Ze wspomnien Aniola Stroza-spotkanie 12-A5

Transkrypt

Ze wspomnien Aniola Stroza-spotkanie 12-A5
Ze wspomnień Anioła Stróża o św. Klarze…
Stanąłem nieopodal i nie mogłem się nadziwić, ile
odwagi i męstwa jest w tej młodej, pięknej
dziewczynie. Osiemnastolatka, która ucieka z domu, by
całkowicie poświęcić siebie - Panu, musi być dzielną
niewiastą... No tak - najstarsza córka rycerza... Dopięła
swego. Można by powiedzieć: postawiła na swoim.
Jednak ona nie do końca postawiła na swoim. Postawiła
swój cały świat na Bogu – to znaczy postawiła Boga na
pierwszym miejscu.
Byłem przy niej od zawsze: gdy się urodziła w owej
zwykłej, szlacheckiej rodzinie, byłem kiedy stawiała pierwsze kroki,
uczyła się mówić. Towarzyszyłem jej także wtedy, gdy wychowywała ją
mama i brakowało taty, który często przebywał poza domem…
Pomagałem i przy przeprowadzce z Asyżu do Perugii, kiedy trwała wojna
między mieszczanami a szlachtą. W końcu – byłem przy niej, kiedy po
powrocie do domu rodzinnego czyniła go sobie małym klasztorem…
Widziałem niegdyś, ile czasu spędzała na modlitwie. Wspierałem ją,
gdy pościła, pomagała ubogim czy trędowatym. We wszystkich widziała
Pana. To Jemu chciała ofiarować swoje życie – tak jak uczynił to „jej”
Franciszek… Tak, była nim zafascynowana, zauroczona… Nie jednak nim
samym, a Chrystusem, którego i on postawił w swoim życiu na pierwszym
miejscu. Kiedy słuchałem ich rozmów miałem wrażenie, że ich dusze
rozumieją się bez słów. Bo tylko ludzie tak oddani Najwyższemu mogą
mieć tyle siły i entuzjazmu do czynienia wielkich dzieł z taką pokorą!
Obserwowałem teraz każdy jej ruch, stojąc obok. Zobaczyłem
upadające na ziemię długie blond włosy. Nie zawahała się ich ściąć.
Przywdziała teraz habit – szatę pokutną – na znak swej konsekracji
i całkowitego oddania się Bogu. Franciszek i inni bracia stali jak ja - z
radością dziękując Panu. W jej twarzy ujrzałem jakiś błysk,
niewypowiedziane piękno, które przed założeniem habitu nie było aż tak
wyraźne… Uczyniło mnie to szczęśliwym…
Ze
wspomnień
o Nennolinie…
Anioła
Stróża
„Nie mogłem cię uchronić od tego upadku,
ale jestem z tobą cały czas, moja niezwykła
dziewczynko” – chciałem napisać do niej,
niejako odpowiadając na słowa jej niezwykłych
listów, które pisała także i do mnie… Lubiłem
patrzeć, jak skrobała te swoje wyznania, bardzo
mnie one poruszały... Były wśród nich listy do
Boga Ojca, Jezusa, Matki Bożej, Ducha Świętego, Trójcy Świętej…
To było dla mnie wielkie wyróżnienie – dostać list od tak małego
dziecka! I to jaki list… i to od jakiego dziecka! Kilkuletnia Nennolina
podbiła po prostu moje serce. Każdego dnia zachwycałem się wręcz
niepojętą łaską, jaką została ona obdarzona… Te jej oczy – takie dojrzałe,
choć przecież dziecięce - to spojrzenie pełne powagi i mądrości, a
jednocześnie pogodne… „Moja niezwykła dziewczynka” – mówiłem…
Gdy wtedy upadła – czułem, że nie było to zwykłe potknięcie,
zwyczajne rozbicie kolana… Kiedy zdiagnozowano raka i lekarze musieli
amputować nogę – Antonietta była taka dzielna! Towarzyszyłem jej i
miałem wrażenie, że pogody ducha to i ja mógłbym się od niej nauczyć…
Najbardziej współczułem jej rodzicom - tak bardzo zamartwiali się i
płakali, a ja nie byłem w stanie im pomóc… Natomiast moja niezwykła
dziewczynka nie bała się postępującej choroby – póki mogła – starała się
żyć normalnie, bo dla niej najważniejsza była miłość do Boga, który w jej
życiu zajmował zawsze pierwsze miejsce.
Moja niezwykła dziewczynka nie skarżyła się na ból, a ofiarowywała
go w intencji grzeszników. Modliła się o wolę Boga, nie swoją. Gdy raz
zmieniano jej opatrunek i bardzo bolało, rzekła: „Teraz jadę jako
misjonarka do Afryki”…
Tego dnia, gdy ostatkiem sił podyktowała mamie – jak się potem
okazało - ostatni list, ta w odruchu bezsilności i buntu zmięła zapisaną
kartkę i wrzuciła do szuflady… Badający Nennolinę lekarz domu
papieskiego, który dowiedział się o pisanych przez nią listach, zaniósł ten
ostatni Piusowi XI. Papież poruszony jej słowami wysłał do niej specjalną
delegację z błogosławieństwem.
„Oto służebnica Pańska” – westchnąłem szczęśliwy, w końcu
ujrzawszy w jej oczach odbicie Nieba - chyba bezpiecznie zaprowadziłem
ją do żywota wiecznego…
Ze wspomnień Anioła Stróża o bł. José
Sánchez del Rio…
Tętent koni rozlegał się dookoła. Zamieszanie,
niepokój, strach, a jednocześnie odwaga
powstańców... Wojska federalne natarły i trzeba się
bronić. On sam chciał tu być, nikt go nie zmuszał.
Mimo sprzeciwu matki i odmowy generała –
postanowił walczyć. Powierzono mu w końcu
obowiązek noszenia sztandaru. Powstańcy świetnie wyczuli jego naturę
i usposobienie: nazywali go Tarsycjuszem. Był to męczennik starożytny,
który został zabity, broniąc Eucharystii przed profanacją. Za chwilę
„Tarsycjusz” w osobie Józefa miał pokazać swe oblicze…
Napięcie, ruch, krzyk, ktoś coś głośno zawołał… Przywódca
powstańców blednie – zabito jego konia. Pewnie za moment schwytają go.
Już po nim. Próbuje uciekać, ale to daremne, nie ma dokąd, dogonią go…
„Pomogę ci, Józefie, pomogę ci” – powtarzałem w duchu do mojego
„Tarsycjusza” – „pomogę ci i teraz, i później”…
Zaraz, zaraz – czyżby jeden z powstańców uratował życie dowódcy?
Tak, to José Sánchez del Rio – mój dzielny “Tarsycjusz” - użyczył
przywódcy swojego konia, by ten mógł ratować się ucieczką…
Podczas odwrotu grupa powstańców została zatrzymana, wśród nich –
Józef. Byłem z nim i wtedy. Został uwięziony w sprofanowanym kościele
w jego rodzinnej miejscowości. Świątynia była zdewastowana przez
wojska federalne. Trzymano w niej kury. Józefa tak rozzłościł ten fakt, że
na znak protestu – pozabijał je… To rozwścieczyło jego prześladowców.
Nie podobało im się to, że José Sánchez del Rio stawia Boga ponad nimi,
że jest On dla niego najważniejszy… Postanowili go zabić.
Gdy był torturowany, towarzyszyłem mu cały czas i wspominałem
wciąż jeszcze słowa listu, który dwa dni wcześniej napisał do rodziców:
„Moja kochana mamo, zostałem schwytany podczas dzisiejszej bitwy.
Myślę o chwili, kiedy przyjdzie mi umrzeć. Nic to jednak, Mamo.
Powinnaś zgodzić się z wolą Pana Boga. Umieram szczęśliwy u boku
Naszego Pana. Nie chcę, żebyś się martwiła moją śmiercią. Powiedz
raczej moim braciom, by poszli w ślady najmłodszego spośród nas, tak
wypełnisz wolę Bożą. Odwagi! Udziel mi swego błogosławieństwa razem
z błogosławieństwem ojca. Pozdrów wszystkich ostatni raz. Otrzymacie
serce Waszego syna, który Was oboje kocha i chciałby zobaczyć Was
jeszcze przed śmiercią”.
Jestem z ciebie dumny, mój „Tarsycjuszu”- westchnąłem, gdy swą
krwią nakreślił znak krzyża na ziemi…