wyklęci z zakonu bohemy
Transkrypt
wyklęci z zakonu bohemy
Wyklęci z Zakonu Bohemy L’EUROPERO, luty - marzec 2011 Autor: Asja Tihinova-Jovanović Są belgradzką wersją bohemy z własną filozofią życia. Sportowe śniadanie – „Kawa, papierosy i mały strzał”, pożywny obiad – „Pacza* z rakiją” i cicha kolacja przy czerwonym winem „Milczenie owiec” Według filozofii Kabały „ciało otrzymuje to, co chce, ale dusza zawsze płaci za to cenę”. „Dopóki duch unosi się w obłokach, ciało tonie w błocie” – podkreśla w jednej ze swoich książek William Somerset Maugham. Pewien serbski tandem – dramaturg Dušan Kovačević i światowej sławy reżyser Goran Paskalević, w filmie Specjalna terapia stawiają retoryczne pytanie: „Šta je to u ljudskom biću šta ga tera prema piću?” [„Cóż to takiego w ludzkim bycie, co pcha człowieka do picia?” – przyp. red.]. Film opowiada o losach ludzi walczących z alkoholizmem, których terapeuta okazuje się ukrytym alkoholikiem. Nie odpowiada wprost, pytanie postawia jednak retorycznie. Jeśli spytacie Serba jak rozumie wyrażenie „spirit and spirits”, na pewno otrzymacie odpowiedź „członek bohemy, oczywiście”. Dla Serbów bohema należy do kategorii narodowej, jest formą wyrażania siebie i własnej wolności. Będziecie wielkimi szczęściarzami, jeśli wpadnie wam w ręce któryś z mini-leksykonów belgradzkiej bohemy. W jednym z nich przeczytacie: „Ze względu na duszę włóczęgi, członkowie bohemy (światowej rodziny samotnych rycerzy Zakonu Kieliszka) otrzymali swoją nazwę od nomadów czeskiej prowincji Bohemii. Ich historia (członków bohemy) ma swój początek w paryskich knajpach Dzielnicy Łacińskiej. Odróżniali się od innych i dlatego znaleźli miejsce w Larousse. Wielu z nich pozostało bezimiennych i wyklętych, ale i wielu, tak samo wyklętych, wpisało się w tamto miejsce na zawsze”. „Nigdy nie bał się realnego życia i stosunków w nim zachodzących. Ale do śmierci bał się wielkiej bezimiennej siły, która niewidzialna krążyła w ludziach i wokół nich… Miała jedno jedynie imię – alkohol.” Ivo Andrić Dosiadając kniazia Michajla Znawcy uważają, że bohema została „sprowadzona” do serbskiej stolicy w latach 20-ych zeszłego wieku przez powracających francuskich wychowanków i znalazła tu dogodne podłoże do rozwoju. Wraz z bohemą wychowankowie przywieźli pełen sprzeczności i buntowniczy duch Baudelaire’a i Rimbaud. Kroniki mówią, że bohemie przewodniczyło trzech wybitnych przedstawicieli sztuki w Belgradzie – wielki aktor komediowy i pisarz Ilija Stanojević Čača, znany jako pierwszy człowiek, któremu udało się dosiąść pomnika kniazia Michajla w Belgradzie, wygnany zewsząd chorwacki poeta Tin Ujević i niedościgniony mistrz skandali, kobiet, skrzypiec i kieliszka, serbski poeta Rade Drainac, znany i ze swej niespełnionej miłości do Elizawety Bagrjany [bułgarskiej poetki – przyp. tłum.]. Mówi się, że kiedy w 1955 r. do Belgradu przyjechała bułgarska delegacja pisarzy, spotkania z nią domagał się nieznany mężczyzna nazwiskiem Jakovlević, żeby przekazać ostatnie słowa sławnego serbskiego członka bohemy i poety, który zmarł na jego rękach w 1943 r. w czasie antyfaszystowskiego buntu. Jego zdaniem ostanie słowa Drainaca brzmiały: „Jeśli przeżyjesz, znajdź sposób, żeby przekazać Bagrjanie, że moje ostatnie myśli były o niej”. Co mówią o sobie członkowie bohemy? „Największym człowiekiem bohemy jest Cyrano de Bergerac, mieczem ukrywał miłość i darował ostatnią kiesę z pieniędzmi – mówi Miša Radan, znany prawnik, sportowiec i prezes Światowej Federacji Piłki Wodnej. – Człowiek bohemy jest wykształcony, uduchowiony i krasomówczy. Uwielbia towarzystwo, ale zawsze jest sam. Nie jest snobem, ale jest czarujący.” „Człowiek bohemy jest pijakiem z duszą – lubił mawiać ś. p. artysta Slava Bogojević. – On nosi w sobie tyle wartości, że nie musi być bogaty.” Belgrad jest swego rodzaju dziwną czarsziją [bazarem – przyp. tłum.] – jeśli potrzebujecie informacji, a nie kupujecie gazety, wystarczy abyście usiedli na kawę i winiaka (serbski wariant koniaku – tani i o dość przykrym aromacie) z przyjaciółmi w ulubionej kafanie [kawiarni – przyp. tłum.]. Dla Serbów kafana jest miejscem kultowym, czymś więcej niż karczmą, restauracją, kawiarnią, knajpą. Jest ona nierozdzielną częścią życia, specyficzną lokalną przyprawą – jak pub dla Anglii, bar dla USA, brasserie dla Francji. W niej ludzie się zabawiają, zakochują, radują, świętują najważniejsze wydarzenia w swoim życiu – od narodzin do ostatniego pożegnania. „Alkohol zamracza życie pokoleń. Ludzie, zatruci napojem przodków, tworzą siebie i swoje potomstwo jawnie, spokojnie i swobodnie, jakby robili coś najpiękniejszego i najbardziej naturalnego w życiu.” Ivo Andrić Dobre duchy „Grmeč” Ludzie wierzą, że belgradzkie kafany mają swoje dobre duszki. Opowiadają, że nie tak dawno, kiedy stary „Grmeč” – kafana w centrum miasta, przeżywał swoje ostatnie dni przed remontem, który mu przyniósł nowego właściciela i nowego ducha, pewnego sobotniego wieczora jakby ostatni raz usiedli do stolików. Slobodan Marković – pseud. Libero Markoni, utalentowany dziennikarz, romantyczny poeta, artysta, legenda belgradzkiej bohemy siedział przy stole przy oknie w starym „Grmeču”. Odżyły wspomnienia o wielkim sercu, rozgniewanej głowie, starej maszynie do pisania marki Remington, mokrym rękopisie jakiegoś poematu, do połowy pustej szklance, butelce wina i syfonie z wodą sodową. I wspomnienie jego niezapomnianych Stu szalonych obiadów – triumf belgradzkiego ducha i filozofii życia: Jestem na Mija Ribarija, Obiad córki kapitana, Raj Utracony, Obiad znudzonych nauczycielek… Obiady pod orzechem w ogrodzie jakiejś kafany, podczas których mlaskanie było dozwolone, trunki tylko dla koneserów, a etykieta – prawie zapomniana. Obiady, na których słodki epilog Libero Markoni gorąco polecał schłodzone w wodzie arbuzy albo winogrona szczepu hamburski misket, odpoczynek w trawie do pojawienia się wieczornej rosy, gorące spory o Francois Villionie i grubej Margo lub adoracja młodej czarnowłosej wdowy po kapitanie gwardii, aromat róży i walc wiedeński „Nad pięknym modrym Dunajem”, wykonywany przez orkiestrę kameralną pod jej oknem, dopóki nie będzie słychać pierwszych świerszczy… „Najwrażliwsze duchy Belgradu tylko pijane mogły znieść strach, brutalność i oficjalną głupotę epoki, o której węgierski pisarz i socjolog György Lukács mówi: Europa Wschodnia jest pełna pijanych myślicieli – pisze w swoich „Wspomnieniach jednego rysownika” Momo Kapor. „Ich symbolem był niedościgniony Libero Markoni, pijak, który potrafił zmienić swoją wadę w mit. Jego alkoholizm nie był tylko ucieczką w upojenie i iluzje, a czymś więcej – Libero darował mu swoją artystyczność. Jego pojawianie się w każdym miejscu było istnym spektaklem, a skromne, peryferyjne kafany miasta – jego królestwami. Z pewnością był jedynym żyjącym poetą, którego kiedyś znali skromni rzemieślnicy, blacharze, pijani malarze, wyrabiający kołdry, bokserzy, kelnerzy… Był jednym z ostatnich potomków sławnej belgradzkiej szkoły bohemy, umiał zrobić sztukę ze wszystkiego, czego dotknął i zamieniał to w czyste złoto. Pewnego roku – opowiada dalej Momo Kapor – redakcja, w której pracował, zdecydowała się wysłać go na leczenie do Szwajcarii. Po drodze musieli się zatrzymać w trattorii w Mediolanie, ponieważ dziennikarz, który mu towarzyszył, musiał zająć się jakimiś dokumentami. Zajęło mu to więcej czasu niż przewidywał i bojąc się o Libero, który nie znał słowa po włosku i nie miał przy sobie jednej choćby liry, gnał bez tchu do trattorii. Kiedy wszedł do środka, jego oczom ukazał nie tak niezwykły dla Libero Markoniego obraz. Okrążony przez tłum nowych przyjaciół, których w międzyczasie zdobył, siedział przy stole zastawionym butelkami z „Frescati” i rządził pięcioma kelnerami, wyprostowanymi przy barze jak śpiewająca grupa z wodewilu, z przerzuconymi przez ręce białymi serwetami. Od czasu do czasu Libero podnosił rękę jak dyrygent, podając kelnerom pierwsze takty i słowa piosenki „Ti me Mico neee voliiiš” [„Ty mnie, Mico, nie kochasz” – przyp.], a oni posłusznie chórem odpowiadali łamanym serbskim: „Čisto sumnjam, čisto sumnjam!” [„Wątpię, wątpię” – przyp.]. Pamiętnego sobotniego wieczoru, kiedy dobre duchy ostatni raz skierowały się do swojego „Grmeču”, w kącie przy dwóch złączonych stołach siedział nieprawdopodobnie otyły, sympatyczny Vlada Bulatović Vib – jeden z legend serbskiego dziennikarstwa, chwalił się kupionym na kredyt garniturem i jak zawsze krzyczał na cały głos na kelnera, by ten przyniósł mu na przekąskę owalny talerz z ośmioma porcjami pieczonych flaków i butelkę wina z syfonem wody. Podparty łokciem, przy barze stał najlepszy dziennikarz kulturalny cz. „NIN” Steva Stanić. Na podłodze położył torbę pełną książek. Popijał swoje czerwone wino i przekonywał wszystkich, że piękno pokona zło u nas i wokół nas. Tamtej soboty pod swoim obrazem na ścianie siedział wieczny gość Zuko Džumhur. Mówią, że jego żona robiła mu skandale za noce spędzane w kafanie. Raz przyprowadził ją ze sobą, koło północy naciskała, że chce iść, a Zuko spokojnie jej powiedział: „Teraz wiesz, co mi jest. Jesteś tutaj tylko kilka godzin i już chcesz sobie iść, a ja muszę tu siedzieć całą noc”. „Ciemny, z krótką brodą, którą zapuścił, kiedy wyruszył na pielgrzymkę do Mekki, z gęstymi wcześnie posiwiałymi włosami – artysta, pisarz, awanturnik, pijak, mędrzec i krasomówca. Zuko Džumhur ze swoim talentem i inwencją pozostawił ślad w całej epoce w historii Belgradu. Starzy muzułmanie nazywali go żartobliwie Šejtan Efendi, a ja przez lata naśladowałem go, byłem jego przyjacielem i uczniem. Diabłem i jego pomocnikiem” – pisze Momo Kapor, niedościgniony kronikarz serbskiej stolicy. Nie tak dawno Momo też zajął miejsce obok Zuka, pośród dobrych duchów serbskiej kafany. „Co znaczy alkoholik – człowiek, który pije więcej niż jego lekarz.” „W czasach terroru kłamstwa wrażliwsi twórcy, którzy nie mogli tego znieść, sięgali do kieliszka.” Momo Kapor Lekcja zapisana na sofijskim obrusie „Pewnego wieczoru – pisze Momo Kapor w swoich „Wspomnieniach jednego rysownika” – znalazłem się w klubie autorów w Sofii – przestrzennej sali, chronionej przez milicjanta przy wejściu. Tam w czasie socjalistycznego deficytu konsumowano czarny kawior i lano rosyjskiego szampana. Ponieważ stoliki w większości były zajęte, posadzono mnie przy okrągłym stole, który niebawem został zdobyty przez dość wesołe towarzystwo. Zapoznaliśmy się. Usiadłem obok Mileny, prawdziwej czarnowłosej piękności o pięknej figurze i bladej twarzy, na której błyszczały wielkie oczy w kolorze orzechowym i drgały delikatne, zmysłowe nozdrza, jak u wiewiórki. Miała najbardziej czarujące dołeczki, jakie kiedykolwiek widziałem, i była sławną bułgarską artystką, córką znanej aktorki Lili Popiwanowej i dziennikarza przedwojennej belgradzkiej gazety „Politika”, korespondenta z Waszyngtonu i Sofii Momčilo Joicia. Była ubrana w wyblakłe dżinsy, opijające jej zgrabne uda. Miała na nogach białe tenisówki i z pewnością cała Sofia leżała u jej stóp. Stół był okrągły, dla dwunastu osób z białym batystowym obrusem. Wokół niego usiedli bułgarscy artyści z brodami, posiwiali od życia w socjalizmie. Jeden z nich, który nie ściągał zakupionej niedawno w Paryżu skórzanej kurtki, mimo że w klubie było dość ciepło, wyjął z kieszeni jakiś nowy rodzaj flamastra, który tam kupił, a kosztował majątek, ponieważ nie bledniał. Flamaster przechodził z ręki do ręki, aż trafił do mnie. W chwilę, bez namysłu, pociągnąłem kreskę i narysowałem na obrusie profil Mileny. Ona zechciała go zatrzymać, ale jak? Przypomniałem sobie Julesa, Jima i Catherine [bohaterów francuskiego filmu Jules i Jim z 1962 r. – przyp. tłum.] i pstrykając placami, zawołałem oberkelnera. Podszedł nachmurzony tęgi typ w czarnym garniturze z dyskretnie wypchaną marynarką z lewej strony, najprawdopodobniej milicjant, zmieszany spojrzał na, pewnie jego zdaniem zniszczony, obrus. Powiedziałem, że chcę go kupić. W tym czasie sto dolarów było sumą, o której w Bułgarii można było tylko pomarzyć – porządna wypłata w lewach. Podałem mu zielony banknot, który on, oglądając się naokoło, szybko schował do wewnętrznej kieszeni marynarki i zawołał kelnera. Szepnął mu coś do ucha, ten wyciągnął z kieszeni scyzoryk z łańcuszkiem i wyciął kawałek obrusa z narysowanym profilem Mileny. Zwinął go w rulon, włożył w ceramiczny pierścień na serwetki i niskim ceremonialnym ukłonem wręczył rysunek Milenie przed wypełnionymi zazdrością spojrzeniami jej kolegów. Cienka czarna linia pokonała długoletnią bezskuteczną adorację i kolejny, kto wie który już raz, dowiodła swojej cudownej mocy. Oddałem flamaster.” Dobra dla tej epoki lekcja Belgradzkiej szkoły bohemy. Poza tym stara kafana „Grmeč” była nieodłączną częścią tzw. Trójkąta Bermudzkiego, obejmującego przestrzeń w ścisłym centrum między trzema kafanami – „Šumatovac”, „Pod Lipą” i „Grmeč”, w której zbierali się muzycy, pisarze i dziennikarze z pobliskiego Radio Belgrad i wydawnictwa cz. „Politika”. Legenda opowiada o tym, jak ludzie bohemy nazwali to miejsce w ten sposób przed około pięćdziesięciu laty, ponieważ dziennikarze, pisarze i muzycy tutaj po prostu znikali. Zatrzyma się ktoś w jednej z trzech kafan, trzy dni go w domu nie ma, znika jak w Trójkącie Bermudzkim. Z naszego balkonu nieraz z lekką domieszką tęsknoty i sympatii widziałam i moich kolegów, którzy znajdywali z wdzięcznością oporę w słupie elektrycznym… Niestety dziś już sam Trójkąt Bermudzki gdzieś zniknął. „Alkohol jest częścią rytuału, przepięknym sposobem na ucieczkę w nirwanę.” „Lekarze zabronili mi pić – tylko kieliszek po jedzeniu, mówią. Ale jeden kieliszek nic nie znaczy. Pierwszy jest nieprzyjemny, ostatnim się upijam.” Momo Kapor Buty nieznanego żołnierza Kafana w centrum Belgradu, blisko Teatru „Atelier 212” – kultowa „Serbska kafana”, mimo często zmieniających się właścicieli, pozostaje wierna swojemu duchowi. I dziś stoły są pokryte obrusami w kratkę, na nich leżą karty dań z serbskimi specjalnościami, na ścianach – wnęki ze starymi słoikami z tursziją**. Pod jednym ze stołów w kącie wciąż jeszcze leżą, przytwierdzone do podłogi, buty jednego z największych serbskich aktorów, ś. p. Zorana Radmilovicia, który po przedstawieniach upijał się do tego stopnia, że do domu wracał bosy. Jego Tata Jubju, zawsze nowy i aktualny, ponad 400 razy rozśmieszał publikę i aktorów na scenie. Ktoś kiedyś powiedział, że „człowiek bohemy” jest tytułem, a jego przedstawiciele są szczególnym rodzajem człowieka, który obecnie obumiera. Mówi się, że w dzisiejszym miejskim rytmie oni stopniowo giną, bowiem młodzi albo nie spełniają warunków do wejścia do tego zakonu rycerskiego, albo mają ważniejsze sprawy. „Na stare lata człowiek do bohemy nie wejdzie, wtedy jest za późno…”, mówi poeta bohemy. *Pacza – gęsta zupa, gotowana na mięsie wieprzowym (głowie, nogach i ogonie, czasem uszach); odpowiednik kaukaskiej zupy chasz (jedzonej w Armenii, Gruzji, Azerbejdżanie). **Turszija – marynowane warzywa Tłum. S. F. Artykuł pochodzi z bułgarskiego dwumiesięcznika