Daria Sondej, W kawiarni
Transkrypt
Daria Sondej, W kawiarni
Daria Sondej Gimnazjum nr 19 w Lublinie W kawiarni Z kilkunastoma teczkami w rękach, pospiesznym krokiem podążałam na przystanek. Musiałam zdążyć na autobus. Nawet nie zwracałam uwagi na przechodniów wokół mnie. Wiem tylko, że byłam na rogu Staszica, gdy autobus wyłonił się z dala. Pędziłam niczym wiatr – nie mogłam spóźnić się na egzamin. Byłam już tak blisko, kierowca musiał zaczekać. Jeszcze tylko raz, dwa i… poślizgnęłam się. Pozbierałam teczki i podniosłam się. Wszystko było inne. Nie było samochodów, dróg, świateł, sklepów, nawet malutko ludzi przechodziło tą zazwyczaj ruchliwą uliczką. Tylko gdzieniegdzie widać było barwnie ubrane kobiety przy straganach i biegające za piłką dzieci. Tak, to było dość dziwne. Przetarłam oczy ze zdziwienia, ale to nie pomogło, to nie był ten sam Lublin. Weszłam do kawiarni, postanowiłam trochę ochłonąć po bolesnym upadku. Tam też było dość dziwnie, ale nie zniechęcałam się. Siadłam przy stoliku koło okna i zamówiłam herbatę z cytryną. Nagle spostrzegłam, że naprzeciw siedział dostojny mężczyzna, a koło niego młoda kobieta. Bacznie im się przyglądałam. Wywnioskowałam, że on musi być wysoko postawiony, a ona prawdopodobnie przeprowadzała z nim wywiad. Zaciekawiona, kim jest ów mężczyzna, nieelegancko zaczęłam przysłuchiwać się rozmowie. - Zapewne wie pani, że jestem zafascynowany urodą Lublina. Nie tak dawno drukowałem w „Ziemi Lubelskiej” wiele swoich wierszy. Obecnie, jak zapewne pani słyszała, zacząłem wydawać „Kurier Lubelski”, który nawiązuje do tradycji postępowego „Kuriera” z lat 1906-1912. Obecnie zacząłem także pracę nad „Antologią współczesnych poetów lubelskich”. Zapytała pani, także o legendy. Cóż, mi osobiście najbardziej leży w sercu ta, o Kamieniu Nieszczęścia, którą z miłą chęcią opowiem. Pod Bramą Trynitarską, wznoszącą swą pseudo gotycką wieżę obok katedry, leży olbrzymi głaz. Legenda zwie go kamieniem nieszczęścia. Na nim miecz katowski wykonywał ongiś egzekucje. Od miecza pono widnieje na nim szczerba. Każdej nocy kamień toczą po mieście czarci. Umiłowałem sobie także legendę o Czarciej Łapie, ale ją zna każdy lublinianin. - Teraz panu przerwę – powiedziała kobieta – mógłby pan powiedzieć coś więcej o wspomnianej „Antologii…”? - Owszem. Mam przy sobie szkice, oto jeden z nich: „Miasto rodzinne, ilekroć mi ciężko lub najciężej, do ciebie zwracam się pamięcią, a gdy pamięć twarde przeżycia przypomina – to sercem, to wyobraźnią.” - A może jeszcze kilka słów o bez wahania, pańskim największym dziele, jakim jest „Poemat o mieście Lublinie”. - Tutaj nie trzeba dużo opowiadać. Jak wiadomo jest to cykl wierszy połączonych poetycka prozą, ich akcja toczy się w lipcu przy pełni księżyca, kiedy to w nocną wędrówkę zabiera nas tajemniczy przewodnik – Wędrowiec. Jesteśmy także uczestnikami podróży w czasie, podróży do mojego dzieciństwa, do miejsc, które były mi szczególnie bliskie. - A czy może pan uspokoić swoich wielbicieli, proszę zdementować pogłoski na temat choroby wzroku? - Tak, to prawda, miewam problemy z oczami, po mojej wizycie we Francji, ale bez obaw. Widzę i panią i litery!. - A kiedy wraca pan do Warszawy? - Napisałem niegdyś: „Warszawa właściwie nie ma sensu. To Sodoma. Gdybym tylko dostał w Lublinie takie warunki pracy, jak tam i takie locum, wróciłbym na stałe. Smętno w Warszawie moim snom, a w Lublinie – to miasteczko nasze jest jak dziewczynka mickiewiczowska, z którą nudno, a odjechać o niej trudno…” - Dziękuję panie Józefie, za rozmowę – powiedziała kobieta i wyszła. Następnie on, wstał, ukłonił mi się nisko i także wyszedł. Gdy podeszła do mnie kelnerka, nieśmiało zapytałam, kim był ten mężczyzna: - To był Józef Henryk Czechowicz, nasza chluba, największy lubelski poeta, przyjaciel samej Franciszki Arnsztajnowej. I w tym momencie ocknęłam się. Leżałam na chodniku, a kilka przechodniów skupionych wokół mojej osoby cuciło mnie. Rozejrzałam się wokół, światła zmieniały się normalnie: czerwone, pomarańczowe, zielone, sklepy także były na swoim miejscu i ludzi jakby przybyło. Znowu byłam w XXI wieku. Powróciłam do domu, zmęczona przedziwnym przeżyciem. Pierwsze, do czego sięgnęłam, to zbiór poezji Czechowicza, zauroczył mnie ten fragment: Kamienia, kamienice, ściany ciemne, pochyłe. Księżyc po stromym dachu toczy się, jest nisko. Zaczekaj, Zaczekajmy chwilę – jak perła wpadnie w rynku miskę – miska zabrzęknie.