Wydaję to, co lubię

Transkrypt

Wydaję to, co lubię
O sobowoś ć
Dzięki niej w polskich księgarniach możemy od dobrych kilku lat kupić mądre, wartościowe
i starannie wydane książki dla najmłodszych. O odpowiedzialności tłumacza za słowo, szwedzkiej
literaturze dziecięcej i o tym, że warto głośno czytać dzieciom rozmawiamy z Katarzyną Skalską
– tłumaczką, założycielką i redaktor naczelną poznańskiego Wydawnictwa Zakamarki.
Dzieci z Bullerbyn czy przygody Pippi od lat należą u nas do ulubionych
książek dziecięcych. Czy jednak, budując Zakamarki i decydując się
na wprowadzenie na polski rynek książek nieznanych szwedzkich
autorów, nie miała pani obaw, że trudno będzie dorównać popularności książek Astrid Lindgren?
To prawda, że od lat zaczytujemy się w książkach tej autorki, ale trochę spoczęliśmy na laurach, sądząc że skoro znamy Bullerbyn i Pippi, to znamy szwedzką
literaturę dla dzieci. Może poznaliśmy jej kwintesencję, ale nie bogactwo.
Lindgren nie jest bowiem samotną wyspą na oceanie przeciętności. Owszem,
była prekursorką nowego sposobu postrzegania i opisywania dziecka w literaturze, ale doczekała się w Szwecji wielu bardzo zdolnych i mądrych kontynuatorów. Jednym z moich celów, kiedy zakładałam Zakamarki, było pokazanie,
że na Astrid Lindgren nie kończy się szwedzka literatura dla dzieci.
Musi być coś w klimacie Szwecji czy kulturze jej mieszkańców,
że powstają tam mądre książki dla dzieci i młodzieży. Na czym według
pani polega ten fenomen?
Wyjaśnienie, dlaczego Szwedzi są tacy, jacy są, to temat na interdyscyplinarną rozprawę naukową. Zamiast szukać źródeł tego fenomenu,
spróbuję przybliżyć, w czym tkwi siła ich książek. W szwedzkiej literaturze dziecko jest samodzielnie myślącą jednostką, ma prawo do emocji
– nie tylko tych „grzecznych” – i nie stoi na umniejszonej pozycji wobec
autorytarnego dorosłego. Tak też jest prowadzona narracja – z pozycji
dziecka i z jego perspektywy, gdzie każde pytanie ma prawo zostać
zadane, a dorosły nie ma ani obowiązku, ani nie uzurpuje sobie prawa,
by być nieomylnym w odpowiedzi. Dziecko poznaje świat poprzez swoją
nieograniczoną ciekawość i fantazję, poprzez doświadczanie i smakowanie świata. Poza tym w szwedzkich książkach niczego się nie udaje.
Nie udaje się, że zawsze świeci słońce, że wszyscy się zawsze kochają i że
nikt nigdy nie umiera. Czemu miałoby zresztą służyć to oszustwo? Przecież na co dzień dzieci stykają się z jeszcze okrutniejszymi rzeczami niż
te opisywane w książkach. I nie chodzi o epatowanie nieszczęściem, tylko
o to, by dodać dziecku w trudnych dla niego sytuacjach otuchy, pokazać
mu, że ma w sobie siłę, która pozwoli mu przetrwać niełatwe momenty.
I zdecydowanie potrafią to pokazać szwedzcy pisarze.
Emilia Kiereś, polska pisarka dla dzieci, powiedziała kiedyś w wywiadzie dla nas, że pisanie książek dla dzieci jest trudniejsze od pisania dla
dorosłych, bo wymaga od autora szczególnego rodzaju odpowiedzialności za słowo. Czy tak samo jest z przekładami? Trudno jest tłumaczyć
literaturę dziecięcą?
Literatura przejawia się poprzez język, dlatego tłumacz jest tak samo
odpowiedzialny za słowo, co autor. A skoro autor częstokroć przykłada
32
4(10)/2016
dużą wagę do rytmu, brzmienia czy prostoty tekstu, tłumacz ma tym
większy orzech do zgryzienia, by oddać to w swoim języku. Ale to właśnie
trudności i wyzwania dodają pracy tłumacza adrenaliny. Czasem poszukiwanie właściwego słowa, tonu, rytmu to jakby rozwiązywanie szarady
lub szukanie brakującego puzzla. Wiem i czuję, jaki ma być rezultat, ale
muszę znaleźć drogę. Ileż satysfakcji, kiedy to się uda, kiedy nieprzetłumaczalne okazuje się możliwe do przetłumaczenia. I nie ma nic bardziej
błędnego niż pogląd, że przełożenie kilkuzdaniowej książki obrazkowej
jest proste jak drut w porównaniu do trzystustronicowej powieści.
Owszem, na powieść poświęcimy stosunkowo więcej czasu. Jednak
stopień skomplikowania i ilość dylematów przy tejże kilkuzdaniowej
książce, gdzie wszystkie słowa wybrzmiewają, frazy muszą mieć odpowiedni rytm, każde zdanie jest jak na świeczniku, a w dodatku powinno
ono pozostawać w zamierzonej przez autora relacji z ilustracją – sprawia,
że na przetłumaczenie dziesięciu zdań w książce obrazkowej potrzeba
często tyle czasu, ile na sto czy dwieście zdań zwartej prozy.
Czasem poszukiwanie
właściwego słowa, tonu, rytmu
to jakby rozwiązywanie szarady
lub szukanie brakującego
puzzla. Ileż satysfakcji, kiedy
nieprzetłumaczalne okazuje się
możliwe do przetłumaczenia.
W jakim stopniu pani, jako tłumacz, ingeruje w treść, wiedząc,
że odbiorcą będzie polski młody czytelnik? A może różnice np.
kulturowe, obyczajowe pomiędzy dziećmi polskimi i szwedzkimi są tak
niewielkie, że nie trzeba robić takich zabiegów?
To bardzo ciekawy temat i mogłabym o nim opowiadać godzinami.
Bo też nie ma jednej odpowiedzi, każda książka, każdy konkretny
przypadek jest inny i powinien być rozpatrywany indywidualnie, wiele
4(10)/2016
33
O sobowoś ć
Wydaję to, co lubię
O sobowoś ć
O sobowoś ć
też zależy od wieku czytelnika. Ale ogólna zasada, której się trzymam,
to odpowiednia równowaga pomiędzy obcością a swojskością. Nie ma
sensu odzierać książek z ich odniesień do szwedzkiej rzeczywistości,
bo taka inność jest fascynująca i rozwijająca, nie może jednak przyćmić
innych aspektów książki ani też stać się wyraźną przeszkodą w odbiorze
tekstu. Zobrazuję to na przykładzie imienia jednego z naszych bohaterów,
który po szwedzku nazywa się Alfons Åberg. Jego imię ma po polsku
niezbyt ciekawe skojarzenia, a nazwiska nie da się bezproblemowo przeczytać, bo ile osób wie, jak się czyta „a” z kółeczkiem? W dodatku Szwed
przeczyta je „oberj”, czyli dość miękko, podczas gdy po polsku słyszalne
byłoby na końcu „g” i całe nazwisko stałoby się twarde i kanciaste.
W poszukiwaniu nowego imienia i nazwiska nie chodziło mi o ich spolszczenie, żaden Piotruś Kowalski nie wchodził w grę. Chciałam znaleźć
coś, co jest szwedzkie, ale dobrze leży w polskich ustach i nie wprawia
polskiego rodzica w konsternację, kiedy czyta dziecku książkę na głos.
No i jeszcze potrzebna była jakaś aliteracja, żeby ładnie brzmiało. I tak
narodził się Albert Albertson.
Czym kieruje się pani przy wyborze kolejnych książek do tłumaczenia?
Obecnie duża część listy wydawniczej zapełnia się automatycznie
– wybierają sami czytelnicy, domagając się kolejnych części ulubionych serii (śmiech). Ale ten pierwszy tom faktycznie musiałam kiedyś
wybrać, tak jak nadal wybieram zupełnie nowe tytuły. Kieruję się tym,
co mnie porusza, co do mnie trafia i co mnie przekonuje. Wydaję
po prostu to, co lubię. Oczywiście staram się dobierać tytuły dla różnych
grup wiekowych, różnicować typy książek. Jednak w tej różnorodności
istnieje wspólny mianownik i wiem, że nasi czytelnicy go rozpoznają.
W ubiegłym roku Wydawnictwo Zakamarki zostało laureatem
konkursu Dobre Strony 2015 – jury spośród pięciu nominowanych
tytułów wybrało Wroga, książkę poruszającą temat wojny.
Na mnie też wywarła ogromne wrażenie. Podziwiam odwagę przy
34
4(10)/2016
podejmowaniu decyzji o wprowadzeniu tej pozycji na polski rynek.
Odwaga, a może intuicja?
Nie, ani przez chwilę nie czułam, że wydanie tej książki wiąże się
z odwagą. Wiązało się raczej z radością, że publikuję ważną i potrzebną
książkę. Ale radością podszytą smutkiem, bo fakt, że takie książki
są w ogóle potrzebne, jest dość przygnębiający. A intuicja? Chyba
poczucie, że niestety wiele jeszcze potrzeba czasu, by świat wziął sobie
do serca przesłanie tej książki…
Poza literaturą szwedzką wydaje pani także książki tłumaczone
z francuskiego, choćby wspomnianego wyżej Wroga. Czemu akurat
Francja?
Zarówno Francja, jak i Szwecja z tej prostej przyczyny, że znam te języki
i mogę przyswoić sobie teksty w oryginale i z pełną świadomością wybrać
to, co chcę wydać. Zaczęło się od Szwecji, ponieważ jestem filologiem
szwedzkim i właśnie w Szwecji odkryłam książki dla dzieci. Francja
weszła do Zakamarków w sposób bardzo płynny i naturalny – najpierw
wydaliśmy cykl książek o Bincie, Lalo i Babo stworzonych przez szwedzką
autorkę i francuskiego ilustratora, później wpadło mi w ręce szwedzkie
wydanie francuskiej książki z jego ilustracjami (Pomelo) i tak niepostrzeżenie zaczęliśmy tłumaczyć z francuskiego. Choć literatura szwedzka
nadal pozostaje naszym głównym nurtem, to znajduję we Francji książki,
które sensownie uzupełniają naszą ofertę.
Przeglądając pozycje Zakamarków, można być pewnym, że nie tylko
treść książek ma dla pani znaczenie – mam wrażenie, że ogromną wagę
przykłada pani także do oprawy graficznej. Jaki typ ilustracji ceni pani
najbardziej?
Dla mnie książka to całość: tekst i ilustracje, ale też papier, rodzaj okładki,
czcionka, nawet zapach. W przypadku książek obrazkowych, a takich
sporo wydajemy w Zakamarkach, nie można powiedzieć, że ilustracja ma
znaczenie oprócz treści, bowiem ilustracja jest wraz z tekstem integralną
częścią treści książki. Nie jest ona żadną oprawą czy dekoracją. Jest równorzędnym wobec tekstu nośnikiem sensu, a w ekstremalnych przypadkach
nawet ważniejszym. Świetnie to widać w książkach Pii Lindenbaum
czy w serii o słoniu Pomelo. Bez ilustracji nie zrozumielibyśmy też treści
Wroga, a gdyby usunąć ilustracje z książki Złodziej kury, pozostałyby same
białe kartki (śmiech). A jaki typ ilustracji cenię? Ukuję na poczekaniu taki
karkołomny termin: realizm artystyczno-indywidualistyczny – czyli stół
jest stołem, ale daleko mu do dosłowności, no i od razu wiemy, że narysował go ten, a nie inny ilustrator. A w warstwie treściowej – ilustracje,
które nie tyle są ozdobą tekstu, ile wnoszą nowe znaczenia.
Wydawnictwo Zakamarki obchodzi właśnie dziewiąte urodziny.
Czy z tej okazji zaplanowaliście coś specjalnego dla swoich
czytelników?
Jak co roku zapraszamy dzieci wraz z rodzicami na Zakamarkowe
urodziny, które tym razem odbędą się w parku przy Muzeum Etnograficznym w niedzielę 28 sierpnia w godz. 12-16. Na kilku różnych stanowiskach czytelnicy będą mogli uczestniczyć w warsztatach inspirowanych
książkami. Wszystkiego na razie nie zdradzę, ale będą m.in. spacery
botaniczne (Ilustrowany inwentarz drzew), urodzinowe zabawy Alberta
(Urodziny Alberta), sztokholmskie fakty i mity (Sztokholm – znam
to miasto) czy migotliwe mobile (Piękno i sztuka, co to takiego?). Będzie
też można zwiedzić muzeum, odpocząć w kąciku czytelniczym i posilić
się zdrowym jedzeniem. No i oczywiście kupić nasze książki w urodzinowych cenach. Jak co roku – przewidujemy świetną zabawę.
Jaką miałaby pani radę dla rodziców, których dzieci niechętnie sięgają
po książki?
Przede wszystkim niech zadadzą sobie pytanie, czy sami czytają. Czy dziecko
widuje ich z książką w ręku? Lepiej dawać przykład niż nakazywać. W przypadku początkujących czytelników szczególnie ważne jest, by nie zniechęciła ich techniczna trudność czytania, dlatego warto zadbać, żeby
książka, którą dajemy dziecku, była tak zaprojektowana, by maksymalnie
zmniejszyć ten wysiłek. Chodzi o odpowiednią wielkość czcionki, przejrzystość stron, sporą ilość ilustracji oraz prosty język. Pomimo tej formalnej
prostoty, sama intryga może być dość skomplikowana, tak by ciekawość
„co dalej” kompensowała wysiłek, jaki trzeba włożyć, by się tego dowiedzieć.
Myślę, że sukces Biura Detektywistycznego Lassego i Mai, czyli książek,
które rozczytały tysiące polskich dzieci (że o szwedzkich nie wspomnę),
opiera się właśnie na tej recepturze. Zresztą, podobnie jak książki Rose
Lagercrantz o Duni. I kolejna rzecz, która działa: głośne czytanie!
Niby mamy już świadomość, że należy dzieciom czytać, ale na ogół ograniczamy się do wieku przedszkolnego, wychodząc z założenia, że skoro
dziecko zaczyna czytać samo, to już mu się głośne czytanie nie należy.
Nic bardziej błędnego. Wspólne głośne czytanie ma wiele pozytywnych
funkcji niezależnie od wieku, a w dodatku może właśnie do samodzielnego czytania zachęcić. Bo gdyby tak się umówić, że jeden rozdział czyta
rodzic, drugi – dziecko samo sobie, i tak na zmianę? Albo gdyby przeczytać
nastolatkowi parę rozdziałów intrygującej powieści, przerwać w jakimś
krytycznym momencie i zostawić mu książkę w pokoju? Oczywiście nadal
obowiązuje zasada: książka musi być ciekawa. Jak to sprawdzić? Po prostu,
rodzicu, sam nie możesz się przy niej nudzić!
Gdyby mogła pani zabrać w podróż ze sobą tylko jedną książkę, to co
by to było?
Niedawno odwiedziła Polskę Åsa Lind. Przy tej okazji zobaczyłam kolejne
dziesiątki dzieci i dorosłych zakochanych w jej historiach o Piaskowym
Wilku i sama ponownie do nich powróciłam. Dlatego dziś mój wybór
padłby na Raz, dwa, trzy, Piaskowy Wilk – tom zbierający 45 opowiadań,
które można czytać bez końca. A w nich tyle mądrości, humoru i ćwiczeń
z myślenia! No i bezkresne morze…
rozmawiała Joanna Swędrzyńska
Zdjęcia: Johan Daubman
4(10)/2016
35