Historia fatalnego zauroczenia
Transkrypt
Historia fatalnego zauroczenia
Piątek 19 października 2012 Dodatek specjalny Historia fatalnego zauroczenia „Manon Lescaut” Pucciniego rozpoczyna się od tego, że tytułowa bohaterka jedzie do klasztoru. Będzie u pana klasztor? Mariusz Treliński: W tej historii mamy do czynienia z nieustanną grą. Klasztor to jest z wielu bluffów Manon. Samo imię Manon zawiera w sobie zagadkę. Ma – oznacza moja, non – to oczywiście nie. Manon jest tajemnicą. Jest niemożliwością, sprzecznością, prototypem femme fatale, postacią nierzeczywistą, fantazmatem powołanym do życia przez mężczyzn ku ich własnej zagładzie. Kluczowym pomysłem tej realizacji jest stwierdzenie, że Manon nie istnieje, że jej istnienie jest właśnie nie-możliwe. Mamy tu do czynienia ze złożoną siatką odbić i wyobrażeń, na temat kobiecości jako takiej. Chodzi o negocjacje z własnym pragnieniem. To my dialogujemy z własną wyobraźnią. Tak, dlatego nie ma co rozważać, czy Manon jest aniołem albo diabłem. Taka interpretacja nie miałaby dzisiaj sensu. Ona jest tym, co chce w niej dostrzec mężczyzna. Lustrem pragnień, lustrem perwersji. Narracja jest subiektywna. Nigdy nie pada odpowiedź, jak jest naprawdę. Prawdy nie ma. Są tylko kolejne maski. Odtwórczyni tytułowej roli Amanda Echalaz w kolejnych scenach pokaże sprzeczne, nieprzystające do siebie cechy postaci, tworząc postać prawie nierealną. Wielką inspiracją były dla mnie filmy Bunuela „Mroczny przedmiot pożądania” gdzie główną postać odtwarzają dwie aktorki o całkowicie odmiennym typie i „Zagubiona autostrada” Lyncha, gdzie z kolei jedna aktorka gra dwa wcielenia kobiety. Bardzo współczesne są tematy melancholii, w którą popada kawaler des Grieux, niesamowite spotkania, miłość i pieniądze. Bohater tej opowieści przezwycięża swoją melancholię uciekając z rzeczywistości w marzenie. Kreuje typ kobiety idealnej, której oddaje się we władanie. Niesamowite jest to, że we wszystkich operach Pucciniego relacje mężczyzn i kobiet są pionowe: albo mamy do czynienia z ubezwłasnowolnionymi sierotkami typu Liu, Butterfly albo femme fatale: Manon czy Turandot. Między kochankami nie ma partnerskich związków. „Manon Lescaut” to historia fatalnego zauroczenia. Co jest istotą zauroczenia? Na mocy własnego życzenia kreujemy cud. Z miliona osób które nas otaczają w wielkim mieście, z setki, które znamy trochę bliżej i potencjalnie mogłyby nas zaintrygować, wybieramy jedną, mówimy nagle – to Ona. Jej obraz wdziera się pod powiekę i całkowicie zmienia optykę widzenia. W tym kontekście pytanie o realność jest całkowicie pozbawione sensu. Znajdujemy się w świecie iluzji. W operze des Grieux jest biednym kawalerem, a Manon, kobietą, której pieniądze nie są obojętne. To nie będzie opowieść o pieniądzach. Będą w niej istnieć, ale nie na pierwszym planie. Spotkają się dwa horrory. Z jednej strony mamy do czynienia ze środowiskiem korporacyjnym, z horrorem monotonnej, wyobcowanej codzienności ludzi pędzących codziennie do biura. A z drugiej, może jeszcze większy horror własnej wyobraźni, w który ucieka De Grieux, co doprowadza go do całkowitej dezintegracji, wręcz do utraty tożsamości. A co z motywem ojca bohatera i Geronta, który zdobył Manon? Dominujący ojciec z powieści Prevosta, w libretcie nie istnieje, jest za to obecny Geront. W oryginale to postać z farsy. U mnie trochę bardziej serio. Geronte jest figurą, broniącą bohaterowi dostępu do ukochanej kobiety. To mówi o tym, kim jest dla niego Manon Lescaut, bohaterka nowego spektaklu i dlaczego Giacomo Pucciniego uważa za geniusza ARCHIWUM TEATR WIELKI – OPERA NARODOWA / IZABELA GRZYBOWSKA ARCHIWUM TW – ON/ JACEK POREMBA MARIUSZ TRELIŃSKI ≥Mariusz Treliński: Zmieniają się nazwy stacji, tak jak zmieniają się stany emocjonalne bohatera, który ciągle jest w świecie wewnętrznym demoniczny potwór, monstrum stojące na straży praw, obsceniczny „ojciec”, odcinający syna od kobiecości. To echo Komandora z „Don Juana”. To również postać z „Zagubionej autostrady” – groźny mafioso, który nie pozwala dotknąć pożądanej kobiety. Okazuje się, że to klasyczny motyw, powiedziałbym wręcz trójkąt edypalny. Czy zobaczymy egzotyczne pejzaże – Paryż, Nową Gujanę, Nowy Orlean? Tak naprawdę chodzi tu o podróż wewnętrzną. U mnie odbywa się ona na stacji metra, w magicznym miejscu, gdzie spotyka się przypadek i czas. A także tajemniczą kobietę, za którą podążamy. Kolejne stacje to piętra upadku De Grieux. Zmieniają się nazwy stacji, tak jak zmieniają się stany emocjonalne bohatera, który ciągle jest w świecie wewnętrznym. Świat, w którym funkcjonujemy, coraz bardziej przypomina ten wirtualny. Bez względu na to, gdzie podróżujemy, wszędzie jest podobnie. Czy można w takim razie przebić się na drugą stronę? Nie wiem, czy druga strona w ogóle istnieje. Mogę opowiedzieć o sobie: dwie trzecie życia spędzam poza światłem dnia, na scenie. Mam wrażenie, że fikcja odbija fikcję. Ale jest to problem szerszy: my wszyscy przed ekranami komputerów jesteśmy echem cywilizacji opisanej przez Leibnitza – cywilizacji monad, pozornie połączonych z całym globem, a jednocześnie samotnych, zamkniętych w swoim życiu wewnętrznym. Komunikujemy się ze światem wykrzyknikami esemesowymi albo dziwnymi zdaniami na Facebooku. W momencie kiedy ustaje prawdziwy dialog, znikają relacje. Nie dotykamy siebie, pozostaje zewnętrzny ogląd, pozory zastępujące prawdę. A kobiety, które spotykamy, są równie nierealne jak te na okładkach magazynów czy z Internetu. Myślę, że to definicja naszych czasów, cywilizacji Onanii w której przyszło nam żyć. Wyobraża pan sobie zerwanie z tym światem, życie, może nie klasztorze, ale w rodzaju pustelni, z dala od Cosmopolis? Swoje życie dzielę między realizacje operowe i las, do którego uciekam, na Suwalszczyznę. To właściwie miejsce odosobnienia, gdzie wymyślam większość moich spektakli. Czytam, rozmyślam. W pustce najlepiej słyszy się własne myśli. Fantastycznie się tam czuję, ale scena wzywa. To jest jak narkotyk. Adrenalina, która powoduje że od sześciu tygodni pracujemy dzień i noc, jesteśmy śmiertelnie zmęczeni, a już przerażeni, że ten czas się kończy. Depresja poporodowa, która przychodzi po premierze, jest dla mnie zawsze najgorsza. Patrzę na ludzi spokojnie spacerujących po ulicy i zadziwia mnie fakt, że świat się, o dziwo, nie zmienił. Puccini to niezwykle ważny dla pana autor. Wcześniej wystawiał pan „Madame Butterfly”, „Turandot”, „Cyganerię”. Mówi się o Puccinim, że był twórcą weryzmu. Wprowadził na scenę realne sytuacje i przestrzenie. Ale akurat tego w jego operach nie lubię: motywów krajoznawczych, pseudoegzotyki. To co jest ważne? Wiadomo, że wszyscy kompozytorzy starają się zbudować muzyką psychologię postaci. Oddać tak zwaną prawdę. Moim zdaniem Puccini jest jedynym kompozytorem, który muzyką, jak rentgenem prześwietla wnętrze człowieka. U niego muzyka całkowicie wynika z dialogu i psychologii bohaterów. Na tym polega jego geniusz i prawdziwy weryzm. W drugim akcie „Manon Lescaut” muzyka opowiada realistyczną kłótnie kochanków. To niezwykła scena. Czy pielgrzymował pan do Luki, gdzie urodził się Puccini? Byłem oczywiście w Luce, mieszka tam nawet mój agent. Odwiedzałem miejsca i kawiarnię, gdzie przesiadywał Puccini. Ale szczerze mówiąc, najwięcej powiedziało mi o nim zdjęcie – portret eleganckiego dandysa, który coś ukrywa. Była w tym jakaś mieszanka pozerstwa, siły i wykreowanej pewności siebie. Przypadek dla psychoanalityka i może niezły komentarz do jego twórczości. —rozmawiał Jacek Cieślak 2 Piątek rp.pl ◊ 19 października 2012 Trzeba szukać swojej szansy wyjaśnia, dlaczego została prezydentem Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki ALEKSANDRA KURZAK ogromne znaczenie dla moich dalszych losów artystycznych. Używając współczesnego języka piaru, należałoby powiedzieć, że została pani twarzą Konkursu Moniuszkowskiego. Aleksandra Kurzak: Pozostańmy przy faktach. To Maria Fołtyn już kilka lat temu chciała, żebym pomogła w jego organizacji, a jej życzenie to dla mnie ogromne wyróżnienie. MATERIAŁY PRASOWE Co nowego wniesie więc pani do edycji, która odbędzie się w maju przyszłego roku? Nie zmieniamy w zasadniczy sposób programu. Każdy uczestnik będzie musiał zaśpiewać arie, jak i pieśni, muzykę od XVIII wieku do współczesności. We wszystkich etapach obowiązkowy będzie nadal utwór polskiego kompozytora, nie tylko Moniuszki. Zależy mi natomiast na tym, by sukces młodego śpiewaka w tej warszawskiej rywalizacji miał dalsze konsekwencje, przyniósł mu korzyści mierzone nie tyle wysokością nagrody, ile ciekawymi propozycjami. Cieszę się, że obok Izabelli Kłosińskiej i Andrzeja Dobbe- Chcemy więc promować Stanisława Moniuszkę czy młodych śpiewaków? Promujmy muzykę polską, a w jej dziejach Stanisław Moniuszko odegrał istotną rolę. A przy okazji należy robić konkurs atrakcyjny dla młodych śpiewaków z Europy Zachodniej, którzy w ostatnich edycjach rzadko do nas przyjeżdżali. Ich obecność też może okazać się ważna dla promocji muzyki polskiej. ra udało mi się zaprosić do jury dyrektorów Covent Garden, La Scali, Theater an der Wien, oper w Hamburgu i Frankfurcie, festiwalu Arena di Verona, a także szefa wielkiej agencji, IMG Artits. Wiem, jak ważna jest możliwość zaprezentowania się przed takim gremium. Ja otrzymałam tę szansę na konkursie Operalia organizowanym przez Plácido Domingo. Nie zdobyłam, co prawda, nagrody, ale sam udział miał A jak wspomina pani udział i zwycięstwo w Konkursie Moniuszkowskim w 1998 roku? Był dla mnie ważny choćby dlatego, że usłyszała mnie wówczas profesor Ingrid Kremling i dzięki temu odważyłam się wyruszyć z Polski do Hamburga. A stało się to możliwe, gdyż Fundacja Aleksandra Gudzowatego przyznała mi po konkursie specjalne stypendium. O zwycięstwie natomiast nie myślałam, miałam 21 lat i przyjechałam kierowana głównie ciekawo- ścią, chciałam zobaczyć, jaki poziom prezentują inni młodzi śpiewacy. Sukces utwierdził panią, że wybrała odpowiednią drogę. Tak, bo to był mój pierwszy poważny konkurs. Ale nagroda nie jest najistotniejsza, w końcu wiele śpiewaczych sław w ogóle nie brało udziału w konkursach. Dlatego, jeśli komuś się nie powiedzie, nie powinien popadać w depresję, gdy start kończy się przed finałem. My, Polacy, lubimy stawiać wszystko na jednej szali. Amerykanie czy śpiewacy z Europy Zachodniej nie traktują porażek w kategoriach ostatecznych. To prawda, pakują walizki i jadą dalej, na kolejny konkurs. Nie udało się, ale może następnym razem będzie lepiej. Dlaczego nie zdecydowała się pani zostać jurorem? Wydawanie opinii w konkursie wokalnym to odpowiedzialność wymagająca dużego doświadczenia, więc chyba jestem jeszcze za młoda. Tu często liczą się indywidualne gusty, tym bardziej trzeba je wypowiadać z rozwagą. Poza tym nie będę mogła obserwować całego przebiegu konkursu, bo jego termin zbiega się z moimi występami w Wiedniu. Bardzo jest pani zajęta w tym sezonie? Wróciłam z San Francisco, gdzie śpiewałam Gildę w „Rigoletcie”, niebawem wyjeżdżam do Londynu, tam czeka mnie spotkanie z Robertem Alagną w „Napoju miłosnym”. Role w tych operach zdominowały obecny sezon, ale jest także „Traviata” czy „Córka pułku” w wiedeńskiej Staatsoper, w której nie występowałam od pięciu lat. Natomiast przyszły sezon przyniesie z kolei dużo debiutów. Będzie Julia w koncertowym wykonaniu „I Capuletti e I Montecchi” Belliniego z Eliną Garančą, potem Vitelia w „Łaskawości Tytusa” i Konstancja w „Uprowadzeniu z seraju”, wreszcie „Maria Stuarda” Donizettiego. A w nieco dalszej przyszłości z nowych rzeczy szykuje się „Faust” Gounoda oraz „Hrabia Ory” z Juanem Diego Florezem. A pamięta pani o warszawskiej publiczności? Oczywiście. Zapraszam w tym sezonie na dwa spektakle „Rigoletta” z Andrzejem Dobberem oraz na dwie „Traviaty”. A poza tym na koncert sylwestrowy, choć nie do Teatru Wielkiego, lecz do Sali Kongresowej. Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty? W listopadzie miał się ukazać album z ariami Rossiniego nagrany dla firmy Decca, ale termin premiery nieco się przesunie, bo wpadliśmy na inny pomysł. Niedawno z orkiestrą Sinfonia Varsovia nagrywałam kolędy i tę płytę Universal wyda w pierwszej kolejności. Postanowiłam zaprosić też Sebastiana Karpiela-Bułeckę, bo to fenomenalny i zdolny muzyk. Zresztą kto potrafi zaśpiewać lepiej od niego kolędę „Oj, maluśki, maluśki”? —rozmawiał Jacek Marczyński Dwadzieścia lat z życia śpiewaka przedstawia szczegóły listopadowego koncertu i tłumaczy, dlaczego tenorzy powinni występować w operach francuskich PIOTR BECZAŁA Piotr Beczała bardzo zmienił się w ciągu tych 20 lat? Tak i nie. Stałem się dojrzałym mężczyzną, ale w moim podejściu do śpiewania nie zmieniło się nic. Od początku wszystko, co robię, traktowałem bardzo poważnie. To stwierdzenie dotyczy każdej roli? Tej przyjętej i tej odrzuconej? Oczywiście. Dzisiaj młodzi śpiewacy chwytają każdą propozycję, uważając, że w przeciwnym razie od razu znajdą się na aucie. Tymczasem trzeba dać sobie czas na wiele eksperymentów, przyjmować i odrzucać rozmaite oferty. Warunek jest jeden, należy umieć uzasadnić swe decyzje. Wówczas zyskuje się szacunek u publiczności, dyrektorów i dyrygentów. Pan bywał stanowczy w artystycznych wyborach? Odrzuciłem wiele lukratywnych kontraktów. Nie chciałem śpiewać Casia w „Otellu”, bo uważałem, iż jestem na takim etapie, że ta rola nie jest mi potrzebna, choć mogłem dostać taką gażę jak za Elvina w „Lunatyczce”. Prowadziłem wielomiesięczną dyskusję z dyrektorem Alexandrem Pereirą w Operze w Zurychu, który usiłował mnie namówić na Andreasa w „Wozzecku”, ja zaś uważałem, że powinienem iść zupełnie inną drogą. Dzisiaj odmawiam zdecydowanie rzadziej, przede wszystkim z braku czasu, ale też propozycje, jakie otrzymuję, są przemyślane. W świecie operowym wiadomo, że Piotr Beczała zawsze jest przygotowany na 100 procent. Tyle wystarczy, aby wyjść na scenę. Jeśli występ powiedzie się wówczas w 90 procentach, będzie dobrze. A nie jest tak, że w trakcie przedstawienia emocje sprawiają, że od dyspozycji konkretnego wieczoru, od nastroju, atmosfery sali, od innych wykonawców. Są partnerzy czy dyrygenci, z którymi łatwiej osiągam porozumienie. Wówczas jest szansa na to, że wyzwoli się w nas jakaś chemia. Ale nie można liczyć, że na pewno tak się stanie. MATERIAŁY PRASOWE Nigdy nie sprawiał pan wrażenia artysty, dla którego ważne są jubileusze. Piotr Beczała: Raz na 20 lat można zmienić zdanie. Ten jubileusz jest dobrą okazją dla koncertu w Operze Narodowej, tym bardziej że taki występ obiecałem już dosyć dawno. śpiewak daje z siebie znacznie więcej? Bywa tak. Jestem jednak przeciwnikiem nadmiernego wyżywania się emocjonalnego na scenie, bo wówczas mamy do czynienia z artystycznym przekłamaniem. Lubię powtarzać starą dewizę: należy tworzyć interpretację historyczną, a nie histeryczną. Nasze emocje zawsze pozostają niewiadomą, zależą Nie mówił pan nic do tej pory o reżyserach. To trudny temat. Są reżyserzy, których interesuje negacja utworu, chęć szokowania i wywołania negatywnych odczuć u widzów. Takiego podejścia nie akceptuję. Wolę, gdy emocjonalnie działa na widzów oryginalna historia, a nie ta, którą wymyślił reżyser na kanwie oryginału. Nie oznacza to, że uznaję wyłącznie klasyczny teatr. Brałem udział w wielu uwspółcześnionych inscenizacjach, które zgadzały się z moim wyobrażeniem danej opery. Ale zdarzało mi się występować w spektaklach będących absolutnym tego przeciwieństwem. Poza tym ciągle powtarzam, że my wszyscy – od śpiewaka po re- żysera – jesteśmy tylko interpretatorami tego, co zapisane w nutach. A interpretacja bywa znacznie trudniejsza niż wymyślanie własnych historii. Dużą część jubileuszowego koncertu poświęci pan operze francuskiej. Kiedy ją pan odkrył? Bardzo wcześnie. „Werthera” po raz pierwszy zaśpiewałem w 1993 roku i poczułem, że ta muzyka pasuje do mojego głosu. Uważam, że młodzi tenorzy popełniają błąd, pozostając jedynie w kręgu Mozarta i Verdiego, dzięki operze francuskiej można szybciej się nauczyć, jak interpretować muzykę i ujawniać różnorodne emocje. Faust, kawaler des Grieux, Romeo i Werther to najważniejsi bohaterowie dla tenora lirycznego, nieprzypadkowo królem tego repertuaru był nasz Jan Reszke. Druga część wieczoru będzie polska, choć zacznie pan od „Rusałki” Dvořaka. To jedna z moich ulubionych oper, zaśpiewam całą scenę Księcia z I aktu „Rusałki”. Zależało mi, żeby program koncertu nie składał się z samych arii. Dlatego wcześniej wprowadziłem prolog z „Fausta” Gounoda, dla mnie to jedna z najgenialniejszych scen w całej historii opery. Natomiast finał koncertu będzie należał do polskich kompozytorów. Gdyby któryś dyrektor teatru zaproponował panu rolę w polskiej operze, co by pan wybrał? Taką ofertę potraktowałbym przede wszystkim jako szansę dla polskiej muzyki. A ponieważ „Król Roger” już zaistniał na różnych scenach, wybrałbym „Straszny dwór” z rolą Stefana dla siebie. Jeśliby odjąć „Strasznemu dworowi” trochę patriotycznych treści, to przy drobnych cięciach scen zbiorowych była szansa na żywy spektakl, zrozumiały nie tylko dla Polaków. Muzyka Moniuszki jest naprawdę znakomita. Mam nadzieję, że uda mi się przeprowadzić taki eksperyment ze „Strasznym dworem” na scenie. Zajmuję się tym już od pewnego czasu, a jak wiadomo, kropla drąży skałę. —rozmawiał Jacek Marczyński ◊ rp.pl Piątek 19 października 2012 3 Tancerz musi mieć duszę BORIS EJFMAN mówi, dlaczego przez tyle lat nie stracił optymizmu oraz zapału i jaki balet chciałby zrobić po „Rodinie” Stworzyłby pan balet, którego bohater byłby postacią całkowicie negatywną? Byłoby to możliwe, ale tylko wówczas, jeśli szczerze nienawidziłbym takiego człowieka. Wydaje mi się jednak, że w każdej negatywnej postaci jest coś pociągającego. Coś, co pomimo kalectwa jest w nim fascynująca siła, która sprawia, że wszyscy, także kobiety, mu ulegają. Ciekawe było pokazać nie tyle siłę władzy, ile siłę woli Ryszarda III. Może jeszcze zrobię o nim balet. MATERIAŁY PRASOWE Czy ma pan sekretny notes, w którym zapisuje tematy i bohaterów, o których chciałby robić spektakle, czy też pomysły rodzą się spontanicznie? Boris Ejfman: Myślę, że jak każdy żyję w świecie osobistych sympatii oraz antypatii. Przyznam też, że kolekcjonuję typy i charaktery – z historii, z literatury, zaobserwowane w życiu. Interesują mnie osobowości, których wnętrze mogę pokazać na scenie, bo każdy mój spektakl jest opowieścią o człowieku, o jego przeżyciach, pragnieniach. Dzięki temu sam staję się bogatszy wewnętrznie. Pracując na przykład nad opowieścią o Rodinie i Camille Claudel, poznałem wiele aspektów sztuki rzeźby. sprawia, że chcemy spojrzeć na nią inaczej. Zło jest kategorią znaną od wieków, ale spróbujmy odnaleźć w nim nowe rysy. Takie podejście mnie pociąga. Dlaczego więc nie zainspirowała pana dotąd żadna z tragedii Szekspira? W nich zło ma różne oblicza. Myślałem kilkakrotnie o Ryszardzie III. Mógłby być interesującym bohaterem, Przygotowując premierę „Rodina”, myślał pan czasem, że choreograf też jest rzeźbiarzem? To prawda, ta praca dawała nowe możliwości eksponowania tancerzy. Czułem się trochę jak Rodin, dla nas obu tworzywem było ciało. Choreograf musi jednak tworzyć nie bryłę czy kompozycję przestrzenną. Używając ciał tancerzy, musi powiedzieć coś interesującego o człowieku. Mówi pan o swojej sztuce z ogromnym zaangażowaniem. Przez tyle lat nie stracił pan optymizmu i zapału. Wie pan dlaczego? Bo dużo pracuję i nigdy sztuki nie traktowałem merkantylnie, niczego nie robię dla pieniędzy. Otrzymałem od Boga dar, dzięki któremu mogę być choreografem i staram się to wypełniać jak najsumienniej. Na szczęście Bóg daje mi też ciągle siły do pracy. A moja energia bierze się stąd, że jeszcze nie zrobiłem wszystkiego, co powinienem. Czy choreograf Boris Ejfman zmienił się przez 35 lat pracy z własnym zespołem? Tak i nie. Nie zmieniłem się jako artysta, który pragnie tworzyć balet psychologiczny. Natomiast moja stylistyka choreograficzna z pewnością ewoluuje. Dam jeden przykład. 16 lat temu zrealizowałem „Braci Karamazow”. Spektakl cieszył się powodzeniem, także w Polsce. Teraz zaczynam pracę nad zupełnie nowymi „Braćmi Karamazow”, ponieważ ten temat jest mi nadal bliski, a jednocześnie czuję, że dziś trzeba go pokazać inaczej. Podejrzewam, że tego potrzebuje również publiczność. Anektuje pan to, co do baletu wnoszą inni choreografowie? Obserwuję, co dzieje się w świecie i co robią młodsi niż ja, gdyż moje pokolenie właściwe przestało już być aktywne. Nowa generacja na pewno ma jakiś wpływ na mnie, ale oczywiście niebezpośredni. Jestem uodporniony. Artystycznie dojrzewałem w Związku Radzieckim, odcięty od kontaktów ze światem i to mnie uratowało. Nie skopiowałem żadnego zachodniego choreografa, musiałem wypracować własny styl, na bazie tradycji baletu rosyjskiego starałem się tworzyć nową sztukę. A jak ocenia pan młodych tancerzy? Dorównują osobowością dawnym gwiazdom? Mają z reguły wspaniałą technikę, ale gdzie dusza? Bez niej taniec staje się umiejętnością trochę amatorską. To jeden z największych obecnie problemów, dlatego tworzę Akademię Tańca w Petersburgu. Mam nadzieję, że jej wychowankowie staną się kreatywnymi twórcami. To baletowy alfabet, ale z liter trzeba utworzyć słowa, a to już odmienna umiejętność. Niemniej jednak bez znajomości alfabetu niczego nie da się wypowiedzieć. Tak zresztą jak w sztuce rysunku, należy najpierw poznać jej reguły, by potem zająć się abstrakcją, a nie odwrotnie. Wierzy pan w przyszłość baletu? Trudne pytanie. Nie zależy ona wyłącznie ode mnie. Ja do ostatnich dni życia będę robił wszystko, by balet nie tylko nie umarł, ale by miał należną sobie rangę. Natomiast nie dostrzegam wielu partnerów w świecie, z którym mógłbym wypełnić tę misję. Niestety, wielu młodych choreografów traktuje dziś balet wyłącznie jako okazję do robienia komercyjnych interesów. Szkoda. Tak dzieje się i w innych dziedzinach sztuki. To prawda, ale mnie interesuje los baletu. —rozmawiał Jacek Marczyński Technika klasyczna nadal jest ważna jak kiedyś? Jak łączyć dwa różne światy Może pan nam zdradzić, jaką premierę pokaże pan w listopadzie polskiej publiczności? Ashley Page: Spektakl „Century Rolls” dopiero się tworzy, każdy dzień dodaje do niego coś nowego. Będzie to balet abstrakcyjny bez fabuły, ogromne znaczenie odgrywa więc muzyka. Wybrałem koncert fortepianowy Johna Adamsa. Składa się z trzech części, przy czym pierwsza trwa niemal tyle samo co dwie pozostałe, a jej ostatnie cztery minuty to muzyka bardzo wolna. Stanowiła dla mnie problem, trzeba było znaleźć sposób na ten fragment, bo zaraz po nim rozpoczyna się druga, również wolna część koncertu. Gdy robi pan choreografię bez fabuły, zaczyna od wyboru muzyki? Tak było w tym przypadku, ale nie jest to dla mnie regułą. Czasami najpierw pojawia się pomysł na pewien typ baletu. Niekiedy, znając tancerzy, z którymi mam pracować, szukam najodpowiedniejszej dla nich muzyki. W przeciwieństwie do wielu współczesnych choreografów unika pan tworzenia ścieżki dźwiękowej z fragmentów różnych kompozycji. Zdecydowanie bardziej wolę choreografię do całego utworu. Może jestem staroświecki i nie nadążam za modą? Zdarzają się jednak wyjątki, miałem kiedyś do dyspozycji dwie grupy tancerzy – bardzo młodych oraz doświadczonych – postanowiłem to podkreślić różnym rodzajem tańca oraz odmienną muzyką. Jednak konkretny utwór ze swoimi niuansami najbardziej mnie inspiruje. I chętnie pracuję ze współczesnymi kompozytorami. Taniec współczesny potrafi pan łączyć z odniesieniami do baletowej klasyki? Klasyka była dla mnie ważna od początku, przecież pierwsze choreografie zrealizowałem, będąc tancerzem Royal Ballet. Co prawda jakieś dwa lata wcześniej odkryłem taniec współczesny, robiąc debiutancką pracę warsztatową. To były lata 80., złota era baletu w Wielkiej Brytanii, do Londynu przyjeżdżało wielu choreografów i zespołów z Ameryki. Poznawaliśmy wtedy takie indywidualności jak Trisha Brown czy Merce Cunnigham. Ale w Royal Ballet miałem do dyspozycji tancerzy, którzy od dziecka poddani byli treningowi klasycznemu, ja również. Zrozumiałem, że jeśli chcę rozwijać się jako choreograf, muszę czerpać z obu tych światów. Wierzy pan, że taniec klasyczny i współczesny mogą zgodnie egzystować? Jak najbardziej. Nie jestem baletowym purystą. Robię rzeczy tradycyjne jak „Dziadek do orzechów” i współczesne. Kiedy przygotowywałem układy taneczne do muzyki Straussa na tegoroczny koncert noworoczny w Wiedniu, wiedziałem, że muszą być one bardzo konwencjonalne. Ale w innej sytuacji bez problemów potrafię tę konwencję przełamać. Trudno dziś wskazać choreografów, którzy by za wszelką cenę bronili dawnych kanonów baletu klasycznego. Innego podejścia nauczył nas już George Balanchine, który w XX wieku tradycję rosyjską przeniósł do Ameryki. W Nowym Jorku pracował także na Broadwayu i łączył oba style, a pozostał wierny klasyce. Dziś wszyscy czerpiemy z różnych źródeł. William Forsythe jest Amerykaninem, ale gdy zaczął pracować w Niemczech, przyswoił sobie to, co do baletu wniosła Europa, więc jego choreografie stały się bliższe teatrowi tańca, który rozwinął się właśnie na kontynencie europejskim. W Ameryce balet pozostaje przede wszystkim sztuką czystą. A tradycja brytyjska jest ważna? Czuje się pan potomkiem Fredericka Ashtona czy Kennetha MacMillana? Dorastałem z ich baletami. Większy wpływ wywarł na mnie Ashton, zwłaszcza jego wczesne choreografie „Four Saints in Three Acts” czy „Kopciuszek”. Od końca lat 40. pozostawał za bardzo pod wpływem Balanchine’a. Wierzy pan w przyszłość baletu? Każda epoka stawia to pytanie, bo ciągle ktoś ARCHIWUM TEATRU WIELKIEGO – OPERY NARODOWEJ / EWA KRASUCKA Brytyjski choreograf ASHLEY PAGE opowiada o pracy nad „Century Rolls” z Polskim Baletem Narodowym i o tajnikach swojej sztuki wieszczy jego upadek. A potem pojawia się artysta, który daje baletowi nowy impuls, albo sami odkrywamy coś, o czym zapomnieliśmy. W zeszłym roku zrealizowałem ze Scottish Ballet „Śpiącą królewnę”, znaną w staroświeckiej, typowo radzieckiej choreografii Jurija Grigorowicza. Okazało się, że ten balet można uwspółcześnić. Po 10 latach zrezygnował pan z kierowania Scottish Ballet. Był to bardzo ważny okres dla mnie, sądzę, że i dla zespołu. Poczułem się jednak zmęczony i podjąwszy niedawno tę decyzję, odzyskałem wolność. Mogę pracować w Europie i Ameryce, robię choreografie dla oper na festiwalu w Glyndebourne. Odkrywam nowe zespoły, jak choćby Polski Balet Narodowy, są tu odpowiedzialni tancerze, otwarci na wszelkie pomysły. Zacząłem inne życie! —rozmawiał Jacek Marczyński 4 Piątek rp.pl ◊ 19 października 2012 Jak zarażać wrażliwością WIELKI DLA MAŁYCH | Samodzielny dział edukacji w teatrze operowym P omysł jego utworzenia zrealizował Waldemar Dąbrowski, obejmując dyrekcję Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Program nawiązuje do najlepszych światowych wzorców — mówi Anna Sapiego, szefowa tego działu. Zespół działa już trzeci sezon. Jego zadaniem jest nie tylko uwrażliwić młodych ludzi na sztukę operową czy baletową. Chce też wytworzyć nawyk spędzania wolnego czasu w instytucjach kultury. Właśnie przygotowuje się do spotkania, na które zaproszone zostaną departamenty edukacyjne wszystkich europejskich scen operowych. Będzie okazja do wymiany doświadczeń. Swoje propozycje dział edukacji podzielił na trzy grupy wiekowe. 5+, 10+, 15 +. – Dla najmłodszych, czyli grupy 5+, przygotowaliśmy poranki muzyczne. Zapraszamy na nie dwa razy w miesiącu. Cieszą się takim powodzeniem, że Sale Redutowe Teatru Wielkiego wypełnione są po brzegi – mówi Anna Sapiego. – Bilety wykupiono do końca sezonu. Dzieciaki rozkładają się na materacykach i z otwartymi buziami słuchają opowieści o poszczególnych instrumentach muzycznych, potem jest koncert. Z myślą o najmłodszej publiczności organizowane są też „Spotkania rodzinne w Wielkim”. Uczestniczą w nich dzieci i rodzice. Wspólnie malują nutki, uczą się prostych kroków tanecznych. Rodzice muszą czynnie uczestniczyć w zabawach, bo potem ich udział oceniany jest tak jak udział dzieci. A dorosłym zależy, by nie przynosili wstydu swym pociechom. Kiedy rozmawia się z najmłodszymi dziećmi, nie zawsze pamiętają, co było na poprzednim spotkaniu. Rodzicom mówią jednak, że w teatrze było fajnie i z chęcią czekają na następną wizytę. Dla grupy 10+ realizowany jest program „Jutro Opera”. Uczestniczą w nim także nauczyciele. Na sobotnio-niedzielne warsztaty przyjeżdżają z całego województwa mazowieckiego. Nie tylko poznają tajniki np. przedstawienia baletowego, ale też uczą się różnych ćwiczeń, które potem wykorzystują w pracy z młodzieżą. Razem z uczniami zwiedzają teatr, dyskutują o obejrzanym spektaklu. W zeszłym roku był to „Słowik” Strawińskiego, teraz – balet „Śpiąca królewna”. Pod koniec warsztatów przychodzi do teatru ok. 2 tysięcy dzieci. Obserwując ich reakcje, łatwo się przekonać, że ta widownia zupełnie inaczej odbiera spektakl niż typowe dzieci z ulicy. – Zapoznajemy z tajnikami i historią baletu, uczniowie dowiadują się, co to paczka, a co puenta – mówi Anna Sapiego. – Młodzież analizuje pod względem technicznym przedstawienie, pod okiem instruktorów próbuje powtórzyć poszczególne sceny. Z tym programem jeździmy także do małych miejscowości, ale musimy mieć Między sztuką a laboratorium C złon pierwszy projektu – Opera – nie wymaga wyjaśnienia. „Lab” pochodzi natomiast od słowa: laboratorium i ma podkreślać, że jest to projekt innowacyjny, łączący działania artystyczne z badawczymi. Ma być zarazem galerią, ale i miejscem do dyskusji i konfrontacji pomysłów oraz idei. Partnerami są natomiast Teatr Wielki – Opera Narodowa oraz BMW Group, bo OperaLab ma być również związkiem sztuki i biznesu. W projekt zaangażowała się przecież jedna z najważniejszych i najstarszych instytucji kulturalnych w Polsce, o bogatej tradycji, która dziś rozszerza i szuka nowych form swej aktywności. Teatr Wielki – Opera Narodowa XXI wieku służy wzajemnemu przenikaniu oraz dialogowi różnych sztuk. Gmach warszawskiego Teatru Wielkiego, któremu pierwotny kształt nadał Antonio Corazzi, a obecny – Bohdan Pniewski – oddany został do użytku 180 lat temu (dokładna rocznica wypadnie w styczniu 2013 r.). Stał się jednym z charakterystycznych symboli miasta, ale chce pozostać otwarty na nowe tendencje i dziedziny. Może w tym dopomóc BMW Group – firma znana z nowoczesności i innowacyjności, która od 40 lat angażuje się w projekty związane z kulturą i sztuką. Pierwszą inicjatywą projektu OperaLab jest ogłoszony właśnie konkurs „Projektowanie tożsamości/Tożsamość projektowania”. Zostanie przeprowadzony w dwóch kategoriach. W architekturze uczestnicy muszą przedstawić projekt mobilnego pawilonu ekspozycyjnego, który będzie służył działalności Opera Lab. Ma to być konstrukcja łatwa w montażu, wykorzystująca materiały przyjazne środowisku i pozyskane z recyklingu. Pawilon powinien ponadto składać się z modułów, by można było go przystosować do aranżacji zarówno w otwartej przestrzeni miejskiej, jak i we wnętrzach, przede wszystkim Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Sama konstrukcja musi poddawać się transformacji, bo pawilon ma służyć zarówno spotkaniom, projekcjom i dyskusjom, jak również być miejscem kameralnych koncertów czy spektakli. Drugą kategorią konkursową jest design. Tu uczestnicy muszą zaprojektować trzy produkty sygnowane marką OperaLab. Powinny się one odnosić do tożsamości marek Teatru Wielkiego – Opery Narodowej oraz BMW, ale jednocześnie muszą być nowoczesne, funkcjonalne i estetyczne. Inspiracją i punktem odniesienia mogą być na przykład elementy architektury, wyposażenia wnętrz, historii gmachu Teatru Wielkiego czy wystawianych w nim spektakli. Zwieńczeniem konkursu będzie prezentacja nagrodzonych projektów i ich autorów na specjalnej wystawie. Architektoniczną koncepcję oraz przestrzeń tej ekspozycji zagospodarują sami laureaci. —j.m. dza Anna Sapiego. – Mogli podglądać próby, montaż dekoracji. W krótkim czasie okazało się, że z naszego teatru trudno ich było wyciągnąć. Te wizyty diametralnie zmieniły ich spojrzenie na operę. Z inicjatywy Mariusza Trelińskiego Teatr Wielki – Opera Narodowa zaprasza też młodych zainteresowanych fil- mem. Mogą dokumentować próby spektakli, spotykać się z artystami. Pod koniec sezonu powstają filmy. Dotychczas dział edukacji ograniczył się do pracy z młodymi. Myśli już jednak o ludziach starszych i planuje międzypokoleniowe spotkania integracyjne. —Jan Bończa-Szabłowski Na światowym poziomie INWESTYCJE | Dzięki środkom unijnym Teatr Wielki – Opera Narodowa może konkurować z najlepszymi scenami świata OPERALAB | Konkurs dla projektantów inicjuje wspólne, interdyscyplinarne przedsięwzięcie dwóch partnerów tylko odpowiednią salę na prezentację. Już objechaliśmy niemal całe województwo mazowieckie. Dla grup 10+ oraz 15+ były również warsztaty taneczne zakończone spektaklem „Alicja w krainie czarów” przygotowywane przez cały sezon z profesjonalnym choreografem. – To było świetne doświadczenie – twierdzi szefowa działu edukacji. – Mimo że tańczyli amatorzy, powstał wspaniały spektakl. A nie było to łatwe, bo nie robiliśmy castingu, tylko ćwiczyliśmy z tymi, którzy zgłosili się pierwsi. Anna Sapiego przyznaje, że najtrudniej przyciągnąć uczniów powyżej 15. roku życia, zwłaszcza spoza szkół muzycznych. – Musieliśmy zastosować podstęp. Współpracujemy z Akademią Sztuk Pięknych, więc poprosiliśmy młodzież uczestniczącą w warsztatach fotograficznych, organizowanych przez tę uczelnię, by wykonała zdjęcia w teatrze – zdra- ARCHIWUM TEATRU WIELKIEGO – OPERY NARODOWEJ to rzecz w Polsce niespotykana G mach Teatru Wielkiego to nie tylko miejsce dla kreacji artystycznych na najwyższym poziomie, ale również wspaniały obiekt architektury, który wymaga renowacji i konserwacji – mówi dyrektor finansowa Hanna Trzeciak TW-ON. – Z własnych środków nie bylibyśmy jednak w stanie ich realizować. Dyrektor Trzeciak dodaje też, że dofinansowania unijne są dla Opery Narodowej ogromną szansą. Pozwalają na odnowę i modernizację zabytkowego obiektu. Imponujący budynek Teatru Wielkiego o powierzchni 2 ha – usytuowany między placem Teatralnym a ulicami Moliera i Wierzbową oraz placem Piłsudskiego ze 169-metrową elewacją frontową ozdobioną pięknym klasycystycznym portykiem Corazziego – jest już bliski odzyskania pełnego blasku. – We wrześniu ukończyliśmy konserwację elewacji od ulicy Moliera i dziedzińca teatru, a obecnie przechodzimy do ostatniego remontu od strony ulicy Wierzbowej – tłumaczy dyr. Trzeciak. Realizujemy go w ramach projektu „Prace konserwatorskie elewacji Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie. Etap IV – VIII” z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko 2007–2013. Koszt całkowity tego przedsięwzięcia wynosi 23,3 mln zł, w tym 17,8 mln dofinansowanie: 15,1 mln pochodzi ze środków unijnych, a 2,7 mln zł z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Teatr prowadzi zarazem realizację drugiego projektu „Poprawa funkcjonalności Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie” finansowanego na podstawie umowy podpisanej w lipcu przez ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego i dyrektora Opery Narodowej Waldemara Dąbrowskiego. Wartość tego projektu wynosi 23,8 mln zł, w tym dofinansowanie 19,4 mln. Tym razem środki unijne sięgają 16,5 mln, a krajowe – 2,9 mln zł. Pieniądze te przeznaczono na remont podłogi głównej sceny oraz podłogi i sufitów widowni. Z tych pieniędzy zostanie sfinansowany także przygotowywany nowy portal teatru oraz zakup nowoczesnych urządzeń multimedialnych i aparatury oświetlenia scenicznego. – W kubaturze sceny Teatru Wielkiego zmieściłby się budynek La Scali w Mediolanie – mówi dyrektor techniczny Janusz Chojecki. – To daje wyobrażenie o możliwościach naszej sceny. Jej wysokość ma 42 m, a poniżej poziomu jest jeszcze 12,5 m. Scena dzieli się na sześć zapadni, każda ma 23 x 3 m. Dekoracje można ustawiać na scenie obrotowej i wózkach bocznych, co pozwala je zmieniać w ciągu kilku minut. Środki unijne pozwalają nam dorównać pod względem technicznym scenom światowym. Dzięki dofinansowaniu Opera Narodowa modernizuje aktualnie urządzenia sceniczne pracujące w teatrze od 50 lat. – Inwestujemy także w dźwięk, światło i multimedia, bo technologia idzie bardzo szybko do przodu – dodaje dyr. Chojecki. – Kupiliśmy m.in. rzutniki i trzy ściany diodowe. Dziś realizatorzy spektakli najchętniej robią scenografię za pomocą świateł i multimediów. Ściany diodowe zobaczymy po raz pierwszy podczas premiery „Madame Lescaut”. Teatr myśli już o pozyskaniu kolejnych środków w ramach Funduszy Norweskich, które chce przeznaczyć m.in. na salę prób reżyserskich. —Monika Kuc