niż policjant na starcie - dodaje kom. Niemirow-Konecka. ¾ Kobiet w warszawskiej policji jest dziesięciokrotnie mniej niż mężczyzn. Dla Gazety - prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Takie stanowisko komendanta stołecznego jest oczywiście dyskryminujące dla kobiet. Nie tylko u nas się to zdarza, podobną sytuację zauważyłem np. w Budapeszcie. Komenda Stołeczna tłumaczy, że kobiety nie nadają się do patrolowania ulic, ale to nieprawda! W Belgii policjantki rozdzielają walczących kibiców, w Rzymie widziałem przy Bramie Michała Archanioła patrole mieszane. Policjantki łagodzą obyczaje, zwiększają poczucie bezpieczeństwa. Świetnie się nadają do tego typu pracy. Komenda Stołeczna powinna wycofać się ze swojego stanowiska w sprawie takiego naboru. Jeśli nie, to jest to pole do działania dla organizacji kobiecych. Mogą one skierować pismo do komendanta głównego policji o uchylenie tego typu praktyk, ewentualnie odwołać się do NSA i Sądu Najwyższego. Gdyby sąd nie uznał tych praktyk za dyskryminację, pozostaje odwołanie do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Not. BLIK 1999/12/29, Gazeta Stołeczna nr 303, wyd. waw, s. 1 Kalendarium. Czerwiec To subiektywny wybór wydarzeń, które w mijającym roku uznaliśmy za warte opisania 1 CZERWCA ¾ O posadę członka zarządu dzielnicy Śródmieście ubiegał się Jarosław Plewa z UW. ‘Przed głosowaniem radni zadali mu kilka pytań. - Czy pan mieszka w naszej dzielnicy? - Od trzech lat 113 mieszkam w Pruszkowie, a wcześniej mieszkałem na Mokotowie - odpowiedział Plewa. - Niech pan wymieni trzy najbardziej palące problemy w Śródmieściu - poproszono. - Moja idea to najpierw zidentyfikowanie problemów - odparł kandydat’. I wybrano go na członka zarządu. 2 CZERWCA ¾ ¾ ‘Wawer jest gminą bardzo rozległą, ciągnie się wzdłuż torów jak makaron’ - martwiła się Maria Aleksandra Kąkol, dyrektor wawerskiego ZOZ-u: ‘Bo jaki masażysta będzie jechał kawał drogi do chorego?’. ‘W radzie spółki budującej most Świętokrzyski działa były wojewoda Maciej Gielecki, radny AWS w sejmiku. - Był wojewodą, a teraz nie ma żadnych funkcji. Coś trzeba mu było znaleźć, niech sobie dorobi - mówi szczerze Andrzej Szklarski, wiceszef warszawskiego RS AWS i zastępca prezydenta w gminie Centrum’. 5-6 CZERWCA ¾ ‘Autobusy są nieprawdopodobnie brudne, odrapane, z zamocowanymi po amatorsku wspornikami, oświetleniem i fotelami. Fotele popękane ze starości i lepiące się od brudu. Spaliny dostające się do środka podtruwają ludzi’ - tak Czytelnik z ul. Ciupagi w Białołęce Dworskiej skarżył się na prywatnych przewoźników obsługujących linię 152. Rzecznik Zarządu Transportu Miejskiego przedstawił mu propozycję nie do odrzucenia: ‘Albo jedzie tym, co jest, albo wcale’. 8 CZERWCA ¾ 6 rano. UOP puka do mieszkania Grzegorza. ‘Jeden z nich chwycił mnie za gardło i rzucił na ziemię. Skuli mi ręce kajdankami - opowiadał.’. Po godzinie funkcjonariusze wyszli, bo okazało się, że pomylili się o dwa piętra. ‘Adrenalina w takich momentach bardzo skacze’ - tłumaczyła rzeczniczka UOP. ‘Funkcjonariusze UOP-u nie powinni się kierować adrenaliną, tylko prawem’ ocenił prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. 9 CZERWCA ¾ Służby bezpieczeństwa postanowiły obronić Papieża przed warszawiakami. Stefan Dziewulski z Komendy Stołecznej Policji radził: ‘Lepiej, żeby nie wychodzili na balkony. A jeśli, to niech nie trzymają nic w rękach - mówi. Zapowiada, że okna będą obserwowane przez strzelców wyborowych. - Takich zasad bezpieczeństwa to nawet jak Breżniew przejeżdżał, nie było - dziwi się lokator domu w al. Szucha’. 11 CZERWCA ¾ Tysiące (niebezpiecznych) warszawiaków czekało na Papieża na ulicach. ‘Jak szybko będzie jechał papamobil? - pyta ktoś policjanta. - Nie wiem, a dlaczego pan pyta? - policjant jest czujny’. Ciąg dalszy na kolejnych stronach 2000/01/22-2000/01/23, GW nr 18, wyd. pop, Piotr Zabłocki; prof. Andrzej Rzepliński; prof. Andrzej Redelbach; Not. PZ W jednej celi z prezesem Doniesienie o popełnieniu przestępstwa wspólnie przez prezesa sądu okręgowego i dziennikarza ‘Gazety’ wpłynęło wczoraj do poznańskiej prokuratury okręgowej Biznesmen Jacek J. i radca prawny Mirosław Z. twierdzą, że prezes sądu okręgowego i nasz redakcyjny kolega Błażej Wandtke ‘wspólnie i w porozumieniu’ naruszyli tajemnicę bankową oraz ujawnili szczegóły z toczącego się postępowania. Prokurator okręgowy Marek Rote przekazał 114 doniesienia do prokuratury apelacyjnej. Złożył też wniosek o przekazanie sprawy do prokuratury gorzowskiej. W artykule ‘Prywatny wymiar’, opublikowanym 14 stycznia w ‘Gazecie Wyborczej’, napisaliśmy, że 4 mln zł za sprzedaż kamienicy przy Starym Rynku wpłynęły na konto kancelarii prawniczej Mirosława Z. Jest on mężem sędzi Lucyny Z., która zabiegała o przyspieszenie sprawy przekazania budynku Jackowi J. Wcześniej była szefową wydziału cywilnego nieprocesowego poznańskiego sądu rejonowego, w którym rozpatruje się wszystkie sprawy spadkowe z Poznania i okolic. Nowy właściciel natychmiast sprzedał kamienicę. Pieniądze wpłynęły na konto kancelarii prawnej Mirosława Z., który reprezentował w sądzie interesy Jacka J. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura w Gorzowie. Piotr Zabłocki Dla Gazety Prof. Andrzej Rzepliński, Fundacja Helsińska Chętnie podjąłbym się obrony prezesa sądu. Nie jest on przecież depozytariuszem tajemnicy bankowej. Otrzymał ją najprawdopodobniej z banku i kierując się dobrem publicznym przekazał prasie. Spełnił swój urzędniczy obowiązek, informując społeczeństwo. Ta sprawa jest ważna nie tylko w skali Wielkopolski, ale i całego kraju. Gdyby prasa nie mogła o nim pisać, to o czym miałaby informować? ‘Gazeta’ jest czysta. Jeśli informacji udzielił urzędnik państwowy, to gazeta ma prawo ją opublikować. Autorzy doniesienia trafili jak kulą w płot. Moim zdaniem jest to próba zastraszenia tych, którzy prowadzą śledztwo lub o nim piszą. ‘Gazeta’ nie powinna jej ulegać. Prof. Andrzej Redelbach, Katedra Teorii Państwa i Prawa UAM W takich sprawach konkurują dwie wartości: ochrona dóbr osobistych jednostki i prawo do informacji. Nie dopatruję się tutaj jednak niczego innego niż informacji. Not. PZ 2000/01/27, GW nr 22, wyd. byb (Bydgoszcz), Monika Gruca; Andrzej Tyczyno; prof. Andrzej Rzepliński; Not. GM Czy miasto ma płacić? Bydgoszcz nie może otworzyć nowej trasy przez Brdę, bo prezydent nie chce zapłacić właścicielce kawałka gruntu żądanej ceny. - Chcę co najmniej 2,7 miliona - oświadczyła wczoraj publicznie Julita Nyiro Działka zamykająca wjazd na most ma 1333 metry kwadratowe, na tym stoi skromna chałupka bez wygód. W 1996 roku Nyiro dostała od gminy zaproszenie do rokowań w sprawie wykupu. Podobne pisma znaleźli w skrzynce właściciele 19 innych działek. Z nimi ratuszowi udało się dogadać, z panią Nyiro - nie. • Od początku traktowano mnie niepoważnie - twierdzi kobieta. - Szacunki trzech różnych fachowców zatrudnionych przez miasto różniły się aż o ponad 30 proc. Urzędnicy chcieli zapłacić jak najmniej. Szacunki ratusza - choć istotnie różne - szły w tysiące. Julita Nyiro ma natomiast ochotę na 2,7 mln, plus dopłata za domek. Rzecznik prezydenta Bydgoszczy Wojciech Woźniak odmawia. - Miasto nie może zapłacić takich pieniędzy. 115 Julita Nyiro: - Wiem, że dom i teren nie są warte tak dużo. Chodzi mi tylko o sprawiedliwość. Zarząd Bydgoszczy próbował pozbyć się problemu w inny sposób. W 1997 r. wystąpił do Urzędu Rejonowego o przymusowe wywłaszczenie Julity Nyiro. Decyzja zapadła, ale kobieta zaczęła się odwoływać. Naczelny Sąd Administracyjny w Gdańsku przyznał jej rację i nakazał ponownie rozpatrzyć sprawę. Procedura trwa, a czas nagli: według planów bydgoskiego ratusza pierwsze samochody mają przejechać przez nowy most już za kilka miesięcy. Być może trzeba będzie zbudować objazd spornej parceli. Byłby to już drugi objazd niewykupionej działki w Bydgoszczy. Ukończona w ubiegłym roku ul. Kamienna, łącząca wschodnie i zachodnie dzielnice miasta, też obiega łukiem rozpadającą się szopkę, za którą właściciel żądał 15 mln i nie opuścił. Monika Gruca, Andrzej Tyczyno Czy miasto powinno zapłacić? Na Państwa opinie czekamy pod numerem (0-52) 345-67-55 Dla Gazety prof. Andrzej Rzepliński, członek Komitetu Helsińskiego Poszanowanie własności to - obok wolności słowa, religii i zgromadzeń - fundamentalne prawo w demokratycznym państwie. Nie jest jednak absolutne. Można je znieść, ale za słusznym odszkodowaniem - stwierdza to sama konstytucja. Władze miasta nie mogą potępiać kogoś, kto chce uzyskać dobrą cenę za strategiczny dla Bydgoszczy punkt. Postawa pani Nyiro nie jest nadużyciem prawa. Mamy tutaj sytuację, w której jednostka stoi w opozycji wobec dobra ogółu. Nie może być jednak tak, że większość ma zawsze rację tylko dlatego, że jest większością. To byłaby dyktatura. Not. GM Opinie także w dodatku lokalnym 2000/02/03, GW nr 28, wyd. waw Jak sprawdzać sędziów. Prof. Rzepliński proponuje Czy każdy sędzia powinien być z urzędu dopuszczony do informacji tajnych, czy też potrzebna jest do tego specjalna kontrola? Prof. Andrzej Rzepliński z Uniwersytetu Warszawskiego, który badał zasady dopuszczania do tajemnic w krajach NATO, powiedział nam, że nie ma tam osobnej procedury sprawdzania już urzędujących sędziów. Jest natomiast zasada, że przed nominacją na stanowisko sędziego służby specjalne sprawdzają pod każdym względem - także pod kontem dostępu do tajemnic - wszystkich kandydatów. Ktoś, kto nie daje gwarancji moralnych, niezawisłości i umiejętności trzymania języka za zębami - po prostu nie zostaje sędzią. Jak należałoby tę sprawę rozwiązać u nas? Zdaniem prof. Rzeplińskiego powinna ją opisywać ustawa o ustroju sądów powszechnych. Należy zapisać, że każdy sędzia - każdorazowo, przed powołaniem na urząd w konkretnym sądzie - powinien być, na wniosek prezesa sądu apelacyjnego, sprawdzany przez UOP. Służby specjalne nie wydawałyby mu certyfikatu, tylko przedstawiały opinię na jego temat. W ten sposób można by sprawdzić wielu już urzędujących sędziów, przy okazji ich awansów do sądu wyższej instancji. Tej samej procedurze podlegaliby też kandydaci na sędziów. Wszelkie dokumenty zebrane w sprawie prześwietlanego sędziego przechowywałaby Krajowa Rada Sądownictwa (podobnie jest w USA), żeby uniknąć sytuacji, że służby specjalne mają na sędziów ‘teczki’. • Prezes sądu apelacyjnego powinien mieć też możliwość zwrócenia się do UOP, jeśli wobec urzędującego sędziego pojawiają się jakieś wątpliwość, np. co do jego uczciwości czy zdrowia psychicznego. Dziś w ogóle nie ma takiej możliwości - podkreśla prof. Rzepliński. 116 Jeśli chodzi o tajemnice NATO, to - zdaniem prof. Rzeplińskiego - sędzia praktycznie i tak nie ma możliwości się z nimi zetknąć, bo do nich dostęp mają tylko bardzo starannie wyselekcjonowane osoby, o których polskie władze informują Kwaterę Główną NATO 2000/02/08, Gazeta Stołeczna nr 32, wyd. waw, s. 9 Wojciech Cieśla Chorych należy tłamsić. Historia Ewy M. Weszli bez pukania. Ten wyższy najpierw zamknął okno, a potem podniósł z półki fiolkę z relanium. Brałaś coś? - zapytał. Ewa nie odpowiedziała. Na kocyku, gdzie baraszkowały półtoraroczna Emilka i pięciomiesięczna Wiktoria, w milczeniu próbowała ubrać córeczki w kolorowe rajtuzy. • Jak się nazywasz? - zagadnął wyższy. Milczenie. Spróbował jeszcze raz: - To twoje dzieci? Znów milczenie. • Dzwonimy po wydział do spraw nieletnich - zdecydował niższy i sięgnął po radiotelefon. Z policyjnej notatki służbowej: ‘Udałem się na ul. Królowej Jadwigi w Wołominie, gdzie pod blokiem miała biegać kobieta z nagim dzieckiem. Na miejscu pani Jadwiga S. oświadczyła, że przed blokiem stała kobieta z nagim dzieckiem, wbiegła do klatki i pojawiła się na balkonie pod wyżej wymienionym adresem. Pod wskazanym adresem zastano kobietę siedzącą w przedpokoju z małym dzieckiem na ręku przy otwartych drzwiach wejściowych do mieszkania. Z kobietą trudno było nawiązać kontakt, zachowywała się nieporadnie, podawała różne dane personalne, nie chciała podać żadnego dokumentu. (...) W mieszkaniu panował ogólny nieład i nieporządek (...). Dzieci wyglądały na zadbane, były czyste i ubrane w czyste ubranka’. • Bo ja wiem, czy nieporządek? - zastanawia się dziś młodszy aspirant Mirosław Kułak, pracownik wydziału ds. nieletnich komendy policji w Wołominie. - Dom jak dom, tylko na podłodze było dużo ubranek. I kocyk. No, jak to powiedzieć, taki barłóg. To właśnie Mirosława Kułaka wezwali przez radiotelefon policjanci, którzy 4 stycznia weszli do mieszkania 25-letniej Ewy M. i 31-letniego Piotra J. - Dla mnie takie interwencje to normalka, niejedno widziałem - mówi młodszy aspirant. - Ta kobieta zachowywała się dziwnie. Nie chciała dać żadnego dokumentu, była agresywna, rzucała różnymi przedmiotami o ziemię. Na szafce leżały różne fiolki i strzykawki. Pomyślałem - trzeba przebadać. Nie wiadomo, jakie fiolki znaleziono w mieszkaniu. Policjanci ich nie zabezpieczyli. Do szpitala za pokwitowaniem Z policyjnej notatki: ‘Wobec wyżej wymienionej zastosowano kajdanki’. - A co miałem robić? denerwuje się Mirosław Kułak. - Wyglądała na taką, która coś wzięła albo wypiła. Musieliśmy się jakoś zabezpieczyć, żeby nie zrobiła nikomu krzywdy, a zwłaszcza dzieciom. Mnie to najbardziej tych dzieci się zrobiło żal. Wie pan, mam odznakę z Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Wrażliwy jestem. Na początku Ewa trochę się wyrywała, po półgodzinie przycichła. W izbie przyjęć szpitala w Wołominie, dokąd zabrała ją policja, znów zaczęła się szarpać. - Oddajcie mi moje dzieci! - krzyczała. Nie wiedziała, że Wiktorię i Emilkę przywieziono do szpitala kwadrans po matce. Starszą policjanci zdołali ubrać w śpioszki, młodszą zawinęli w kocyk. Na oddziale dziecięcym dziewczynkom, tak jak wcześniej matce, pobrano krew. Nie wiadomo, jakie toksyny wykryto we krwi badanej kobiety - szpital 117 w Wołominie nie dysponuje odpowiednim laboratorium, żeby to stwierdzić. Nie godzi się też na udostępnienie wyników badań. Któryś z lekarzy poszedł porozmawiać z Ewą. - Podpisz zgodę na leczenie - powiedział. - Jak podpiszesz, powiem ci, co z dziećmi. Podpisała. Dochodziła 18, gdy radiowóz wjechał przez bramę do parku w Drewnicy. Z policyjnej notatki: ‘Wyżej wymieniona została przebadana i skierowana do szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych w Drewnicy, gdzie została pozostawiona za pokwitowaniem’. Mirosław Kułak: - Działaliśmy zgodnie z prawem. Artykuł 24 ustawy o ochronie zdrowia psychicznego mówi, że jeżeli istnieje bezpośrednie zagrożenie dla życia i zdrowia innych osób, można osobę podejrzaną o zaburzenia psychiczne umieścić w szpitalu. Następnego dnia, 5 stycznia, na biurko sekretariatu wydziału rodzinnego sądu w Wołominie trafiło pismo z policji: ‘Wnoszę o natychmiastowe podjęcie decyzji opiekuńczych w sprawie wykonywania władzy rodzicielskiej przez Ewę M., która wynajmuje mieszkanie w Wołominie ze swoim konkubentem Piotrem S., nad ich wspólnymi dziećmi’. Nic jej nie dolegało Piotr, farmaceuta, pracuje w aptece w Ząbkach, wrócił do domu sześć godzin po tym, jak skutą kajdankami Ewę wyprowadzono z bloku do radiowozu. - Otworzyłem drzwi i zdębiałem. Nie ma Ewy, nie ma dzieci. W domu ślady walki - opowiada. Na twarzy szczupłego blondyna widać ślady zmęczenia. Od miesiąca rytm jego życia wyznaczają spotkania z adwokatami, wizyty w szpitalu, wyjazdy do dzieci. Starannie dobiera słowa. - Przez chwilę chciałem dzwonić na policję, ale najpierw zadzwoniłem do Warszawy do rodziców Ewy. Powiedzieli, że to właśnie policja zabrała ją do szpitala w Drewnicy, a oni wzięli dziewczynki do siebie. Rano pojechałem po dzieciaki. Najpierw zawiozłem je do moich rodziców w Kozienicach, potem kolega podrzucił mnie do Drewnicy. Piotr ciągle próbuje zrozumieć, co stało się 4 stycznia w ich mieszkaniu. - Jedno jest pewne: Ewa nie była chora psychicznie - tłumaczy. - Nigdy nie leczyła się psychiatrycznie, nic jej nie dolegało. Nie brała narkotyków. Jesteśmy normalną rodziną. Życzyłbym wszystkim, żeby kochali się tak jak my. Tymczasem z powodu czyjegoś telefonu na policję Ewa została zamknięta w psychiatryku, odseparowano ją od dzieci. Ktoś puścił w ruch maszynerię, jakiś chory system, który może nam zniszczyć życie. Sąsiedzi, z którymi rozmawiałem, nie pamiętają, czy Ewa rzeczywiście biegała z nagim dzieckiem wokół bloku, nie widzieli jej też na balkonie. Kto w takim razie zadzwonił na policję? W jednej wersji policyjnej notatki mówi się o ‘anonimowym telefonie od sąsiadów’. Tymczasem w odręcznej notatce, która trafiła do akt Ewy w szpitalu w Drewnicy, jako osoba, która powiadomiła policję, figuruje Jadwiga S., mieszkanka ul. Słonecznej. Sprawdziliśmy, pod adresem z policyjnej notatki nie mieszka nikt o takim nazwisku. Kiedy 24 godziny po policyjnej akcji Piotr wszedł na oddział zamknięty szpitala w Drewnicy, Ewa prawie go nie poznawała. - Miała wielkie siniaki na nogach, szczękościsk, ślinotok - opowiada Piotr. Włosy stanęły mi dęba. Leżała na łóżku, skrępowana parcianymi pasami. Lekarz powiedział mi, że wstrzykują jej coś na uspokojenie i podają haloperidol, bo jest agresywna i ma zespół omamowourojeniowy. Zdążyła mi powiedzieć, że pobiła ją policja. Zażądałem obdukcji, ale mnie wyśmiano. Ustawa pozwala na eksperyment • Obdukcji żądaliśmy dwa razy - uściśla Elżbieta Skolimowska, adwokat Ewy i Piotra. - Siniaki na nogach Ewy widziałam jeszcze dwa tygodnie po przywiezieniu jej do szpitala, ale nasze żądania zignorowano. Fakt pobicia nie został też odnotowany w karcie choroby. To pierwsze uchybienie lekarzy. Drugie, i chyba najważniejsze, to to, że chociaż Ewa trafiła do nich tylko na obserwację, 118 potraktowano ją jak chorą psychicznie. Dwa dni leżała w pasach, podawano jej silne środki psychotropowe. W papierach Ewy brakuje podstawowej informacji: o której godzinie ją badano i czy robiono to po podaniu psychotropów. 20 stycznia do szpitala przyjechał sędzia z Warszawy, żeby ustalić, czy w sprawie Ewy można wydać decyzję o przymusowym umieszczeniu jej w szpitalu. - Prosiłam, żeby do czasu wizyty sędziego nie podawano jej psychotropów - denerwuje się Elżbieta Skolimowska. - Jak można prowadzić obserwację kogoś, kto jest zwyczajnie odurzony, nie wie do końca, co się z nim dzieje, a z ust leci mu ślina? Usłyszałam, że ‘lekarze już wiedzą, że Ewa jest chora psychicznie, i będą ją leczyć tak, jak im się podoba’. Powiedzieli mi też, że nawet w okresie obserwacji ustawa umożliwia eksperymentowanie w doborze leków aż do chwili całkowitego rozpoznania choroby psychicznej. Skąd po kilku dniach obserwacji pewność, że Ewa jest chora psychicznie? - Powiedziano mi, że ‘nikt normalny nie biega z maleńkimi nagimi dziećmi po mrozie, a poza tym chora przejawia urojenia prześladowcze, doznania omamowe, urojenia hipochondryczne’. Te ostatnie słowa pan ordynator odczytał z historii choroby, ale nie pozwolił mi do niej zajrzeć. Stwierdził, że nie byliśmy umówieni i on nie ma dla mnie czasu - opowiada adwokat. Na wyjazdowej rozprawie w Drewnicy sędziemu z Warszawy przedstawiono opinię psychiatryczną, którą przygotowała jedna z lekarek szpitala. ‘Dnia 7 stycznia została zatrzymana bez zgody w szpitalu z powodu istniejącej psychozy, doznań omamowo-urojeniowych, w wyniku których biegała z nagim dzieckiem po dworze (...). Czuje się zdrowa psychicznie i fizycznie (...). Obecnie leki wpływają ujemnie na jej samopoczucie, jest senna, ma ślinotok, zaburzenia w wyrażaniu emocji (...). Ma trudny kontakt słowny (...). Badana nadal wymaga leczenia szpitalnego’. • Na rozprawie sędzia był skłonny uwierzyć w to, co opowiadałyśmy z Ewą - wspomina pani adwokat. - Stwierdził jednak, że przeczy temu opinia ze szpitala. Rozumie pan? Ze szpitala, w którym ją siłą zamknięto! Po psychotropach ona prawie nie może ruszać szczęką, ma ślinotok, a psychiatra pisze o trudnym kontakcie słownym! Adwokat zażądała opinii niezależnego biegłego. - Teraz czekamy na jego werdykt. Do tego czasu Ewa pozostaje na łasce psychiatrów z Drewnicy. Jeżeli biegły uzna, że trzeba ją leczyć, zostanie w szpitalu. Jeżeli stwierdzi, że nie, dopiero wtedy będzie wolna. A tej rodzinie i tak nikt nie powetuje tego, że zepchnięto ich na dno piekła. Wystarczył anonim Monika Kacprzyk pracuje w wołomińskim Centrum Pomocy Rodzinie od czterech miesięcy. 4 stycznia pomagała policjantom zabrać dzieci do szpitala: - Pani Ewa była w innej rzeczywistości, mówię panu. Tak, jakby się jej pomieszały zmysły. • Pomieszały się zmysły? Jest pani psychiatrą? • Nie, ale ona mówiła od rzeczy. No, i dzieci były porozbierane... • Widziała to pani? • Nie, policjanci zdążyli je ubrać. To była zwykła interwencja kryzysowa. Żal mi tej kobiety, ale nawet dzieci czuły, że coś nie tak. Przytulały się do nas, nie do matki. W szpitalu w Drewnicy lekarz prowadzący, pod którego opieką jest Ewa, nie chce rozmawiać z dziennikarzami. Psychiatra z tego samego szpitala Joanna Szewczyk uważa, że także Piotra należałoby wziąć na jakiś czas w parciane pasy: - Był wulgarny, krzyczał, groził nam wszystkim. To moja prywatna opinia, ale z nim też nie jest w porządku. Chorych należy tłamsić, inaczej weszliby nam na głowę. • Gdyby moją żonę zamknięto w szpitalu, też bym krzyczał - sugeruję. 119 • No, no, niech pan tak głośno tego u nas nie mówi - ostrzega pani psychiatra. W zawiadomieniu o przyjęciu do szpitala psychiatrycznego (wydano je dwa dni po przewiezieniu pacjentki do Drewnicy) pod nazwiskiem Ewy wykreślono rubrykę ‘osoba z zaburzeniami psychicznymi’. Zostawiono rubrykę ‘osoba chora psychicznie’. • Przecież Ewa nigdy wcześniej nie leczyła się psychiatrycznie, skąd ta diagnoza? Po dwudniowej obserwacji? Rozumiem, że osobę chorą leczyą państwo inaczej niż osobę podejrzaną o zaburzenia czy z zaburzeniami? - pytam. Joanna Szewczyk długo patrzy w szpitalny druczek. - To jakieś przeoczenie. Niedopatrzenie - mówi wreszcie. Nie chce zdradzić, czym różni się leczenie osoby z podejrzeniami o zaburzenia od leczenia osoby chorej psychicznie. Wyjście za aktywność Piotr: - Chociaż w sądzie toczy się postępowanie o odebranie mi praw rodzicielskich, do tej pory nikt mnie nie przesłuchał, nie chciał wyjaśnień. Policja nie robiła wywiadu środowiskowego, nawet nie wiem, kto jest moim dzielnicowym. Raz tylko z sądu rodzinnego przyszła z wizytą pani kurator. Z opinii kuratora zawodowego: ‘Piotr S. kocha swoja konkubinę i wierzy, że wróci do jego dzieci. Sądzę, że Piotr S. nie ma powodu, aby kłamać, zależy mu na rodzinie. Walczy o powrót konkubiny do domu. Dba o dzieci. Jest osobą w pełni odpowiedzialną’. W piątek 4 lutego Ewa wyszła na pierwszą przepustkę. W domu rodziców Piotra w Kozienicach po raz pierwszy od miesiąca zobaczyła dziewczynki. Rozpłakała się. • Żeby wyjść na przepustkę, musisz być aktywny - tłumaczy Ewa, krótko ostrzyżona, pulchna szatynka. Po silnych lekach wciąż trzęsą się jej ręce, w kącikach usta gromadzi się ślina. Mówi powoli. - Najlepiej chodzić na terapię zajęciową, na której składa się ligninę w chusteczki. Ci najbardziej pomysłowi opanowali ścieranie ze stołów po obiedzie albo czyszczenie popielniczek. Jestem pielęgniarką, wiem, o czym mówię. Tam nie ma ukierunkowanej terapii. Leczono mnie z hipochondrii, a tymczasem analiza krwi wykazała, że mam chorą wątrobę. Ewa zrezygnowała z psychotropów, które przed wyjściem ze szpitala kazali jej zażywać lekarze z Drewnicy. Mimo to wczoraj rano ci sami lekarze przedłużyli jej przepustkę o kolejny tydzień. - Jak to jest? - dziwi się Piotr. - Jeszcze miesiąc temu uznawali, że jest niebezpieczna. Dziś normalnie bawi się z dziećmi, chociaż odstawiła leki. Wczoraj sprawą Ewy i Piotra zajęła się Helsińska Fundacja Praw Człowieka. - Będziemy monitować urzędy - zapewnia Andrzej Rzepliński, szef fundacji. - Nie zostawimy tych ludzi samym sobie. • Nie poddam się. Będę walczyć o całkowite zwolnienie Ewy ze szpitala - zapowiada Elżbieta Skolimowska. - Nawet jeżeli biegły uzna, że trzeba ją leczyć, to można to robić ambulatoryjnie. Rodzice Piotra już obiecali, że pomogą jej zająć się dziećmi. 2000/02/21, Praca. Dodatek do Gazety na Pomorzu nr 43, wyd. szs, s. 2 Policja. Nierówne Szanse Warszawska policja szuka chętnych do pracy. Przyjmie i mężczyzn, i kobiety. Panie, by liczyć na pracę, muszą mieć skończone studia, panom wystarczy szkoła zawodowa. Komenda Stołeczna jest jednym z większych pracodawców w Warszawie - zatrudnia prawie 7 tys. osób. W każdej chwili jest w stanie dać pracę kolejnym blisko 1,2 tys. Chętnych szuka w różnoraki sposób - wywiesza ogłoszenia w Pałacu Mostowskich i w komisariatach, zamieszcza informacje w mediach, a ostatnio również na specjalnym stoisku podczas Targów Pracy w 120 Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Właśnie tam w ofercie warszawskiej policji można było przeczytać, że do tej pracy potrzebne są kobiety z wykształceniem wyższym albo mężczyźni z zasadniczym. Czy to nie jest dyskryminacja kobiet? • Absolutnie nie! Pracodawca może określić swoje warunki wobec chętnych - odpowiada komisarz Danuta Niemirow-Konecka z wydziału kadr Komendy Stołecznej. Jak się okazuje, warszawska policja chce zatrudnić panie w wydziałach specjalistycznych, np. w dochodzeniowo—śledczym, antyterrorystycznym, wydziale do spraw zabójstw. W nich - jak twierdzą policjanci - nie ma czasu na naukę. Natomiast na mężczyzn czeka przede wszystkim wydział prewencji, czyli praca na ulicy. • Nie bardzo widzę tam kobiety, choć zdarzają się w tej służbie również i panie - mówi kom. Niemirow-Konecka. I dodaje: - Oczywiście mogą się też zgłaszać panie z wykształceniem średnim. Jeśli spełniają pozostałe wymagania, zostaną przyjęte. Niezależnie od wykształcenia wszyscy początkujący policjanci zarabiają tyle samo, czyli 915 zł brutto. - Niestety nie jesteśmy konkurencyjni na rynku. Dlatego nie możemy ściągnąć najlepszych absolwentów. Już straż miejska płaci lepiej. Początkujący strażnik dostaje o jedną czwartą więcej niż policjant na starcie - dodaje kom. Niemirow-Konecka. • Kobiet w warszawskiej policji jest dziesięciokrotnie mniej niż mężczyzn. blik dla ‘Gazety’ prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Takie stanowisko komendanta stołecznego jest oczywiście dyskryminujące dla kobiet. Nie tylko u nas się to zdarza, podobną sytuację zauważyłem np. w Budapeszcie. Komenda Stołeczna tłumaczy, że kobiety nie nadają się do patrolowania ulic, ale to nieprawda! W Belgii policjantki rozdzielają walczących kibiców, w Rzymie widziałem przy bramie Michała Archanioła patrole mieszane. Policjantki łagodzą obyczaje, zwiększają poczucie bezpieczeństwa. Świetnie się nadają do tego typu pracy. Komenda Stołeczna powinna wycofać się ze swojego stanowiska w sprawie takiego naboru. Jeśli nie, to jest to pole do działania dla organizacji kobiecych. Mogą one skierować pismo do komendanta głównego policji o uchylenie tego typu praktyk, ewentualnie odwołać się do NSA i Sądu Najwyższego. Gdyby sąd nie uznał tych praktyk za dyskryminację, pozostaje odwołanie do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. 2000/03/01, GW nr 51, wyd. waw, dział Tematy Dnia, s. 2 Rozmawiała Ewa Siedlecka; prof. Andrzej Rzepliński; Not. ES Czyszczenie policji. Rzecznik optymistycznie Policjanci z warszawskiej komendy przy ul. Cyryla i Metodego współpracowali ze złodziejami samochodów Na to przynajmniej wskazuje historia opisana w sobotnim wydaniu warszawskiego dodatku ‘Gazety’. Dwu z policjantów zostało dyscyplinarnie usuniętych ze służby, ale dlatego, że pili na komendzie alkohol z przestępcami. 121 Ewa Siedlecka: To bulwersujące, jeśli człowiek, który szuka pomocy na policji, jest przez policjantów ‘wystawiany’ przestępcom. Z opisanej przez nas historii wynika, że system wewnętrznej kontroli w policji nie jest sprawny. Paweł Biedziak, nadinspektor KG Policji: Jest lepszy, niż kilka lat temu. W maju 1998 r. powstał w KG Zarząd Spraw Wewnętrznych, którego zadaniem jest tropienie nieuczciwych policjantów. Na ile jest skuteczny? • W zeszłym roku na 490 spraw karnych prowadzonych przeciw policjantom przez prokuratury 111 było wynikiem dochodzeń prowadzonych przez Zarząd. A ile spraw prokuratury prowadziły, zanim Zarząd powstał? • W 1997 r. - 756, w 1998 - 582. To co to za skuteczność, skoro odkąd jest Zarząd, tych spraw jest mniej? • Bo jednocześnie czyścimy szeregi policji. Dlaczego w Zarządzie są policjanci, a nie cywile? Przecież policjanci pracowali kiedyś z ludźmi, przeciwko którym może im przyjść prowadzić postępowanie. • To są ludzie, których praca świadczy o tym, że są absolutnie uczciwi i godni zaufania. Co będzie ze sprawą opisaną przez ‘Gazetę’? • Inspektorat Komendy Głównej [prowadzący postępowania dyscyplinarne - red.] zażądał wyjaśnień i akt sprawy z Komendy Stołecznej. Zajmie się nią też Zarząd Spraw Wewnętrznych. Dla Gazety prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Jeśli zamiast ścigać przestępców, policjanci współpracują z nimi lub ich chronią - to jest to szczególnie groźne i dla społeczeństwa, i dla samej policji. I na pewno nie sprawi, że obywatele będą chętnie informować o przestępstwach, których byli świadkami. Dlatego policja powinna z determinacją ścigać każdy taki przypadek. Żeby kontrola wewnętrzna w policji była skuteczna, powinna być prowadzona także przez cywili. Tak jest np. w Wielkiej Brytanii, gdzie - co najważniejsze - inspektorzy są praktycznie nieusuwalni. 2000/04/20, GW nr 94, wyd. waw Grzegorz Praczyk, Lublin; prof. Andrzej Rzepliński; not. Gp Sprawa komendanta z Łomaz. Zabił nieumyślnie Na cztery i pół roku więzienia skazał wczoraj lubelski sąd okręgowy komendanta policji w Łomazach, który pod wpływem alkoholu zastrzelił 19-latka. Sąd stwierdził, że policjant zrobił to nieumyślnie W styczniu 1997 roku komisarz Zbigniew N. bawił się na zakrapianej alkoholem imprezie. Wieczorem wrócił do komisariatu i postanowił przesłuchać mieszkańca sąsiedniej wsi podejrzanego - jak się później okazało - niesłusznie o udział w rozboju. 122 Byli sami w pokoju, gdy padł strzał. Według prokuratury komendant odepchnął 19-letniego Roberta J., po czym strzelił mu w głowę. Chłopak zginął na miejscu. Zbigniew N. twierdził, że śmierć Roberta J. to nieszczęśliwy wypadek. Według niego 19-latek zaatakował go podczas przesłuchania, on go odepchnął, wyjął pistolet i skierował w jego stronę. Chłopak miał rzucić się na policjanta i wtedy padł strzał. Lubelski sąd okręgowy w maju 1998 roku uznał Zbigniewa N. za winnego morderstwa i skazał go na 15 lat więzienia. Sąd apelacyjny uchylił jednak ten wyrok, dopatrując się poważnych uchybień procesowych i błędów w zakresie ustalenia okoliczności zdarzenia. Wczoraj sąd okręgowy ponownie wydał wyrok. Uznał, że komendant nieumyślnie spowodował śmierć 19-latka. - Policjant wyjął broń i przeładował w celu odstraszenia, a nie wystrzelenia - uzasadniał wyrok przewodniczący składu sędziowskiego sędzia Andrzej Klimkowski. Zbigniew N. wyszedł wczoraj na wolność. Jako że przesiedział w areszcie już trzy lata i może się starać o warunkowe zwolnienie, sąd podjął decyzję o uchyleniu wobec niego środka zapobiegawczego. Wczorajszy wyrok nie jest prawomocny. Grzegorz Praczyk, Lublin Dla Gazety Prof. Andrzej Rzepliński, Komitet Helsiński Jestem bardzo zmartwiony tym wyrokiem. Jest sprzeczny z konstytucją, która nakłada na władze publiczne obowiązek ochrony prawa do życia. W tym przypadku jego pogwałcenia dokonał stróż prawa, przełożony w komisariacie, i w dodatku nietrzeźwy. Wczorajszy wyrok można porównać z wyrokiem ze sprawy słupskiej, gdzie za nieumyślne spowodowanie śmierci policjant otrzymał wyrok ośmiu lat więzienia. Moim zdaniem pierwszy wyrok sądu w sprawie komendanta z Łomaz mieścił się w minimum przyzwoitości. Sąd apelacyjny uchylił go nie ze względu na niewłaściwą kwalifikację, ale ze względu na uchybienia procesowe. Mam nadzieję, że w tej sprawie sędziowie i ławnicy nie są powiązani z funkcjonariuszami policji. Not. GP 2000/04/29-2000/05/01, GW nr 101, wyd. waw, dział Kraj, s. 4 Dostęp do informacji. Masz prawo wiedzieć Dziś obywatel poszukujący jakiejś informacji jest zdany na łaskę urzędnika. Ale jeśli Centrum Monitoringu Wolności Prasy przeforsowałoby swój projekt ustawy, urzędnik ukrywający informacje popełniałby przestępstwo Nawet demokratycznie wybrane rządy mają skłonność do ukrywania swych działań za pieczęcią poufności - czytamy we wstępie do założeń obywatelskiego projektu ustawy o wolności informacji, przygotowywanej przez Centrum. - Aby nie wodzić rządzących na pokuszenie wygody popełniania błędów bez wiedzy ludzi (...) społeczeństwa wymyśliły ustawowy nakaz udostępniania informacji o działalności władzy. • Jest wiele dokumentów, które są tajne, chociaż powinny być jawne - mówił wczoraj na konferencji prasowej Andrzej Goszczyński, szef CMWP, uzasadniając potrzebę ustawy o dostępie do informacji. - Dla rzeczywistej realizacji zagwarantowanego w konstytucji prawa do informacji taka ustawa jest niezbędna - dodał konstytucjonalista prof. Mirosław Wyrzykowski z Instytutu Spraw Publicznych. Odniósł się w ten sposób do wypowiedzi szefa kancelarii premiera Jerzego Widzyka we 123 wczorajszej ‘Gazecie’: Widzyk, pytany, dlaczego rząd nie przygotował tej ustawy, odpowiedział, że nie jest potrzebna, bo wystarczy bezpośrednio stosować konstytucję. Według założeń do ustawy przygotowanych przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego zasadą byłaby jawność wszystkich informacji dotyczących działań władz publicznych, a ich utajnienie może być tylko wyjątkiem. Od odmowy udzielenia informacji można by się odwołać do niezależnego od władz rzecznika wolności informacji. Rzecznik badałby, czy były prawne podstawy do tej odmowy. Jego decyzję można by jeszcze zaskarżyć do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Poza tym założenia przewidują m.in.: Obowiązek publikowania urzędowych dokumentów zawierających ważne dla opinii publicznej informacje, m.in. o kosztach funkcjonowania instytucji publicznych, uposażeniach, dochodach i stanie majątkowym funkcjonariuszy władz publicznych wszystkich szczebli, sprawozdania NIK i innych organów kontroli, umowy handlowe - jeśli zaangażowane są w nie publiczne pieniądze. Obowiązek stworzenia przez każdy urząd powszechnie dostępnego wykazu rodzajów informacji, jakie się w nim znajdują, żeby było wiadomo, czego można od urzędu żądać. Udostępnienie informacji, o którą się ktoś zwrócił, powinno nastąpić ‘niezwłocznie’, a jeśli wymaga przygotowania - najpóźniej w ciągu dwóch tygodni. Ukrywanie informacji lub udostępnienie spreparowanej byłoby przestępstwem urzędniczym, a pokrzywdzonemu przysługiwałoby odszkodowanie za niezgodne z prawem działanie urzędnika. Projekt ma być projektem obywatelskim. Nowa konstytucja przewiduje, że 100 tys. obywateli może złożyć do Sejmu projekt ustawy, a Sejm ma obowiązek zająć się nim w ciągu trzech miesięcy. CMWP planuje zrobić ogólnopolską kampanię zbierania podpisów pod projektem. - Rzadko zdarza się ustawa w tak oczywisty sposób korzyst-na dla obywateli - powiedział Goszczyński W opracowywaniu projektu uczestniczą: CMWP, Instytut Spraw Publicznych, Sekcja Polska Międzynarodowej Komisji Prawników, Program Prawny Fundacji Stefana Batorego, Program ‘Przeciw Korupcji’. 2000/05/11, GW nr 109, wyd. waw, dział Kraj, s. 5 Ewa Siedlecka Tajemnice z prawem do odwołania. Trybunał Konstytucyjny Brak możliwości odwołania od odmowy przyznania dostępu do tajemnic narusza konstytucję i Europejską Konwencję Praw Człowieka - orzekł wczoraj Trybunał Konstytucyjny. Sejm do końca stycznia przyszłego roku musi wprowadzić odpowiednie zabezpieczenia do ustawy Przyznanie certyfikatu bezpieczeństwa (dającego dostęp do tajemnic) poprzedza tzw. postępowanie sprawdzające, które, w przypadku tajemnic państwowych, prowadzą służby specjalne, a w przypadku tajemnic służbowych - pełnomocnik bezpieczeństwa (powinien być w każdej placówce, gdzie są jakieś tajemnice). Osoba, która nie dostanie certyfikatu, nie może pracować na stanowisku wymagającym dostępu do tajemnic. Jeśli ubiega się o nie - nie zostanie przyjęta, a jeśli już na nim pracuje - zostanie zwolniona. Rzecznik praw obywatelskich zaskarżył fakt, że osoba, której certyfikatu odmówiono, nie może się od tego odwołać do niezależnej instytucji lub do sądu. • W grę wchodzi konstytucyjne prawo równego dostępu do służby publicznej, a więc odmawianie certyfikatu powinien kontrolować niezależny, bezstronny organ - argumentował w imieniu rzecznika Stanisław Trociuk. Możliwość odwołania się do premiera zagwarantowaną w ustawie uznał za niewystarczającą - premier nie jest niezależnym od administracji państwowej organem, a 124 możliwość odwołania do niego zależy od dobrej woli pracodawcy, bo to on może się zwrócić do premiera, a nie sam zainteresowany. Z rzecznikiem zgodził się przedstawiciel prokuratora generalnego. Natomiast przedstawiciele Sejmu, rządu i UOP zgodnie twierdzili, że żadnej sprzeczności z konstytucją nie ma, a urząd powinien mieć swobodę w ocenianiu, kto ma kwalifikacje do pełnienia określonej funkcji. Biegły prof. Andrzej Rzepliński dowiódł, że w krajach NATO (a argumentem za uchwaleniem ustawy była ochrona tajemnic NATO-wskich) w analogicznych sytuacjach jest możliwość odwołania do niezależnego organu. Trybunał uznał, że brak sądowej i w zasadzie jakiejkolwiek kontroli odmowy przyznania dostępu do tajemnic narusza konstytucyjne prawo do sądu (art. 42 i 77 konstytucji) oraz prawo do skutecznego środka odwoławczego z europejskiej konwencji praw człowieka. Trybunał stwierdził, że postępowanie sprawdzające opiera się na tak niejasnych zasadach, że pozwala na dowolność w przyznaniu certyfikatu bezpieczeństwa. - W postępowaniu sprawdzającym sprawdzany jest całkowicie bierny: nie dowiaduje się, dlaczego odmówiono mu certyfikatu, a nawet, że w ogóle mu go odmówiono, bo nie ma obowiązku powiadomienia go o tym - podkreślił Trybunał. Trybunał dał Sejmowi czas do końca stycznia przyszłego roku na poprawienie ustawy: wpisanie do niej co najmniej możliwości odwołania się do sądu, a najlepiej jeszcze jakiegoś dodatkowego, niezależnego organu kontrolującego. Sędzia sprawozdawca Marek Safjan powiedział dziennikarzom, że Sejm powinien też pomyśleć o prawie sprawdzanego do zapoznania się z powodami, dla których odmówiono mu dostępu do tajemnic. Inaczej nie będzie wiedział, na co się skarżyć. Po 1 stycznia 2001 osoby, którym odmówiono dostępu do tajemnic, będą mogły się od tej decyzji odwołać. 2000/05/19, Gazeta Stołeczna nr 116, wyd. waw, s. 4 Mirosław Owczarek Bogdan Wróblewski; prof. Mirosław Wyrzykowski; Marek Borowski (sld); prof. Andrzej Rzepliński; sędzia Marek Celej; Not. WRÓB Gdyby był pan raczył. Sądy. Zarządzenie 24/2000 Jaśnie Wielmożny Panie Marszałku, gdyby był Pan łaskaw... - czy tak będą się teraz zaczynać wezwania sądowe do osób piastujących najwyższe stanowiska w państwie? Prezes sądu okręgowego poleciła VIP-ów zawiadamiać grzecznie i w zindywidualizowanej formie. Wewnętrzne zarządzenie prezesa sądu datowane jest na koniec kwietnia i to m.in. świadczy o kulisach jego powstania. W tych dniach sąd wezwał na świadka w pewnym sporze cywilnym prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego. Prezydent nie stawił się. Rozgorzał ostry spór - czy w ogóle może być przesłuchany przed sądem powszechnym, ale o to mniejsza. Przy okazji wyniknęła kwestia formy wezwania prezydenta na świadka. Nie wysłano wprawdzie do niego standardowego wezwania, ale pismo - według naszych źródeł - było enigmatyczne, żeby nie powiedzieć, obcesowe. I podpisane tylko przez kierownika sekretariatu. - I tak dobrze, że głowie państwa nie nakazano pokwitować zwrotki na poczcie - komentuje jeden z sędziów. Względy grzecznościowe. Wydawało się, że fakt ten będzie miał tylko anegdotyczne znaczenie. Stało się inaczej. ‘W przypadku konieczności wezwania do osobistego stawiennictwa osób piastujących najwyższe stanowiska w państwie zarządzam: szczególną dbałość o zewnętrzną formę wszystkich pism, zawiadomień i wezwań kierowanych do tych osób’ - prezes sądu okręgowego pismo tej treści rozesłała do przewodniczących wydziałów. W kilku punktach sprecyzowała, o co chodzi: 125 sędziowie mają nie używać druków urzędowych, pisma sporządzane mają być na maszynie, a nie ręcznie, zakazane jest używanie urzędowych skrótów, pisma podpisywane mają być przez przewodniczących wydziałów, wysyłane za pośrednictwem prezesa sądu. • Rzeczywiście jest zarządzenie zwracające uwagę na potrzebę odbiegającego od urzędowego zawiadamiania osób sprawujących ważne funkcje w kraju - potwierdza nasze informacje sędzia Irena Kudiura, rzecznik prezesa ds. cywilnych. Zarządzenie sformułowane w sposób urzędowy nie wspomina o jego motywach. - Chodzi o względy grzecznościowe - wyjaśnia pani rzecznik Kudiura. Są pewne osoby w państwie zasługujące na szczególny szacunek, choćby przez to, że to my, obywatele, wybieramy je w głosowaniach - dopowiada sędzia Barbara Piwnik, drugi rzecznik prezesa. Kwestia formy. Czy Kowalski w np. cywilnym sporze z obywatelem ministrem nie poczuje się dyskryminowany przez sąd, gdy o rozprawie powiadomiony zostanie tradycyjnym drukiem, a jego przeciwnik wyróżniony grzecznym pismem? Co z konstytucyjną gwarancją równości wobec prawa? To tylko kwestia zindywidualizowanej formy zawiadomienia - przekonują rzecznicy prezesa. Pisma zawierać mają te same informacje co standardowe druki. A pouczenie? Rewers wezwania dla świadka to pouczenie, które wcale nie jest grzeczne, np.: ‘W razie nie usprawiedliwionego niestawiennictwa sąd nakłada karę pieniężną’. Krótko i bez ozdobników. O pouczeniu zarządzenie prezesa nie wspomina. Przewodniczący wydziałów, z którymi rozmawialiśmy, uważają, że prawo nakazuje dołączenie go także do grzecznego pisma. W jakiej formie? Nie wiadomo. Problem wyboru. Zarządzenie nie precyzuje też kręgu osób, których ma dotyczyć. Zostawia dowolność przewodniczącym wydziałów. Dla sędziego Marka Celeja, przewodniczącego VIII wydziału karnego sądu okręgowego, grupa odbiorców grzecznych wezwań jest nieliczna. - Prezydent, premier, marszałkowie Sejmu i Senatu - mówi. • Wyobrażam sobie, że chodzi o osoby pełniące najwyższe funkcje w organach władzy państwowej, także ministrów, przewodniczących izb parlamentu, szefów klubów parlamentarnych wylicza sędzia Piotr Schab. Gotów byłby rozszerzyć listę o byłego prezydenta. - Wydaje się, że tej osobie towarzyszą honory głowy państwa - mówi. A nawet prezydenta miasta ‘znanego w skali ogólnopolskiej’. Inny sędzia wspomina o tzw. eRce. To lista osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe i zgodnie z zarządzeniem prezydenta RP wynagradzanych w szczególny sposób. Jest długa - od premiera i marszałków Sejmu i Senatu, poprzez np. sekretarzy stanu, wojewodów, po np. zastępcę głównego inspektora pracy. • Należałoby szukać tych osób w konstytucji - podpowiada sędzia Piwnik. I proponuje: - A może by tak zrobić sondę wśród obywateli, co myślą na ten temat? Bogdan Wróblewski Dla Gazety prof. Mirosław Wyrzykowski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Można sobie wyobrazić, że forma zawiadamiania osób piastujących najwyższe funkcje w państwie będzie odmienna i tłumaczona względami kurtuazji, ale nie widzę podstaw prawnych dla takiego wyróżnienia. Konstytucyjne prawo równości wobec prawa obowiązuje wszystkich. Odstępstwo od reguły musi być uwzględnione szczególnymi racjami, a tych w tej sprawie nie widzę. Marek Borowski (SLD) 126 wicemarszałek Sejmu Byłem już wzywany na świadka w zwykłej formie i nie odczuwam potrzeby otrzymywania wezwań do sądu na papierze czerpanym. Nierówności w prawie nie dopatrywałbym się w tym, że ktoś zawiadomiony będzie bardziej uprzejmie. Ale zarządzenie prezesa jest ciekawe jako objaw... Czego? Właśnie, chętnie poznałbym uzasadnienie takiej decyzji. Prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Do formy wezwania nie przywiązywałbym wagi, bo wyobrażam sobie, że można kogoś wezwać i pocztą elektroniczną, i przez posłańca. Forma nie obraża zasady równości wobec prawa. Problem widzę w tym, że sędzia rozpatrujący konkretną sprawę jest niezależny także od administracji sądowej i to on, a nie przewodniczący czy prezes powinien wystosować takie pismo. Nie wiem też, czy po tej historii z wezwaniem prezydenta na świadka nie trzeba było tego zostawić rozsądkowi sędziów, a nie pouczać ich, jak się mają zachowywać. Sędzia Marek Celej, przewodniczący wydziału sądu okręgowego Czołowe postaci życia politycznego muszą być zawiadamiane w inny sposób ze z względu na rangę piastowanych funkcji. Regulamin wewnętrznego urzędowania sądów robi wyjątki, jeżeli chodzi o tryb zawiadamiania m.in. osób przebywających za granicą, przedstawicieli placówek dyplomatycznych w Polsce. To jest tylko kwestia kultury i formy. Chodzi też o wyeliminowanie sporządzania pism sądowych bez aprobaty przewodniczących wydziałów. Not. WRÓB 2000/06/05, Gazeta w Rzeszowie nr 130, wyd. Witold Piecuch Uczciwość w mundurze. Podkarpacie. Jak rozpatrywane są skargi na policjantów? Jedynie nieliczne zgłaszane na postępowanie policjantów skargi kończą się potwierdzeniem po wewnętrznym policyjnym postępowaniu. Czy mamy tak dobrą policję, czy też może funkcjonariusze są w uprzywilejowanej sytuacji wobec obywateli? W ostatnim czasie pojawiło się sporo informacji o prowadzonych przez prokuratury postępowaniach wobec policjantów z naszego regionu. Funkcjonariuszom zarzuca się nadużycie uprawnień. Niedawno pisaliśmy o 17-letnim mieszkańcu Mielca, który poskarżył się prokuratorowi, że policjanci brutalnie pobili go na ulicy, a później w komendzie. Mielecka policja stanowczo zaprzecza zarzutom o pobicie chłopca. Twierdzi, że został on zatrzymany, bo podburzał do zamieszek podczas meczu na miejscowym stadionie. Tymczasem nastolatek twierdzi, że na mecze w ogóle nie chodzi. Także w Łańcucie do prokuratury trafiła sprawa mieszkańca, który zarzuca policjantom pobicie. Postępowanie przeciwko innemu policjantowi oskarżonemu o pobicia toczy się przed sądem w Stalowej Woli. • Z roku na rok jest coraz mniej skarg na stosowanie niedozwolonych metod przez policjantów: użycie siły fizycznej czy pobicie - mówi podinspektor Bolesław Dereń z sekcji skarg w Inspektoracie Komendanta Wojewódzkiego Policji w Rzeszowie. - Wszystkie zażalenia trafiają do komendantów powiatowych policji lub bezpośrednio do naszego inspektoratu. Jeśli zaś jakaś sprawa zostaje skierowana do prokuratury, to my prowadzimy oddzielne postępowanie dyscyplinarne - dodaje Dereń. Mała liczba skarg, których zasadność potwierdziło postępowania wewnątrz policji, budzi jednak komentarze: - W sytuacjach spornych policjanci są w pozycji uprzywilejowanej w stosunku do obywatela i chyba nie ma sensu skarżyć się na ich postępowanie. Przed kolegium czy w sądzie zeznania policjantów mają często decydującą wagę - uważa jeden z naszych rozmówców. - Takie 127 odczucie społeczeństwa, że policja może rozpatrywać stronniczo sprawy, które dotyczą funkcjonariuszy, zawsze będzie istnieć. To jest dość trudna kwestia, bo niejednokrotnie brak jest osób trzecich - świadków zdarzenia, którzy mogliby potwierdzić racje jednej ze stron - przyznaje Dereń. Zawsze jednak prowadzimy postępowanie obiektywnie, w miarę posiadanych materiałów dowodowych - zapewnia. • Po to policjant został ubrany w mundur, po to zostały mu dane prawne środki działania, że on reprezentuje państwo, organy porządku i jemu należy wierzyć - dodaje naczelnik inspektoratu kom. Franciszek Rybczyński. - Jeśli byłyby sytuacje budzące podejrzenie o nierzetelność, to są dokumenty, postępowanie wyjaśniające czy dyscyplinarne i takie rzeczy są wyłapywane. Ja przez lata pracy nie spotkałem się z przypadkiem, żeby policjant świadomie coś przekłamał. Pracujący w inspektoracie oficerowie twierdzą, że kandydaci do pracy w policji podlegają starannej selekcji, w tym testom psychologicznym, których sporej liczbie chętnych nie udaje się przejść. Choć więc zainteresowanych pracą w policji jest niemało (mimo niskich płac funkcjonariuszy zaczynających służbę), nie trafiają tu, ich zdaniem, nieodpowiednie czy wręcz przypadkowe osoby. Z kolei kary, jakie ponoszą policjanci łamiący prawo, są bardzo surowe. Dotyczy to co prawda ewidentnych przypadków, kiedy uda się dowieść naruszenia prawa, jednak jak twierdzi podkomisarz Rybczyński, już powtarzające się na któregoś policjanta - nawet nie potwierdzone - skargi są przez jego przełożonych brane pod uwagę. Tymczasem jeżeli skarga na policjanta trafi do komendy wojewódzkiej, i tak jest przeważnie odsyłana do jego jednostki macierzystej. - Bo tam jest wielu ludzi, którym należy ufać, że rzetelnie wyjaśnią sprawę - uważa Rybczyński. - Zawsze jednak osoba składająca skargę ma prawo się odwołać co do sposobu jej załatwienia. Wówczas skarga idzie do rozpatrzenia w ramach nadzoru do naszego inspektoratu. Żadna interwencja - osobista czy na piśmie - nie zostanie bez odpowiedzi w terminie miesiąca. Poważnie traktujemy nawet anonimy. • Oprócz wykrywalności przestępstw, społeczna ocena kontaktów z policją jest zwierciadłem pracy policji - mówi podinspektor Dereń. - Komendanci muszą dbać o dobry wizerunek policji. Z zebranych w inspektoracie komendanta wojewódzkiego danych wynika, że na jednego funkcjonariusza w województwie podkarpackim przypadało w ubiegłym roku przeciętnie 0,15 skargi. Wszystkich zgłoszonych w regionie w ciągu roku skarg było 690. Tylko 6,6 proc. spośród nich zostało potwierdzonych w prowadzonym wewnątrz policji postępowaniu wyjaśniającym. Najwięcej, bo aż 127 skarg, dotyczyło ‘zasadności lub sposobu załatwienia interwencji’, jednak zaledwie cztery z nich zostały uznane za uzasadnione. Kolejne pozycje zajmują skargi na ‘sposób i terminowość wykonywania czynności dochodzeniowych’ (potwierdzono dziesięć spośród 110 skarg), ukaranie mandatem lub skierowanie na kolegium (potwierdzonych cztery z 85) oraz ‘bezczynność lub opieszałe załatwienie spraw’ (7 z 92). Oprócz komendantów powiatowych i pracowników inspektoratu komendanta wojewódzkiego, skargi na funkcjonowanie policji przyjmowane są również w Komendzie Głównej Policji pod uruchomionym niedawno bezpłatnym numerem telefonu 0-800 142 555. W 1999 roku 28 skarg na niewłaściwe traktowanie przez policję wpłynęło do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Mówi prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: • Skargi na złe traktowanie przez policję są drogą przez mękę. Trzeba mieć stuprocentowe dowody i olbrzymią determinację. Najlepiej przy tym mieszkać w bardzo dużym mieście, by mieć szansę na zachowanie anonimowości. Najczęściej ludzie nie meldują o takich przypadkach, gdyż nie mają nadziei na doprowadzenie sprawy do końca. Policjant jest funkcjonariuszem publicznym i jeśli dopuszcza się pobicia, szantażu czy zastraszania, powinien być ukarany szczególnie ostro. W ciągu roku i tak ponad 500 policjantów jest dyscyplinarnie zwalnianych ze służby, a więc co dwusetny funkcjonariusz. Aby lepiej zrozumieć skalę tego zjawiska, można to porównać ze zwolnieniem rocznie 3000 nauczycieli. Ponad 60 policjantów jest co roku w Polsce skazywanych przez sądy. Trzeba pamiętać, że przypadki brutalnego czy poniżającego postępowania nie zdarzają się zwykle w świetle jupiterów, lecz w czterech ścianach komendy. Koledzy zwykle murem stoją za policjantami, którym się takie zarzuty przedstawia. Często zeznania obciążające składają wielokrotni recydywiści, których brutalnie zmusza się do przyznania się do winy. Zajmujemy się właśnie takim przypadkiem z bardzo 128 dużego miasta wojewódzkiego - sąd pierwszej instancji uniewinnił funkcjonariusza oskarżonego o skatowanie przesłuchiwanej osoby, biorąc za dobrą monetę zeznania policjantów twierdzących, że przesłuchiwany sam zmasakrował sobie twarz o biurko. Jeśli druga instancja podtrzyma taki wyrok, wniesiemy sprawę do Trybunału w Strasburgu. Nie ma istotnej różnicy między polskim prawem a prawem innych krajów, wszędzie jest to wielki kłopot. Samo prawo jest wystarczająco dobrym instrumentem, bo przecież policjanci muszą korzystać z tych samych praw co inni obywatele. 2000/07/12, Gazeta w Lublinie nr 161, wyd. lul Katarzyna Lewandowska, Jacek Brzuszkiewicz Historia z posłem w tle. Janów Lubelski. Co się stało nad zalewem? Napadli na mnie i skopali - utrzymuje poseł Tadeusz Pawlus. Policja na podstawie zeznań parlamentarzysty zatrzymała trzech dwudziestoletnich mężczyzn, którzy na dwie doby trafili do aresztu. - Pobicie to wymysł posła - protestują rodzice. W ostatni weekend w Janowie Lubelskim już po raz drugi zorganizowano Ogólnopolskie Zawody Konne w Skokach przez Przeszkody. Patronat nad imprezą objął sam marszałek sejmu Maciej Płażyński. Imprezie towarzyszył huczny festyn, w którym wzięły udział tłumy janowian.Także poseł Pawlus. Co wolno posłowi Dwudziestoletni Bartek Sikora z niedzieli na poniedziałek nie wrócił na noc do domu. Dopiero rano zrozpaczeni nieobecnością syna rodzice dowiedzieli się, że został zatrzymany przez policję. - To jakaś pomyłka. Syn jest bardzo spokojnym chłopcem. - Piotr Sikora nie mógł uwierzyć funkcjonariuszom. - Za co został zatrzymany? Syn brał udział w pobiciu posła - usłyszał w odpowiedzi. Pan Sikora postanowił dowiedzieć się, co naprawdę stało się tamtej nocy nad zalewem: Rozmawiałem z kolegami Bartka. Wszyscy zgodnie twierdzą, że poseł nie został pobity. Co zatem się stało? Z ustaleń pana Sikory wynika, że po północy poseł miejscowej AWS Tadeusz Pawlus w towarzystwie kolegów: Leszka Łacka, pracownika janowskiego magistratu i Henryka Jarosza, asystenta parlamentarzysty wyszedł z jednego z barów. - Byli pijani. Zamierzali wsiąść do zaparkowanych w pobliżu samochodów. Wówczas do auta posła podszedł jeden z młodych mężczyzn, który później został zatrzymany. Klepnął w maskę samochodu i rzucił w stronę posła: Wam po pijaku to wolno, a nam nie! Doszło do wymiany słów. - Poseł wysiadł z auta. Zamierzał kopnąć chłopaka, ale się potknął o konar drzewa i upadł. Wtedy padliśmy na ziemię. Zupełnie inną wersję wypadków, do których doszło z niedzieli na poniedziałek nad zalewem w Janowie Lubelskim, przedstawił nam wczoraj poseł Pawlus. • Około północy wyszedłem z baru z dwoma kolegami. Wypiłem jedno, może dwa piwa, ale ważę 110 kg i nie czułem się wstawiony - relacjonuje parlamentarzysta AWS. - Obok mojego opla spostrzegłem grupę młodych ludzi. Kiedy mnie ujrzeli, zaczęli wyzywać od ch.., sk.... Już dwukrotnie niszczono mi samochód, więc obszedłem auto dookoła. Wtedy kątem oka dostrzegłem, że młodzi ludzie ruszyli w moją stronę. Wydawało mi się, że w rękach błysnęły im noże. Broniąc się, przewróciłem się na ziemię, ciągnąc za sobą dwóch atakujących napastników. Nagle poczułem ostry ból w kostce. Jeden z nich musiał mnie kopnąć. Wkrótce nad janowski zalew przyjechał patrol policji wezwany przez Leszka Łacka. Funkcjonariusze, po wysłuchaniu zeznań posła Pawlusa, zatrzymali trzech młodych ludzi, wśród nich Bartka Sikorę. Ojciec Bartka nie może pojąć dlaczego: - Przecież nic nie zrobił? Stał z boku i jedynie obserwował pyskówkę. Policjanci, mimo że poseł był pod wpływem alkoholu, pozwolili mu odjechać. 129 • Nikt nie chciał, żebym dmuchał w alkomat. Kiedy dojechałem do domu, przed klatką schodową stało dwóch młodych mężczyzn. ‘Masz pan żonę i dzieci. Zastanów się, coś zrobił’, rzucił jeden z nich. Od razu skojarzyłem zaczepki z incydentem nad zalewem. Roztrzęsiony wszedłem do mieszkania i żeby się rozładować wypiłem piwo - ciągnie opowieść poseł AWS. Wezwał policję. Funkcjonariusz zaproponował mu, by dmuchnął w alkomat. Poseł odmówił. Tadeusz Pawlus ma nogę w gipsie, ale dopiero wczoraj po południu poddał się obdukcji biegłego sądowego. Rok nie wyrok. Bartek Sikora razem z dwoma kolegami zostali zatrzymani przez policję na 48 godzin w areszcie, który opuścił wczoraj około godz. 18. Również wczoraj akta sprawy trafiły do Prokuratury Rejonowej w Janowie Lubelskim. Prokuratorzy przez cały wtorek przesłuchiwali posła Pawlusa i świadków. Jak poinformował nas wczoraj Edward Podsiadły, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu, która sprawuje nadzór nad janowską prokuraturą, postępowanie w tej sprawie wszczęto na podstawie art. 223 kodeksu karnego. Według niego ‘osobie, która dopuszcza się czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego, lub osobę do pomocy mu przybraną podczas, lub w związku z pełnieniem obowiązków służbowych grozi od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności’. • W nocy z wtorku na środę zapaść ma decyzja, czy prokuratura wystąpi przeciwko trzem młodym ludziom do sądu z wnioskiem o zastosowanie aresztu, czy też zatrzymani zostaną zwolnieni powiedział nam wczoraj późnym popołudniem rzecznik Podsiadły. * Tadeusz Pawlus (43 lata) pochodzi z Pilzna na Podkarpaciu. Ukończył Wydział Lekarski na Akademii Medycznej w Krakowie. W Janowie Lubelskim mieszka od osiemnastu lat, kiedy zaczął pracować w janowskim szpitalu. Jest lekarzem chorób wewnętrznych. W ostatnich wyborach parlamentarnych 1997 r. z nominacji AWS wszedł do Sejmu z terenu nieistniejącego już woj. tarnobrzeskiego. Należy do Porozumienia Polskich Chrześcijańskich Demokratów. jb Dla Gazety Prof. dr Andrzej Rzepliński, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego • Jestem przeciwnikiem immunitetu, który wielkim parasolem chroni w Polsce parlamentarzystów. W zamierzeniu powinien on strzec posłów-dżentelmenów, którzy z racji pełnienia swoich funkcji narażeni są na różnego rodzaju ataki związane z uprawianiem zawodu polityka. Niestety, immunitet jest często wykorzystywany do zwykłego chronienia parlamentarzystów. W przypadku incydentu w Janowie Lubelskim należy zadać też inne pytanie - czy poseł, wychodząc po kilku piwach o północy z baru, pełni poselskie obowiązki, a więc czy może być traktowany jako funkcjonariusz publiczny. Moim zdaniem nie. Policja powinna przebadać go alkomatem itd. Jednak do ograniczenia parasola ochronnego, jakim jest immunitet, potrzeba większości dwóch trzecich głosów. 2000/07/24, GW nr 171, wyd. waw, dział Tematy dnia, s. 2 Andrzej Rzepliński; Not. ES Tajna bezpieka Krakowski sąd w piątek wyłączył jawność procesu przeciw byłym funkcjonariuszom MSW i SB, oskarżonym o utrudnianie śledztwa w sprawie śmierci Stanisława Pyjasa. Pyjas, krakowski student związany z demokratyczną opozycją, został śmiertelnie pobity w maju 1977 r. Do dziś nie wykryto sprawców jego zabójstwa. 130 Dla Gazety Andrzej Rzepliński, profesor prawa karnego, Uniwersytet Warszawski Zasadą procesu sądowego jest jawność - jest to konstytucyjne prawo, które ma gwarantować sprawiedliwy proces. Tylko w wyjątkowych przypadkach sąd może tę jawność wyłączyć. Pytanie, czy rzeczywiście dla ochrony interesu państwa konieczne jest utajnianie zeznań na temat metod działania lub struktury SB? Jeśli rzeczywiście mogłoby to odsłonić także metody pracy UOP - byłoby to alarmujące. Ale przecież wszyscy szefowie MSW, a obecnie UOP, od dziesięciu lat zapewniają, że UOP nie jest w żadnej mierze kontynuacją SB. Jeśli mówią prawdę - w co osobiście nie wątpię, bo sam nieraz mówiłem, że UOP ma się do SB jak krzesło do krzesła elektrycznego - to w takim razie jaki interes państwa ma chronić utajnianie zeznań w tej sprawie? Jeśli natomiast wyłączenie jawności rozprawy było także spowodowane tym, że mogą zostać ujawnione jakieś materiały tajne, to trzeba zapytać, dlaczego UOP, dysponent tych materiałów, nadal chroni przed opinią publiczną okoliczności zbrodni SB sprzed ćwierć wieku? To, czy rzeczywiście te materiały wymagają utajnienia, powinien ocenić niezawisły sąd. Niestety, ustawa o ochronie informacji niejawnych nie przewiduje takiej procedury i to wymaga zmiany. Mamy jako społeczeństwo prawo poznać okoliczności zabójstwa Stanisława Pyjasa przez państwowy aparat przemocy, a nie ma lepszego na to sposobu niż publiczna rozprawa przed niezawisłym sądem. Nie powinno być tak, że wyjaśnianie okoliczności zbrodniczego spisku - bo oprócz Pyjasa zginęli także jego bezpośredni zabójca i świadek - odbywa się w tajemnicy przed opinią publiczną. Not. ES 2000/09/04, GW nr 206, wyd. waw, dział Tematy Dnia, s. 2 Marek Kossakowski - Tajemnica zbrodni Krakowski sąd po raz kolejny nie zgodził się w piątek na odtajnienie procesu dwóch byłych esbeków oskarżonych o utrudnianie śledztwa w sprawie śmiertelnego pobicia w 1977 r. Stanisława Pyjasa, studenta związanego z opozycją demokratyczną. Przeciw odtajnieniu był także prokurator argumentował, że zeznający świadkowie (także esbecy) mogą ujawnić tajemnicę państwową. A cóż to może być za tajemnica? Jak SB planowała zabójstwo? Jak szukała wykonawcy? Jak zacierała ślady? Jak fabrykowała wersję, że Pyjas się upił, poślizgnął i spadł ze schodów? Gdy poprzednim razem krakowski sąd podjął podobną decyzję, prof. Andrzej Rzepliński komentował: ‘Mamy jako społeczeństwo prawo poznać okoliczności zabójstwa Stanisława Pyjasa przez państwowy aparat przemocy, a nie ma lepszego na to sposobu niż publiczna rozprawa przed niezawisłym sądem’. Powtarzam: mamy takie prawo i będziemy się tego domagać. Nie ma zgody na to, by najpilniej strzeżonymi tajemnicami w Polsce były wciąż sposoby działania komunistycznej bezpieki sprzed ćwierć wieku. 2000/09/14, Gazeta Dolnośląska nr 215, wyd. wrw, dział Aktualności, s. 3 Dominik Flunt Piwo nie dla was Nasze interwencje - 0 800 166 024, e-mail: [email protected] We Wrocławiu kilka knajp nie wpuszcza klientów poniżej 21 lat. - To dyskryminacja - poskarżyli się nam bywalcy i prawnicy. Na razie nie mają możliwości obrony. • W sobotę ochrona nie wpuściła mnie do pubu Pod Zielonym Kogutem, bo nie mogłam udowodnić, że mam już 21 lat - skarży się 30-letnia Czytelniczka. 131 Z podobną sprawą zadzwoniła do nas 20-latka, którą wyproszono z Piwnicy pod Złotym Psem. We Wrocławiu jest kilka lokali, które nie wpuszczają osób poniżej 21. roku życia. Tak jest też w IX Bramie i Studiu 54. - Młodzi ludzie upijają się często do nieprzytomności i nie wiadomo, co z nimi potem robić - mówi menedżer jednej z nich. • Nasz pub oczekuje innej klienteli - mówi Zbigniew Samuszkiewicz, właściciel Koguta. Zakaz wstępu budzi wątpliwości prawne. Restauratorzy mówią, że wpuszczają do lokalu kogo chcą. To bezpodstawne - twierdzi profesor Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Takie ograniczenie nie znajduje uzasadnienia w żadnych przepisach. Ustawa o wychowaniu w trzeźwości zakazuje sprzedawania alkoholu osobom poniżej 18. roku życia. O wieku 21 lat nic nie mówi. A ograniczenie dostępu do publicznych usług, takich, jakie świadczy np. pub, trzeba usprawiedliwić jakimiś przepisami prawa. Inaczej by było, gdyby w pubie odbywały się np. pokazy dla dorosłych. Wtedy takie ograniczenie jest jak najbardziej na miejscu. Podobnie gdy gość jest nietrzeźwy albo stwarza zagrożenie dla innych. Ale moim zdaniem zwykły pub pełnoletniemu, trzeźwemu, normalnie zachowującemu się człowiekowi zakazywać wstępu nie może. Sprawą zainteresowały się Inspekcja Handlowa i Miejski Rzecznik Konsumentów - tam poskarżyły się nasze Czytelniczki. • Wysłałem zapytanie o podstawę prawną takiego postępowania - mówi rzecznik dr Jerzy Barański. - Jeżeli jednak nawet uznać, że jest to dyskryminacja i naruszenie konstytucyjnych praw, to trudno będzie to wyegzekwować. Ja nie mam odpowiednich kompetencji. Może ma je Inspekcja? • My możemy właścicielowi co najwyżej wysłać upomnienie i pouczenie, że jego działanie nie ma podstaw prawnych - mówi Tamara Kuźnik, naczelnik Wydziału Prawnego wrocławskiego IH-u. Może niech pan zadzwoni do rzecznika konsumentów? Tak koło się zamyka. W Wydziale Inicjatyw Gospodarczych Urzędu Miejskiego usłyszałem tylko, że to nie ich sprawa. • Trudno znaleźć odpowiedni instrument prawny do ochrony w takim przypadku - przyznaje profesor Rzepliński. - Osoba, której odmówiono wstępu ze względu na wiek, mogłaby uznać się za pokrzywdzoną i dochodzić swoich praw przed sądem jako naruszenie dóbr osobistych z art. 23 Kodeksu cywilnego. Ale to już nie jest w ogóle spór o prawa człowieka, ale spór cywilnoprawny. Po naruszeniu przez kogoś dóbr osobistych można żądać od niego zaniechania takiego naruszania, usunięcia jego skutków, a nawet zadośćuczynienia pieniężnego i naprawienia szkody. Kodeks cywilny wymienia je jednak tylko przykładowo. Artykuł 23 k.c. uznaje za dobra osobiste m.in. zdrowie, wolność, swobodę sumienia, nazwisko, pseudonim, wizerunek, twórczość naukową i artystyczną, tajemnicę korespondencji i nietykalność mieszkania. Sąd Najwyższy dodał do tego w swoich orzeczeniach m.in. prawo do spokojnego mieszkania, prywatność życia każdego człowieka, a nawet prawo najbliższej rodziny do pochowania osoby zmarłej. Czy jednak uznałby także za dobro osobiste prawo do wejścia do lokalu - nie wiadomo. Tym bardziej że właściciel pubu może się zasłaniać np. swoim podstawowym prawem cywilnym, tzn. zasadą swobody umów albo zasadą wolności gospodarczej. Nie musimy za to wcale pokazywać ochroniarzowi dowodu osobistego. Legitymować nas mają prawo tylko policjanci i strażnicy miejscy. Ochrona lokalu ma pełne prawo nie pozwolić nam do niego wejść. Może bowiem podejrzewać, że nie mamy 18 lat, i ze swojego podejrzenia się wytłumaczyć. - Nie radzę wchodzić na siłę, bo jeszcze oskarży nas o pobicie - mówi profesor Rzepliński. 132 2000/11/13, GW nr 264, wyd. waw, dział Opinie, s. 19 Listy. Oświadczenie Jesteśmy głęboko zaniepokojeni działaniami oraz publicznymi wypowiedziami ministra sprawiedliwości - prokuratora generalnego Lecha Kaczyńskiego i jego niektórych doradców na temat polskiego prawa karnego i polityki kryminalnej. Wypowiedzi te zdradzają nieznajomość i lekceważenie światowego dorobku nauk penalnych, a co gorsza - wprowadzają w błąd opinię publiczną co do wartości unormowań nowych kodeksów karnych i polityki kryminalnej realizowanej w oparciu o te kodeksy. Wypowiedzi te budzą w społeczeństwie złudne nadzieje, że zaostrzenie represji karnej poprawi stan bezpieczeństwa. Odwracają przy tym uwagę od naprawdę istotnych problemów polskiego wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania, a także od prawdziwych przyczyn wzrostu przestępczości. Zadaniem państwa jest zarówno działanie na rzecz redukcji realnego zagrożenia przestępczością (walka z przestępczością), jak i redukcji lęku przed nią. Ten ostatni jest w Polsce bardzo wysoki, nieproporcjonalny do realnego zagrożenia. Publiczne wystąpienia ministra i jego doradców nie tylko nie wskazują prawdziwych dróg wiodących do zmniejszenia przestępczości, ale wzmagają jeszcze społeczne poczucie zagrożenia. Równocześnie podważają w społeczeństwie autorytet prawa karnego i organów wymiaru sprawiedliwości. Stanowi to realne zagrożenie dla demokracji. Ludzie postawieni przed złudną alternatywą: bezpieczeństwo albo wolność, gotowi są zaakceptować ograniczenie wolności za rzekomą poprawę bezpieczeństwa. Podważanie autorytetu prawa karnego jest jednym z czynników sprzyjających łamaniu prawa i jest szczególnie szkodliwe w Polsce, gdzie szacunek dla prawa nie jest wysoki. Dr hab. Janina Błachut (uj), mgr Marek Czajka (uj), dr Janina Czapska (uj), dr hab. Zbigniew Ćwiąkalski (prof. Umcs), prof. Dr hab. Lech Falandysz (Uw), prof. Dr hab. Marian Filar (umk), prof. Dr hab. Andrzej Gaberle (uj), adw. Zdzisław Gintowt, prof. Dr hab. Zbigniew gostyński (uj), adw. Barbara grodzicka (kraków), dr hab. Zbigniew hołda (prof. Umcs) - członek komitetu Helsińskiego, adw. Piotr hołubowicz (kraków), prof. Dr hab. Tomasz Kaczmarek (uw), dr hab. Aleksandra KorwinSzymanowska (uw), adw. Tomasz Konopka (lublin), dr hab. anna kossowska (inp pan), adw. zbigniew kubicki (kraków), dr jerzy migdał (uj), dr adam nita (uj), dr barbara nita (uj), adw. piotr ochałek (kraków), mgr paweł pajor (kraków), adw. anna piwowarska (kraków), adw. tomasz Przeciechowski (lublin), prof. dr hab. Genowefa reyman (uw) - przewodnicząca towarzystwa naukowego prawa karnego, dr hab. Irena Rzeplińska (INP PAN), prof. dr hab. Andrzej Rzepliński (uw) - członek Komitetu Helsińskiego, adw. janusz Sawicki (kraków), adw. Jan Seweryn (kraków), adw. Irena Skąpska (kraków), adw. Krzysztof Sokołowski (lublin), dr Barbara Stańdo-Kawecka (uj), adw. Marian Szawul (Kraków), prof. dr hab. Maria Szewczyk (uj), prof. dr hab. Andrzej J. Szwarc (uam), prof. dr hab. Teodor Szymanowski (uw) - Wiceprzewodniczący Patronatu, dr Andrzej Światłowski (uj), prof. dr hab. Jan Widacki (uj), dr hab. Dobrochna Wójcik (inp pan), adw. Andrzej Woźniak (kraków), adw. Antoni Zduńczyk (kraków), adw. Dorota Zduńczyk (Kraków) 2001/02/21, Gazeta Stołeczna nr 44, wyd. waw, s. 10 Janina Blikowska, Igor Ryciak Leszek Ołdak To tylko strach. Do kamienicy na Grochowie wrócił dwukrotny zabójca Nie możemy się cały czas bać, że on nam wbije nóż w plecy To nie jest normalny dom - pięćdziesięcioletnia siwowłosa kobieta nerwowo chodzi po kuchni. Po mieszkaniu biegają dwa psy - kundel i wilczur. 133 • Tego większego wzięłam, by mnie ostrzegał przed nim - mówi. - To bardzo niebezpieczny człowiek. Biega z nożem, wymierza w ludzi. Straszy, że nas zabije. Boimy się. Jej sąsiadem jest Mieczysław Kowalski. Dwukrotny zabójca. 1 Kilkudziesięcioletnia kamienica przy ul. Grochowskiej, na każdym z czterech pięter pięć mieszkań. Zniszczona klatka schodowa. Staliśmy na tej klatce długą chwilę, zanim zdecydowaliśmy się zapukać do mieszkania Kowalskiego. Ze środka najpierw dobiegł szmer, potem kroki. Cofnęliśmy się w głąb korytarza. W głowach kłębiły się myśli: Wyjdzie z nożem? Siekierą? Rzuci się na nas? Powolutku uchyliły się drzwi obite zgniłozieloną dyktą. Zobaczyliśmy chudego, niskiego mężczyznę około pięćdziesiątki, z wytatuowanymi rękami (do 1987 nie był notowany przez policję, a sąsiedzi zapamiętali go jako pijaka jakich wielu). • Jesteśmy dziennikarzami. Chcemy porozmawiać - zaczęliśmy nieśmiało. • Proszę - odpowiedział i wpuścił nas do 10-metrowej komunalnej kawalerki: niechlujnej, z brudnymi ścianami i płytkami na podłodze pomalowanymi farbą olejną na ciemny brąz. Na stole z garnka parował bigos. Usiedliśmy na łóżku, on na krześle. Popalając papierosy marki Bezrobotne, zaczął opowieść. • Czy znają państwo metody wpływu na ludzką świadomość opracowane przez KGB? Padłem ofiarą tych eksperymentów. Na początku lat 80. pracowałem w Hucie Warszawa. Wstąpiłem do ‘Solidarności’. W czasie strajku pobili mnie golędzinowcy [na Golędzinowie swoje koszary miało kiedyś ZOMO - red.]. Trafiłem do szpitala. Wtedy wszczepili mi te dwa urządzenia, takie metalowe pudełka. Widać je na zdjęciach rentgenowskich. To komputery. Przez te komputery zaczęła się moja gehenna, bo ‘oni’ wpływali na moją świadomość. Słyszałem głosy, wołania z podwórka. Cały czas ktoś mną kierował. Pod domem ciągle stała niebieska nysa. Gdziekolwiek bym wyszedł, ona jechała za mną. Tamtego wieczoru nie mogłem już wytrzymać. Na ścianach wyświetlali mi filmy. Pojawiały się twarze, w pokoju jeździła winda. Wyszedłem z domu. Gdy przechodziłem przez al. Waszyngtona, zobaczyłem postać. To musiała być strzyga: miała długie zęby i roztaczała wokół siebie kolorową aurę. Przestraszyłem się. W wojsku uczyli mnie karate. Zadałem tylko jeden cios... 2Z podręcznych akt sprawy w południowopraskiej prokuraturze nie wynika wiele. Informacje są lakoniczne: w nocy z 5 na 6 lipca 1987 roku Mieczysław Kowalski zamordował Genowefę W. Kobieta została zaatakowana pod swoim domem na Kamionku. Miała liczne rany na twarzy, głowie, klatce piersiowej. Ale policjanci z Pragi-Południe doskonale pamiętają tę zbrodnię. - Kobieta wracała do domu. Zabójca dopadł ją niemal pod blokiem. Miał wizję, że to nie człowiek, lecz strzyga, która zamiast oczu ma ogniki, dlatego wydłubał jej oczy. Potem wyrwał ofierze język, bo w jej gardle szukał swoich kluczy. Miał wizję, że ta kobieta je połknęła. Brutalnie pogryzł ofiarę. Jeden z jego zębów znalazłem w kieszeni kobiety - opowiada ze szczegółami jeden z policjantów. - To była jedna z najbardziej makabrycznych spraw w latach 80. Nigdy tego nie zapomnę. Inny policjant: - Przechodnie nie reagowali, bo myśleli, że to kłótnia małżeńska. Kowalski nie był osądzony za to makabryczne zabójstwo. Biegli uznali, że i w chwili przestępstwa, i na co dzień był niepoczytalny. Stwierdzili u niego zespół omamowo-urojeniowy i zaawansowaną chorobę alkoholową. Mieczysława Kowalskiego zamknięto w szpitalu psychiatrycznym w Drewnicy. Po czterech latach lekarze stwierdzili, że jego stan poprawił się na tyle, że nie stanowi już zagrożenia. Wypuścili go do domu z zaleceniem stałego przyjmowania leków. 134 Kowalski na Grochowską wrócił w 1991 roku, tylko na kilka miesięcy. 3Mieczysław Kowalski: - Piłem już wtedy dużo. Poznałem kobietę - Basię, żonę policjanta. Pewnego dnia siedzieliśmy tu u mnie i piliśmy: ja, Basia i dwóch naszych kolegów. Jakby przez mgłę przypominam sobie kłótnię. Poszło chyba o Basię. Potem okazało się, że zabiłem swojego kolegę. Jak to się stało, nie wiem, bo miałem prawie trzy promile. Prokurator Andrzej Pogorzelski z Pragi-Południe wyciąga kolejne akta Kowalskiego: - W 1991 w czasie alkoholowej libacji zabił swojego kolegę Romana W. Użył wyszczerbionej butelki, tzw. tulipana mówi. Biegli uznali, że choć w czasie zbrodni Kowalski miał ograniczoną poczytalność, może za nią odpowiadać. Ale z tego powodu został skazany tylko na siedem lat. Decyzją sądu umieszczono go w zakładzie, w którym mógł się leczyć z nałogu. Przesiedział cały wyrok. W 1998 r. znów wrócił do swojej maciupeńkiej kawalerki. Razem z nim - strach. 4Kowalski nie cieszył się długo wolnością. Po kilku miesiącach sąsiedzi donieśli na niego do prokuratora. Oskarżyli go, że grozi, że chce ich zabić. Że na ścianach i drzwiach wypisuje ‘teraz twoja kolej’. • Za moją wnuczką biegał. Nożami za nią rzucał. I krzyczał, że nas wszystkich powyżyna opowiada jedna z lokatorek. Kowalskiego aresztowano. Proces odbył się dopiero na początku 2000 r. Sąd rejonowy skazał Kowalskiego - za groźby wobec sąsiadów - na trzy lata więzienia. Jego adwokat odwołał się od wyroku, bo uznał, że jest zbyt surowy. W ubiegłym roku apelację rozpatrzył sąd okręgowy i cofnął sprawę do sądu rejonowego (terminu kolejnej rozprawy jeszcze nie wyznaczono). Obrońca Kowalskiego zaskarżył jego aresztowanie. Sąd okręgowy przyznał mecenasowi rację i na początku stycznia tego roku Kowalski wyszedł na wolność. • Blisko trzy lata przesiedziałem za nic. Za moich sąsiadów. W sprawie nie zapadł przecież wyrok - skarży się. • Dlaczego zawsze nosi pan nóż? • Nie mam ani jednego zęba. Jak chcę coś ugryźć, to muszę sobie przekroić - tłumaczy. 5Sąsiedzi Mieczysława Kowalskiego boją się go panicznie. Bez przerwy mówią nam o strachu. Ciągle pamiętają groźby po jego wyjściu z więzienia po drugim zabójstwie. Opowiadają: • Bywały dni, kiedy ten mężczyzna był całkiem spokojny, ale było też tak, że nie dało się wyjść z mieszkania. Chodził po klatce i klął jak furman. • Czasami zaczynał walić pięściami w drzwi. Kopał w nie, że prawie wypadały z futrynami. • Raz zaczął rzucać nożem w drzwi mojego mieszkania. Uspokoił się po kwadransie. Drzwi nadawały się do wymiany. 135 • Gdy kiedyś weszłam na klatkę, on stał za drzwiami. Zrobił jakiś gwałtowny ruch i w jego ręku zobaczyłam nóż sprężynowy. Przystawił mi go do brzucha i zaczął się śmiać, a zaraz dodał, żebym się nie bała, bo tym razem mnie nie zabije. Od kiedy miesiąc temu Kowalski znowu wrócił na Grochowską, sąsiedzi schodzą mu z drogi. Na jego widok uciekają do windy albo zamykają się w mieszkaniach. Kowalski też zamknął się w swojej kawalerce. Hałasuje, pije (mówi, że ‘jedno, dwa piwka dziennie’), kopie od środka w swoje drzwi. Sąsiadów na razie nie zaczepia. 6Kamienicą przy Grochowskiej zarządza administracja przy ul. Wąwolnickiej. Kierowniczka prosi, żeby nie podawać jej nazwiska (‘jestem tu krótko’). • Tak, słyszałam o tym lokatorze - przyznaje. - Byli u mnie mieszkańcy tej kamienicy i opowiadali o nim. Nie skarżyli się na zakłócenia spokoju z jego strony. Mówili tylko o tym, co zrobił. I że się go boją. To za mało, bym mogła podjąć jakieś kroki, by go przenieść gdzie indziej czy eksmitować. • Żeby wyrzucić lokatora z mieszkania, muszą być ku temu podstawy, np. zaległości czynszu albo uciążliwość dla innych lokatorów. Gdyby takie sygnały dotarły do nas, wysłalibyśmy do lokatora upomnienie. Gdyby to nie pomogło, wydział lokalowy dzielnicy, który przyznał mieszkanie, mógłby cofnąć swoją decyzję. Później sprawa trafiłaby do sądu, który orzeka eksmisję. A chyba państwo wiecie, ile takie sprawy trwają. Lata upłyną, zanim zapadną prawomocne wyroki - wyjaśnia urzędniczka. 7Po ostatniej sprawie - kiedy to Kowalski groził, że pozabija sąsiadów - prokuratura wystąpiła do sądu cywilnego o całkowite ubezwłasnowolnienie mężczyzny. Akta sprawy leżą już dwa lata. Do tej pory nic się nie dzieje; sąd termin rozprawy wyznaczył dopiero na kwiecień. • Naprawdę nie wiem, dlaczego to tak długo trwa - mówi Andrzej Pogorzelski. Dr Maria Pauba ze szpitala psychiatrycznego w Tworkach, biegły sądowy: - Teoretycznie osoba, która dopuściła się czynu przestępczego w warunkach niepoczytalności, może raz jeszcze to uczynić. Ale to, że ktoś jest niepoczytalny w danym momencie, nie oznacza, że taki będzie przez całe życie. Prokurator Pogorzelski: - W tym roku ani do nas, ani do policji nie wpłynęła żadna pisemna skarga na pana Kowalskiego. Nikt nie poskarżył się, by ten człowiek komuś groził, by zniszczył czyjeś mienie. Mogę zapewnić, że gdy popełni przestępstwo, odpowie za nie. 8Sąsiedzi skarg nie piszą, ale jak tylko Kowalski wrócił do domu, zaczęli dzwonić do dzielnicowego. Kamienica przy ul. Grochowskiej leży w rewirze dzielnicowego Ireneusza Ptaka. - Byłem już u tego obywatela. Spokojnie porozmawialiśmy. Wiedział, że mieszkańcy się go boją. Sam przyznał, że dostaje furii, jak się upije, ale w tym roku nikt go po alkoholu nie widział. Zapewniał, że teraz nie zrobi nikomu krzywdy - opowiada dzielnicowy. Dzielnicowy Ptak sam zdecydował, że będzie zaglądał do Kowalskiego na każdej swojej służbie, a zgodnie z decyzją komendanta z Pragi-Południe radiowóz, który patroluje okolicę, ma pojawiać się pod kamienicą przynajmniej raz dziennie. • My jako policja możemy tylko częściej tam bywać - mówi Sławomir Wiśniewski, naczelnik sekcji prewencji komisariatu na Pradze-Południe i bezpośredni przełożony dzielnicowego. - Prywatnie nie dziwię się strachowi mieszkańców kamienicy i bardzo im współczuję. Ja też nie chciałbym mieć takiego sąsiada. Ryzyko, że zrobi znowu coś złego, zawsze będzie, a gwarancja, że policja zdąży dojechać na czas - nie. 136 • Przecież my nie możemy tak żyć. Nie możemy się cały czas bać, że on nam wbije nóż w plecy - mówią lokatorzy. Mieczysław Kowalski utrzymuje się za 350 zł zapomogi socjalnej. Pomaga mu dzielnicowy ośrodek opieki społecznej przy ul. Walecznych. Kierowniczka ośrodka przyjmuje nas w swoim gabinecie. - Nie mogę mówić o pomocy, jakiej udzieliliśmy temu człowiekowi, bez jego zgody. Takie są przepisy - tłumaczy. Mówi, że jej ośrodek ma kilku pensjonariuszy, którzy wyszli z więzienia (‘Ktoś musi się nimi zajmować’). • Czy można takiego człowieka eksmitować? - pytamy. • O tym decydują urzędnicy z administracji czy wydziału lokalowego, a nie my - mówi. Słyszałam o problemach sąsiadów, ale tacy ludzie też muszą gdzieś mieszkać. Nie można ich wyrzucać tylko dlatego, że ktoś się ich boi. To tak samo jak ze starszymi ludźmi uciążliwymi dla sąsiadów. Od razu chcieliby się ich pozbyć, ale to nie znaczy, że wszystkich umieszczamy w ośrodkach, tak jakby sobie życzyli sąsiedzi. Ośrodek pomocy społecznej skierował Kowalskiego na badania psychiatryczne. Ale czy na nie pójdzie - zależy tylko od niego. Prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: - Tego człowieka można umieścić w zakładzie psychiatrycznym, ale wcześniej musi być uznany za osobę niebezpieczną. Taką decyzję może podjąć tylko sąd po zasięgnięciu opinii biegłych. Nie może być tak, że ktoś zostaje umieszczony w szpitalu i tym samym pozbawiony wolności, bo komuś na tym zależy. Może w tym przypadku jest tak, że ktoś ma chrapkę na jego mieszkanie? A może sąsiedzi wołają za nim: ‘Ty kryminalisto, łobuzie’, co powoduje agresję. Tu wszystko trzeba zbadać. 10W swoim zdewastowanym mieszkaniu Mieczysław Kowalski zbudował kopczyk z kamieni. Wbił w niego mały, drewniany krzyż. • Co to jest? - pytamy. • Jestem symbolistą, a symbolem dla mnie jest grób. Więcej moich znajomych na cmentarzu leży, niż chodzi po tym świecie. Teraz jestem tak schorowany, że nie mam już siły jeździć na cmentarz. Dlatego zbudowałem ten kopczyk - wyjaśnia. Gdy wychodzimy z mieszkania Kowalskiego, na klatce spotykamy jego sąsiadkę. • Wszystko w porządku? - pyta. Imię i nazwisko bohatera zostały zmienione 2001/03/10-2001/03/11, Gazeta na Pomorzu nr 59, wyd. szs, dział Aktualności, s. 2 Paweł Bartnik; Arkadiusz Litwiński; Marek Koćmiel; Grzegorz Kołodziejski; Not. MARC Czy im pomogą? Prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka zarzucił wczoraj władzom Szczecina (w gazetowej publikacji ‘Jak szczury’), że to one są winne, iż 63 rodziny z Załomia mieszkają w katastrofalnych warunkach w barakach na peryferiach Szczecina. Zobowiązał kuratorium, Radę Miasta i zarząd Szczecina do natychmiastowej interwencji. Zapytaliśmy przedstawicieli tych instytucji, czy czują się odpowiedzialni za zaistniałą sytuację. 137 Dla Gazety Paweł Bartnik, zachodniopomorski kurator oświaty To problem przede wszystkim pogotowia opiekuńczego i miasta. Jeżeli ci ludzie są poddawani eksmisji, gmina powinna im dać lokal zastępczy. My jako kuratorium możemy być mediatorem między szkołą a tymi rodzicami. Z funduszu komitetu rodzicielskiego lub własnych dodatkowych środków szkoła może fundować dzieciom obiady czy ubrania na zimę. Ale to tylko pomoc doraźna. Aby ulżyć dzieciom, trzeba pomóc ich rodzicom. I tu musi zadziałać gmina. Arkadiusz Litwiński, wiceprzewodniczący Rady Miasta Jeszcze dzisiaj pojadę na miejsce, żeby zobaczyć, jak ta sytuacja wygląda. Czy realizacja umowy najmu jest prawidłowa, rozstrzygnie sąd. Jeśli prezes spółki wystąpi o eksmisję i jeśli zapadną wyroki, gmina będzie zobowiązana zapewnić lokale socjalne. Nie jestem zwolennikiem przesadnej pomocy społecznej, ale ci ludzie powinni korzystać z wszelkich dostępnych form takiej pomocy. Ja ich rozumiem, bo gdybym miał do wyboru: nakarmić dziecko lub zapłacić czynsz, to wybrałbym to pierwsze. Obiecuję, że jako radny będę robił wszystko, by tym ludziom pomóc. Marek Koćmiel, prezydent Szczecina Gratuluję profesorowi Rzeplińskiemu poczucia humoru. W Szczecinie 13 tys. ludzi czeka na mieszkanie, a sytuacja tych konkretnych mieszkańców nie powstała wczoraj. Nie znam jeszcze sprawy, ale jej rozwiązanie nie jest takie proste. Czy pan odda swoje mieszkanie tym ludziom? Na pewno nie. Gmina dysponuje konkretnymi zasobami finansowymi i mieszkaniowymi. Może profesor dorzuciłby się do tego garnuszka? Grzegorz Kołodziejski, wiceprezydent miasta Jeszcze dzisiaj skontaktuję się z wiceprezydentem Jackiem Jekielem i Janem Dużyńskim. To ważna sprawa i będziemy musieli zadziałać. Trzeba będzie porozmawiać z zarządem na temat ewentualnego przejęcia tych zasobów przez miasto. Pomimo że te lokale dziś nie należą do gminy, jesteśmy odpowiedzialni za ich mieszkańców. Not. MARC Czekamy na opinie czytelników w tej sprawie. E-mail: [email protected], tel. 0603 91 47 10 2001/04/23, Gazeta Łódzka nr 95, wyd. lol, s. 4 ACZ Prawa i studenci. Łódzcy studenci poznawali prawa człowieka. • Polacy chętniej niż obywatele innych krajów skarżą swoje państwo do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka - uważa Andrzej Kaliński z MSZ. - Sądzą, że przez kontrolę międzynarodową mogą zmienić niekorzystne dla siebie orzeczenia. Kaliński był gościem ogólnopolskiej konferencji o europejskim systemie praw człowieka, która w sobotę rozpoczęła się w Łodzi. Przed dwa dni ponad 120 studentów poznawało problematykę praw człowieka i stan przestrzegania praw w Polsce i na świecie. Wykłady prowadzili m.in.: prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, prezes Amnesty International w Polsce i prof. Bogusław Stanisławski oraz dr Andrzej Malanowski z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. 138 2001/04/28-2001/04/29, GW nr 100, wyd. waw Ewa Siedlecka Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy. Centrum chce rzecznika Centrum Monitoringu Wolności Prasy z okazji Międzynarodowego Dnia Wolności Prasy przedstawiło projekt ustawy o dostępie do informacji. W Sejmie wciąż trwają prace nad dwoma innymi projektami Projekt przygotowali prof. Andrzej Rzepliński, ekspert Centrum, i Ireneusz Kondak, doktorant Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Od projektów Centrum im. Adama Smitha (złożonego przez AWS) oraz projektu Unii Wolności różni się głównie tym, że przewiduje powołanie urzędu rzecznika dostępu do informacji. Rzecznik miałby m.in. badać, czy komuś słusznie odmówiono dostępu do jakiejś informacji. Prace nad projektami AWS i UW ślimaczą się od września zeszłego roku. Komisje przyjęły dotąd jedynie siedem artykułów. Największe problemy wiążą się z określeniem tego, co jest ‘informacją publiczną’, ‘danymi publicznymi’ czy ‘majątkiem publicznym’. Poza tym nie wiadomo, czy instytucje państwowe i samorządowe mogłyby ujawniać projekty dokumentów i zebrane materiały, które dopiero posłużą do opracowania oficjalnych dokumentów, czy tylko same dokumenty oficjalne. Tak więc, czy np. NIK ma ujawniać protokoły pokontrolne, czy też dopiero swój raport. I czy ten raport ma ujawniać dopiero wówczas, gdy zostanie oficjalnie zaakceptowany, czy już wtedy, kiedy powstanie? Uczestniczący w pracach przedstawiciele centralnych urzędów mówią ‘o licznych trudnościach’, o kosztach i konsekwencjach prac przy odsłoniętej kurtynie. Na ostatnim, środowym posiedzeniu sejmowej komisji te obawy starał się rozwiać sejmowy ekspert mec. Jan Stefanowicz: - Przecież zawsze będzie możliwość opatrzenia danej informacji klauzulą tajności na podstawie Ustawy o ochronie informacji niejawnych. O tym, w jakich przypadkach informacje nie będą ujawniane, mówi art. 5. Oprócz informacji niejawnych są to informacje ‘naruszające prywatność osób fizycznych’ (oprócz tych związanych z pełnieniem przez nie funkcji publicznych), ‘naruszające interes strony’ w postępowaniu sądowym lub administracyjnym, a także naruszające ‘tajemnicę przedsiębiorcy’. To ostatnie może być istotne w sprawach takich jak umowa na informatyzację ZUS przez Prokom (teraz jest tak, że obie strony odmówiły jej ujawnienia, powołując się na tajemnicę handlową). Centrum Monitoringu Wolności Prasy zapowiada, że jeżeli dotychczasowe prace nad projektami AWS i UW wciąż będą prowadzone w tak wolnym tempie, wówczas w czerwcu zacznie zbierać podpisy pod swoim projektem i wniesie go do Sejmu jako obywatelski (potrzeba 100 tys. podpisów). Takie projekty ustaw są bowiem jedyne, które Sejm kolejnej kadencji mógłby ‘odziedziczyć’ po swoim poprzedniku. 2001. 05.08, Jolanta Kroner, Rzepa Nowa sędziowska biblia. Projekty dwóch ustaw dotyczących wymiaru sprawiedliwości na finiszu Długie i żmudne prace nad nową ustawą o ustroju sądów powszechnych dobiegają końca. Poseł Stanisław Iwanicki, przewodniczący Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, spodziewa się rychłego głosowania nad całością projektu. Pierwsze czytanie odbyło się kilkanaście miesięcy temu. Sejm zapoznał się wtedy z projektami dwu ustaw o fundamentalnym znaczeniu dla wymiaru sprawiedliwości: o ustroju sądów powszechnych (usp) oraz o Krajowej Radzie Sądownictwa (KRS). Pierwszy był przygotowany i skierowany do Sejmu przez minister sprawiedliwości Hannę Suchocką. Nowy szef Ministerstwa Sprawiedliwości Lech Kaczyński wniósł do niego głębokie i rozliczne zmiany. Drugi, poselski, został wypracowany i uzgodniony przez samą KRS. Oprócz prac czysto legislacyjnych posłowie dokonali swoistej konsultacji społecznej, spotykając się z sędziami sądów apelacyjnych i członkami zgromadzeń sędziowskich w całym kraju. Do udziału w pracach nad projektem zaproszono również przedstawicieli Stowarzyszenia Sędziów Orzekających 139 IUSTITIA, KRS, a także - jako eksperta - prof. Andrzeja Rzeplińskiego, specjalistę z zakresu prawa europejskiego. Dyskusja nad projektem - jak ocenia pos. Stanisław Iwanicki - przeradzała się często w rozmowy o kondycji sądownictwa w ogóle. Jego zdaniem powtórka z tej dyskusji nie ominie Sejmu podczas drugiego czytania. Jest to nieuniknione w sytuacji, jaka wytworzyła się w sądach i wokół sądów. Istnieje nawet obawa, że doraźne oceny mogą zaważyć na ukształtowaniu ustroju sądów. Ze względu na atmosferę przedwyborczą można się też spodziewać upolitycznienia tej dyskusji. A to korzyści sądom raczej nie przyniesie. Mimo wszystko pos. Iwanicki jest przekonany, że oba projekty ustaw zostaną w tej kadencji Sejmu przyjęte bez przeszkód. Zmiana filozofii Proponuje się zmianę filozofii funkcjonowania trzeciej władzy. Ma to polegać na wzmocnieniu roli ministra sprawiedliwości. W zakresie organizacyjnym ma być partnerem władzy sądowniczej. Nie chodzi więc o zwiększenie roli ministra kosztem KRS czy samorządu sędziowskiego - zapewnia pos. Iwanicki. Nie ma to też nic wspólnego z ograniczeniem niezawisłości sędziowskiej, pod warunkiem wszakże, że nie obejmuje się tym pojęciem takich kwestii jak punktualne przychodzenie sędziego do pracy czy pisanie uzasadnień w rozsądnym terminie i że nie polega ona na braku jakiejkolwiek kontroli nad pracą sędziego. Wzmocnienie roli ministra znajdzie swój wyraz także przy powoływaniu prezesów sądów. To on zgłasza kandydatów na te stanowiska. Jeśli samorząd sędziowski ma zastrzeżenia do kandydatur i dochodzi do kontrowersji między środowiskiem a ministrem, ostateczne słowo pozostawiono KRS. Emocje w trakcie owych konsultacji wywołała inna, marginalna właściwie, kwestia wskazywania przez ministra sprawiedliwości jego kandydatów na stanowiska sędziego. Opinię w tej sprawie wyraża obecnie samorząd sędziowski i może nie zgodzić się na kandydata ministra. Aby unikać konfliktów, projekt przewiduje, że partnerem w dyskusjach kadrowych będzie nie samorząd sędziowski, ale KRS, która zawsze może zasięgnąć opinii samorządu w danej sprawie. Jednak aplikacja Jeśli chodzi o sposób dochodzenia do godności sędziego, Hanna Suchocka zaproponowała model anglosaski, czyniący z tego zawodu koronę zawodów prawniczych. Miało to polegać na dochodzeniu do stanowiska sędziego wyłącznie z wysoko kwalifikowanych zawodów prawniczych (prokuratora, adwokata, radcy prawnego, notariusza) oraz ze środowiska naukowego (doktora habilitowanego lub profesora nauk prawnych). Sędziowską togę można by wówczas założyć nie wcześniej niż po 35 roku życia. Sędzią w sądzie rejonowym zostawałoby się także po 10 latach pracy na nowo stworzonym stanowisku asystenta sędziego. Okazało się, że zarówno KRS, jak i same środowiska sędziowskie oceniły propozycję jako nierealną i sprzeczną z wieloletnią polską tradycją. Przeważyły obawy, że taka droga nie zagwarantuje dostatecznej liczby kandydatów na urząd sędziego sądu rejonowego, a ponadto może spowodować negatywną selekcję kandydatów: po nieudanej karierze w innej prawniczej profesji można by szukać miejsca w sądownictwie. Akcentowano ponadto ważne cechy aplikacji sędziowskiej - jedynej obok prokuratorskiej aplikacji państwowej - która jest znacznie bardziej dostępna dla absolwentów uczelni niż aplikacje prowadzone przez prawnicze korporacje, a przy tym gwarantuje bardzo wysoki poziom merytoryczny. Ostatecznie ostaje się dotychczasowy, choć zmodyfikowany, model dostępu do urzędu sędziego. Droga ta będzie wiodła przez aplikację zakończoną egzaminem sędziowskim oraz trwający co najmniej trzy lata staż asesorski lub pięcioletnie pełnienie funkcji referendarza sądowego. Sędzią będzie mógł również zostać prokurator, adwokat, radca prawny i notariusz z co najmniej trzyletnim stażem oraz profesor lub doktor habilitowany prawa. Sędzią sądu rejonowego będzie mógł zostać 140 także asystent sędziego (funkcja taka zostanie utworzona np. dla osób, które nie dostały się na aplikację) po sześciu latach wykonywania obowiązków i egzaminie sędziowskim. Nie udało się doprowadzić do tego - mówi z żalem pos. Iwanicki - by obowiązywała w Polsce jedna aplikacja dla sędziów, prokuratorów, a także notariuszy, zakończona wspólnym egzaminem. Chodzi o jednakowe przygotowanie tych wszystkich, którzy pełnią swoje funkcje w imieniu państwa, są osobami o najwyższym zaufaniu publicznym. Pos. Iwanicki uważa, że nic nie uzasadnia prowadzenia odrębnych aplikacji dla adeptów tych zawodów. Najwłaściwszym miejscem różnicowania kwalifikacji byłaby, jego zdaniem, asesura. Postępowanie dyscyplinarne Jako zasadę przewiduje się jawne postępowanie dyscyplinarne przed sądem apelacyjnym jako sądem pierwszej instancji, właściwym ze względu na miejsce pełnienia służby przez sędziego. Wyłączenie jawności będzie możliwe jedynie ze względu na: moralność; bezpieczeństwo państwa i porządek publiczny; ochronę życia prywatnego stron; ważny interes prywatny. Można się spodziewać, że proponowane sformułowania dotyczące wyłączania jawności postępowania nie wszystkich zadowolą. Pos. Iwanicki uważa, że sędzia poddany postępowaniu dyscyplinarnemu nie powinien być w sytuacji uprzywilejowanej, a przewidziane przez ustawę powody wyłączania jawności postępowania dyscyplinarnego mogą się okazać bardzo rozciągliwe i pojemne. Projekt przewiduje, że wymierzenie kar dyscyplinarnych usunięcia z zajmowanej funkcji oraz przeniesienia na inne miejsce służbowe pociąga za sobą pięcioletni okres bez awansu i niemożność uczestniczenia w tym czasie w pracach kolegium sądu, orzekania w sądzie dyscyplinarnym i uzyskania utraconej funkcji. Najwyższa kara dyscyplinarna, czyli złożenie z urzędu, uniemożliwia ponowne powołanie na urząd sędziego. Sąd dyscyplinarny może, ale nie musi, zawiesić w czynnościach służbowych sędziego, przeciwko któremu wszczęto postępowanie dyscyplinarne. Z urzędu zawiesza go natomiast w czynnościach dopiero wówczas, gdy wydaje uchwałę zezwalającą na pociągnięcie sędziego do odpowiedzialności karnej sądowej lub administracyjnej. Jedynie prezes sądu może zarządzić natychmiastową miesięczną przerwę w czynnościach służbowych sędziego schwytanego na gorącym uczynku albo gdy interesy służbowe tego wymagają. Nasuwa się jednak pytanie, czy dopiero wszczęcie postępowania dyscyplinarnego lub karnego przeciwko sędziemu powinno skutkować zawieszeniem go w czynnościach służbowych. Czy nie powinno wywierać takiego skutku już samo postawienie sędziemu zarzutów? O tym wszystkim będzie się zapewne w Sejmie jeszcze mówić. Kompromis w finansach Trzecia władza od dawna domaga się samodzielnego, suwerennego budżetu, niezależnego od decyzji władzy wykonawczej. Efektem poselskich dyskusji jest kompromis polegający na pomniejszeniu roli ministra finansów w kształtowaniu budżetu resortu sprawiedliwości, przy równoczesnym nadaniu KRS kompetencji do uchwalania wniosków o przygotowanie projektu dochodów i wydatków sądów powszechnych. Posłowie uważają jednak, że stałe wołanie sądów o pieniądze jest nieporozumieniem. Wpierw trzeba dawać z siebie tyle, ile można, a dopiero potem oczekiwać. I to także na tyle, ile można wymagać od państwa - mówiono podczas posiedzeń komisji. Choć do sądów kieruje się niemałe środki finansowe i tworzy ramy organizacyjne dla unowocześnienia wymiaru sprawiedliwości, nie widać poprawy, bo pieniądze idą najpierw na wynagrodzenia, a dopiero w dalszej kolejności na warunki pracy. Efekt jest taki, że mimo wieloletnich działań naprawczych mówi się, że w sądach jest gorzej, niż było. Sędziowie zaś ciągle utrzymują, że nie są dostatecznie wynagradzani, choć coraz trudniej o zrozumienia dla takich ocen. 141 Projekt wprowadza dla nich zmodyfikowaną, trzystopniową skalę wynagradzania, zróżnicowaną w zależności od stażu pracy i pełnionej funkcji. W praktyce oznacza to podwyżkę wynagrodzeń sędziowskich. Wynagrodzenie zasadnicze sędziego stanowi wielokrotność kwoty bazowej ustalonej na dany rok na podstawie przepisów o kształtowaniu wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej. Ustalać się je będzie w stawce podstawowej (określanej w rozporządzeniu przez prezydenta RP, po zasięgnięciu opinii KRS); w stawce pierwszej awansowej; w stawce drugiej awansowej. Wynagrodzenie zasadnicze w stawce podstawowej nie może być niższe niż wynagrodzenie zasadnicze w stawce awansowej drugiej dla bezpośrednio niższego stanowiska sędziowskiego. Pierwsza stawka awansowa to 110 proc. stawki podstawowej i otrzymuje się ją po siedmiu latach pracy na danym stanowisku, druga 125 proc. stawki podstawowej dla danego stanowiska sędziowskiego, przyznawana po następnych siedmiu latach. Tak jak obecnie, sędziemu będzie przysługiwał dodatek funkcyjny (procent kwoty bazowej) oraz dodatek stażowy (przyznawany od szóstego roku pracy w wysokości 5 proc. wynagrodzenia zasadniczego i zwiększany co rok o 1 proc. - do 20 proc. tego wynagrodzenia). Analogiczne do sędziowskich zasady wynagradzania i uprawnienia pracownicze projekt usp przenosi do ustawy o prokuraturze. Granice wieku Projekt usp przewiduje, że sędzia przechodzi w stan spoczynku z dniem ukończenia 65 lat. Może dokonać tego wcześniej na swój wniosek: kobieta po ukończeniu 55 lat, jeśli przepracowała jako sędzia nie mniej niż 25 lat, a mężczyzna po ukończeniu 60 lat, jeśli był sędzią nie mniej niż 30 lat. Nie przewiduje się natomiast możliwości przedłużenia okresu pełnienia służby sędziowskiej po ukończeniu 65 lat, co jest obecnie możliwe za zgodą KRS. Ona też zabiegała o ustawowe określenie 70 lat jako granicy aktywności zawodowej sędziów. Posłowie byli jednak konsekwentni: pamiętali o wielu setkach prawników po aplikacji sędziowskiej czekających daremnie na etaty i o przepełnionych wydziałach prawa kształcących nowe kadry. Na czele trzeciej władzy Projekt ustawy o KRS przede wszystkim uzupełnia wcześniejsze rozwiązania elementami, które wniosła ze sobą konstytucja z 1997 r. Wynika z nich wyraźniejsze usytuowanie KRS na czele trzeciej władzy. Najważniejszym zadaniem KRS jest i pozostaje rozpatrywanie i ocena kandydatur na stanowiska sędziów: Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego oraz sądów powszechnych i wojskowych. Wyciągając wnioski z własnych doświadczeń, KRS zaproponowała m.in. powołanie zespołów wizytacyjnych, których zadaniem ma być poznanie przyszłego sędziego w miejscu jego pracy. Obecnie KRS rozpatruje jedynie dokumenty dotyczące przyszłego sędziego i na ich podstawie kieruje do prezydenta wniosek w sprawie nominacji. Ten system budził wiele zastrzeżeń. Dostrzeżono także kwestię samych członków KRS, której większość stanowią czynni zawodowo sędziowie. Postawiono pytanie: czy sędziowie-członkowie KRS powinni łączyć funkcję zawodową i społeczną, czy też na czas kadencji pozostawać wyłącznie w KRS? Projekt przewiduje tylko tę drugą możliwość, ale budzi to zastrzeżenia członków KRS i zapewne będzie jeszcze tematem poselskiej dyskusji. KRS nie jest i nie uważa się za samorząd sędziowski. Swoje kompetencje najwyższego organu trzeciej władzy (w jej skład wchodzą, oprócz sędziów, także przedstawiciele władzy ustawodawczej, tj. posłowie i senatorzy, oraz wykonawczej, w osobie ministra sprawiedliwości) KRS uważa jednak za stosunkowo wąskie, bo sprowadzające się głównie do formułowania listy kandydatów do zawodu sędziego. Nie czuje się natomiast uprawniona do działań dyscyplinujących środowisko czy oceniających jego poziom etyczny. W głośnych sprawach zachowań sędziów bulwersujących opinię społeczną KRS uznawała za stosowne wyrazić jedynie swoją dezaprobatę w krótkich pismach skierowanych do sędziowskich środowisk. 142 • KRS sama sobie w ostatnich latach zakreśliła ramy kompetencyjne i zawęziła własną aktywność - mówi pos. Iwanicki. Jego zdaniem KRS ostatnio reagowała nie tyle na naganne zjawiska w środowisku, ile na krytykę kierowaną pod adresem sędziów. A najczęściej prezentowaną postawą zarówno środowiska, jak i samego przewodniczącego KRS wobec ujawnianych przez prasę faktów było najgłębsze zaskoczenie i szok. Tymczasem w każdym demokratycznym państwie prasa ma prawo oceniać wyroki sądowe i także u nas będzie to czynić, niezależnie od tego, czy są one ostateczne czy jeszcze nieprawomocne. Istnieje, oczywiście, kwestia sposobu uprawiania tej krytyki i respektowania godności zawodu sędziowskiego, z którą należy się liczyć. Nikt nie może jednak oczekiwać, że sędziowie jako jedyna grupa zawodowa będą wyłączeni z ocen społecznych. Tym bardziej że nie są to funkcje z wyboru i ich pełnienie - będące sprawowaniem trzeciej władzy w państwie - musi pozostawać pod kontrolą. Kryzys w sądownictwie i jego rozmiary, źródła oraz skutki musi zdiagnozować nie kto inny jak właśnie KRS - stwierdza poseł. Brak zainteresowania Przewodniczący Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka ubolewa, że nie udało się do sejmowych prac nad tymi ustrojowymi dla sądów ustawami wciągnąć samych sędziów. Wyjątek stanowiło przedstawicielstwo stowarzyszenia IUSTITIA, które włączyło się do procesu legislacji. Jeśli więc o kształt ustroju sądów nie upominają się sędziowie, lecz pozostawiają to posłom - politykom, to przypomina się stara maksyma: gdy do sądu wchodzi polityka, to drugimi drzwiami ucieka sprawiedliwość. Bo różne środowiska polityczne mają różne interesy, które chciałyby w sądzie załatwić. I różne kręgi szukają do sądów dojść. A stąd krok do korupcji. Tymczasem najważniejszym problemem, z jakim sędziowie zgłosili się do sejmowej komisji, było ustawowe przedłużenie okresu ich aktywności zawodowej do 70 lat. Nie było dyskusji o przedłużeniu okresu asesury, o instytucji „sędziego na próbę”, nie dostrzeżono potrzeby określenie granic pojęcia „niezawisłość sędziowska” czy choćby kwestii obowiązkowego zwiększania liczby etatów sędziowskich wraz z rozszerzaniem kognicji sądów. Podstawowym problemem okazała się możliwość dłuższego sprawowania urzędu. Zwiększając uprawnienia ministra sprawiedliwości, projekt przewiduje pewne ograniczenie uprawnień samorządu sędziowskiego w zakresie obsadzanie kadry kierowniczej. Wydawało się, że wśród sędziów wywoła to burzę. Tymczasem sprawa przeszła niemal bez echa. To posłowie, a nie sędziowie, uznali, że dyskusja na ten temat jest niezbędna. I posłowie ostatecznie stwierdzili, że skoro ogranicza się kompetencje samorządu sędziowskiego dotyczące powoływania na funkcje prezesów sądów, to należy oddać decydujący głos w tej sprawie KRS. Długie miesiące poselskiej pracy nad ustawami i zebrane w ich toku doświadczenia doprowadziły pos. Iwanickiego do refleksji, że to nie o kryzysie wymiaru sprawiedliwości i sądów jako instytucji należy mówić, lecz o zaniku etosu zawodów prawniczych, a sędziowskiego w szczególności. Czy można liczyć na to, że nowa ustawa o ustroju sądów powszechnych i rozszerzone kompetencje KRS ten stan zmienią? - 2001/05/14, Gazeta Stołeczna nr 111, Nadkom. Paweł Biedziak; prof. Andrzej Rzepliński; Not. IGGY wyd. waw, s. 2 Zeznania majątkowe policjantów To rozkaz! Stołeczni policjanci mają informować swoich przełożonych, jakie mają samochody. Takie zarządzenie wydał szef warszawskiej policji Antoni Kowalczyk. O inicjatywie komendanta doniósł ‘SuperExpress’. Oświadczenia majątkowe będą analizowane przez wewnętrzny inspektorat (policję w policji), który sprawdzi, czy auta są legalne. Funkcjonariusze, których auta są zbyt kosztowne w stosunku do pensji, zostaną skontrolowani. Igor Ryciak: Dlaczego akurat teraz wydał Pan taki rozkaz? 143 Nadinsp. Antoni Kowalczyk: Po prostu przyszedł odpowiedni moment. Przyczyniły się też do tego ostatnie aresztowania policjantów (w kwietniu za kratki trafiło pięciu funkcjonariuszy, którzy współpracowali z gangsterami). Chcę pokazać policjantom, że chodzi tu o ich dobre imię. Oświadczeń mogą się bać tylko nieuczciwi funkcjonariusze. A dlaczego pyta Pan akurat o samochody? Przecież skorumpowany funkcjonariusz może wydać łapówki na przykład na brylant dla żony. • Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Z poufnych względów interesują mnie właśnie samochody. A co z policjantami, którzy nie złożą oświadczeń? • Wydałem rozkaz, a nie prośbę. Będę konsekwentny w jego egzekwowaniu. Nie będzie wyjątków. Dla Gazety Nadkom. Paweł Biedziak, rzecznik komendanta głównego Komenda główna nie tylko zna, ale i w pełni akceptuje ten rozkaz. Nie należy się w nim dopatrywać niczego nadzwyczajnego. Ustawa o policji stanowi, że komendant może żądać od policjantów oświadczeń majątkowych. Podobne decyzje zapadały już gdzie indziej. prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Ustawa o policji nie obliguje funkcjonariuszy, by składali te oświadczenia. Policjant, który go nie złoży, nie może ponieść konsekwencji służbowej. Ale ta sama ustawa mówi, że policjant musi mieć nieskazitelny charakter. To wystarczy, by wewnętrzne służby policji wzięły pod lupę funkcjonariuszy , którzy nie złożą oświadczeń. Not. IGGY 2001/06/01, dział Gazeta w Częstochowie Bez pośpiechu? Rozmowa ‘Gazety’ nr 127, wyd. czc, Tematy dnia, s. 2 Dorota Steinhagen: To prezydent Częstochowy, czyli Pan, powołał prezesa MPK Romana Wydymusa. I to Pan może w stosunku do niego wyciągnąć konsekwencje służbowe. Czy zamierza Pan zareagować? Wiesław Maras, prezydent Częstochowy: Prezesa MPK powołali wspólnicy spółki, więc to oni podejmą decyzję w tej sprawie. Ale w zarządzie spółki, w stu procentach miejskiej, jest przecież Pan i Pana zastępcy, czyli członkowie Zarządu Miasta. • Tak, ale Zarząd Miasta spotyka się co poniedziałek, a częstotliwość spotkań zarządu spółki określa kodeks handlowy. Nie będziemy zwoływać zebrania tylko dlatego, że ktoś zwrócił MPK uwagę. Nie znam sprawy, muszę się z nią dopiero zapoznać. Do tej pory wysłuchałem jedynie radnych AWS, muszę porozmawiać także z panem prezesem. Mogę się odnosić tylko do rzeczywistych faktów. 144 Zarząd Miasta w tej sprawie nie jest stroną. Do mnie nikt z prośbą o zamieszczenie ulotek się nie zwracał. W publikowanej dzisiaj wypowiedzi dla ‘Gazety Wyborczej’ profesor Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka uznał zachowanie prezesa MPK za łamanie konstytucyjnej wolności słowa i powiedział, że jeśli prezydent Częstochowy, któremu on podlega, nie jest zwolennikiem łamania Konstytucji, powinien natychmiast prezesa zwolnić. • Nie czytałem tej publikacji, więc nie mogę się do niej odnieść. Dziękuję za rozmowę. 2001/06/29, Gazeta w Lublinie nr 150, wyd. lul , s. 2, Aktualności Not. GAP Pytanie o picie w miejscu publicznym Od czwartku w mieście - poza miejscami do tego wyznaczonymi - nie wolno pić alkoholu we wszystkich parkach, na placach i ulicach. Za złamanie tego zakazu grozi grzywna, którą wymierzy kolegium ds. wykroczeń. Egzekwowaniem nowych przepisów zajmie się straż miejska i policja. A co będzie, jeśli będziemy pili alkohol z butelki ukrytej w torbie np. po cukrze? Podinspektor Mariusz Rozwód z Wydziału Prewencji Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie: Zgodnie z rozporządzeniem z 17 września 1990 roku każdy policjant ma prawo do przeglądu rzeczy osobistych. Oczywiście pod warunkiem, że wobec osoby, która te rzeczy posiada, zachodzi podejrzenie usiłowania lub popełnienia wykroczenia czy przestępstwa. A zgodnie z ustawą, która weszła w życie w czwartek, spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest wykroczeniem. To oznacza, że złamanie tego przepisu może się skończyć wnioskiem do kolegium, a w konsekwencji grzywną. Dlatego jeżeli policjant zobaczy kogoś w parku czy na placu, kto trzyma w ręku butelkę (bez korka czy kapsla), której szyjka wystaje z torebki, z pewnością będzie interweniował. Czy skieruje sprawę do kolegium? To będzie zależało od sytuacji. not. ka Prof. Andrzej Rzepliński, Komitet Helsiński: - Czy policjanci naprawdę nie mają nic lepszego do roboty, niż sprawdzanie czy w butelce jest alkohol, czy oranżada? Załóżmy, że ktoś pije alkohol z torebki na jakimś skwerku. Jeżeli jest to lump, to nie sądzę, żeby policjanci się nim zajęli. I tak wiedzą, że nie będzie miał pieniędzy na zapłacenie kolegium. Moim zdaniem niedobrze też się stanie, jeżeli policjant będzie interweniował, gdy zobaczy młodego człowieka, który idzie po chodniku z puszką piwa w ręku. Taką mamy w tej chwili modę i nie uważam, że prawo jest dobrą metodą, żeby z nią walczyć. Mam nadzieję, że policja będzie stosowała ten przepis wybiórczo i z zachowaniem zasad zdrowego rozsądku. Weźmy pod uwagę jeszcze jeden fakt: uznanie czy w butelce był alkohol, czy nie, będzie możliwe bez badania laboratoryjnego, kosztownego i trwającego w wielu przypadkach pewnie dłużej niż okres przedawnienia w przypadku wykroczenia. Ogólnie to jestem przeciwny regulowaniu takiej sprawy przez ustawę. Moim zdaniem bardziej odpowiednie są uchwały samorządów lokalnych. To władze miasta i gminy najlepiej wiedzą, gdzie należy zabronić, a gdzie nie publicznego picia alkoholu. 2001/07/14-2001/07/15 Gaz. na Mazowszu nr 163, wyd. Płock, Anna Ferens, PL Oskarżony sam sobie Prokuratura i sąd mają z Bogusławem P. same kłopoty. Nie lubią go, bo uparcie korzysta z prawa do obrony i składania wniosków. 145 Wymiar sprawiedliwości zmaga się z Bogusławem P. już dziewiąty rok. Sąd: - Wszystko się przedłuża przez wysoką aktywność oskarżonego. Oskarżony P.: - Nie pozwolę zrobić z siebie złodzieja na podstawie bezpodstawnych zarzutów. A w sądzie nie zrezygnuję z konstytucyjnego prawa do obrony. Sprawa na zawiasy W swoją sprawę oskarżony P. zaangażował posłów i Helsińską Fundację Praw Człowieka. 25 tomów akt sprawy już nie mieści się na dużym stole w gabinecie Urszuli Leśniak-Jaworskiej, szefowej prokuratury w Gostyninie. W prokuraturze marzą o chwili, kiedy sprawa od nich wyjdzie do sądu i nie wróci. Bo już dwukrotnie wracała. Tylko w jednym wszyscy prawnicy, ale koniecznie anonimowo, są zgodni: proces jak w wielomiliardowej aferze, tylko takiej afery nie ma. Sędzia znający tę sprawę: - Oskarżony nie był dotychczas karany, przestępstwo gospodarcze jeśli już, to niewielkie, prawdopodobnie dostałby wyrok w zawieszeniu. Tymczasem Bogusław P. dostał 2 lata i osiem miesięcy więzienia, z czego już wcześniej rok odsiedział w areszcie. - W aresztach nie trzyma się ludzi podejrzanych o poważne przestępstwa kryminalne. A ten człowiek siedzi już bardzo długo oskarżony tylko o przestępstwo gospodarcze mówił wtedy „Gazecie” dr Marek Edelman (ostatni dowódca powstania w warszawskim getcie), który poręczył, bezskutecznie, za P. Oskarżony w tym samym procesie Stanisław W. był w areszcie miesiąc, zostało mu z wyroku rok i siedem miesięcy. Ale to nie koniec procesu. Mała spółdzielnia, wielka afera Bogusław P., 62 lata, wykształcenie średnie, był przez 13 lat, do 1992 r. prezesem Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Troszynie Nowym (pow. gostyniński). To mała spółdzielnia, dziewięciu członków. Działalność: prowadzenie zakładów wytwórczych i usługowych oraz produkcji roślinnej i zwierzęcej. Sprawy administracyjno-biurowe prowadziły trzy osoby: prezes, księgowy i magazynier. • 22 grudnia 1992 r. niezadowoleni członkowie spółdzielni zgłosili gostynińskiej policji, że ich prezes Bogusław P. działa na szkodę spółdzielni - mówi szefowa gostynińskiej prokuratury Urszula Leśniak-Jaworska. Ci, co złożyli doniesienie, teraz kierują spółdzielnią. A prezes i księgowy stracili pracę. P. jest teraz rencistą I grupy, bezrobotnego W. utrzymuje żona. Sprawa wlokła się od samego początku. - Bo podejrzany P. ukrywał się, trzeba było szukać go listem gończym - tłumaczy prokurator Leśniak-Jaworska. - Dlatego we wrześniu 1993 r. postępowanie zawiesiliśmy. Dopiero 21 kwietnia 1994 r. P. stawił się w prokuraturze. Była i druga prawda: 36-stronicowy akt oskarżenia znalazł się w sądzie 11 sierpnia 1995 r., ale sprawa nie wchodziła na wokandę i jeszcze w styczniu 1996 r. wracała do prokuratury, bo ówczesny Sąd Wojewódzki w Płocku uważał, że należy uzupełnić postępowanie przygotowawcze. Ostatecznie prowadząca śledztwo prokurator Danuta Skonieczna-Fornal zarzuciła P., że przez dwa lata (1990-1992) przywłaszczył sobie np. kukurydzę za przeszło 42 tys. zł, wyłudził od magazyniera poświadczenie nieprawdy, „pożyczył” cement, drut zbrojeniowy i sól potasową. Działał w porozumieniu 146 z głównym księgowym Stanisławem W., który poświadczał nieprawdę, np. jedno konto zaniżył, drugie własne zawyżył, doliczył bezprawne odsetki i w efekcie sam zyskał. Obydwaj, przekraczając swoje uprawnienia i nie dopełniając obowiązków, zagarnęli mienie społeczne w łącznej kwocie: prezes P. - ponad 101 tys. zł, księgowy W. - ponad 25 tys. i pomógł prezesowi w zagarnięciu ok. 22 tys. zł. Sąd staje się podejrzliwy Proces trwał trzy lata, od rozprawy 3 marca 1996 r. do wyroku z 19 stycznia 1999 r. Aż piętnaście tomów (od VII do XXII) zajmują protokoły z rozpraw. - Było ponad 100 terminów rozpraw, sama uczestniczyłam w ponad 60 - mówi prokurator Leśniak-Jaworska, która na rozprawy jeździła z Gostynina do Płocka, 25 km w jedną stronę. Ile ostatecznie ukradli oskarżeni? Do dziś nie wiadomo. To zależy, który biegły bada dokumentację księgową spółdzielni. A nawet ten sam biegły zmieniał opinię w trakcie postępowania sądowego tak, że ukradzione pieniądze malały. Zdążyły się w tym czasie pozmieniać nazwy sądów (przestał istnieć płocki sąd wojewódzki) i kwalifikacje prawne. Zniknęło rozróżnienie na mienie społeczne i prywatne. Na początku sprawy chodziło o zagarnięcie mienia znacznej wartości, teraz chodzi o zagarnięcie mienia. Prokurator Leśniak-Jaworska przez tyle lat zdążyła zapamiętać, gdzie czego szukać. Kiedy była dłuższa przerwa w procesie? Sięga po odpowiedni tom: - Tu P. szczególnie chorował. Tak, w styczniu, lutym 1997 r. są częste terminy rozpraw, ale sprawę zdjęto z wokandy. Chociaż P. swoją nieobecność na kilku kolejnych rozprawach usprawiedliwiał zaświadczeniami lekarskimi, sąd zaczął podejrzewać, że specjalnie przeciąga proces. Już wtedy, mimo zastosowania dozoru policji i poręczenia majątkowego, sąd próbował aresztować oskarżonego. Sąd apelacyjny jednak uchylał postanowienia o aresztowaniu, bo nie uzyskał informacji, czy wolnościowe środki zapobiegawcze (poręczenie majątkowe i dozór policji) nie są wystarczające dla zapewnienia prawidłowego przebiegu procesu. Oskarżony agrawuje Gdy P. 6 stycznia 1998 r. na rozprawie poskarżył się na ból brzucha, został skierowany do lekarza sądowego. Dostarczył następnego dnia zaświadczenie od niego, że nie może uczestniczyć w rozprawie i powinien być w szpitalu. Jednak obecny w sąsiedniej sali sądowej biegły lekarz patomorfolog uznał, że „istnieje całkiem uzasadnione podejrzenie, że oskarżony może poddać się ponownemu zabiegowi operacyjnemu, znowu zbędnemu, jak w niedawnym przypadku operowania przepukliny”. Jemu sąd dał wiarę i aresztowanie nastąpiło bezpośrednio z sali rozpraw. Parę dni później w Zakładzie Karnym nr 2 w Łodzi stwierdzono u oskarżonego owrzodzenie dwunastnicy i nieżyt żołądka. Łukasz Bojarski z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która obserwowała proces, przypuszcza, że sąd ukarał aresztem P. za to, co zdarzyło się rok wcześniej. Wtedy za zgodą sądu P. wyjechał do sanatorium, ale już bez zgody wyruszył potem na operację przepukliny. - To był jedyny moment, kiedy P. zachował się nie w porządku - uważał Bojarski. A sąd wnioskował: „Objawy ciężkich schorzeń w poważnej mierze są agrawowane [przesadnie wyolbrzymiane - red.] przez oskarżonego”. Dlatego w kolejnych uzasadnieniach postanowień o areszcie czytamy o „rzekomym nasileniu się dolegliwości kardiologicznych”, „jakoby objawach zawału mięśnia sercowego”. P. przesiedział cały 1998 rok. 147 Wysoka aktywność oskarżonego P. siedział, aby proces w sądzie mógł toczyć się sprawnie. To dlaczego zamkniętego oskarżonego sądzono jeszcze przez okrągły rok? Sąd apelacyjny wytłumaczył to w ósmym miesiącu aresztu, w sierpniu 1998: „Wysoka aktywność osk. B. P. w zadawaniu pytań przesłuchiwanym świadkom i składaniu kontroświadczeń komentujących zeznania tych świadków wydatnie przyczynia się do wydłużania się tychże przesłuchań”. Zespół prawników Helsińskiej Fundacji, prof. Andrzej Rzepliński, Łukasz Bojarski, Maciej Nowicki, uważa, że można to sprowadzić do stwierdzenia: oskarżony sam sobie szkodzi, broniąc się zbyt aktywnie. W tym czasie opinie o stanie zdrowia 58-letniego wówczas P. zajęły już grubszą teczkę niż akt oskarżenia. Lekarze stwierdzali nadciśnienie, zwyrodnienie kręgosłupa, nerwicę, choroby układu pokarmowego i serca. Żona P. chciała wydobyć męża z aresztu. Szukając osób, które zechciałyby poręczyć, że będzie się stawiał w sądzie, trafiła do biura poselskiego Unii Wolności. Areszt za karę? Za Bogusława P. poręczyli: poseł Jacek Kuroń, senator Władysław Bartoszewski, dr Marek Edelman. Mówili wtedy „Gazecie” o swoim przekonaniu, że wolności można pozbawić człowieka wyrokiem sądu lub wtedy, gdy zagraża dobru publicznemu. - Taka sytuacja w wypadku Bogusława P. nie występuje uważał Jacek Kuroń. Władysław Bartoszewski: - Człowiek chory nie powinien siedzieć w areszcie. Sąd apelacyjny odrzucił poręczenia: „Nie ulega wątpliwości, że osoby wskazywane we wnioskach obrońcy cieszą się wysokim autorytetem moralnym. Istotne jest to, czy będą one w stanie wpłynąć na postawę oskarżonego, jeśli wykorzystując swój stan zdrowia, z determinacją będzie on dążył do istotnego zakłócenia biegu postępowania, w szczególności sprawnie przebiegającej rozprawy”. I dlatego P. nie mógł opuścić aresztu nawet na pogrzeb jedynego brata i na pierwszą komunię córki. Siedział nawet wtedy, gdy sąd zarządził trzytygodniową przerwę w rozprawie, spowodowaną sędziowskimi urlopami. - Skoro P. aresztowano w celu zapewnienia szybkości postępowania, to pozostawienie go w areszcie na czas tych urlopów mija się z celem - zauważyli przedstawiciele Fundacji i opiniowali: „Oskarżony ma 58 lat, jest inwalidą II grupy, cierpi na kilka poważnych schorzeń, nie był dotąd karany. W obecnej sprawie nie stoi pod zarzutem zbrodni, przestępstw przeciwko życiu czy zdrowiu, nie mamy też do czynienia z wielomiliardową aferą gospodarczą”. • Ten areszt zawierał bezprawne elementy kary - oceniał obrońca P. Starcie biegłych Aby można było zastosować tymczasowe aresztowanie, dowody zebrane przeciwko oskarżonemu muszą dostatecznie uzasadniać, że popełnił on przestępstwo. Tymczasem troje biegłych różnie opiniowało kolejne zarzuty oskarżenia. M. Majewski, biegły z zakresu księgowości (powołany przez sąd), stwierdzał, że P. „przekłamał”, „sfałszował”, „zawłaszczył”, że „należy go obciążyć sumami....”. Opinie biegłych Zofii Moczulskiej i Zdzisława Kmity (napisane na zlecenie oskarżonego, ale dopuszczone przez sąd) wykluczają zasadniczo zabór mienia przez P., będący podstawowym zarzutem aktu oskarżenia. 148 Biegły Majewski kilkakrotnie zmieniał opinię, a wraz z nią malała wysokość wyłudzonej kwoty. - Ale to nie przeszkadza mu używać stwierdzenia: „opinia w sprawie nadużyć w RSP. Biegły wykroczył poza zakres swoich uprawnień, podszywając się pod funkcję sędziego” - piszą prawnicy z Fundacji. Jeden biegły o drugim: - Biegły nie zachowuje obiektywizmu oceny faktów. Na jakiej podstawie sformułowano zarzut zaboru mienia dodatkowo zawyżony o kwotę ponad 111 mln (starych) zł? - pyta biegła Moczulska biegłego Majewskiego i prokuraturę. - Nie wynika to z analizowanych dokumentów. Gdy biegły Majewski uznaje za bezprawne fundusze: udziałowy, zasobowy, wkładów nadobowiązkowych zwrotnych, biegła Moczulska stwierdza, że prokuratura i biegły, precyzując zarzuty, pominęli zasady tworzenia tych funduszy i gospodarowania zgromadzonymi na nich środkami, nie dostrzegli, czym się te fundusze różnią między sobą i pomylili udziały z wkładami. A inny biegły chwali wkłady nadobowiązkowe: - Ratowały płynność finansową spółdzielni, bo w realiach lat 1990-92 spółdzielnia nie miała możliwości zaciągnięcia kredytu w banku i zmuszona byłaby ogłosić upadłość. Czego sąd nie powinien Przedstawiciele Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka stwierdzili, że przebieg rozpraw w tym procesie rodził daleko idące wątpliwości co do bezstronności sądu. Sędzia przewodniczący Jerzy Głuszczyk, dyktując do protokółu wypowiedzi uczestników procesu, rozszerzał, a nierzadko zmieniał ich treść na niekorzyść oskarżonego. Przykłady złego protokołowania: biegły Kmito opiniował: „nie ma takiego przepisu”, protokół: „nie znam takiego przepisu”. Po stronie oskarżenia wyraźnie opowiedziała się ławniczka. Kiedy na rozprawie 21 października 1998 r. biegła Moczulska zaprotestowała przeciwko nieścisłemu podyktowaniu do protokółu, ławniczka skomentowała: „Dobrze, niech tak będzie, to nawet dla nas lepiej”. Prawnicy z Fundacji odnotowali w swojej opinii komentarze sędziego: po oddaleniu wniosku dowodowego oskarżonego na jego pytanie: To jak ja mam się w takim razie bronić?, sędzia odpowiedział: no to nie będzie się pan bronić. W dniu 14 października 1998 r. przewodniczący nazwał oskarżonego skazanym. Takie słowa w ogóle nie powinny pojawić się w sądzie I instancji. Gdy biegły Kmito chciał coś wtrącić w trakcie odpowiedzi biegłego Majewskiego, sędzia przerwał mu: „Pozwoli pan, panie biegły, że odpowiemy” (liczba mnoga). Na rozprawie 26 października 1998 r. sędzia o jednym z zarzutów oskarżenia: „to było typowe zagarnięcie mienia społecznego”. Sąd takich słów może używać dopiero w wyroku. Podczas jednej z rozpraw sędzia, krytykując kolejny wniosek dowodowy oskarżonego, pokrzykiwał, że oskarżony przedłuża proces i że być może chce odsiedzieć cały wyrok już w areszcie. Przedwczesny i areszt, i wyrok 22 stycznia 1999 r. zapadł wyrok i wtedy paradoksalnie P. mógł wyjść na wolność. On dostał 2 lata i osiem miesięcy więzienia, W. - rok i osiem miesięcy. Ale ten wyrok 19 kwietnia uchylił sąd apelacyjny, bo dowody zebrane przeciwko oskarżonemu były niedostateczne nie tylko, aby go aresztować, ale również aby na ich podstawie wydać wyrok. 149 Np. prezes P. zbudował spółdzielniany silos z płyt, które kupił prywatnie. - Musiałem je kupić prywatnie, bo zakup dla spółdzielni nie byłby zgodny z przepisami. A decyzja o wykorzystaniu tych płyt do budowy silosu zapadła na zebraniu - tłumaczy P. W rozliczeniu pobrał za nie z magazynu cement i drut. Został oskarżony o nakłonienie magazyniera do wystawienia fałszywego dowodu i rozporządzania mieniem na niekorzyść spółdzielni. P. nie miał dowodu zakupu płyt, ale wnosił o dołączenie do akt kart drogowych, które podpisywał po przewiezieniu płyt na teren spółdzielni. W aktach sprawy zabrakło też protokołu z tego zebrania. Mimo różnych uchybień z dokumentacji nie wynika, aby te i inne materiały były przez P. przywłaszczone, a już zupełnie nie można wysnuć wniosku, że spółdzielnia z tego tytułu poniosła straty - podnosili biegli. - A ewentualna wadliwość dokumentowania operacji gospodarczych nie oznacza narażenia spółdzielni na szkody i straty. • Przecież silos jest i spółdzielnia z niego korzysta - mówił P. Sąd apelacyjny: w sprawie płyt użytych do budowy silosu należało dołączyć dowody, o które prosił oskarżony, czyli karty drogowe i protokół z zebrania, na którym zapadła decyzja o budowie silosu z tych płyt. • 42 tys. zł za sprzedaną kukurydzę znalazły się na koncie prezesa P. - utrzymywał akt oskarżenia. Sąd apelacyjny: należało zbadać dokumentację finansowo-księgową, aby stwierdzić, czy zatrzymanie przez P. pieniędzy wynikało z jego roszczeń w stosunku do spółdzielni. To trzeba wyjaśnić, zanim sąd stwierdzi, czy oskarżony działał dla osiągnięcia korzyści majątkowej. I tak w wielu innych zarzutach należy dołączyć całość dokumentacji finansowo-księgowej spółdzielni, a następnie poddać ją wnikliwej analizie przez biegłego księgowego specjalizującego się w księgowości rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Sąd apelacyjny: powołany w niniejszej sprawie biegły M. Majewski nie posiada wiedzy specjalistycznej w dziedzinie księgowości spółdzielczej (co sygnalizował sądowi), a ponadto należy zauważyć, iż okoliczność, że zajął merytoryczne stanowisko bez zapoznania się z całością niezbędnych dokumentów, osłabia zaufanie do jego kompetencji. Sporządzona przez niego opinia pozostaje w sprzeczności z opiniami biegłych Kmity i Moczulskiej, opracowanymi wprawdzie na zlecenie obrońcy oskarżonego Pyraka, lecz uznanymi przez sąd okręgowy za dowody w sprawie. Dlatego należy powołać nowego biegłego, który w swej opinii ustosunkuje się także do wniosków zawartych w opiniach tych trzech biegłych. Niebiegły biegły Po tych zastrzeżeniach 1 lipca 2000 r. sąd apelacyjny zwrócił sprawę gostynińskiej prokuraturze. Prokurator Leśniak-Jaworska w marcu 2001 r. mówi „Gazecie”: - Dosłuchaliśmy świadków, dołączyliśmy karty drogowe, powołaliśmy do zbadania sprawy silosu biegłego z zakresu budownictwa i zgodnie z poleceniem sądu apelacyjnego - innego biegłego z zakresu księgowości. I opinia nowego biegłego Adama Kaczmarka z Włocławka nie zmienia opinii poprzedniego biegłego Majewskiego. Ponowne zarzuty generalnie są takie jak w wyroku skazującym. • Nie mogłem milczeć, gdy wyrok opierano na niefachowej opinii, i nie pozwolę, aby sytuacja się powtórzyła. A wszystko ku temu zmierza, że kolejny biegły nie ma nic wspólnego z wiedzą o działalności spółdzielni produkcyjnych - znów bulwersuje się P. i składa w prokuraturze zastrzeżenia do kompetencji biegłego z Włocławka. 150 Prokurator Leśniak-Jaworska: - Naszym zdaniem, jest to biegły, który spełnia wymogi niezbędne dla potrzeb tego postępowania. • Przeczytałem opinię biegłego Adama Kaczmarka i uważam, że nie ma pojęcia o specyfice działalności rolniczych spółdzielni - utrzymuje P. - Co to za biegły, który posługuje się pojęciem „zysk” nieobowiązującym w RSP. Zysk myli z dochodem. Do prokuratury tym razem Stanisław W. kieruje wniosek o powołanie kompetentnego biegłego zgodnie z zaleceniem sądu apelacyjnego. Prokuratura odrzuca wniosek i uzasadnia: „Biegły Adam Kaczmarek, który podjął się opiniowania w niniejszej sprawie jako biegły rewident posiada już wiedzę również w zakresie prawa spółdzielczego”. • Co to znaczy „posiada już?” - pyta W. I otrzymuje od prokurator Skoniecznej-Fornal notatkę urzędową: „W rozmowie telefonicznej z biegłym A. Kaczmarkiem ustaliłam, iż jego wiedza z zakresu prawa spółdzielczego wynika z faktu pełnienia funkcji głównego księgowego w rolniczej spółdzielni produkcyjnej przez okres ok. 20 lat, a ponadto każdy biegły rewident posiada również wiedzę w tym zakresie”. P. wyciąga notkę biograficzną, w której sam biegły Kaczmarek stwierdza, że ma tytuł biegłego księgowego ze specjalnością przemysł (od 1964 r.) i budownictwo (od 1975 r.). O swojej pracy pisze m.in.: W Spółdzielni Przemysłu Ludowego i Artystycznego „Przyjaźń”, a później „Sztuka Kujawska” pracowałem od 1955 r. do 74 r. P. pyta: - To jest 20 lat pracy Kaczmarka, jak zapewnia prokurator, w rolniczej spółdzielni produkcyjnej? Ta spółdzielnia, o której pisze biegły, to według mnie nic innego tylko Cepelia. Od nowa na podstawie starego P. składa kolejne wnioski do prokuratury o włączenie dodatkowej dokumentacji. - Bo albo ona się odnajdzie, albo jej brak nie będzie dowodem przeciwko mnie - mówi. Prokurator: - To przede wszystkim granie na zwłokę. Bogusław P. występuje o przedłużenie terminu na zapoznawanie się z aktami. Z czym się tak długo ma zapoznawać, jeśli w tych dwóch tomach zgromadzonych po zwrocie sprawy do prokuratury większość to pisma samych podejrzanych. Jeśli podejrzani będą składać kolejne wnioski, moment wyjścia sprawy z prokuratury znów się przedłuży. Prawo nie ogranicza czasowo terminów zapoznania z aktami. A P. się skarży, że nie otrzymuje od prokuratury uzasadnienia do przedstawionych zarzutów i że prokuratura uparcie odsyła go do uzasadnienia uchylonego wyroku. - Według mnie coś, co jest uchylone, jest nieważne. • Rzeczywiście, uzasadnienia są krótkie, bo oparte na materiale dowodowym z tamtej sprawy. Wszystko to P. słyszał i czytał w protokołach z rozpraw sądowych. Wnioski są zresztą wielokrotnie ponawiane i dotyczą tych samych zagadnień. Termin zapoznawania się z aktami był kilka razy przedłużany. 24 kwietnia akta zostały w końcu przesłane do sądu. - Według mnie nie ma podstaw do ich zwrotu - żywi nadzieję prokurator. P: - Złożyłem kolejny wniosek. Sprawa P. nie będzie już psuć niezłego tempa pracy płockiego sądu, bo teraz trafiła do Sądu Rejonowego w Gostyninie. W wydziale karnym jest trzech sędziów. Są tak zapracowani, że sprawa gdyby w sądzie pozostała - nieprędko wejdzie na wokandę. • Kiedy może się przedawnić? 151 • Za sześć lat, w 2007 r. - mówi prokurator Leśniak-Jaworska. - Przypuszczam, że Bogusław P. o tym doskonale wie. Gdy w ostatnich dniach chciałam uściślić, o jaką kwotę malwersacji jest tym razem oskarżony P., dowiedziałam się, że nikt mi teraz nie powie, bo „akta główne i podręczne sprawy są w Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie”. Marcin Musiał; Prof. Andrzej Rzepliński; Gazeta Wyborcza nr 285, z dnia 2001/12/06, s. 7 Korupcja zostanie w aktach. Kontrowersyjny wyrok NSA Dziennikarze podejrzewający korupcję nie powinni mieć prawa wglądu do akt administracyjnych w indywidualnych sprawach, np. w sprawach pozwoleń na budowę - uważa Naczelny Sąd Administracyjny Sprawa zaczęła się, gdy w ubiegłym roku Helsińska Fundacja Praw Człowieka zwróciła się do wojewody mazowieckiego, by przyjrzał się działaniu urzędników starostwa pułtuskiego. Istniało podejrzenie, że kwitnie tam korupcja - urzędnicy samorządu opracowują projekty inwestycji, które potem sami zatwierdzają, wydając pozwolenia na budowę. Sprawą zainteresowała się lokalna prasa. Na początku stycznia tego roku redakcja „Tygodnika Pułtuskiego” zwróciła się do starosty o prawo wglądu do wszystkich akt administracyjnych zakończonych wydaniem pozwolenia na budowę od 1995 r. Starosta odmówił, zasłaniając się Ustawą o ochronie danych osobowych. Tygodnik poskarżył się do Naczelnego Sądu Administracyjnego. NSA oddalił skargę. Sędzia Edward Kierejczyk tłumaczył, że w tej sprawie ściera się konstytucyjna ochrona prasy nadzorującej życie publiczne z granicami tej ochrony. W wyroku z listopada 1996 r. Sąd Najwyższy stwierdził, że „prasa żądająca informacji ma dostęp do materiałów źródłowych”. - Jednak od tamtej pory wiele się zmieniło - uważa NSA. Weszła w życie Ustawa o ochronie danych osobowych, która ogranicza możliwość dysponowania tymi danymi. 1 stycznia wchodzi w życie ustawa o dostępie do informacji publicznej, która pozwala na wgląd do dokumentów urzędowych. • Czy akta indywidualnej sprawy administracyjnej można nazwać dokumentami urzędowymi, czy też jest to indywidualna sprawa obywateli? Sąd nie może zgodzić się, że indywidualna sprawa obywatela z akt administracyjnych podlega pełnej penetracji prasy. Tam są dane osobowe i prywatne tłumaczył sędzia Kierejczyk. Zdaniem NSA dokumentami urzędowymi, których prasa może się domagać, są decyzje lub inne akty kończące postępowanie. • Wyrok nie przeszkadza prasie w żądaniu informacji, czy pracownicy opracowujący projekty inwestycji potem zatwierdzali je, wydając pozwolenia na budowę. Gdyby tak było, to niepokój fundacji i dziennikarzy jest uzasadniony. Są różne sposoby ustalenia tego, ale nie przez umożliwienie prasie dostępu do indywidualnych spraw administracyjnych obywateli - uważa NSA. Dla Gazety Prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka NSA nie czytał chyba ustawy o dostępie do informacji publicznej. Co prawda ona jeszcze nie obowiązuje, ale można było wykorzystać jej zapisy. Ona pozwala na udostępnienie takich akt. W tym wypadku nie mieliśmy do czynienia z indywidualnymi sprawami obywateli, ponieważ uwikłani są w nie urzędnicy samorządu. Sprawdzenie tego jest możliwe tylko dzięki dostępowi do akt. Jest on absolutnie niezbędny. Bez tego nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy urzędnicy przygotowywali projekty budowlane, które później zatwierdzali. Dziennikarz nie jest w stanie ocenić legalności działania 152 urzędników, jeśli nie ma dostępu do dokumentów. NSA mógł wydać zgodę na dostęp do tej części dokumentów, które zawierały projekty z wyłączeniem pism, wniosków osób fizycznych występujących w sprawie. Sąd uniemożliwił lokalnej społeczności dotarcie do informacji, którą ta społeczność jest żywo zainteresowana. Not. Emeł 2001/12/14-2001/12/20, Co Jest Grane nr 50 dodatek do Gazety Stołecznej nr 292, s. 6 Prawa na ekranie. Przegląd w CSW W Centrum Sztuki Współczesnej w piątek (14.12) rozpoczyna się festiwal „Prawa Człowieka w Filmie”. Imprezę, która potrwa do niedzieli (16.12), organizuje Helsińska Fundacja Praw Człowieka we współpracy z Centrum Sztuki Współczesnej i Fundacją Młodego Kina. Organizatorzy pragną, aby festiwal odbywał się co roku w grudniu, w rocznicę uchwalenia przez Zgromadzenie Ogólne NZ Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. W salach kinowych CSW zostaną pokazane filmy, przede wszystkim dokumenty, poruszające problematykę praw człowieka. Niektórym projekcjom towarzyszyć będą moderowane dyskusje z udziałem specjalistów z dziedziny praw człowieka, m.in. prezesa Fundacji Helsińskiej Marka Nowickiego, prof. Wiktora Osiatyńskiego, prof. Andrzeja Rzeplińskiego i prof. Ewy Łętowskiej. W czasie festiwalu i w poniedziałek bezpłatnie dostępna będzie wideoteka z szerszą ofertą filmów, w tym z filmami edukacyjnymi wyprodukowanymi przez Fundację Helsińską. BET Program festiwalu „Cienka niebieska linia” („The thin blue Line”) Reż. Errol Morris, USA 1988, 101 min sobota, godz. 21, sala KINO.LAB Dokument przyczynił się do uniewinnienia Randalla Dale a Adamsa, oskarżonego o zabójstwo oficera policji z Dallas. „Dalajlama” („Compassion in Exile”) Reż. Mickey Lemle, USA 1992, 51 min sobota, godz. 15, sala LABORATORIUM niedziela, godz. 11.40, sala KINO.LAB Filmowy portret XIV Dalajlamy. „Dlaczego zabili swoich sąsiadów?” („Why did they kill their neighbours?”) Reż. Kumiko Igarashi, Japonia 1998, 49 min sobota, godz. 13.20, sala KINO.LAB niedziela, godz. 20, sala LABORATORIUM Film ukazuje rolę mediów (popularnej radiostacji) w wydarzeniach wojny domowej w Ruandzie w 1994 r. - manipulowanie informacją i podżeganie do masakr. „Długa nocna droga ku światłu dnia” („Long Night s Journey into Day”) Reż. Deborah Hoffmann, Frances Reid, USA 2000, 90 min sobota, godz. 17.30, sala KINO.LAB niedziela, godz. 12.15, sala LABORATORIUM Tzw. transitional justice, czyli odpowiedzialność ludzi reżimu, przede wszystkim za przestępstwa polityczne. „Dobrzy Kurdowie, źli Kurdowie” („Good Kurds, Bad Kurds”) Reż. Kevin McKiernan, USA 2000, 79 min 153 sobota, godz. 14.20, sala KINO.LAB niedziela, godz. 14.15, sala LABORATORIUM Film analizuje amerykańską politykę wobec kampanii czystki etnicznej prowadzonej przeciwko kurdyjskiej mniejszości w południowo-wschodniej Turcji. W sobotę po projekcji spotkanie o godz. 15.40 poprowadzi prof. Andrzej Rzepliński „Dyplomata” („The Diplomat”) Reż. Tom Zubrycki, Australia 2000, 82 min sobota, godz. 13, sala LABORATORIUM niedziela, godz.10, sala KINO.LAB Bohaterem filmu jest Jose Ramos Horta, laureat pokojowej Nagrody Nobla, który przez 24 lata walczył o niepodległość Timoru Wschodniego. „Figurant” („The Front”) Reż. Martin Ritt, USA 1976, 94 min, film fabularny sobota, godz. 21, sala LABORATORIUM niedziela, godz. 17, sala KINO.LAB Prześmiewczy obraz czasów maccartyzmu. „Jak się robi rewolucję” („The Making of the Revolution”) Reż. Katarina Rejger, Eric van den Broek, Holandia 2001, 52 min sobota, godz. 16.30, sala LABORATORIUM niedziela, godz. 13, sala KINO.LAB Film o ruchu studenckim Otpor!, który objął przywództwo pokojowej rewolucji po sfałszowanych przez Slobodana Miloszevicia wyborach prezydenckich. „Kara” („The Punishment”) Reż. Goran Rebic, Austria 1999, 91 min niedziela, godz. 18, sala LABORATORIUM Dokument o bombardowaniu Belgradu przez wojska NATO. „Kobiety w słońcu” („Women in the Sun”) Reż. Subhi Zobaidi, Palestyna 1998, 57 min sobota, godz. 19.30, sala LABORATORIUM Reżyser Subhi Zobaidi mieszka i pracuje w obozie dla uchodźców w Ramallah. W filmie sportretował palestyńskie kobiety, które doświadczają przemocy, i te, które z przemocą wobec kobiet walczą. „Korzyści z karania” („Profits of Punishment”) Reż. Catherine Scott, Australia 2000, 52 min niedziela, godz. 21, sala LABORATORIUM Film o prywatnych więzieniach w Stanach Zjednoczonych. „Krzesło” („The Chair”) Reż. Drew Associates (Robert Drew, Richard Leacock, Don Pennebaker, Gregory Shuker), USA 1962, 58 min niedziela, godz. 11, sala LABORATORIUM Historia skazanego na śmierć czarnoskórego mężczyzny. „Krzyk zza grobu” („A Cry from the Grave ) Reż. Leslie Woodhead, Wlk. Bryt. 1999, 104 min 154 sobota, godz. 10, sala KINO.LAB niedziela, godz. 16, sala LABORATORIUM Film o największej w Europie od czasów II wojny światowej czystce etnicznej, jaka miała miejsce w Srebrenicy w 1995 r. „Paragraf 175” („Paragraph 175”) Reż. Rob Epstain, Jeffrey Friedman, USA 1999, 81 min sobota, godz. 17.45, sala LABORATORIUM Paragraf 175 to przepis karny Trzeciej Rzeszy wymierzony w homoseksualistów. W filmie swoje historie z więzień i obozów koncentracyjnych opowiadają ofiary prześladowań. „Szkolna modlitwa” („School Prayer. A Community at War”) Reż. Slawomir Gruenberg, USA 1999, 50 min sobota, godz. 12, sala LABORATORIUM niedziela, godz. 16, sala KINO.LAB W małym mieście w USA, w prowincjonalnym stanie Missisipi, matka sześciorga dzieci pozywa lokalne władze szkolne, żądając wycofania modlitwy przez intercom i lekcji Biblii z publicznych szkół. „Urban tak i nie” Reż. Ryszard Bugajski, Polska 1997, 42 min niedziela, godz. 19, sala KINO.LAB Reportaż Ryszarda Bugajskiego o skandalizującym tygodniku Jerzego Urbana „Nie”. „Wojna Babickiego” („Babitsky s War”) Reż. Paul Yule, Wielka Brytania, 2000, 65 min sobota, godz. 12, sala KINO.LAB W filmie przedstawiona została historia Andreja Babickiego, rosyjskiego dziennikarza, który w grudniu 2000 r. zaginął w Czeczenii. Wstęp na wszystkie pokazy i dyskusje wolny. Projekcje w angielskiej wersji językowej z polskimi napisami (tłumaczone na język rosyjski przez słuchawki dla chętnych). Dyskusje Sprawiedliwość rozrachunkowa (Transitional Justice) sobota, sala KINO.LAB, godz. 19.05, po projekcji filmu - „Długa nocna droga ku światłu dnia”. Paneliści, którzy potwierdzili swój udział: prof. Wiktor Osiatyński, prof. Andrzej Paczkowski Techniki działania bez przemocy na rzecz transformacji ustrojowej do demokracji i przestrzegania praw człowieka (działania polityczne; akcje publiczne bez użycia przemocy) 16 grudnia niedziela, sala KINO.LAB, godz. 13.52, po projekcji filmu - „Jak się robi rewolucję” Gospodarz dyskusji - Marek Nowicki Wolność wyrażania opinii, wolność sumienia i wyznania niedziela, sala KINO.LAB, godz. 19.42, po projekcji filmu - „Urban tak i nie”. Gospodarz dyskusji - Marek Nowicki 2001/12/20, Zbigniew Bujak; prof. Andrzej Rzepliński; Gazeta Wyborcza nr 297, s. 2 Przemyt „mrówkowy” 155 Od 1 stycznia 2002 mieszkańcy polskiej strefy nadgranicznej będą mogli przywieźć ze strefy nadgranicznej sąsiadów tylko pół litra alkoholu za nie więcej niż 1 euro oraz jedną paczkę papierosów - zdecydowały władze RP Dla Gazety Zbigniew Bujak, były prezes Głównego Urzędu Ceł To prawidłowe rozwiązanie. Status turysty określa konwencja nowojorska - z rozwiązań tego aktu korzystano. To nie jest nierówne traktowanie obywateli przez prawo. Przecież sytuacja osoby, która może codziennie przejść przez granicę, żeby np. napić się piwa, jest inna niż mieszkańca Warszawy. Prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka Dyskryminacja to nieuzasadnienie różne traktowanie ludzi w równej sytuacji. Nic nie wskazuje na to, że należy uprzywilejować kogoś tylko dlatego, że mieszka poza strefą nadgraniczną. Jeśli rząd chce walczyć z tzw. przemytem mrówkowym, a moim zdaniem powinien walczyć, to musi ustalić reguły równe dla wszystkich. NOT. MATY 2001/12/28, Ewa Siedlecka; Paweł Biedziak; prof. Andrzej Rzepliński; Gazeta Wyborcza nr 302, s. 4, Prawo Prościej Czy uproszczenie procedury karnej poprawi wykrywalność sprawców przestępstw? Drobne przestępstwa - tylko do rejestracji. Pobieranie odcisków palców i krwi dla wytypowania podejrzanego - nawet bez zgody zainteresowanych osób. Nagranie może wystarczyć za protokół. Mniej papierów do wypełniania podczas zgłaszania przestępstwa - m.in. takie ułatwienia dla policji przewiduje prezydencki projekt zmian w procedurze karnej Tydzień temu prezydent przesłał go - wraz z projektami zmiany kodeksu karnego i karnego wykonawczego - do Sejmu. • Mam wrażenie, że zrobiliśmy naprawdę dużo, żeby uprościć i odbiurokratyzować pracę policjantów - mówi prof. Stanisław Waltoś, przewodniczący zespołu, który opracowywał prezydencką nowelizację kodeksu postępowania karnego. Beznadziejne do rejestru W projekcie kpk dano policji możliwość wpisywania do specjalnego rejestru drobnych przestępstw, w których - z powodu braku dowodów (np. kradzież kieszonkowa) - nie widać szans na wykrycie sprawcy. Dziś policja narzeka, że w takich sprawach musi sporządzać wielostronicowe protokoły i przez miesiąc wykonywać inne formalne czynności, które pożerają czas, chociaż wiadomo, że nie doprowadzą do podejrzanego. • Według projektu, jeśli przez siedem dni w takiej sprawie nie pojawią się żadne ślady, policja mogłaby umorzyć postępowanie i wpisać sprawę do rejestru - mówi prof. Waltoś. - Taką decyzję musi zatwierdzić prokurator. Pokrzywdzony, jeśli uzna, że policja zaniedbała jakieś czynności, które mogłyby doprowadzić do sprawcy - np. nie zdjęła odcisków palców z samochodu, do którego się włamano - będzie się mógł od takiej decyzji odwołać do prokuratury, a potem do sądu. W projekcie zaznaczyliśmy, że wpisanie do rejestru nie zwalnia policji z dążenia do wykrycia sprawcy. A jeśli pojawią się nowe ślady, to bez powiadamiania prokuratora można sprawę z powrotem podjąć. Policja chciała takie „beznadziejne” sprawy od razu wpisywać do rejestru, nie wszczynając postępowania, ale uznaliśmy, że mogłoby to prowokować nad-użycia. Przepisy w takim kształcie, jaki zaproponowaliśmy, są racjonalne, bo chronią interes i policji, i pokrzywdzonego. W projekcie prezydenckim rejestracji mogą podlegać wszystkie przestępstwa przewidziane do prowadzenia w tzw. trybie uproszczonym. W tej chwili są to głównie takie, za które grozi do trzech lat więzienia (zwłaszcza drobne przestępstwa przeciwko mieniu), ale prezydencki zespół rozszerzył postępowanie uproszczone na przestępstwa zagrożone karą do pięciu lat, pod warunkiem że szkoda nie przekracza 50 tys. złotych. Tak więc postępowanie uproszczone będzie można prowadzić np. w sprawie bójki z użyciem broni, ograbienia zwłok, kradzieży z włamaniem, oszustwa czy kradzieży samochodu „w celu krótkotrwałego użycia” - a więc przestępstw bardzo często spotykanych. Szacujemy, że tryb uproszczony obejmie ok. 60-70 proc. spraw - uważa prof. Waltoś. 156 DNA, podsłuchy, wykrywacz kłamstw Obecnie prawo pozwala bez zgody zainteresowanego pobrać odciski palców, próbkę pisma lub głosu, krew czy materiał do badania DNA tylko od kogoś, komu prokuratura postawiła już zarzut popełnienia przestępstwa. Jednak żeby postawić taki zarzut, trzeba mieć dowody. A te mogą zależeć np. od zgody na pobranie materiału do badania DNA. I koło się zamyka, bo który przestępca zgodzi się na dostarczenie przeciwko sobie dowodu? Dlatego w prezydenckim projekcie przewidziano, że takie badania bez zgody zainteresowanego można będzie wykonać również „w celu ograniczenia kręgu osób podejrzanych lub ustalenia wartości dowodowej ujawnionych śladów”. Natomiast nie będzie można bez zgody „kandydatów” na podejrzanych zbadać ich wykrywaczem kłamstw. Dziś użycie podczas przesłuchania „środków technicznych kontrolujących nieświadome reakcje organizmu” jest całkowicie zakazane, nawet jeśli przesłuchiwany się tego domaga. - Nie uważam, żeby to było słuszne. Wartość dowodowa badania wariografem jest podobna do wartości ekspertyzy grafologicznej - uważa prof. Stanisław Waltoś. Prezydencki projekt rozszerza listę przestępstw, do wykrycia których będzie można stosować podsłuch, na wszystkie związane z narkotykami (dziś tylko gdy chodzi o handel), fałszerstwa kart kredytowych, weksli, czeków, obligacji czy rachunków (dziś tylko pieniędzy), łapówkarstwo, płatną protekcję, stręczycielstwo, kuplerstwo i sutenerstwo - czyli przestępstwa, których udowodnienie bez zeznań osób w nie zamieszanych jest praktycznie niemożliwe. Podsłuch będzie też można stosować w sprawach o wymuszenie rozbójnicze, a więc np. o żądanie przez telefon okupu za skradziony samochód. Można będzie nie tylko podsłuchiwać rozmowy telefoniczne, ale - na tych samych zasadach - także podglądać na bieżąco czaty internetowe - oczywiście pod warunkiem podejrzenia, że rozmowa dotyczy wymienionych w projekcie przestępstw. Ważne nagrywanie, krótkie zgłaszanie Uproszczenie i odbiurokratyzowanie procedury ma być możliwe dzięki temu, że więcej spraw będzie objętych dochodzeniem (dotyczącym lżejszych przestępstw, prowadzonym przez policję), a mniej śledztwem (bardziej sformalizowanym, które prowadzi głównie prokuratura). Dla śledztwa zarezerwowane zostaną tylko zbrodnie (czyli przestępstwa, za które można dostać co najmniej trzy lata więzienia) i przestępstwa popełnione przez policjantów, uopowców, funkcjonariuszy Straży Granicznej i Żandarmerii Wojskowej. Jednak prokurator będzie mógł kierować do śledztwa także inne sprawy, które uzna za szczególnie skomplikowane. Niektóre procedury w dochodzeniu zostały uproszczone. Np. z mniej ważnych czynności nie trzeba będzie spisywać szczegółowego protokołu (chyba że domagać się tego będzie podejrzany lub pokrzywdzony), ale wystarczy spisanie najważniejszych oświadczeń uczestników. - Uproszczony protokół wprowadzamy w miejsce dzisiejszego trybu zapiskowego, który się nie sprawdził, bo zapiski nie mogły być - w odróżnieniu od protokołu - wykorzystane jako dowód przed sądem - mówi prof. Waltoś. Wreszcie zacznie się też opłacać nagrywanie, np. wizji lokalnej, bo ono również będzie zwalniać z obowiązku opisywania nagranej czynności w protokole - jako dowód w sądzie wystarczy skrócony protokół i kaseta wideo z nagraniem. Poszerzono katalog przestępstw, w których można prowadzić postępowanie uproszczone - szybsze, bo wymagające mniej formalności. W tym trybie np. policja nie musi mieć akceptacji prokuratora dla wszczęcia dochodzenia, nie musi pisemnie przedstawiać podejrzanemu zarzutu - może zrobić to ustnie, podczas przesłuchania, może sama, bez angażowania prokuratora, sporządzić akt oskarżenia. Procedura uproszczona obowiązuje też przed sądem: sądzi jeden sędzia, rozprawa może się toczyć bez obecności prokuratora i oskarżonego - jeśli nie chciał przyjść. • Maksymalnie uprościliśmy też przyjmowanie zawiadomienia o przestępstwie, wprowadzając wspólny protokół z przyjęcia zawiadomienia i przesłuchania w charakterze świadka. Dzięki temu pokrzywdzony nie będzie musiał być w tej samej sprawie przesłuchiwany dwa razy po to, żeby spisać dwa oddzielne protokoły. Poza tym wyeliminowaliśmy możliwość utrudniania zakończenia postępowania - podejrzany i jego adwokaci nie musieliby się już zapoznawać z aktami sprawy. To jest prawo, a nie obowiązek, dlatego wystarczy zainteresowanych zawiadomić o możliwości i terminie obejrzenia akt. Jeśli nie chcą ich oglądać - nie muszą, a akt oskarżenia może powędrować do sądu mówi prof. Waltoś. 157 EWA SIEDLECKA DLA GAZETY Paweł Biedziak, rzecznik Komendy Głównej Policji Przewidziane w projekcie uproszczenie procedury jest szansą na prawdziwą reformę pracy policji policjanci przestaną być sekretarkami prokuratorów wypisującymi za biurkiem setki stron protokołów i będą mogli wyjść na ulicę. A wtedy jest szansa zarówno na wykrycie sprawców, jak i na zapobieganie przestępstwom - widok policjantów, świadomość, że kontrolują sytuację, działa na drobnych przestępców odstraszająco. Uważam, że wpisywanie do rejestru przestępstw, w których nie widać szans na wykrycie sprawcy, wbrew pozorom zwiększy wykrywalność. Za biurkiem można rozwiązywać afery gospodarcze, ale nie znajdzie się złodzieja roweru. Tu jest potrzebna praca z informatorami, a nie wypisywanie formularzy. Nie widzę zagrożenia, że policjanci będą nad-używać możliwości rejestrowania przestępstw, bo przecież rejestr też obciąży statystykę przestępstw niewykrytych. Natomiast uproszczona procedura przyjmowania zgłoszeń może zachęcić ludzi do ich zgłaszania, bo już nie będą stali przed perspektywą wielogodzinnego oczekiwania na komendzie. Prof. Andrzej Rzepliński, Instytut Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji UW Nie wierzę, że dzięki odformalizowaniu procedury policjanci wyjdą na ulice i poprawi się wykrywalność. Nawet jak wyjdą, to i tak nie znajdą przestępców, bo potrafią pracować tylko za biurkiem. Wykrywalność drobnych przestępstw może poprawić tylko odpowiednie wyszkolenie policjantów do prowadzenia takich właśnie drobnych spraw: nauczenie zbierania informacji w terenie, nawiązywania kontaktów z ludźmi, pozyskiwania informatorów. Możliwość wpisywania przestępstw niewykrytych do rejestru niewątpliwie oczyści sytuację, bo policjanci nie będą markować prowadzenia czynności w sprawie - tylko po prostu ją umorzą. Nie sądzę, żeby wynikło z tego coś dobrego dla ludzi. Natomiast dla policji będzie to korzystne, bo przestępstwa niewykryte wpisane do rejestru będą ujmowane w oddzielnej statystyce, co dobrze wpłynie na wizerunek pracy policji. Dziś niewykrycie sprawcy włamania do banku i włamania do piwnicy tak samo obciążają policyjne konto. A policja woli być rozliczana z wykrywalności sprawców poważnych przestępstw, o których pisze się w mediach, bo to jej lepiej idzie. Jednak dla ludzi najbardziej uciążliwa jest drobna przestępczość. NOT. ES 2001/12/14, Metro nr 18 dodatek do Gazety Stołecznej nr 292, s. 17 Prawa człowieka w festiwalowych filmach. Dziś w Centrum Sztuki Współczesnej rozpoczyna się Międzynarodowy Festiwal Filmowy „Prawa człowieka w filmie”. Impreza potrwa do niedzieli. W dwóch salach kinowych CSW zostanie pokazanych kilkanaście filmów, przede wszystkim dokumentów, poruszających problematykę praw człowieka. Niektórym towarzyszyć będą dyskusje z udziałem specjalistów z dziedziny praw człowieka, m.in. prezesa Fundacji Helsińskiej Marka Nowickiego, prof. Wiktora Osiatyńskiego, prof. Andrzeja Rzeplińskiego i prof. Ewy Łętowskiej. O festiwalowych filmach dziś w „Gazecie Co Jest Grane” Kadr z filmu „Korzyści z karania” 2002/01/16, Piotr Bojarski; Gazeta Wielkopolska nr 13, s. 3 Zatrzymać Putina! Zakaz to wygoda Wolny Kaukaz będzie demonstrować przeciwko polityce Putina 158 • Zadajcie prezydentowi Putinowi pytanie: dlaczego ciągle trwa wojna w Czeczenii, skoro prezydent Asłan Maschadow opowiada się za rozmowami - apelował wczoraj w Poznaniu do dziennikarzy Sejłan Beszajew, pełniący obowiązki przewodniczącego czeczeńskiego parlamentu Beszajew przyjechał do Poznania w przeddzień wizyty prezydenta Rosji w stolicy Wielkopolski. Zaprosili go młodzi działacze Komitetu Wolny Kaukaz - ci sami, którzy wiosną 2000 r. przedostali się na teren rosyjskiego konsulatu w Poznaniu i zniszczyli flagę Rosji. Efektem tamtej demonstracji było dwuletnie ochłodzenie w oficjalnych stosunkach polsko-rosyjskich. Zagłada Czeczenii Beszajew przywiózł ze sobą wstrząsające zdjęcia masowych grobów, oskalpowanych zwłok Czeczenów, zburzonego przez Rosjan Groznego. - Czeczenia przeżywa najtrudniejsze chwile swojego istnienia. W wojnie z Rosją zginęło 22 proc. ludzi narodowości czeczeńskiej - mówił Beszajew. - Cały świat obserwuje celowe niszczenie narodu czeczeńskiego. A wszystko dzieje się pod przykrywką walki z terroryzmem. A przecież prezydent Maschadow chce rozmów. A Putin zapowiada, że wszystkich terrorystów utopi w sedesie - dodał. Długo opowiadał o mordowaniu czeczeńskich mężczyzn (ostatnio w Argun), o rosyjskich rabunkach i gwałtach. - Świat milczy. Czyżby Czeczenia została po 11 września sprzedana za sojusz Rosji z USA - komentował Beszajew. Będzie zadyma? Działacze komitetu Wolny Kaukaz zapowiadają, że jutro podczas wizyty prezydenta Putina na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich będą demonstrować pod jedną z bram wjazdowych przeciwko „rosyjskiej polityce ludobójstwa” w Czeczenii. - Chcemy wręczyć Putinowi petycję. Napiszemy w niej, że bez pokoju w Czeczenii nie będzie normalnej Rosji - wyjaśnia Piotr Lisiewicz z komitetu. Wolny Kaukaz nie ma jednak zgody władz miasta na zorganizowanie zgromadzenia. Prezydent Poznania Ryszard Grobelny odmówił jej wydania, tłumacząc, że po wydarzeniach sprzed dwóch lat pod rosyjskim konsulatem komitet nie daje gwarancji bezpiecznego przebiegu demonstracji. Prezydent zgodził się natomiast na manifestację działaczy Amnesty International. Najprawdopodobniej ostatecznie Amnesty International będzie jednak tylko rozdawać ulotki. Działacze komitetu odwołali się do wojewody wielkopolskiego. - Wojewoda podtrzymał jednak decyzję prezydenta Poznania - powiedziała nam Grażyna Cudak, szefowa gabinetu Wojewody. Wolny Kaukaz zapowiada, że mimo to będzie demonstrował. N Rozmowa z A. Rzeplińskim Ewa Siedlecka: Czy ochrona interesu związanego z polską polityką międzynarodową nie jest wystarczającym powodem zakazania manifestacji? Prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka: Absolutnie nie. W państwie demokratycznym przeważa ochrona wolności obywatelskich, a nie polityki zagranicznej. Oczywiście, że prezydentowi Putinowi nie będzie przyjemnie, jeśli demonstranci wyrażą, co myślą o zabijaniu cywilów w Czeczenii, ale to się mieści w granicach wolności słowa. Władze Poznania mają prawo obawiać się jednak, że organizatorzy nie zapobiegną ekscesom... • To jest zadanie dla władz Poznania i policji, żeby zareagowały, gdyby zgromadzenie przestało być pokojowe. Według Ustawy o zgromadzeniach mają prawo i obowiązek w takiej sytuacji rozwiązać zgromadzenie i zaprowadzić porządek. Nie mogą zakazywać zgromadzenia tylko dlatego, że będą je musieli dozorować. To zwykłe wygodnictwo. NOT. EWA SIEDLECKA [podpis pod fot./rys.] • Czeczenia przeżywa najtrudniejsze chwile - mówił dziennikarzom Beszajew 2002/01/16, Gazeta Wyborcza nr 13, s. 12 Zakaz prewencyjny. Przed wizytą prezydenta Putina w Poznaniu 159 Władze Poznania nie zezwoliły Komitetowi Wolny Kaukaz na zorganizowanie demonstracji przeciw wojnie w Czeczenii podczas wizyty prezydenta Rosji Władimira Putina. Komitet zamierza protestować wbrew zakazowi Członkowie Komitetu chcą demonstrować pod bramą wjazdową na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich, które w czwartek ma odwiedzić Putin. Będą protestować przeciwko „rosyjskiej polityce ludobójstwa” w Czeczenii. - Chcemy wręczyć Putinowi petycję. Napiszemy w niej, że bez pokoju w Czeczenii nie będzie normalnej Rosji - wyjaśnia Piotr Lisiewicz z Komitetu. Władze miasta uznały, że organizatorzy nie gwarantują pokojowego przebiegu demonstracji. W lutym 2000 r. podczas protestu Komitetu w Poznaniu doszło do incydentu, który wywołał międzynarodowy skandal: osiem osób wdarło się na teren rosyjskiego konsulatu (który według prawa międzynarodowego jest terytorium obcego państwa), pomalowało budynek czerwoną farbą, podarło i podeptało rosyjską flagę. Pięć z nich stanęło przed sądem za naruszenie spokoju domowego, zniszczenie mienia i publiczne znieważenie symboli państwowych. Proces toczy się do dziś, z tym że umorzono zarzut znieważenia flagi, stosując zasadę wzajemności: prawo rosyjskie nie przewiduje kary za taki czyn. Po incydencie rosyjska Duma zażądała śledztwa w sprawie „prowokacji” w Poznaniu i ukarania winnych, ambasador Rosji został wezwany na konsultacje do Moskwy, a potem wystosował notę protestacyjną. Za incydent przeprosił polski MSZ i władze Poznania, a Sejm wyraził ubolewanie. W Rosji natomiast doszło do odwetu: polska ambasada w Moskwie i konsulat w Petersburgu obrzucono jajami. Teraz prezydent Poznania zgodził się tylko na manifestację działaczy Amnesty International - tyle że daleko na zapleczu prawdopodobnej trasy przejazdu prezydenta Rosji przez miasto. Działacze Wolnego Kaukazu odwołali się do wojewody wielkopolskiego, który jednak podtrzymał zakaz. BOJ, ES Z konstytucji Art. 57.: Każdemu zapewnia się wolność organizowania pokojowych zgromadzeń i uczestniczenia w nich. Ograniczenie tej wolności może określać ustawa Art. 31. par. 3. Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw. Zależy mi na atmosferze Aleksandra Przybylska: Dlaczego Komitet Wolny Kaukaz nie dostał zgody na demonstrację? Ryszard Grobelny, prezydent Poznania: W ocenie urzędu miasta Komitet Wolny Kaukaz nie jest w stanie zapewnić prawidłowego przebiegu demonstracji, m.in. tego, że zacznie się ona i skończy w określonym czasie i miejscu. Skąd taka ocena? • Z doświadczeń ze współpracy z osobami, które złożyły wniosek o zgodę. O jakich doświadczeniach Pan myśli? • M.in. o wtargnięciu członków Wolnego Kaukazu na teren konsulatu rosyjskiego dwa lata temu i zniszczeniu rosyjskiej flagi. Jednak przez te dwa lata urząd miasta zezwalał działaczom Wolnego Kaukazu na organizowanie demonstracji. • Wszystko zależy od tego, gdzie, kiedy i w jakiej sprawie Komitet Wolny Kaukaz chce protestować. I czy jest w stanie zapewnić prawidłowy przebieg manifestacji. Ale przecież Ustawa o zgromadzeniach stanowi, że władze mogą rozwiązać demonstrację, gdy przebiega ona niezgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. 160 • Nie chcemy dopuścić do interwencji. Lepiej zapewnić bezpieczeństwo wcześniej i nie dopuścić do niepotrzebnych incydentów. Nie będę ukrywał, że zależy mi na tym, by wizyta prezydenta Rosji w Poznaniu przebiegała w dobrej atmosferze i zgodnie z ustalonym w Polsce porządkiem prawnym. ROZMAWIAŁA ALEKSANDRA PRZYBYLSKA Zakaz to wygodnictwo Ewa Siedlecka: Czy ochrona interesu związanego z polską polityką międzynarodową nie jest wystarczającym powodem zakazania manifestacji? Prof. Andrzej Rzepliński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka: Absolutnie nie. W państwie demokratycznym przeważa ochrona wolności obywatelskich, a nie polityki zagranicznej. Oczywiście, że prezydentowi Putinowi nie będzie przyjemnie, jeśli demonstranci wyrażą, co myślą o zabijaniu cywili w Czeczenii, bombardowaniach czy o obozach filtracyjnych, ale to się mieści w granicach wolności słowa. Zresztą prezydent Putin nie takie rzeczy słyszał od demonstrantów w Waszyngtonie czy od własnych obywateli demonstrujących pod Kremlem, a mimo to ani władze Waszyngtonu, ani mer Moskwy takich demonstracji nie zabraniają. Prawo do zgromadzeń nie jest absolutne. Można je ograniczyć, m.in. w celu ochrony bezpieczeństwa państwa czy porządku publicznego - tak mówi i konstytucja, i Europejska Konwencja Praw Człowieka. • Owszem, ale tu żadne bezpieczeństwo nie jest zagrożone. Z orzecznictwa trybunału w Strasburgu wynika, że takie zagrożenie musi być „realne i bezpo- średnie”. Incydent pod ambasadą rosyjską był dwa lata temu. Nie można zgodzić się, że jakaś organizacja z powodu jednego incydentu jest dożywotnio po-zbawiona wolności zgromadzeń. Władze Poznania mają prawo obawiać się, że organizatorzy nie zapobiegną ekscesom wykraczającym poza to, co nazywa się „pokojowym zgromadzeniem” - a tylko takie zgromadzenie jest gwarantowane konstytucją. • To jest zadanie dla władz Poznania i policji, żeby zareagowały, gdyby zgromadzenie przestało być pokojowe. Według ustawy o zgromadzeniach mają prawo i obowiązek w takiej sytuacji rozwiązać zgromadzenie i zaprowadzić porządek. Nie mogą zakazywać zgromadzenia tylko dlatego, że będą je musieli dozorować. To zwykłe wygodnictwo, a nie ochrona interesu publicznego. Rozmawiała Ewa Siedlecka JEDWABNE—LET US BE SILENT IN THE FACE OF THIS CRIME: PIOTR LIPIŃSKI TALKS WITH PROFESSOR ANDRZEJ RZEPLIŃSKI. GAZETA WYBORCZA, 22 JULY 2002. [IN:] THE NEIGHBORS RESPOND. THE CONTROVERSY OVER THE JEDWABNE MASSACRE IN POLAND. ANTONY POLONSKY, JOANNA B. MICHLIC (EDS.). PRINCETON 2004 PRINCETON UNIV. PRESS: PP. 137-144. Piotr Lipiński: At the request of the Institute of National Memory, you have investigated the records of the court cases in which after the war people responsible for the murder of the Jews of Jedwabne were convicted. What emerges from these records? Andrzej Rzepliński: Reading them, one has a feeling of powerlessness in the face of the enormity and apocalyptic character of the crime committed by ordinary unorganized people, and not by the German industrial system for killing the Jews. In my life, I have examined more than fifteen hundred criminal cases and none has made as powerful an impression on me as those connected with Jedwabne. PL: How did the trial come about? AL: On 27 December 1947, Całka Migdał, a Jew from Jedwabne, sent from Montevideo a letter to the Central Committee of Jews in Poland [Centralny Komitet Żydów w Polsce, CKZP]—he had emigrated from the town before the war, leaving his family there. He wrote: „We have information that they [the Jews of Jedwabne] died, not at the hands of Germans, but at the hands of Poles. We also know that Poles have not so far been prosecuted for this crime. They live on in the same small town ... One person from our town, who is today living in Palestine, wrote to us about this matter.” The letter reached the minister of justice. In February 1948, it ordered the prosecutor in the District Court of Łomża to take up the matter. For three weeks nothing was done. In the following three 161 months, nothing occurred of a procedural nature—although probably confidential consultations did occur. The accused were arrested only in January 1949. 1 The Central Committee of Jews in Poland (CKZP) was a secular Jewish umbrella organization set up in late November 1944. It consisted of Bundist and Communist representatives, and all the factions of the Zionist movement, except for the revisionists. It was recognized as the official representative body of Polish Jewry. PL: The proceedings were organized by the local security office a in Łomża—those who were convicted in the trial later claimed that they had been beaten. Were their confessions forced? AR: They were examined by eight UB officials in Łomża. They w very young (the oldest was thirtyone; two were only twenty-one. Most of the accused and the witnesses were examined by a UB cadet Grzegorz Matujewicz, a Belarusian. These people lacked the required qualifications—hardly any of them had completed secondary school. What they knew about was how to beat people up. Ten of the accused complained during the trial that they had been beaten. I do not exclude the possibility that some of the secret policemen—after all, they were members of a criminal organization—struck the accused when the said „hello” or „goodbye.” But they didn't do this to extort detailed confessions. The goal of these secret police functionaries was to limit the matter as severely as possible. For instance, when a witness said that in the murder of Jews the following persons took part..., the official would write down only one name. When other names were mentioned, he changed the subject. The largest amount of information was furnished by Bolesław Ramotowski. He gave a list of forty-eight people as alleged perpetrators of the massacre. But he was the first to be examined—afterward the secret policemen clearly discussed the matter among themselves and worked with a smaller list of twenty-three accused. The following day matters were presented in a different way. In addition, most likely those detained discussed among themselves on the first night how they should conduct their defense. In the investigation, witnesses accused in all more than ninety named individuals of participation in the crime. Most of them were no longer living in Jedwabne or were no longer alive. None of those living was examined, even in the character of a witness. In accordance with the procedure then in operation, it was not required that the interrogation should commence with providing the accused with an indication of the specific accusation against him. On some occasions, the interrogator himself did not seem to know why a person had been detained. Stefan Kulik, an official of the UB, asked Stanisław Zejer, „Tell me by whom, where and when and why you were arrested.” He replied: „I was arrested by an official of the UB on 8 January 1949 in my own home in Jedwabne. I was arrested because I took part, on the orders of Mayor Karolak, in the driving of the Jews into the town square. He was also asked, „In what year did you drive the Jews into the barn?” Nazi crimes were then subject to criminal prosecution—at most was to elapse between the beginning of the accusation and the formulation of a charge. This article of the law of August 1944 allowed accused persons to be brought before a court quickly and had considerable justification. But in this matter, the judge, aware of how little material the prosecution had accumulated after thirteen months of investigation should have returned the matter to the prosecutor's office with the instruction that in this case the investigation should be extended. (As of me middle of the seventies, 63 cases had been heard in the Białystok District Court in which 95 individuals were sentenced for the of Jews.) PL: The main trial began on 16 May 1949 before the District Court in Łomża. Within two days a verdict was returned. How could a verdict in such a major crime be given in such a short time? AR: To be frank, I cannot imagine. The court examined in the course of two days (altogether sixteen hours) 22 accused and 56 witnesses: 78 people! In other words, six minutes per person, if one takes into account court procedure, including reading the act of accusation and other documents and the concluding speeches. The judge had a conscious policy of allowing the witnesses to say as little as possible. This was agreed to by the prosecutors, while the defense took the view that this would be in the interest of their clients. The assessors, the prosecutor, and the defense attorneys did not ask any questions. The defense attorneys seem to have believed that if they remained silent, the trial would end more quickly and their clients would probably receive a lenient sentence. The witnesses as a rule repeated: I know practically nothing. Yet during the investigation, they had made extensive depositions. The large majority of those interrogated in the court were witnesses for the defense — they usually testified that they had seen a particular accused individual away from the scene of the crime. One woman, who had recounted how the accused Jerzy Laudański boasted that he had killed two or three Jews, in the court withdrew this testimony, since, as a resident of Jedwabne, she clearly feared the Łomża family more than the UB. The first to give his testimony in court was the accused Bolesław Ramotowski. His was one of the longest examinations in the course the trial — in the court record, it occupies sixteen lines. The whole 162 examination of the remaining accused took the following form: „Gościcki, Wincenty, declared himself not guilty and explained that he had taken no part in the roundup. The court took note of the declaration of the accused.” PL: The witnesses came from Jedwabne? AR: For the most part. Two Jews from outside the town were called as witnesses—Eliasz Grądowski and Abram Boruszczak—both of whom had found a comfortable niche for themselves after the war In partnership with some local UB officials and local judges, they „arranged” to provide legal title to those who had acquired property from Jews who had been murdered or who had disappeared. Neither appeared at the hearing, since they had decamped from Białystok to Wałbrzych. The local priest was not cross-examined. He should have been asked at the trial why he had not appeared during the massacre with a crucifix and sprinkler with holy water. He had a good idea how to call a mob to order and then persuade its members to disperse. Poles who saved Jews, like Antonina Wyrzykowska, also did not testify. The court had a predetermined view in the case of at least three individuals—on the day before the verdict, it ordered two people, who were later found not guilty, to be released, and wrote an opinion on the question of clemency for Karol Bardoń, something that was obligatory in the case of a death sentence. But he was sentenced to death only on the following day. His exculpatory remarks were summarized in three lines. He stated, „On the critical day, I was working in the locksmith's workshop.” When his testimony was read out, he added, „I saw only smoke; the driving [to the barn] and burning I did not see.” PL: So what was actually decided in this strange trial? AR: Marginal matters. The prosecutor hit upon the date of 25 June. But the barn was burned on 10 July; 25 June was the date of the first lynchings and killings—for instance, on that day, the communist Eliasz Krawiecki, known as Elun, a bootmaker, was beaten to death. This date appears in the verdict. None of those responsible for the prosecution had any idea of the topography of the town. There was no visit to the site of the crime. Apart from arresting the suspects, the officials of the UB, the prosecutors, and the judges could not be bothered to go to Jedwabne. At the trial there was talk of the town square, of certain streets, of driving the Jews, but none of those responsible for investigating the matter bothered to find out what a witness could observe from his or her location. This was exploited by the accused and by witnesses for the defense, who made free with the facts on the question of distance. Thus it was that a distance one could traverse in five minutes would require between twenty and thirty minutes. There was no exhumation. In this trial, quite simply, there were no victims. The crime consisted in the fact that the inhabitants of Jedwabne and the surrounding areas drove the Jews to the town square and there, for a certain time, kept guard over them. The crime in the trial was limited to this. In the verdict, there is no mention of burning Jews. PL: Why was so little decided in this trial? AR: The verdict and its justification are desperately awkward. This was the result not of a lack of competence on the part of the judge but because of his decision to limit the scope of the trial, the number of accused, and the nature of the charges. The chairman of the judges, Antoni Małecki, came from a peasant family in the area and certainly shared the resentments of local people. He is particularly blameworthy. The prosecutors were very young, barely qualified, and typical of those who were responsible for the Stalinist practice of law. But Małecki was a prewar judge, with twenty years' experience. He should have known what to do. PL: Although death sentences were most frequent in postwar Poland during the Stalinist period, in this case there was only one such verdict. AR: In the end, ten people were sentenced and twelve found not guilty—of this second group the innocence of several seems extremely doubtful. The sentences ranged from eight years to death. The one capital sentence was imposed on Bardoń, but when he was pardoned by Bierut, this was reduced not to life but to fifteen years. He was sentenced, not for his role in the burning of the Jews, but because he played an active role at the town square—in other words, as an accomplice in a murder. This was in accordance with the law but did not finally amount to the truth. All of those who surrounded the Jews in the town square were accomplices. But what of the individual role, of responsibility? Who drove the Jews to the barn? Who took part in the burning? This was not mentioned in the verdict. Immediately below the signatures endorsing the verdict, there is a characteristic postscript: „... one is obliged to reflect that on the critical day, before the main massacre occurred, there were cases of individual murders of the Jewish population fleeing or trying to escape the roundup, which took place under the eyes of the accused ... One has to underline that what took place was a mass crime, rarely encountered in human history, in which the victims were defenseless people, numbering 1,500.” There follows the signatures of the entire bench of judges. Undoubtedly, this emotional postscript was de- 163 manded by one of the assessors, whose conscience and knowledge did not allow him to „settle” [załatwić] the crime in the lapidary manner of Judge ". PL: Not every trial in Stalinist Poland diverged from judicial norms. Was the Jedwabne trial a criminal or a political trial? AR: It was political in the sense that an attempt was made to diminish the significance of the whole matter—some people killed some others but in the end it is not clear who killed whom and why. PL: This is the opposite of what we usually think of as a political trial This trial did not serve to exaggerate the guilt of the accused? AR: I believe that the decision to limit the scope of the trial was probably taken in the provincial headquarters of the Polish United Workers' Party. Perhaps they feared that if too many people were accused, this would increase their difficulties in retaining control of this area. And the communists certainly had great difficulties. As late as 1948, a unit of the National Military Union [Narodowy Związek Wojskowy] took control of Jedwabne. A large trial would have no political benefits. There was no way to show that the Germans had killed the Jews in Jedwabne. To accuse a large group of Poles of murdering Jews might result in an international scandal. For in my judgment considerably more than a hundred [sto kilkadziesiąt] people should have sat in the dock. In accordance with prewar legislation, all those who were at the town square were accomplices in this crime. It was enough if they stood in the second row as onlookers. Their mere presence meant that the Jews had less chance of escaping and felt more terrorized. The authorities were certainly not interested in the British or Americans finding the head of the German gendarmerie in Jedwabne in 1941 or the Gestapo official, Schaper, who was roaming around the area with his force. Certainly had they done so, it would have shown that the Germans had inspired the crime and given immunity to those who carried it out, but that they took no physical part themselves. Indeed, the course of events was not what they had wanted, since there were orders to spare Jews whose artisan skills might be necessary for the needs of the front. PL: Does anything suggest that the decision was taken at a higher level? AR: The Institute of National Memory investigated the former archive of the Central Committee of the PZPR but did not find anything. No evidence was found either that the investigation department of the Ministry of Public Security concerned itself with the matter—although given the scale of the crime, this ought to have been the case. PL: We still do not know how many Jews died in Jedwabne. What number was estimated at that time by the court? AR: It is not at all clear what the position of the court was on this matter. The numbers of 1,200 and of 1,500 murdered Jews appear. But the victims do not appear at all in the trial; their names and surnames are not mentioned. Even when the court had a victim present at the hearing, he was not treated as a victim. Józef (Izrael) Grądowski survived the pogrom with his wife and child. He hid in a pigpen, under a dungheap, for the whole war. His family was murdered by the Germans. Grądowski had a panic fear of revealing who had saved him in this way he showed his gratitude, taking the view that his silence would protect his rescuer. It is possible it was the local priest, for it seems probable that he and his family were baptized on the day of the pogrom. This Jew should have been heard first by the court as a victim. In order to give him courage, the accused and the audience should have been removed from the court, to make it easier for him to testify on these terrible matters. But he was pushed into the middle of a crowd of other witnesses, and his testimony was heard in the middle of the trial. Grądowski did not appear in the trial in 1949 as a witness for the prosecution but was used by some of the accused as a witness in their defense. This same Grądowski during the subsequent trial of Józef Sobuta said in 1954 in the course of his evidence: „During the burning of the Jews, a Jewish child escaped from the barn; a certain Pole saw the child and threw it into the flames ... I, for my part, have raised a Polish orphan, even though I cannot overlook the wrongs that have been inflicted on me by Poles ... I heard about the incident of the child from people; I did not see it myself.” He constantly changed his testimony, but no one was concerned to find where the truth lay—although his testimony should have been the most important. He also stated that he saw children peering through the legs of the Poles guarding the Jews, who saw everything—these children are certainly alive today and are about sixty-five years old. PL: What relation does this trial then have with reality? AR: If I had been a judge of the Supreme Court in September 1949, when the question of an appeal was heard, I would have overturned the verdict and called for the case to be tried again. And today? If one is to go by the strict letter of the law, the procurator general should put forward a motion for the overturning of the case. But in my opinion, this would also be completely unjust, because my deepest conviction is that those ten Poles were rightly convicted, and that for only a small part of what they in fact did. This was after a shockingly mishandled trial—mishandled not because of the lack of technical 164 knowledge, but because of an unwillingness, resulting from antisemitic prejudices, to investigate all aspects of the crime. Andrzej Rzepliński is a professor of law at the University of Warsaw and a member of the Helsinki Committee. He is an adviser to the president of the Institute of National Memory. http://www.gotoslawek.org About this Web Site | Sources and Authors | Favourites | FineArts | Movies | PhotoGallery | and my Letters... | HomePage Copyright © 2000-2003; and My Letters.. 165