ANARCHIA Masz przesrane, bracie. Przejebane. Totalnie. Miał
Transkrypt
ANARCHIA Masz przesrane, bracie. Przejebane. Totalnie. Miał
ANARCHIA Masz przesrane, bracie. Przejebane. Totalnie. Miał – miał i każdą napraną cząstką swego zaćpanego mózgu to wyczuwał. W kolejnych cząsteczkach powietrza, pobudzanych oddechem Tamtych. Każdy najmniejszy atom drżał i uderzał o jego skórę, a on odpowiadał bólem. Skowytał cicho, jak ranny wilk, osuwając się z wolna na ziemię i układając wokół stóp prześladowców – wokół jego małych bogów zemsty. W pozycji embrionalnej, jak nowo narodzone dziecko – tak samo ślepy i głuchy, tak samo zobojętniały na wszystko wokół, tak samo pragnący krzyczeć. Usta, zmuszone do krzyku ułożyły się w idealne „o”, krtań odmówiła jednak współpracy i wydobyło się z nich jedynie ciche rzężenie. A Oni stali. Stali i przyglądali mu się, jakby był jakąś kurewsko rzadką odmianą jakiegoś pierdolonego na wpół wymarłego gatunku. W zasadzie pewnie i był – jedynie kwestia ostatecznego wymarcia odsuwała się nieco w czasie. Charknął i splunął krwią, w chwili gdy ciężki bucior opadł na żebra. Z ust wydobył się żałosny skrzek – nie poruszył się jednak. Czekał. Masz przejebane bracie, powtarza Nietoperz. Ma zielone skrzydła i wisi na firance, tuż za Ich głową. I patrzy. Ten mały sukinsyn patrzy i – był tego pewien – uśmiecha się szyderczo, odsłaniając kły. Przejebane, bracie – mówi. Zginiesz, bracie. Kurwa, wiem. A tak w ogóle, dodaje - to spierdalaj z mojej firanki. Zielony nietoperz uśmiecha się tylko – nadal na wpół szyderczo i nieco wyniośle. Nad głową słychać szmer głosów – kilka bełkotliwych nut, kilka twardych komend. Coś bez większego sensu i składu, coś pozbawionego resztek humanitaryzmu – jak i w tym całym pojebanym świecie. Jak i w całym zasranym mieście. Jak i w całym przeklętym Dystrykcie 37. Słowa cichną – kilka z nich odbija się od ścian i potrąca nietoperza, który z furkotem skrzydeł lokuje się między jego ukochanym plakatem Nirvany, a kwiatkiem. Teraz zwiesza się z jednego z płatków od czasu do czasu skrzecząc z wyrzutem na Nich. Oni patrzą. Jest pewien, że gdzieś ponad bełkotliwą melodię urwanych rozkazów, ponad stepujący żwawo rytm buciorów udeptujących jego mieszkanie i nieco piskliwy głosik młodej policjantki przebija się jakieś sensowne zdanie. Zdanie – raczej wyrok, tego był niemal pewny – nie rokujące zbyt wielkich nadziei. Zginiesz, bracie, zginiesz... śpiewa Nietoperz. Jego zielona sierść stroszy się i opada, faluje jak morze, tańczy jak ściany i jak leniwie stepujący żandarmi sprawiedliwości. Tańczy pokój, oleiste plamy farby spływają na parkiet i skaczą, obijając się o sufit. Kilka obrazów przesuwa się w ramach, za nimi posuwają się kształty i zarysy figur ich bohaterów. Gdzieś drobna policjantka o piskliwym głosie szczerzy do niego wielkie, końskie zęby i patrzy – a jej wąskie tęczówki na tle żółtych ślepi przypominają do złudzenia te kocie. Ktoś się śmieje – a może płacze – pewno jeden facet od Nich. Szeleszczą kartki, spada kilka z nich z mocą ostatecznego wyroku. Już wie, że to koniec. Ostateczny i definitywny. Świat ginie. Rozpływa się, z krzykiem kobiety na ustach i zapachem zielonego futra Nietoperza, który nuci cicho swoje własne rekwiem nad jego ciałem. A potem nastaje noc. * Klatka jest twarda i zimna. Dotykając jej palcami, czuje kolejne chropowatości nadżartego rdzą metalu. Czuje ten metaliczny zapach w nozdrzach, stłumiony przez wszechobecny odór uryny, potu i niemytych ciał. Nie odwraca jednak głowy, bo kręgi wybuchają bólem przy każdym – nawet minimalnym ruchu. Nie próbuje się odzywać, bo opuchnięta krtań grozi uduszeniem. W końcu – nie próbuje żyć – zwija się w sobie, próbuje spać. Spać głęboko - w sobie, zamknięty, czekając na ciemność ostateczną, na zielonego Nietoperza dopełniającego swoich słów, na Nich w końcu wykonujących wyrok. Bo nagle zdaje sobie sprawę, że strach jest mniejszy od bólu i ból ten tylko tak można skrócić.. I kiedy wyciąga dłoń, natrafia na plastikową rączkę, silnie przytwierdzoną do owalnego naczynia. Gdy się wsłuchuje – czuje stłumione chlupotanie, gdy wysila zmysły – zapach gotowanych warzyw i zwarzonej śmietany. Potem – zgodnie z ciałem, wbrew sobie – rzuca się na miskę i pochłania wszystko w nie więcej niż kila sekund, tak że trzy minuty później chce mu się rzygać. Ale walczy z tym, zatrzymuje to w sobie, czuje ból, ale zatrzymuje... bo instynktownie wie, że to daje życie. Wbrew sobie – jak zwierzę. Zwierzę, które karmią, bo do czegoś jest im przydatny. Pytanie: na jak długo? Pytanie: co, jeśli już nie będzie..? Odpowiedź: nie wiem. Gdzieś, poza sobą, głęboko w myślach powtarza kolejne litanie przekleństw, choć sam nie wie, kogo bardziej wyklinać – czy siebie, czy Ich. Siebie, za to bierne pragnienie życia. Ich – za.. za co? Dali mi jeść, mówi. Jaka radość z zabijania pół-trupa, dodaje. Gdzieś – jest tego pewny – w ciemnych korytarzach odbija się ponury śmiech zielonego Nietoperza. Nienawidzi go. Ale teraz nie jest to jego największy problem. Gdzieś, za ścianą jego i Ich świata – wisząca cienka mgiełka wietrzejącego z mózgu hajsu, powoli zwraca mu trzeźwość. Wolno, ale nie natychmiast. W pierwszej chwili wkurwia się, bo nie czuje torebeczki w jednej z kieszeni. W drugiej zwija się w kłębek, gdy mózg, opróżniony z zielska i chemii powoli stara się zacząć jako tako pracować. Coraz ciężej to wygląda, gdy pod ręką nie ma nic, co mógłby zjarać. To też jest wkurwiające. I ten Nietoperz. Jak on go, kurwa nienawidzi... Nie. Bardziej nienawidzi Ich. I tego głosu – który teraz z siła młota wypierdala regularny rytm o ścianki jego mózgu, wycinając fragmenty słów na kolejnych partiach neuronów. Głos boleśnie kobiecy i w pewnej mierze nawet ładny, gdyby nie słowa. Odejdę ja, zostaniesz Ty.. Zginiesz - pozostanę ja. Nie będzie Cię.. Zostanę sam.. Za tobą podążałem ja, Teraz już nie ma Cię. Zostaję sam.. - Kurwa.. – mruczy. Po czym głośniej, próbując przekrzyczeć własne myśli, krzyczy już na całe gardło: - Cisza tam! - Spierdalaj. – pada odpowiedź. Głos przerywa w pół taktu i chwyta się powietrza, pozostawiając nieprzyjemne uczucie napięcia - tak jakby właściwa melodia nadal grała, a ty czekasz aż do niej znów dołączą słowa. – ktoś ty? – dodaje. - A ty? – jęczy, jednocześnie próbując zastanowić się nad pytaniem. Kim jesteś, pyta samego siebie. Zasranym ćpunem, odpowiada nie męcząc się z głębszym zastanowieniem. Zasranym ćpunem, który przegrał z Bogiem w karty, a wygrał z diabłem. Zajebiście, nie? - Sobą jestem. – warczy, jakby nieco zirytowany pytaniem. - Ano widzisz. – pada odpowiedź. – ja też. Cisza. Z wolna dociera do niego, że glos pada z celi obok. Próbuje się wyciągnąć, by zobaczyć jego właścicielkę, ale ostatecznie postanawia zrezygnować, gdy kolejne partie mięśni zaczynają płonąć z bólu. - Imię. Imię podaj. – próbuje wyartykułować, zmieniając pozycję ciała na względnie wygodną. - A co cię to, kurwa? - Nie kurwuj, mi, kurwa! Odpowiedz, kurwa! Śmiech – jakby uderzenia srebrnych dzwoneczków, odbijających się melodyjnie o ciemne ściany cel, pokryte odlatującymi płatami farby, jak u umierającego zwierzęcia. - Elokwentny jakiś? – szydzi głos. – Coraz bardziej mi się podobasz, chłopcze. Niech ci będzie. Alva z tej strony, miło mi. - Marek. – odpowiada, nieco łagodniej. – Gdzie ja jestem? – rzuca pytaniem, próbując nie tracić kontaktu. - W Disneylandzie, stary. Poczekaj, a zjawi się myszka Miki. – szydzi głos. – Jeśli kraty nie są dla ciebie wystarczającą sugestią to powiem ci, że w pierdlu. Zadowolony, stary? - Jak cholera. – jęczy. - Co za entuzjazm. – głos wibruje szyderczo. Brzmieniem przypomina teraz uruchomioną piłę łańcuchową. – Chwali się. Za co siedzisz? - Nie wiem.. – mruczy, choć nieco za cicho. - Wszyscy wy tacy niewinni, hę? Niech ci tam. – słychać szmer. Jest pewien że tamta wzruszyła ramionami. - A ty..? – próbuje podtrzymać rozmowę. W tej chwili schwyciłby się wszystkiego – każdej drogi ucieczki. Byle nie ciszy. Odpowiedź nie pada natychmiast. - Fajnie ten świat urządzony, nie stary? Co? No ogólnie. Nic dodać nic ująć. O czym ty pierdolisz? Sama nie wiem. Ale prawdopodobnie o życiu. Posłuchaj... jesteś zadowolony z tego jak jest? Mała, skurczona ze strachu twarzyczka dziecka.. krzyki... błędne staccato pocisków. Widok rozpasionych oligarchów w garniturach. Milicja, buciory ugniatające bruk. Długi sznur paragrafów, tłumaczący wszystko. Każdą śmierć – nawet śmierć malej, skurczonej ze strachu twarzyczki dziecka, którego jedyną wina były narodziny. - Ni chuja. Głos odpowiada zduszonym, nieco histerycznym śmiechem. Brzmi jak kolejne serie z kałasza. - Świetnie, stary. A słyszałeś o Anarchii...? * Świat umilkł – w jednej chwili nastała niemal idealna cisza. Nawet cząsteczki kurzu drgały w powietrzu, jakby bały się opaść. Wszystko – nawet oślepiający blask światła, zastygły w niemal namacalnym wrażeniu bezruchu. Na chwilę – nim świat przyjebał mu w twarz, ogłuszając i doprowadzając do niemal zwierzęcego ryku. Gdy otworzył oczy, nie zdziwił się, widząc, że wszystko wokół postanowiło się rozpierdolić. Minęło kilka chwil pełnych grozy i zdziwienia, gdy – z wolna dochodząc do siebie – zauważył, że sam może się poruszać i oddychać. Że nie stał się cząstka gruzów, nie rozsypał jak jedna z karcianych figurek. Dłoń podniosła się i wykonała niewprawny ruch w powietrzu. Obłe, tłuste robaki palców zacisnęły się na czymś chłodnym – po dłuższej chwili zauważył, że jest to porozbijana cegłówka, jaka o mało nie uderzyła w niego, rozbijając mu łeb jak arbuza i pozostawiając mózg na przeciwległej ścianie. Z chwilą obecną miał szczęście – wiedział o tym. Jakikolwiek entuzjazm nie miał jednak większego sensu. Wiedział, że czas pokaże, jak wiele mu tego szczęścia zostało.. A zostało niewiele, tego był pewien. Zielony nietoperz przysiadł na rozpieprzonych cegłówkach. Małe oczy szczurka patrzyły na niego nagląco. No co, stary? – zdają się mówić – Z czego tak szczerzysz mordę? Z niczego. Naprawdę z niczego. Po prostu cieszę się, że żyję. Nawiasem – spadaj stąd jebany skurwielu. Chciałbyś, stary – mówi nietoperz, po czym siada mu na czole. Jest za słaby by podnieść dłoń w jego stronę – przechyla głowę i z zadowoleniem obserwuje jak obrośnięta kulka mięsa spada na ziemię z niedbałym trzepotem błoniastych skrzydeł. Zapłacisz mi za to, stary. – mówią skurczone gniewnie oczka. Jasne. Feel free to try. Nietoperz odskakuje – na chwilę nim ciężki oficerski but ląduje mu na dłoni, miażdżąc kostki kłykci. Zwija się z bólu – kolejne, zmęczone partie mięśni przeszywają bicze gorąca. Próbuje się zwinąć w kłębek, osłonić jak najwięcej wrażliwych części – ciało jednak odmawia posłuszeństwa. Masz za swoje, bracie. – mówią uśmiechnięte oczka włochatej świni. Spierdalaj... Próbuje podnieść wzrok – na chwilę tylko by dostrzec ciężki, opancerzony bucior uderzający w twarz. Czuje żelazisty smak krwi z rozwalonego nosa – by oddychać wciąga haustami powietrze przez usta – nim i na te spada seria razów, a po kamiennej podłodze posypują się szkliste łuski zębów. Próbuje krzyczeć – krew z rozwalonych dziąseł wpada do gardła i dusi go na kilka chwil. Dławi się własną śliną i krwią, oczy rozszerzają się, gdy niczym topielec walczy o każde utracone cząstki powietrza. Zdychaj, mówi nietoperz. A on nie próbuje się kłócić. Głowa opada – jak u złamanej kukły. Przez ścianę słyszy odgłos uderzających o ziemię żołnierskich butów, chłodny cios powietrza tuż przed swoją twarzą. Słodkawy smak krwi w ustach i widok podbitej żelastwem podeszwy. Wyczuwa zapach gumy i krwi z rozwalonego nosa, nim ciało opada bezwładnie, wtacza go świat niebytu... * Nie żyję. Nie mogę żyć, kurwa. Nawet powieki wybuchają palącym strumieniem bólu. Zajebiście, święty Piotrze. Dzięki za umilenie pobytu. Pytanie – gdzie grające na harfach laski i wieczna szczęśliwość? Nie tutaj, bracie. – mówi nietoperz. Zajebiście. Jeszcze on. Mgliste poczucie satysfakcji, że ten mały skurwiel też musiał zdechnąć. Światło, wtłoczone w rozszerzone źrenice. Blask. Kolejne komórki wybuchające lawiną bólu. Ruch mięśni. Ból. Pierdolę taki raj. Piekło także. Oślepiający blask z czasem przechodzi w mdłą, nadgniłą szarość. Dochodzą do tego dźwięki – kroki, stłumione głosy, urwane rozmowy. Przypuszcza że tworzą słowa – umysł napchany dragami i miażdżony kolejnymi falami bólu odmawia współpracy. System functions stopped Try again later. Game over. Nastaje ciemność. * - Zabiłeś go, kurwa! Tylko trochę... ugniotłem. Co cię, kurna podkusiło?! Miało nie być świadków, nie? Nestor powiedział... Wykaż czasami minimum własnego myślenia. Świat będzie ci wdzięczny, Boris. Zresztą.. na co ci jakiś pierdolony ćpun..? Gniewne parsknięcie. - Zapłacisz mi za to. Pewnie. Nawiasem, Nestor chciał cię widzieć. Poczeka. Jak zawsze... Czy ty zawsze musisz mnie wkurwiać?! Alva. Co, kurwa?! Miło cię znów widzieć. Glos – znajomy dźwięk uderzających o siebie srebrzystych dzwoneczków złagodniał nieco. - Wzajem, bracie. Wzajem... Daleki klekot obcasów, uderzających monotonnie o bruk. Cisza. Delikatny odór żelaza. Słodkawy smak własnej krwi wtłaczany do ust z przygryzionych warg. Smród przepoconej kamizelki, monotonne, ciężkie sapnięcia – jakby ktoś miał poważne problemy z oddychaniem. Otwiera oko – najpierw ostrożnie, niepewnie. Nie krzyczy, gdy mdłe światło wbija się w szpilki źrenic. Słyszy jedynie stłumione syknięcie, dobywające się z suchych ust, zlepionych na wpół zakrzepłą, nieprzyjemnie lepką krwią. Dłoń porusza się niemrawo, przesyłając kolejne fale bólu do zmęczonych mięśni. Przypomina bladego, pokracznego kraba niemrawo poruszającego odnóżami w dziwnej parodii tańca. Coś – ktoś, poprawia się szybko – nachyla się, osłaniając od nielicznych promieni światła, ciężko opadających z nadpalonej jarzeniówki. Widzi tylko oko – wielkie, wtłoczone głęboko w ciemny oczodół, okalane licznymi fałdami poszarzałej skóry. Piwna tęczówka z nienaturalnie małą źrenicą porusza się nerwowo, jakby miała problem z dłuższym utrzymaniem się w jednym miejscu. Skacze po białku, doprowadzając go do mdłości. Mija chwila, nim zdaje sobie sprawę, że w miejscu gdzie powinna jaśnieć druga, widnieje dość nieudolnie zszyta blizna dwóch powiek. Piwnooki sapnął ciężko i odsunął się nieco, tak ze miał okazje dojrzeć prosty, orli nos i wąskie usta zaciśnięte kurczowo, jakby ich właściciel bał się wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Silne, krucze włosy spływały wzdłuż twarzy o szeroko zarysowanej szczęce w nieregularnych, nierównych pasmach, jakby ktoś nie zadał sobie trudu by uciąć je w miarę równo. Czy choćby umyć. Mężczyzna musiał mieć nieco ponad pięćdziesiątkę – bogata siatka zmarszczek i regularne blizny, rozpisane na nagich, żylastych ramionach upodabniały go do dziwnej, humanoidalnej składanki. Markowi wydawało się, że wystarczy go uderzyć, by z wolna rozkruszył się na kawałki. - Żyjesz. – padło stwierdzenie i na nowo zapadła krępująca cisza. - Na to wygląda. – usta, nieprzywykłe do wymowy z wysiłkiem dobierały znajome dźwięki. - Masz szczęście, bracie. Marek zacisnął nerwowo szczęki. Odepchnął od siebie wizję tłustego nietoperza, uczepionego chciwie jednej z firanek. - Stało się coś, bracie? - N-nie. Najzupełniej.. nie. - To dobrze. – piwnooki uspokoił się nieco. – Boris. – wyciągnął ku niemu wielką dłoń o nienaturalnie długich, chudych palcach. Marek uścisnął ją, ignorując falę bólu jaka przeszyła mięśnie. - Marek. – mruknął. - Wiem. – piwny skinął tylko głową. – Alva mówiła. Alva... Znał to imię. Z głębin niepamięci wypłynął stłumiony kobiecy śpiew, kolejne słowa, obijające się o czaszkę... rozmawiali? Tak. Chyba tak. Musieli rozmawiać. Pamiętał ironiczny ton, łagodne drżenie głosu, przez co nieustannie miał wrażenie, że z niego szydzi. I.. jeszcze to słowo... tak. Słowo i pytanie. Mówiła coś. Pytała o coś... A słyszałeś o Anarchii...? Pytanie uderzyło go, jak celnie wymierzony cios cegłówką. Potem nastąpiła ciemność, przeplatana ze stłumionym chichotem nietoperza, śpiewającego rekwiem nad jego umierającym-wciąż żywym ciałem. Co odpowiedział? Czy odpowiedział cokolwiek...? Cegły – kolejne elementy domina rozsypujące się w piach przed jego oczami. Wielki kawał kamienia, żłobiący podłużny ślad na betonie tuz obok jego ręki. Zielony nietoperz, tańczący na cegle, próbując utrzymać równowagę. Jego dotychczasowy świat – świat szary, pusty. Świat więzienia, świat podsuwanej codziennie miski z życiem runął i rozpieprzył się w piach. W jednej, pieprzonej chwili. A może.. a może mu się wydawało? Może.. Pieprzysz, bracie. – mówi Nietoperz. – Tego nie było, bracie. Maligna. Niedobór hajsu i tyle. Zdychasz, albo pierdolisz regularnie w ciemne kafelki w łazience jakiejś kliniki i czekasz aż bania rozpęknie się jak dojrzały arbuz, wyrzucając na świat kawałki czaszki i mózgu. To jest twoje życie, stary. Życie zapranego ćpuna, pragnącego pozbyć się tych pierdolonych wyrzutów sumienia. I przy okazji własnego życia. Co ty, kurna możesz wiedzieć o Anarchii? * Anarchia... Obcasy, wystukujące rytm o beton. Regularnie, jak samo przeznaczenie. Tap. Tap. Tap. Zaraz oszaleję. Tap. Bla. Bla. Bla. Tap. Honor. Tap. Sprawiedliwość społeczna. Tap. Ocalenie istnień. Tap. Wolność. Tap. Bohaterstwo. Tap. Pierdolenie. Bredzenie starego człowieka, który nie wyjdzie za próg nawet z wyrokiem śmierci na karku. Któremu podciera się tyłek i podsuwa miskę z jedzeniem, by przypadkiem nie ucierpiała jego święta dupa. Przywódca, kurwa. Żałosna kukiełka, ubrana w za duży mundur, zwisający z wychudłych piszczeli. Już teraz bardziej przypomina trupa. Trupa pierdolącego o honorze i sprawiedliwości, tak jakby cokolwiek o nich wiedział. Trupa, mającego wciąż swoje pieprzone dominujące zdanie. Który gówno zna się na tym co robi, a jednak wtrąca się wszędzie z natarczywością kleszcza, czy innego kurewskiego pasożyta wytaczającego krew. A ona jest... Spływa.. płynie szerokim strumieniem wzdłuż ulic. Płynie, odbija się na ciężkich podeszwach oficerek i miesza z błotem, nadając mu nieprzyjemną rdzawą barwę. Czy on jej nie widzi? Czy nie czuje zapachu żelaza tańczącego w nagrzanym powietrzu? Nie, poprawia się w myślach. Nie czuje. Starzec nie czuje więcej ponad własny, śmierdzący gównem tyłek. - Tak, Nestorze. – jęknęła. – Nie, Nestorze. – dodała odruchowo, gdy dokończył kolejne zdanie. - Co? – starzec zdziwił się wyraźnie. - Hę? – najwidoczniej dobrała złą opcję dialogową. Przeczesała poszarzałe pasma z wyraźnym zakłopotaniem. – Wybacz. Jestem nieco zmęczona. Musiało mnie ominąć poprzednie. I poprzednie.. I poprzednie też. Czy ja go kiedykolwiek słucham? Nie, padła odpowiedź. Inaczej zwariujesz. Albo spróbujesz zachowywać się honorowo, a to jeszcze gorsze. Na wojnie nie ma miejsca na honory. Liczy się broń i kwestia tego, kto stoi po jej właściwej stronie... - Anarchia to nie partyzantka. – starzec rzucił jej zmęczone spojrzenie. – Ile razy mam to tłumaczyć? - Proszę o wybaczenie. – z trudem powstrzymała się od wrednego uśmieszku. – następnym razem postaram się rzucić pojedynkową rękawicę. - Nie kpij. - Ja? – zrobiła niewinną minkę. – Skądże. - Nie jesteśmy mordercami . – szczęka starca zacisnęła się kurczowo. – Czy ja cię, kurwa, niczego nie nauczyłem?! - Ależ nie. – zaprotestowała gwałtownie. – Nauczyłeś całkiem wiele. Między innymi jak przetrwać. A z tym radzę sobie całkiem nieźle, dziękuję. Podrzynam innym gardło szybciej, niż oni mnie. * Anarchia. Kiedy wszystko zaczyna się pierdolić, bracie. Kiedy świat spada ci na ten tępy łeb, a ty ni chuja nie wiesz dlaczego. Kiedy pewnego dnia rozpierdalają ci drzwi mieszkania, mordują ojca i matkę. Gwałcą siostrę. Patrzysz na rozszerzone ze strachu oczy, gdy podrzynają jej gardło. Krew brudzi zielone kafelki kuchni, a ty nie możesz krzyczeć. Nie zabili cię, tylko dlatego że nie było rozkazu, prawda? Niesprawiedliwość. Wielka, kurna niesprawiedliwość. Bo ty bardzo chciałeś wtedy zdechnąć, co? Chciałeś zdechnąć, a przynajmniej zrozumieć dlaczego. Dlaczego zawsze śmiejąca się matka. Ojciec od czasu zaglądający na dno flaszki. I.. siostra. Tak, siostra. Dwunastolatka, ta? Wesołe dziecko. Zawsze z uśmiechem. Teraz jest tylko pośmiertny grymas – niewyraźny łuk, blizna zarysowana na bladej twarzyczce, pod otworzonymi ze strachu oczami. A potem – kolejny sznur wydarzeń. Wszystko zbyt rozmyte by to dobrze pamiętać. Jakieś mgliste spojrzenie plotki. Że podkapowano Tamtym. Że dragi. Że działalność wolnościowa, że.. Bo to wszystko twoja wina, nie? Psu, który upierdolił pańską rękę należy porządnie pieprznąć w łeb. A gdy nie poskutkuje, dopierdolić raz a porządnie. By już nie wstał. Na każdego trupa jest przecież paragraf, nie? Co komu po ćpunie? Nic. Nic. Nic. Jesteś gównem człowieka. Wiesz o tym, bracie. Nietoperz szczerzy się wrednie – dwie pionowe igły kłów błyszczą w obrośniętej szczeciną świńskiej mordzie. Leniwie przerzuca cielsko po drewnianym biurku, wspierając się na koślawych skrzydłach, jak małpa. Pomrukuje przy tym do taktu jakąś ponura melodyjkę. Mały skurwiel. Zatrzymuje się na papierach. Uskakuje z trzepotem skrzydeł, gdy ląduje na nich dłoń. Dłoń należy do pokrytego siwizną starca. Obok stoi dziewczyna. Młoda, ładna nawet. Trochę podobna do starca. Szara i bezbarwna jak uniform, który nosi. Jedynie oczy – dwie plamy rtęci wyżarte na białkach oczu mierzą go uważnym, wyrachowanym spojrzeniem. - Czy on mnie słyszy? – spojrzenie starca pada na dziewczynę. Ta tylko wzrusza ramionami. - Możliwe, że kamień pierdolnął go w łeb nieco za bardzo. - Pocieszenie. I ty sądzisz, że on może się przydać? - Sądzę, że jest taka szansa. Starzec spojrzał na nią, unosząc brew. - Co komu po pierdolonym ćpunie? - Taki ma kontakt z kręgami do których nawet ja nie mam dostępu. – wyjaśnia rzeczowo tamta. – Jeśli to nie jest argument.. - Dobrze. – starzec przesuwa dłonią po twarzy. – Rozumiem. Kim ty w ogóle jesteś? Pytanie było skierowane do niego. Kim..? Obecnie – kimś o migrenie wielkości niewielkiego wszechświata. Pulsującej i kurewsko bolesnej. - Marek. Lasiak Marek. – słowa wypadły, jak pocisk. Odruchowo przycisnął spust, by pożałować w następnej chwili. Nie zna ich. Na co im to kurwa mówi?! - I...? – spojrzenie starca nie wyraża więcej ponad obojętność. - I jestem tym pierdolonym ćpunem. Czego wy, kurwa chcecie? - Kontaktów. – dziewczyna pochyla się, kładzie dłonie na biurko. Spod luźnego munduru wyglądają wydatne piersi. - Dealerów szukacie? – z niemałym wysiłkiem zmusił się do spojrzenia jej w oczy. – Po kiego? - Masz te kontakty, czy nie? – głos nie ustępuje. - Mam. Mam, kurwa. Mam. Czegoś potrzeba? – zmusza się do bezczelnego uśmieszku. – jeśli potrzebujecie hajsu.. z tym nie do mnie. Polecam milicję. To oni zapierdolili mi ostatnią działkę. - Może się przydać? – starzec rzuca dziewczynie sceptyczne spojrzenie. - Nawet jeśli nie, wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Ale... - Nie można mu ufać. - Myślisz, ze co mu zrobią, jak wróci? Nasi kochani żandarmi sprawiedliwości w najlepszym razie szybko rozpierdolą mu łeb. W najgorszym rozprują flaki, albo wezmą do jakichś doświadczeń. - Czekaj.. Czy ktoś mi wyjaśni o co w tym wszystkim chodzi?! Musiał wyglądać na zdezorientowanego. Szare ślepia spojrzały na niego ze współczuciem. - Co tu jest do wyjaśniania?! – prycha. – Uratowaliśmy twoją zaćpaną dupę. - Ah. Tak. Oczywiście. – zmusza się do ironicznego uśmieszku. I prawie zwaliliście na mnie kilka ton kamienia. Dzięki za ratunek. – I pewnie mam wam dziękować za to, że o mało jedna z cegieł nie rozjebała mi łba?! - Byłoby miło. – przyznaje tamta, wzruszając ramionami. – Bez zbytniej straty dla świata, zapewniam. - I jak rozumiem.. nic nie jest za darmo..? - Doskonała dedukcja, misiu. - Kontakt z dealerami? – dodaje. - W istocie. – dziewczyna kiwa monotonnie głową, jakby w zamyśleniu. – Ale nie mówię o jakiś pieprzonych płotkach. – rzuca mu długie, natarczywe spojrzenie nabiegłych rtęcią tęczówek. Mimowolnie czuje dreszcz biegnący do samej nasady kręgosłupa. – Nie, misiu. My potrzebujemy kontaktu z samym sercem. - Pojebało was?! Ja? Czy wy w ogóle sądzicie, że taki dealer jak ja ma dostęp... nie! Was chyba zupełnie popierdoliło! Dziewczyna porusza głową ze współczuciem. - Nie. Nie trzeba być mistrzem logicznego myślenia, by wiedzieć że skądś swoje działki bierzecie. A jeśli nawet nie z bezpośredniego źródła, zawsze znajdzie się ktoś, kto je załatwia, nie? - To szaleństwo! Zajebią was przy samej próbie. Dziewczyna rzuca mu jeden ze swoich półuśmieszków. - Nas, misiu? Skąd... – w powietrzu zawisły niedopowiedziane słowa. - Ja..? Ja mam ich znaleźć? - Brawo, szefie. Myślisz, to się ceni. – pochyla się nad biurkiem, tak ze czuje jej oddech, skraplający się leciutką warstwą szronu na skórze. - Ile potrzebujecie? Ja.. załatwię ile będzie trzeba, naprawdę. Nie trzeba organizować całego podziemia. Ile? Pięć? Sześć działek..? – z trudem hamuje drżący ze strachu głos. - Pięć? Sześć? – porusza nerwowo szarą czupryną, jakby zaskoczona jego głupotą. – Nie, skarbie. Trzeba by było liczyć na kilogramy. - Kilogramy? Czy ty... czy ty w ogóle sobie wyobrażasz ile to wyniesie za tyle hajsu?! Czy wy... – powietrze wtargnęło do płuc, dusząc słowa. - Wszystko dla Anarchii. – nerwowy półuśmieszek drgający na pełnych wargach. - Podziemie się na to nie zgodzi. - Podziemie, skarbie? – w melodyjny głos wdzierają się drażliwe tony zawodu. – To my jesteśmy podziemiem. * Popierdoliło mnie. Najzupełniej odbiła mi szajba. Witajcie, pomieszczenia bez klamek! Jak nic, właśnie siedzę zakuty na trzy spusty i gram z własnym fiutem w bierki. Nie może być inaczej. Siwa laska o nienaturalnych ślepiach wilka wcale nie idzie obok wzdłuż rzędu uliczek. Obok wcale nie ma postawnej sylwetki jednookiego bydlaka, który o mało mnie nie ukatrupił. A ja wcale nie idę na straceńczą misję tylko dlatego, ze któremuś z tych popieprzonych partyzantów o wolność upiździło sobie kilka worów dragów... To wszystko maligna przy wyparowywaniu hajsu, nie? Musowo nie myślę logicznie. Albo ci z kliniki naszpikowali mnie prochami do tego stopnia, że widzę białe myszki. I tego zielonego sukinsyna, szczerzącego się z ramienia Siwej. Bezczelnie i wyniośle, jakby właśnie został ogłoszony jakimś pierdolonym władcą świata. Tego nie ma, bracie. – mówi. – Szajba ci odbiła. Totalne kuku na muniu. Jesteś jednym chodzącym kłębkiem z wolna zdychających neuronów, strachu i nerwów. Zdechniesz, śliniąc się w małej, zafajdanej klinicznej celi. Wsadzą cię do worka – czarnego, identycznego z setka innych – i jako anonimowy numer wrzucą do rowu, aż nadgnijesz i zeżre cię robactwo. Bo tyle jesteś wart, stary. Interesujesz tylko robactwo, które będzie cię zżerać i składać w tobie jaja, aż po tej twojej pustej, głupiej bani zostanie tylko świecący kością czerep. I co z tego? Zero starty dla świata, zapewniam. Dzięki, Nietoperzu.. Najgorsze, że możesz mieć rację.