Borut Golob - Read Central
Transkrypt
Borut Golob - Read Central
Borut Golob Raclette GAWRIŁO PRINCIP ZABIJĘ TEGO CHOLERNEGO PAJĄKA!!! To był początek naszego końca, jak to się często lubią wyrażać nieszczęśliwi ludzie posiadający poczucie początku i końca. Na początku naszego końca był pająk, a na końcu końca ser: raclette. Możliwe, że między serem i pająkami istnieje logiczny związek, jednak przypuszczenie, że taki związek nie wyraża niczego EKSPLICYTNEGO, wydaje się słuszne. Ponieważ pająków jest na świecie więcej niż raclette, rola pająka została w tym dniu, który w gruncie rzeczy był pięknym wczesnowiosennym dniem, honorowo zarezerwowana do wstępnego potwierdzenia statystycznego faktu, że pająków jest na świecie więcej niż raclette. Dlaczego z moją ukochaną istnieliśmy, a nawet trwaliśmy w byciu razem, w ogóle nie jest informacją relewantną. Także Ewa Braun prawdopodobnie chętniej podrygiwała w takt swinga niż Wagnera, a jednak mimo to wolny czas spędzała w berlińskim bunkrze ze swoim wybranym ilustratorem. Pająk i raclette to były zjawiska, które po prostu zakończyły to, co z moją ukochaną nieporadnie zaczęliśmy. Raclette to nie jest jakiś tam ser, to ogrom mleka przerobiony w terminologiczne nieporozumienia mogące doprowadzić, co zostało udowodnione, do prywatnej katastrofy, o czym się przekonaliśmy z moją ukochaną na koniec tego pięknego wczesnowiosennego dnia. Nigdy nie znałem oficjalnej nazwy pająka, który żył w naszym mieszkaniu. Nie znalazłem jego nazwy genealogicznej, nie nadałem mu też wymyślonej osobowej nazwy własnej. Na niekończących się stronach internetowych i w encyklopediach roiło się od tego całego robactwa nieustanie pożerającego jedno drugie. Imiona gości zaproszonych na bankiet były oczywiste i nieistotne. Pająk mieszkał w naszej łazience zapleciony czy też zaplątany w kwiat na parapecie. Okno wychodziło na południowy zachód, dlatego domyślałem się, że jest wygodnickim, leniwym straszydłem, któremu odpowiada całodzienne niemalże ciepło słoneczne lub przynajmniej mocne światło wabiące muszki owocowe, chociaż rzadko widywałem muszki w mieszkaniu. Krótko mówiąc, nie wiedziałem, co ten drapieżnik w ogóle żre, przyszło mi nawet do głowy, że tak jak większość współczesnych kobiet żyje dobrymi myślami i odpowiednim naświetleniem. Wyraz »drapieżnik« jest tu pod względem terminologicznym zupełnie nieodpowiedni. Pająk z parapetu był bowiem drobnym zwierzakiem z całkiem krótkimi nogami błyskawicznie odskakującym, gdy się do niego zbliżyło palec. Tak więc pająk skakał. Trudno znaleźć w encyklopedii skaczącego pająka. Można znaleźć odrażające stwory, eleganckie stwory, śmiercionośne stwory, stwory "an sich", Michaela Jacksona, ale trudno znaleźć stwora będącego stworem, a zachowującego się jak konik polny. Polubiłem pająka, ponieważ swoimi skokami wyrażał ironiczny naddatek, do którego w większości konserwatywne pająki mają wyraźnie negatywny stosunek. Taka słabość do pająka jest patetyczna. Tłumaczyłem ją sobie, patetyczność, faktem, że również moja słabość do kobiet, a już zwłaszcza do mojej ukochanej, była abstrakcyjna i nie opierała się na jakichś niepodważalnych faktach. Tak więc, ponieważ nie mogłem znaleźć pomocy w terminologii naukowej, nazwałem pająka po prostu: mój pająk. Każdy człowiek ma prawo do swojego pająka. Rzec można, że my ludzie lubimy własność, a jeszcze bardziej lubimy ją nazywać. W ten to sposób ofiarą prywatyzacji stał się również gimnastyczny maniak z łazienki. Po rozwiązanym w dyletancki sposób problemie terminologicznym poświęciłem się ratowaniu reszty swojego życia, będącego w niektórych szczegółach niepewnym, podobnie jak zawsze nieco niepewnie czuje się mniejszy stawonóg wobec większego. To była więź łącząca mnie z pająkiem, chociaż sam należałem do kręgowców: obaj czasami znajdowaliśmy się w niebezpieczeństwie, którego nie potrafiliśmy dokładnie określić. Egoistycznie wcisnąłem pająkowi swój punkt widzenia i w ten sposób znalazłem kompana w tchórzostwie. Tego dnia moja ukochana zdecydowała, że ZABIJE MOJEGO CHOLERNEGO pająka. Wyraziła się brutalnie i głośno, co oznaczało, że myśli poważnie. Nauczyłem się słuchać kobiet i nawet je czytać. To się może człowiekowi, niebędącemu akurat notorycznym pedałem, przydać w życiu. W czasie krzyku dochodzącego z łazienki zrozumiałem: nie da się żyć z człowiekiem, który nienawidzi twojego zwierzaka domowego. Mój pająk nie był winien nieco wzburzonego stanu uczuciowego mojej ukochanej. Jej psychosomatyczne problemy były uwarunkowane przyczynami typowymi dla kręgowców, a nie dla stawonogów. Pająk był niewinny, przed bogiem i światem, i nawet przed moją ukochaną, która uważała inaczej. Moja ukochana była przekonana, że wina jest kategorią względną i jako taka nadaje się do arbitralnego użytku. W ten sposób mój pająk niechcący został moim małym prywatnym Gawriłem Principem bez rewolweru. Jedyną bronią, jaką posiadał, była nić ciągnąca mu się z tyłka, na której, zwisając z sufitu, często się pojawiał gdzieś w łazience. Był, przynajmniej w łazience, wszechobecny, podobnie jak amerykańskie satelity szpiegowskie, które nieustannie mierzą długość plwociny któregokolwiek Ziemianina i następnie tego rodzaju rozstrzygające dane przeliczają na możliwości uzasadnionego rozpoczęcia odwetowych działań wojskowych. Mój pająk nie miał zamiaru eksportować swoich zalet zbyt daleko po całej planecie, chociaż owszem nadzorował przestrzeń. Podróżował ze swojego stałego miejsca zamieszkania na oknie po całym znanym świecie, niezbyt dużym, i drażnił przechodzących obok. Ale w żaden sposób nie generował problemów kręgowcom. Problemy kręgowce, zwłaszcza te ze zbyt rozrośniętym rdzeniem kręgowym, stwarzają sobie same. Nigdy nie lubiłem pająków, jasne, nikt nie lubi pająków. Pająki są nieudanym produktem ewolucji skazanym na wieczną odrazę, dlatego nawet owady chętniej lecą do gówna niż do ich sieci. Może właśnie dlatego istnieją ludzie, którzy z powodu kosmicznego altruizmu kupują olbrzymie kosmate pająkowate bydlaki, wrzucają je do terrarium, nazywają diabła jak domowego pupilka, na przykład Fred, i potem nie wiedzą, co mają ze sobą nawzajem począć. I tak Fred, będący oficjalnie nieźle popieprzonym gatunkiem tarantuli, tkwi na swoich dwóch decymetrach kwadratowych nudy i żre świerszcze, a właściciel Freda mimo wszystko kilka razy dziennie sprawdza szczelność terrarium, ponieważ inaczej źle sypia w nocy. Na Fredzie dane okoliczności nie robią przesadnego wrażenia, czego już nie można powiedzieć o jego właścicielu lub świerszczach. Pająki w mieszkaniu zawsze odkurzałem odkurzaczem, podobnie jak wszyscy nieszczęśliwi ludzie bez wyobraźni w chwilach przesadnej skłonności do uogólniania. Ponieważ odkurzanie mieszkania należało do moich obowiązków, pająki były moją własnością, tak to sobie wyobrażałem w swoim prostackim rozumowaniu. Krótko mówiąc, pająki w mieszkaniu konsekwentnie stawały się ofiarami holocaustu, dopóki pewnego dnia w łazience nie pojawił się mój pająk, wtedy jeszcze sam zagrożony z powodu deratyzacji, a nie prywatyzacji. Domyślałem się – zważywszy jego nikłą postać – że przyleciał w powietrzu. Może to był jego jedyny naprawdę aktywny gest w życiu. Na klasycznych ekumenicznych czynnościach, takich jak żarcie i robienie tych rzeczy, nigdy go nie przyłapałem. Przypuszczenie, że przyleciał w powietrzu, było prawdopodobnie słuszne. Mój pająk był bowiem inny niż wszystkie pozostałe chudawe i długie wypierdki natury, które trafiały do bezlitosnej wsysającej rury powietrza i ostatecznie żałośnie kończyły jako odpad w worku do odkurzacza, gdzie za towarzystwo miały jak na ironię tłuste muchy i wkurzające osy. Przebłysk, żeby zostawić pająka poszukiwacza przygód żywego, był w zasadzie rzeczywiście tylko przebłyskiem, a nie w żadnym razie zaplanowanym działaniem. Podobną relację utrzymywałem z moją ukochaną, dlatego, kierując się tą analogią, postanowiłem darować pająkowi życie. To była tak samo wzruszająca scena, jak procedura z okazji amerykańskiego Dnia Dziękczynienia, gdy w całym państwie jeden jedyny zdziwiony indyk jakimś cudem zachowuje życie, a tłustym demokratom i republikanom cieknie z gęby za kołnierz ślina podczas przeżuwania pozostałych jego krewnych. Krótko mówiąc, radykalnie zmieniłem zasady gry: mojemu pająkowi zacząłem likwidować konkurencję, która ciągle jeszcze zwykłą drogą transportową kończyła swoje istnienie w ostatecznym brudzie. Takie działanie jest melodramatyczne. Może melodramatyczność jest u ludzi wrodzona. To myśl, która może obudzić w człowieku wielkie pokłady rozpaczy. Mój pająk nie musiał się już więcej martwić, jak ma przeżyć w okrutnych warunkach bezlitosnego wolnego rynku. Odkąd wprowadziłem gospodarkę planową, był bezpieczny przed wrogami. Przynajmniej do chwili, kiedy moja ukochana zdecydowała się na ideologiczne sekciarstwo i postanowiła go zabić. Czasami mój pająk wydawał mi się większy lub mniejszy niż podczas ostatniego sprzątania mieszkania. Przypuszczenie, że jako pierwsza osiedliła się w łazience pajęczyca wraz z porządnym zapasem potomków, było uzasadnione, jednak nie wpływało na wytyczne gospodarki planowej. Holocaust przeżywał zawsze tylko jeden pająk, pozostałe stawonogi służyły statystycznym potrzebom strat ubocznych. Straty uboczne to było ulubione wyrażenie mojej ukochanej stosowane do opisu świata. Świat, w którym często przebywała, był głównie pełen strat ubocznych. Moja ukochana była pracownikiem humanitarnym, zatrudnionym w organizacji pozarządowej o niezrozumiałej nazwie, niejasnych, a przynajmniej trudnych do określenia celach i wspaniałym budżecie. Budżet, stabilny i terminowo przelewany, był zapewniany przez europejski departament do czegoś tam. Urzędnicy departamentu rozpustnie tarzali się w forsie jak wieprze w żołędziach, dlatego z łatwością i regularnie wspierali humanitarne zamysły mojej ukochanej gdzieś na ziemskim równiku. Humanitarne ekspedycje wieprze finansowały z radością w sercu, ponieważ dzięki temu same niechybnie pozostawały w umiarkowanej strefie klimatycznej. Moja ukochana ofiarnie wydawała budżet na swoje koszty podróży na równik i z powrotem, a europejskiemu departamentowi do czegoś tam dostarczała szczegółowy wykaz wspomnianych kosztów. Zadowolenie w Europie rosło. Niestety, nieszczęsne straty uboczne pojawiały się zawsze wtedy, kiedy moja ukochana chciała komuś gdzieś pomóc i nawet pomagała, ale zaraz potem, jak tylko pomogła, ktoś wysadzał w powietrze lub masakrował terytorium o wiele większe od tego, które doznało nieegoistycznej pomocy mojej ukochanej, włącznie z okolicą jej humanitarnej wycieczki. Dlatego właśnie moja ukochana i jej organizacja pozarządowa dobrze wiedziały, co to są straty uboczne. Ślad dobroci ciągnął się za tyłkiem mojej ukochanej jak nić z tyłka mojego pająka. To, co zostawało za nimi, to było zniszczenie tubylców z równika i tych pająków, które nie korzystały z łask gospodarki planowej. Tak właśnie groźbą strat ubocznych rozpoczął się ten wczesnowiosenny ranek, po tym jak chyba słońce wzeszło lub księżyc zaszedł czy też planety znalazły się w złej koniunkcji. Moja ukochana martwiła się z powodu koniunkcji tak samo, jak z powodu strat ubocznych. Koniunkcje zależały od masy wszechświata i wywierały wpływ. Z powodu koniunkcji moja ukochana zaczęła głęboko cenić znaczenie masy i konsekwentnie śledziła elipsy, po których się wygłupiały planety wokół Słońca, i próbowała na tej podstawie przewidzieć dalsze rozszerzanie i kurczenie się wszechświata, głównie tego w jej bezpośrednim otoczeniu. Jej największym problemem stał się nadmiar masy w jelitach, i to z samego rana, nad czym intensywnie myślała przynajmniej przez dziesięć minut, dopóki pomimo senności perystaltyka nie poddała się jej woli i wreszcie nie wprawiła w ruch tego, co mózg na głównym poziomie już opracował i odrzucił. W ten sposób z powodu koniunkcji Saturn lub Jowisz stali się kluczowym wyznacznikiem naszych wspólnych poranków. Zatroskana z powodu koniunkcji moja ukochana nie potrzebowała już porannych serdeczności delikatnej natury. Serdeczności rano dostarczałem jej już tylko w filiżance do kawy, ale bez kofeiny. Kiedyś kofeina przynosiła ulgę w jelitach mojej ukochanej bez względu na międzyplanetarne stosunki. Kiedyś, kiedy moja ukochana była jeszcze palaczką, a koniunkcje były tym, czym faktycznie są: abstrakcyjną radością dla studentów fizyki mających problemy z socjalizacją. To były cudowne czasy obowiązkowej porannej przychylności kopulacyjnej, postkopulacyjnego zasmradzania pokoju dymem papierosowym, dziwienia się zapachowi pach i pachwin oraz chłodnego prysznica, który kurczył skórę i zmuszał obieg krwi do samodzielnego krążenia bez oglądania się na sadystyczne zamiary Saturna czy Jowisza. Palenie stało się w XXI wieku kontrowersyjne z powodu zapachu i kształtu. Zapach tytoniu, jeszcze w XX wieku oficjalnie deklarowany jako dobroczynny dla miąższu mózgowego, został zdegradowany do poziomu niższego niż system kanalizacyjny w Kalkucie, a jego kształt – nienamacalny, unoszący się w powietrzu – stał się wart już tylko czerwienienia się na stosie Joanny d'Arc. Moja ukochana przestała palić z powodów, które były niewątpliwie idealistyczne, a więc istniały "an sich". Humanitaryści często przesadzają z entuzjazmem dla idei. Zamiast tytoniu moja ukochana gdzieś na równiku znalazła nieskończone pochodne roślin strączkowych, orzeszki, nasiona, Poznanie, malarię i ciężką alergię na publiczny system wodociągowy w New Delhi (w tym jedynym przypadku nie trapiła się rano koniunkcjami). Tak właśnie radykalnie się zmienił stosunek mojej ukochanej do masy we wszechświecie, a nawet, rzec można, do masy wszechświata. Nasze poranki stały się trudne, dlatego postanowiłem spędzać je na balkonie. To jest pyszałkowate wyjaśnienie, ponieważ postanowienie nie było moje, było to postanowienie mojej ukochanej, która mnie z samego rana razem z tytoniem wysyłała na polowanie na zapalenie płuc, z powodu troski o zdrowie ludzkości, ale o moje to już nie. Ćmiłem więc tytoń o porankach, zwrócony w stronę wschodu. Czasami na wschodzie pojawiało się słońce dostatecznie wcześnie. Ceniłem jego wartość energetyczną, ale koniunkcyjnej nie. Tak właśnie tego ranka na balkonie doczekałem krzyku z łazienki. Moja ukochana miała do załatwienia parę przewidywalnych porannych spraw związanych z systemem instalacji między pęcherzem moczowym a muszelką, kiedy nagle przed nosem pojawił się jej pająk. Mój pająk, wspaniale zwisając na nici z tyłka, był pomimo formalnie nikłej masy wystarczająco ciężki, żeby mojej ukochanej zahamować konkretniejszą potrzebę. Indyjskie orzeszki, tłuste, obrzydliwe i ciężkostrawne ledwie osiągnęły swoje. Krótko mówiąc, mój pająk już z samego rana zaburzył system wartości i wciągnął w zagmatwany splot nici i myśli także moje istnienie, niewinne tak samo jak jego, wydane na balkonie na pastwę mikrobom, wirusom oraz innym niewidocznym, a skutecznym mordercom. Ilość krzyku w łazience była odwrotnie proporcjonalna do wielkości pająka. Tyle krzyku o jedno jedyne małe niemal nic. Nasza łazienka po remoncie była wspaniała. Moja ukochana, która ze swoich podróży regularnie przywoziła do domu naręcza awangardowych równikowych idei, przy okazji nabyła jeszcze równikowe drewno tekowe i w ten sposób pomogła pobudzić ekonomię tam, gdzie tubylcom mogłoby się żyć lepiej bez plantacji drewna tekowego należących do wielkich posiadaczy ziemskich. Drewno tekowe, położone na podłodze, nielakierowane, zapobiegało upadkom w wyniku poślizgnięcia. Wiedziałem o tym, kiedy wróciłem z balkonu, tak samo jak wiedziałem również o tym, że moja ukochana zawsze chodzi po łazience boso, co oznacza, że przyczepność stopy do powierzchni podłogi jest jeszcze lepsza, i dlatego w ogóle nie miałem wyrzutów sumienia, gdy niespodziewanie zgasiłem w łazience światło. Miałem nadzieję, że w nagłej ciemności przynajmniej trochę rozbije sobie głowę o kant nowych szafek łazienkowych wykonanych z madagaskarskiego hebanu. Heban jest jeszcze wspanialszą rzeczą niż drewno tekowe; tę drogocenną pamiątkę moja ukochana kupiła sobie w czasie, kiedy stoickim madagaskarskim dzieciom wyjaśniała, że życie na śmietniku szkodzi rozwojowi ich organizmu. Szczerze gardziłem zemstą jako uczuciem i jako metodą, jednak groźba wisząca nad moim pająkiem była oczywista i wymagała zdecydowanej reakcji. Ponownie usłyszałem wrzask i bulgotanie jednocześnie. Domyślałem się, że moja ukochana w nagłej ciemności nieprzyjemnie się uderzyła podczas mycia zębów szczoteczką w dziąsło, to było zupełnie możliwe. Uciekłem do kuchni i schowałem się za wolnostojącą lodówkę Smeg różowego koloru, stałem tam z wysokim stopniem zadowolenia człowieka przekonanego, że dopiero co spłatał świetnego psikusa. Człowiek ukryty za różową lodówką jest oczywistym przykładem upadku, który już niższy być nie może. Moja ukochana bez słowa otworzyła drzwi łazienki, ponownie zapaliła światło i poprzez odbicie w oknie posłała mi zza zakrętu spojrzenie, które najprawdopodobniej coś znaczyło. Nasza komunikacja tego ranka była pośrednia. Rano tego pięknego wczesnowiosennego dnia ukryty za okropnie drogą wolnostojącą lodówką Smeg różowego koloru jeszcze nie wiedziałem, że spędzamy nasz ostatni wspólny dzień w życiu. Właściwie go nie spędzaliśmy, byliśmy oczywiści w swojej obecności, tak samo jak lodówka, na którą moja ukochana mogła sobie pozwolić dzięki premii za szczególne humanitarne zasługi w zapobieganiu rozwojowi raka szyjki macicy wśród populacji dziewcząt w Namibii. Więc ukryty za urządzeniem, które, zważywszy cenę, zasługiwało na inny kolor, nie wiedziałem, że jego zawartość stanie się powodem tego, że już nie będziemy musieli z moją ukochaną znosić wzajemnie swojej obecności lub ukrywać się za sprzętami kuchennymi. Raclette w lodówce odpowiadał zewnętrznemu charakterowi Smega również w jego wnętrzu. Raclette na podstawowym, czyli żywnościowym poziomie, jest kolejnym zjawiskiem będącym oczywistym w swojej obecności, tym razem wraz bezbłędnym zapachem specyficznie rozkładającej się materii pochodzenia organicznego. Ale trzeba przyznać producentom sera raclette pewien stopień świadomości humanitarnej, gdyż swój produkt oferują zapakowany próżniowo w szczelnie zamkniętej torebce i w ten sposób oszczędzają mąk niewinnym kupującym zmuszonym w sklepie przeciskać się koło lodówki z produktami mlecznymi. Coś szlachetnego moja ukochana zobaczyła w raclette podczas konferencji organizacji pozarządowych w Zurychu, gdzie walczyła o bardziej zdecydowaną partycypację kobiet w polityce światowej. Swoje przemówienie nieco niefortunnie poświęciła kobietom, które powszechne prawo wyborcze uzyskały dopiero w roku 1971 i nawet nie były z tego powodu jakoś nadmiernie nieszczęśliwe, ponieważ ich mężczyźni do tego czasu względnie przyzwoicie o nie dbali. Po katastrofalnej gafie z nietrafionym przemówieniem moja ukochana w środku Zurychu poszukała pocieszenia w serze i czekoladzie. Niestety poza zawile skonstruowaną bombonierą Lindt pocieszyła się także serem raclette. Paskudny zwyczaj ze wspaniałego kraju przywlekła do domu razem z tekstem chybionego przemówienia. Od tamtej pory nasza okropnie drogocenna wolnostojąca lodówka Smeg koloru różowego okropnie cuchnęła. Mieliśmy sąsiada, który miał psa, który uwielbiał zapach gówna. Pies. Starannie dbałem o to, żeby nadwyżka raclette – a każdy kawałek raclette jest oczywiście nadwyżką raclette – skończył w pysku zwierzaka sąsiada. Zresztą za każdym razem, gdy go karmiłem raclette, który jest serem zupełnie miękkim, prawie że topionym (jeśli już cuchnie generycznie, niech ma też odpowiedni stan skupienia materii: tu trzeba przyznać Szwajcarom konsekwencję), trochę czułem wyrzuty sumienia. Biednemu bydlakowi przylepiał się ze wszystkich stron do pyska i do zębów, tak że mlaskał i jeden kawałek żuł w nieskończoność, i gapił się przy tym na mnie z wdzięcznością. Krótko mówiąc, pies zajmował określone stanowisko wobec raclette, czego w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć o pająku, moim pająku, którego indyferencja wobec raclette umieszczała wśród zaskakująco rozumnych istot. Raclette o sobie nie powie nic, ale o producentach dużo. Jeśli się zna raclette, można zrozumieć naród, który na tajnych kontach swoich imponujących banków przechowuje złote protezy gości Auschwitz, podczas gdy po świecie sprzedaje oprócz raclette niewinne marcepanowe wyroby. Marcepan w połączeniu z czekoladą i serem raclette produkuje w bogatych udach oraz okazale ogromnych tyłkach olbrzymie ilości zbytecznego tłuszczu. Damy z tego rodzaju nadmiarem są odwożone do obróbki do szwajcarskich prywatnych klinik, gdzie przetworzoną czekoladkę wysysa się i przerabia na kremik przeciwzmarszczkowy na noc dla bogatych ogromnych tyłków. To wszystko się może zdarzyć, jeśli się wierzy, że raclette jest produktem szwajcarskim, co nie jest takie oczywiste. Raclette być może jest produktem francuskim. Ponieważ ogólne zepsucie Francuzów jest wszystkim ogólnie znane, wydaje się jasne, że raclette poza mdłościami powoduje głównie komplikacje terminologiczne. Terminologia niszczy nam życia podobnie jak bogowie: z powodu nieodpowiednich definicji. Tak właśnie tego dnia, który w gruncie rzeczy był miłym wczesnowiosennym dniem, rozpadliśmy się z moją ukochaną z powodu definicji. Tego dnia, kiedy pająk z samego rana rozzłościł pracownika humanitarnego, a wieczorem ser raclette doprowadził go do wściekłości, która pracownikowi humanitarnemu jednak nie przystoi, zdarzenia, doświadczone i przeżyte z moją ukochaną, męczyły mi pamięć pod postacią licznych przeplatających się kadrów filmowych, jednak wybitna kinematografia to naprawdę nie była. Przekład: Grażyna Łyżwa