Przewodnik Kulturalny
Transkrypt
Przewodnik Kulturalny
Autorzy: Wojciech Jagielski, Krysty na Kurczab-Redlich, Krzysztof Michalski, Janina Ochojska-Okońska, Wiktor Osiaty ński, Aleksander Smolar, ks. Józef Tischner, Agata Wilam Rozmówcy: s. Anna Bałchan, Krzysztof Liszcz, Tomasz Rakowski i Jerzy Szacki Przewodnik Kulturalny Bez płat ny dodatek do „Niezbędnika Inteligenta. O mózgu” O nadziei Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera 17 kwiet nia 2013 r. „ Losem człowieka jest: dać się pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać. ks. Józef Tischner Od 12 lat fundator Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera 13. Dni Tischnerowskie / Kraków, 24–27 kwietnia 2013 pod patronatem Jego Ekscelencji ks. Kardynała Stanisława Dziwisza P R O G R A M 1 3 . D N I T I S C H N E R O W S I C H środa, 24 kwietnia piątek, 26 kwietnia godz. 17.00 Kolegiata św. Anny, ul. św. Anny 11 godz. 11.00 Aula Collegium Novum UJ, ul. Gołębia 24 Msza święta w intencji księdza profesora Józefa Tischnera Debata „Filozofia i nadzieja” z udziałem s. Barbary Chyrowicz, Jacka Filka, Roberta Piłata i Karola Tarnowskiego, prowadzenie Wojciech Bonowicz i Łukasz Tischner godz. 18.30 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST, ul. Straszewskiego 22 Spotkanie z laureatami Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera, prowadzenie ks. Adam Boniecki i Henryk Woźniakowski godz. 16.30 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST, ul. Straszewskiego 22 Czytamy Tischnera – głośna lektura eseju ks. Józefa Tischnera pt. „Wiązania nadziei” w wykonaniu Anny Polony oraz otwarta dyskusja z udziałem publiczności, prowadzenie Michał Bardel i Adam Workowski czwartek, 25 kwietnia godz. 17.00 Aula Auditorium Maximum UJ, ul. Krupnicza 33 Colloquia Tischneriana – wykład prof. Josepha Weilera (USA) „Od Ratyzbony do Bundestagu: Chrześcijaństwo (i inne religie) w sferze publicznej – refleksje na temat tez Benedykta XVI” (tłumaczenie symultaniczne) godz. 18.30 Aula Auditorium Maximum UJ, ul. Krupnicza 33 Jaskinia filozofów: „Miejsce dla religii” – debata z udziałem Jarosława Kuisza, Zbigniewa Stawrowskiego, Josepha Weilera i Andrzeja Zolla, prowadzenie Dominika Kozłowska i Rafał Prostak W Y D A R Z E N I A T O W A niedziela, 14 kwietnia godz. 13.00 Dworek Białoprądnicki, ul. Papiernicza 2 POFILOZOFUJ-MY. ROZMOWY Z DZIEĆMI Temat: Gdzie szukać szczęścia? Prowadzenie Jolanta Kogut i Sylwia Gach, gość specjalny – filozof Adam Workowski godz. 19.30 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST, ul. Straszewskiego 22 Wieczór filmowy – spotkanie z reżyserem Ignacym Szczepańskim, emisja jego filmu pt. „Tak się toczy moja myśl” oraz projekcja-niespodzianka, prowadzenie Wojciech Bonowicz sobota, 27 kwietnia godz. 10.00 Scena im. S. Wyspiańskiego PWST, ul. Straszewskiego 22 „Na Tischnerowską nutę” – finał Ogólnopolskiego Przeglądu Artystycznego pod patronatem Marszałka Województwa Małopolskiego; gość specjalny zespół Trebunie Tutki R Z Y S Z Ą C E S T R E FA T I S C H N E R A – ZAPRASZAMY DO MYŚLENIA: Nowa Prowincja, ul. Bracka 5 Kawiarnia u Pęcherza, ul. Jagiellońska 15 Dworek Białoprądnicki, ul. Papiernicza 2 22–24 kwietnia T ISCH N E R NA M U R ACH godz. 12.00 Dworek Białoprądnicki, ul. Papiernicza 2 LEKCJE CZYTANIA z „Tygodnikiem Powszechnym” poniedziałek, 22 kwietnia Józef Tischner, esej „Myślenie według wartości”, prowadzenie Adam Workowski wtorek, 23 kwietnia Krzysztof Michalski, esej „Polityka i wartości”, prowadzenie Wojciech Bonowicz środa, 24 kwietnia Józef Tischner, esej „Kryzys nadziei”, prowadzenie Wojciech Bonowicz O 4 K R G A N I Z A T O R Z Przewodnik Kulturalny. O nadziei Y Myśli księdza Tischnera o nadziei – ściana ulicy Brackiej, emisja od godz. 21.00 do 2.00 w nocy, projekt realizowany we współpracy z Michałem Zabłockim Wstęp wolny na wszystkie wydarzenia Wokół nadziei K SPIS TREŚCI iedy patrzę na moją robotę jako księdza i fi lozofa, wtedy łapię się na tym, że przez te kilkadziesiąt lat pracowałem głównie nad ludzką nadzieją – mówił ksiądz Józef Tischner. Dziś, w czasach ekonomicznej niepewności i dyskusji nad wartościami, miałby zapewne jeszcze więcej pracy. Gdyby był z nami teraz, pewnie nie narzekałby na płytką debatę pu bliczną, ale sam by założył konto na Twitterze i ze swoją swadą, lapidarnością i humorem natychmiast zyskałby dziesiątki tysięcy fanów. W powodzi informacji przyszliby sami, poszukując celnej, mądrej myśli. Jaka szkoda, że to konto nie może powstać. Ale celnych i mądrych myśli szukamy nieustannie. Dlatego poprosiliśmy laureatów Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera o ich współczesną, osobistą refleksję o nadziei. Nagroda, którą wspólnie z Wydawnic twem Znak współtworzymy już od ponad 12 lat, trafia co roku w ręce najwybitniejszych polskich humanistów, pisarzy, działaczy społecznych. Ich właśnie poprosiliśmy o głos. W tym roku w rozmowach, fragmentach książek, esejach i komentarzach mierzą się z nadzieją: tematem codziennym i bardzo tischnerowskim. Mam przyjemność przekazać w Państwa ręce zbiór tekstów refleksji o nadziei. Będzie to dla nas przyjemność, jeśli staną się inspiracjami w codziennym myśleniu. piotr ŚLiwicki prezes zarzĄdu Grupy erGo hestia Laureaci Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera (2001–2013) Wiązania nadziei – ks. Józef Tischner Nadzieja i miłość – Krzysztof Michalski Nadzieja w czasach niepewności – rozmowa z prof. Jerzym Szackim Europa, nadzieja i strach – Aleksander Smolar Nadzieja uzależnionych – Wiktor Osiatyński Nadzieja: Prolog – Wojciech Jagielski Bierzemy odpowiedzialność za ludzkie nadzieje – Janina Ochojska-Okońska Tyle nadziei, ile prawdy – Krystyna Kurczab-Redlich Inteligent kolonizuje wieś – rozmowa z dr. Tomaszem Rakowskim Nadzieja, która nie daje gwarancji – rozmowa z Krzysztofem Liszczem Edukacyjna kreatywność – Agata Wilam Nadzieja pozwala obudzić się rano – rozmowa z s. Anną Bałchan Myśli o nadziei – ks. Józef Tischner 5 Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera 6 8 15 16 20 22 25 30 32 36 40 44 46 50 Rozważają, obserwują, działają Laureaci Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera 2013 Paweł Śpiewak (ur. 1951) Socjolog, historyk idei, publicysta, a także pisarz religijny (komentarze do Biblii). Działał w opozycji demokratycznej, po 1989 r. był aktywnym politykiem. Profesor w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego i dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. Michał Łuczewski (ur. 1978) Socjolog, publicysta, adiunkt w Instytucie Socjologii UW, pracownik Centrum Myśli Jana Pawła II. Wydał wyróżnioną przez Fundację Nauki Polskiej książkę „Odwieczny naród” – rezultat 10-letnich badań nad tożsamością narodową i religijną ludności wiejskiej w Żmiącej (Beskid Wyspowy). 2012 2011 Jerzy Szacki (ur. 1929) Socjolog i historyk myśli społecznej, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli warszawskiej szkoły historii idei. Nagrodzony za całokształt twórczości. Piotr Sikora (ur. 1971) Filozof i teolog. Związany z Katedrą Filozofii Religii i Dialogu Międzyreligijnego Wyższej Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum w Krakowie. Nagrodzony za książkę „Logos niepojęty”. Karolina Wigura (ur. 1980) Socjolożka, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Związana z redakcją „Kultury Liberalnej”. Nagrodzona za książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”. Dariusz Kosiński (ur. 1966) Historyk teatru, związany z Katedrą Dramatu Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie oraz Instytutem im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu. Nagrodzony za książkę „Teatra polskie. Historie”. Siostra Małgorzata Chmielewska (ur. 1951) Przełożona polskiej Wspólnoty Chleb Życia. Prowadzi domy dla bezdomnych i chorych, samotnych matek oraz noclegownie dla kobiet i mężczyzn. Ma czworo adoptowanych dzieci. Uniwersytet Dzieci Założony w 2007 r. w Krakowie przez Agatę Wilam wykorzystuje wzorce akademickie do kształcenia dzieci poza szkołą. W warsztatach prowadzonych przez naukowców uczestniczy kilka tysięcy dzieci w wieku od 6 do 14 lat. 2010 2009 Ksiądz Michał Heller (ur. 1936) Teolog, filozof i kosmolog. Profesor Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Specjalizuje się w filozofii przyrody, fizyce i zagadnieniach relacji między nauką a wiarą. Laureat „katolickiego Nobla” – prestiżowej Nagrody Templetona. Nagrodzony za całokształt twórczości. Siostra Barbara Chyrowicz (ur. 1960) Filozof, etyk, kieruje Katedrą Etyki Szczegółowej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Należy do Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego. Specjalizuje się w zagadnieniach bioetyki. Nagrodzona za książkę „O sytuacjach bez wyjścia w etyce”. Tomasz Rakowski (ur. 1974) Antropolog kultury i lekarz medycyny. Pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego oraz na oddziale ratunkowym jednego z warszawskich szpitali. Nagrodzony za książkę „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego”. Aleksander Smolar (ur. 1940) Publicysta i politolog. Uczestnik protestów z marca 1968 r. Przez wiele lat był na emigracji. Od 1990 r. prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego działającej na rzecz rozwoju społeczeństwa demokratycznego. Nagrodzony za całokształt publicystyki. Henryka Krzywonos-Strycharska (ur. 1953) Jedna z legend Solidarności. Jej słynne słowa „ten tramwaj dalej nie pojedzie”, wypowiedziane, gdy była motorniczą w sierpniu 1980 r., rozpoczęły protest komunikacji miejskiej w Trójmieście. Sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych. Założyła rodzinny dom dziecka w Gdańsku, adoptując 12 dzieci. 6 Stowarzyszenie na Rzecz Niepełnosprawnych Spes – pozarządowa organizacja charytatywna, która działa od 1986 r. w Katowicach. Stowarzyszenie prowadzi wszechstronną działalność, obejmującą pomoc psychologiczną, edukacyjną, finansową i prawną dla ludzi niepełnosprawnych i ich rodzin, a także całodobową opiekę dla najciężej dotkniętych upośledzeniem i samotnością. Przewodnik Kulturalny. O nadziei Katarzyna Kałamajska-Liszcz i Krzysztof Liszcz Historyk sztuki i lekarz psychiatra, małżeństwo, które adoptowało dzieci z FAS (Fetal Alkohol Syndrom), czyli alkoholowym zespołem płodowym. Nagrodzeni za wszechstronną pracę na rzecz dzieci obarczonych takim syndromem. 2008 2007 2006 Ksiądz Robert J. Woźniak (ur. 1974) Doktorat z teologii dogmatycznej obronił na Uniwersytecie Nawarry w Pampelunie. Związany jest z Katedrą Antropologii Teologicznej na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Nagrodzony za książkę „Przyszłość, teologia, społeczeństwo”. Władysław Stróżewski (ur. 1933) Profesor filozofii i humanista. Od 1957 r. związany z Uniwersytetem Jagiellońskim. Wykłada na Wydziale Filozoficznym krakowskiego Ignatianum. Brał udział w spotkaniach intelektualistów z Janem Pawłem II w Castel Gandolfo. Nagrodzony za całokształt twórczości. Karol Tarnowski (ur. 1937) Pianista i profesor filozofii, wykładowca Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nagrodzony za zarys filozofii wiary, jakim jest książka „Usłyszeć niewidzialne”. Krystyna Kurczab-Redlich (ur. 1956) Wieloletnia korespondentka polskich mediów w Rosji, z wykształcenia prawniczka. Autorka filmów dokumentalnych o Czeczenii. Nagrodzona za książkę „Głową o mur Kremla”. Rafał Dutkiewicz (ur. 1959) Prezydent Wrocławia od 2002 r. Z wykształcenia matematyk i doktor logiki. Nagrodzony za książkę „Nowe horyzonty”. Piotr Kłodkowski (ur. 1964) Ambasador RP w Indiach. Politolog, specjalista w zakresie stosunków międzynarodowych. Związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Nagrodzony za książkę „O pęknięciu wewnątrz cywilizacji”, poświęconą światom islamu i hinduizmu. Siostra Anna Bałchan Nagrodzona za pracę w Stowarzyszeniu PoMOC im. Maryi Niepokalanej na rzecz pomocy dziewczętom i kobietom, które chcą porzucić prostytucję, oraz ofiarom handlu ludźmi i przemocy w rodzinie, w tym również dzieciom. Brat Moris Maurin (ur. 1928) Z ojczystej Francji wyjechał do Afryki, gdzie żył wśród muzułmanów w Maroku i na Saharze. Od 1990 r. na stałe mieszka w Polsce we wspólnocie Braci. Ceniony pisarz i rekolekcjonista. Nagrodzony za książkę „Wierzę w Kościół”. Janina Ochojska-Okońska (ur. 1955) Założycielka i szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej, działającej od 20 lat. Z wykształcenia astronom, od wczesnego dzieciństwa zmaga się z własną niepełnosprawnością. Nagrodzona za działalność humanitarną. 2005 2004 Ksiądz Wacław Hryniewicz OMI (ur. 1936) Profesor teologii, współtwórca Instytutu Ekumenicznego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Nagrodzony za książki: „Kościół jeden jest. Ekumeniczne nadzieje nowego stulecia” i „Dlaczego głoszę nadzieję?”. Tomasz Węcławski (ur. 1952) Teolog, były rektor poznańskiego seminarium duchownego i członek Papieskiej Komisji Teologicznej. Nagrodzony za książkę „Królowanie Boga. Dwa objaśnienia wyznania wiary Kościoła”. W 2007 r. wystąpił z Kościoła. Mirosława Grabowska (ur. 1949) Socjolożka, przed 1989 r. związana z opozycją demokratyczną. Członkini Instytutu Badań nad Podstawami Demokracji oraz Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego. Nagrodzona za książkę „Podział postkomunistyczny”. Wiktor Osiatyński (ur. 1945) Pisarz, prawnik i konstytucjonalista. Członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. Działa na rzecz upowszechniania wiedzy o alkoholizmie i innych uzależnieniach. Nagrodzony za książkę „Rehab”, opisującą wychodzenie z nałogu. Ksiądz Manfred Deselaers (ur. 1955) Pochodzi z Niemiec, mieszka w Polsce. Nagrodzony za wieloletnią pracę nad pojednaniem polsko-niemieckim i chrześcijańsko-żydowskim w Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu. Zygmunt Kubiak (1929–2004) Znawca historii antycznej, tłumacz, eseista, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Autor monumentalnej „Mitologii Greków i Rzymian”. Uhonorowany pośmiertnie za twórczość translatorską, zwłaszcza za przekład „Wyznań” św. Augustyna. 2003 2002 Teresa i Marta Sawickie Siostry, z wykształcenia nauczycielka i ekonomistka, w prywatnym mieszkaniu w 1980 r. założyły kuchnię dla ubogich. Po śmierci Teresy w 2010 r. Marta Sawicka prowadzi ją nadal. Nagrodzone za długoletnią działalność charytatywną. 2001 Prof. Barbara Skarga (1919–2009) Pierwsza dama polskiej filozofii. Wybitna znawczyni myśli pozytywistycznej. W czasie wojny była łączniczką Armii Krajowej. Przez Rosjan została skazana na 11 lat łagru. Nagrodzona za książkę „Ślad i obecność”. Bronisław Baczko (ur. 1924) Profesor filozofii, tłumacz. Historyk filozofii i myśli społecznej. W marcu 1968 r. zmuszony do emigracji. Wychowawca wielu pokoleń polskich filozofów i socjologów. Nagrodzony za książkę „Hiob, mój przyjaciel. Obietnice szczęścia i nieuchronności zła”. Stefan Swieżawski (1907–2004) Profesor, historyk filozofii. Autor ponad 250 prac naukowych, w tym „Dziejów filozofii europejskiej w XV wieku”, najobszerniejszego dzieła w literaturze światowej poświęconego filozofii tego okresu. Nagrodzony za tom „Dzieje europejskiej filozofii klasycznej”. Wojciech Jagielski (ur. 1960) Korespondent wojenny, dziennikarz i publicysta „Gazety Wyborczej”. Specjalizuje się w tematyce Afryki, Azji Środkowej i Kaukazu. Nagrodzony za zbiór reportaży o Afganistanie „Modlitwa o deszcz”. Ryszard Kapuściński (1932–2007) Reporter i publicysta, fotograf. Jeden z najbardziej znanych na świecie polskich pisarzy. Jego „Cesarza” – o władcy Etiopii Hajle Sellasjem – przetłumaczono na ponad 30 języków. Nagrodzony za całokształt twórczości. Jan Nowak-Jeziorański (1914–2005) Powszechnie znany jako legendarny Kurier z Warszawy. Żołnierz Armii Krajowej. Po wojnie dyrektor Polskiej Sekcji Radia Wolna Europa. Polityk i politolog, dziennikarz i działacz społeczny. Nagrodzony za całokształt twórczości. Ksiądz Andrzej Augustyński (ur. 1963) Inicjator powstania i szef stowarzyszenia U Siemachy w Krakowie, prowadzącego ośrodki socjoterapii i całodobowe placówki dla dzieci i młodzieży. Współtwórca i koordynator Miejskiego Programu Przeciwdziałania Przestępczości Młodzieży w Krakowie. Bogdana Pilichowska-Ragno Z wykształcenia etnolog. W latach 80. zajmowała się charytatywną dystrybucją lekarstw z zagranicy. Założycielka humanitarnego Stowarzyszenia Pomocy Obywatelskiej im. Anny Fiszerowej prowadzącego Aptekę Darów. Ksiądz Herbert Hlubek (ur. 1929) Najsłynniejszy duszpasterz akademicki na Śląsku. Przyjaciel księdza Józefa Tischnera. Wychowawca wielu zastępów inteligencji katolickiej w Zabrzu i Gliwicach. Nagrodzony za pracę na rzecz dialogu Kościoła i świata. 77 Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Nadzieja jest rzeczywistością niezmiernie bogatą. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak głęboko przenika nas i nami rządzi. Dopiero gdy tracimy nadzieję, odkrywamy, czym dla nas była. Ks. Józef Tischner Wiązania nadziei 8 Przewodnik Kulturalny. O nadziei 9 Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Chrześcijaństwo jako wydarzenie we wnętrzu nadziei jest szczególnie bliskie duchowi współczesnego świata. Chodzi tylko o to, by znów uświadomiło sobie, że jest „wydarzeniem”, które ma przemówić do nadziei, bo się z nadziei poczęło. W ydarzenie chrześcijaństwa było wydarzeniem we wnętrzu ludzkiej nadziei. Bardzo trudno odpowiedzieć d zisiaj na py ta nia, co dzięki Ewangelii dopełniło się, a co pozostało niedopełnione w nadziejach, jakie żywił człowiek chylącej się ku upadkowi starożytności. Jakieś nadzieje zostały przekreślone. Ukrzyżowany Jezus był ofiarą zawiedzionych i przekreślonych nadziei. Inne nadzieje się ożywiły. Chrystus zmartwychwstały stał się symbolem nadziei nowo powstałych i na nowo ożywionych. Chrześcijaństwo weszło w dzieje jako żywe i głębokie doświadczenie nadziei. Zaczęło ono tym samym dokonywać trudnego dzieła porządkowania innych nadziei człowieka. Porządkując, bądź ukazywało ich pozór, bądź odsłaniało, że zawierają się one w jego nadziejach. Obecność chrześcijaństwa w świecie była dialogiem na płaszczyźnie nadziei. Nadzieja jest rzeczywistością niezmiernie bogatą. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak głęboko przenika nas i rządzi nami nasza nadzieja. Dopiero gdy tracimy nadzieję, odkrywamy, czym dla nas była. Tematem niniejszych refleksji ma być, mówiąc ogólnie, ludzka nadzieja. Ponieważ jednak jej świat jest niezmiernie bogaty, nasze refleksje potrzebują jakiegoś punktu widzenia zdolnego do nadania im kierunku i orientacji. Dostarczą nam go doświadczenia dwóch wartości osobowych ściśle z nadzieją związanych: doświadczenie heroizmu i dojrzałości. Zachodzi ścisły związek między nadzieją człowieka a heroizmem, do jakiego człowiek czuje się zdolny. Polega to najpierw na tym, że nadzieja umożliwia heroizm. Kto stracił wszelką nadzieję, ten zagubił także podstawę dla heroizmu. Gdybyśmy chcieli w takim człowieku o dbudować jego heroizm, musielibyśmy zacząć od odbudowania jakiejś nadziei. Ale można p owiedzieć jeszcze coś więcej; jaka jest ludzka nadzieja, taki jest ludzki heroizm. Nadzieja głodnych rodzi heroizm walki z głodem, nadzieja ciekawych rodzi heroizm walki z niewiedzą, nadzieja niewolników rodzi heroizm walki o wolność. Nadzieja chrześcijańska zrodziła różne odmiany chrześcijańskiego heroizmu, począwszy od tych, których symbolem jest śmierć męczeńska, skończywszy na tych, których symbolem było ciche, prozaiczne życie. W ramach doświadczenia nadziei pojawia się także doświadczenie dojrzałości. Mówimy niekiedy: 10 Przewodnik Kulturalny. O nadziei „ta nadzieja jest nadzieją dojrzałą, tamta nadzieja jest nadzieją niedojrzałą”. Nie widzimy na razie jasno, na czym polega i skąd się bierze dojrzałość nadziei, niemniej obydwie wypowiedzi wskazują, że między doświadczeniem dojrzałości a doświadczeniem nadziei zachodzi jakiś ścisły związek. Ale nie tylko. Dojrzewanie nadziei nie dokonuje się w oderwaniu od dojrzewania całego człowieka, w nadziei dojrzewa cały człowiek. Co znaczy, że człowiek „dojrzewa”? Człowiek, jak wszystko w przyrodzie, dojrzewa wtedy, gdy zaczyna przynosić jakiś owoc. Nadzieja dojrzewająca jest nadzieją owocującą. Żadne drzewo nie może owocować w izolacji od gleby i atmosfery. Nadzieja owocująca żyje, będąc głęboko wtopioną w świat, który ją otacza. Gdy czyjeś nadzieje pozostają oderwane od rzeczywistości, mówimy, że są to nadzieje niedojrzałe. Nadzieja niedojrzała, czekając na oblubieńca, zapomina o ciemnościach i nie zabiera oliwy do lamp. Niemniej nadzieja oznacza także, że człowiek wybiega poza rzeczywistość, która otacza go tu i teraz, ku jakimś światom możliwym, przyszłym. Owocujące drzewo niesie coś nowego. Owoc nadziei to nie tylko odbicie, lecz także protest. Nadzieja proponuje nowy świat. Propozycję można odrzucić, a proponującego zabić. Dojrzałość nadziei przejawiać się wtedy będzie przez heroizm, z jakim człowiek byłby w stanie bronić swego owocu. Wymiar nadziei Każda nadzieja odznacza się jakimś wymiarem: jest nadzieją płytszą lub głębszą, widzi ciaśniej lub widzi szerzej, spodziewa się mniej lub więcej, jest gotowa ponieść większe lub mniejsze ofiary. Co decyduje o wymiarze nadziei? Odpowiedź, jaką proponuję tutaj, brzmi: o wymiarze nadziei decyduje doświadczenie wartości. W ramach nadziei rozwija się poznanie aksjologicznego aspektu rzeczywistości. Prawdą jest, że nadzieja nie poznaje świata jako takiego ani nawet świata możliwego w jego czystych lub „realnych” możliwościach; poznawczy świat nadziei to świat wartości. Rozum mówi o tym, jak wygląda ta lub inna prawda, co za nią lub przeciw niej przemawia. Nadzieja mówi, że jakąkolwiek byłaby prawda, zawsze jest ona wartością, ku której i dla której trzeba żyć. Poznanie, które niesie z sobą nadzieja, jest pierwsze. Rozum na tyle żyje, na ile ma jakieś uczestnictwo w nadziei. Gdzie nadzieja ślepnie na wartości, tam także rozum popada w bezruch i milczenie. W oczekiwaniu, jakie wzbudza nadzieja, obecna jest niepewność i jakieś wahanie, które niekiedy zdolne jest podciąć nadzieję u samych korzeni. Nadzieja wyrasta z doświadczenia zmienności świata i zmienności człowieka. Ale widzi ona tę zmienność w sposób szczególny. Nie chodzi o zmianę stanu lub miejsca, lecz o zmienność powiązań świata z wartościami, które urzeczywistniają się w świecie. Wartości mogą się nie urzeczywistnić. Wielkie, niezwykłe zdarzenie może nie nadejść... Ludzkie tęsknoty i wysiłki mogą spełznąć na niczym, nic nie „wzniesie nieskończenie” istnienia człowieka. A wtedy przekreślony będzie los wartości. Przeciwko takiej perspektywie nadzieja podnosi swój protest. Nadzieja niesie z sobą swoiste doświadczenie czasu. Św. Tomasz pisze, że jej przedmiotem jest dobro o tyle, o ile należy ono do przyszłości. Istotnie: doświadczenie czasu to w nadziei najpierw i przede wszystkim doświadczenie jakiejś przyszłości. Nie znaczy to jednak, by teraźniejszość i przeszłość zapadały w zapomnienie. Między teraźniejszością a przyszłością pojawia się kontrast. Przyszłość to miejsce ostatecznego wybawienia. Teraźniejszość to miejsce obecnej tragiczności. Ale nadzieja wiąże teraźniejszość i przyszłość więzią dialektyczną tezy z jej antytezą. Jeżeli teraz jest ciemność, to jutro zjawi się światłość w tej ciemności, jeśli tu jest ziemia zgryzoty, to tam jest ziemia rozkwitu, jeżeli tu panuje choroba i ból, to tam jest wieczna młodość. W nadziei jest obecny jakiś niepokój, który wyraża się pytaniem: ale czy naprawdę? Czy nie ma tu jakiegoś złudzenia? Z tego pytania wyrasta zwrot ku przeszłości: tam w czasie minionym szuka się podstaw dla dalszej nadziei, argumentów, racji. W ten sposób nadzieja sięga do przeszłości, by budować swą wiarę. Wiara to narastający z upływem czasu zespół doświadczeń naszej własnej nadziei i nadziei drugich. Drugie obok doświadczenia czasu to doświadczenie kruchości zła. Im żywsza nadzieja, im bardziej spontanicznie rozwija się jej skok ku jutru, tym słabsze jest w niej doświadczenie zła aktualnie gnębiącego człowieka. W nadziei istnienie zła jest pozorem istnienia; zło jest przemijające, przypadkowe, całkiem kruche. Wystarczy trochę poczekać, by przeminęło. Przykładów takiego doświadczenia zła na terenie nadziei jest wiele. Sięgnijmy po jeden do nowożytnej „poetyki nadziei”, jaką są prace utopistów, w których autorzy malują wizję przyszłego lub co najmniej możliwego społeczeństwa ludzkiego. Tak niewiele trzeba, by wizje te się spełniły! „Gdy zastanawiam się – pisał sam twórca „Utopii” Tomasz More – nad tymi wszystkimi państwami, które są dzisiaj w kwitnącym stanie, nasuwa mi się myśl – niech mi to Bóg miłościwy 11 przebaczy – że istnieje po prostu jakieś sprzysiężenie bogaczy dbających tylko o własne korzyści pod pozorem dobra publicznego”. Wystarczy przerwać to sprzysiężenie, by zmienić oblicze ziemi. Później diagnozy będą nieco inne: winna jest władza, instytucja prywatnej własności, akumulacja kapitału itp. Niemniej to wszystko jest kruche i przemijające. Naprawdę potrzeba niewiele, by to zmienić. Tak odbija się w nadziei świadomość przygodności świata zła. Korelatywna do tej świadomości jest świadomość tego, że dobro ma byt trwały, absolutny, niezaprzeczalny. Trzeba mu tylko umożliwić powstanie. Przeświadczenie o kruchości świata zła i o zasadniczej możliwości dobra jest źródłem optymizmu tak znamiennego dla nadziei. Radość, którą zawiera i niesie, łagodzi bóle wszystkich porzuceń. Po tym, co powiedzieliśmy, powróćmy do problemu heroizmu. Heroizm człowieka wyrasta z najbardziej intymnych doświadczeń nadziei. Człowiek jest zdolny do heroizmu tylko w imię jakiejś nadziei. Jest tak, ponieważ heroizm wymaga świata, w którym zachowany jest ruch wartości. Ktoś umarł, by dać świadectwo prawdzie. Znaczy to, że nadzieja odsłoniła mu ruch prawdy w stronę tego świata. Umierający za prawdę człowiek posiada głęboką świadomość własnej wartości, w imię której i w oparciu o którą wybiera prawdomówność: wydaje mu się, że jest mimo wszystko zbyt wielki i zbyt „inny”, by skłamać. Doświadczenie własnej wartości to także część świata nadziei. Obydwie wartości: ta, którą jest człowiek, i ta, dla której człowiek żyje lub umiera, rysują przestrzeń jego tragiczności. To straszne, że trzeba umrzeć z powodu prawdy. Świat tragiczności jest kolebką heroizmu. Ale warunkiem heroizmu jest także czas nadziei, ściślej zaś jej teraźniejszość. W teraźniejszości nadziei jest ukryty wybór. Człowiek w jakimś bólu wybiera swoje dziedzictwo i swoje jutro. Tak więc nadzieja pod każdym względem jest podstawą dla heroizmu. Niemniej heroizm wykracza daleko poza prostą nadzieję. Widać to szczególnie wtedy, gdy uwzględni się czas heroizmu. Otóż czas heroizmu, w odróżnieniu od czasu nadziei, jest zawsze czasem teraźniejszym. Być heroicznym w marzeniu, to znaczy wciąż jeszcze nie być heroicznym w rzeczywistości. Być heroicznym we wspomnieniu, to znaczy już nie być heroicznym. Być może w obydwu przypadkach heroizm mimo wszystko istnieje, pozostając w jakimś uśpieniu... Być może. Niemniej heroizm w „uśpieniu” to nie to samo co heroizm w akcie i okrzyku. Prawdziwy heroizm dopełnia się w teraźniejszości uformowanej przez nadzieję. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Nadzieja chrześcijańska Ksiądz Józef Tischner – naukowiec, filozof, twórca rozpraw, szkiców i esejów poświęconych problematyce społecznej, filozoficznej i religijnej. Popularność zyskał dzięki udziałowi w programach radiowych i telewizyjnych, m.in. w cyklu „Siedem grzechów głównych po góralsku”. Był związany z Solidarnością od początku jej istnienia. Współtworzył Wydział Filozoficzny Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, którego był dziekanem. Wraz z Krzysztofem Michalskim był twórcą wiedeńskiego Instytutu Nauki o Człowieku. Oprócz PAT wykładał na UJ i krakowskiej PWST. Napisał m.in. „Historię filozofii po góralsku”, „Filozofię dramatu”, „Etykę Solidarności” i „Spór o istnienie człowieka”. 12 W świat nadziei ludzkiej i w świat budowanego przez nią heroizmu wkroczyła kiedyś Ewangelia. Nadzieja chrześcijańska dotknęła jakiegoś szczególnie czułego miejsca w człowieku. Są słowa, które nie tylko opisują rzecz, lecz także wydobywają ją z ciemności, czynią podatną dla widzenia i dla przyswojenia. Takim słowem jest ewangeliczne słowo „nadzieja”. Dzięki niej, jak by powiedział Hegel, człowiek „wzniósł się do poziomu swej istoty”. Camus pisze: „chrześcijański wyrok uniewinnia ten świat ohydny i wzruszający, gdzie nawet krety mogą mieć nadzieję”. Co Ewangelia wnosi w świat ludzkiej nadziei? Z pewnością można wskazać wiele czynników spośród tych, o których już wspomnieliśmy. Ale ani żaden z nich, ani ich suma nie zdają się wyjaśniać zwycięskiego pochodu nadziei chrześcijańskiej poprzez świat. Musimy więc rozejrzeć się za nowym. W łonie nadziei występuje pewien znamienny element, który nie daje się sprowadzić ani do poziomu wartości, ani do poziomu czasu. Tym bardziej nie jest on czymś ze sfery rzeczy. Czynnik ten określamy zazwyczaj słowami: siła nadziei. W nadziei jest jakaś siła. Są nadzieje, które słabną, i są takie, które z biegiem lat przybierają na sile. Siła pewnych nadziei ogłasza się krzykiem, siła innych mówi o sobie milczeniem, spokojem, stanowczością. Poza siłą nadziei domyślamy się czegoś więcej: jakiejś duchowej czy witalnej energii, élan vital – jak mówił Bergson. Zmienny rytm nadziei pozwala nam przeczuć tajemnicę rytmu tamtej energii, tamtego życia. Pozostaje ono zresztą wciąż tajemnicą. Nie widać, kto i co przemawia w człowieku jego nadzieją. Bo człowiek jest w nadziei częściej tym, który słucha, niż tym, który mówi. Jego istnienie to bezustanne uleganie jakiejś nadziei. Losem człowieka jest: dać się pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać. Podstawową tajemnicę nadziei chrześcijańskiej stanowi jej wewnętrzna siła. Wiemy o tym, jak bardzo wiara pierwszej gminy chrześcijan wiązała się z nadzieją powtórnego przyjścia Chrystusa na sąd nad światem. Podstawowym tematem tej wiary, a raczej tej nadziei, były teksty ukazujące to przyjście: teksty dotyczące zmartwychwstania, Sądu Ostatecznego, końcowej Apokalipsy. Cóż kryło się u podstaw owej nadziei? Nie chodziło tylko o przedstawienie przyszłego dnia sprawiedliwości, lecz także o wyrażenie swoistego doświadczenia aktualnego świata. Intuicja wartości i intuicja istnienia splatały się tu z sobą. Świat aktualnego zła jest najkruchszym ze światów. Gdy Syn Boży wypowie swoje słowo, kruchość istniejących układów Przewodnik Kulturalny. O nadziei obnaży się bezlitośnie. Jeśli ten świat jest kruchy, to kruchymi są także wszystkie odmiany tragiczności związane z tym światem, począwszy od trądu, a skończywszy na tych, które symbolizuje Piłat i faryzeusz. Nieważne w tej perspektywie okazują się wszystkie źródła lęków, jakimi ten świat straszy dzieci światła. Duszy zabić nie mogą... Doniosła jest tylko jedna tragiczność: ta, która się wiąże z postawą wobec Boga. Ukazując kruchość świata i jego strachów, nadzieja chrześcijańska wyzwala chrześcijan od obsesji tego świata. Wolność od takiej obsesji jest podstawowym warunkiem przemiany świata. Odsłonięcie kruchości „tego świata” wyzwoliło ludzi od obsesji lękowej, która na tym świecie miała swe źródła. Była w tym radość i siła na powrót odzyskanej wolności. Rysem istotnym wszelkiej nadziei jest moment „zawierzenia siebie”. Żyjąc nadzieją, pokładamy „w kimś naszą nadzieję”. Pokładając w kimś nadzieję, wyrażamy przekonanie, że ktoś jest wierny. Wierność jest jedną z wartości. Dzięki intuicji wartości nadzieja wchodzi w świat drugiego człowieka. Jest to niezmiernie delikatny punkt wszelkiej nadziei. Moment „powierzenia siebie” wierności Drugiego wyróżnia nadzieję – a nawet przeciwstawia ją tzw. wierze rozumnej. Także w wierze rozumnej możliwy jest moment odniesienia do Drugiego. Ale jak wtedy traktujemy Drugiego? Traktujemy go jako Autorytet, który nam coś poręcza. Im wyższy autorytet, tym lepsze poręczenie i tym pewniejszy wniosek. Tak więc mój stosunek do tego, kto poręcza moją wiarę, jest zasadniczo taki sam, jaki jest mój stosunek do każdego innego argumentu za wiarą. Kiedy wniosek zostaje udowodniony, argumenty stają się zbyteczne. Człowiek nie żyje na poziomie argumentów, lecz na poziomie wniosków. Im szybciej zapomni o dowodach, tym sprawniej potrafi żyć. Inaczej jest w przypadku nadziei. Ten, w kim „pokładam mą nadzieję”, nie jest „argumentem” ani nawet „poręczycielem”, lecz kimś więcej: jest powiernikiem nadziei. Obecność powiernika nadziei trwa tak długo, jak długo trwa nadzieja. Jego symbolem są ręce, które ochraniają. Ręce są stale obecne. Wierność to stała obecność Drugiego. Ewangelia maluje żywy obraz tego, kto bierze w swe ręce nadzieję człowieka. Jest to obraz umierającego i wstającego z grobu Chrystusa. Chrystus pojawia się tu nie jako „argumenť’, lecz przede wszystkim jako Powiernik nadziei. Powiernik nadziei odznacza się szczególnym charakterem: jest Sacrum i to Sacrum heroicznym. Heroizm ewangelicznego Sacrum odsłania się zarówno w klęsce, jak w zwycięstwie. Droga od klęski do zwycięstwa jest heroiczną drogą Jego nadziei. Takie Sacrum bierze w swe ręce nadzieję człowieka. Śmierć boli i nicestwi, jak potrafi boleć i nicestwić rzeczywistość. Ale Jezus umiera z sensem. Sens ten otwiera przed nami nadzieja i w niej obecne wartości. Wartością, która jest w centrum, jest człowiek. Jezus umiera za człowieka. Ale co znaczy umrzeć za człowieka w perspektywie nadziei? W jaki sposób nadzieja łączy osobę z osobą? Śmierć za człowieka oznacza, że Chrystus także w człowieku pokłada swą nadzieję. Tutaj – jak się zdaje – odsłania się z kart Ewangelii swoistość heroizmu. Nie tylko obecność cierpienia jest w nim decydująca i nie tylko to, że wybór wyrasta ponad substancję bólu i jest bólowi na przekór. Heroiczne jest także, a może nawet przede wszystkim, że w człowieku została położona jakaś nadzieja. Skąd moc nowej nadziei? Płaszczyzna dialogu między chrześcijaństwem a człowiekiem to przede wszystkim płaszczyzna nadziei. Ale nie tylko to. Dialog rozwija się wokół miejsca, w którym człowiek przeżywa własne człowieczeństwo jako prowokację ku jakiemuś heroizmowi. Człowiek poszukuje dla swej pokusy do heroizmu jakiejś nadziei. Nadziei chrześcijańskiej doświadcza jak odnalezienia. Tak wyłania się jego niezmiernie delikatna, a zarazem głęboka i tajemnicza więź z Ewangelią – prowokacja ku jej heroizmowi. Prowokacja ta stanowi syntetyczną jedność wielu obrazów. Niektóre z nich otwierają człowieka na doświadczenie kruchości świata zła. Inne odsłaniają wizję Sacrum heroicznego. W tym wszystkim ujawnia się także świat wartości: tych przed człowiekiem i tych, które stanowią człowieka. I wreszcie czas z jego teraźniejszością formowaną przez przyszłość. Jedność wielu obrazów znajduje swe ujście w prostym wezwaniu: „pójdź za mną”. Jego prosta treść jest jak budzenie ze snu. Zwróćmy uwagę na to, że gdy sami składamy swą nadzieję w ręce Drugiego, to gestem tym wcale nie zamierzamy naruszać świata jego dotychczasowych nadziei. Jesteśmy przekonani, że nasze powierzenie nadziei mieści się w ramach jego nadziei. Gest „pokładania nadziei” jest jednym z najbardziej tolerancyjnych gestów człowieka. Gdy Chrystus składa swą nadzieję w człowieku, jest podobnie. Ostatecznie żadna nadzieja człowieka nie zostaje unicestwiona. Nadzieja chrześcijańska, gdy demaskuje, to po to, by ukazać granice, a nie po to, by je przekreślić. Podejmuje ona każdą nadzieję ziemską i idzie z nią dopóty, dopóki nie odkryje u jej kresu bram piekła, na których Dante umieścił znamienny napis: „rzućcie nadzieję, wy, co tu wchodzicie”. Dopóki jest na- 13 dzieja, piekła nie ma. Siła nadziei chrześcijańskiej wyraża się nie w zniszczeniach, lecz w wiązaniu nadziei ludzkich z tymi, które są najbardziej ludzkie. Dojrzałość Wejrzenie w zakamarki ludzkich doświadczeń nadziei i w heroizm, który z nadziei bierze początek, przynosi nam także widzenie obrazu dojrzałości w ogóle, a dojrzałości chrześcijańskiej w szczególności. Dojrzałość człowieka to owocowanie nadziei w stronę heroizmu. Nadzieja – oto podstawowy warunek dojrzałości. Człowiek dojrzewa w miarę, jak coraz bardziej dojrzała staje się jego nadzieja. A nadzieja staje się dojrzała w ten sposób, że w miejscu nadziei płytszej pojawia się nadzieja głębsza, w miejscu nadziei przemijającej – nadzieja trwała, w miejscu nadziei, która się ziścić nie może, nadzieja, która się urzeczywistnia. Przemiany doświadczenia nadziei oznaczają także, że przemianie ulega rozpacz i jej doświadczenie. Rozpacz cofa się lub przybliża, niekiedy jest cicha, milcząca, to znów agresywna, natrętna. Momenty przemiany jednej nadziei w drugą są momentami ocierania się człowieka o rozpacz. Tak rośnie w człowieku nadzieja dojrzała, wyłaniając się z konfliktów i upadków nadziei, które okazały się zbyt wiotkie. Wszystkie konflikty nadziei odznaczają się pewną logiką! One nie są bezładne, lecz koncentrują się wokół trwałego rdzenia, którym jest doświadczenie wartości. Cóż takiego cennego oczekujesz w swej nadziei? Jaką wartość utraciła twoja nadzieja? W czyjej wierności pokładasz swą nadzieję? I nade wszystko: jak siebie cenisz w twojej nadziei, jak siebie widzisz, ku jakiej wzniosłości lub podłości niesie cię twoja nadzieja? Dojrzałość człowieka mierzy się skalą wartości, którą nadzieja do człowieka przybliża. Człowiek dojrzały to taki człowiek, który potrafi objąć swymi ramionami całą skalę odczuwanych i przeczuwanych przez nadzieję wartości. Pozostaje jednak wciąż nasze kluczowe pytanie: czym jest dojrzałość chrześcijańska? Albo inaczej: poprzez jaki czyn wyraża się w sposób najbardziej adekwatny siła dojrzałości chrześcijańskiej? Czy może poprzez śmierć za wiarę? A może poprzez jakieś inne męczeństwo? A może poprzez akt radykalnego protestu na miarę Sądu Ostatecznego? Tak się niekiedy wydaje, do tego niekiedy wzywa się wiernych. Ale nie o to idzie. Czynem, w którym dojrzałość chrześcijańska żywo ukazuje siebie, jest akt właściwego wiązania nadziei. Poprzez ten akt chrześcijaństwo aktualizuje się w człowieku i w świecie. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Wiązanie nadziei to gest sięgający w człowieka i w jego świat. W człowieku dotyka on rdzenia, wokół którego dokonuje się ludzkie odczuwanie wartości. W świecie dotyka on miejsca, w którym wartości stają się ciałem. Bo co znaczy wiązać nadzieje? Wiązać nadzieje to sprawiać, że koniec jednej nadziei staje się początkiem drugiej nadziei: z rozpaczy świadków ukrzyżowania i k rzyżowanych wyprowadzać nadzieję świadków pustego grobu i zmartwychwstałych. Wiązać nadzieje to sprawiać, by w każdej nadziei ziemskiej był słyszalny głos nadziei z tamtej ziemi, by w nadziei, którą ojciec pokłada w swym dziecku, dał się słyszeć głos Stwórcy, który pokłada swą nadzieję w ojcu dziecka. Wiązać nadzieje w jedno to czynić i sprawiać coś jeszcze: to nakłaniać nadzieję do czynu, wiązać ją z konkretem, faktem, wydarzeniem. Głos nadziei ma w tym przypadku być jak głos sumienia przeduczynkowego, które mówi: w imię Nadziei podaj chleb głodnemu, daj świadectwo tej prawdzie, milcz i mów, pracuj i módl się, tu i teraz wołaj na dachach, gdy dzisiaj otrzymałeś cios kamieniem, jutro rzuć chlebem. Wiązanie nadziei to nie tylko nadawanie wszystkim nadziejom człowieka formy jedności, lecz także odnoszenie nadziei do konkretnego wydarzenia, którego znaczenie i sens zostają odczytane przez pryzmat jutra. Mówię o tym wszystkim dlatego, że chcę postawić sprawę dialogu chrześcijaństwa ze światem współczesnym. Otóż trzeba dobitnie stwierdzić, że świat współczesny jest światem szczególnie żywo i głęboko doświadczanej nadziei. O nadziei mówi się dziś wszędzie: powołuje się na nią nauka i technika, do nadziei apelują politycy, najważniejsze filozofie są filozofiami nadziei. Człowiek współczesny dojrzewa w nadziei, w jej konfliktach, stygnięciach i w jej powrotach. Współczesne doświadczenie nadziei jest także doświadczeniem granic nadziei. Sprawia to, że człowiek wciąż oczekuje nowych nadziei. Jedną z jego nadziei jest – jak mówi Camus – „nadzieja, że nadzieja przyjdzie”. W tej sytuacji chrześcijaństwo jako wydarzenie we wnętrzu nadziei jest szczególnie bliskie duchowi współczesnego świata. Chodzi tylko o to, by znów uświadomiło sobie, że jest „wydarzeniem”, które ma przemówić do nadziei, bo się z nadziei poczęło. Cała treść wiary, którą niesie, i cała miłość, której chciałoby uczyć, to jak krew i serce organizmu nadziei. Dialog na płaszczyźnie nadziei jest znów postulatem naszych dni. Można powiedzieć, że w dialogu tym jest ukryty spór o heroizm. Chodzi o to, jaką postać heroizmu uznać za najbardziej właściwą dla człowieka naszych czasów. Tak, to jest między innymi spór o heroizm. Ale chrześcijańskie wiązanie nadziei to zarazem coś więcej. Samo wkroczenie do środka nadziei człowieka, by ją przekształcać i nachylać ku uczynkom, już stanowi wyraz heroizmu – heroizmu, który trwa, żyje, mówi. opracowanie Wojciech Bonowicz Skrót eseju „Wiązania nadziei”, który powstał w 1973 r. i został opublikowany w książce „Świat ludzkiej nadziei”. 14 Przewodnik Kulturalny. O nadziei Krzysztof Michalski Nadzieja i miłość Tekst jest skróconym zapisem wypowiedzi prof. Krzysztofa Michalskiego w trakcie debaty o nadziei, która odbyła się 12 maja 2002 r. jako jedna z imprez 2. Dni Tischnerowskich w Krakowie. Krzysztof Michalski – filozof, współzałożyciel i wieloletni dyrektor Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Jeden z pomysłodawców Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera. 15 naszej dzisiejszej rzeczywi stości bardzo brakuje Józ ka Tischnera. On umiałby znaleźć w tym, co się teraz dzieje, szansę na nowe odrodzenie, a jednocze śnie potrafiłby nas do tego zmobilizować. Kiedy przy jeżdżał do mnie do Insty tutu, czasami przychodziłem do jego pokoju, żeby posiedzieć tuż obok, nawet nic nie mówiąc. Dostawa łem wtedy zastrzyk optymizmu, który wystarczał mi na 24 godziny. Nauczyłem się też od niego umiejętności nadziei, która nie jest nadzieją na coś konkretnego. Słowo „nadzieja” odnosi się do dwóch zupełnie róż nych wymiarów ludzkiej kondycji. Naturalnie odnosi się do codziennego życia, w którym chcę zrobić to czy tamto: mam nadzieję, że zdam maturę albo że kie dyś sprawiedliwość społeczna stanie się powszechna. I to jest bardzo ważne: prawdopodobnie bez tego ro dzaju nadziei grupowej czy indywidualnej nigdy nie bę dziemy potrafili żyć. I być może jest tak, że hybris XX w. związane były z tym, że nadzieje na coś konkretnego stawiano w miejscu tej drugiej nadziei, która nie jest nadzieją na coś konkretnego. Tischner pamiętał o tym wymiarze nadziei, kiedy pisał o spotkaniu z innym człowiekiem, a także wtedy, gdy spotykał się z ludźmi. Nie dlatego, że jak dobry nauczyciel matematyki starał się wydobyć z niezdolnego ucznia odpowiedź, że dwa plus dwa to cztery, nie dlatego, że wiedział z góry, jaka jest odpowiedź. W spotkaniu z innym człowie kiem widział szansę – nadzieję na to, że stanie się coś nowego, nadzieję bez przedmiotu. Nadzieją stawało się stworzenie przestrzeni, w której może się zdarzyć coś nieoczekiwanego. Nadzieja, która nie liczy na coś konkretnego, jest naturalnie bardzo bliska innej cnocie – miłości, która nie jest wyrachowana. W miłości, podobnie jak w na dziei, istnieje wymiar nieobliczalny, otwarcie na coś nieznanego, niespodziewanego. Ten wymiar przyna leży Bogu. To nie jest tak, że sacrum to jakiś nieznany kraj, do którego sami znajdziemy kiedyś klucz albo da nam go jakaś instytucja i wtedy doń wejdziemy prosto ze sfery profanum. Boski wymiar tego, co przeżywamy w codziennym życiu, otwiera się w każdym możliwym ruchu, w każdym spodziewaniu się czegoś, w każdym momencie miłości. Kochając kogoś drugiego, oczeku W ję różnych rzeczy i w tym sensie mam nadzieję: że się z nią ożenię, że mnie pokocha, że będziemy szczęśliwi, że będziemy mieli dużo dzieci. Wszystko to ma uzasad nienie i bez miłości drugiej osoby nie jest możliwe. Ale jest jeszcze coś więcej. Miłość ma wymiar, w którym nie liczy się na nic. Miłość staje poza wszystkimi ocze kiwaniami. Powstaje wymiar nieliczenia się z niczym, czyli podejmowania maksymalnego ryzyka. Ta miłość jest tak intensywna, że w ogniu, który pali się we mnie, wszystko, co mam, może zostać spalone. To jest ukryty cytat z Orygenesa. Ogień może oczywiście oczyszczać, a wtedy coś takiego, jak na przykład dusza – rodzaj diamentu, który nie spłonie w tym ogniu – oczyści się. Z drugiej strony, ten sam Orygenes mówi, że inny ogień – ten, który miałem na myśli, mówiąc o miłości, która na nic już nie liczy, ryzykując wszystko – nie oczyszcza: nic już nie zostaje, a jednak jest to największa nadzieja z możliwych. Podobnie jak w miłości jest to jej maksy malna intensyfikacja. Myślę o nadziei, która jest nadzieją Nietzschego: nadziei nicości. Konsekwencje są daleko posunięte, bo jeśli jest tak, że rzeczywiście w ludzkiej miłości czy w ludzkiej nadziei kryje się ów wymiar niewyliczalny, to okazuje się, że wszystkie nasze pojęcia – łącznie z moralnością, wiedzą, pojęciami filozoficznymi – są tymczasowe, tylko na teraz. Boski wymiar tajemnicy, niedający się wyrazić, poza dobrem i złem, stawia je pod znakiem zapytania. Wydaje mi się, że bez tego wy miaru nadziei, jak i bez tego wymiaru miłości ludzkiej kondycji nie da się zrozumieć. jeszcze słowo na temat rozpaczy. Dla nadziei boskiej, niewyliczalnej, rozpacz jest warun kiem, a nie opozycją – rozpacz rozumiana nie jako stan psychiczny, ale jako przekonanie, że w rzeczy wistości nie ma żadnych trwałych struktur, nawet tych, które zostawiają jakieś punkty niedookreślone. A jeśli tak, to również wszystko, co jest mi drogie i własne, do czego się przyzwyczaiłem, też jest prowizoryczne. I z punktu widzenia tajemnicy, drugiego przyjścia, przyszłości, Apokalipsy; z punktu widzenia tej drugiej strony, której nigdy nie mogę przewidzieć – wszystko to jest kruche. W każdej chwili muszę być gotów do odejścia. Oczywiście nie mogę zrobić tego bez roz paczy – bo jednak lubię, kocham, jestem przywiązany. Ale nie ma jednego bez drugiego. I Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera opracowanie Wojciech Bonowicz Być pragmatykiem – to dziś cnota, która każe nie wdawać się w tworzenie wizji czy spekulowanie o tym, co powinno być za lat 10 czy 20. Obawiam się jednak, że posunęliśmy się w pragmatyzmie niepokojąco daleko. Zmiana objęła bowiem nie tylko rezygnację z budowania dalekosiężnych utopii. Widzę, że zanika myślenie o tym, co wyniknie z naszych działań dziś czy za pięć lat – mówi prof. Jerzy Szacki. © PIOTR BERNAś/AGENCJA GAZETA Nadzieja w czasach niepewności Kiedy rozmawiam z ludźmi i czytam gazety, odnoszę wrażenie, że wszyscy wokół żyją w poczuciu zagrożenia i niestabilności. Z jednej strony wiemy na pewno, że żyjemy w bardzo bezpiecznych czasach. Nie grozi nam wojna, nie grozi nam głód. Jeszcze moi dziadkowie mogli tylko o tym marzyć. Mimo to poczucie niepewności odbija się dziś w wielu obszarach życia: ludzie nie chcą mieć dzieci, bo boją się o pracę, o kredyt, o emerytury. Otwieram prasę i widzę na każdej stronie ogólne poczucie, że zmierzamy w złym kierunku, że codzienne funkcjonowanie staje się coraz bardziej niestabilne i kruche. Skąd to się bierze? Byłoby dziwne, gdyby ludzie czuli się inaczej. Z jakiego kolwiek kąta się na świat współczesny spojrzy, to wygląda on bardzo niepewnie. Być może przemawia przeze mnie bardzo stary człowiek – który podobno zazwyczaj robi się gderliwy i pełen obaw. Ale powodów mamy wiele. Po pierwsze – sytuacja ekonomiczna jest bardzo nie pewna i nie tylko dlatego, że coś złego dzieje się z bankami i że koniunktura się na parę lat popsuła, tylko dlatego, że coś w samym mechanizmie kapitalizmu najwyraźniej zaczęło zgrzytać. Ludzie czują, że kończy się ta formuła kapitalizmu, która uchodziła za pewną, czyli zachodnie państwo dobrobytu. Te wszystkie rozwiązania socjal ne, które przez dziesięciolecia działały bardzo dobrze we Francji, w Niemczech, we Włoszech – dziś zaczy nają szwankować i okazują się nie do utrzymania z powodów finansowych. Nie ma w tej chwili właści wie na świecie miejsc, gdzie nie odczuwano by dość istotnych kłopotów w tej dziedzinie. Drugi powód do niepokoju jest historiozoficznej na tury. Europa jest na drodze do samozniszczenia. Jest w sytuacji, w której kończy się jej rola środka świata, na wet z Ameryką licząc, i dokonują się olbrzymie zmiany geopolityczne. Po wielu dekadach państwa dobroby tu okazuje się, że wszyscy w istocie żyli ponad stan 16 Przewodnik Kulturalny. O nadziei i całkowicie odwykli od tego, że trzeba oszczędzać. Że może się zdarzyć coś, czego sobie już dawno nie wyobrażaliśmy, że nadejdzie jakaś czarna godzina. Nastroje optymizmu były niezwykle silne jeszcze po 1989 r. W Polsce to się oczywiście bardzo wahało, ale u nas również były okresy wielkich nadziei. Dziś jednak sygnałów niepokojących jest mnó stwo, także z obszaru czysto politycznego. Przecież to, co się dzieje z demokracją współczesną, to jest coś przerażającego! Ma pan przykład wyborów włoskich, w których głosowano na Berlusconiego i komika. Polska w jakiś sposób też doświadcza tego poczucia niemożności polityki, bo na dobrą sprawę nie mamy ani rządu, ani opozycji z programem, który realnie obiecuje zmianę. Kiedy czytam teksty z lat 30., ale nawet 40. i 50., to widzę, że ich autorzy wierzą w możliwość budowy lepszego społeczeństwa. Że ono jest w zasięgu ręki. Jeszcze w latach 70. mówiono na Zachodzie na serio o pełnym zatrudnieniu. Teraz właściwie wszyscy pogodzili się z tym, że to utopia i że bezrobocie jest niezbywalną częścią gospodarczej rzeczywistości. A przecież oczekiwanie, że wszyscy ludzie będą mieli pracę, to nie jest żadna wielka utopia – biorąc pod uwagę poziom naszej technologii i bogactwa. Rzeczywiście już obumarły wielkie marzenia ide ologiczne i skończyły się przepisy na doskonałe spo łeczeństwo. Te projekty były różne i niejednakowo wszechstronne, w stylu klasycznego socjalizmu czy komunizmu. One zaczęły wygasać w połowie XX w. Potem jednak jeszcze projekty umiarkowanego po stępu wyglądały całkiem realistycznie przez dziesię ciolecia. Kierunek społecznych zmian był oczywisty, sukces był kwestią czasu, powszechny dobrobyt miał tylko wzrastać. Trudno nie wspomnieć o momentach wielkich na dziei w rodzaju polskiej Solidarności, kiedy wyda wało się, że wszystko jest w zasięgu ręki. Oczywiście rozsądny człowiek wiedział już wtedy, że aż tyle nie wyjdzie, ale nadzieje były ogromne. Jeszcze wtedy by liśmy zdolni do dużych marzeń. Teraz jak gdyby było oczywiste, że żadne wielkie marzenie się nie spełni, i cała rzecz w tym, żeby życie ułożyło się jako tako. Dlaczego? Co się zmieniło? Dlaczego ludzie stracili umiejętność stawiania sobie celów? Ludzie zaczęli mieć większe wymagania – nie tyle w stosunku do siebie, ile wobec świata, który ma im wszystko dać. Niejednokrotnie myślę o tym, kiedy pisze się obecnie o biedzie. Są oczywiście w Polsce przerażające enklawy nędzy. Ale jeśli to przymie rzyć do rozmiarów tej biedy, która była nie tylko tuż po wojnie, ale i w okresie międzywojennym, jest nieporównanie lepiej. 17 Myślę, że ludzie mają poczucie, iż niezależnie od tego, ile będę miał, należy mi się więcej. Bo inni mają. Bo konstytucja, bo związki... Byle czym trudno się zadowolić w tym świecie. Te nastroje grają swo ją rolę. W krajach zachodnich, w których wszystko idzie dobrze albo na pozór dobrze, mówi się dużo o zmierzchu etosu purytańskiego – jak w Ameryce się to nazywało. Mówi się o rozbuchaniu konsumpcji, aspiracji, niezdolności do tego, żeby skrzętnie praco wać, oszczędzać, inwestować, budować... Ta świado mość ulega zmianie w skali całego świata, bo pewne sygnały, które przychodzą z Chin, wskazują na to, że tam się też pojawiają tego rodzaju postawy. W ogóle świadomość, moralność – nie wiem, jak to nazywać – zmienia się bardzo. Dostrzegam posu wającą się indywidualizację i rozpad więzi między ludzkich. Były kiedyś one czymś bardzo krępującym – wielki socjolog Ernest Gellner mówił o „niewoli u kuzynów”. Ale jednak to zwiększało poczucie bezpie czeństwa i przywiązywało człowieka do miejsca. Był zawsze ktoś, do kogo można się było udać. Jechał mło dy człowiek w dalekie miejsce na studia czy do pracy, ale był tam wuj, brat stryjeczny, szwagier, który w razie czego pomoże... tego jest coraz mniej i to musi owo cować większym poczuciem niepewności. Dlaczego politycy wydają się bezsilni wobec tych nastrojów? Są mniejszego formatu niż kiedyś? Nie potrafią formułować wielkich celów? Zachowują się jak zarządcy masy upadłościowej. Myślą tylko o tym, gdzie obciąć budżet, jak załatać dziury, ale bardzo niewiele mówią o przyszłości. Pamiętam przemówienia o „wielkim społeczeń stwie”, orędzia prezydentów amerykańskich z lat 60.! Na pierwszym planie były wizje tego wielkiego no wego ładu. Obie wielkie partie przez dziesięciolecia mówiły takim głosem. To się rzeczywiście skończyło. Dość dawno zarzuciliśmy staranie, aby się trosz czyć o to, żeby stosunki społeczne się harmonijnie ułożyły. Politycy machnęli ręką na hasło równości szans, edukację, na potworne nierówności i dyspro porcje. Mówią, że to problem, ale wiadomo, że nic się nie da zrobić. Po części wynika to stąd, że polityka przestała być w najmniejszym stopniu ideologiczna. Cnotą jest to, żeby być pragmatykiem. Żeby nie wdawać się w tzw. wizje i spekulowanie o tym, co powinno być za 10 czy 20 lat. To się posunęło niepokojąco da leko. Co gorsza, objęło nie tylko rezygnację z budo wania dalekosiężnych utopii. Zanika myślenie o tym, co z tego, co dziś robimy, wyniknie za 5 czy 10 lat. Dziś w Polsce, jeśli ktoś przechodzi do wielkich rzeczy od codziennej krzątaniny, to zaczyna się Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera od razu wielkie ideologiczne gadanie o ojczyźnie, o Kościele, o czymkolwiek innym. Ono nie ma w istocie żadnego efektu poza delegitymizacją tego, co jest. Czyli to wielkie gadanie ma służyć doraźnemu celowi politycznemu? Przede wszystkim temu, żeby samemu dojść do wła dzy. Nie widzę, żeby ktoś miał, jeśli o Polskę chodzi, jasne wyobrażenie, do czego władza mu potrzebna, biorąc horyzont trochę większy niż najbliższe wybory. Kiedy nastąpił moment, w którym straciliśmy zdolność tworzenia wielkich planów? To zjawisko rozciągnięte w czasie, tu chyba nie ma jednego źródła, trudno wskazać jeden moment. Czę ściowo zawiniło przekonanie – mocne w okresie walki z komunizmem i przezwyciężania dziedzictwa komu nizmu – że jak zły ustrój się usunie, to rzeczy pójdą we właściwym kierunku. Ja nie należałem do wrogów Balcerowicza, ale to była ta mentalność – jak najmniej utrudniać, a wszystko będzie dobrze. Było też wiele doraźnych kłopotów, które pochłaniały całą energię i uwagę ludzi. Prof. Jerzy Szacki – socjolog, historyk myśli społecznej, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli warszawskiej szkoły historii idei. Autor między innymi „Dylematów historiografii idei” i „Liberalizmu po komunizmie”. Laureat Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera w 2012 r. 18 Cały czas tego nie rozumiem. Mamy bardzo biedną II RP, otoczoną wrogami z obu stron. Oni są w stanie zacząć wielki projekt modernizacyjny – budowy COP – w skrajnie złych warunkach! Optymizm tamtych czasów jest uderzający. My jesteśmy w nieporównywalnie lepszej sytuacji. Cynizmu dużo, optymizmu zero. Idealizuje pan okres międzywojenny. Skok moder nizacyjny nie był wielki, jeśli uwzględnić wielkość kraju, ale samo scalenie polskich ziem – uczynienie jednego państwa – było osiągnięciem zdumiewają cym. Nawiasem mówiąc, też wielkim osiągnięciem było to, co zostało zrobione po 1944 r. Można mówić o „drugiej okupacji”, ale jednak przerzucenie mas lud ności na ziemie zachodnie, zapoczątkowanie zmian technicznych na dużą skalę – prymitywna techni ka, bo prymitywna – to jednak wtedy coś drgnęło. Przy całej niechęci do nowej władzy entuzjazm pracy był nieporównanie większy niż w tej chwili. Odbu dowa, tęsknota do lepszego życia... ale też strasznie mało potrzebowaliśmy. Czyli wracamy do zbyt wygórowanych oczekiwań wobec świata? Oczywiście, jak się osiągnie pewien poziom do brobytu, trudno wrócić z powrotem do ascetyzmu. Ma pan jednak rację: ja nie wiem, skąd się bierze ten brak realizmu, ta inflacja oczekiwań. Może to efekt Przewodnik Kulturalny. O nadziei demokratyzacji, która nieustannie się dokonuje, jeśli nie na poziomie politycznym, to na pozio mie społecznym? Każda społeczna grupa jest przekonana, że jej się należy, i to natychmiast. Tu zawsze było jakieś zróżni cowanie oczekiwań, jakaś ich proporcjonalność. Teraz często jej nie ma. Kiedy każdemu się wszystko należy, nic dziwnego, że wszyscy czują się niespełnieni. Może ten pesymizm i bezsilność to przypadłość, która minie? Przed wybuchem rewolty studenckiej w Paryżu w 1968 r. francuskie gazety pisały o studentach, że są cyniczni, zatomizowani i niezdolni do zbiorowego działania. Może ta niezdolność do marzeń jest iluzją? Albo stanem przejściowym? Może jesteśmy w dolnej fazie cyklu i wkrótce nastąpi odbicie? Nie wierzę w cykle historyczne. Nie wierzę w ich przewidywalność. Tyle się zdarzało niespodzianek! Upadek systemu komunistycznego – któż go przewi dywał! Rozmawiałem kiedyś z wybitnym socjologiem Ralfem Dahrendorfem, który napisał kilkanaście lat wcześniej, że komunizm upadnie w 1989 r. Zapytałem go: „Skąd wiedziałeś?”. Odpowiedział: „Nie wiedzia łem, tak mi się napisało”. Tak na ogół jest. Nie tylko nie przewidywano upadku ZSRR, ale przecież mocarstwa zachodnie w znacznej mierze działały w praktyce tak, żeby trwał jeszcze dłużej, bo gwarantował stabilizację. Zachowania masowe też są nieprzewidywalne. W tym stopniu, że nie ma żadnej zależności, że jak ludziom jest dużo gorzej, to się buntują. Historycz ny przykład rewolucji francuskiej: wybucha wtedy, kiedy jest wyraźna poprawa, ale też kiedy jest wyraź na dysproporcja pomiędzy nadzieją na lepsze życie i spełnieniem. Rosja – w okresie przed rewolucją – jest w okresie bardzo szybkiego rozwoju. Świat jest zupeł nie nieprzewidywalny. To optymistyczne, bo ten stan niepewności dla wielu ludzi jest nieznośny. Wyczekują końca kryzysu nawet nie dlatego, że będzie więcej pieniędzy, tylko dlatego, że powróci poczucie względnego ładu i bezpieczeństwa. Obawiam się, że ono nie wróci. Chyba że jakimś cudem powstanie zupełnie inny rodzaj państwa i zmienią się postawy nas wszystkich. Trzeba się oswoić z tym, że żyjemy w świecie nieustającego ry zyka i niepewności. To, na co można mieć nadzieję, że w razie czego to społeczeństwo – państwo – będzie miało dość środków i rozumu, żeby tym, którzy już całkiem padają, trochę pomóc. rozmawiał Adam Leszczyński, „Gazeta Wyborcza” ART Y ST YCZ N APOD RÓŻHE STII Aleksander Smolar Europa, nadzieja i strach adzieja w chrześcijań stwie to, wraz z w iarą i miłością, jedna z trzech cnót teologicznych – oczekiwanie z ufno ścią na spełnienie się obietnic Bożych. Mówimy też o nadziei w języku potoczny m. By wyrazić pewne oczekiwania wobec np. czyjejś punktualności, pogody lub czyjegoś nastroju. Bar dziej ogólnie, w takim „ziemskim” ujęciu, nadzieja wyraża oczekiwanie spełnienia naszych pragnień, stan, do którego aspirujemy. Pytanie, które mnie tu interesuje, dotyczy roli nadziei w budowaniu wspólnej Europy. Czy też – bardziej precyzyjnie – czy wspólna Europa jest bardziej wynikiem nadziei czy także poczucia za grożenia i strachu. Oczywiście, w historii można znaleźć wiele przy kładów na rolę nadziei, nawet utopii, w konstruowa niu różnych projektów zjednoczonej Europy. Można je znaleźć w wizji Europy chrześcijańskiej wieków średnich, w oświeceniowej, racjonalistycznej utopii république de lettre; można dostrzec nadzieję w wi zji Wiktora Hugo Stanów Zjednoczonych Europy czy wreszcie w licznych projektach wspólnej Europy w wiekach XIX i XX. Wydaje się jednak, że trwalszym budulcem zintegrowanej Europy było poczucie zagrożenia i zrodzony z niego strach, a nie nadzieja. Broni sław Geremek mówił w 2000 r. na Uniwersytecie Warszawskim, iż „Europa formowała się w wielkim strachu przed Tatarami w XIII w., w strachu przed Turkami w wiekach XV po XVII i wreszcie w stra chu przed komunizmem w drugiej połowie XX w.”. Związek Radziecki nie był zresztą jedynym źró dłem poczucia zagrożenia leżącego u źródeł kon strukcji europejskiej. Wielką rolę odgrywał strach przed ponowną wojną w Europie, przed powrotem totalitaryzmów, przed radykalnym nacjonalizmem, przed powrotem konfliktów etnicznych i również przed wojną klas. Projektu integracji nie można oddzielić od równoległego procesu formowania się w Europie Zachodniej państwa opiekuńcze go, którego podstawowym celem było łagodzenie N Aleksander Smolar – publicysta i politolog, prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego działającej na rzecz rozwoju społeczeństwa demokratycznego. Nagrodzony za całokształt publicystyki Nagrodą Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera w 2009 r. 20 Przewodnik Kulturalny. O nadziei konfliktów społecznych. Istotną rolę odgrywał też niepokój wobec możliwego odrodzenia się wielkich i agresywnych Niemiec. Zintegrowana Europa mia ła spętać niemieckiego Guliwera – kraj, o którym Henry Kissinger pisał kiedyś, iż jest za duży na Eu ropę i za mały na świat – niezliczoną liczbą zależno ści, tak by nie mogły powrócić do tradycji ekspansji i imperialnych ambicji. Dzisiaj zniknął strach przed wojną i totalitary zmem, przed agresją nieistniejącego już ZSRR czy przed ekspansjonizmem demokratycznych Nie miec. Choć ze względu na potencjał gospodarczy i zdecydowane promowanie koncepcji wychodze nia z kryzysu poprzez „zaciskanie pasa” powraca tu i ówdzie język oskarżeń o hegemoniczne skłonności Berlina. Oczywiście drugą stroną tych obaw i lęków była nadzieja na zbudowanie ładu demokratycznego szanującego prawa człowieka, ładu, który zapewni stały postęp materialny, intelektualny, kulturowy naszego kontynentu czy raczej – przez dłuższy czas – jego zachodniej części. ryzys Unii Europejskiej, kryzys poczucia jej użyteczności i sensu rodził się w czasie – po przemianach 1989 r. – kiedy zaczął za nikać strach, gdy Europa czuła się coraz bezpiecz niej. Integracja europejska była ogromnym sukce sem, cz ego dowodem był z nacz ny postę p gospodarczy, zapewnienie pokoju, budowa wspól noty opartej na zasadach państwa prawa i na tych samych humanistycznych wartościach, stworzenie warunków dla rozwoju kultur narodowych i społe czeństwa obywatelskiego. Wszystko to stało się z czasem dniem powszednim, niewzbudzającym ekscytacji ani też nadziei. Raczej już budzącym uczucie nudy jako element obowiązującej retoryki polityków podsumowujących z mniejszym czy większym entuzjazmem dokonania Europy. Zara zem bowiem załamał się nieustanny powojenny postęp materialny – przechodząc w obecny kryzys. Na to nałożył się kryzys demograficzny; a więc ma lejące inwestycje indywidualne w nadzieje przyszło ści. Narasta też poczucie marginalizacji naszego małego-wielkiego kontynentu. Paradoksalnie, w tej sytuacji, w warunkach obec nego kryzysu, po wieloletnim milczeniu powrócił K język integracji politycznej, a nawet federalizacji Europy! Tyle że to, co miało być wynikiem nadziei i wolnej woli, ustąpiło miejsca obawom przed przy szłością i wizji integracji jako koniecznej obrony europejskiego stanu posiadania. Kolejne inicjaty wy: paktu bankowego, fiskalnego, dalszej integracji politycznej, są przedstawiane nie jako etapy dobro wolnej, pełnej nadziei integracji, przezwyciężania ograniczeń narodowej suwerenności – lecz jako rato wanie się Europy przed wadami projektu euro, jego niedoróbkami oraz przed patologią zachowań klasy politycznej w niektórych państwach członkowskich. w domenę hegemonii niemieckiej. Zaś państwa zamożne obawiają się eksploatacji finansowej i go spodarczej przez mniej zdyscyplinowane państwa, głównie z Południa. Odpowiedź na problemy euro i Europy wymaga zaufania, którego nigdy nie było za dużo i które obecnie słabnie, oraz solidarności, która istnieje w ramach państw narodowych, ale w słabym stopniu w ramach Unii. Mamy więc błęd ne koło braku zaufania i braku solidarności, które może doprowadzić do upadku euro i całej Unii. Wilhelm Orański mówił, iż „nie jest potrzebna nadzieja, aby działać, ani też sukces, by kontynu ować”. Ale to może być drogowskaz dla jednostek, zy obecny stan Europy i obawy, jakie wzbu nie dla milionów. Brak zaufania i brak poczucia so C dza, mogą przyczynić się do odświeże lidarności prowadzić mogą do tego, że mimo poczu nia ś wiadomości dobra cia strachu przed upadkiem wspólnego, jakim jest europej euro i Unii działania państw ska wspólnota? Czyżbyśmy by narodowych, różnych partii li w punkcie, w którym znów i grup społecznych do takie Nie ulega strach będzie decydował o prze‑ go upadku mogą prowadzić. wątpliwości, że poza trwaniu i dalszym integrowa Dobiegające z Unii od jesieni deficytem nadziei niu się Europy? zeszłego roku uspokajające Nie można jednak ignoro informacje nie powinny my i solidarności trawi wać granic konstrukty wnej lić. W żadnym razie kryzys dzisiejszą Europę roli strachu, choć trudno je nie jest jeszcze zakończony. również deficyt dokładnie nakreślić. Jestem Czy rację miał więc, wbrew przekona ny, iż najw ięk sz y Wilhelmowi Orańskiemu, przywództwa. def ic y t, ja k i dzisiaj ma my Napoleon Bonaparte, gdy Do przywódców w Europie, to deficyt nadziei. mówił: „Nie można prowa powinno należeć Największym kapitałem po dzić ludu, jedynie pokazując lityka w demokracji nie jest mu przyszłość. Przywódca pobudzanie siła, jaką dysponuje państwo. jest handlarzem nadziei”. nadziei, nadawanie W krajach demokratycznych Dla współczesnego ucha sensu działaniom rządzi się nie przemocą, tylko to nie brzmi dobrze, zalatu dzięki społecznemu przyzwo je nieco cynizmem. Ale nie zbiorowym, aby móc leniu. Tym, że ludzie mają za wątpliwości, że poza osiągać wspólne cele. ulega ufanie i że wierzą, mają taką deficytem nadziei i solidar nadzieję, że politycy prowadzą ności trawi dzisiejszą Europę ich w kierunku, który stwarza również deficyt przywódz perspektywy dla nich, ich rodzin, dla całej Europy. twa. Do przywódców bowiem powinno należeć Niestety, mamy obecnie w Europie wielki defi pobudzanie nadziei, nadawanie sensu działaniom cyt nadziei. Nie wchodząc w bardziej szczegółowe zbiorowym, aby móc osiągać wielkie cele wspólne. rozważania, widać tu podstawowy problem Euro Nawet jeśli to porównanie zabrzmi absurdalnie, py: brak wzajemnego zaufania państw, narodów, nie tylko poeci, ale również politycy powinni umieć elit. Państwa zadłużone obawiają się utraty suwe posługiwać się słowem, aby nadawać sens wspólnej renności na rzecz Niemiec; przekształcenia Unii podróży w czasie, aby oświetlać jej przyszłe etapy. n 21 Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Wiktor Osiatyński Nadzieja uzależnionych Udzielając pomocy ludziom uzależnionym, nie można ich potępiać, lecz jedynie pokazywać koszty, jakie ponoszą alkoholik i jego bliscy. A przede wszystkim trzeba budzić w uzależnionym nadzieję. To właśnie nadzieja jest nicią prowadzącą do trzeźwości, godności, wolności i odpowiedzialności. N a początku wydobywania się z uzależnie nia jest jakaś katastrofa. Trzeźwi alkoholicy, mówiąc o niej, używają terminu „dno”. Ob razowo mawiają, że spośród blisko trzech milionów członków ruchu Anonimowych Alkoholi ków na całym świecie nie spotkali ani jednego przy padku, by ktoś zadowolony z życia i z siebie wstał rano, ogolił się niedrżącymi rękami, włożył przed chwilą wyprasowaną przez siebie koszulę, wypił poranną kawę, zamyślił się i postanowił coś zrobić ze swoim alkoholizmem. Takie postanowienie podejmują ludzie na krawędzi, w chwili gdy patrzy im w oczy śmierć lub gdy tracą coś, co cenią najbardziej: zdrowie, wolność, rodzinę (zwłaszcza kobiety) bądź pracę (zwłaszcza mężczyźni). To są właśnie koszty uzależnienia. Gdy osoba uzależniona dostrzeże je, może zmienić się jej rachunek kosztów i korzyści. Korzyści z nałogu są już coraz bardziej wątpliwe, już nie jest to wesołość, odwaga, euforia, lepsze funkcjonowanie wśród ludzi, dla alkoholika znajdującego się na dnie jedyne „ko rzyści” to powstrzymanie głodu alkoholowego, ogra niczenie drżenia rąk, zmniejszenie kaca i stłumienie uczuć, wśród których dominują smutek, samotność, złość, lęk, poczucie winy i wstyd. Szala kosztów od dawna była bez porównania cięższa. Ale mechanizm zaprzeczania polega właśnie na minimalizowaniu kosztów. Temu służy okłamywanie przede wszystkim samego siebie. Obwinianie innych ma na celu powiązanie kosztów picia, takich np. jak 22 Przewodnik Kulturalny. O nadziei rozpad rodziny, z innymi przyczynami niż alkoholizm, jak choćby niezrównoważenie partnera. Znajdowanie „powodów” picia ma podobny cel: wypadek samocho dowy jawi się wówczas jako koszt „konieczności” wy picia z szefem, któremu przecież nie sposób odmówić. „Odkłamanie kosztów” jest warunkiem koniecznym do trwałej trzeźwości. Alkoholik musi dostrzec te kosz ty i powiązać je z własnym piciem, a nie z rzekomymi innymi przyczynami. Takiej zmiany sposobu myślenia niemal nie sposób dokonać samemu. Często potrzebna jest interwencja z zewnątrz. Bliscy ludzie, przyjaciele, pracodawca z pomocą przeszkolonego specjalisty od interwencji pomagają dokonać właśnie takiego rachunku kosztów, pokazując jednocześnie drogę do odzyskania trzeźwo ści – poprzez leczenie, udział w grupie terapeutycznej bądź w ruchu AA. Podobnie mądry lekarz, psycholog, ksiądz, pracodawca, sędzia, prokurator, kurator etc. pokazują problemy zdrowotne, rodzinne, zawodowe czy prawne jako koszty nałogu. Wyciągając wnioski z zachowań uzależnionego, zmuszając uzależnione go do ponoszenia konsekwencji, sędziowie potrafią uświadomić mu, że mimo wszystko wciąż ma wybór: albo będzie nadal ponosić konsekwencje picia, albo coś zrobi ze swym uzależnieniem. Dostrzeżenie kosztów picia jest również celem pierwszego spośród dwunastu kroków Anonimo wych Alkoholików: „Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholi i że przestaliśmy kierować własnym życiem”. Alkoholik robił wszystko, by udowodnić so bie i innym, że może pić tak jak oni. W chwili kapi tulacji musi przyznać to, co inni wiedzieli od dawna, że po wypiciu pierwszego kieliszka traci kontrolę nad ilością wypijanego alkoholu. Wobec alkoholu nie ma on woli – ani silnej, ani słabej, żadnej. Uruchamia się bowiem mechanizm psychofizjologiczny, który każe mu pić bez końca, aż do upojenia i utraty świado mości. Ale jeszcze trudniejsza jest druga część pierw szego kroku, która mówi o potrzebie uświadomienia sobie niezdolności do kierowania własnym życiem. To właśnie podczas przerabiania tego kroku nastę puje przełamanie struktury zaprzeczeń i dostrzeżenie wielorakich kosztów uzależnienia. Uświadomienie sobie tych kosztów, narastających przez całe życie, jest przeraźliwym przeżyciem. Po to, by nie powrócić do nałogu, trzeba dokładnie przyjrzeć się temu, co jest na dnie oraz drodze, która tam dopro wadziła. Widać tam stałą obecność nałogu, zaniedba nia, wypadki, pozrywane więzi z ludźmi i z Bogiem, ogrom krzywd wyrządzonych innym. Poczucie winy i wstydu, które dotychczas były ogólne i na dodatek natychmiast zabijane przez narkotyk, nabiera wymia rów konkretnych czynów, przez co ulega spotęgowa niu. I o ile poprzednio alkoholik próbował radzić sobie z tymi uczuciami za pomocą alkoholu, teraz już wie, że to „lekarstwo” w istocie jest trucizną. Mówiąc obrazowo, na początku trzeźwości alkoho lik nie ma już siły leżeć na dnie, ale nie ma również siły się podnieść. Wie, że musi żyć bez picia, ale nie wie jak. Przeraźliwy lęk rodzi depresję i myśli samobójcze, nierzadko zresztą wcielane w czyn. Wtedy potrzebna jest nadzieja. Przychodzi ona od drugiego człowieka, choć nie od każdego. Nie wtedy, gdy ktoś potępia, karze lub rozkazuje. Nawet nie wtedy, kiedy ktoś pomaga alkoholikowi dostrzec ogrom szkód, chociaż bez tego trudno rozpocząć dro gę do trzeźwości. Nadzieja przychodzi od kogoś, kto wyciągnie rękę i powie: „Chodź ze mną. Ja też byłem tam, gdzie ty dziś jesteś. Ja też czułem lęk, gniew, sa motność, poczucie winy i wstyd. Ja też nie wiedziałem, jak żyć bez alkoholu. Ale ktoś mi pokazał drogę do lep szego życia. Idźmy nią razem”. Ta wspólnota przeżyć, uczuć, myśli oraz zachowań legła u podstaw działania wspólnot Anonimowych Alkoholików, Anonimowych Narkomanów, Anoni mowych Hazardzistów i wielu podobnych ruchów wzajemnej pomocy. Wszystkie one polegają na tym, że ludzie, którzy sami wyszli z uzależnienia, dzielą się swoim doświadczeniem, siłą i właśnie nadzieją z tymi, którzy znajdują się na początku drogi. sts Idąc tą drogą, człowiek stopniowo krok po kroku odzyskuje samego siebie. Najpierw odzyskuje trzeź 23 wość. Później nabywa umiejętności codziennego ży cia bez korzystania z lekarstwa na wszelkie dokuczliwe uczucia, jakim był dlań alkohol. Nawet najdrobniejsze sukcesy pomagają odbudowywać poczucie wartości. Alkoholik na mityngu AA słyszy od innych, że jest dzielny, bo nie pije. To go utwierdza, że robi coś do brego i czegoś jest wart. Podobne znaczenie dla stop niowego odbudowywania wiary w siebie i godności ma wypełnianie najprostszych funkcji życiowych. Mądrze i głęboko pisał o tym Bogdan Mieszkowicz-Adamo wicz, w eseju zatytułowanym „Punkt zwrotny, kryzys godnościowy w chorobie alkoholowej” („Świat proble mów”, 2000, nr 7–8, s. 24). „Zanim zostanie odbudowany autonomiczny (...) sposób zaspokajania potrzeb godnościowych przez godnościowo znaczące uczynki, jako jedyny dostępny pozostaje mechanizm regulacyjny polegający na po równywaniu się z innymi. Bardzo często w tym począt kowym etapie trzeźwienia poczucie godności pojawia się w związku z elementarnymi kryteriami, takimi jak bycie trzeźwym, czystym, ogolonym, ubranym, sy tym. Dlatego dla alkoholika w tej fazie tak istotne są zewnętrzne atrybuty, które mogą świadczyć o jego pozycji i samoocenie. Dla osób nieuzależnionych, stosujących inne kryteria bycia godnym, fakt posia dania lub nie na przykład zegarka, jest bez znaczenia; dla alkoholika, który odbił się od dna, jest to czasem sprawa o kapitalnym znaczeniu”. Jednocześnie trzeźwiejący alkoholik odzyskuje uczciwość. Najpierw odważnie spojrzał w oczy praw dzie o swoim piciu oraz o skrywanych przed sobą kosz tach uzależnienia. Później uczy się dostrzegać własne manipulacje, poszukiwanie usprawiedliwień, obarcza nie innych winą za własne uczucia i czyny. W domu i w pracy przestaje kłamać, bo przecież kłamstwa były mu potrzebne po to, by ukryć nałóg i jego konsekwen cje. Na mityngach mówi uczciwie o swoich czynach, dzieli się myślami i uczuciami, nawet tymi, których się wstydzi. Inni mu wierzą, dzięki czemu odzyskuje wiaryGODNOŚĆ, będącą podstawą zarówno trzeź wości, jak i godności. Anonimowi alkoholicy uważają, że w gruncie rze czy istnieje tylko jeden warunek powrotu do trzeź wego życia. Jest nim właśnie bezwzględna uczciwość. Istotą alkoholizmu nie jest bowiem sam mechanizm fizjologiczny powodujący przymus picia, ale przede wszystkim pokrętny sposób myślenia, który to picie usprawiedliwia i nie pozwala dostrzec jego rzeczywi stych konsekwencji. Warunkiem trzeźwości jest odbudowa uczciwości wobec innych i samego siebie. Nic dziwnego, że na każ dym mityngu AA obok „Dwunastu kroków” i „Dwu nastu tradycji” czytany jest na głos rozdział czwarty „Wielkiej księgi”, w której zawarte są zasady i filozofia Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Wiktor Osiatyński – pisarz, prawnik i konstytucjonalista. Uczestniczył w pracach nad Konstytucją RP z 1997 r. Członek Komitetu Helsińskiego w Polsce. Działa na rzecz upowszechniania wiedzy o alkoholizmie i innych uzależnieniach. Nagrodzony za książkę „Rehab” opisującą wychodzenie z nałogu. Laureat nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera z 2004 r. 24 ruchu zebrane w oparciu o doświadczenia pierwszej setki Anonimowych Alkoholików: „Ci z nas, którzy nie wracają do zdrowia, to ludzie z natury niezdolni do uczciwości wobec samych siebie. Zdarzają się niestety tacy nieszczęśliwcy. Nie są temu winni, wygląda na to, że takimi się już urodzili, po pro stu nie są w stanie wieść życia w sposób, który wymaga bezwzględnej uczciwości. Ich szanse są więc znikome. Są wśród nas również tacy, którzy cierpią na poważne zaburzenia psychiczne i emocjonalne. Mimo to wielu z nich wraca do zdrowia, jeśli tylko potrafią zdobyć się na uczciwość”. Powracamy więc do punktu wyjścia. Tak jak de cyzja o tym, by żyć w kłamstwie, jest równoznaczna z wyrzeczeniem się godności, jej odzyskanie musi po przedzać uczciwość. Nie ma bowiem godności opartej na kłamstwie. I to nawet wówczas, gdy kłamstwo jest tak zwodnicze, że budzi szacunek innych. Nawet wów czas, gdy sam wierzę w swoje kłamstwa. Ale jakiś cichy, wewnętrzny głos mówi mi, że ten szacunek jest nieza służony, że pozory, które stwarzam, nie mogą być pod stawą poczucia własnej wartości i godności. Gdy zagłu szam ten głos, ryzykuję kryzys, który bywa samobójczy. Samo odkłamanie przywraca mu godność. Ale w tym procesie odzyskiwania godności – tak samo jak w niesieniu nadziei – zasadniczą rolę odgrywają inni ludzie, gdy zaczynają doceniać człowieka mówią cego prawdę. Akceptując go, umacniają jego poczu cie wartości i godności. Człowiek uzależniony, który przełamuje swoje zakłamanie, otwiera się, mówi praw dę o sobie, budzi szacunek innych. Ten szacunek jest zwierciadłem godności, a od przejrzenia się w nim zaczyna się budowa szacunku do samego siebie. Tak powstaje fundament, na którym można budować naj pierw trzeźwe życie, a później po prostu życie. sts Uczciwość pozwala wziąć we własne ręce odpowie dzialność za własne czyny i za własny los. W czwartym kroku („Zrobiliśmy gruntowny i odważny obrachunek moralny”) trzeźwiejący alkoholik raz jeszcze przyglą da się własnemu życiu, poszukując wad charakteru, które zaburzały jego relacje z innymi i nie pozwalały mu samemu cieszyć się życiem. W piątym kroku („Wy znaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów”) następuje odrzucenie tajemnicy oraz nawiązanie więzi z innymi ludźmi opartej na uczciwo ści, a nie na kłamstwie. Uczciwość wymaga również rozrachunku z prze szłością. Kroki ósmy („Sporządziliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy, i postanowiliśmy zadośćuczynić im wszystkim”) oraz dziewiąty („Zadośćuczyniliśmy bez pośrednio tym ludziom, z wyjątkiem przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych”) wymagają wzięcia oso bistej odpowiedzialności za czyny z czasów pijaństwa Przewodnik Kulturalny. O nadziei oraz naprawienia krzywd wyrządzonych innym. Z od powiedzialności tej nie zwalnia traktowanie alkoholi zmu jako choroby; przeciwnie – rozliczenie się z prze szłością jest jednym z warunków zachowania zdrowia. Podejmując ryzyko zwrócenia się osobiście do swych ofiar, trzeźwy alkoholik zyskuje szacunek w oczach innych, co z kolei umacnia jego poczucie własnej wartości. Podobne znaczenie ma pomaganie innym alkoholikom, które sugeruje dwunasty krok („Przebudzeni duchowo w rezultacie tych kroków sta raliśmy się nieść posłanie innym alkoholikom i stoso wać te zasady we wszystkich naszych poczynaniach”). Dopiero po zrobieniu tych kroków można zrozumieć jedną z „dwunastu obietnic” Anonimowych Alkoho lików: „Nie będziemy żałować przeszłości ani chcieć zatrzasnąć za nią drzwi”. Dla nowicjusza brzmi ona szo kująco; wszak dopiero co zobaczył ogrom spustoszeń w swej przeszłości, o której chciałby w nowym życiu zupełnie zapomnieć. Po jakimś czasie jednak przeko nuje się, że przeszłość była częścią drogi, po jakiej szedł, by dojść tam, gdzie jest obecnie. Po obezwładnieniu demonów z przeszłości nie musi się jej obawiać. W wywiadzie udzielonym w listopadzie 2001 r. Ri chard Lewis, autor książki o alkoholizmie i zdrowieniu z niego, zatytułowanej „The Other Great Depression” (Inna, głęboka depresja), mówił: „Dziś już jako trzeźwy człowiek powracam do miejsc, które lubiłem. Lubię powracać do restauracji, w której kiedyś wywołałem awanturę. Powracam tam bez lęku. Wielką przyjemno ścią trzeźwienia są takie powroty do dawnych miejsc, ale tym razem z godnością”. (Wywiad Roberta Epsteina z Richardem Lewisem, „The Last Laugh”, „Psychology Today”, 2001, s. 70–71). Godność jawi się jako spojrzenie w oczy tym sa mym ludziom, przed którymi kiedyś zalewaliśmy się rumieńcem wstydu, spuszczaliśmy wzrok i patrzyli śmy w ziemię. Godność, uczciwość i odpowiedzial ność, wymagane przez dwanaście kroków, pozwalają na odzyskanie wolności. Trzeźwy alkoholik wie o tym, że ma wybór sposobu życia. Ma również swobodę wy boru każdej decyzji życiowej, nawet jeśli ograniczają go takie warunki zewnętrzne, jak choroba, bieda czy prawne konsekwencje dawnych czynów. Wie również, że za ten wybór jest odpowiedzialny on sam, a nie kto kolwiek inny. Ta wolność jest konsekwencją wzięcia we własne ręce odpowiedzialności za siebie, w tym także za własną przeszłość. Wiktor Osiatyński Fragment książki „Drogowskazy”, która ukazuje się nakładem Wydawnictwa Iskry 22 kwietnia 2013 r. (Oryginalnie temat ten był poruszony przez autora w eseju „Trzeźwość, uczciwość, godność”, ZNAK nr 564, 2002). Przedruk za zgodą wydawcy. Nadzieja: Prolog Wojciech Jagielski P Nie spotkałem w Afryce miejsca równie pięknego jak kraina Limpopo. Pojechałem tam, żeby zobaczyć się z czarownicą. owoli zbliżała się już jesień, ale spóźnione letnie burze wciąż krążyły nad zielonymi wzgórzami i schowaną wśród nich wielką rzeką, opływającą zakolem północne zbo cza Gór Smoczych. Odnosiłem wrażenie, że nad Limpopo lato nie kończy się nigdy. Słońce zdawało się nie zachodzić wcale. Stało na niebie wysoko i długo, nawet w zi mowe miesiące, dając złudzenie, że dni nie mają tu końca. Nagrzewało powietrze równomiernie i tro skliwie, tak by przyjazne ciepło nie przerodziło się w palący albo parny skwar, otępiający, odbierający siły i ochotę do życia. Ciepłe, ale dające wytchnienie były też noce, a zimy – poza tym, że deszcze padały wtedy rzadziej i mniej obficie – niewiele różniły się od miesięcy letnich. 25 Brak pór roku, odmierzających upły w cza su, dawał ułudę nieprzemijania i niezmienności. Ułudę, która napawała bezpieczeństwem i przy nosiła ulgę, odpędzała strach przed wszystkim, co nieodwracalne. Poczucie to umacniała wiecznie taka sama soczy sta zieleń nadrzecznych wzgórz i wąwozów. Obfi tość deszczów, rzek, strumieni, wodospadów i jezior czyniła z brzegów Limpopo krainę płodności, życia i niczym nieograniczanych możliwości. Olbrzymie baobaby, sękate mangowce, rozłożyste akacje, rosłe eukaliptusy i sosny łączyły się w bez kresne lasy, ustępujące tylko gdzieniegdzie miejsca wyrastającym na zboczach dolin zagajnikom bana nowców, orzechowców pekanu i makadamii, planta cjom drzewek pomarańczowych i awokado, a także Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera papai, o której owocach powiada się, że zapewniają wieczną młodość. Podążając zaś brzegiem na wschód, w kierun ku granicy z Mozambikiem, znając dobrze drogę, można było odnaleźć las sagowców, roślin, którymi żywiły się jeszcze dinozaury. Rósł w pobliżu leżącej u podnóża góry wioski Królowej Deszczu, która za mawiała chmury dżdżu i zapewniała w ten sposób całej krainie dostatek i spokój. Z oddali, ze skąpanego letnią mżawką wzgórza kilkunastometrowe sagowce przypominały palmy. Kiedy wyłaniały się pióropuszami z białej mgły, wy dawały się najlepszym potwierdzeniem, że w krainie nad Limpopo sprawy miały się zupełnie inaczej niż gdzie indziej. W ybrałem się nad Limpopo, żeby się zobaczyć z czarownicą. Przeczytałem o niej w gazecie wyłożonej na stole w kancelarii urzędu prezydenc kiego w Pretorii. Czekałem tam od rana na odpo wiedź, czy Nelson Mandela udzieli mi audiencji. W moim kraju nikt wcześniej nie przeprowadził wywiadu z Mandelą, owianym legendą więźniu, któ ry z kamieniołomów i okratowanej celi wprowadził się do prezydenckiego pałacu. Skazany jako buntow nik na niewolę do końca swych dni, pozornie poko nany, bezbronny i upokorzony, ostatecznie okazał się zwycięzcą i właśnie jego wybrano na przywódcę. Zawsze byłem go ciekaw, ale zapragnąłem go spo tkać za wszelką cenę, gdy pewien poznany w Gruzji fotograf opisał mi chwilę, gdy Mandela wychodził na wolność. Miał na imię Robin. Był Australijczykiem osia dłym na stałe w Kapsztadzie i pracującym dla wielkiej agencji fotograficznej z siedzibą w Paryżu. Nigdy więcej go nie spotkałem, choć podróżując do Johannesburga, Chartumu, Kinszasy, Kabulu czy Peszawaru, wciąż wpadałem na poznawanych wcześniej fotoreporterów i korespondentów. Wtedy w Gruzji Robin fotografował uliczną rewolucję, która zakończyła się właśnie obaleniem prezydenta kraju i początkiem wojny domowej. Poznałem go w barze hotelu Metechi, najnowszego, najdroższego i jedynego ocalałego w całym Tbilisi. Po zostałe, pamiętające dawne czasy, mieściły się w śród mieściu i zostały spalone w czasie walk. Z dymem po szedł też mój ulubiony hotel Tbilisi, rozparty godnie przy głównej ulicy miasta, alei Rustawelego, naprze ciwko parlamentu, w którym powstańcy oblegali prezy denta. Po wojnie hotel nie został już odbudowany, lecz sprzedany cudzoziemcom, którzy przerobili go na Mar riott, równie nowobogacki i krzykliwy jak Metechi. Nie stać mnie było na luksusy Metechi, wszystkie pokoje były zresztą zajęte, ale przychodziłem tam 26 Przewodnik Kulturalny. O nadziei wieczorami do baru, by posłuchać wie ści i plotek, spotkać starych znajomych i zapoznać nowych, jak Robin. Wpadłem na niego także dlatego, że był fo tografem, a tak się złożyło, że w większość dziennikar skich podróży wyruszałem z fotoreporterami. Wolałem ich towarzystwo, bo wydawali mi się prawdziwsi, uczciwsi w tym, co robili. Choćby w tym, że aby zrobić najlepsze zdjęcia, musieli podejść jak najbliżej, na wyciągnięcie ręki, nie mogli sobie pozwolić na opowieści z drugiej ręki, lecz musieli polegać wyłącznie na osobistym świa dectwie i doświadczeniu. Zadając się z nimi, chcąc nie chcąc, musiałem pracować jak oni, z bliska. Kiedy zaszedłem do baru w Metechi, Robin musiał siedzieć już w nim od jakiegoś czasu. Miał w czubie i jak wszyscy cudzoziemcy narzekał na ponury mrok i prze nikliwe zimno, jakie panowały w mieście w dniach re wolucji. W Południowej Afryce był wtedy środek lata. Takiego właśnie jasnego, ciepłego dnia, przed rokiem, wypuszczono z więzienia Nelsona Mandelę. „Ogłoszono, że go wypuszczą, ale nie podano żad nego terminu – wspominał Robin. – Nikt, za żadne skarby świata, nie chciał tego przegapić”. Opowiadał o Mandeli, choć w Tbilisi właśnie obalano prezydenta, a na ulicach toczyły się walki. Najwyraźniej nie miał serca do gruzińskich spraw, a tutejsza rewolucja go rozczarowała. Nie chciało mu się o niej gadać, za to z tęsknotą wracał do chwili, gdy Mandela wyszedł na wolność. Przed bramą więzienia wyrosło namiotowe mia steczko. Dziennikarze przez wiele dni koczowali pod gołym niebem, spali w samochodach. Ale na zmianę, tak żeby niczego nie przeoczyć, trwać na posterunku, być gotowym, gdy nadejdzie wielka chwila. Wszyscy mówili o Mandeli, wszyscy o nim sły szeli, ale tak naprawdę nikt nie wiedział ani kim na prawdę jest, ani nawet jak wygląda. Trzydzieści lat niewoli i odosobnienia sprawiły, że dla ludzi z dru giej strony więziennego muru zatracił rzeczywiste, ludzkie cechy i przemienił się w mityczną, niemal baśniową postać, która wśród jednych wzbudzała strach, wśród drugich zaś podziw i nadzieję na cu downą odmianę losu. Im dłużej przebywał w więzieniu, nieznany i ta jemniczy, z dala od ludzkich oczu, tym bardziej przeistaczał się w obdarzonego nadprzyrodzonymi mocami, szlachetnego i niezłomnego bojownika, niepokonanego bo hatera z dziecięcych komiksów, stojącego zawsze po stronie do bra i światła i gromią cego mroczne demony zła i ciemności. Aż wreszcie nadeszło to letnie popołudnie, gdy więzienna brama otwarła się i wyszedł przez nią Man dela. Wyglądał na nieco oszoło mionego, zagubionego, ale pozdra wiał wiwatujące tłumy wzniesioną w górę pięścią na znak walki i zwycięstwa. „Kiedy go ujrzałem, ziemia poruszyła mi się pod nogami i już wiedziałem, że stało się coś na prawdę doniosłego, niezwykłego, niepowtarzalnego. A ja byłem przy tym, widziałem to na własne oczy – opowiadał Robin. – Nagle poczułem, że i ja jestem częścią tej chwili, że jestem wybrańcem, na którego spłynęła łaska. Niezwykłość i znaczenie tego, czego byłem świadkiem, sprawiało, że i sam poczułem się wyjątkowy i ważny. Miałem wrażenie, że wstępuje we mnie jakaś moc, która i mnie samego uczyni nie pokonanym i wiecznym. Poczułem, że gdybym tylko chciał, potrafiłbym zatrzymać czas”. Wyglądało to tak, jakby znalezienie się w najważ niejszym miejscu i we właściwym czasie, będące w znacznej mierze wynikiem zbiegu okoliczności, dawało ułudę objawienia, odkrycia własnego prze znaczenia, przejrzenia boskiego zamiaru. Napawa ło spokojem i pewnością, nieomylnością wyborów, a nade wszystko przekonaniem, że życie i wszystko, co się robi, nie jest pasmem przypadkowych zdarzeń, przemijających bez śladu dni, zrządzeniem ślepego losu, lecz ma głębokie znaczenie i wartość. Gdy słuchałem opowieści Robina i mnie przestały zajmować gruzińskie rozruchy, los obalonego pre zydenta, jego ministrów i generałów. Nie chciałem, by zakrzyczany przez korespondentów rozprawiają cych o tym, kto zastąpi prezydenta i wejdzie do no wego rządu i czy będzie to dobre dla Gruzji, prze rwał opowieść o Mandeli i dopiwszy whisky, odszedł do swojego pokoju wraz z tęsknotą o wielkiej chwili, której był świadkiem i która go na zawsze odmieni ła. Zamówiłem w barze nową kolejkę i postawiłem szklankę przed Robinem. Skinął głową z podzięko waniem i zrozumieniem. „Byłem tam i nikt mi tego nie odbierze. Ale i nie mogę się tym podzielić z nikim, kto nie doświadczył tego samego – powiedział Robin. – Jest to więc łaska, ale i przekleństwo, bo skazuje na samotny los. Za nic bym się jednak tego nie wyrzekł”. 27 Pasja, bo to nią właśnie było to wypatrywanie i łowienie wielkich zdarzeń i chwil, wytyczała ży ciu kierunek i nadawała mu smak. Pozwalała żyć jego pełnią, pędzić prosto ku słońcu, a nie odmie rzać z rozpaczą pozostały czas. Wypełniała pustkę, uwalniała od goryczy rozczarowań, niespełnionych marzeń i poszukiwań, przynosiła proste odpowiedzi na pytania, po co to wszystko? „Ilekroć wspominam ten dzień, w którym Mande la wychodził na wolność, wciąż czuję, jak po skórze przebiegają mi dreszcze – pokiwał głową Robin, koń cząc opowieść. – Wtedy wiem, po co to wszystko”. I ja chciałem mieć swojego Mandelę. W poczekalni prezydenckiej kancelarii bez wiednie przebiegałem wzrokiem rozłożone na stole gazety. Jedna z nich na pierwszej stronie za mieściła niewielką notatkę zatytułowaną „Co kryje tajemnica wzgórza czarownic?”. Zacząłem czytać. „Ludzie z wioski przyszli zabić Albertinę Moloto, ponieważ uznali ją za czarownicę. Byli przekonani, że to za sprawą jej czarów piorun zabił poprzedniej nocy trzech pasterzy spędzających wieczorem bydło. Była już noc, gdy zebrali się przed jej chatą i pod łożyli ogień pod strzechę. Zastawili drzwi i okna, żeby nie mogła wydostać się z płonącej chałupy. Śpiewali i tańczyli. Albertina Moloto mówiła, że jeszcze dziś słyszy ten śpiew. Bóg przysłał wtedy pomoc w postaci patro lu policjantów, którzy wyważyli drzwi i wyciągnęli Albertinę z pożaru. Leżała nieprzytomna na glinia nym klepisku, ściskając w dłoniach Biblię”. Z policyjnych raportów wynikało, że gdy Mandela obejmował władzę, w północnym Transwalu zamor dowano prawie stu ludzi oskarżonych o czynienie cza rów. Rok później liczba ofiar polowań na czarownice wzrosła do dwustu, a w drugim roku panowania Man deli na stosach spłonęło już prawie pół tysiąca ludzi. Pochylony nad gazetą nie zauważyłem, jak Jessie, jedna z asystentek Mandeli, bezszelestnie prześliznę ła się przez ogromne drzwi oddzielające poczekalnię od kancelarii prezydenta. Dostrzegłem ją dopiero, gdy stanęła przede mną. Od rana nie mogłem się doczekać tej chwili, a jed nocześnie się jej bałem i w głębi duszy wcale się nie niecierpliwiłem, że każe na siebie czekać. Wolałem to, niżby miała przynieść rozczarowanie, ułuda wy dawała się lepsza niż gorzki smak niepowodzenia. Zabiegałem o rozmowę z Mandelą od tak dawna i tak uparcie, że stało się to prawie moją obsesją. Spotka nie z nim, choćby i przez chwilę, zdawało mi się ce lem jedynym i najważniejszym. Widywałem go na wiecach urządzanych na pił karskich arenach, na państwowych uroczystościach, Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera – Wszystko, co zechcesz – powtórzyła, żegnając się bezwiednie znakiem krzyża na odgłos nowego grzmotu. – Jeśli chcesz, mogę zdobyć dla ciebie wszystko. Każdą kobietę, każdą nagrodę, każde marzenie. Zapytałem o cenę. na partyjnych fetach wydawanych po zwycięskich wyborach, byłem przy tym, jak sam głosował, a potem, otoczony świtą, przekomarzał z czeka jącymi na trotuarze dziennikarzami, którzy go nie odstępowali. Słyszałem, jak przemawia, rozmawiałem z ludźmi, którzy go dobrze znali, starymi przyjaciółmi, daw nymi sąsiadami. Widziałem dom, w którym miesz kał w czarnym przedmieściu Soweto, zanim został aresztowany i wtrącony na resztę dni do więzienia. A także ten nowy, w dzielnicy Johannesburga, za strzeżonej kiedyś wyłącznie dla białych, do której wprowadził się, gdy wybrano go na prezydenta kraju. Nigdy jednak nie rozmawiałem z Mandelą, a każ da nieudana próba wpisania na audiencję, umówie nia na wywiad, umacniała mnie tylko w poczuciu, że nie spotykając go, nie dopełnię czegoś, co było nie tyle obowiązkiem, ile szansą, przywilejem. Że omi nie mnie coś niezwykle ważnego, stracę bezpowrot nie i nieodwracalnie coś znacznie cenniejszego niż najwspanialszy łup z dziennikarskiej wyprawy, coś, czego już nie potrafię odżałować. Chciałem spotkać Mandelę, bo czułem, że tylko tak przekonam się, na czym polegała ta jego nie złomna siła, która pozwoliła mu pokonać wszystkie słabości, nie ulec pokusom, przezwyciężyć wszystkie przeszkody, pozostać wiernym sobie, choćby i wbrew wszystkiemu i wszystkim. Byłem przekonany, że aby poznać tę tajemnicę, odkryć prawdę, wystarczy mi nawet krótkie spotkanie, choćby chwila, kilka słów rozmowy. Tym razem wszystko miało się udać, pójść jak z płatka. Tym razem miałem spotkać Mandelę. Obiecał mi to jeden z jego przyjaciół i najbliższych zauszników. Wyznaczył dzień i godzinę audiencji. Czułem, że Jessie stoi nade mną, ale nie podniosłem głowy znad gazety. – Niestety, nie przynoszę dobrych wieści – po wiedziała Jessie. – Pan Mandela jest bardzo zajęty. Ostatnio nie spotyka się w ogóle z dziennikarzami. Z żadnymi. Proszono mnie, żebym to podkreśliła. Jest mi bardzo przykro. – Jeszcze wczoraj powiedziano mi, żebym przyszedł o dziesiątej, że wszystko jest umówio ne. Niepotrzebnie tyle czekałem – nie potrafiłem ukryć rozczarowania. – Naprawdę mi przykro. Jestem pewna, że on zgo dziłby się na rozmowę, znalazłby czas. Jest inny. Ale pewnie nawet nie wie, że przyszedłeś, pewnie mu nie powiedzieli. Może uda się innym razem. Nie próbując nawet ukryć zawodu i rozdrażnienia, a nawet ostentacyjnie je okazując Jessie, obwiniając ją za niepowodzenie, niezgrabnie podniosłem się z krzesła i ruszyłem do wyjścia. Gdy wyciągnąłem 28 Przewodnik Kulturalny. O nadziei na pożegnanie rękę, spostrzegłem, że trzymam w niej gazetę z notatką o czarownicach. – Proszę ją zabrać – uśmiechnęła się Jessie. – Może się przyda? W ioska czarownic nazywała się Helen i leżała nad brzegami Limpopo. Mieszkali w niej wyłącznie ludzie wygnani ze swoich wiosek za upra wianie czarów albo w ostatniej chwili ocaleni przez policję z płonących stosów. Opowieść o czarownicach z Helen nadawała się na łowieckie trofeum z polowania na zdarzenia nie zwykłe i doniosłe. Dotyczyła spraw raczej osobliwych niż ważnych, takich, które sprawiają, że człowiek sam zdaje się sobie bardziej znaczący i wyjątkowy. Dawała jednak nadzieję na zdobycz i to, że wyprawa nad wielką rzekę i znajomość z czarownicą pomniej szą rozmiary i osłodzą gorycz porażki, jaką była nie udana próba spotkania z Mandelą. Wieś składała się z trzech tuzinów nowych, pobu dowanych z pustaków chat, wszystkich jednakowego kształtu i barwy. Ustawione w równych szeregach wzdłuż rudej i wyboistej polnej drogi przypominały wojskowe koszary na pustkowiu, w zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku świata. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągała się brunatna w gęstniejących ciemnościach pustynia, poprzetyka na gdzieniegdzie zakurzonymi kaktusami i kępami bezlistnych, kolczastych, karłowatych drzew. Nie zdążyłem przed burzą. Gdy wjechałem do wsi, polna droga przemieniała się w błotnistą kałużę. Stojące przy niej chaty tonęły w strugach deszczu i w mroku rozświetlanym tylko białymi błyskawi cami, które rozrywały czarne niebo przy wtórze grzmotów, przeszywających i suchych jak karabi nowe wystrzały. Zatrzymałem samochód pośrodku wsi, przed jedną z chałup, która niczym nie odróżniała się od pozostałych. Wszystkie wyglądały na wymarłe, choć z okien niektórych pobłyskiwały chybotliwe ogniki świec. Nikogo we wsi nie znałem, nie wiedziałem, gdzie kto mieszka, o kogo pytać. Nie było też nikogo, do kogo mógłbym się z taką prośbą o poradę zwrócić. Zamierzałem odwiedzić Albertinę Moloto, o któ rej przeczytałem w gazecie w kancelarii Mandeli. Ale w wiosce Helen mieszkały tylko czarownice. Nie miało więc większego znaczenia, do której z chat za pukam, poproszę o rozmowę, gościnę, a może i noc leg, gdyby nawałnica miała się nie skończyć. Chałupa, przed którą się zatrzymałem, należała do Ngoepe Makgabo. W jasnym świetle błyskawic jej poorana zmarszczkami, dobra twarz zdawała się przemieniać w maskę demona. Burza nie budziła Wojciech Jagielski – dziennikarz i publicysta. Autor książek, m.in. „Dobre miejsce do umierania”, „Modlitwa o deszcz”, „Wieże z kamienia”, „Nocni wędrowcy”, „Wypalanie traw”. Specjalizuje się w tematyce Afryki, Azji Środkowej i Kaukazu. Laureat nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera z 2003 r. 29 w niej grozy, choć przywodziła pamięć o takiej sa mej nocy, gdy sąsiedzi z jej dawnej wioski wywlekli ją z chaty i oskarżyli, że to ona ściągnęła piorun, który spalił jedno z domostw. Wymachując pochodniami i maczetami, popy chali ją przed sobą, prowadząc w kierunku rosną cego na skraju wsi mangowca, na którym chcieli ją powiesić. Tylko nieliczni wołali, by darować jej życie i jedynie wygnać na zawsze ze wsi. Byli już za wsią, prawie na miejscu, gdzie miała dokonać się jej kaźń, gdy niebo rozerwały kolejne błyskawice, a ziemia za drżała od uderzeń piorunów. Przeszyci trwogą, padli na ziemię. Po jasnym rozbłysku, w mgnieniu oka, mrok wrócił jeszcze czarniejszy, jeszcze bardziej nie przenikniony. Ngoepe pierwsza zerwała się na nogi i wyrywając z osłabionego przerażeniem uścisku prześladowców, rzuciła się w ciemność. Zaszyła się w zaroślach za wsią. Ze swojej kryjówki widziała, jak jej szukają, przyświecając sobie pochodniami. „Mo loi! Wiedźma!” – słyszała z oddali ich głosy. Trzy mali się jednak skraju wioski, bali zapuścić się dalej w busz i noc. – Tfu! Podli zawistnicy i tchórze! – Splunęła z po gardą na glinianą podłogę. – Z zazdrości mnie po krzywdzili! Moja sława i to, że miałam pieniądze, kością im w gardle stały! Nie była wiedźmą, lecz sangomą, dobrą czaro dziejką, wróżbitką i znachorką. Nie uczyniła ludziom nic złego. Przeciwnie, starała się im pomagać, lecząc ziołami i naradzając z duchami przodków, z któ rymi potrafiła rozmawiać. To one mówiły jej, jak sporządzać lekarstwa i muti, amulety, które wyleczą wszystkie dolegliwości i utrapienia. Pociągając z bu telki karmelowe piwo, starucha sięgnęła za pazuchę po skórzany woreczek. Zanurzyła w nim kościstą dłoń i przebierając palcami mamrotała pod nosem. W sakwie trzymała magiczne kości, z których po trafiła czytać. Czasami sama rzucała je na ziemię, żeby dowiedzieć się, co komu dolega i jak zaradzić chorobie. Kiedy jednak zgłaszał się ktoś z prośbą o poradę zawodową czy o pomoc w zdobyciu kobiety, Ngoepe kazała mu rozrzucać kości samemu. Czytała z nich, po czym sporządzała muti. Składniki kupowała przeważnie w sklepach zielar skich w miasteczku Seshego. Można tam było dostać praktycznie wszystko – tłuszcz jaszczurki, sprosz kowaną skórę węża, ususzone pająki i wątrobę kro kodyla, pazury lwa, jądra pawiana, przeróżne zioła, korzenie, kawałki kory. Po niektóre rośliny musiała jednak jeździć aż nad Limpopo. Gdyby zdradziła, jak przyrządza muti, rozzło ściłaby tym duchy przodków, które wyjawiły jej tę tajemnicę, ściągnęła na siebie ich klątwę i zemstę. Za klinała się jednak, że nigdy do sporządzania swoich lekarstw nie wykorzystywała części ludzkiego ciała, co czynili niektórzy szamani, wykradający trupy z kostnic i cmentarzy albo najmujący zbirów do ry tualnych morderstw. Umiała wyleczyć wszystkie choroby i wszystkiemu zaradzić. Uzdrawiała z migreny i impotencji, potrafi łaby nawet znaleźć lekarstwo na śmiercionośną, nie uleczalną zarazę, jaką w wielkich miastach nazywali AIDS. Ale potrafiła też pomóc w zwyczajnych, życio wych sprawach. Po poradę i leki przyjeżdżali do niej nawet ważni dostojnicy i wielcy bogacze z Pretorii i Johannesburga. Odnaleźli ją nawet tutaj, na wy gnaniu w wiosce Helen. Jak ten młodzieniec z Johannesburga, który przyjechał do niej, by się poradzić, co ma począć, by w końcu znaleźć pracę, której przez osiem lat szu ka bez skutku. Kazała mu rozrzucić ze skórzanego woreczka magiczne kawałki kości, po czym sporzą dziła wywar z pewnego korzenia i kazała wcierać go w skórę. Chłopak wykonał polecenie, a kilka dni później, kiedy wszedł do kolejnego warsztatu samo chodowego w Johannesburgu, jego właściciel, bia ły Bur, uśmiechnął się i sam zapytał, czy nie szuka aby pracy. – Moje muti rozwiąże każdy kłopot – powiedziała. – Da ci wszystko, czego zapragniesz. Na ścianie w chacie, między obrazami Matki Bo skiej i papieża, wisiała wycięta z gazety fotografia Nelsona Mandeli. – Wszystko, co zechcesz – powtórzyła, żegnając się bezwiednie znakiem krzyża na odgłos nowego grzmotu. – Jeśli chcesz, mogę zdobyć dla ciebie wszystko. Każdą kobietę, każdą nagrodę, każ de marzenie. Zapytałem o cenę. Odparła, każda kuracja i każde muti kosztuje inaczej, ale że przyjmuje zapłatę i w gotówce, i w na turze. Zastrzegła się też, że aby dobrze zadziałało, muti trzeba czasami zmieniać. Kuracja rzadko więc kończy się na pojedynczym seansie. – Jeszcze mi się nie zdarzyło, by ktoś potem na rzekał – powiedziała. – Ale ile musiałbym za to wszystko zapłacić? – Teraz zapłaciłbyś jak wszyscy. Pół tysiąca ran dów za wizytę – odparła. – Ale kiedy zdobędziesz już to, o co poprosisz, wrócisz do mnie i sam zapłacisz mi tyle, ile uznasz, żeby było to dla ciebie napraw dę warte. Wojciech Jagielski Publikowany tekst to fragment najnowszej książki, która jest portretem Nelsona Mandeli. Książka ukaże się w Wydawnictwie Znak jesienią tego roku. Przedruk za zgodą autora. Tytuł od redakcji. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Janina Ochojska-Okońska Bierzemy odpowiedzialność za ludzkie nadzieje ewna organizacja cha rytatywna wybudował a w małej wiosce w Sudanie Południowym wspania łą szkołę. Nowoczesną, w yposażoną w baterie słoneczne i komputery. Na pewno fantastycz nie wyglądała w rapor tach i mediach. Ale dziś szkoła stoi pusta i nic się w niej nie dzieje. Budynek niszczeje, a sprzęt zo stał rozkradziony. Dlaczego tak się stało? Uwa żam, że ktoś to źle wymyślił. Nie dostosował po mocy do poziomu życia oraz potrzeb i możliwości ludzi, dla których była przeznaczona. Może na po czątek lepsze byłoby zwykłe zadaszenie, żeby dzie ci miały gdzie się spotykać z nauczycielem przy jeżdżającym na rowerze raz w tygodniu z innej wioski? Po pewnym czasie być może ta społeczność byłaby już w stanie sama zbudować dla siebie coś lepszego, korzystając oczywiście ze wsparcia róż nych organizacji? Od wielu lat Polska Akcja Humanitarna zaj muje się pomocą – a więc w pewnym sensie do starc zaniem nadziei na lepsze jutro. Nauczyli śmy się tego, że jeśli pomoc ma być skuteczna, ta nadzieja musi mieć zdrowe, bardzo pragmatycz ne fundamenty. P Janina Ochojska-Okońska – 20 lat temu zorganizowała pierwszy konwój z pomocą z Polski dla mieszkańców oblężonego Sarajewa. Tak powstała Polska Akcja Humanitarna. Za swą działalność publiczną otrzymała Nagrodę Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera w 2006 r. 30 a ka pow inna być skuteczna pomoc? Po pierwsze, żeby nie była bezsensowna, powinna odpowiadać na konkretną potrze bę. Dlatego trzeba działać razem z ludźmi, którym pomagamy, i traktować ich jak partnerów. Nie ro bić czegoś dla nich i za nich, ale zaangażować ich do współdziałania. To jest absolutnie konieczne, jeśli pomoc ma być szanowana, trwała i realnie służyć ludziom. Trzeba przy tym umieć do nich dotrzeć, co bywa trudne, bo przecież nie wszyscy w Afryce czy Afganistanie są mili i z radością witają każdy przejaw pomocy. Przeciwnie: bywają nieufni, mają J Przewodnik Kulturalny. O nadziei najrozmaitsze wewnętrzne problemy, a za sobą nierzadko traumę. Chcąc odnaleźć do nich drogę, trzeba ludzi lubić. Rozumieć i szanować ich kulturę, zwyczaje, religię. Po drugie, oprócz empatii, potrzeba także aser tywności. W Afryce, w Somalii czy Sudanie jesteśmy świadkami tak skrajnej biedy, że każdy z nas bez trudu byłby w stanie tym ludziom w sposób istotny pomóc. Ale nie da się biec na pomoc każdemu, kogo się zobaczy. Pewna dziewczynka powiedziała mi kie dyś, że chciałaby, żebym zapłaciła za jej szkołę. 10 zł miesięcznie. Stać mnie na to, prawda? W pierwszym odruchu chciałam jej pomóc. Bar dzo mnie ujęła. Ale zaraz pomyślałam: nie mogę tego zrobić, bo dlaczego ta dziewczynka, a nie inna? Kiedy ludzie przychodzą z prośbą o pomoc i jedne mu się nie odmówiło, już nie ma się prawa odmówić drugiemu. Pomaganie jest bardzo dużą odpowie dzialnością. Nadzieja zobowiązuje. Gdy obudzi się ją w ludziach, nie można jej zostawić. Z myślą, że nie można pomóc wszystkim, sza lenie trudno się pogodzić. Ale właśnie tego uczę ludzi wyjeżdżających na nasze misje. Mówię im, że kiedy widzą obdarte dziecko w Somalii, któremu nawet bardzo łatwo byłoby pomóc, nie mogą tego zrobić. Przecież podarowanie mu ubrania wcale nie zmieni jego sytuacji. Sprawi tylko, że przyjdzie dru gie dziecko i trzecie... A my mamy tam co innego do zrobienia. Mamy zbudować studnię! Pomagając, należy myśleć kategoriami skutecz ności i trwałości pomocy. I nie oczekiwać wdzięcz ności. Beneficjenci nie mają wobec nas żadnych zo bowiązań. Nic nie muszą. W tej pracy trzeba myśleć o innych, a nie o sobie. Konieczna jest świadomość konsekwencji naszych działań. Wiem, że poma gając, ingerujemy w życie innych ludzi, wchodzi my w nie bardzo głęboko. Co wymaga ogrom nej odpowiedzialności. „Od 20 lat czynimy świat lepszym” – brzmi jubileuszowe hasło Polskiej Akcji Humanitar nej. Dos konale wiem, że na świecie ciągle dzieje się źle. Nie zbawimy go. Codziennie 26 tys. ludzi Ale szybko przestaje, kiedy trzeba pojechać w te umiera z głodu. Do tego dochodzą skutki wojen ren, spędzić wiele godzin w upale, w samochodzie i katastrof naturalnych. Czuję się odpowiedzialna trzęsącym się na wybojach, a potem po powrocie za nadzieje naszych pracowników i wolontariuszy. odebrać pocztę, napisać raporty, zrobić rozliczenia, By nie były boleśnie zawiedzione, konieczna jest czyli zająć się normalną pracą biurową w środku ich świadomość tego, co realnie jesteśmy w stanie Afryki. Człowiek nie ma czasem siły, żeby coś zjeść. zrobić i co już zrobiliśmy. Są przecież szkoły, które Po dwóch tygodniach ma się dosyć takiej przygody. zbudowaliśmy i które funk To jest naprawdę bardzo cjonują. Są studnie. Blisko pół wyczerpująca praca. miliarda ludzi dostało od nas Nie nadaje się do niej dostęp do wody pitnej. Kon również ktoś, kto chce zmie Szerokim łukiem kretne rozwiązania na trwa nić swoje życie i wyjechać łe zmieniły życie ludzi, któ daleko, bo tutaj się zawiódł omijamy podczas rym pomogliśmy. i zamierza od czegoś uciec. rekrutacji ludzi, którzy Najpierw trzeba rozwiązać szukają przygody. Polskiej Akcji Huma własne problemy, a dopiero potem można się zajmować W nitarnej pracują głów Potrzebujemy ludzi n ie m ło d z i lud z ie . sprawami innych. By poma stabilnych psychicznie, gać, Przekonałam się, że są bardziej potrzebujemy ludzi sta którzy potrafią ideowi, niż potocznie mogłoby bilnych psychicznie, którzy się wydawać. To fantastyczne, potrafią podejmować decy podejmować decyzje że chcą zmieniać świat, robić zje w stresie. Ludzi, którzy w stresie. Ludzi, którzy coś dobrego, co nadaje sens mają wysokie poczucie od mają wysokie poczucie powiedzialności. I takich rów nież ich ż yciu. Jed na k w tym miejscu od razu zapala znaleźć jest najtrudniej. odpowiedzialności. się lampka alarmowa, która Do odpowiedzialnej po I takich znaleźć każe zachować czujność. Za stawy zobowiązuje nas na jest najtrudniej. uważyłam, że bardzo często ci dzieja widoczna wszędzie młodzi ludzie utożsamiają po tam, gdzie działamy. Kiedy moc z odruchem dobrego serca. można z bliska przyjrzeć się Zgłaszają się do pracy na mi życiu ludzi Sudanu, Somalii, sjach z takim wyobrażeniem, Czeczenii, Bośni, Afganista że oto niosą biedne dziecko na rękach, przytulają nu czy Iraku, to widać, że właśnie w najcięższych je i ratują. Tymczasem nasza praca nie na tym po warunkach ludzie mają nadziei najwięcej. Bo naj lega. Jest związana z realizacją konkretnych, wy bardziej jej potrzebują. Żyją tą nadzieją. Bez niej nie bra nych projek tów – dot ycz ąc ych dostępu mieliby już siły trwać i nie mieliby po co walczyć do wody pitnej czy edukacji – oraz z ich bardzo o przeżycie. Powiedziałabym nawet, że taką nadzieję złożoną logistyką. jest łatwiej zaspokoić. A u nas? Ktoś marzy o świet Szerokim łukiem omijamy podczas rekrutacji lu nej posadzie, dużych pieniądzach, wielkim samo dzi, którzy szukają przygody. Owszem, życie na misji chodzie, luksusowym mieszkaniu... Co to za radość przez kilka pierwszych dni może ją przypominać. n z zaspokajania takich potrzeb? 31 Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Z mozołem fałszowana historia staje się najcięższą kotwicą trzymającą Rosję u brzegów minionych epok. Rosyjski statek już, już wypływał na szerokie, wspólne z resztą świata oceany, gdy nagle ostro go zawrócono, ku brzegom zimnej wojny. Po to, by odciąć kotwicę, musi zaistnieć powszechna potrzeba manewru. I siła do tego zdolna. Tyle nadziei, ile prawdy Krystyna Kurczab-Redlich P etersburg, 8 lutego 2013 r. Jadą. Zliczyć je trudno. Ciężarówki wszystkich służb mundurowych w mieście: FSB (Federalnej Służby Bezpieczeństwa), MSW (Minister stwa Spraw Wewnętrznych), FMS (Federalnej Służby Migracyjnej), SOBR (Specjalne Oddziały Szybkiego Reagowania), OMON (Milicyjne Oddziały Specjal nego Przeznaczenia)... Opuszczone przyłbice heł mów. Setki głów. Broń w pogotowiu. Ścinająca stra chem potęga. Jeszcze chwila i ciężarówki zatrzymają się z piskiem opon przed długim budynkiem, a z me gafonu gruchnie: Zaczynamy operację policyjną! Sprawdzanie dokumentów! Wychodzić pojedynczo! Tyle widać z zewnątrz, tyle filmują kamery tele wizyjne, które jakoś przypadkiem się tu znalazły. 32 Przewodnik Kulturalny. O nadziei W ich kadr – jeden za drugim – wchodzą mężczyźni o śniadej skórze, ciemnych oczach, ciemnych wło sach i raczej mikrej posturze. Potężne dłonie ro słych mundurowych wykręcają im ramiona w tył, głowy przyginają do kolan. Twarze konwojentów skryte za przyłbicami. Ten i ów z prowadzonych usiłuje unieść głowę i spojrzeć przed siebie, a tam – prosto w niego skierowane oko kamery. Ten i ów zaś ma czapkę zasuniętą głęboko na oczy, a poli cjant kopie go po goleniach, zmuszając, by stanął w rozkroku. Czy uzbrojone komando wdarło się do kryjówki fanatyków z Al-Kaidy? Nie, do sali modlitewnej po pularnego petersburskiego bazaru Dwór Apraskinej, gdzie setki handlujących muzułmanów odprawiały właśnie uroczystą piątkową modlitwę. Modlitewne dywaniki deptano, modlących się popychano, ko pano, bito. – Wybiegłem na korytarz, omonowiec uderzył mnie w głowę. Gdy spytałem, za co?, powalił na zie mię i kopał – mówi Akmal Chaliłow. – Kamer przy tym nie było. Ani przy tym, jak wszystkich, popychając i kopiąc przy akompaniamencie przekleństw, upy chano po 80 do autobusów przeznaczonych dla 50 pasażerów. Wieczorem wszystkie kanały telewizyjne w jedno brzmiącym komentarzu zapewniały, że „w ramach operacji przeciw radykalnej, zakonspirowanej grupie religijnej, związanej z działalnością terrorystyczną i ekstremistyczną”, zatrzymano 271 osób. Zarzuca się im „publiczne wezwania do działalności terro rystycznej lub publiczne usprawiedliwianie terro ryzmu” oraz „wzbudzanie nienawiści i wrogości, jak również poniżanie ludzkiej godności”. Dowodem zarekwirowana ekstremistyczna literatura: Koran po arabsku i „Objaśnienie 250 hadisów Świętego Ko ranu z komentarzami” w języku rosyjskim. Później się okaże, iż największym przestępstwem zatrzymanych jest brak kilku pieczątek w dokumen tach. A policyjne oskarżenia można ewentualnie zastosować tylko do jednego z zatrzymanych. Tego jednak telewidzom nikt nie powie. W ich umysłach ma pozostać obraz skurczonego w pokłonie, poni żonego, upokorzonego, bezbronnego wroga. Tego, który – zgodnie z oskarżeniem – sam „wzbudza nie nawiść i poniża ludzką godność”. Jak po równoległych torach ślizgają się praw da i fałsz, ale tor z prawdą zablokowano. Nadzieja na podniesienie znaku „STOP” dogorywa. Prawdą jest gwałt, fałszem – jego uzasadnienie. Ale właśnie to uzasadnienie: walka z terroryzmem, jak solid ny filar wspiera potężniejący autorytaryzm władz. Dramatem na miarę historii jest to, że ten terroryzm mozolnie konstruowano na potrzeby Kremla w cie plarnianych warunkach informacyjnych kłamstw. Kłamstw, które przez lata, godzina po godzinie i dzień po dniu, wbijane w umysły tworzących naród telewidzów stały się ich prawdą. Ich oczywistością. Czy to Czeczeni wysadzali domy spokojnych Rosjan (Bujnaksk, Moskwa, Wołgodonsk) we wrze śniu 1999 r.? Oczywiście! I mało kto wspomni, że wśród domniemanych sprawców nawet stronni cze śledztwo nie mogło wyjawić bodaj jednego Cze czena. A o próbie wysadzenia domu w R iazaniu, gdzie niemal za rękę złapano pracowników FSB podkładających worki z wybuchowym heksoge nem, każdy człek o zdrowym rozsądku postarał się zapomnieć. 33 Zabito (otruto lub zastrzelono) najtwardszych uparciuchów dowodzących, że głośne akty terrory styczne były montowane przez służby bezpieczeń stwa po to, by terroryzm w Rosji zaistniał (Politkow ska, Litwinienko, Szcziekoczichin, Juszenkow, Łacis). Terroryzm był potrzebny jako pretekst. No bo jeśli on już jest, to trzeba mu wydać wojnę. A wojna potrze buje dowódcy. Dowódca już przymierza pagony: oto został premierem z „bojowymi” pełnomocnictwami. I zaraz w eter popłynie jego bystra fraza o „terro rystach, których będziemy wykańczać nawet w wy chodku”; na Grozny spadną „antyterrorystyczne” bomby; „antyterrorystyczny” lider zostanie prezy dentem, a „terrorystów”, czyli cały naród czeczeński, pozbawi się głosu. W dwa dni po uroczystym odtrą bieniu nowych rządów na Kremlu (11 maja 2000 r.) uzbrojone, zamaskowane oddziały wedrą się do po mieszczeń opozycyjnej wobec Kremla telewizji NTW i będzie można ogłosić zgon prawdy w przestrzeni informacyjnej. Już nigdzie Czeczeni publicznie się nie obronią, nie otrząsną z siebie błota kłamstw, i już nikt nie zrobi tego w ich imieniu. Z zamkniętej dla dziennikarzy Czeczenii ukażą się na ekranach telewizorów tylko takie obrazy, jakich życzy sobie władza: bandytów – jeśli martwych, to obłożonych bronią, jakby każdy pastuch był chodzącym arse nałem, a jeśli żywych, to w „akcji terrorystycznej”, nawet jeśli człowiek w życiu broni w ręce nie trzy mał. Dogorywała nadzieja nie tylko na pomoc świata w czeczeńskim dramacie, ale nawet na jego zrozu mienie. To już nie była przegrana. To była klęska. O d 1999 r. często jeździłam do Czeczenii. Wi działam ludzi, którym zadano tortury. Żywych i martwych. Martwym robiłam zdjęcia, z żywymi usiłowałam rozmawiać. Mężczyzn torturowano po to, by się przyznali do udziału w „bandach ter rorystycznych”. Kobiety bito i gwałcono. Mężczyzn zresztą też. Rozmowy były trudne. Nie tylko dlate go, że wspominanie poniżeń przychodzi ciężko, ale i dlatego, że każdy, kogo oblewano w zimie lodowatą wodą i trzymano w wykopanych w ziemi jamach, kogo podłączano do prądu, komu podpalano geni talia, łamano ręce czy wsadzano lufę w odbyt, pod pisywał oświadczenie, że nie ma do nikogo pretensji, a wszystko, co przeszedł, zachowa w tajemnicy. Ina czej to samo znów spotka jego i jego rodzinę. Ci ludzie decydowali się na rozmowę, bo mieli nadzieję, że ich los, że los ich narodu, los tej kropki na mapie, która jest ich ojczyzną, wstrząśnie sumie niami liderów Zachodu i otrzeźwi ich entuzjazm wobec Władimira Putina. Ja decydowałam się na po konywanie ogromu trudności, by dotrzeć do tego za pomnianego przez Boga i ludzi zakątka nieszczęść, Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Słowo „Czeczen” stało się równoznacznikiem słowa „terrorysta”. Jeśli wierzyć telewizji, 48 Armia Rosyjska stacjonująca na Kaukazie zabijała samych terrorystów, a że były to głównie tysiące dzieci, starców i kobiet, to już jest winą ich samych. bo miałam nadzieję, że dokumentując zbrodnie, o których milczą media, uda mi się zaszczepić w my ślenie o polityce choć uncję przyzwoitości. Wszyscy razem nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza praw da jest jak lont w bezpiecznym świecie baryłek ropy i metrów sześciennych gazu i że jedynym azylem dla tak groźnej prawdy jest milczenie. A gdy moskiewskim znajomym pokazywałam zdjęcia zamęczonych na śmierć Czeczenów, za pewniali mnie, że to ciała dręczonych przez nich Rosjan. Albo ze wstrętem się odwracali. Ode mnie. Dziś Internet kipi od obrazów rosyjskich żołnierzy maltretowanych przez Czeczenów. Maltretowanym Czeczenom zostawiono linki dwa. Rzadko zresz tą otwierane. Gdy 23 października 2002 r. komando Czeczenów wpadło na scenę teatru Dubrowka podczas spektaklu „Nord-Ost”, słusznie nazwano ich terrorystami. Ale prawie nikt nie obwiniał Kremla o stosowanie ter roryzmu na szczeblu państwowym, choć rosyjskie bomby już od dwóch lat rozrywały czeczeńskich cywilów. Terroryści z Dubrowki domagali się zakończe nia wojny w Czeczenii i wielu Rosjan się zdumiało, że gdzieś na Kaukazie wojna jeszcze trwa. A jeżeli tak i jeżeli drogi od Czeczenii do Moskwy naszpikowa ne są wojskowymi posterunkami, to jakimże cudem dotarli do Domu Kultury Dubrowka uzbrojeni ludzie i ich bomby? Lekkomyślnym podejrzeniom o pomoc rosyjskich służb specjalnych zaprzeczyliby może pojmani terroryści. Ale choć dramat rozstrzygnię to, wpuszczając na widownię usypiający gaz, który uśpił i Czeczenów, nie aresztowano ich, lecz zabito. Dlaczego? Po co? Czy nie po to właśnie, by zamknąć im usta? Czeczeński terroryzm przyszedł Putinowi w samą porę: Czeczeni od lat zabiegali, by zachodni politycy skłonili Rosję do pokojowych pertraktacji i wzięli Czeczenię, jak Kosowo, pod swój nadzór. Kreml musiał wreszcie na to przystać, choć wpuszczenie obcych do republiki groziło ujawnieniem niejednej Srebrenicy. I za kilka dni, w Kopenhadze, miało się odbyć uroczyste podpisanie międzynarodowego porozumienia w sprawie Czeczenii. Ale oto gruch nęła Dubrowka i tragicznie przerwany 323 spek takl sztuki „Nord-Ost” zwolnił prezydenta z do tychczasowych zobowiązań. Mógł teraz przystąpić do ostatecznego rozwiązania kwestii czeczeńskiej bez ryzyka, iż światowi obrońcy praw człowieka będą zaglądać mu przez ramię. Na Czeczenię spadła niespotykana dotąd – choć już się wydawało, że go rzej być nie może – fala terroru. Słowo „Czeczen” stało się równoznacznikiem słowa „terrorysta”. Jeśli wierzyć telewizji, 48 Armia Rosyjska stacjonująca 34 Przewodnik Kulturalny. O nadziei na Kaukazie zabijała samych terrorystów, a że były to głównie tysiące dzieci, starców i kobiet, to już jest winą ich samych. Jeszcze więcej zagadek pozostawił napad na szkołę w Biesłanie, ale odwaga podrożała: kto się dziś od waży publicznie zedrzeć maski wszystkim autorom tej tragedii? Wspomagana przez media pogarda do Czeczenów zalała nienawiścią miasta, w których ośmielali się pojawiać. Oto kilka komentarzy internautów: „Gna łabym i zarzynała. I dobrze bym robiła. Was potwory trzeba zupełnie wyrżnąć, zwierzyna brudna”; „Cze czeni, naród bandytów, terrorystów i handlarzy nie wolnikami musi być zlikwidowany!”; „Sami jeste śmy winni! Nie chodźmy do ich barów, nie kupujmy u nich, nie korzystajmy z ich usług, nie przyjmujmy do pracy, to sami pojadą”. Nie tylko Czeczeni czy Dagestańczycy zapełniają wielkie miasta, lecz także Azerowie, Ormianie, Ta dżycy, Uzbecy, Kazachowie, Tatarzy, Osetyjczycy. Większość przybyszy, zwanych przez naród „o sło wiańskim wyglądzie” czarnodupcami lub czarno mazymi, klepie biedę, pracuje niewolniczo, mieszka byle gdzie, drży przed policją, bo nie stać jej na ła pówki, a zdobycie wszelkich koniecznych pieczęci jest tak pomyślane, że bez łapówek nie da się obejść. Wygania ich z ojczyzny bieda tak wielka, że przy jeżdżają do Rosji mimo strachu, iż będzie to podróż ostatnia: 40 z nich wróciło w 2012 r. w trumnach, a 180 ciężko poraniono. Liczby te rosną z roku na rok. Groza narasta. W ygolone głowy, mundury moro, ciężkie buty. Białe sznurówki w nich są jak najwyższy order za zasługi: wolno nosić temu, kto zakatował „czarnodupca”. To jedna z reguł skinheadów. Ich or ganizacja działa pod faszystowskimi emblematami z portretem Hitlera w tle (dużych organizacji prak tykujących agresywny nacjonalizm zarejestrowano w Rosji ponad 20, nacjonalizm umiarkowany – tyleż, a w lutym 2013 r. zarejestrowano nową partię nacjo nalistyczną). Młody człowiek, o ksywie Huragan, prezentuje obuwie z białymi sznurówkami telewizyj nemu reporterowi i uczy, że sens istnienia wyznacza nienawiść. Rozmowa się toczy w plenerze, nie w wię zieniu. Listów gończych z portretem Huragana nie za notowano. Mniej więcej wtedy, gdy w jednym z głów nych państwowych kanałów telewizyjnych ukazał się reportaż z miejsca, gdzie trenuje się nienawiść, sąd w Moskwie skazał na 20 lat obozu o ostrym reżimie młodego mężczyznę z Kabardo-Bałkarii, który – na padnięty przez grupę rozweselonych kibiców – zabił Rosjanina w obronie własnej. Na pogrzebie tegoż Ro sjanina zjawił się sam Władimir Putin. 4 grudnia 2012 r. 24-letni Muchamed z czeczeń skiej miejscowości Asinowskaja nie wrócił do domu. Był jednym z 18 młodych mężczyzn porwanych albo z drogi, albo z domu, dowiezionych na posterunek i torturami zmuszonych do fałszywych zeznań. Porywacze żądali, by przyznał się do tego, że latem 2012 r. jako wspólnik bojowników zabił miejscowe go funkcjonariusza milicji. Tortury były rutynowe: przewody elektryczne podłączono do uszu, do łokci, do genitaliów. W przerwach rażenia prądem – bi cie. Nie wytrzymawszy katowania, młody człowiek podpisał wszystko, czego od niego żądano, oskarżył siebie i innych o udział w formacjach terrorystycz nych. Podobny był los pozostałych. I wielu innych młodych mężczyzn uprowadzanych z domów czy łowionych na drogach w tym samym celu niemal na całym Kaukazie Północnym. Tak ra porty miejscowych „siłowików” zapełniają się terro rystami pojmanymi podczas „operacji specjalnych”, zapewniając funkcjonariuszom rosnące znaczenie ich pagonów, kont tudzież honorów; „terrorystom” lata więzień czy obozów karnych, a władzom – kon tynuację antyterrorystycznej polityki, która uspra wiedliwi każde kłamstwo i każdą przemoc. I dobrze, że bracia, kuzyni lub ojcowie tamtych mężczyzn rze czywiście pójdą w góry i rzeczywiście z zemsty będą zabijać – będzie z kim walczyć, utrzymując atmosferę oblężonej twierdzy. I dobrze, że prześladowani stają się – z przekory czy z rozpaczy – fanatycznymi wy znawcami islamu: tym łatwiej ich powiązać z mię dzynarodowym terroryzmem spływającym do Rosji zewsząd – od Waszyngtonu przez Londyn po Arabię Saudyjską. C Krystyna Kurczab-Redlich – wieloletnia korespondentka polskich mediów w Rosji. Z wykształcenia prawniczka. Autorka filmów dokumentalnych o Czeczenii. Nagrodzona za książkę „Głową o mur Kremla”. W 2008 r. laureatka nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera. 35 zy ci, którzy próbują powstrzymać maszy nerię kłamstw zalewających dzisiejszą Rosję, mają porzucić wszelką nadzieję? 10 grudnia 2011 r. po raz pierwszy w Rosji Putina niemal 150 tys. ludzi wyszło w Moskwie na demonstrację przeciw jego rządom. I przeciw kolejnemu fałszerstwu, jakim się okazały wybory do parlamentu. Równocześnie buntowano się w 134 miastach. Fala buntu rosła, a po urągających prawdzie i demokracji wyborach prezydenckich, po raz trzeci oddających Władi mirowi Putinowi klucze od Kremla, osiągnęła szczyt. I opadła. Zaczęły się represje. Bunt nazwano ekstremizmem – i przeciw nie mu stworzono całe kodeksy karne. Buntowników media zamieniły w szczodrze opłacanych najmi tów Zachodu, a pozarządowe organizacje śledzące rosyjską praworządność, szczególnie te zajmujące się prawami człowieka, wprost nazwano płatnymi agentami zagranicy. Stacje telewizyjne prześcigały się w szkalowaniu najodważniejszych opozycyjnych liderów. Natężenie rewizji, aresztów, długoletnich wyroków coraz częściej zaczęło się kojarzyć z sowiec ką przeszłością. 14 lutego 2013 r., kiedy kolejna rozprawa sądo wa zadecydowała o areszcie czterdziestego chyba uczestnika opozycyjnej, brutalnie zresztą spacy fikowanej manifestacji, występujący w siedzibie FSB na Łubiance prezydent Putin mówił: „Związek ugrupowań ekstremistycznych z terrorystycznymi jest oczywisty. Przy neutralizacji różnych struktur ekstremistycznych należy działać z maksymalnym zdecydowaniem; blokować próby radykałów wy korzystujących do swojej propagandy współczesne technologie informacyjne, możliwości Internetu i sieci socjalnych”. Niebawem zapewne każdy internetowy kry tyk władzy jako ekstremista będzie się mógł spodziewać gwałtownej wizyty mundurowych w maskach, uczestnik opozycyjnej manifestacji zostanie aresztowany jako opłacany przez Zachód agent, a decyzja organizacji międzynarodowych, Rady Europy czy strasburskiego Trybunału zosta nie uznana za „wtrącanie się w wewnętrzne spra wy i próbę nacisku na Rosję”. Wyspecjalizowani w propagandzie dziennikarze każdym blokiem informacyjnym będą umacniać telewidzów w prze konaniu, że Rosja to pole manewrowe wrogów ze wnętrznych i wewnętrznych. Dokładnie według wzorów z ZSRR. Z mozołem fałszowana historia staje się najcięż szą kotwicą trzymającą Rosję u brzegów minionych epok. Rosyjski statek już, już wypływał na szerokie, wspólne z resztą świata oceany, gdy nagle ostro go zawrócono ku brzegom otchłani zimnej wojny. Po to, by odciąć kotwicę, musi zaistnieć powszechna po trzeba manewru. I siła do tego zdolna. Jeszcze jest za wcześnie, by opartemu na kłamstwie porządkowi wymierzyć coup de grâce. Ale „za wcześnie” to prze cież nie znaczy „nigdy”. Po największej moskiewskiej manifestacji inter nauta Walerij napisał: „Zaraz po wyborach mój syn był na placu Triumfalnym. Choć dostał tam pałą, wczoraj poszedł ze mną na plac Błotny. Dziesiątki tysięcy ludzi. Wrażenia niewysłowione. Naród Rosji oczywiście zmiecie ten podły reżim, ale ponieważ to reżim zwyrodniały i podły, reżim potworów, jesz cze się przez niego nacierpimy. Nie traćmy jednak nadziei. Wszyscy jesteśmy żywą wodą, która toczy ten zmurszały kamień”. 14 lutego 2013 r. Sąd Konstytucyjny mocno złago dził restrykcyjną, skierowaną przeciwko opozycji, ustawę o demonstracjach. Czy to już pierwsza kropla „żywej wody”? Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Krystyna Kurczab-Redlich © tadeusz późniak Inteligent kolonizuje wieś 36 Przewodnik Kulturalny. O nadziei Nic nie wiemy o wsi. Miejscowi majstrowie mają niewiarygodną umiejętność budowania i dopasowywania wszystkiego do wszystkiego. Budują od dziesięcioleci „samy”, traktory samoróbki. To bogaty, twórczy i zupełnie nieznany świat społeczny – mówi dr Tomasz Rakowski. Co inteligent z miasta wie o wsi? Często bardzo niewiele, co nie przeszkadza mu jej uważać za coś mniej wartościowego. W myśleniu z centrum – z perspektywy inteligenta – wieś to miej sce pozbawione organizacji społecznej, aktywności obywatelskiej, bierne, nietwórcze. To świat społeczny, który uniemożliwia rozwój prawidłowego społeczeń stwa obywatelskiego. To nieprawda? Zupełnie nieprawda. Prowadzę badania antropo logiczne w dwóch wioskach pod Szydłowcem. Ludzie mają tam oczywiście bardzo trudne doświadczenia, walczą o pracę, migrują za nią. Ale to bardzo bogaty świat społeczny. Zakłada się, że w miejscach takich jak te niewielkie wioski niewiele się dzieje. Ludzie nie mają w pełni wartościowych struktur społecznych czy towarzyskich. Są jakoś gorsi. Taki typowy ob raz możemy rozpoznać chociażby w głośnym filmie sprzed paru lat „Czekając na sobotę”. Pokazuje wieś jako miejsce, gdzie czas płynie wolno i monoton nie, gdzie się nic nie dzieje, gdzie tak zwany dostęp do kultury jest właściwie nieobecny. Pokazuje, że ci ludzie powinni się zmienić. Na filmie główną rozrywką jest sobotnia dyskoteka z show erotycznym. Jest dla takiej wsi jakaś nadzieja na lepsze życie? W tym znaczeniu trudno jest nawet mówić tu o „nadziei”, bo sam punkt wyjścia, czyli obraz bez nadziejnej i monotonnej wsi, jest po prostu niepraw dziwy. Na filmie, jak i w wielu innych przekazach, wieś służy jakby do zobrazowania czasu pustego, niewypełnionego, n iezagospodarowanego, służy do pokazania, jak bardzo życie może być nieciekawe, bezproduktywne. Marks pisał kiedyś o „idiotyzmie życia wiejskiego” – byciu poza czasem i postępem. Tymczasem ludzie żyją tam w naprawdę trudnych warunkach, pola są zamienione w ugory, jest wiele problemów społecznych. Ale to nie zmienia faktu, że w każdych warunkach człowiek działa, odnosi się do swojego życia, tworzy do niego własny komen tarz. W trakcie badań okazało się, że nas to zaskakuje 37 i wiele rzeczy niezwykłych się dzieje. Na własną rękę wyrabiają i przerabiają różne urządzenia. W oko licy jest np. wiele traktorów samoróbek. Jest dużo ram, elementów, silniki do malucha. Wykorzystuje się silnik, który jest fantastyczny, bo jak się zepsuje, to się go wyrzuci i kupi za 100 czy 200 zł nowy. Miej scowi majstrowie mają niewiarygodną umiejętność przebudowywania i dopasowywania wszystkiego do wszystkiego. W niezwykły sposób zmienia to po dejście do rzeczy materialnych. Wartościowe jest to, co działa teraz, co jest wymienialne i zastępowalne, możliwe. Nie podchodzi się do maszyny jak do cze goś, co jest w całości profesjonalne i zaprojektowane w fabryce, skończone i działające przez lata. To w kul turze mieszczańskiej maszyna ma być i trwać: na wsi się cały czas zmienia. Wszędzie można się z tym spotkać. Jeden z maj strów pracuje na kolei, więc przywozi stamtąd róż ne rzeczy – ostatnio dwie stare naftowe lampy do zwrotnic. Naspawał je pięknie na bramę w swym obejściu, zapala je dwa razy do roku. Sam skonstruował z mo tocykla SHL trójkołowiec. To nie jest kwestia jedno razowego pomysłu, bo coś mu wpadło w ręce. Obok sąsiad próbował zrobić kosiarkę – ze starego wózka, do tego jest silnik od pralki typu Frania. Albo wy kaszarka do trawy z silnikiem od czeskiego młyn ka! Kiedy oglądam jakąś rzecz i pytam, z czego jest zrobiona, często słyszę, że materiału do tego „jest wszędzie pełno”, że leżą gdzieś za domem akurat jakieś rurki i już za chwilę spawa się z tego drabinę. Ludzie mówią często, że przypadkiem „potknęli się” o rzeczy, których akurat potrzebowali i chcieli akurat do czegoś użyć. Wszystko się przerabia? Wszystko. Jest cała specyficzna kultura młodzie ży wiejskiej, która „tuninguje”, przerabia, złomuje samochody... wrota stodół mają powybijane tablica mi rejestracyjnymi tych samochodów, które się już rozpadły. Na którykolwiek samochód młodzieży wiejskiej się spojrzy, ma ozdoby, neoniki, czasem np. kolorowe światła mijania... Ściemnione szyby. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Widziałem skuter naszego znajomego z tych wiosek, pięknie podświetlony na fioletowo z systemem na głośnienia. Jak trzy razy się klaśnie, odmruguje trzy razy światłami – okazuje się, że ma wmontowany czujnik dźwięku. Dla mnie to fascynująca estetyka i stosunek do materialności. Kruchość, doraźność i wymiana są w te doświadczenia wpisane. Wiejski tuning. Obciach? No właśnie. W mieście myślimy, że to obciach. Dla mnie zupełnie oryginalna działalność kultural na. Inny rodzaj oddolnej estetyki. Widzę w tym dużo sprytu, pomysłu na przetwarzanie tego, co wpadnie w ręce. We wsiach tych jest szereg ciekawych miejsc, in stytucji, z których niezwykłej sensowności w ogóle nie zdajemy sobie sprawy. Np. Ochotnicza Straż Po żarna. Ona wypełnia całe życie na przykład wielu bezrobotnym mężczyznom, którzy mają 30–40 lat i ogromne kłopoty z tożsamością. Dbają o tę straż niesłychanie. Bycie strażakiem to absolutnie najważ niejsza rzecz. Mają własne miejsce, tabliczki z imie niem i nazwiskiem, zdobywają kolejne samochody, kolejne urządzenia, przebudowują strażnice. Pokry liśmy z nimi strażnicę muralami. W czasie badań wybuchł pożar. Bardzo niewielki. Jedna z badaczek, Weronika Plińska, pięknie opisała to w swojej pracy: zjechało się kilkanaście jednostek, defilowali młodzi ludzie we wspaniałych strojach, za gadywali do siebie przez megafony, ustawili wypuco wane świecące samochody w literę „U”, nawoływali do siebie. Pożar zaś ugasiło paru ludzi. Straż pożarna jest instytucją społeczną, niemal kulturalną, która zaspokaja niezwykle ważne potrze by bycia razem, robienia czegoś. Estetyki. Budowa nia ekspresji. To są rzeczy, które mogą brzmieć dość śmiesznie, ale są dla mnie fascynujące. Co pan właściwie robi na wsi? Prowadziłem badania antropologiczne i jeździłem tam przez wiele lat ze studentami z Warszawy. Teraz wspólnie tworzymy projekt, który jest zarówno ani macją kultury, jak i spotkaniem międzykulturowym. Wraz z grupą artystów, etnografów i animatorów kultury spotykamy się z tymi ludźmi i zaczynamy wspólnie nawzajem fascynować się tym, czym się zajmujemy. Zrobiliśmy tam wspólnie ze dwadzieścia przedsięwzięć kulturalnych, też razem ze znanymi artystami. Nasze projekty, „Prolog” i „Etnografia/ animacja/sztuka. Nierozpoznane wymiary rozwo ju kulturalnego”, to poszukiwanie nowego mode lu działania, w którym przede wszystkim chcemy wyjść od rozpoznania tego, co w świecie wsi ważne i na swój sposób wartościowe. 38 Przewodnik Kulturalny. O nadziei Inteligentowi z miasta kultura ludowa kojarzy się z cepelią. Cepelia chyba w ogóle niewiele ma związku z wsią. To produkt nasz, ludzi z miast. Chociaż oczywiście my ten sposób myślenia eksportujemy na środowiska wiejskie i wmawiamy im, że tak wygląda ich kultura. W ogóle „kultura ludowa” to konstrukt. Zapotrzebo wania estetyczne ludzi ze wsi są w niej przekształcone w coś zupełnie innego – uproszczone, zhomogenizo wane, pozbawione swojego kontekstu. Kanon sztuki ludowej określają ludzie z miast. Dla mnie to rodzaj przemocy, narzucania swoich sądów i kategorii. To nie ma nic wspólnego z odkrywaniem elementów aktyw ności twórczej, która gdzieś tam w ludziach na wsi jest. W tle jest polityka kulturalna, która mówi, ze trze ba „rozwijać kulturę” na wsi, bo to się przekłada na rozwój w ogóle – zwłaszcza ekonomiczny. Słyszę to w kółko. Cała ta retoryka zakłada taki typ eko nomiki kultury, który mówi: „macie być kulturalni, kreatywni, innowacyjni i to w dokładnie taki sposób, jaki wam powiemy”. Centrum, czyli miasto, narzuca to peryferiom, czyli wsi. To dominująca, kolonizu jąca perspektywa. Zrealizowałem w Broniowie projekt „Historia bro niowskiej myśli socjologicznej”. To polegało na stwo rzeniu wystawy w świetlicy wiejskiej w Broniowie. Myśl społeczną ludzi stamtąd przedstawiliśmy w niej w postaci „spójnego wykładu” zamieszczonego na spe cjalnych planszach. Były tam podświetlone świecące głowy, cała ścieżka dźwiękowa, a na pierwszym kubi ku wystawowym stały dwie książki Jerzego Szackiego „Historia myśli socjologicznej”. Bo dla mnie „broniow ska myśl socjologiczna” to konieczne uzupełnienie tej pracy. Chcieliśmy tę wiedzę zakumulować. Później był wielki wernisaż, wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni. Ten projekt jest kontynuacją wcześniejszych ba dań etnograficznych. Badania mają w sobie element czegoś odspołeczniającego. Wchodzimy w relacje bli skości, wchodzimy w relacje intymności, dowiaduje my się bardzo dużo o świecie innych ludzi, a potem z niego znikamy. To bardzo podobnie jak dziennikarz! Dlatego jednocześnie prowadziłem tam warsztaty dla ludzi, którzy zajmują się animacją kultury. Przy gotowywałem i uwrażliwiałem ich na to, co etnograf widzi. Dużo się dzięki nim nauczyłem. Po jakimś czasie w naturalny sposób powstała koncepcja, żeby zrobić tam „etnograficznie zorientowaną anima cję kultury”. Trzeba wreszcie zobaczyć, że na wsi obywatel skość też działa, tylko inaczej. Nie można myśleć, że wieś jest miejscem pustym, o niskim „kapitale społecznym”. Sama koncepcja jest dla mnie podej rzana: bo kto definiuje „kapitał społeczny” i decydu je, co będzie jego wyznacznikiem? Wieś to miejsce o takich elementach sieci społecznej, która jest dla tych ludzi ważna i skuteczna. Struktury krewniacze, elementy wspierania i współdziałania... W jednej z tych wiosek mamy na przykład frakcję społeczników i strażaków. Ludzi niezwykle ambit nych. Każde z nich ma swój sposób na zarządzanie dobrem wspólnym. Ale według własnego kodu, we dług własnej wizji. Strażacy mają perspektywę – po wiedzmy – remontowo-murarską, społecznicy – żeby różne rzeczy się działy. Te frakcje się ścierają, ale ci ludzie są pochłonięci budowaniem wspólnoty. Tym czasem ludzie z miasta mają często wrażenie, że tam jest pustynia, że trzeba edukować, szerzyć kulturę itd. Wynieść na wyższy poziom. Tak, przy czym a priori jest założenie, że wyższy poziom kultury obywatelskiej to ten, który się głosi – wykłada – na uniwersytetach, przedstawia w pu blicystyce... Pada hasło stymulowania rozwoju spo łecznego czy gospodarczego przez dostęp do kultury. To zakłada, że na wsi nie ma dostępu do kultury. Albo wzmacniania kreatywności. Oni są kreatywni. Dr Tomasz Rakowski – etnolog, antropolog kultury, lekarz, adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego, współpracuje z Instytutem Kultury Polskiej UW. Zajmuje się antropologią społeczności zdegradowanych i zubożałych, etnograficznie zorientowaną animacją kultury, metodologią badań terenowych, rzeczami/materialnością w badaniach antropologicznych. Laureat Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera w 2010 r. 39 Chce pan powiedzieć, że wiedza wiejskiego majstra jest tyle samo warta co wiedza inżyniera? To podstępne pytanie! Odpowiem przykładem. Pan Wiesław Zielonka, twórca kosiarki z silnikiem od Frani, jest niezwykłym majstrem. Zbudował wie le domów w okolicy. W pewnym momencie zrobił pianino. W jednym lokalu, bodaj w Skarżysku-Ka miennej, zdobył stare pianino, rozbite czy porąbane w czasie jakiejś bijatyki. Przywiózł je do domu i wy remontował. Dorobił struny z drutów wyciągniętych ze starych opon. Dorobił klawisze z lodówki. To pia nino ma nietypowe dźwięki. Zupełnie pokręcone. Jest to dla mnie coś niezwykle twórczego. Posługiwa nie się instrumentami w tak twórczy sposób. W pewnym momencie pojawił się pomysł – był to projekt Magdy Lipskiej z Muzeum Sztuki Nowo czesnej – żeby spotkać pana Zielonkę z Marcinem Maseckim, niezwykłym pianistą. Gra Bacha we wła snych interpretacjach i jazz. Był problem, bo kiedy stroiciel przyjechał do Zie lonki, to powiedział, że jego pianina w ogóle nie da się nastroić. Zielonka był oburzony. Udało się jednak zorganizować koncert na dwa pianina. Masecki dał niezwykły popis, grając zwariowaną wersję Bacha na dwóch fortepianach naraz. Ich spotkanie było nie zwykle wzruszające. Rozmawiali jak mistrz z mistrzem. Pan mnie pyta: kto ma większe kompetencje? Czy inżynier po studiach, czy ktoś, kto w wieku dwudziestu paru lat rozebrał kilkaset samochodów i skonstruował z bratem samochód, który jeździ? Młodzi ludzie konstruują na wsi takie samochody. To są różne kwalifikacje. Trudno je porównać. Je stem lekarzem i uczę się różnych trudnych zabiegów. Wiem, że praktyka manualna może być niezwykle trudna. Można przeczytać bardzo dużo książek, ale to często niewiele daje. Nie da się porównać majstra Zielonki z pianistą Maseckim? Nie da. Dlaczego ludzie z miasta tak często pogardzają ludźmi ze wsi? Nie wiem, czy rzeczywiście pogardzają. Problem polega na tym, że to bardzo często ludzie, którzy sami są migrantami ze wsi. Będąc w mieście, sami rozpoznają kulturę wsi jako wieśniacką i obciacho wą. Gorliwiej powielają schemat myślenia, w którym wieś to peryferie godne pogardy. Dla nich awans wią że się z odcięciem od wiejskości – wchodząc w świat miejski, mogą wejść w dyskurs, który będzie jeszcze bardziej nakazywał wstydzić się własnych korzeni, własnych doświadczeń. Tracą język, który określa ich doświadczenie. Czy ludziom na wsi można jakoś pomóc? Trzeba im pomóc? Mówi pan, że w pomaganiu mieści się kolonializm. Że chodzi o robienie z nich kogoś na kształt nas, ludzi z miasta. Że to nie pomoc, ale przemoc. Może więc zostawić ich samym sobie? Cały mój projekt jest próbą odpowiedzi na to, jak działać. Lepszym słowem niż „pomoc” będzie „wsparcie” albo nawet – „współbycie”. Będzie do bre, jeśli jest uczciwe i jest rodzajem barteru. Jeśli powoduje jakąś przemianę innych ludzi, ale i – sy metrycznie – przemianę nas samych. Nie chodzi mi więc o tworzenie z polskiej wsi Do liny Krzemowej. Mam raczej perspektywę humani styczną: nie traktuję kultury jako paliwa dla rozwoju ekonomicznego. Spotykamy ludzi, którzy żyją w spo sób niezwykły. Próbując ich uformować na nasze po dobieństwo, pozbawiamy ich znacznej części siebie. Nie wyobrażam więc sobie programu kulturalnego, który nie ma w sobie elementu spotkania, robienia czegoś wspólnie z nimi, a nie „dla nich”. Bez tego naprawdę w kulturze nic sensownego zaprojektować się nie da. Wsparcie musi na wstępie rozpoznawać lokalne doświadczenia i traktować je serio. Robić z ludźmi ze wsi coś, co ma w sobie element równo rzędności, a nie jest traktowaniem z góry. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera rozmawiał Adam Leszczyński, „Gazeta Wyborcza” Nadzieja, która nie Coraz rzadziej słyszę: „Po co adoptowaliście dziecko z niepełnosprawnością?”. Wydaje mi się, że w społeczeństwie coś się zmieniło. Taką sytuację postrzega się już jako uprawnioną, normalną. Ale kiedy 25 lat temu adoptowaliśmy syna, a potem jego siostrę, z porażeniem mózgowym, nieraz słyszeliśmy: świętych nam nie potrzeba, po co wam taki kłopot! – mówi Krzysztof Liszcz. Uczy pan nadziei? Spotykam się z rodzinami adopcyjnymi z całej Polski. Prowadzę konsultacje i warsztaty. Przyjeżdża na przykład mama z adoptowanym 14-latkiem, już praktycznie bez nadziei na to, że będzie między nimi dobrze. Matka nie potrafi się porozumieć z synem. Stąd pytania: dlaczego jest tak źle? kto zawinił? Chłopiec jest zdrowy, ale okazuje się, że to dziecko ma za sobą lata burzliwych przejść, porzuceń, utratę rodziców biolo gicznych, wystawienia na różnego rodzaju toksyczne zagrożenia. W takiej sytuacji nadzieją jest pokazanie matce, że on jest coś wart. A chłopcu – że ona go kocha. Tak po prostu? Nic nie jest po prostu, ale od czegoś trzeba zacząć. Na początek robimy listę mocnych stron dziecka. Do piero potem przechodzimy do tego, co jest brakiem. Czasem okazuje się, że chodzi o problem rodzica. Wtedy poszukujemy wspólnego języka, nadajemy problemowi perspektywę. Trzeba powiedzieć tym ludziom: interesujecie mnie i interesuje mnie, co się z wami dzieje. Wkrótce znowu się spotkamy. Do staniecie na ten czas pewne zadania do wykonania. Macie przed sobą drogę do przejścia. Wtedy pojawia się nadzieja, która może uleczyć ten miłosny zawód. Zawód miłosny? Do adopcji trafiają dzieci po przejściach. Rzadko w pełni zdrowe. Nawet te zdrowe w sensie cielesnym są głęboko poranione psychicznie. Jeśli się o tym wie, pojawia się nadzieja. Natomiast kiedy się to zlekce waży albo odrzuci, to mamy zawód. Bo dziecko nie jest takie, jakie miało być! A przecież ono jest, jakie jest, i zadaniem rodziców jest się do niego dostroić. Nie mogą powiedzieć mu na samym początku: słuchaj, tu się inaczej gra, w tej orkiestrze... Muszą zejść do par teru, do jego kompetencji, potrzeb i braków. © wojtek szabelski Czy powodem tego zawodu nie jest traktowanie adopcji jako leku na wcześniej niespełnione nadzieje o rodzicielstwie? Dziecko jako brakujący element idealnego obrazu. Sposób na zaspokojenie potrzeb rodziców... Często tak jest. Oczywiście, każdy by chciał, żeby dziecko było zdrowe, śliczne i mądre. Czekając na wła 40 Przewodnik Kulturalny. O nadziei daje gwarancji sne, też się na to liczy. Rodzice adopcyjni mogą wpraw dzie „wybrać” sobie dziecko, ale korzystanie z tego pra wa pociąga za sobą koszty. Może rodzić poczucie winy. Ktoś adoptuje dziecko zdrowe, ale wcześniej rezygnuje z dwójki czy trójki dzieci chorych bądź zagrożonych ciężką chorobą. Jedni przejdą nad tym do porządku dziennego, inni będą cierpieć i mieć wątpliwości. I jest oczywiście także perspektywa dziecka. Ono też ma swoje oczekiwania. Na co ma nadzieję? Nasza Ewunia jest z nami od 10 lat, ale dopie ro od roku nawiązuje kontakt wzrokowy i pozwala na kontakt dotykowy. Mówi, że chce się przytulić. Przez dziewięć lat tego nie robiła. Nowa rodzina może być dla dziecka obca kulturowo. Wyobraźmy sobie dziecko romskie, które trafia do rodziny lekarskiej. Cóż to za kontrast! Ileż trzeba pokory, żeby umieć się spo tkać. Po okresie szoku i pewnej oziębłości dla rodziców albo przeciwnie – zabiegania o nich, jak w miodowym miesiącu – dziecko na swój sposób zaczyna ich testo wać. Potrzeba na to czasu i cierpliwości. Trzeba na przykład znieść taki okres, kiedy dziecko adoptowane załatwia potrzeby fizjologiczne tam, gdzie stoi. Albo daje do zrozumienia, że je tylko to, co jest z ketchupem. Dziecko bada różne granice, wypróbo wuje miłość nowych rodziców, sprawdza, czy może im zaufać. Jak zdobyć to zaufanie? Zaufanie adoptowanego dziecka? Dobrze, jeśli życie w nowym domu jest uporządko wane, ma swój rytm – dnia, tygodnia, posiłków, za jęć, wymagań. Te dzieci często takiego doświadczenia w ogóle wcześniej nie miały. Jak ufać i mieć nadzieję, kiedy nie wiadomo, co za chwilę będzie? Co się stanie? Przyjdzie tata czy nie przyjdzie? Wypije czy nie wypije? Będzie obiad czy nie będzie obiadu? Tak dotąd wyglą dało ich życie. Życie bez poczucia bezpieczeństwa. Według mnie nadzieja to właśnie bezpieczeństwo. A żeby do niego dojść, dziecko musi odbyć swoją „cią żę” z nowymi rodzicami. Parafrazując słowa profeso ra Tomasza Karskiego, dziecko porzucone, przyjęte do domu adopcyjnego czy zastępczego, powinno być „na nowo włożone do brzucha”. To zadanie dla obu stron. Muszą uczyć się siebie nawzajem... Tak, to zadanie dla obu stron, na które obie strony muszą mieć czas. Zauważyłem, że na początku, gdy dziecko przychodzi do nowej rodziny, mamy tendencję do składania wielkich obietnic: jest bombardowane ka 41 lejdoskopem propozycji. A przecież ono nie po to przy szło, żeby od razu chodzić na koniki, baseniki, tańce i w piątym roku życia być zapisane do szkoły salezjań skiej. Przyszło do ludzi, którzy powinni je „urodzić”. Kiedy jakiś większy fragment jego życia przebiegnie w nowych warunkach, wreszcie dziecko może powie dzieć: tak, stawiam na nich. Dopiero wtedy, nie po tych wszystkich fantastycznych propozycjach. Jak długo to może trwać? Uważa się, że około jednej trzeciej życia dziecka. Jeśli do rodziny zastępczej trafia czterolatek, taki stan osią ga mniej więcej po półtora roku. Teoretycznie. Obie strony przeżywają w tym czasie zetknięcie różnych do świadczeń, oczekiwań, charakterów. Jeśli w rodzicach jest nadzieja, nie oburzają się ani nie mówią, że się do tego „nie nadają” albo dziecko się „nie nadaje”. Bywa tak? Zdarza się, że rodzice adopcyjni po miesiącu czy kilku oddają dziecko. Od razu jest pytanie: kto nawalił? kto nie miał nadziei? Przecież dziecko miało prawo jej nie mieć. Miało prawo być zagubione. Ale ten, kto je przyjmował, powinien być wyposażony w jakiś star towy pakiet nadziei. Mówi to pan jako lekarz, terapeuta. Ale sam jest pan ojcem rodziny poskładanej z fragmentów innych rodzin... Jesteśmy „poskładani” nawet podwójnie. Dla dwojga dzieci stanowimy rodzinę zastępczą, dwoje starszych adoptowaliśmy. Różnica jest zasadnicza. Rodzina za stępcza ma jeszcze nadzieję – przynajmniej w naszym przypadku – że między dziećmi a ich naturalnymi rodzicami może się zdarzyć coś dobrego. Próbujemy temu sprzyjać, ale to bardzo trudne zadanie, bo na dzieja jest jednostronna. Z tej drugiej strony nie ma wołania o dzieci, nie ma czekania na ich powrót. „W rodzinie nic się nie zmienia” – pisze asystent ro dzinny w protokołach, przez lata to samo. Taka rodzina już dawno powinna być objęta jakimś modelem wspar cia. Zabranie im dzieci niczego nie zmienia. Przeciwnie: odciąża ich od kłopotu i pozwala staczać się szybciej. Nie mają żadnych obowiązków, tylko raz w miesiącu pójść po zapomogę. Ten system jest naprawdę niedobry. Siostry Ewa i Julia trafiły do państwa 10 lat temu. Ale wcześniej było z wami już inne rodzeństwo, Paweł i Kasia. Słyszycie jeszcze komentarze, po co wam to było? Po co adoptować dziecko z niepełnosprawnością? Coraz rzadziej. Wydaje mi się, że w społeczeństwie coś się zmieniło. Taką sytuację postrzega się już jako Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera uprawnioną, normalną. Ale kiedy 25 lat temu adop towaliśmy syna, a potem jego siostrę, z porażeniem mózgowym, nieraz słyszeliśmy: świętych nam nie po trzeba, po co wam taki kłopot! Pawła przyjęliśmy jako pięcioletniego chłopca. Jego dwuletnia siostra rozwojowo była na poziomie trzy miesięcznego dziecka. Nie kierowano jej do adopcji jako przypadek zbyt ciężki do udźwignięcia. Tłuma czono nam, że adopcja jej brata zerwała między nimi więź, że dla nas jest ona obca. Ale nie była. Zmagaliśmy się z tą myślą. Dziewięć miesięcy to trwało. Jak ciąża. Musieliśmy dojrzeć do decyzji. Przeszliśmy całą dro gę: od obojętności, przez „nie możemy” i „nie damy rady”, do zgody. Przełomem była chyba myśl o tym, co będzie, jeśli za kilka lat Paweł zapyta: „mamo, tato, a dlaczego nie adoptowaliście ze mną mojej siostry, tej chorej?”. Co byśmy mu odpowiedzieli? Że o niej nie wiedzieliśmy? Że nie chcieliśmy, żeby miał przez nią kłopoty? Decydujące były słowa z Pierwszego Listu do Ko ryntian: „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemoc ne, aby mocnych poniżyć, i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to, co jest, unicestwić”. Kiedy po prawie roku spędzonym z nami syn usły szał, że jedziemy razem do szpitala po Kasię, powie dział jedno: „A gdzie ustawimy jej łóżeczko?”. Przez rok nie wspomniał o siostrze ani razu, żeby nie wpro wadzić nas w konsternację. Dzisiaj uważam, że i on zachował się wtedy bardzo dorośle, i my. Rozważając adopcję chorego dziecka, trzeba zapytać samego siebie: podejmę wyzwanie czy nie interesują mnie takie kło poty, bo potrzebuję raczej „zagwarantowanej” nadziei. Moim zdaniem nadzieja to coś, co dotyczy braku gwa rancji. Jak tylko przyjęliśmy Kasię do naszego domu, to od razu pojawiła się nadzieja. Skąd się brała? Dała ją współczesna psychologia, mówiąc, że zmiany są możliwe. Zaczęliśmy szukać pomysłów na terapię. Otworzyliśmy nasz dom na wolontariu szy. Po kilku miesiącach było wokół nas kilkadziesiąt osób, od uczniów późniejszych klas szkoły podstawo wej po emerytów. Dyżurowali codziennie. Nasz dom wypełniały nie tylko ćwiczenia, terapia, masaże, ale też śmiech. Dużo zabawy było wokół tej choroby. Pamię tam, jak przy ćwiczeniach na drabinkach, po których dziecko, zwisając, ma pokonywać przestrzeń metodą małpich chwytów, nagrodą za 10 przejść była... wy prawa do sąsiedniego bloku, z windą. Dzieciaki razem z wolontariuszkami jechały na 13 piętro. Przez okno 42 Przewodnik Kulturalny. O nadziei krzyczały do ludzi na dole. Potem zjazd na dół i po wrót do domu. Taka dziwna nagroda. A to działało. Normalne życie się toczyło? Cały czas coś się działo. Wydawałoby się, że w nie dzielę może być trochę ciszy i spokoju. Ale nie, punk tualnie o ósmej rano dwie wolontariuszki dzwoniły do drzwi. Przez osiem lat! Nie można było dłużej pospać, tylko trzeba było się przygotować, dom po sprzątać, dzieciom dać śniadanie, bo mieliśmy plan działania z osobami, które nam poświęcały tę niedzie lę. Można powiedzieć, że żyliśmy w bajce. Ale chyba cały czas bajkowo nie było. Jak nie zwariować w trudnych momentach? Jak radzić sobie, kiedy nie ma postępów albo bardzo trudno je osiągnąć? Kiedy razem z żoną przyjęliśmy Kasię do naszego domu, w 1988 r., moja teściowa miała 77 lat i masę własnych kłopotów ze zdrowiem. Ale zaczęła poma gać, i to bardzo intensywnie. Pisała dla Kasi książeczki do nauki czytania. Wyjeżdżała z nią w różne miejsca. Opiekowała się nią, kiedy my byliśmy zajęci. W tej kondycji dotrwała do 94 roku życia. Skoro ona mogła to robić, to my, młodsi od niej o pokolenie czy dwa, byliśmy podobnie nakręceni. Cała rodzina nieźle działała i chyba dlatego nie zwariowaliśmy. Nadzieja to zaproszenie do działania i przyjęcia na siebie zadań, które wybijają nas z dotychczasowego spokoju. U nas najważniejszym zadaniem były potrzeby córki. A co z potrzebami innych domowników? Pomoc najsłabszemu ogniwu wymagała, by każdy zrezygnował z jakiejś części siebie. Nie uważaliśmy, że to coś złego. Rodzina to nie jest system, w którym dzieli się każdemu po równo, tylko – trochę jak w wy śmianym komunizmie – każdemu według potrzeb. Jeśli oddaję swój czas na potrzeby mojego dziecka, robię to też z własnej potrzeby. Gdyby było inaczej, gdybym zamknął się w swoich potrzebach, to może byłyby z tego jakieś rozwody... Ale my po prostu za łożyliśmy, że mamy alarm i wszystkie ręce na pokład. Każdy, tak jak może, staje do wylewania wody z łód ki. Dziecko wybiera ją łyżeczką, dorosły rondelkiem. Do tego jeszcze wolontariusze – skoro obcy ludzie mogli dawać nam swój czas i siły, my musieliśmy być do ich dyspozycji, panować nad sytuacją. Gdy nie pa trzy się zbyt daleko, tylko wiosłuje z uporem każdego dnia, to można czasem dopłynąć w ciekawe miejsce. Może spotkać człowieka pozytywna niespodzianka. Jakie były u was? Syn skończył pedagogikę, jest już samodzielny. Cór ka skończyła liceum i dwie szkoły policealne. Pracuje w internetowym portalu maturzystów, gdzie się zaj muje bazą danych szkół. A miała przez całe życie leżeć w domu opieki społecznej. Ma już 27 lat. Jest otwarta, koresponduje z ludźmi, pięknie śpiewa, umie sama o siebie zadbać. Poza domem nie jest zupełnie samo dzielna, potrzebuje czyjejś asysty albo przemieszcza się ze specjalnym balkonikiem. Ma pomysł na siebie. Ma marzenia, ale też rozterki – nie ma na przykład chłopaka, choć to się przecież też innym zdarza. Jak to rodzice, niepokoimy się o jej przyszłość, ale z in nych powodów. Czego się obawiacie? Zastanawiamy się, na kogo Kasia będzie mogła li czyć, kiedy nas zabraknie. Ma dwie przybrane młod sze siostry, ma starszego brata. Ale każde z nich samo pokieruje swoim życiem. Nie możemy im kazać zaj mować się siostrą. Możemy tylko przygotowywać ją tak, żeby umiała sygnalizować swoje potrzeby, stawiać warunki, być otwartą na innych ludzi i ich potrzeby. Wiara też pomaga nadziei? Oczywiście, chociaż dzisiaj w Polsce niechętnie się o tym mówi. Wstydliwie chowa się gdzieś ducho wość człowieka. Ludzie boją się moralizatorstwa czy Bóg wie czego. A tu chodzi o otwartość na dobro, sza cunek dla innych. Krzysztof Liszcz, lekarz psychiatra, wraz z żoną Katarzyną Kałamajską-Liszcz (historykiem sztuki) adoptowali dzieci z FAS (Fetal Alkohol Syndrom), czyli alkoholowym zespołem płodowym. Nagrodzeni za wszechstronną pracę na rzecz dzieci obarczonych takim syndromem. Laureaci nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera z 2009 r. 43 Za sprawą swoich przybranych dzieci zawodowo zajął się pan problemem FAS, czyli wad wrodzonych spowodowanych przez alkohol spożywany przez matki w czasie ciąży. Jak poważne to zjawisko? Rocznie takich dzieci rodzi się kilkaset albo więcej, ale nie ma ich w oficjalnych statystykach. Polski rejestr wrodzonych wad rozwojowych w ogóle nie uwzględnia FAS. Na przestrzeni 15 lat odnotowano może 30 przy padków. Nasza diagnostyka tym się nie zajmuje. Ofi cjalnie tych dzieci właściwie nie ma! Dlaczego? Spotykam się z opiniami, że szkody poalkoholowe dzieci są nieistotne, że przesadzamy, że wtrącamy się w czyjąś ciążę i w prywatne decyzje ludzi. Udało mi się utworzyć punkt konsultacyjny FAS w Gdyni tylko dlatego, że jest to zespół specjalistycznych poradni pro wadzony przez wydział polityki społecznej i nie ma nic wspólnego z funduszem zdrowia. Tymczasem pro blematyka ciąży alkoholowej i szkód poalkoholowych u dzieci wymagają szerokiego medycznego zaangażo wania w ich rozpoznawanie i profilaktykę. Pijany noworodek i jego matka – czasami słyszy się o takich przypadkach. Rzeczywiście, lekarze niekiedy diagnozują FAS u no worodka. Takich przypadków jest kilkanaście w roku, a tylko kilka z nich zostaje udokumentowanych. I na tym się kończy. Potem dziecko trafia do różnych poradni, w zależności od tego, co mu dolega. Jeśli ma wadę nerek, jest leczone przez urologa, jeśli ma wadę kręgosłupa – przez ortopedę. Ale nikt nie zbiera tego w całość i nie ustala związków z alkoholem. A to waż ne, by zapobiegać kolejnym ciążom alkoholowym. Jeśli matka rodzi pierwsze dziecko z wadą serca czy wadą układu nerwowego, a w ciąży piła alkohol, to ta kobieta powinna być od razu objęta opieką. Iść na odwyk, mieć asystenta rodzinnego. Jeżeli tak się nie stanie, najczęściej będzie piła dalej. Gdy rodzi troje, czworo czy pięcioro dzieci, to każde kolejne jest coraz bardziej obciążone uszkodzeniami. Jest tak, bo stan zdrowia matki się pogarsza, tolerancja alkoholu wzra sta, a jej możliwości materialne najczęściej się kurczą. Znam rodzinne domy dziecka, w których wychowuje się po kilkoro rodzeństwa jednej mamy pijącej. Ojco wie bywają różni. Ale mama pije cały czas, przez 20 lat. I nikt tego nie diagnozuje, bo uważa się na przykład, że rozpoznanie picia narusza intymność matki. Jak to zmienić? To właśnie najtrudniejsze. Żaden ośrodek akade micki nie ma zakładu naukowego, badawczego czy edukacyjnego, który by się zajmował FAS. Jedyną osobą, która zrobiła habilitację z tej problematyki, jest profesor Ludwika Sadowska. Napisała dużą pra cę na temat jakości życia i zdrowia dzieci w rodzinie alkoholowej. 20 lat temu! Głos wołającego na puszczy. Dotąd próbowaliśmy zbudować przyczółek poza medy cyną. Na mapie Polski są to punkty w Toruniu, Gdyni, Żywcu... W Krakowie dopiero teraz powstaje pierw sza pracownia w szpitalu św. Ludwika. W tym roku rusza pierwszy polski program badawczy nad dziećmi z FAS. Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych obejmie nim 2,5 tys. dzieci szkolnych, które przejdą badania przesiewowe. Wyłoniona zosta nie grupa 250 dzieci do dalszych szczegółowych ba dań. Może to coś zmieni. Na razie nie mamy nawet polskich statystyk. Cały czas przeciera pan szlak? Tak, razem z grupą osób, z którą współpracuję, mamy takie poczucie. Okres pionierski. Postanowi liśmy, że aby zwiększyć naszą siłę przebicia, zrobimy doktoraty. Tej wiosny mam obronę, na starość mi się zachciało. Jeśli mi się uda, obkolęduję kilka ośrod ków akademickich, fundusz zdrowia. Widzę nadzieję w działaniu, tworzeniu rozwiązań. Przecież zostanie po nas tyle, ile zrobimy. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera rozmawiała Magdalena Jacoń Agata Wilam Edukacyjna kreatywność ierwszaki AD 2013 cho dzą do szkoły, jaką pamię tają ich rodzice, a nawet dziadkowie. Nauczyciel z reguły stoi w niej pod ta blicą i mówi. Dzieci – słu chają. Ten model trzyma się mocno, chociaż słabo odpowiada na współcze sne potrzeby. Należy do wzorców edukacyjnych z XIX w., z czasów rewolucji przemysłowej! Oczywiście, potrzeba stabilności jest u nauczycieli i rodziców naturalna. Rozumiem, że z troski szukają sprawdzonych metod. Ale to oznacza rutynę i przy czynia się do szkolnego skostnienia. Tymczasem kryzys, jaki przechodzi Europa, jest nie tylko gospo darczy. To kryzys myśli, wartości, kultury. I także systemów nauczania. Świat się zmienił i stare metody przestały do niego przystawać. Uważam, że można wprowadzić nowe, stawiając na kreatywność – dzie ci, nauczycieli, a także rodziców. I całego systemu. Kreatywność dzieci wydaje się oczywista. Ale nie wystarczy stwierdzić, że są twórcze, a potem przez lata metodycznie tę kreatywność... tłumić. Warto uczynić z niej fundament nowego modelu nauczania. Tworząc Uniwersytet Dzieci sześć lat temu, zapyta liśmy je, czego chciałyby się dowiedzieć. Powstała słynna już dziewięciometrowa lista pytań. Niedawno jeden z naszych studentów spytał, dlaczego człowiek ma dwie dziurki w nosie. Pary oczu i uszu można jakoś uzasadnić, ale dziurki w nosie? Dziecięca umie jętność zaobserwowania czegoś, nad czym dorośli przechodzą do porządku dziennego, może być prze łomowa dla edukacji. Ciekawość trzeba też ciągle podsycać. Dzieci nie powinny uczyć się tylko wtedy, kiedy ktoś im każe. Tymczasem szkoła właśnie taką postawę kształtu je. Stawia wymagania tak, że z czasem dzieci ogra niczają się do tego, co jest absolutnie niezbędne. Prędzej czy później rozczarowują się szkołą. Jeśli nawet nie w podstawówce, to w gimnazjum. Starsi uczniowie od nauki uciekają, jak tylko odhaczą za danie domowe. Im dzieci są młodsze, tym więcej się uczą, wca le o tym nie wiedząc. Dlatego uważam, że szansą na początek większych zmian w polskiej szkole P Agata Wilam – założycielka Uniwersytetu Dzieci, działającego od 2007 r. w Krakowie. Instytucja wykorzystuje wzorce akademickie do kształcenia dzieci poza szkołą. Ma ośrodki również w Warszawie, Wrocławiu i Olsztynie. W wykładach i warsztatach prowadzonych przez naukowców uczestniczy kilka tysięcy dzieci w wielu od 6 do 14 lat. Agata Wilam została laureatką Nagrody Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera w 2011 r. 44 Przewodnik Kulturalny. O nadziei była reforma wprowadzająca do niej sześciolatki. Dzieci sześcioletnie wnoszą do szkoły dzieciństwo ze wszystkimi jego przywilejami: zabawą, spon tanicznością, swobodą poznawania i zadawania pytań. A przecież są to także potrzeby siedmio-, ośmio‑ i dziewięciolatka. Dzieci – i te przedszkolne, i te wczesnoszkolne – nigdy nie są bezczynne i cały czas się uczą. Kiedy osłuchują misia za pomocą za bawkowego stetoskopu, kiedy budują najwyższą wie żę z klocków i sprawdzają, czy się przewróci, a także kiedy testują, ile łyżeczek cukru można rozpuścić w szklance herbaty. Powodzenie reformy zależało od gotowości szkoły, dorosłych i dzieci. I to dzieci są przygotowane najlepiej! My udowodniliśmy, że ma luchy są gotowe nawet na uniwersytet. ednym z wymogów niezłej, moim zdaniem, podstawy programowej z 2009 r. jest kształ cenie u dzieci myślenia naukowego. Brzmi może groźnie, choć w potocznym rozumieniu chodzi o myślenie w ogóle. Naukowcy prowadzący badania doświadczalnie szukają odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Doprowadziliśmy do spotkania dzieci z na ukowcami, co mogło się wydawać absurdalne czy wręcz niepotrzebne. Szybko przekonaliśmy się jed nak, że jednych i drugich łączy właśnie ciekawość. Mogą się więc wzajemnie inspirować. W dodatku edukacja jest tak ważną sferą życia publicznego, że warto do niej zaangażować najlepszych ludzi: zna jących się na różnych dziedzinach wiedzy, a przy okazji entuzjastów. Dzisiaj podobnych dziecięcych uniwersytetów, mniejszych i większych, w całej Pol sce jest około 150. W „laboratorium”, jakim jest Uniwersytet Dzie ci, pracujemy także nad metodami nauczania, któ re mogą być przydatne w szkołach. Przyjeżdżamy do nich z naukowcami i przywozimy z sobą wszystko, co potrzebne podczas zajęć. Czasem akwaria z pa jąkami, czasem meteoryty. Przeważnie jednak są to rzeczy, które nauczyciele sami także mogą zdobyć. Po zajęciach dzieci są zachwycone, zainspirowane do własnych eksperymentów i działań. Nauczyciele z reguły również. To jednak tylko pojedyncze lekcje, w dodatku prowadzone w zasięgu ośrodków uniwer syteckich. Jak tą wiedzą – zarówno naukową, jak i me todyczną – podzielić się z pedagogami w całym kraju? J W szkolnej codzienności nauczyciele mają pro Jeśli coś im nie gra, wprowadzamy poprawki. Każdy gram do „przerobienia”. W najmłodszych klasach cel taki scenariusz uwzględnia specjalistyczną wiedzę, nadrzędny to nauka czytania, pisania i liczenia. Nie ale jest tak opracowany, by nauczyciel mógł go bez zawsze zostaje czas na rozwijanie zainteresowań. Nie problemu zrealizować w klasie. zawsze też nauczycielowi wystarcza specjalistycznej Oczywiście, w każdej tak przygotowanej lekcji naj wiedzy, by zgłębiać z dziećmi tajniki lasu albo zasady ważniejsze jest to, by uczniowie aktywnie poprzez działania urządzeń domowych. własne działania poznawali świat. Na naszych oczach dokonuje się zmiana roli Już niedługo do dzielenia się swoją wiedzą zapro nauczyciela. Można się spodziewać, że za 5–10 lat simy innych naukowców, artystów, przedsiębiorców, nauczyciel będzie mentorem programistów, lekarzy, dzien dzieci. Kimś, kto kieruje ich nikarzy. Wszystkich, którzy uwagę, dopowiada, w yzwa chcą i potrafią dzielić się Zawód nauczyciela la pewne działania, podsuwa wiedzą w dziedzinach, które ciekawe źródła, a nie jest jedy to jedna z kluczowych są już teraz albo będą w przy nym przekaźnikiem wiedzy. szłości interesujące dla dzieci. profesji: niezwykle Już przestał nim być. Mało Świetnym przykładem dzia wymagająca, tego, w pewnych dziedzinach łania, a jednocześnie źródła dzieci mogą wiedzieć od niego wiedzy w całości zbudowane przyciągająca znacznie więcej. Niektóre będą go na zaangażowaniu społecz entuzjastów, specjalistami od wojskowości nym jest Wikipedia. Odzwier ale też sprzyjająca z czasów drugiej wojny świato ciedla ona ducha dzisiejszych wej, inne bez trudu wymienią czasów: nieustającą zmianę, wypaleniu i frustracji. sto gatunków dinozaurów, jesz sąsiedztwo spraw fundamen Nauczyciele cze inne będą potrafiły zapro talnych i niszowych, uhono przygotowują dzieci gramować robota albo zrobić rowanie wiedzy powszech stronę internetową. nej. Osobiście przyznałabym do życia w szybko Jestem g łęboko pr z eko Nobla jej twórcy. Podobnie zmieniającym się nana, że zawód nauczyciela zresztą prestiżowa między świecie. Być może to jedna z kluczowych profe narodowa nagroda w dziedzi sji: niezw yk le w ymagająca, nie edukacji – np. Sokratesa w świecie, którego prz yciągająca entuzjastów, albo Comeniusa – powinna jeszcze nie ma. ale też sprzyjająca wypaleniu być przyznawana wybitnym i frustracji. Nauczyciele przy innowatorom, reformatorom gotow ują d z ie c i do ż yc ia i nauczycielom. w szybko zmieniającym się świecie. Być może A co jest miarą kreatywności całego systemu w świecie, którego jeszcze nie ma. Prawdopodob e dukacji? Otwartość na nowe rozwiązania i go nie opartym na coraz bardziej złożonej wiedzy. towość do rozmowy o ciekawych pomysłach, na wet tych pochodzących spoza szkoły. Nawet tych o Uniwersytet Dzieci może zrobić dla na „z Księżyca”. Potwierdza to przykład z innej dzie C uczycieli? Pracujemy nad internetową plat dziny. Najbardziej przełomowe i innowacyjne tech formą wiedzy, bazą gotowych scenariuszy nologie rodzą się w firmach garażowych. Rzadziej edukacyjnych. Na początek piszą je współpracujący tworzą je wielkie koncerny, a tym bardziej państwo. z nami naukowcy – popularyzatorzy wiedzy. Wszyst To istota sukcesu Doliny Krzemowej. Jeśli powstaną kie scenariusze są „testowane na dzieciach”: uczest odpowiednie warunki dla zmian w polskiej szkole, nicząc w wykorzystujących je zajęciach, to one resztę zrobią ludzie. Mają masę dobrych pomysłów sprawdzają, czy wszystko jest zrozumiałe i ciekawe. i nadziei. n 45 Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Nadzieja pozwala obudzić się rano Dla osób, którym pomagam, musi być jasne, że nie jestem ich przyjaciółeczką, nie jestem „ziomką”. Jestem siostrą zakonną, znam swoją rolę, mam specjalne zadania do wykonania. Mówię uczciwie, gdzie jest granica. Ja nie chcę zbawić całego świata. Bóg zbawi. To jego dzieci, nie moje. Ja też mam swoje życie – mówi siostra Anna Bałchan. Przychodzi do was kobieta po przejściach, z podbitym okiem, zaniedbana. Co jej siostra mówi? Wszystko się ułoży? Bóg jest miłością? Nie moralizujemy, nie pouczamy, nie oceniamy. Je śli uciekła od męża, który od lat ją bije, zastanawiam się tylko nad tym, co kiedyś musieli jej zrobić, żeby znosiła takie totalne poniżanie. Co ta kobieta musi mieć wkręcone na swój temat, że teraz daje się tłuc. Rozmawiamy. Ale ostatecznie to ona musi do tego dojść. Sama musi znaleźć swoją drogę z piekła. Ale tak znów niebiańsko u was nie jest... I niektóre kobiety mają z tym problem. Problem z zasadami. Pomagamy im, ale na naszych warunkach. Każda dziewczyna obowiązkowo przechodzi terapię albo leczenie. Musi przestrzegać regulaminu, uczest niczyć w swoich dyżurach porządkowych. Jeśli lawi ruje, kłamie, kombinuje – reagujemy. Mówię jej wtedy wprost: nie posprzątałaś po sobie, już drugi raz mu siałam zrobić to za ciebie, to nie w porządku i jestem na ciebie wkurzona. Obie strony uczą się tej rozmowy. 46 Przewodnik Kulturalny. O nadziei Próba sił? W pewnym sensie tak. I nie zawsze musimy po stawić na swoim. Chcemy umieć słuchać tych kobiet. Rozumieć ich historie. Nie każdy i nie zawsze będzie gotowy na pomoc. Nie jest tak, że im więcej my damy, tym więcej ktoś przyjmie. To tak jakby się uprzeć, żeby pojemność szklanki wlać do kieliszka. Zgłaszają się do was kobiety ofiary. To bywa przemoc domowa, zmuszanie do prostytucji, handel ludźmi. Ale nie zawsze przychodzą tylko zahukane, skrzywdzone istotki. Czy wasze podopieczne też bywają złe? Nie, nie. Zupełnie inaczej. Nasiąkają złem. Ofiary przemocy często same stają się katami. Zupełnie nie świadomie. Dać dziecku w łeb to jest norma. W ich świecie nikt z nikim nie dyskutuje. Jak komuś coś w to bie nie pasuje, obrywasz. Z jednej z strony musimy otoczyć taką kobietę opieką. Ale z drugiej – pokazać jej, kim sama stała się dla swojego dziecka. Krzyw dzisz je – mówimy. Nie zawsze to rozumieją. Nie © gRAżYNA MAKARA/AGENCJA GAZETA od razu potrafią zobaczyć we własnym dziecku istotę z uczuciami i godnością. Trudno przerwać ten zaklęty krąg przemocy. Ale jednak go przerywacie – i pracują przy tym z siostrą właściwie same kobiety. Tak jest łatwej? Kobieta skrzywdzona szybciej przyjmie pomoc od innych kobiet. Facet nie wejdzie do ich pokoju i nie powie: ubierz się lepiej, pomaluj, zadbaj o sie bie. Dopiero na kolejnym etapie terapii angażujemy pary mieszane, kobiety i mężczyzn. To ma im pokazać, że ona i on potrafią się normalnie dogadać. Ale przez ten babiniec mamy też problemy. Zupełnie prozaiczne. Są u nas, jak mówiłam, również dzieci. Mali chłop cy. I jak ich nauczyć siusiać po męsku? I w ogóle jak ich nauczyć męskości? Niby przez przypadek przychodzą więc mężowie na szych pracownic. Odwiedzą, zagadną. Jest też palacz, który sam prowadzi rodzinę zastępczą. Jak pojawia się u nas z tymi wszystkimi kluczami, kombinerkami, to dzieciaki już lecą, żeby zobaczyć, co on tam robi. Widzą życie lepsze od tego, które miały do tej pory. „Siostra Anna od prostytutek” – tak podobno o siostrze mówią? Przesada. Medialnie tak jakoś wyszło. W ośrodku mamy miejsca dla 15 kobiet plus ich dzieci. Są to ko biety w kryzysie – ofiary przemocy domowej, handlu ludźmi czy kobiety, które chcą oddać dziecko do adop cji. Dziewczyn uwikłanych w prostytucję jest tylko kilka procent. Kiedyś zdarzyło się, że było ich u nas pięć. Od razu okopały się w swoim gronie i zaczęły dominować, wprowadzając styl „poprzedniego życia”, w tym ję zyk i zachowania. Musiałyśmy ingerować, żeby miały szansę zacząć inaczej funkcjonować w relacjach i po strzeganiu świata. To im daje nadzieję na coś lepszego? Dawać nadzieję to budzić marzenia. Czasami py tam je: jak będzie wyglądał twój dom? One się wtedy oburzają, krygują, że gdzie, jaki dom, przecież one nic nie mają! Ale ja ciągnę temat, tak po babsku. A kolor ścian jaki? A zasłony? – pytam. I zabieram je do IKEI. I łazimy tak i zachwycamy się tymi małymi mieszkankami. Potem, z czasem, zaczynają marzyć. Bo już wiedzą o czym! Widzą jakiś konkretny wzór. Wcześniej go nie miały. Kiedy mają cel, potrafią zrobić wiele, żeby go osiągnąć. Wzór na dom? Właśnie! Wzór. W ośrodku mamy też taki pokazo wy pokoik. Mały jest. Ale wszystko ma: telewizor, łóż 47 ko, stół. Kolorowe ściany. I potem okazuje się, że kiedy któraś z tych dziewczyn wreszcie urządza własny kąt, dziwnym trafem powtarza te same kolory, identyczne rozwiązania. Przejmuje wzór, którego wcześniej nikt jej nie dał. Potem idziemy dalej: jak sobie wyobra żasz swoją rodzinę, jaką chcesz być mamą, jaki ma być ojciec dla twoich dzieci, co będzie najważniejsze w twojej rodzinie? Oprócz tego, co zewnętrzne, po znają pewne zasady komunikowania się, opieki nad dzieckiem, tworzenia lepszych relacji... Zdarza się, że taka kobieta zaczyna wszystko od nowa, ale potem wraca do tego, który ją bije. Oczywiście, zdarza się. Ale w życiu jest jak w tangu: idziemy do przodu, a potem krok do tyłu. Chyba każdy tak czasem ma. Nie mogę się wkurzać o to, że ktoś znów upadł. Ja przecież robię to samo! Na przykład odchudzam się całe życie. Przeszłam tyle kuracji od chudzających, że jestem w tym specjalistką. A jak wi dać, nadal świetnie wyglądam! Wiem, co powinnam robić, jak się odżywiać... Wiem, że kawy nie powinnam za dużo pić, a tymczasem rozmawiamy tu i już dopi jam drugą, bo taka dobra. To ostatecznie mój wybór. Biorę to na siebie. I one też. Trzeba mieć ten szacun dla innych. I cieszyć się tym, że ta nasza dziewczyna przy najmniej przez moment doświadczyła czegoś fajnego. I jest nadzieja, że wróci. Zostawiam to Bogu. Zwariowałabym, gdybym cały czas o tym myślała. Najbardziej smutno jest oczywi ście z powodu dzieci. Cierpią najbardziej. Dorosły sobie jakoś poradzi. Wiele razy tak siostra się zawiodła, poczuła się oszukana? Tysiąc razy byłam okłamana! Ale ja jestem koman dosem. Nie poddaję się. Zawsze tak było? Urodziłam się z rozszczepem podniebienia, dziąsła i wargi. Moi rodzice byli przeszczęśliwi, że w ogóle żyję. Ale potrzebne były operacje. Udało się, dzięki Bogu i partii. Do Boga pewnie się modliliście. A partia? Przyjaciel ojca był dość wysoko postawiony. Pomógł wysłać mnie do Polanicy na operację. Ale to nie było łatwe dzieciństwo. Wychowałam się w Mysłowicach. Śląskie familoki. Śląska ulica. Nie ma co ukrywać, jeśli inaczej wyglądasz, mówisz inaczej i trudno cię zrozumieć, zaczynasz być po prostu prześladowany. A to cię uczy, że jeśli mają ci dać spokój, musisz mieć jakieś atuty. Pieniądze? Nie. Jakieś ekstratalenty? Nie. Nagroda Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera Postawiłam na siłę i strach. Inne dzieciaki musiały się mnie bać. Stawałam się zła. Kiedy ktoś mnie zaczepiał, były bijatyki. A potem ta twardzielka została mechanikiem obróbki skrawaniem. Miałam inne plany. Chciałam iść do zawodówki, a potem szybko znaleźć pracę w kopalni. Przy takiej taśmie na sortowni węgla. Ręcznie to się robi. Kamień po kamieniu. Co w tym ciekawego? To ustawiało życie. Dawało samodzielność. Szybko były pieniądze, książeczka górnicza, czyli przywile je. Z nią łatwiej można było zdobyć to, co normalnie niedostępne. Kupić pralkę albo sedes. Obróbka skra waniem to wymysł ojca. Żeby mieć średnią szkołę. W zasięgu moich możliwości było tylko liceum za wodowe. Mój geniusz matematyczny wykończył pię ciu korepetytorów. Byłam załamana, żyć mi się nie chciało. Ciężko było. Ale ojciec mi wytłumaczył, że cokolwiek w życiu będę chciała robić, to średnia szkoła mi się przyda. Byłam uparta, w końcu zdałam maturę. W tamtym czasie przekonałam się, jak to jest, kiedy chcesz coś zrobić, a nie możesz przeskoczyć samego siebie. Siostra Anna Bałchan ze Zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej założyła Stowarzyszenie PoMOC dla Kobiet i Dzieci, które od 2004 r. prowadzi w Katowicach całodobowy Ośrodek RehabilitacyjnoWychowawczy dla kobiet w kryzysowej sytuacji życiowej – m.in. ofiar przemocy, handlu ludźmi oraz przymuszonej prostytucji. W 2008 r. za tę działalność otrzymała Nagrodę Znaku i Hestii im. księdza Józefa Tischnera. 48 A skąd się wziął pomysł na habit? W liceum zaczęłam czytać Pismo Święte. I tam było napisane, że Bóg mnie wybrał. No ładnie – pomyślałam. Mogłeś lepiej wybrać... Nie od razu to zrozumiałam. Ale słowa, które przeczytałam, dotknęły mnie. Przez nie doświadczyłam Jego rzeczywistej obecności w so bie. Poczułam się piękna, pełna godności, i zaczęłam zastanawiać się nad tym, czego ode mnie oczekuje. Jaki jest, Boże, Twój plan wobec mnie? To nie było jeszcze powołaniem do życia zakonnego. To było powołanie do bycia chrześcijaninem z osobistego wyboru. Dla czego powołanie zakonne? Nie wiem, zapytam Jezusa, jak przejdę na drugą stronę życia... Później, już w habicie, poszła siostra szukać ludzi? Dostałam zadanie. Był taki moment, że zupełnie wy siadłam psychicznie i fizycznie. Klasyczne objawy depresji. To były moje początki jako streetworkerki. Za bardzo się nakręciłam. Byłam do dyspozycji przez 24 godziny na dobę. I nagle dopadła mnie bezsilność. Nie mogłam spać. Nie mogłam wstać. Byłam agresyw na. Wszystko mnie wkurzało. Nawet modlić się nie potrafiłam. Tylko powtarzałam: Jezu, zmiłuj się nade mną. Nic więcej. I wtedy to ja musiałam poprosić o po moc. Były leki, terapia, psychiatra. Na dwa miesiące trzeba było zapomnieć o pracy. Przewodnik Kulturalny. O nadziei Tak się nauczyłam, że sobie też muszę postawić granice. Muszę mieć dystans do tego, co robię. Żeby lepiej pomagać. W życiu musi być równowaga. Możesz na tyle pomagać innym, by nie zatracić siebie. Ważne jest, by mieć czas na sen, odpoczynek, relacje z innymi ludźmi i czas przed Bogiem... To możliwe? To musi być możliwe. Muszę mieć prywatne życie. Dobre życie, żeby potem mieć co przekazać tym moim dziewczynom. Tak samo pozostali pracownicy. Są do ich dyspozycji, towarzyszą, ale każdy pracuje osiem godzin dziennie. Potem wraca do swojego domu. Ma zapomnieć o robocie, bo inaczej by ześwirował. Muszą być stabilni... Tak. I muszą trzymać się swojej roli. Dla osób, którym pomagam, musi być jasne, że nie jestem ich przyjaciółeczką, nie jestem „ziomką”. Jestem siostrą zakonną, znam swoją rolę, mam specjalne zadania do wykonania. Mówię uczciwie: tyle mogę dać, tyle poświęcić. A tu jest granica. Nie mogę być przez całą dobę nakręcona. Już to przerabiałam. Ja nie chcę zba wić całego świata. Bóg zbawi. To jego dzieci, nie moje. Ja też mam swoje życie. Sprawy duchowe, bliskich mi ludzi i wspólną pasję, zespół Siostra Anna i Przyjaciele. Śpiewam i cieszę się każdą taką chwilą, koncertem, nagraną płytą. Bywam w domach moich przyjaciół, w ich rodzinach. Jestem szczęśliwą kobietą. Nie umiem być sama. Potrzebny jest mi kontakt z ludźmi. Dla wła snej nadziei i poczucia piękna. Zwłaszcza gdy się tak często bywa w tym mniej pięknym świecie. Nie czarujmy się. Jak człowiek wywozi obornik, to trudno, żeby się nie ubrudził. Wszystko na nas od działuje, porusza. Obrzydzenie, zniesmaczenie – wiele razy tak czułam. Niesmak, że człowiek człowiekowi może zrobić tyle zła. Przychodzą takie momenty, kie dy ma się dość. Kłócę się wtedy z Najwyższym. Rozmawiacie? I to jak! Gdyby ktoś mnie wtedy widział... Nagadam się, nagadam, ale rano wstaję i robię to samo. Trzeba bardzo pilnować, żeby wiary nie zatracić. Ta praca po zwoliła mi przypomnieć sobie, kim jest Anioł Stróż, zakumplować się z nim od nowa. Albo zawierzasz Bogu i idziesz tam, gdzie cię posłał. Albo wpadasz w lęk i masz świadomość, co ci może grozić, i świrujesz ze strachu. Nadzieja pozwala obu dzić się rano. Gdyby nie było nadziei, nie byłoby sensu w życiu. Jak to fajnie, że nie jest gorzej, niż jest. Potrze buję tej mocy, żeby nie pójść do diabła. rozmawiał Piotr Jacoń, TVN24 Ks. Józef Tischner Myśli o nadziei Człowiek doświadcza siebie najgłębiej, gdy czuje, że jest jakąś nawet dla samego siebie tajemniczą wartością. Nadzieja to najgłębszy sposób ochraniania owej wartości. Człowiek broni siebie swą nadzieją i swą nadzieją walczy o swą ludzką twarz. Człowiek jest w nadziei częściej tym, który słucha, niż tym, który mówi. Jego istnienie to bezustanne uleganie jakiejś nadziei. Losem człowieka jest: dać się pokonać nadziei. Ginie ten, kto przestaje jej ulegać. Wszystko to, co przeżywamy, może być potraktowane albo jako nieszczęście, albo jako łaska. Przeżywając czas jako nieszczęście, giniemy pod jego ciężarem. Przeżywając ten sam czas jako łaskę, stajemy się jakby artystami historii. Człowiek, który błądzi, widzi świat normalnie. Kiedy widzi drzewo, mówi „drzewo”, kiedy widzi dom, mówi „dom”. Nie kłamie. Ale błąd zakradł się gdzieś głębiej. Można powiedzieć, że ten błąd jest błędem nadziei – człowiek idzie za niewłaściwą nadzieją. Gest „pokładania nadziei” jest jednym z najbardziej tolerancyjnych gestów człowieka. Z powiernictwa nadziei rośnie więź między ludźmi, tworzy się wspólnota – także wspólnota Kościoła. Dlatego w Kościele biada takim, którzy są bez nadziei. Nie wolno dopuszczać do człowieka takich doświadczeń, które by mu odbierały nadzieję, ale wolno i trzeba dopuszczać takie, które próbują jego nadzieję. Trzeba człowiekowi powiedzieć: jesteś większy niż twoja rozpacz. Twoja nadzieja jest większa, jest obietnicą. I mówi to Bóg. Ewolucja nowoczesnych społeczeństw poszła przede wszystkim w kierunku wytworzenia dystansu: „Niech mi drugi nie następuje na odcisk, to ja mu też nie nastąpię”. Żeby od tego dystansu przejść do gestu miłosiernego, żeby zanieść drugiemu jedzenie, trzeba uruchomić zupełnie inną logikę. Logika interesu prowadzi tylko do monad bez okien, do pozoru miłości bliźniego – ale to wszystko. Wydawca Grupa Ergo Hestia Redakcja: Biuro Komunikacji Grupy Ergo Hestia; współpraca: Wojciech Bonowicz, Adam Leszczyński, Magdalena Jacoń, Piotr Jacoń. Fotografie na s. 6–7: Stanisław Ciok, Krzysztof Kusz, Daniel Malak/Znak, Tadeusz Późniak (2), Wojtek Szabelski (2), Leszek Zych (2), Agencja GAZETA (3), EAST NEWS (9), FORUM, PAP (3), REPORTER (9). Ilustracje Mirosław Gryń. Projekt graficzny, łamanie i korekta – redakcja „Polityki”. Współpraca Magda Beneda. Druk Wszelkie prawa zastrzeżone; Grupa Ergo Hestia 2013 Wychowują jedynie ci, którzy mają nadzieję. Kiedy patrzę na moją robotę jako księdza i filozofa, wtedy łapię się na tym, że przez te kilkadziesiąt lat pracowałem głównie nad ludzką nadzieją. Nad miłością innych człowiek nie pracuje, bo każdy sam musi pracować nad swoją własną miłością. Prawdę powiedziawszy, nad wiarą też nie ma co pracować, bo to jest łaska Boża, albo komuś dana, albo – niestety – nie dana. Natomiast nad ludzką nadzieją od przedszkolaka, ucznia, aż do dorosłego w rozmaitych sytuacjach, na rozmaitych życiowych zakrętach wciąż trzeba pracować. opracował Wojciech Bonowicz 50 Przewodnik Kulturalny. O nadziei mecenas kultury www.ergohestia.pl