Obywatelka Tęcza

Transkrypt

Obywatelka Tęcza
Obywatelka Tęcza
- Z propozycji przeniesienia tęczy wynika, że jakaś przestrzeń publiczna, plac, jest uświęcona i obecność homoseksualistów na niej ją plugawi. Skoro tak, to niech powieszą na drzwiach kościołów informację "pedałom
wstęp wzbroniony". I nie czarują, że istotą ich wiary jest przesłanie miłości – mówi w rozmowie z Onetem Julita
Wójcik, artystka, performerka, autorka Tęczy na pl. Zbawiciela w Warszawie.
Julita WójcikFoto: Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta
Piotr Halicki: "Chciałabym, żeby tęcza nie była wiązana z politycznymi, ani społecznymi wydarzeniami, by nie
była zaangażowana religijnie i kulturowo. Chciałabym, żeby była piękna" – tak mówiła Pani w czerwcu 2012
roku. Chyba się nie udało…?
Julita Wójcik: Po ostatnim, zorganizowanym w świetle kamer, spaleniu Tęcza przestała być piękna, a stała się dramatyczna. Mimo wielokrotnego podkreślania, że kieruję się tolerancją i poszanowaniem godności innych ludzi, znalazły się
osoby, które nie były w stanie tego zaakceptować. Osoby, które uważają, że takie wartości należy wypalić żywym
ogniem. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele homofobii, nienawiści do innych ludzi drzemie w naszym społeczeństwie.
Czy podczas tworzenia Tęczy spodziewała się Pani, że w przyszłości ta artystyczna instalacja będzie budzić
takie kontrowersje?
Zaskoczona to byłam, kiedy Obieranie Ziemniaków w Zachęcie (performance Julity Wójcik z 2001 r. – dop. aut.) wzbudziło takie emocje, że stało się jednym z powodów zwolnienia Andy Rottenberg z funkcji dyrektorki Narodowej Galerii.
Od tamtego czasu jestem świadoma konsekwencji swoich działań. I przygotowana na różne reakcje. Zwłaszcza, jak
działam w przestrzeni publicznej.
Jedni postrzegają Tęczę jako dzieło sztuki, inni jako uosobienie kiczu. Część osób uważa, że to wspaniałe urozmaicenia placu Zbawiciela, część, że go szpeci. Jedni chcą ją podpalać, inni w nieskończoność odnawiać. Skąd
takie skrajne emocje w stosunku do tej instalacji?
Po tylu latach wiem, że sztuka współczesna ma tę właściwość, że często ujawnia chowające się demony. W tym przypadku okazało się, jak trudno niektórym uszanować godność drugiego człowieka. Okazuje się, że problem powszechnej
akceptacji osób homoseksualnych nie został w Polsce przyjęty jako norma. A przypomnijmy, że dotyczy to obywateli
polskich. Boję się sobie wyobrazić, co się będzie działo, jak w wyniku wzrostu gospodarczego napłynie do nas więcej
emigrantów.
Czy nie żal Pani, że zamiast stać się symbolem pojednania, Pani dzieło stało się niejako symbolem podziałów w
polskim społeczeństwie?
Nie zgodzę się, że Tęcza dzieli, wręcz przeciwnie. Nigdy tak wiele osób z różnych środowisk, o różnych poglądach na gospodarkę czy religię, nie połączyło się w geście obrony dzieła sztuki. Osoby te wsparły mnie, bo podobała im się Tęcza,
ale też dlatego, że akceptują innych. Wierzę, że nie był to tylko gest wsparcia dla mnie, ale akt solidarności z osobami
LGBT (z ang. Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders – dop. aut.). Bo wszyscy widzieliśmy, że ta nienawiść 11 listopada
nie była kierowana pod moim adresem, ale pod adresem homoseksualistów.
Czy zakładała Pani od razu, że Tęcza z pl. Zbawiciela stanie się symbolem środowisk homoseksualnych?
Od początku podkreślałam, że z Tęczą mają prawo identyfikować się wszyscy. Na tym polega tolerancja. Ona nie ma
charakteru ekskluzywnego, nie wyłącza nikogo. Jedyne poglądy, które się w tej kategorii nie mieszczą, to te, u źródeł
których leży nienawiść do innych. Trudno powiedzieć, że toleruje się nietolerancję jaką jest homofobia. Tęczowa flaga
jest symbolem środowisk LGBT. Ale tęcza w perspektywie historycznej miała różne inne znaczenia. Wszystkie one miały pozytywny charakter. Liczyłam, że będzie ona do zaakceptowania dla wszystkich choć z różnych powodów. Obecnie
1
widzę, że powoli pod wpływem wypadków, jakie mają miejsce wokół niej, zmienia się jej charakter. Oczekuje się od
niej, że na wzór Obywatela Milka stanie się obywatelką Tęczą.
Instalacja właśnie po raz kolejny idzie do naprawy. Zawsze bierze Pani udział w tym procesie. Ile razy jeszcze
będzie ją Pani odnawiać? Czy nie myśli Pani, żeby odpuścić?
To jest najtrudniejsze pytanie. Naprawdę chciałabym już nie musieć rekonstruować Tęczy. Niestety, takie wycofanie się
przed napaścią byłoby tchórzostwem. Chciałabym naiwnie wierzyć, że Tęcza zniknie z placu Zbawiciela w momencie,
kiedy zniknie homofobia i nienawiść do ludzi, którzy myślą inaczej. Niestety, obawiam się, że tak się nie stanie. Co najwyżej oznaczać będzie zniknięcie tego problemu z pierwszych stron gazet. A tak, dzięki Tęczy, widać jak na dłoni, że homofobia w tym kraju istnieje, ma się świetnie i dokładnie czyją ma twarz.
Po kolejnym spaleniu Tęczy, 11 listopada tego roku, pojawiło się mnóstwo pomysłów na zmiany. Jedni proponują przeniesienie jej w inne miejsce, np. na Ursynów, inni, by zmieniła ubarwienie na biało-czerwone. Co Pani
o tym sądzi? Może to sprawiłoby, że skończyłyby się podpalenia...
Dziwią mnie te propozycje w mieście, w którym istniało getto, po którym jest pełno blizn. To znaczy, że wyznaczamy w
stolicy Polski, obszar – strefę, w której mówienie o tolerancji jest zakazane? Jaka to ma być odległość od centrum Warszawy - 2 km, 10 km?
Wielu osobom nie tyle nie podoba się sama Tęcza, tylko fakt, że stoi na placu Zbawiciela. Czy zakłada Pani w
ogóle jakąś inną lokalizację?
Rozumiem, że będziemy tworzyć takie wolne od gejów i lesbijek strefy wokół kościołów? Ile - 500 metrów, 5 km? Czy to
znaczy, że wyznaczamy ulice, na których nie mogą przebywać osoby o orientacji homoseksualnej? Jak ich oznaczymy?
To są propozycje, z których wynika, że jakaś przestrzeń publiczna, plac jest uświęcona i obecność homoseksualistów na
niej ją plugawi. Skoro tak, to niech powieszą na drzwiach kościołów informację "pedałom wstęp wzbroniony". I nie czarują, że istotą ich wiary jest przesłanie miłości.
A według pani, jak inaczej można powstrzymać kolejne podpalenia?
Aby powstrzymać kolejne podpalenia, wszyscy musimy się opowiedzieć przeciwko dyskryminowaniu ludzi o odmiennych preferencjach seksualnych. Bo to z tego powodu płonie Tęcza. Szczególnie głośno powinni mówić o tym politycy,
wszyscy, bez wyjątku. I nie próbować zwalać winy za podpalenia na grupkę chuliganów. To nie chuligani pisali w internecie komentarze typu "płonie pedalska tęcza" – to napisał poseł na Sejm RP. Taka osoba powinna się spotkać z ostracyzmem w swoim środowisku – Sejmie. Nie słyszałam, żeby ktokolwiek zgłosił postępowanie tego posła do komisji
etyki poselskiej.
W takim razie co chciałaby Pani powiedzieć przeciwnikom Tęczy?
Już wielokrotnie, od samego początku się do nich zwracałam. Jak informowałam również w swoim ostatnim oświadczeniu przesłanym do mediów "Tęcza na placu Zbawiciela nie jest i nie była wymierzona przeciwko komukolwiek. Nie
wzniesiono jej w imię walki. Powstała jako wspólnie wykonane dzieło, którego symbolika jest pozytywnym wezwaniem
do tolerancji, poszanowania godności ludzkiej i prawa do posiadania własnych przekonań i poglądów".
Czy "Tęcza" z pl. Zbawiciela nie stała się dla Pani, jako artystki, czymś takim jak postać Ryśka z „Klanu” dla Piotra Cyrwusa czy utwór „Finał Countdown” dla zespołu Europe, czyli dziełem, z którym jest Pani kojarzona, a co
stawia w cieniu inne Pani prace? Nie chciałaby się Pani od niej uwolnić?
Niektórzy twierdzą, że jest to swego rodzaju samograj. Odnawianie i palenie. Ja mam serdecznie tego dość. Ile razy
można tworzyć to samo dzieło sztuki. Nie mam na to siły, nie śpię po nocach, nie jem. Chciałabym w tym czasie pracować nad innymi, nowymi pracami. Jedyne, co mnie przy tym trzyma, to przekonanie, że zmiana myślenia, przekonywanie ludzi do otwartości na postawy innych, wymaga dużego wysiłku i dużo siły. Mam nadzieję, że ten wysiłek i wysiłek
wszystkich tych, którzy tworzą Tęczę w ramach Spółdzielni Rękodzieła Artystycznego opłaci się. Że jednak coś to zmieni. Patrząc na to, ilu ludzi zareagowało po ostatnim spaleniu, ale widząc też, co się dzieje na świecie, jak różni ludzie,
sportowcy, politycy reagują chociażby na Olimpiadę w Soczi, jak chcą zamanifestować swój sprzeciw przeciwko nietolerancji, mam nadzieję, że w Polsce ludzie i politycy staną się odważniejsi w oporze przeciw dyskryminacji mniejszości.
Instalacja z placu Zbawiciela to już trzecia Pani tęcza. Pierwsza powstała w 2010 roku w Domu Pracy Twórczej
w Wigrach i podpierała mury klasztoru kamedułów. Druga stanęła w 2011 roku na placu przed Parlamentem
Europejskim w Brukseli. Dlaczego tamte nie budziły aż takich kontrowersji?
2
No właśnie sama sobie zadaję to pytanie. Może to znaczy, że w Wigrach, w Brukseli jest mniej homofobii ? I kwestia
tworzenia prac w przestrzeni publicznej propagujących tolerancję jest tam powszechnie akceptowana. Nawet polscy
europosłowie, jak są w Brukseli, są bardziej tolerancyjni, niż potem, gdy są przejazdem w Warszawie. Może tutaj w Polsce, w Warszawie, jest jakaś inna gleba, na której ziarnko nienawiści szybciej i łatwiej kiełkuje. To chyba jest zadanie
dla socjologów. Zbadać dlaczego tak się dzieje i jak można temu zaradzić.
Jak na to wszystko reagują Pani najbliżsi? Dzwonią na przykład do Pani z kondolencjami po kolejnym zniszczeniu Tęczy? A może ma Pani wśród nich jakichś oponentów?
Bez przesady, z kondolencjami to nikt nie dzwoni. Spalenie Tęczy to jednak coś zupełnie innego, niż utrata kogoś bliskiego. Raczej są zdziwieni tym, że ktoś ją podpala. I że aż tak wielu ludzi solidaryzuje się z jej ideą. Czyli zaskakuje ich
skala oddziaływania. Raczej postrzegają sztukę współczesną jako działania mocno niszowe.
Jakie ma Pani plany? Jakieś kolejne monumentalne prace?
"Pakt dla Artystów". Razem z innymi artystami skupionymi w Obywatelskim Forum Sztuki Współczesnej, m.in. Katarzyną Górną, Arturem Żmijewskim, Zuzanną Janin, Jackiem Niegodą, pracujemy nad regulacjami dotyczącymi zasad współpracy artystów oraz publicznych instytucji kultury w taki sposób, aby praca artystów na rzecz tych instytucji była traktowana jako praca i aby towarzyszyło jej stosowne wynagrodzenie. Docelowo, aby w formularzach dotyczących pozyskiwania dotacji przez instytucje wystawiennicze, składanych do podmiotów państwowych, znajdowała się rubryka
"honorarium artysty". Chcemy stworzyć "Pakt dla Artystów", w którym znajdzie się wezwanie instytucji wystawienniczych do wsparcia działań artystów w sprawie opracowania i wprowadzenia w życie regulacji prawnych obejmujących
kwestię ubezpieczeń socjalnych, takich jak ubezpieczenie zdrowotne oraz ubezpieczenie emerytalne, dedykowane dla
artystów, które uwzględnią specyficzny, nieregularny charakter pracy artystów sztuk wizualnych. I będziemy zabiegać
o wpisanie zawodu artysty na listę wolnych zawodów Ministerstwa Pracy. "Pakt dla Artystów" będzie dążył do uzupełnienia "Paktu dla Kultury" zawartego w 2011 roku, w którym zabrakło zapisów dotyczących spraw artystów.
Życzę powodzenia. Dziękuję za rozmowę.
Do sprawy spalonej Tęczy odniósł się na swoim blogu w Onecie Robert Winnicki. - Po jej ostatnim spaleniu "środowiska
homoseksualne wręcz uczyniły ją celem swoistych »pielgrzymek«" - napisał prawicowy działacz.
(RC)
Polska moda jak polska demokracja
Karolina Sulej 13.02.2014 , aktualizacja: 06.02.2014 15:48
Nie chciałabym Europejskiej Unii Estetycznej - taka homogenizacja odbiera tożsamość i charakter. A ja chciałabym zachować polski sznyt. Z projektantką Anią Kuczyńską rozmawia Karolina Sulej
Po skończeniu szkół projektowania ubioru w Rzymie i w Paryżu wróciłaś do Polski, gdzie rynek modowy wtedy, w
2000 roku, zaledwie raczkował.
To wbrew pozorom nie była decyzja sentymentalna. Polska daje mi zawodowy napęd. Zawsze to podkreślam. Nie udaję,
że jestem projektantką bez paszportu, żeby mieszkańcy Zachodu nie domyślili się, nie daj Boże, że jestem z Europy
Wschodniej. Moje pochodzenie bardzo mocno wpływa na to, jak wyglądają moje kolekcje. Nie używam żywych kolorów
jak Dolce & Gabbana, których kreacje wypełnia słońce. Szarość, gołębi - taki kolor mają ulice polskich miast, polskie
niebo, z takimi barwami kojarzy mi się Warszawa, w której się urodziłam, mieszkam, pracuję i - przy Mokotowskiej mam swój butik.
Mnie ta polska szarość kojarzy się negatywnie. Z melancholią i monotonią.
Mnie te kolory się podobają - kolory blokowisk i popękanych chodników. Może nie są w oczywisty sposób zachwycające, ale są mi bliskie. To kolory domu. Polska moda jest dokładnie taka jak polska demokracja. Stara się siebie wymyślić
po krzywdach PRL-u.
Jestem zdziwiona, jak szybko zbliżamy się do Europy. Życzyłabym sobie jednak, żebyśmy nie zbliżyli się do niej zanadto,
zachowali odpowiedni dystans, stworzyli własny modowy przyczółek, zamiast z bezmyślną werwą się asymilować. Nie
chciałabym Europejskiej Unii Estetycznej - taka homogenizacja odbiera tożsamość i charakter. A ja chciałabym zachować nasz sznyt. Dlatego na przykład w wielu projektach wykorzystuję skórę juchtową, tradycyjnie używaną w ręko-
3
dzielnictwie na Podhalu. Z niej wykonana jest linia akcesoriów Ania Kuczyńska WARSAWIA - torby, etui na wizytówki,
portfele. Warsawia - bo uwielbiam swoje miasto. Zapisana po włosku, bo Włochy wciąż pozostają mi bardzo bliskie.
Warszawa kojarzy mi się też zawsze z pierwszą nazwą późniejszego Joy Division - Warsaw. Bardzo lubię ten zespół i
często inspiruję się jego muzyką w swojej pracy.
Logo Warsawii było inspirowane polskim wzornictwem z lat 60., które uważam za dekadę geniuszu w polskim projektowaniu. Warsawia była oficjalnym upominkiem polskiej prezydencji. Byłam bardzo dumna, kiedy zobaczyłam umieszczone obok Warsawii logo prezydencji polskiej, które zaprojektował Jerzy Janiszewski, autor legendarnego logo "Solidarności".
Czy polska moda ma jakieś cechy charakterystyczne?
Jest bardzo eklektyczna. Wystarczy spojrzeć na Warszawę - pozbieraną ze zlepków, a opowiadającą spójną historię. Nie
można nazwać jej ładnym miastem, ale na pewno jest miejscem interesującym, bardzo nieoczywistym. Polska moda jest
podobna - poszatkowana w drobny mak, z ogromną amplitudą jakości i wartości rzeczy, ale zarazem bardzo konsekwentnie walcząca o siebie. Moim zdaniem we wzornictwie wkraczamy w podobnie inspirującą epokę jak lata 60.
Współpracujesz ze znanym w czasach PRL-u guru grafiki użytkowej Karolem Śliwką, autorem m.in. słynnej skarbonki PKO BP.
Kilka lat temu postanowiłam stworzyć serię uniwersalnych znaków symbolizujących szczęście w rożnych kulturach.
Zaprojektował je graficznie właśnie Karol Śliwka - były to: ręka, oko, słoń, jemioła i serce. Projekty zostały użyte jako
nadruki na chustach i ubraniach. Niestety, seria była krótka i miałam poczucie niedosytu.
Bardzo chciałam zrobić ze znaków nowy użytek. Niedawno nadarzyła się ku temu okazja. Wspólnie z Kristoffem, jedną
z najstarszych fabryk porcelany, stworzyłam projekt czterech talerzy ściennych pokrytych techniką platynowanego
lustra. Na talerzach umieściłam swoje symbole. Praca z Kristoffem była dla mnie zajęciem, po pierwsze, sentymentalnym - pamiętam takie ścienne talerze z domu mojej babci, a po drugie, przekornym - Ania Kuczyńska, taka miejska i
nowoczesna, a tu projektuje tradycyjne talerze. Każdy z egzemplarzy jest opatrzony numerem. Powstało ich 365, tyle ile
dni w roku.
Nie masz wrażenia, że to ostatnio popularny trend, że oprócz tworzenia kolekcji ubrań projektanci mody zajmują się
także przedmiotami? Zień projektował kafelki dla Tubądzina, Ewa Minge - meble dla marki Livingroom.
Ubrania się nie sprzedają? Czy sprzedają się na tyle dobrze, że pora na poszerzanie pola?
Nie będę mówić za innych, ale ja nigdy nie oddzielałam projektowania mody od projektowania w ogóle. Kristoff nie jest
pierwszą marką, z którą na współpracę się zdecydowałam. Ostatnio projektowałam też biżuterię dla YES - pozłacane i
posrebrzane kolczyki i bransoletki z motywami gwiazdy, krzyża i serca. Biżuteria kosztuje od 240 zł za srebrną bransoletkę i świetnie się sprzedaje. Talerze dla Kristoffa to projekt elitarny, luksusowy. YES zaś jest firmą masową, która
dając mi szansę zaprojektowania biżuterii, po raz pierwszy zdecydowała się na współpracę z projektantem mody.
Frajdą było dla mnie dotarcie do klientów, którzy wcześniej nie mieli pojęcia o moim istnieniu i nie kupili dlatego, że to
Kuczyńska. Szczególnie że mogłam też pokazać swoją twarz - sama prezentuję swoje projekty na zdjęciach promocyjnych.
Podoba mi się to badanie różnych gruntów, rozbudowywanie marki. Chciałabym, żeby rozszerzała się jeszcze bardziej.
Na razie są ubrania, akcesoria, jest biżuteria, sztuka użytkowa, linia rzeczy dla dzieci. Ale chciałabym, żeby tych linii
było jak najwięcej. To nie jest tak, że z łatwością zaprojektuję sukienkę, ale jakby to było krzesło albo kubek, to już stracę swój styl i umiejętności. Traktuję modę interdyscyplinarnie. Wszystko jest designem. Imponuje mi Giorgio Armani.
Pamiętam, jak odwiedziłam jego sklep przy via Manzoni w Rzymie - tam jest od a do zet wszystko z jego logo - od czekoladek Armani przez Armani Jeans, Armani Baby, Armani Casa, Armani Fiori. Całą swoją wizję estetyczną dotyczącą
ubrań przekłada na design.
Kiedy zaczęłaś myśleć o modzie? Szyłaś na maszynie babci?
Babcia i mama nie miały maszyny do szycia. Za to zawsze uwielbiały ubrania i były bardzo szykowne. Nauczyły mnie
miłości do elegancji i zamiłowania do detalu. Jako dziecko chodziłam z nimi do krawcowej, która szyła dla nich stroje z
lejących się milanowskich jedwabi i żorżet. Mama zabierała mnie na pokazy Mody Polskiej, które, kiedy myślę o tym
teraz, zadecydowały o tym, kim jestem. W oczach dziewczynki, jaką wtedy byłam, to były bajkowe widowiska, nigdzie
indziej nie widziałam tyle koloru. Nawet w liceum nie byłam jednak pewna do końca, kim chcę być. Wiedziałam tylko,
że chcę robić coś związanego ze sztuką.
4
Skończyłam klasę włoską w liceum Batorego i postanowiłam pojechać na studia do Rzymu, a później do Paryża. Wybrałam projektowanie ubioru. Okazało się, że jestem w tym dobra i uwielbiam to robić. Pojechałam do Paryża, żeby dalej
się uczyć. Zawód projektanta mody to zajęcie skomplikowane. Co sezon nabywasz nowych umiejętności, ale im bardziej
wiesz, tym bardziej nie wiesz. Nawet najprostsza rzecz w kolekcji wymaga wprawy i bigla.
Dobra szkoła to jednak za mało, żeby stać się projektantem. Trzeba znaleźć swój styl. I nauczyć się pokory - im jesteś
lepszy, tym wyraziściej zdajesz sobie sprawę z ograniczeń. Mnie to jednak nie zniechęca, ale motywuje. Sprawia, że
wraz z upływem lat mój zawód wydaje mi się coraz ciekawszy.
Co robiłaś po powrocie do Polski?
Zrobiłam pierwszy pokaz trochę z zaskoczenia. Wybieg urządziłam u siebie w domu, w dużym pokoju. Krzesła stały
pośrodku salonu i pod ścianami. W pokazie brały udział jedynie cztery modelki, moje koleżanki, m.in. Joanna Horodyńska, która wystąpiła w sukni ślubnej. Ubrania były uszyte z lnu i jedwabiu, o geometrycznym kroju. Zamiast butów
dziewczyny miały oplecione wokół stóp i kostek atłasowe tasiemki nawiązujące do geometrycznych cięć w ubraniach.
Bardzo zależało mi na tym, żeby pokazowi udało się zaistnieć. Sama biegałam po redakcjach z zaproszeniami. Stawiło
się mnóstwo dziennikarzy. Mam wrażenie, że z czystej ciekawości, żeby zobaczyć, co za modę robi jakaś dziewczynka w
swoim salonie.
Ogłoszono, że Ania Kuczyńska chce nauczyć Polaków miłości do prostoty.
Lubię określać swój styl jako ozdobny minimalizm. Ale nie jest to minimalizm zimny, w ubraniach musi być zmysłowość. Mówiąc najprościej, co brzmi wręcz banalnie, ale jest esencją mojej pracy - zależy mi na tym, żeby kobieta czuła
się ładna i była sobą. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nosił moje ubrania, nie interpretując ich po swojemu. Nie lubię
przebierania i jednosezonowych trendów. Wolę ponadczasowe kolory i kroje. Chociaż czasem dobrze też dać mocny
akcent. Stąd na przykład w mojej ostatniej kolekcji napisy - nadruki nawiązujące do muzyki new wave i punk.
Jak wygląda proces budowania kolekcji?
Zanim zacznę projektować, bardzo długo noszę w sobie pomysł i czekam, aż dojrzeje. Zaczynam od nastroju - czy kolekcja ma być wyciszona czy dynamiczna, wyraźniejsza czy dyskretna. Potem z tym pomysłem w głowie jeżdżę na targi
materiałów, z reguły na Milano Unica w Mediolanie. To ogromne hale pełne ludzi, którzy tworzą kolekcje wszystkiego,
co składa się na modę od mikro- do makroskali - od guzików, zamków błyskawicznych, kołnierzyków do materiałów
koszulowych i pościelowych.
Masz swoje ulubione tkaniny?
Bardzo lubię jedwab. Kojarzony jest często tylko z okazją wieczorową, natomiast ja uważam, że można go nosić od rana
do nocy, zupełnie bez okazji. Jedwabie mają różne grubości, bywają matowe, błyszczące, elastyczne. Jedwab jest miękki,
przyjemny w dotyku, bardzo zmysłowo czuć go na ciele.
Bardzo lubię też 100 proc. bawełny. Warto zawsze sprawdzać, gdzie zostały wykonane nasze bawełniane koszulki czy
sukienki. Moją dużą satysfakcją jest to, że produkuję w Polsce. Dlatego, że chcę wspierać tutejszy przemysł, ale też po to,
aby mieć kontrolę nad tym, jak kolekcja jest przygotowywana. Od kilku sezonów pracuję z jedną szwalnią. Składa się z
krojowni, hali konstrukcyjnej i miejsca, gdzie tworzymy prototypy.
Ludzie niezwiązani z modą dziwią się czasem, że kiedy dopiero zaczyna się wiosna, projektanci już tworzą ubrania na
zimę. To dla nich absurd. Ale proces przygotowywania kolekcji trwa tak długo, że wiosna to ostatni moment, by zacząć
pracę, tak aby zimą ubrania znalazły się w sklepie. Nad kolekcją czasem pracuje kilkanaście szwaczek jednocześnie.
Znam imiona wszystkich osób, które zatrudniam. Na prototypami pracuję z panią konstruktorką i trzema szwaczkami,
które nanoszą poprawki. Najpierw sprawdzamy to na płótnach, czy zgadzają się proporcje i krój. Dopiero potem
wszystko jest przeszywane w tkaninie właściwej. Często efekt jest zupełnie inny od spodziewanego. A od wyboru tkaniny zależy cały charakter ubrania. Jeśli nie spodoba mi się ostateczny efekt, muszę wyrzucić model z kolekcji.
Ile egzemplarzy powstaje w jednej kolekcji?
Finalnie produktów jest około 60, 80, do tego akcesoria. Wielkie domy mody miewają jednak kolekcje po paręset elementów. Dziwi mnie więc, jeśli ktoś zrobił trzy rzeczy i twierdzi, że stworzył kolekcję. Z mojego punktu widzenia, doświadczonego projektanta, to zaledwie jakaś przystawka, punkt wyjścia do prawdziwej zabawy. Kolekcje dyplomowe w
szkołach mody zawierają często więcej projektów.
Ile powstaje egzemplarzy tego samego modelu?
5
Od kilku po setki egzemplarzy, w zależności od tego, co zostanie uznane za komercyjne. Nie ma żadnej reguły podpowiadającej, co stanie się popularne. Można tylko z pewną dozą pewności powiedzieć, że klienci kupią akcesoria, bo są
tańsze, bardziej uniwersalne, rozpoznawalne, bezpieczne. Z kolekcją mody jest jak z albumem muzycznym - nigdy nie
wiadomo, co stanie się hitem. Niektóre sukienki mają potencjał "singla", inne to modele dla mniej licznej grupy odbiorców. Są ubrania dzienne, popołudniowe i wieczorowe, które zwykle najbardziej podobają się prasie i są esencją nastroju kolekcji. Te eksponujemy w materiałach promocyjnych.
Decyzja, co wchodzi do produkcji i w jakich ilościach, jest bardzo stresująca - trzeba przewidzieć reakcję odbiorców i
krytyki. Łatwo się pomylić, a konsekwencje błędu mogą decydować o następnym sezonie. Właśnie w takich stresujących momentach projektant uczy się najwięcej. Nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy zawiedzie go intuicja.
A jak wycenia się ubrania?
Na koszty ubrania składają się: cena tkaniny, koszt jego uszycia - od nici, jakiej użyto, przez podszewkę, dodatki - liczba
guziczków, napek przyszywanych ręcznie lub maszynowo czy na przykład zrobienie troczka. Do tego koszt pracy osób,
które ubranie tworzą. Szwalnia to jest taśma, precyzyjna robota jak składanie telewizora czy samochodu. Gotową kolekcję czeka transport, a potem trzeba ją odpowiednio opakować. Na koniec dochodzi lokalizacja butiku, gdzie się daną
rzecz sprzedaje. A potem są kampanie, które mają ubranie promować. Sklep to miejsce, gdzie można zobaczyć nie tylko
to, czy dany strój dobrze leży, ale też czy kupującemu pasuje cały wizerunek marki - czy w tle leci odpowiednia muzyka,
czy wnętrze pachnie tak, jak się lubi, czy obsługa jest pomocna i sympatyczna. Ubrania sprzedają się także przez internet. W sieci można zamówić też rzeczy z ostatniego sezonu, tak zwane new vintage.
W jakich rozmiarach są ubrania?
Moja rozmiarówka jest klasyczna. Ale czasem robimy też większe rozmiary, do 42. Niektóre fasony moim zdaniem powinny być tylko małe, na przykład rzeczy wydekoltowane czy bardzo dopasowane. Ale moja nowa kolekcja, wiosennoletnia, będzie się składać z rzeczy oversize, więc będzie pasować i na osoby o rozmiarze 34, i 46.
Zanim kolekcja trafi do butiku, prezentowana jest po raz pierwszy na pokazie. Pokaz trwa dziesięć minut i przez ten
skrawek czasu musisz przekazać cały sens swojej pracy - to kompaktowy przekaz emocjonalny i estetyczny. Strasznie
stresujący. Dlatego tak ważna jest scenografia pokazów. Jedna z moich ulubionych to budynek wybrany do prezentowania kolekcji Gold Dust Woman inspirowanej Fleetwood Mac. Pokaz odbywał się w pałacu Marii Agapijew w alei Szucha, starym, zaniedbanym budynku tonącym w liściach, ale wciąż arystokratycznie eleganckim. Wybieg wyłożony był
złotą folią przyklejoną do klepki drewnianej, faktury ubrań odbijały się w tej niby-złotej tafli. Dobrze też pamiętam
pokaz na parkingu podziemnym Biblioteki Uniwersyteckiej, gdzie na żywo freestylował Kaliber 44, a Wujek Samo Zło
komentował idące modelki.
Każdy pokaz jest traumą zawodową, którą potem trzeba odchorować, choć jednocześnie projektant jest wtedy najbliżej
poczucia się jak gwiazda koncertu rockowego, kiedy na koniec wychodzi do publiczności, żeby usłyszeć oklaski. Szczególnie jeśli widzi, że ta publiczność go zrozumiała. Taka publiczność przyjeżdża na przykład na łódzki Fashion Week.
Pokazywałam tam dwie kolekcje, ale potem zdecydowałam, że udział w pokazach grupowych nie jest dla mnie. Offem
już się nie czuję. Nie widzę jednak też swojego miejsca w pokazach głównych, gdzie dominuje blichtr przemieszany z
pokazami komercyjnymi.
Od lat pokazuję się indywidualnie. To marka z moim imieniem i nazwiskiem, więc rzeczą podstawową jest to, żeby dbać
o jej wiarygodność. Nie ma w nazwie jakiegoś wdzięcznego kwiatka, który potem można zastąpić innym motylkiem. To
zobowiązuje. O życiu marki myślę jak o swoim życiu.
Na łamach prasy spoza modowej branży zaistniałaś, niestety, najmocniej, kiedy do pokazu kolekcji "Pinata" zaprosiłaś Dodę, a ta pokazała pupę.
Kolekcja "Pinata" była inspirowana Andym Warholem, atmosferą jego Fabryki, muzami - Jerry Hall i Biancą Jagger - i
epoką seksualnego wyzwolenia, jaką były lata 70. Pokaz odbywał się w oknach butiku przy Mokotowskiej. Media plotkarskie przedstawiały go wyłącznie jako wydarzenie, na którym Doda zrobiła skandal. Przecież ona nie wykonywała
zaplanowanego performance'u porno. Po prostu fotograf zrobił zbliżenie na jej pupę, która przypadkowo się odsłoniła.
Nie żałuję jednak, że Doda się u mnie pojawiła. Jest jedną z nielicznych wyrazistych postaci polskiego show-biznesu i
tylko ona pasowała do sensualnego i imprezowego klimatu kolekcji. Podobało mi się, że wybór ten został uznany za
kontrowersyjny, bo prowokacja była częścią epoki, która inspirowała "Pinatę".
Bardzo lubię jednak szukać osobowości poza głównym celebryckim nurtem. Dlatego niedawno wybrałam kilka zwykłych dziewczyn, młodych, zdolnych, pięknych, żeby promowały moje ubrania. Nazywam je nowymi ikonami. To fajne,
6
prawdziwe kobiety, a nie sztuczne lale. W projekcie wzięły udział m.in. Olka Osadzińska, graficzka, Marianna Grzywaczewska prowadząca portal z polską modą Cloudmine, Cosima Borawska, projektantka mody, i Ania Zarzycka, maturzystka.
No dobrze. Przychodzi fajna klientka i kupuje sukienkę. Czy wraz z nią powinna zrozumieć, co kupiła? Kupić twoją
filozofię?
Wchodzi do sklepu. Czuje konkretny zapach, słyszy muzykę dopasowaną do aktualnej kolekcji - najnowsza nazywa się
"Glowing in the Dark", jest inspirowana new wave - więc słyszy piosenki z lat 80. Modele ubrań też zawsze mają swoje
nazwy - teraz mamy na przykład kurtkę nazwaną "Patti i Robert", na cześć Patti Smith i Roberta Mapplethorpe'a. Opowiadanie historii, szukanie bohaterów jest dla mnie bardzo ważne. Uważam, że samo wymyślenie fajnego ubrania nie
wystarczy - trzeba zbudować wokół niego opowieść. Dlatego każda moja kolekcja ma swoją muzykę, swoje zapachy,
swoje ikony, swoje imiona. W ostatniej kolekcji bardzo lubię sukienkę, którą nazwałam "Musique Non-Stop", na cześć
zespołu Kraftwerk.
Polacy potrafią docenić dobre krawiectwo?
To, czy jesteśmy dobrze czy źle ubrani, nie zależy do końca od zasobności naszego portfela. Rzeczy drogie nie są z definicji dobre, a bardzo tanie nie są z definicji złe. Etap zachłyśnięcia się tanimi sieciówkami mamy chyba już za sobą. Kupowanie przedmiotów tanich to wybieranie strasznej kupy śmieci, która się powiększa. Lepiej mieć rzeczy dobrze skrojone, o których wiemy, skąd są i jak zostały wykonane, niż kupę taniochy, która się niszczy. Wszystko sprowadza się do
poskramiania swojego konsumpcjonizmu.
A mówisz to naprzeciwko restauracji Przegryź, która niedawno został zaatakowany przez grupę anarchistów
jako miejsce, gdzie się spotyka zgniła burżuazja.
Uważam te ataki za dziecinne i niestosowne. Ta knajpa nic nie demonstruje. Jest bezpretensjonalna.
Twój butik ocalał, ale Zień dostał farbą.
Jestem daleka od epatowania niepotrzebnym luksusem. Moje miejsce nie jest krzykliwe, nie kole w oko. Wpisuje się w
wygląd kamienicy, wnętrze jest stonowane. Wydaje mi się, że nikomu nie przeszkadza.
A co ma zrobić dziewczyna, która chce mieć coś od Ani Kuczyńskiej, a nie ma pieniędzy?
Moje rzeczy zaczynają się już od 100 zł. Może za to kupić breloczek skórzany robiony ręcznie. Torby kosztują od 150 do
250 zł. Jest duża grupa młodzieży, która przychodzi po torby, po szale, breloczki, etui na biżuterię. T-shirt można kupić
za 160 zł, jedwabną sukienkę za 400-1500 zł.
Lepiej się w trendy wpisać czy całkowicie się od nich odciąć?
Moja marka wpisuje się w trendy, ale nie jest to marka "trendy". Mam nadzieję projektować rzeczy ponadczasowe. Jestem przeciwna wierności trendom, co nie znaczy, że uważam, iż projektant nie powinien wiedzieć, na jaki wchodzi
rynek. Musi się do nich ustosunkować, a nie udawać, że ich nie ma. Sądzę jednak, że każda kobieta powinna znaleźć
własny styl, a nie dawać się wodzić za nos kolejnym pomysłom rynku, co sezon.
Łatwo powiedzieć.
To napędza niepotrzebną konsumpcję. Chociaż daleka jestem od wyłącznie aptekarskiego podejścia do zakupów. Ubrania kupuje się najczęściej pod wpływem nastroju, kaprysu, z potrzeby poprawienia sobie humoru. Moda jest przyjemnością i tak powinno zostać.
To, co mówisz o modzie jako przyjemności, jest bardzo włoskie. Ja mam wrażenie, że Polacy są do mody podejrzliwie nastawieni.
Czasy, gdy postrzegało się ludzi mody jako kretynów, bo wyglądają schludnie i są eleganccy, więc na pewno nie czytają
książek, przeminęły. Projektant jednak, po prawdzie, nie musi mieć wszechstronnego wykształcenia, by genialnie szyć.
Bardziej mnie irytuje to, że ludzie bez wykształcenia i powołania zasiadają w parlamencie i wprowadzają złe ustawy.
Buble w świecie projektanckim irytują cię mniej.
Takie buble narobią mniej szkód społecznych. Bubel jednak na szczęście ma krótkie życie niezależnie od tego, jak by był
promowany, z jaką podawany kokardą. To tandeta. A tandeta to brak jakości. Tandetą jest podróbka. Masowość. Bazary.
Produkt o nietrwałym życiu. Bubel to też chamstwo.
7
Dzisiaj mamy chamskie czasy.
To są bezczelne czasy. Wulgarność jest promowana i się sprzedaje. A ja nie lubię krzykliwości ani w życiu, ani w modzie.
Pamiętam kolekcje Arkadiusa z lat 90. Uwielbiał szokować - tu krzyż, tam krew, tam nienarodzone dziecko. Ale co z
ubraniami? Jaki szok odwróci od nich uwagę w następnym sezonie? Jest jakiś limit, po którego przekroczeniu skandal
staje się nużący. Dzisiaj można tak wiele rzeczy wykrzyczeć, że czasem warto nie powiedzieć nic. Moda powinna też
czasem milczeć.
Szkoła głucha na muzykę
Aleksandra Pezda 28.10.2009 , aktualizacja: 13.08.2010 00:04
Rys. Jacek Gawłowski
- Rośnie nam naród, który Beethovena będzie kojarzył z psem, Chopina z wódką, a "Czerwone jabłuszko"
z olejem kujawskim - alarmują eksperci. Minister kultury chce wydać 8 mln zł na Fonotekę Szkolną
Czekamy na Wasze listy: [email protected]
Jedynie co siódmy uczeń w Polsce chodzi na pozalekcyjne zajęcia artystyczne (tylko połowa z nich to muzyka). W latach
80. na takie zajęcia chodziło aż 80 proc. dzieci w wieku szkolnym. "Upowszechnianie muzyki przez szkołę uległo degradacji, poziom kompetencji muzycznych społeczeństwa jest rażąco niski" - alarmują Bogdana Zdrojewskiego eksperci
z Polskiej Rady Muzycznej. Minister kultury jeszcze w tym tygodniu ma powołać zespół, który zajmie się poprawą edukacji muzycznej.
Bo jest źle. Uczniowie podstawówek i gimnazjów nie słuchają muzyki poważnej (aż 92 proc.). Znają nazwiska Chopina
i Moniuszki. Ale już Wieniawskiego, Lutosławskiego, Pendereckiego i Góreckiego nie. Nie znają nut - to wyniki jedynej
jak dotąd ekspertyzy o edukacji muzycznej w Polsce, którą wykonali naukowcy z Zakładu Dydaktyki Muzycznej na
UMCS w Lublinie w 2007 r. Dali uczniom test oparty na tym, czego szkoła powinna ich nauczyć. Poprawnych było średnio 45 proc. odpowiedzi. W tym roku badania powtórzono na Mazowszu - wyniki są podobne.
Dr Andrzej Białkowski, współautor badań: - Budujemy społeczeństwo muzycznych analfabetów.
Wprawdzie 64 proc. uczniów rozpoznało po melodii "Czerwone jabłuszko" (tyle samo co "Lulajże, Jezuniu"), ale reszta
kojarzyła tę melodię głównie z olejem z pierwszego tłoczenia z telewizyjnej reklamy. Gimnazjaliści rozpoznają najbardziej osłuchane arcydzieła - "Cztery pory roku", "Jezioro łabędzie" czy preludia Chopina. Trudniej im dopasować nazwiska kompozytorów do tytułów. Prawie 40 proc. starszych uczniów szkół podstawowych nie wie, że Fryderyk Chopin
urodził się w Żelazowej Woli.
- Rośnie nam naród, który Beethovena będzie kojarzył z psem, a Chopina z wódką - ostrzega dr Białkowski. Kto winny?
Według Białkowskiego anachroniczny model nauczania muzyki w polskiej szkole, nastawiony na wiedzę, a nie na np.
muzykowanie. - Muzyka świata? W szkole nieobecna. Muzyka popularna? Nieobecna. W programie są za to definicje
tańców ludowych w Polsce i na świecie - ubolewa dr Białkowski.
Pozbawione edukacji muzycznej dzieci nie potrafią rozpoznawać odgłosów otaczającego świata. Ćwiczenie dla uczniów
najmłodszych klas podstawówek: wysłuchaj nagrania i powiedz, jaki to dźwięk. Tylko ok. 40 proc. dzieci rozpoznało
kolejno: odbijanie piłki, cięcie papieru nożyczkami i bzyczenie pszczoły. Pozostali słyszeli: bębenek, łamanie kości, piłowanie.
8
Ale na pytanie: "Czy interesujesz się muzyką?" ponad 80 proc. uczniów podstawówek i gimnazjów odpowiada, że tak
(połowa z nich "zdecydowanie tak"). Najczęściej słuchają techno, popu, rapu i rocka. Skąd biorą muzykę? Od kolegów,
z radia, telewizji i internetu. Szkoła jest na szóstej pozycji.
Białkowski: - Uczniowie włoskich i amerykańskich szkół na lekcji łączą się przez internet i komponują wspólnie muzykę i nagrywają płyty. A my? Wprowadzamy "nudne" nuty, zanim posłuchamy z dziećmi muzyki. Nie ma techno i hiphopu, choć to dominujący język młodzieży.
Jak wynika z opublikowanego wczoraj raportu Eurydice (Europejska Sieć Informacji o Edukacji), w Polsce mamy pięć
raz mniej zajęć artystycznych w szkołach niż np. w Finlandii i cztery razy mniej niż w Szwecji. W dodatku nauczyciele
muzyki to aż 40 proc. przysposobionych fachowców z innych dziedzin (np. rolnictwa, ogrodnictwa). Z odsieczą chce
przyjść minister kultury Bogdan Zdrojewski. - Trzeba odzyskać dobrych nauczycieli muzyki - mówi "Gazecie".
Przy uczelniach artystycznych minister chce uruchomić półroczne kursy pedagogiczne. Skorzystają z nich m.in. artyści
po średniej szkole muzycznej. Kursy zaczną się na początku przyszłego semestru. Na początek w czterech uczelniach:
w Bydgoszczy, we Wrocławiu, w Poznaniu i Warszawie.
Minister kultury zapłaci też z własnego budżetu za pozalekcyjne zajęcia muzyczne z artystami. Resort pracuje już nad
Fonoteką Szkolną: będą lekcje muzyki na DVD, filmy o muzyce, instrumentach, podręcznik. Będzie też strona internetowa, z której szkoły będą mogły pobierać nagrania (podobnie jak w Filmotece Szkolnej). Minister wyda na to 8 mln zł.
- Polskie dzieci są tak samo uzdolnione muzycznie jak ich koledzy ze Wschodu i z Zachodu. Zaniedbania w edukacji
powodują, że marnujemy ich talenty - mówi Zdrojewski. Szczegóły nowego programu ma przedstawić dziś na konferencji prasowej.
- Muzyka nie jest tylko po to, żeby nam było przyjemniej żyć. To narzędzie komunikacji, pozwala wyrażać emocje. Dziś
starsi ludzie słuchają klasyków, młodzież przeważnie hip-hopu i te różne języki się nie spotykają. Niedługo nie będziemy się mogli ze sobą porozumieć - mówi dr Białkowski.
Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75475,7193775,Szkola_glucha_na_muzyke.html#ixzz31xdkFmds
Mówi Violetta Łabanow, przewodnicząca Fundacji "Muzyka jest dla wszystkich"
MAŁGORZATA CHMURZYŃSKA: Jak się stało, że Pani - klawesynistka Warszawskiej Opery Kameralnej, nie związana dotychczas z pedagogiką muzyczną - podjęła działania na rzecz powszechnej edukacji muzycznej?
VIOLETTA ŁABANOW: - Na swój sposób z pedagogiką jestem związana, bo ukończyłam także Wydział Wychowania
Muzycznego AMFC. Podróżowałam po świecie, widziałam jak wygląda upowszechnianie muzyki gdzie indziej. Zastanawiałam się, czemu w Polsce, która ma tak wspaniale zorganizowane szkolnictwo muzyczne, społeczeństwo jest tak
zawstydzająco niemuzykalne. Czasem marzyłam o tym, by zebrać moich przyjaciół grających na instrumentach klasycznych i po prostu wejść w tłum, pokazać, że to, czym się zajmujemy - tak zwana muzyka poważna - jest dostępna dla
wszystkich i wszystkim może sprawić radość. To pomysł happeningu muzycznego dał początek Fundacji "Muzyka jest
dla wszystkich".
Czym zajmuje się Fundacja?
- Jej celem jest pobudzanie amatorskiego muzykowania w Polsce oraz upowszechnianie wiedzy o korzyściach płynących z umuzykalnienia dzieci i obowiązkach dorosłych w tym zakresie. Szybko zorientowaliśmy się, że niezbędne są
działania systemowe, ponieważ wolny rynek i oddolne inicjatywy nie zdołają odwrócić fatalnych tendencji - skutku
licznych złych decyzji obu resortów, oświaty i kultury, na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Nie powinniśmy rozważać
tego problemu przez pryzmat znanych każdemu z nas pozytywnych przykładów, ponieważ uciekamy w ten sposób od
poważnej dyskusji na temat braku polityki państwa w kwestii powszechnej edukacji muzycznej, nie wychowania nastawionego na wyławianie talentów i zamykanie ich w szkołach muzycznych, ale tego, które kształtuje umiejętności
muzyczne wszystkich dzieci. Brakuje w tej dziedzinie specjalistów, którzy wiedzą, jak funkcjonuje system oświatowy,
jakie są programy nauczania i podręczniki, nowoczesne i atrakcyjne metody umuzykalniania oraz światowe tendencje i
osiągnięcia w tej dziedzinie. Wbrew temu, co głoszą uczelnie artystyczne, ich absolwenci rzadko kiedy interesują się
pedagogiką, jaka potrzebna jest do pracy w oświacie. Wszyscy to wiedzą, ale mówi się o tym niechętnie. Środowisko
muzyczne narzeka, że oświata nie zatrudnia absolwentów i nie przygotowuje odbiorców muzyki. Nie robi jednak nic,
żeby wykształceni muzycy mogli uzyskać przygotowanie metodyczne odpowiadające wymaganiom oświaty. Pedagogi-
9
ka rozważana teoretycznie, przestarzałe metodyki bez praktyk szkolnych, a często również brak umiejętności grania ze
słuchu (!) - być może te niedostatki przygotowania nauczycieli muzyki (nie wspominając o zatrudnianiu niekompetentnych muzycznie nauczycieli innych przedmiotów do prowadzenia przedmiotu "muzyka" lub "sztuka") sprawiły, że kilka
pokoleń Polaków ma złe skojarzenia z lekcjami muzyki w szkole i wybiera dziś języki obce, informatykę i sport dla swoich dzieci w szkole - nie muzykę.
Fot. Marcin Purchała
Z kolei MEN traktuje postulat zatrudniania wykształconych muzyków
w oświacie jako wynikający z trudności na rynku pracy absolwentów
szkół muzycznych, a nie z potrzeb dydaktycznych oświaty. Poprzednie
i obecne kierownictwo resortu edukacji uważa, że muzyka jest dodatkiem i żeby uczyć muzyki, wystarczy zwykły nauczyciel, bo "absolwenci akademii muzycznych nie potrafią uczyć" - takie zdanie słyszałam
wielokrotnie. Rozsądzenie tego sporu należeć powinno do państwa i
niezależnych ekspertów. Słaby potencjał naukowy i kadrowy powszechnej edukacji muzycznej w Polsce jest wynikiem braku właściwej polityki państwa. Można odnieść wrażenie, że jest to dziedzina
bezdomna i lekceważona przez oba resorty.
Muszę dodać, że gdy na konferencji "Powszechna edukacja muzyczna - obowiązek czy szansa?" zorganizowanej w 2006
roku przez naszą Fundację (SPAM był poza nami jedynym jej sponsorem) przedstawicielka MEN p. Repsch przedstawiła punkt widzenia resortu oświaty - na sali zawrzało. Ostatnie dwa lata potyczek z MEN przekonały mnie jednak, że bez
gruntownego przewietrzenia stereotypów, jakich się trzyma nasze środowisko, nie nawiążemy rzeczywistego dialogu.
Konferencje, analizy Zespołu Ekspertów i dyskusje na temat systemowych rozwiązań, to nurt, w którym Fundacja stara
się uczestniczyć, będąc instytucjonalnym członkiem Polskiej Rady Muzycznej. Jednocześnie jednak stale myślimy o
promocji edukacji muzycznej przez rodzinne happeningi muzyczne.
Od maja roku 2006 do tej pory w Warszawie zorganizowaliśmy ich pięć: w Akademii Muzycznej (w 2007 roku przyszło
jakieś dwa i pół tysiąca dzieci i rodziców, w tym roku ok. dwa tysiące), w Teatrze Wielkim, Teatrze Małym. Bardzo
wdzięczni jesteśmy za wspaniałe podejście rektora UMFC prof. Stanisława Moryty i kanclerza Marka Bykowskiego do
naszych projektów.
Widziałam z bliska ostatni, 27 września, już na Uniwersytecie Muzycznym
Fryderyka Chopina. Gmach naszej uczelni wypełniły tłumy. Niemal we
wszystkich salach i ćwiczeniówkach odbywały się jakieś pokazy, warsztaty,
koncerty.
- Najważniejsze, by happeningi przybrały kształt zabawy - propozycje
mogą być i zróżnicowane, i na bieżąco modyfikowane. Ostatnio odbyły się
zajęcia z rytmiki, baletowe, wokalne (indywidualne lekcje śpiewu), dyrygenckie, pantomimiczne, plastyczne, teatralne, pokazy współczesnych Fot. Marcin Purchała
partytur, zabawy w studiu nagrań, zabawy muzyczne dla dzieci w wieku od
kilku miesięcy do trzech lat i ich rodziców (prowadziła je Malina Sarnowska w Sali Senatu), krótkie koncerty. W ćwiczeniówkach dzieci mogły się z bliska przyjrzeć, dotknąć, zagrać na instrumentach prezentowanych przez studentów.
To cudowne, jak szeroko otwierają się im oczy, jak są zasłuchane, jak chłoną wszystko z całą dziecięcą wrażliwością.
Rodzice też zresztą byli zafascynowani.
Widziałam także Krzysztofa Knittla - z entuzjazmem prowadził zajęcia z dziećmi. Więc nie tylko studenci brali w tym
udział, także zawodowi muzycy.
- Bardzo się cieszę, że mogliśmy pozyskać Krzysztofa Knittla, znanego i cenionego kompozytora, który ze współpracownikami poprowadził warsztaty improwizacji pod frapującym tytułem "Sonosfera w ruchu", uprzedzając trochę seminarium "Ad Libitum".
A co poza wielkimi imprezami?
- Prowadzimy także inne, mniejsze akcje. Fundacja w ramach kampanii na rzecz edukacji muzycznej dzieci na Mazowszu "Muzyka dzieciom" zorganizowała trzy lokalne happeningi muzyczne. Nie ustajemy w staraniach, by uruchomić
program samorządowej edukacji muzycznej "Muzykalne Mazowsze". Ponieważ chcemy wywołać modę na umuzykalnianie maluchów przez rodziców, wspólnie z Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki zorganizowaliśmy sobotnie zajęcia dla dwulatków i ich rodziców, którzy siadali z dzieckiem na podłodze i świetnie bawili się, próbując improwizować -
10
często pierwszy raz w życiu - na prostym instrumencie. Dla dorosłych jest to wspaniała forma relaksu.
W jaki sposób SPAM jako stowarzyszenie, a także szeregowi jego członkowie mogliby przyczynić się do podniesienia poziomu powszechnej kultury muzycznej?
- Po pierwsze - o przyszłość kultury muzycznej może zadbać wyłącznie środowisko muzyczne, bo tylko ono jest nią
zainteresowane. Nikt za nas tego nie zrobi, a na pewno nie zrobi tego oświata. Nie obowiązują w Polsce standardy, które gwarantowałyby rozwój i należyte miejsce dla muzyki wartościowej w kulturze, edukacji, w mediach (zainicjowany
przez Zespół Ekspertów Polskiej Rady Muzycznej projekt tworzenia standardów edukacji kulturalnej dopiero wystartował; uzyskał dotację MKiDN). Przyzwyczailiśmy się do naszych własnych narzekań. Pora najwyższa działać! Ilu muzyków ma talenty organizacyjne - jasno wynika z dużej liczby festiwali. Brakuje takich osób w obszarze powszechnej
edukacji muzycznej.
Po drugie - musimy zdawać sobie sprawę, że takie działania wymagają
nawiązania współpracy z innymi środowiskami, wybiegania myślą w
przyszłość zamiast podkreślania swojej elitarności i zamiast myślenia
taktycznego mierzonego sezonem koncertowym albo pełnym etatem w
szkole muzycznej. Może zawodowi muzycy powinni przepracować społecznie kilka godzin w roku na rzecz takich inicjatyw? To nie musi być
typowy koncert, słuchacze nie muszą siedzieć na krzesłach, mogą znaleźć się na estradzie, wśród muzyków. Aby zachęcać do muzyki nie trzeFot. Marcin Purchała
ba budowania "ołtarzy" ani ceremonii, trzeba dzielić się skarbami, szukać nowych form i języka komunikacji. Słyszy się czasem, że muzyka
wartościowa mówi sama za siebie i nie potrzebuje marketingu. Trudno - moim zdaniem dziś już tak nie jest.
Apeluję zwłaszcza do młodych muzyków, którzy mogą lepiej dotrzeć do swych rówieśników, na przykład rodziców
małych dzieci. Chciałabym rozpropagować pomysł organizowania podobnych happeningów w całej Polsce. Jestem
przekonana, że wszędzie tam, gdzie są orkiestry zawodowe, gdzie są szkoły muzyczne, z małymi salami do prezentacji
instrumentów - mogłyby się takie imprezy odbywać. Pozyskiwanie sponsorów nie powinno być trudne, a warto wiedzieć, że drugi happening w Akademii w Warszawie, na który przyszło ponad dwa i pół tysiąca osób, odbył się przy
skromnym wsparciu finansowym jedynie ze strony Fundacji i Akademii. Fundacja chętnie podzieli się swoimi doświadczeniami.
Pamiętajmy, że to w społecznościach, w których muzykuje się amatorsko, powstaje zapotrzebowanie na sztukę wysoką,
a tym samym - na funkcjonowanie instytucji muzycznych. Aby zatem polscy muzycy mieli słuchaczy, aby mogli zawód
swój uprawiać w Polsce, musimy zadbać o zapotrzebowanie społeczne na ich muzykę.
MAŁGORZATA CHMURZYŃSKA
Wajrak: To, co złe, polegnie nad Rospudą
Adam Wajrak 02.03.2007 , aktualizacja: 01.03.2007 22:42
Zwijamy obóz nad Rospudą i odchodzimy w poczuciu, że tę bitwę wygraliśmy. Bitwę o dusze i umysły Polaków
O Rospudzie mówiło się w telewizji, o Rospudzie pisały gazety, Rospuda nie schodziła z czołówek, choć to przecież temat niepolityczny.
Najważniejsze, że dotarliśmy do ludzi. Jak wynika z badań, 65 proc. Polaków nie chce drogi przez tę dolinę chronioną w
ramach europejskiego programu Natura 2000. Nawet na Podlasiu, uważanym za bardzo...
Tych ludzi też rozumiemy, bo od lat wskazywano, że wszystkie ich problemy drogowe, nawet te związane bezpieczeństwem, jak: brak świateł, fotoradarów czy kładek, to wina ekologów. Długo powtarzane kłamstwo zyskuje status prawdy.
Ale my wszyscy, którzy byliśmy nad Rospudą, mamy świadomość tego, że nie zwyciężyliśmy mieszkańców Augustowa,
bo przecież nie o to chodziło. My chcemy, tak samo jak oni, aby Polska budowała nowoczesne i bezpieczne drogi. Chcemy tylko, by odbywało się to w zgodzie z prawem.
11
Prawie dwa tygodnie nad Rospudą dały mi poczucie, że nad tą małą rzeczką dzieje się historia. Bo tego starcia nie można sprowadzać wyłącznie do starcia technokratów z miłośnikami przyrody. Dla mnie, dla wielu moich przyjaciół z obozu nad Rospudą, biją się dwie siły.
Jedna z nich, ta, dla której ta rzeczka to tylko nic nieznaczące błoto i żabki, reprezentuje wszystko to, czego w Polsce
nienawidzę. Ta siła nie ma barwy politycznej. Jest na każdym poziomie władzy, jest też w wielu z nas. To brak tolerancji
dla innych, to ignorancja pozwalająca sądzić, że skoro ma się tytuł naukowy, pozycję urzędową bądź rządową, to można
robić, co się rzewnie podoba.
Przecież problem Rospudy nie wziął się z tego, że raptem mamy rządy PiS. Problem Rospudy wziął się stąd, że jakiemuś
urzędnikowi było łatwiej poprowadzić drogę przez tereny należące do państwa, czyli w jego mniemaniu niczyje. Decyzje tego urzędnika podżyrował jakiś profesor, jakaś organizacja przyrodnicza, która po prostu chciała zarobić. To
wszystko też zaakceptował jakiś polityk.
Na szczęście okazało się, że po drugiej stronie stoi też bardzo wielka siła. To siła obywateli Polski wierzących w prawo,
wierzących w to, że Unia Europejska to nie tylko sponsor, ale również strażnik wartości, prawa i obowiązków, których
musimy przestrzegać.
To grupa ludzi, która wierzy, bez względu na przekonania polityczne, że dobro publiczne to wartość najświętsza. I że
państwo jest po to, by ją chronić. To wreszcie ludzie, którzy wierzą, że - tak jak powiedziała Wisława Szymborska "niszczyć jest łatwo, a trudno jest zachować to, co warte zachowania".
Wiem, że takich ludzi były dziesiątki, jeżeli nie setki tysięcy w całym kraju, a najdzielniejsi z nich przyjechali nad Rospudę.
Tym młodym ludziom niestraszny był mróz ani plucha. Niestraszny wreszcie był im rozwrzeszczany tłum, który z krzyżami i nienawiścią na ustach przyszedł, by nas wygonić z obozu. Gdy lokalny polityk podburzał zdesperowanych ludzi z
Augustowa, młodzi obywatele stali w milczeniu ze świecami. Tak chcieli uczcić pamięć ofiar wypadków drogowych.
Jeszcze nigdy nie widziałem, by milczenie było tak wymowne.
Było dla mnie zaszczytem i honorem, że mogłem być razem z tymi ludźmi właśnie wtedy. Wiem, że oni są przyszłością
naszego kraju. I wiem, że jest to dobra przyszłość.
Wiem, że politycy, którzy napuszczają ludzi na tzw. ekologów, którzy chcą, by prawo było głosowane w referendum, w
końcu przegrają.
Niestety, szczucie ludzi na ludzi nigdy nie kończy się niczym dobrym. Wiem, bo moi bliscy odczuli to na własnej skórze.
Ktoś wybił szyby w moim domu w Teremiskach, ktoś uderzył czymś ciężkim mojego przyjaciela Marka, który teraz leży
w szpitalu.
Wierzę jednak, że to, co złe, nie ma szansy z nami wygrać i polegnie nad Rospudą. Jeżeli nie poległo dziś, to polegnie w
sierpniu (teoretycznie od 1 marca do końca lipca Rospuda jest chroniona ze względu na okres lęgowy ptaków). Bo jeżeli
rządzący zdecydują się wycinać tam drzewa i niszczyć przyrodę, to przyjadą nas tysiące. Bo to już nie tylko o przyrodę
chodzi.
Co to jest gender, czyli felieton edukacyjny
Wojciech Orliński 11.09.2013 , aktualizacja: 20.11.2013 15:32
Mało kto chciałby być takim mężczyzną czy kobietą jak jego rodzice
Pod pretekstem paniki, którą udało się wywołać pewnemu prawicowemu portalowi na tle programu "Równościowe
przedszkole" - mającego przybliżać dzieciom tematykę gender - postanowiłem napisać felieton edukacyjny. Na sto osób
panicznie bojących się teorii gender przypada może jedna, która coś o niej wie.
12
Pechowo tak się złożyło, że teoria gender krystalizowała się akurat, gdy nasz kraj był świeżo po transformacji ustrojowej. Definiująca to zjawisko książka Judith Butler ukazała się w 1990 roku.
My wtedy, po pierwsze, mieliśmy inne problemy na głowie, po drugie, na fali upadku komunizmu udzieliła nam się
zbiorowa antylewicowa histeria. Nie zapomnę, jak po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu (które były dopiero w 1991) w studiu telewizyjnym poproszono polityków o umieszczenie logo swojej partii na spektrum lewica - prawica. Niemalże się pobili o miejsce, bo każdy się wtedy podawał za centroprawicowca.
Teoria gender tymczasem zrodziła się z filozofii feministycznej, w której kwestia praw kobiecych przeszła do pytania o
definicję kobiety. I okazało się, że to nie jest takie proste.
Męskość i kobiecość ma dwie definicje - biologiczną i kulturową. Z jedną się rodzimy, drugą nabywamy w procesie wychowania.
Ani jedno, ani drugie nie jest jednak takie proste, jak to przedstawia prawica. Posłanka Pawłowska powiedziała jakiś
czas temu posłance Grodzkiej, że o płci "decyduje kod genetyczny", budząc rozbawienie osób z wykształceniem ścisłym.
Na poziomie molekularnym o płci decydują bowiem hormony, które w typowym scenariuszu uwalniane są zgodnie z
tym, co zapisano w genach - a potem pobudzają odpowiednie tkanki do działania. Jak to w biologii bywa, ten proces
może być zakłócony na każdym etapie.
Gen z jakichś przyczyn może nie zadziałać albo mieć nietypową lokalizację. Ale nawet gdy zadziała, mogą z kolei nie
zadziałać hormony. Medycyna nazywa to "zespołem niewrażliwości na androgeny" i szacuje się, że występuje to raz na
10 tysięcy przypadków.
Nawet kwestia biologicznej płci nie jest więc taka prosta. A przecież jest jeszcze gender, czyli orientacja narzucana kulturowo
Niby mało, ale z drugiej strony mamy kilka tysięcy takich osób w Polsce. Dokładnej liczby nie da się poznać, bo taka
osoba nie musi o tym wiedzieć. Może siebie uważać za normalną, zdrową stuprocentową kobietę. Sprawa wyjdzie dopiero przy jakimś ponadprzeciętnie dokładnym badaniu lekarskim.
Nawet kwestia biologicznej płci nie jest więc taka prosta. A przecież jest jeszcze gender, czyli orientacja narzucana kulturowo. To już nie wynika z genów ani chromosomów, tylko ze społecznego oczekiwania, że mężczyzna powinien być
taki, a kobieta siaka.
I tu jest dopiero dramat, bo to się ciągle zmienia. Każde pokolenie na przykład wychowywane jest do innych wzorców
męskości i kobiecości niż te, które obowiązują gdy wchodzi w dorosłość. Dlatego mało kto chciałby być takim mężczyzną czy kobietą jak jego rodzice.
Gender studies to badanie tych modeli. Niby nie ma w tym nic odkrywczego, a jednak naprawdę jeszcze 20 lat temu
mało kto się zastanawiał, jakie cechy "męskości" czy "kobiecości" są determinowane biologicznie, a jakie kulturowo.
Straszliwie głupia skądinąd książka "Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus" w ogóle nie odnosi się do tego pytania!
Teoria gender ma na celu badanie tych modeli, a nie ich obalanie. To jednak rzeczywiście często pojawia się jako następny krok. Wszyscy przecież odczuwamy jakiś mniejszy lub większy dyskomfort w związku z przymusem odgrywania
stereotypowej roli.
Mój sąsiad piętro wyżej [Krzysztof Varga] napisał kiedyś książkę "Chłopaki nie płaczą", której tytuł nawiązuje z kolei do
jednego z pierwszych przebojów grupy The Cure - "Boys Don't Cry". Tekst tej piosenki opisuje kogoś, kto popełnił błąd
w związku i w refrenie śpiewa: "Dziś zrobiłbym wszystko, żeby cię odzyskać, ale zamiast tego głośno się śmieję, ukrywając łzy w oczach - bo chłopaki nie płaczą"
To tylko jeden z miliona przykładów zastosowania pojęć z zakresu teorii gender w mojej branży. Solidny kawał popkultury da się zinterpretować jako opowieści o stereotypach genderowych i ich przekraczaniu (choćby w odwiecznym
motywie przebieranek damsko-męskich).
Łukasz Kamiński, Muniek Staszczyk i Krzysztof Varga opowiadają o piosence The Cure
Dlatego nie przeraża mnie zapoznawanie dzieci z podstawami teorii gender. Im szybciej uświadomimy sobie arbitralność tych stereotypów, tym mniej się będziemy męczyć. Podmiotowi lirycznemu z piosenki The Cure dobrze by zrobiło,
gdyby jednak zrobił coś, by uratować swój związek.
13
Wciąż to teoretycznie rozważa w kolejnych zwrotkach, ale brak mu odwagi. Żeby przełamać stereotypowy model męskości, trzeba mieć jaja.
Sobota, 4 stycznia 2014 (02:00)
Antycywilizacja
Od tysięcy lat każda z wielkich cywilizacji w historii ludzkości była oparta na rodzinie i szczególnych, komplementarnych relacjach między czynnikiem żeńskim a męskim. Z natury człowieka wynika bowiem, że do przekazania daru życia
i organizowania przestrzeni społecznej potrzebni są mężczyzna i kobieta. Również nasza cywilizacja łacińska, która
według Feliksa Konecznego powstała na gruncie greckiej filozofii, rzymskiego prawa i etyki chrześcijańskiej, oparta jest
na związku mężczyzny i kobiety oraz rodzinie jako podstawowej komórce społeczeństwa.
Cywilizacje upadały z różnych przyczyn. Jednymi z głównych bywały upadek moralny i rozkład społeczny oraz destrukcyjne prądy myślowe. I w takiej sytuacji jest dziś nasza cywilizacja, która poprzez lewicowe ideologie, zwłaszcza
przez fundamentalistyczną odmianę gender, jest zaatakowana u swej podstawy komplementarności między czynnikiem męskim a żeńskim.
Ideologia genderowa – na co zwróciła uwagę w swoich pracach dr hab. Ewa Jackowska – odcina psychiczny wymiar
kobiecości i męskości od płci biologicznej, a w tym również od właściwości immanentnie związanych z wypełnianiem
ról rodzicielskich – ojca i matki.
Zwolennicy i zwolenniczki pozbawienia kobiet i mężczyzn tożsamości związanej z płcią uważają, że człowiek wyzwolony od ograniczeń wynikających z pełnienia męskich lub kobiecych ról społecznych stanie się zdolny do pełnej samorealizacji. I proponują utopijne – wbrew naturze i nauce – zniesienie zróżnicowania między mężczyzną i kobietą, tak aby
płeć nie stanowiła już kategorii organizujących kulturę i psychikę.
W ten sposób niszczony jest fundament cywilizacji, a tego rodzaju ideologia jest jak rak, który niszczy cały organizm. Na
to bardzo poważne zagrożenie zwrócili uwagę biskupi polscy w liście pasterskim przeznaczonym na Niedzielę Świętej
Rodziny. Ten dokument wywołał falę niezwykle ostrych ataków na hierarchów i Kościół w Polsce.
Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Skala tej nagonki najlepiej unaocznia, że biskupi jak najbardziej trafnie zdiagnozowali istotę i skalę zagrożenia. Dlatego media lewicowo-liberalne, aby „zneutralizować” suwerenne prawo Kościoła do
głoszenia Ewangelii i wypowiadania się o bieżących problemach współczesności, wcześniej przeprowadziły kampanię
oczerniania Kościoła pod hasłem walki z pedofilią.
Charakterystyczne, że brutalność kampanii przeciwko „listowi” przypominała najgorsze wzorce z czasów komunistycznych. Wielu Czytelników może to dziwić, przecież nastąpiła zmiana ustroju i komunizm upadł. Jednak, jak widać, marksizm – ideologia, która doprowadziła do wymordowania dziesiątek milionów ludzi – jest nadal „żywa” pod postacią
neomarksizmu i radykalnego feminizmu.
Użyto niemal tych samych argumentów i chwytów propagandowych. Między innymi próbowano dzielić biskupów na
„postępowych” i „konserwatywnych”, zupełnie jak w czasach PRL, gdy przeciwstawiano „postępowego” ks. kard. Wojtyłę „konserwatywnemu” ks. kard. Wyszyńskiemu.
Twierdzono, że gender nie jest ideologią, ale „nauką”. Podobnie jak przymusową ateizację w czasach PRL uzasadniono
„naukowym światopoglądem”, co było oczywistym idiotyzmem i zabobonem, bo jeśli naukowy, to już nie światopogląd.
Genderyzm to żadna nauka, to po prostu nowa wersja „światopoglądu naukowego” i zabobon, czyli „bezpodstawna,
uparcie żywiona i niewrażliwa na argumentację wiara w istnienie związku przyczynowo-skutkowego między danymi
zdarzeniami”. Jest to jednak zabobon śmiertelnie groźny, oznaczający antycywilizację. I dlatego należy dziękować Episkopatowi Polski za to, że broni podstawowych wartości.
14
Niemy protest osób niesłyszących Źródło: Gość dnia 2008-03-20 09:29
Do redakcji Wiadomości24.pl dotarł tekst protestu osób niesłyszących, które czują się dotknięte materiałem, który
przedwczoraj pojawił się w Faktach TVN. Dziennikarce Renacie Kijowskiej zarzucają nierzetelne przygotowanie materiału, który ukazywał sytuację niesłyszących maturzystów.
My, głusi obywatele Rzeczpospolitej Polskiej, użytkownicy Polskiego Języka Migowego i członkowie społeczności Głuchych PROTESTUJEMY przeciwko jawnej dyskryminacji naszego środowiska i represjom wymierzonym w naszą kulturę i nasz język, które zostały zademonstrowane w wieczornym wydaniu Faktów TVN w dniu 18.03.2008. Rażąca niewiedza prezentowana przez dziennikarkę Renatę Kijowską świadczy o tym, iż nie zasięgnęła ona informacji o stanie
edukacji wśród środowiska, którego najbardziej to dotyczy – czyli nas, Głuchych. Czy nikogo nie interesuje to, co my
sądzimy? To, czego byśmy chcieli i co uważamy za najlepsze dla nas samych? • Dlaczego w pokazanym materiale podano nieprawdziwą informację, jakoby uczniowie Ośrodków Szkolno-Wychowawczych posługiwali się językiem miganym, czyli Systemem Językowo-Migowym, który jest „migową wersją języka polskiego”? Zdecydowana większość z nich
posługuje się PJM. Czemu nie podano przy tej okazji informacji, że SJM jest „spolszczoną” wersją PJM, z której usunięto
między innymi wiele jednoznacznych znaków, czyli właśnie synonimów? Czy pani Małgorzata Chronowska zdaje sobie
z tego sprawę, czy też woli przyczyn owej „nieznajomości synonimów” szukać w prymitywizmie języka migowego? •
Dlaczego urzędnicy z Ministerstwa Edukacji przez „wyrównywanie szans głuchych uczniów” rozumieją obniżanie im
poziomu edukacji do takiego, w którym wystarcza rozumienie najprostszych słów? Dla nas wyrównaniem szans byłby
dostęp do edukacji w naszym naturalnym języku migowym, którym jest PJM. Tymczasem w żadnej szkole dla głuchych
PJM nie jest przedmiotem nauczania. Niewielu nauczycieli zna PJM, zdecydowana większość z nich posługuje się SJM, co
istotnie wydłuża proces uczenia się języka polskiego przez głuchych uczniów. • Posługiwanie się w edukacji językiem
miganym, czyli SJM, jest ogromną krzywdą dla niesłyszących dzieci, które nagle muszą się nauczyć migać zupełnie inaczej, niż dotąd to robiły, tak samo, jak obniżanie im poziomu wykształcenia, „bo język polski jest dla nich za trudny”. Czy
Polakowi znającemu podstawy języka francuskiego nie byłoby trudno zdać francuski odpowiednik matury? • Problem
niezrozumienia przez abiturientów poleceń został już dawno rozwiązany w CKE przez przeformułowanie poleceń tak,
by były dostosowane do ich poziomu językowego bez zmiany wymagań programowych. Zatem można wnioskować, że
prezentowani w programie uczniowie nie zostali poinformowani przez nauczycieli o obecnych wymaganiach maturalnych. • Czy Pani redaktor zapoznała się ze statystykami dotyczącymi ilości osób głuchych, które zdały egzaminy maturalne w ostatnich latach w różnych szkołach w Polsce? Np. w warszawskim Instytucie Głuchoniemych w 2006 roku
100% przystępujących do matury z języka polskiego zdało ją. Nieznajomość rzeczywistych problemów naszego środowiska przez osoby słyszące jest naszą wielką bolączką. Głosy nielicznych autorytetów, jak m.in. prof. Świdzińskiego,
toną w zalewie nieprawdziwych informacji o nas samych. Podczas gdy na Zachodzie odchodzi się od doktryny oralizmu,
którą posługują się szkoły dla niesłyszących, to w Polsce zapuszcza ona korzenie jeszcze głębiej. Jesteśmy bardzo zawiedzeni faktem, że jedna z największych telewizji w Polsce się do tego przyczynia, zamiast pełnić misję prawdziwie
informacyjną i społeczną. Zachęcamy do podpisania się pod protestem
W imieniu Renaty Kijowskiej z TVN Fakty
Szanowni Państwo.
Z wielkim zdziwieniem dowiedziałam się o Państwa wątpliwościach dotyczących mojego materiału o maturze. Bardzo
zabolały mnie słowa mówiące o "dyskryminowaniu i represjom wymierzonym w Państwa kulturę i język".
Gdy dowiedziałam się o problemach głuchych maturzystów, postanowiłam pomóc na miarę swoich możliwości owe
problemy rozwiązać.
Zaangażowana w pomoc zostałam oskarżona o najgorsze intencje!
Jak możecie Państwo zarzucać mi brak rzetelności, skoro materiał powstał przy współudziale zainteresowanych. Rozmawiałam: z głuchymi uczniami, ich nauczycielami, ministerstwem, Związkiem Głuchych. To moi rozmówcy przyznawali, że problem istenieje, że zrozumienie pytań z języka polskiego nastręcza uczniom wiele problemów.
Nikt nie zaprzeczał! Gdyby tych wypowiedzi nie było- materiał przecieżby nie powstał. O problemie mówił, jak wspomniałam Kamil Noworyta z Polskiego Związku Głuchych. Niestety nie mogłam jego wypowiedzi zamieścić (ze wzglę-
15
dów technicznych), ale potwierdzał: że język polski jest dla niesłyszących wielką barierą do pokonania na maturze
właśnie, że być może problem rozwiązałaby obecność tłumacza. Pan znał koncepcję materiału, nie wyprowadzał nas z
błędu.
Wygląda na to, ze powinniście Państwo mieć pretensje do ludzi ze swojego środowiska, nie do kogoś, kto próbował
Wasze problemy zrozumieć.
W Faktach nie twierdziłam, że głusi uczniowie są mniej zdolni. Przeciwnie. Podkreślałam jedynie, że powinni liczyć na
równe szanse.
Co do użycia określenia: język "migowy" i "migany", to zdając sobie sprawę z własnej niewiedzy, kilkakrotnie pytałam
uczestniczących w materiale, którego słowa powinnam użyć i podałam takie, jakie mi zasugerowali.
Państwo denerwujecie się, ze nie podałam statystyk. Chciałam, w Związku Głuchych poinformowano nas, ze takich nie
ma! W nagrywanych szkołach powiedziano mi, ze egzamin z polskiego średnio zdaje połowa zainteresowanych, w najlepszym wypadku 2/3. Właśnie z powodu niezrozumienia pytań.
Po emisji dostałam też wiele pozytywnych sygnałów, od osób, które dziękowały, ze wreszcie ktoś powiedział co ich
boli.
Co zatem mam o sprawie myśleć?
Narzekacie Państwo na brak zrozumienia, ale zamiast dążyć do nagłaśniania swoich racji, organizujecie akcję szkalującą moje dobre imię.
Renata Kijowska
Dymek: Tęcza jako potwór morski
Nie potrzebuję wtórnych dyskusji o tęczy, żeby opowiadać się za jej pozostaniem na placu Zbawiciela i bezwarunkową
ochroną.
Piotr Kozak zastanawia się na łamach Dziennika Opinii, co dalej z tęczą, i rozważa kilka możliwości, jak potoczą się losy
tej bliskiej sercu wielu warszawianek i warszawiaków instalacji. Mnożą się w tym tekście pytania i problemy: tęcza
podoba się narodowcom, bo będą mieli przeciwko czemu występować; nie podoba się mieszkańcom, bo nikt ich o zdanie nie pytał; podoba się rządzącym, bo „mają okazję zaprezentować się jako obrońcy liberalnych wartości symbolizowanych rzekomo przez instalację Julity Wójcik”; nie podoba się jednak Kościołowi... i tak dalej. Co więc zrobić? Postawić
kordon policyjny, przenieść czy „zmienić symboliczną treść tęczy”?
Wszystko to pytania ciekawe i angażujące, gdyby je zadać w jakimś interwencyjnym programie publicystycznym.
Jak ten, w którym jedna ze stacji telewizyjnych rozdzieliła obrończynie tęczy i delegację podpalaczy barierkami i poprosiła o komentarze, nadając to wszystko na żywo z placu Zbawiciela.
Tyle że te pytania w jakimś sensie omijają sedno problemu – tęczę, która całkiem realnie na placu Zbawiciela stoi. To są
pytania o symbol wojen kulturowych, które się w Polsce toczą; o to, jak na symboliczne roszczenia różnych grup odpowiadać – na pewno potrzebne, ale stawiano je już nie raz, a rezultaty były mało owocne. Kto jeszcze pamięta dyskusje o
krzyżu na Krakowskim Przedmieściu? Pojawiały się wówczas identyczne apele o jakieś salomonowe rozwiązanie w
kwestii symbolu, za którym stał – i stoi nadal – całkiem realny konflikt społęczny.
Może więc warto zapytać po prostu o tęczę, a nie o jej symboliczne znaczenie. Nie o to, co robi w telewizji i jakie jest jej
miejsce czy to w narodowej, czy to liberalnej propagandzie. Nie o tęczę-konflikt, a o tęczę-miejsce. Element przestrzeni
publicznej, który nie zaczął podlegać nagle innym prawom niż inne ważne w Warszawie miejsca.
Ta perspektywa – mam taką skromną nadzieję – pozwoli nam coś sobie rozjaśnić. Umówmy się więc, choć na chwilę, że
tęcza jest ważnym elementem krajobrazu tego miasta, pełni funkcje istotniejsze niż tylko bycie tęczą do bicia dla narodowców – nawet jeśli to funkcje tak dla niektórych abstrakcyjne, jak wspólnototwórcza misji sztuki, tworzenie przyjaz-
16
nego środowiska dla towarzyskich spotkań czy wizualna identyfikacja, także w mieście konieczna. Tęcza to nowy warszawski landmark – o czym przeczytałem kiedyś zupełnie zaskoczony w „New York Timesie”, który tęczy i nowej twarzy Warszawy, jaką stał się dzięki tęczy plac Zbawiciela, poświęcił spory artykuł. Niech będzie tęcza nawet i drogowskazem. Na dobre i na złe częścią miejskiej infrastruktury.
W tym sensie tęcza jest dla mnie nieusuwalna.
I nie potrzebuję wtórnych dyskusji w rodzaju „symbol gejostwa czy pojednania, nienawiści czy zgody”, żeby opowiadać
się za jej pozostaniem w tym miejscu, bezwarunkową ochroną i za tym, aby swoje zadania pełniła dalej. Kolejna rozmowa o tym, co naprawdę historycznie znaczyła w naszej kulturze tęcza, nie da nam niczego poza pożywką dla mediów
i kolejnym zastępczym konfliktem. I narodowcy chyba dobrze to rozumieją.
Jeśli grupa przeciwników morskich potworów i pogaństwa zburzy podczas jakiegoś wiecu pomnik Syrenki, nikt nie
będzie pytał, czy ją odbudowywać, bo może antagonizuje – po prostu trzeba będzie ją odbudować. Jeśli ktoś zaproponuje przeniesienie w inne miejsce Pałacu Kultury i Nauki, bo jest symbolem komunizmu – nie chwycimy od razu za łopaty,
żeby go przenosić. Dlaczego więc mielibyśmy „zmieniać symboliczną treść tęczy”? Czy naprawdę z każdym symbolem
damy się uwikłać w tę grę, jeśli zostanie zgłoszona taka potrzeba?
Tęczę trzeba odbudowywać trzeba tak samo, jak stawia się na nowo przystanki autobusowe, montuje kosze na śmieci i
prostuje znaki drogowe po każdym radosnym przemarszu kibiców. Jeśli natomiast rzeczywiście chcemy prowadzić
dyskusję o symbolice miejsc i zawłaszczaniu przestrzeni publicznej, to róbmy to z pełną świadomością, że jest to dyskusja ważniejsza od bieżącego zamieszania i po prostu nie powinna być mu podporządkowana. Jest wiele przykładów
bardziej drastycznych ingerencji w miasto niż tęcza – choćby skolonizowane przez reklamy centrum. Dopiero w tym
planie moglibyśmy rzeczywiście zważyć argumenty o tym, co wspólne, co partykularne, o tym, co i komu tęcza dała, a
co zabrała.
A na razie nie dajmy się zaszantażować przeciwnikom potworów morskich i wciągnąć w kłótnię, że Syrenka jest jednak
lądowa.
Tęcza pomnikiem „homofobii” Polaków
Z kraju czwartek, 17, kwiecień 2014 13:18 Michał Kowalczyk
Wbrew woli mieszkańców okolic Placu Zbawiciela w Warszawie ruszyła w sobotę odbudowa tęczy, spalonej w trakcie
listopadowego Marszu Niepodległości. Sprzeciw wobec tego pokazała grupa narodowców, głównie warszawskich
Wszechpolaków. W wyniku tego policja zatrzymała znaczącą część uczestników spontanicznej pikiety, w kilku przypadkach nie skończyło się to na jednej dobie.
Według relacji zatrzymanego siedemnastolatka, który w kajdankach próbował uciec policji, policjanci na komisariacie
mieli go straszyć, jak również sugerować wtrącenie do jednej celi z pedofilem. Zastanawiające co ci policjanci muszą
mieć w głowach, że tyle trudu chcą włożyć w obronę symbolu środowisk homoseksualnych, ciekawe czy nie czują, iż
występują przeciwko normalnym ludziom, mającym zdrowe poglądy i pragnącym normalności?
Tymczasem warto skupić się na samej tęczy, która pomimo zapowiadanych protestów Ruchu Narodowego, zostanie
zapewne odbudowana, a potem – mimo otaczającej ją ochrony – prędzej czy później znowu spalona. „Polak potrafi” mówi znane porzekadło, a nie brakuje w Warszawie osób dla których sprawą honorową jest usunięcie tego pomnika
bezguścia (oraz dewiacji seksualnych) z Placu Zbawiciela (który to plac nazywają już Placem Zboczeńców).
Tęcza miała być symbolem tzw. tolerancji seksualnej, choć początkowo środowiska LGBT odżegnywały się od powiązania tęczy z ich... tęczową symboliką. Wszystko stało się jawne po całkowitym spaleniu tęczy (ponoć z trudnopalnych
17
materiałów) w listopadzie. Pielgrzymki działaczy lewicy, gwiazdeczek medialnych a nawet ambasadorów kilku „postępowych” państw (np. Szwecji) uwidoczniły, co tęcza dla nich oznacza.
Zaś tęcza nie ostała się jako trwały symbol „tolerancji” w centrum Warszawy. Kilkakrotne jej podpalanie, oraz ogólna
społeczna satysfakcja z tego powodu, uwidacznia, że Polacy narodem „tolerancyjnym” być jednak nie chcą. Efekt jest
taki, że prosta konstrukcja ze sztucznymi kwiatami jest, i pozostanie zapewne ogrodzona, policjanci całą dobę strzegą
tęczy przed jej zniszczeniem, a okoliczni mieszkańcy pragnęliby najchętniej usunięcia tęczy, która do zabudowy Placu
Zbawiciela pasuje jak skarpety do sandałów.
Czy może wreszcie tęczowi aktywiści zauważą, że taka tęcza nie jest już pomnikiem tolerancji, lecz wraz z towarzyszącą
jej ochroną policyjną oraz ogrodzeniem stanowi doskonały pomnik „homofobii” Polaków? Z ogrodzeniem i ochroną
tęcza wygląda mniej szpetnie. Ośmiesza bowiem głównie środowiska LGBT.
Michał Kowalczyk
foto: Jan Bodakowski / wolontariusze składający kwiaty na instalację w warszawskiej Zachęcie
Tomasz Bardamu (ur. 1983), filozof, artysta, hejter internetowy. Mieszka w Warszawie. Zajmuje się końcem świata,
teletransporterami i grubym feminizmem.
Tęcza
Tomasz Bardamu | Tekst pochodzi z kwartalnika: Fronda 68.
God gave Noah the rainbow sign,
No more water, but fire next time.
„Tęcza” jest nihilistycznym antysztandarem, który jednak, jak każdy sztandar, oznacza terytorium. Za pomocą
instalacji, której znaczeniem włada, artystka bierze w posiadanie przestrzeń miejską, afirmując w niej obecność jednych, zarazem wykluczając z niej niepożądanych intruzów.
Mało które współczesne dzieło sztuki wywołało takie kontrowersje jak instalacja „Tęcza” Julity Wójcik. „Wysoka na 9 i
szeroka na 26 metrów kolorowa tęcza […] z 16 tysięcy sztucznych kwiatów nawleczonych na stalową konstrukcję”[1].
Fenomenem społecznym pozostaje fakt, że dzieło sztuki tak zdawałoby się niegroźne, wizualnie przypominające dziecięcy rysunek, znajduje się od niedawna w samym sercu wojny kulturowej. W internecie każde doniesienie medialne na
jej temat komentowane jest albo z zaskakującą pogardą i gniewem, albo z niemalże religijnym entuzjazmem godnym
lepszej sprawy[2]. Przynajmniej część tych reakcji zrzucić można na mniej czy bardziej uzasadnione skojarzenie tęczy z
symbolem „gay pride”. Jednak takie odczytanie tego konfliktu zdaje się go zupełnie trywializować i sprowadzać do groteskowej komedii pomyłek. W takim ujęciu „Tęcza” wydaje się niewarta szczególnego zainteresowania. Powinniśmy
choćby spróbować spojrzeć głębiej, oddając sprawiedliwość „Tęczy”, jako dziełu, które poprzez swój kontekst rzuca
światło na pewne głębsze problemy społeczne. Innymi słowy powinniśmy spróbować potraktować przeciwników, zwolenników, konflikt społeczny, artystkę i instalację poważnie. W tym celu proponuję zacząć od szerszego spojrzenia na
twórczość autorki dzieła.
Julita Wójcik w swojej twórczości zajmuje się tematami, takimi jak codzienność, odrzucenie artystycznego patosu i dowartościowanie zwykłych ludzi. Była to też tematyka jej głośnego happeningu „Obieranie ziemniaków”, w trakcie którego artystka, ubrana w fartuszek obierała ziemniaki w warszawskiej Zachęcie, a jej działanie legitymizowała i sakralizowała instytucja, w której miało ono miejsce”[3].Artystka o wydarzeniu tym mówiła: „Nie chciałam używać wyszukanego języka, narzucać patetycznej postawy. Chciałam sztukę przybliżyć zwykłym ludziom – żeby się jej nie obawiali,
żeby traktowali to, co robią na co dzień, z należytym szacunkiem i nie uważali, że artyści są godni wyższej powagi i
większego zainteresowania”[4]. „Zachował się film rejestrujący reakcje ludzi – opowiada. – Widać, że na mój widok boją
18
się wejść do środka i najpierw wpychają swoje dzieci. To taka próba ogniowa – czy nie będzie wstydu, jak wejdą. Potem
przełamują kolejne bariery i wszyscy pomagają mi obierać te ziemniaki, ponieważ było tam jeszcze parę skrobaczek i
noży”[5]. Ten akt partycypacji publiczności w tworzenie sztuki wydaje się też ważny w likwidowaniu dystansu między
artystą i odbiorcą[6]. Podobnie przy „Tęczy” ważna była współpraca zwykłych ludzi[7]. Można to odczytywać zarówno
jako działanie edukacyjne, oswajające nieprzygotowaną publiczność ze sztuką, jak i bardziej ambitnie, jako próbę
upodmiotowienia odbiorcy[8]. Przez współpracę przy tworzeniu dzieła i przez podniesienie do rangi sztuki zwykłych
czynności domowych, widz stawałby się też artystą, pełnoprawnym uczestnikiem artystycznego dialogu[9].
Mimo tych ambicji „Obieranie ziemniaków” okazało się bodajże najbardziej kontrowersyjnym eventem artystycznym w
dziejach III RP i, być może, eventem najbardziej alienującym przeciętnego Polaka. Artystka wspominała: „Okazało się,
że ta spokojna i wycofana postawa jest równie nieakceptowana jak agresywna postać Marlin Mansona, który w tym
samym czasie koncertował w Warszawie”[10]. W innym wywiadzie artystka tłumaczyła swoje niepowodzenie faktem,
iż „nadal uważany za obowiązujący jest dziewiętnastowieczny mit artysty”. Ale dostrzegła też pewien sukces w fakcie,
że „dialog o wyobrażeniu tego, czym jest sztuka współczesna, w ten sposób właśnie się rozpoczął”[11]. Jak u mało którego polskiego artysty, widać tu uderzający kontrast między programowym, niemalże obsesyjnym egalitaryzmem i
elitaryzmem zakładanym u samych podstaw rozumowania. Sztuka z jednej strony jest tu czymś zwykłym, codziennym,
z drugiej, czymś niezwykle poważnym i istotnym[12]. Wbrew deklaracjom, w praktyce artysta pozostaje w pozycji kapłana świętego obrządku, do którego publiczność zostaje dopuszczona w drodze wyjątku i w akcie wspaniałomyślności.
Ponieważ jeśli przyjmiemy, że odbiorca zostaje dopuszczony do działania artystycznego jako pełnoprawny uczestnik
dialogu, to czy w sytuacji nieporozumienia powinien być jedynym oskarżonym? Czy nie powinniśmy przyjąć też jego
perspektywy i zapytać, czemu ów zwykły człowiek miałby fatygować się do galerii oglądać coś, co równie dobrze może
z większym pożytkiem zrobić sam w domu? Nawet jeśli istnieje trafna i banalna odpowiedź na to pytanie, w dalszym
ciągu zaskakujące wydaje się, że pytanie nie zostało przez artystkę w ogóle postawione. Dla Wójcik cała wina leży po
stronie odbiorcy oczekującego ładnych obrazków. Nie stawia natomiast pytania, czy jakaś odpowiedzialność nie ciąży
też na artyście, który być może powinien zaoferować jakąś dla tych obrazków alternatywę.
Co istotne dla naszych rozważań, po latach artystka uznała, że właśnie ta kontrowersja dotycząca istoty sztuki, interpretowana jako wyraz ignorancji publiczności, przyczyniła się do sukcesu happeningu: „W zasadzie wtedy zaczęła się w
Polsce szeroka dyskusja o sztuce współczesnej, czym ona właściwie jest. Dlaczego nie jest tylko ładnym obrazkiem,
który można powiesić na ścianie”[13].
„Dziś już rzadko słyszę to pytanie: czy to jest sztuka?” – dodaje. Ponownie może zaskoczyć użycie słowa „dialog”, zdającego się sugerować konfrontację dwóch opinii w celu wypracowania wspólnego stanowiska, zawarcia kompromisu, czy
dojścia do prawdy, z sugestią, że jedna strona nie wie, o czym mówi[14]. Nazywanie dialogiem belferskiego pouczania,
nawet jeśli odbywa się w trakcie rozmowy, wydaje się jednak nadużyciem. Z drugiej strony, w świetle powyższych
uwag można zaryzykować opinię, że nie mamy tu do czynienia z potknięciem językowym, ale raczej z maskowaniem
pozycji siły dyskursem egalitarności. Co więcej, możliwe, że ta postawa jest charakterystyczna dla całej twórczości artystki. Jak pisze Jacques Ranciere:
„Człowiek, jak mówi Arystoteles, jest istotą polityczną, ponieważ posiada mowę, która czyni wspólną sprawą kwestię tego,
co sprawiedliwe i niesprawiedliwe, podczas gdy zwierzę ma tylko głos, który sygnalizuje radość i ból. Cała jednak kwestia
polega na tym, by dowiedzieć się, kto posiada mowę, a kto jedynie głos. Zawsze odmowa traktowania niektórych kategorii
ludzi, jako istot politycznych zaczynała się od odmowy traktowania odgłosów wydobywających się z ich ust, jako dyskursu”[15].
Próbując zająć pozycję odbiorcy, trudno oprzeć się wrażeniu, że obawiający się sztuki „zwykły człowiek”, który zbłądziłby pod dach Zachęty, skonfrontowany z fotografowaną i otoczoną dziennikarzami artystką, otrzymującą granty i
nagrody za „to, co on robi na co dzień” po ośmiu godzinach pracy, by nakarmić trojkę dzieci, prędzej poczułby się poważnie obrażony, niż wzruszony docenieniem. Z tej „ulicznej” perspektywy happening artystki wydaje się bezlitosną
drwiną. Parodią zwykłego życia, wyrwanego z nadającego mu znaczenie kontekstu codziennego znoju i umieszczonego
w sztucznym środowisku galerii sztuki, gdzie jawi się jako bezsensowny, bezużyteczny rytuał. Przy bardziej ekstrawaganckiej interpretacji twórczość artystki można rozumieć nie jako próbę emancypacji, tylko wprost odwrotnie, jako
próbę ustanowienia władzy za pomocą przemocy symbolicznej. Posługując się terminologią Johna Fiske, możemy powiedzieć, że program Wójcik roztacza wizję demokracji semiotycznej[16]. „Zamiast relegować widzów do pasywnego
obserwowania, semiotyczna demokracja umożliwiałaby poszczególnym osobom wzbogacanie bogatej i ekspansywnej
struktury prawdziwej domeny publicznej, gdzie każdy uczestniczyłby w równym stopniu w ciągłym procesie kulturalnej produkcji”[17]. „Publika mogłaby, w rożnym stopniu, odrzucać, subwertować i przekodowywać pewne symbole kulturowe, żeby wyrażać znaczenia bardzo rożne od tych, które zamierzał ich twórca, przez co wzmacniałby konsumen-
19
tów, raczej niż producentów”[18]. Jak jednak widzieliśmy, ten egalitaryzm okazuje się blefem. Widzowie mogą uczestniczyć w spektaklu, może im pochlebiać gest uhonorowania ich tytułem artystów dnia codziennego, czy chęć podjęcia z
nimi „dialogu”. Jednak to dyplomowany artysta (krytyk/kurator/kulturoznawca) w dalszym ciągu kontroluje dyskurs,
pozostaje hegemonem[19]. Widzimy tu, jak egalitaryzm Wójcik okazuje się tak naprawdę ukrytym językowym ekspansjonizmem[20]. Rzuca to światło na uwagę artystki, że mimo iż „[chciała] żeby [...] [zwykli ludzie] nie uważali, że artyści
są godni wyższej powagi i większego zainteresowania”. To, gdy „[osiągnęła] ten efekt […] czasami aż się go [boi]”[21].
Z tej perspektywy dość interesująco jawi się sprawa „Tęczy” na placu Zbawiciela. Mówiąc o znaczeniu tej instalacji,
autorka wspomina, że tęcza ma po prostu kojarzyć się pozytywnie[22], dodając, że „głównym założeniem” było to, by
„była całkowicie wolna od jakichkolwiek narzuconych znaczeń. Po prostu – aby była piękna”[23]. Z pozoru wydaje się
to zgodne z deklaracją, że miała ona pogodzić zwaśnione grupy warszawiaków[24]. „Tęcza” jest tu symbolem pojednania pod swoistym antysztandarem. Ponieważ symbole wykluczają, autorka czyni swoje dzieło symbolem braku symboli, co wydaje się jej ceną jedności. Nieuniknioną konsekwencją odrzucenia wszystkiego, co mogłoby potencjalnie wygenerować konflikt, jest banalność i infantylizm[25]. Jednocześnie, mimo wszystko, wybór tej symboliki wydaje się nie
być dyktowany pragmatyzmem. Podobnie jak w przypadku „Obierania ziemniaków”, nie jest metodą osiągnięcia wyższego celu pojednania, która eksperymentalnie sfalsyfikowana byłaby albo odrzucona, albo korygowana. Wydaje się
raczej utopijnym konstruktem. Wynikiem abstrakcyjnych rozważań nad wyobrażeniem autorki o idei jedności, który w
narzuconym dyskursie funkcjonujące jako dogmat. W rezultacie staje się nie tyle zaproszeniem do uczestniczenia w
procesie nadawania znaczeń, co narzuconym tabu, którego odrzucenie, z pozoru paradoksalnie, oznacza wykluczenie ze
wspólnoty. Narzucenie znaczenia nieznaczenia okazuje się technologią kontroli. W tym sensie „Tęcza” jest nihilistycznym antysztandarem, który jednak, jak każdy sztandar, oznacza terytorium. Za pomocą instalacji, której znaczeniem
włada, artystka bierze w posiadanie przestrzeń miejską, afirmując w niej obecność jednych, zarazem wykluczając z niej
niepożądanych intruzów. Sama autorka wspomina: „Staram się, by moja sztuka stwarzała możliwość albo samoidentyfikacji, albo negacji, żeby była w niej jakaś sprzeczność z poglądami danego człowieka”[26]. „Moja sztuka rzeczywiście
dostrzega pewne napięcia, ale nie eskaluje ich”[27]. W innym miejscu zauważa: „w pewnym sensie, paradoksalnie, cieszę się, że podpalono moją «Tęczę» w Warszawie. Wzbudza wiele emocji, czyli mówi o czymś istotnym. To historia,
która dzieje się tu i teraz, na naszych oczach”[28]. Ponownie, pozór inkluzywnej strategii okazuje się ukrywać wykluczenie i kulturowy imperializm. Tabu prowokuje jednak do transgresji. W tym świetle należy widzieć powtarzające się
podpalenia obiektu.
Akty ikonoklastii często są w polskim świecie artystycznym rozumiane jako trywialny wandalizm albo jako autorytarny
akt cenzury[29]. O ile w poszczególnych przypadkach może to być mniej czy bardziej uzasadnione podejście, w przypadku „Tęczy”, której wydźwięk jest wybitnie konformistyczny, a oddolny i cykliczny charakter ataków powoduje, że
łatwo rozumieć je jako głos ludu, zdaje się zaskakiwać. Jakakolwiek krytyka socjologiczna w kategoriach władzy powinna nas jednak przygotować na taką postawę. Jasne jest, że chodzi o walkę o symboliczną hegemonię i monopol semiotyczny kulturowego establishmentu[30]. Gdy zrozumiemy ten fakt, z łatwością zauważymy, że podpalenia mają
charakter polityczny[31], a przede wszystkim artystyczny, mieszczący się w tradycji sytuacjonistycznej taktyki détournement[32], czy bardziej współczesnym ruchu „culture jamming”[33]. Powinniśmy je więc rozumieć jako zamach na
semiotyczny monopol za pomocą modyfikacji zastanych przedmiotów w sposób, który radykalnie zmienia ich znaczenie[34]. To spostrzeżenie pozwoli nam dość łatwo odpowiedzieć na ewentualny zarzut usprawiedliwiania wandalizmu:
„Kiedy Perdo Carvajal został zapytany «Jeśli modyfikacja billboardu jest nielegalna, jak można ją usprawiedliwić?» odpowiedział, że mimo iż inni [...] mogą twierdzić, że łamiemy ich prawo wolności do wyrażania samych siebie, «moim prawem
człowieka jest zniszczenie komunikatu, jeśli jest on fałszywy. Mam prawo go zmienić». To powtarzający się argument
przedstawiany przez «culture jammerów». Uważają, że mają prawo zmieniać billboard, którego nigdy nie chcieli oglądać,
gdy nie stać ich na odpowiedź za pomocą własnej reklamy”[35].
Jeśli przyjrzymy się samemu działaniu, uderza nas transparentność jego symboliczności. Odsłonięcie metalowej konstrukcji, przez spalenie plastikowych kwiatów wykonanych przez zmanipulowanych wolontariuszy, którzy wierząc w
kłamstwo partycypacji, zostali użyci jako bezpłatna siła robocza, legitymizująca działania hegemona, wydaje się tak
oczywistą metaforą, że trzeba wykazać się złą wolą, by jej nie zauważyć. Różnice znaczeń możemy też zauważyć, jeśli
sięgniemy po biblijną metaforykę, do której odwołuje się artystka. Wójcik w jednym wywiadzie mówi:
„W naszym gdańskim Muzeum Narodowym właśnie po raz kolejny oglądałam słynny «Sąd Ostateczny» Hansa Memlinga. W głównej części tego ołtarza namalowana jest tęcza, na której siedzi Chrystus Zbawiciel. Uświadomiłam sobie, że
tęcza była też symbolem przejścia do raju, czyli uwalniania się od trosk”[36].
Natomiast Hartmann Schedel w swoim „Liber chronicarum” tak opisywał symbolikę apokaliptycznej tęczy:
20
„Tęcza ma dwa główne kolory, nawet jeśli niektórzy mówią o sześciu albo czterech. Kolor wodnisty oznacza powódź, która
minęła, kolor ognisty symbolizuje nadchodzący sąd ognia. Nie powinieneś martwić się już pierwszym, ale przygotować się
na drugie”[37]. Ogień ma tu więc też znaczenie symboliczne, nie tylko jako moc demaskująca ukrytą za idyllicznymi
obietnicami sztucznych rajów konkretną twardą realność panującego porządku (pamiętajmy, że w wielu kulturach
ogień uważany jest za moc oczyszczającą), ale również jako element polemicznej wizji świata, gdzie realny konflikt jest
ceną, jaką musimy zapłacić za raj.
W tym momencie czytelnik, który od dłuższego czasu już śledził te wynurzenia z cynicznym uśmieszkiem, może spytać:
„Wszystko to bardzo pokrętne i nawet wesołe. Pośmialiśmy się i popodnosiliśmy brew w niedowierzaniu, ale może już
starczy? «Tęczę» regularnie podpala grupa anarchizujących artystów ulicznych? To marna prowokacja czy wrodzony
kretynizm?”. Nie zajmując stanowiska w ostatniej kwestii, spieszę jednak wytłumaczyć, że wcale nie musimy tu zakładać aż tak szalonych hipotez. Wprost przeciwnie, możemy przystać na najprawdopodobniejszą, że kolejne akty były od
siebie zupełnie niezależne, możliwe, że dokonane z rożnych motywacji i to, być może, jest tu najciekawsze. Otóż sądzę,
że możemy tu mówić o swoistym memie, czy też (pozostając w używanej tu terminologii insurekcyjnej) o wirusie społecznym, programującym subwersywne działania artystyczne. Możemy to odczytać jako spisek idealny, w którym sami
spiskowcy nie wiedzą, że są spiskowcami. Zachodzi tu, być może, pewne pokrewieństwo z ruchem Anonymous. Choć w
tym drugim przypadku możemy prawdopodobnie mówić o świadomości wspólnych celów i koordynacji działań, tu
natomiast, być może, poruszamy się w przestrzeni pomiędzy motywacją ideologiczną a sztubackim żartem. Obie te
postawy możemy jednak opisać w ten sposób: infantylizujące odbiorców i współtwórców dzieło Julity Wójcik spotyka
się tu z buntem publiczności. Emancypując odbiorców, czyniąc ich równorzędnymi artystce twórcami przez przekształcenie jej plastikowego, idyllicznego manifestu niedojrzałości i pasywności w niepokojące, żywe, anarchistyczne dzieło.
W ten sposób autorce udało się osiągnąć swoje deklaratywne zamierzenie przełamania granicy między artystą, widzem
i dziełem, wywołując tym razem realną polemikę na poziomie symbolicznym, zmuszając artystkę do zajęcia pozycji
dyskutanta, nie belfra. Artystka zarzuca wprawdzie oponentom, że „występują anonimowo, są «zakapturzeni» i oprócz
tego, że ją podpalili to nie występują z żadnym innym przesłaniem”[38], ale sama przyznaje, że „tym się właśnie charakteryzuje przestrzeń publiczna, że jest otwarta na interpretację”[39]. Wydaje się, że interpretacja w kategoriach homofobii i lęku przed innością, często pojawiająca się ostatnio w mediach, jest raczej próbą uniknięcia dialogu i powrotu za
bezpieczne nauczycielskie biurko. Można by wprost spytać, czy alienująca wszelką opozycję odgórna deklaracja jedności nie jest w znacznie większym stopniu nasycona lękiem przed innym, próbą odebrania mu głosu? Jednak istotniejszym pytaniem pozostaje, czy autorkę stać na podjęcie prawdziwego dialogu, zamiast protekcjonalnych połajanek. Na
razie, media informują, że następna tęcza ma być ognioodporna. Ω
[1] puszka.waw.pl, http://puszka.waw.pl/tecza-projekt-pl-2787.html
[2] Znakomitą ilustracją tych emocji jest oświadczenie wydane przez Instytut Adama Mickiewicza po pierwszym podpaleniu instalacji, zawierający zdania, takie jak: „Kimkolwiek jesteś, wandalu, zniszczyłeś instalację artysty, która od
pierwszego dnia pięknie zrosła się z naszym miastem. Zniszczyłeś dzieło sztuki, obiekt, który od blisko pół roku wywoływał uśmiech na twarzach tysięcy warszawiaków, przyjezdnych z całego świata, a nawet kibiców”, ibid.
[3] Karol
Sienkiewicz,
„Julita
Wójcik”,
/eo_event_asset_publisher/eAN5/content/julita-wojcik
Culture.pl.http://www.culture.pl/baza-sztuki-pelna-tresc/-
[4] Julita Wójcik, „Julita Wójcik. Sztuka ziemniaków i karmników dla niebieskich ptaków” rozmowę przepr. Paulina
Reiter, „Wysokie Obcasy”, http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,2744808.html
[5] Grażyna Antoniewicz, „Pochwała codzienności według gdańskiej artystki Julity Wójcik”, „Dziennik Bałtycki”, http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/745845,pochwala-codziennosci-wedlug-gdanskiej-artystkijulitywojcik,id,t.html
21
[6] „Zawsze najbardziej mi zależało na tym, żeby wciągać jak największą grupę ludzi w obszar sztuki”, Julita Wójcik,
„Tęcza
łączy
dwie
Polski”,
rozmowę
przepr.
Agnieszka
Kowalska,
Gazeta.pl,http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,11927995,Tecza_laczy_dwie_Polski.html
[7] „Za każdym razem dla artystki liczyło się to, aby w tworzeniu i przygotowaniu kwiatów wzięli udział okoliczni
mieszkańcy. Elementy potrzebne do warszawskiej instalacji powstały w ramach warsztatów w Zachęcie”, puszka.waw.pl, http://puszka.waw.pl/tecza-projekt-pl-2787.html
[8] „Staram się pokazać, że każdy może uczestniczyć w tworzeniu sztuki współczesnej, może wziąć w tym udział”, Karol
Sienkiewicz,
„Julita
Wójcik”,
Culture.pl,http://www.culture.pl/baza-sztuki-pelnatresc//eo_event_asset_publisher/eAN5/content/julita-wojcik
[9] „Komplety koronkowych serwetek, haftowanych poduszek i obrusów są prywatnymi kolekcjami codziennych obrazów dla każdego, gdzie kompletuje się pasujące do siebie rękodzieła sztuki. Zwyczajny antyshow gdzie sztuka dzieje się
każdego dnia. Dokonuje się przewrót w kapciach z szumem telewizora w tle”, „Julita Wójcik”, http://www.galeriaarsenal.pl/wystawy/julita-wojcik.html
[10] Julita Wójcik, „Ta od ziemniaków”, rozmowę przepr. Rafał Radwański, Magazyn
ci,http://magazynsztuki.eu/old/archiwum/prezentacje/wojcik/ziemniaki/wojcik_radwanski.html
Sztuki
w
Sie-
[11] Julita Wójcik, „»Warszawie odpowiada obraz na wpół zniszczony« mówi Julita Wójcik”, rozmowę przepr. Agnieszka
Wilke,
Gazeta.pl,http://m.trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,106540,13342852,_Warszawie_odpowiada_obraz_na_wpol_zniszczony
_mowi.html
[12] Kurator CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie Ewa Gorządek o twórczości Wójcik napisała: „Te proste czynności
nabierają rangi dopiero wpisane w kontekst artystyczny, który z jednej strony nobilituje, z drugiej zaś pozbawia sztukę
waloru elitarności. Pokazuje, jak może ona negocjować z rzeczywistością na równych prawach”, Ewa Gorządek, „Julita
Wójcik”,http://kolonia-artystow.pl/article/julita-wojcik/97
[13] Julita
Wójcik,
„Tęcza
łączy
dwie
Polski”
rozmowę
przepr.
Agnieszka
ta.pl,http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,11927995,Tecza_laczy_dwie_Polski.html
Kowalska,
Gaze-
[14] „»Obieranie ziemniaków« służyło strąceniu artysty z piedestału. Jednocześnie chciałam, żeby widzowie wyszli z
roli widza i pomogli mi »robić sztukę«. A potem każdy poczuł, że musi się wypowiedzieć na temat sztuki współczesne”,
Julita Wójcik, „»Obieranie ziemniaków« nadal wszyscy pamiętają. Wywiad z Julitą Wójcik, laureatką Paszportów Polityki”, rozmowę przepr. Borys Kossakowski, Trojmiasto.pl, http://kultura.trojmiasto.pl/Obieranie-ziemniakownadalwszyscy-pamietaja-Wywiad-z-Julita-Wojcik-laureatka-Paszportow-Polityki-n65767.html
[15] Jacques Ranciere, „Estetyka jako polityka”, Warszawa 2007, s. 25.
[16] John Fiske, „Television Culture”, Nowy Jork 2001.
[17] Sonia Katyal, „Semiotic Disobedience”, 84 Washington University Law Review (2006), s. 490.
[18] Ibid. s. 489-490.
[19] „Historia nieustannie dowodzi, że dyskurs jest nie tylko czymś, co tłumaczy walki i systemy panowania, lecz również tym, dla czego i poprzez co walczymy – jest władzą, którą usiłujemy zdobyć”. Michel Foucault, „Porządek dyskursu”, Gdańsk 2002, s. 8.
[20] Nadmieńmy tu, by uniknąć niepotrzebnych nieporozumień, że władza symboliczna, którą dysponuje artystka, nie
jest naturalnie jej indywidualną własnością, tylko efektem przynależności do uprzywilejowanej klasy świata sztuki i
tegoż struktury.
[21] Julita Wójcik, „Julita Wójcik. Sztuka ziemniaków i karmników dla niebieskich ptaków”, rozmowę przepr. Paulina
Reiter, „Wysokie Obcasy”, http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,2744808.html
[22] „«Tęczę» można interpretować na rozmaite sposoby, ale zawsze powinna ona nieść pozytywne skojarzenia”, «Tęcza” na placu Zbawiciela», „Rzeczpospolita”,http://www.rp.pl/artykul/887958.html
[23] Ibid.
[24] „Po Brukseli marzyłam, żeby znalazła się w Warszawie. Ale takim momentem, który mnie do tego ostatecznie
przekonał, były rozruchy na pl. Konstytucji 11 listopada 2011 r. Bo tam ujawnił się brutalnie podział Polski. A ponieważ
22
znałam wpływ tęczy na ludzi, pomyślałam, że to jest taki obiekt, który mimo oczywistych skojarzeń – z LGBT, z jedną ze
stron – połączy i pogodzi te dwie opcje.[...] W trakcie Euro tęcza też może godzić kibiców przeciwnych drużyn. Tu też są
emocje”. Julita Wójcik, „Tęcza łączy dwie Polski”, rozmowę przepr. Agnieszka Kowalska, Gazeta.pl,http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,11927995,Tecza_laczy_dwie_Polski.html
[25] „Specjalnie wybrałam taką formę tęczy, która będzie się kojarzyć z dzieciństwem. Wydawało mi się, że właśnie
taka forma będzie propozycją dla każdego”, Julita Wójcik „Wiosną nowa «Tęcza» na placu Zbawiciela”, rozmowę przepr.
Amelia Panuszko, „Wprost”,http://www.wprost.pl/ar/392903/Wiosna-nowa-Tecza-na-Placu-Zbawiciela/
[26] Ibid.
[27] Ibid.
[28] Julita Wójcik, „«Obieranie ziemniaków» nadal wszyscy pamiętają. Wywiad z Julitą Wójcik, laureatką Paszportów
Polityki”,
rozmowę
przepr.
Borys
Kossakowski,
Trojmiasto.pl,http://kultura.trojmiasto.pl/Obieranieziemniakownadal-wszyscy-pamietaja-Wywiad-z-Julita-Wojcik-laureatka-Paszportow-Polityki-n65767.html
[29] Por. np. Izabela Kowalczyk, „Sztuka, przemoc i demokracja”, „Obieg”, http://www.obieg.pl/artmix/1742. Artur
Żmijewski twierdzi wprawdzie, że politycy „są w stanie używać strategii sztuki” (Artur Żmijewski, „Stosowane Sztuki
Społeczne”, w: „Krytyka Polityczna” 2007, nr 11/12, s. 16), choć stosowane przez niego implicite rozróżnienie na polityków używających strategii sztuki i ludzi uprawiających sztukę zdaje się niejasne.
[30] Por. „Każdy skutek kojarzy się z władzą, a posiadania władzy sztuka obawia się najbardziej. Kłopot tylko w tym, że
tę władzę ma. Ma władzę nazywania, definiowania, ingerowania w porządki kulturowe, wytwarzania nacisku na elementy struktury społecznej poprzez włączanie ich do artefaktów (pisząc artefakt, mam na myśli obiekt sztuki). Artefakt
jest przecież aparatem aktywnie modelującym fragmenty rzeczywistości. Jeżeli polityka jest władzą nazywania, to sztuka taką władzę posiada – być może nawet wbrew własnej woli”. Artur Żmijewski, „Stosowane Sztuki Społeczne”, w:
„Krytyka Polityczna” 2007, nr 11/12, s. 17.
[31] Por. „Ikonoklaści – konceptualiści ostrze swego ataku kierują nie tylko ku dziełu sztuki, ale i artyście pojmowanemu jako namaszczony kapłan, demiurg czy wrażliwe medium. Ich zadaniem jest ujawnianie manipulacji”. Agnieszka
Gralińska-Toborek, „Idea a obraz: Ikonoklastyczny aspekt konceptualizmu”, w: „Sztuka i Dokumentacja” nr 6/2012.
[32] „Powstałe w wyniku zastosowania techniki détournement prace, wykorzystując gotowe elementy spektaklu, były
demonstracyjnymi wizualizacjami odmowy, «negacji spektaklu». Détournement „służyło realizacji sztuki zarazem ją
unicestwiając [sic!]”. Łukasz Ronduda, „Strategie subwersywne w sztukach medialnych”, Kraków 2006, s. 63.
[33] Por.
Jan
Lloyd,
„Culture
Jamming:
Streets”,http://www.hums.canterbury.ac.nz/cult/research/lloyd.html
Semiotic
Banditry
in
the
[34] Por. „Subwersja w tym znaczeniu może być rozumiana jako pewna metodologia czy też technika konstrukcji dzieła
artystycznego oparta na montażowej operacji dekontekstualizacji i rekontekstualizacji «gotowych» materiałów wizualnych (obrazów) przejętych ze sfery sztuki lub szerszej kultury wizualnej. Z drugiej strony termin subwersja, w bardziej
powszechnym znaczeniu, konotuje rodzaj pewnej postawy krytycznej (zazwyczaj względem kultury dominującej). Jednak, co wydaje się szczególnie ważne, to to, iż jest to rodzaj postawy krytycznej formułującej swój protest z wewnątrz
krytykowanej rzeczywistości, z pozycji uwikłania w nią, a nie z «projektowanej» pozycji zewnętrznej”. Łukasz Ronduda.
„Strategie subwersywne w sztukach medialnych”, Kraków 2006, s. 9.
[35] Jan Lloyd, „Culture Jamming: Semiotic Banditry in the Streets”.
[36] Julita
Wójcik,
„Tęcza
łączy
dwie Polski”,
rozmowę przepr.
Agnieszka
ta.pl,http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,11927995,Tecza_laczy_dwie_Polski.html
Kowalska,
Gaze-
[37] Za: Bo Lindberg „The Fire Next Time”, w: „Journal of the Warburg and Courtauld Institutes”, Vol. 35 (1972).
[38] Julita Wójcik, „Wiosną nowa «Tęcza» na placu Zbawiciela”, rozmowę przepr.
„Wprost”, http://www.wprost.pl/ar/392903/Wiosna-nowa-Tecza-na-Placu–Zbawiciela/
Amelia
Panuszko,
[39] Julita
Wójcik,
„Tęcza
łączy
dwie Polski”,
rozmowę przepr.
Agnieszka
ta.pl,http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,11927995,Tecza_laczy_dwie_Polski.html
Kowalska,
Gaze-
Tekst pochodzi z kwartalnika: Fronda 68.
23

Podobne dokumenty