Lingwistyczna nonszalancja
Transkrypt
Lingwistyczna nonszalancja
Lingwistyczna nonszalancja Zasiedzieliśmy się w barze kawowym, niepomni, że zbliżyła się godzina zamknięcia. Już ktoś z obsługi podszedł do drzwi, by przekręcić klucz w zamku i uniemożliwić napływ nowych gości. Wymknęliśmy się na moment przed tym przekręceniem klucza. – Zamkliby nas – rzekła z uśmiechem moja towarzyszka na ulicy. Mina, z jaką na nią spojrzałem, musiała być głupia, wyrażająca niepewność, czy ten kwiatek językowy w stylu Wiecha to był w jej ustach żart, czy też ona całkiem serio użyła niegramatycznej formy. Nie wiedziałem: śmiać się czy gorszyć. Od tamtego czasu minął rok, w ciągu którego zdążyliśmy się pobrać tudzież wspólnie zamieszkać, i oto siedzimy naprzeciw ekranu telewizyjnego patrząc na jednoaktową operę. Jej treścią jest próba orkiestry. Muzycy przebrani w kostiumy z XVIII wieku, peruki, wiśniowe i błękitne fraki – udają, że ćwiczą. Dyrygent wymachuje batutą i śpiewa, a cały ten jego recytatyw to są niby wskazówki udzielane instrumentalistom. Wskazówki, reprymendy, łajanie i w końcu pochwały. Po półgodzinnym szkoleniu grają już bez błędów, muzykują tak dobrze, że gra skwitowana jest okrzykiem szefa: brawo! Koniec próby. Maestro także, jak się okazuje, nie jest istotą nieomylną: przed zejściem z podium zapomniał o końcowym ruchu pałeczką, który to ruch jest niby kropką na końcu książki. „Kropka” nie zostaje postawiona i rezultat taki, że skrzypkowie nie odrywają smyczków od strun. Wciąż, milimetr po milimetrze, suną smyczki po strunach i finałowy akord nadal dźwięczy. Niespodziewana, nieprzewidziana fermata. Należy zatem kapelmistrza dogonić, pochwycić za połę fraka i sprowadzić z powrotem na estradę, by wydał ostatnią komendę. Jest ona równie niezbędna jak „spocznij” po zakończeniu musztry. Dopóki nie padnie „spocznij” tudzież „rozejść się”, zdyscyplinowane wojsko nie opuszcza placu. Komentuję ostatnią scenę: – Całe szczęście, że udało się ściągnąć dyrygenta z powrotem, w przeciwnym razie skrzypkowie... – Ciągliby – wpada mi w zdanie żona. Tym razem nie mam wątpliwości, że to żart. Zdążyłem już poznać jej zamiłowanie do posługiwania gwarą, toteż śmieję się swobodnie. Była wietrzna pogoda owego listopadowego dnia, gdyśmy się wybrali na spacer. Zostały za nami ostatnie domy miasta. Na horyzoncie las, cel naszej wędrówki. Żeby tam dotrzeć i skryć się w zacisznej gęstwinie, należało przejść przez rozległe pustkowie, po którym hulał zimny wiatr. – Najgorzej bez to pole, co nie, ojciec?... Ale wiater! Po wejściu do lasu już tak nie wiało; zdarzały się inne uciążliwości w trakcie błądzenia po zalesionych pagórkach. Na przykład przy schodzeniu po zbyt stromej pochyłości. Wówczas słyszałem: – Trzym mnie, ojciec, co bym się nie obaliła. Zapadał zmierzch, czas na powrót do domu. – Poszli, ojciec, bo ciemno mrygać. Jeszcze się nic nie urodziło, lecz już wiadomo, że jest nas troje. Należy dbać o dietę. – Nie lubię mlika, ale trza je pić, coby ono, uważasz, ojciec, miało dobre koście. Dziś cały liter wypiłam. Zamkli, ciągli, bez pole, trzym, ciemno mrygać, wiater, liter, mliko, koście – wszystko to było wypowiadane ścichapęk. Była wyborną aktorką. Nie należała do tych kiepskich komediantek, które swoją kwestię kierują w stronę publiczności i filuterną miną zaznaczają: „O, właśnie mówię coś humorystycznego, nie omieszkajcie się zaśmiać.” W trakcie rzucania gwarowych dowcipów twarz Krystyny nie zdradzała niczego. Ale słysząc raz z ust naszego kilkuletniego syna: „serek aniliowy”, parsknęła śmiechem. Biedaczek pojęcia nie miał, co to jest wanilia, i upodobnił się do dawnych wieśniaków wymawiających arbata zamiast herbata. „Wyrodnej” matce ani się śniło wymowę chłopaka poprawić. Była rada, że jest się z czego pośmiać.