rozdz. Karandasz - matras.pl na facebook.com
Transkrypt
rozdz. Karandasz - matras.pl na facebook.com
Karandasz – Hej, ty, podaj piłkę. – Nie podam. Mogło to się zdarzyć na trawniku w parku albo na plaży przy rzece, piłka toczyła się coraz wolniej, aż wreszcie zastygała, miała zdobyczny czas, póki ktoś nie podbiegnie i jej nie odrzuci w stronę kręgu. Olga lubiła patrzeć, jak przez chwilę piłka leży tylko dla siebie, uspokaja się, odpoczywa; i podobnie było przy boiskach, gdy przechodziła obok i widziała uganiających się chłopaków, czasami przystawała, przyklejała nos do metalowej siatki. Myśleli, że to na nich się gapi i starali się pokazać, mocniej wchodzili w siebie ciałem, albo głośniej krzyczeli i przeklinali; nie wszyscy, teraz słyszało się to wyraźniej, wymawiali „r”. Lecz ona śledziła tylko lot piłki i jej uciekanie w bok, niekiedy całkiem daleko, pod ogrodzenie, i to jej zastyganie, sen na okamgnienie, a później przeczytała książkę-bajkę o chłopcu z piłką, właściwie piłeczką nie wiadomo z czego, może z kauczuku, ze skóry albo z magicznego metalu, lżejszego od powietrza. Piłeczka była w książce niewielka, trudno ją było sobie wyobrazić, o golfie wówczas jeszcze nigdy nie słyszała, tym bardziej o squashu, ping-pong by się od biedy nadał, lecz celuloid był za lekki i za szybki, jak głupawy, rozlatany na wszystkie strony szczeniak. Więc myślała raczej o krągłych owocach, albo o kłębkach wełny, ale nie z wełny. Właściwie to nie była nawet piłka, a kulka, w każdym razie książka ją zauroczyła, piłeczka-kuleczka odbijała się od ziemi, wpadała w dłonie chłopca bohatera i wystarczyło mu w tym czasie pomyśleć, aby się spełniło. Aby spełniło się, o czym się pomarzy. Ale o czym tu marzyć, zagraniczne kredki Caran d’Ache już miała; rysowała nimi kreski, dziesięć kolorów obok siebie, co można lepiej. Lepiej można było tylko namalować obrazek na blaszanym pudełku, zaśnieżone góry nad jeziorem, lecz nie umiała. Mówiła „mam karandasze”, brzmiało jak zaklęcie, więc tak pomyślała o piłce, że gdyby i ją miała, nazwałaby ją karandasz. I wtedy ojciec przywiózł z innego dużego miasta takie coś. Takie coś już bardziej większego, niewiele mniejszego od piłki tenisowej, którą kiedyś widziała w pysku psa. Ale to coś w ogóle nie było białe, to przyszły wszystkie kolory zbełtane w jednej tęczy, przeplatające się jak w wielopasmowej wstążce albo jak na jej rysunku. Tym by się chciało siebie samą opleść, w tym chciałoby się zamknąć, być w środku niczym w grocie, tężeć w niej i kulić się zarazem. Nie wierzyła ze szczęścia własnym oczom i własnym palcom, szkoda, że piłeczka nie była całkiem jabłkiem, to by Olga zjadła ją od razu, szkoda, że nie była całkiem globusem, to by odwiedziła na niej cały świat. Brała to jabłko niejabłko, ten globus nieglobus w dłoń i ważyła tak, jak ojciec ważył na straganie melona z importu, lekki jest czy pełen treści, oszukany czy poważny, i dłoń czuła ciężar, jakby piłeczka połknęła ołów, lecz prawdziwy cud następował w chwili, gdy dłoń się z nią rozstawała, gdy piłeczka leciała w dół i nagle wzlatywała w górę, jakby dotknięcie podłogi nadawało jej mocy, jakby coś u stóp mówiło „a teraz sufit”. Ale i sufit to było za mało, Olga wybiegała na podwórko, rzucała piłkę pod nogi i leciała za nią trochę wzrokiem, a trochę cała, aż do pierwszych liści drzew, albo, gdy dobrze się ustawiła, aż do nieba. Albo do trzeciego piętra, gdzie mieszkała jak w innej bajce sąsiadka starucha, która w każdej chwili mogła zejść i zjeść jej owsiankę i ją samą. Niekiedy bała się, że piłeczka odleci, złamie pakt i rozerwie ją na pół, i tak już zostanie, kawałek Olgi przy ziemi i kawałek w górze, i może wcale nie ten najlepszy, więc odbijała piłkę od ziemi ostrożnie, jakby tylko nieco popuszczała smyczy, lecz wtedy żałowała, że tak ją poskramia, zamyka w budzie własnej dłoni, więc znów rzucała ją mocniej i widziała od spodu, jak wraca, wrysowana w powietrze ciemnym brzuchem, który, jeszcze metr, jeszcze pół, rozświetlał się na barwną plamę i wtedy, przed dotknięciem przez piłeczkę ziemi, pakt się odnawiał i Olga czuła radość, że wszystko się kiedyś zdarzy, że kiedyś wszystko przyjdzie, będzie szybko nadchodziło, choć wciąż nie wiedziała co. Gdy chwytała piłeczkę w dłoń, szeptała tylko lub powtarzała w myślach „karandasz”; nieważne było, co miało się zdarzyć, oby tylko zdarzało się i spełniało. Odbijała piłeczkę i pełno było wokół nadchodzenia, dnia, który pękał jak orzech i smakował światłem, bo czuła wtedy, że światło ma smak, lekko słodki i lekko słony zarazem. Na ziemi było za mało miejsca, zalegały na niej schodki, ławki, kubły na śmieci, jakieś samochody, latarnie, i zdawało jej się nieraz, że ona sama nie mieści się tutaj, gdy piłeczka odlatywała, że ciągnie ją w górę tak jak samolot ciągnie szybowca; nieraz Olga się potknęła, na kogoś wpadła, lecz musiała czuwać, aby karandasz wrócił, nie zgubił się na drodze mlecznej, na drodze kefirowej wśród innych piłek. Słońce zachodziło, od pewnego czasu mogła już kłaść się później i przekonywać, że ciemność nie jest tak groźna, obca i niepojęta. Czytała jeszcze bajki, albo słuchała głosu ojca, i myślała nie, to niemożliwe, dobre wróżki nie mogą brać morza w rękę, a złe przynosić burz i piorunami siekać w ludzi, nie wszystko jest aż tak tajemnicze i nie w każdej pieczarze, i nie zawsze na trzecim piętrze czai się potwór. I ojciec nie wraca nad ranem dlatego, że miał w lesie sekretne spotkanie z półborsukiem a półkoniem. Łapała się coraz częściej na myśli, że piłeczka jest już tylko zabawką, a „karandasz” tylko zbitką durnych głosek. Ale wciąż do niej mówiła, leć!, wciąż do niej wołała jak do gołębia wypuszczanego z dłoni. Nie przemawiała już do lalek, umiała teraz ojcu powiedzieć: o, akurat! ale z karandaszem toczyła jeszcze rozmowę, może jednak był półkotem, półjabłkiem i całym globusem. Co się mogło dziać w tamto sobotnie popołudnie, niskie chmury nad miastem, zimny wiatr? Nagłe obroty powietrza, walka prądów z północy i południa? Wyszła na podwórko z karandaszem w kieszeni; czuła się dziwnie, jakby uroczyście, może to nadchodząca niedziela przesyłała zawczasu swą pustkę ziejącą nudą. Olga szła przed siebie, szkoła była blisko i za parkanem, przy boisku, zobaczyła chłopca w jej wieku, może nieznacznie starszego, opierał się o słupek bramki, jakby na coś czekał i trzymał w ręku długą różę. Spojrzał na nią, nie chciała być gorsza, a może chciała być lepsza, wyciągnęła piłeczkę i odbiła ją z całych sił o chodnik. Poszybowała jak za najlepszych dni, karandasz, szepnęła Olga i złapała piłkę, gdy opadła i po trzecim koźle traciła już skoczność. Chłopiec przez chwilę wpatrywał się w Olgę, obserwował powtórkę sceny, jej wystawne odegranie, i jeszcze jedno, po czym podszedł do kraty. – Serwus – powiedział – chcesz różę? Może ją wyrwał z klombu albo z działkowego ogródka, na dole zauważyła kępkę ziemi przyklejoną do łodygi, lecz im wyżej, tym bliżej do czerwieni, do płatków, z których jeden odstawał na bok jak ucho źle przyklejone do głowy. Chłopak podsunął różę przez kraty, wystawiła łepek na jej stronę, Olga powąchała, bo kwiaty są do wąchania. – To co, chcesz? Za piłeczkę. W jego głosie była prośba i naleganie, dwa tony, i nie wiedziała, który z nich przeważa i dlaczego musi im ustąpić. Ale może chciała tej róży, nigdy róży nie miała, róża pachniała i była czerwona, dzień był chłodny i ciepły na zmianę, fale przychodziły i odchodziły, piłka odbijała się i spadała, róża czekała. Po raz pierwszy Olga poczuła, że ona to nie ona, i podała piłeczkę chłopakowi ręką, która nie była jej ręką. Podsunął jej ostrożnie kwiat, nie spojrzeli sobie w oczy, oboje nagle zawstydzeni. Przez chwilę wracała do domu radośnie i gdy przeniosła z kuchni do jej pokoju wazonik, patrzyła jak zauroczona na kulę czerwieni wśród jasnobeżowych ścian. Ale już wiedziała, że nie jest pewna, że gdzieś siebie oszukuje, że może popełniła okropny błąd. Siedziała na łóżku, czuła, że nie ma siły opuścić pokoju, i wypełniała ją tęsknota za karandaszem; patrzyła na różę i chwilami zdawała się jej zbyteczna, płatki po paru godzinach zaczęły się już rozchylać, jednak chwilami jej czerwona żaróweczka w zapadającym zmroku była tak przyjazna i piękna. Źle zrobiłam, bardzo źle, czy może jednak dobrze? – spytała siebie i zasnęła. Gdy obudziła się bardzo wcześnie nazajutrz, pierwsza w świecie niedzieli, róża była już na wpół zwiędła; podniosła jej główkę jakby to była chora albo martwa sarna, zapach był już nikły i niezbyt miły. Później coś się działo, może kino albo jazda do lasu, trochę zapomniała i pomyślała, że zapomni w ogóle. Zapomniała. Dorastała, wreszcie dorosła, a pytanie – dobrze postąpiła czy źle? właściwie czy niewłaściwie? – w niej zasnęło. I wtedy, któregoś dnia, sto lat później, gdy czytała komuś na głos bajki, przyszło. Odezwało się raz czy drugi, gdy usiadła w fotelu, włączyła telewizor, bez dźwięku, i odpoczywała po dniu, gapiąc się w obrazki, które, pozbawione słów, ośmieszały kolejność rzeczy; odezwało się znowu, gdy wkładała bluzkę i miała przed sobą długą niedzielę. I gdy wyturlała się rano z nocy i jej dziecinna twarz w niemłodym ciele gładziła białą poszewkę; świt był prawdziwszy niż reszta dnia i podsunął jej najczystsze obrazy, więc dała im jeszcze chwilę. I odezwało się wtedy, gdy siedziała w tamtej kawiarni nad dymiącą herbatą i o tym opowiadała, dotykając opuszkami gorących ścian szklanki, jakby badała, czy można już wstąpić we wnętrze wulkanu. Palce stukały w szklankę niby w kulę wróżki; zginały się lekko w przegubach, jakby same stawiały w powietrzu znaki zapytania. Dobrze zrobiłam czy źle, dałam sobie czas, czy go odebrałam, pytała, i wszystko wokół, i wszystko wzdłuż i wszerz znikało jak wycofany seans.