podgląd - Beezar.pl

Transkrypt

podgląd - Beezar.pl
SZEPTY
PRZESZŁOŚCI
SILENCIO
Podziękowania
Dziękuję serdecznie za zakupienie „Szeptów przeszłości”. Mam nadzieję, że
lektura przypadnie Ci, drogi czytelniku, do gustu, choć moje nerwy ten tytuł wystawił
na ciężką próbę. Chyba dawno już nie miałam tylu problemów z żadnym opowiadaniem
czy książką, poczynając od kwestii merytorycznych, przez zdradliwą wenę, a na okładce
kończąc. Czterech artystów, którzy się za nią zabrało, skończyło lub nawet nie zaczęło
jej z rozmaitych powodów, związanych to ze sprawami osobistymi, to wynikających z
całkowitego niezrozumienia koncepcji. Więc kończymy bez okładki, choć na końcu
książki, w ramach drobnej rekompensaty, czeka na Ciebie drobny prezent.
Skoro marudzenie na sprawy, których kontrolować się nie da mamy z głowy,
pora na podziękowania dla osób, które sprawiły, że ta książka powstała i w ogóle się
ukazała (bo histerie autorki bywają olbrzymie).
Przede wszystkim dziękuję Tygrysowi za jej cierpliwość i umiejętność
zmotywowania mnie do pracy w każdych okolicznościach. Za jej wytrwałość w
czytaniu, szczegółowość komentarzy i inspirującą naturę. Gdyby nie Ty, Szepty nie
ujrzałyby światła dziennego.
Dziękuję też Ani za jej wszechstronny wkład w „Szepty przeszłości”. Za jej
sugestie i komentarze, za szczere opinie, a także wkład finansowy w nieszczęsną
okładkę. Niech ci bogowie w Rhettach wynagrodzą, Aniu!
I oczywiście, niezmiennie, dziękuję Luanie za jej wspieranie mnie przy
poprzednich projektach, serdeczne usposobienie i gotowość do pomocy.
Miłej lektury.
Kim był Bran? Niespełna dwudziestoletnim mężczyzną, mieszkającym w
niewielkiej wsi zwanej z dawna Północną Pieczą, która mieściła się parę kilometrów od
Avrish, potężnego miasta–twierdzy, wzniesionego przed tysiącleciami przez
pierwszych ludzi. Bran nie wyróżniał się zbytnio na tle pozostałych, nielicznych zresztą
mieszkańców Północnej Pieczy. Był wysoki i smukły. Miał krótkie, brązowe włosy i
oczy w tym samym odcieniu. Swą aparycją ani nie straszył, ani nie budził podziwu. Ot,
był najzupełniej przeciętny i w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Tacy jak on z łatwością
znikali w tłumie i mogli robić z tego użytek. Bran próbował. Zaczął kraść, gdy miał
niespełna trzynaście lat. Szło mu całkiem dobrze, aż do momentu, gdy jakiś rok później,
został schwytany na gorącym uczynku, w posiadłości pewnego możnego pana. Groziła
mu utrata dłoni i tylko litość młodego lorda sprawiła, że karę zamieniono na chłostę.
Bran wciąż nosił blizny przypominające mu o tamtych wydarzeniach, ale przynajmniej
miał obie ręce. Co było znacznie bardziej istotne, zwłaszcza, że dobrze zapamiętał tę
nauczkę i od tamtego momentu podejmował się wyłącznie uczciwej pracy. W Avrish
najbardziej opłacało się zostać żołnierzem. Co prawda wojny nie doświadczono tu od
co najmniej paru stuleci, a samo miasto nosiło miano: „niemożliwego do zdobycia”,
aczkolwiek tradycje i dawne zwyczaje były tu cenione, a co za tym szło, dobrzy
wojownicy mieli wysoką pozycję, byli świetnie opłacani i darzeni szacunkiem. Bran
próbował zostać jednym z nich, ale niezależnie od jego starań, nic z tego nie wynikło.
Do walki miał dwie lewe ręce, brakowało mu nie tyle sprawności, co siły i refleksu.
Musiał się więc podejmować innych zajęć, by tylko utrzymać siebie i swojego brata.
No właśnie. Bran miał brata. Bliźniaka, by być bardziej precyzyjnym, choć nie
byli do siebie podobni. Do tego stopnia, że gdyby ktoś obcy ujrzał ich razem, pewnie w
życiu nie uwierzyłby nawet, że są spokrewnieni. Abellio był mniej więcej jego wzrostu,
aczkolwiek poza tym był znacznie drobniejszy. Miał jasne, półdługie, proste włosy i
błękitne oczy. Był urodziwy, nawet bardzo, choć w ten specyficzny, kobiecy sposób, z
czego Bran zwykł się niekiedy podśmiewać. Abellio nie chodził. Nie uległ żadnemu
wypadkowi, na nic nie chorował, po prostu urodził się z niesprawnymi nogami. Całe
dnie spędzał w ich niewielkim domu. Potrzebował kogoś, by funkcjonować, kogoś, kto
dbał o jego higienę, mógł podać mu jedzenie i inne niezbędne rzeczy. Bran się tym
zajmował. Byli z bratem blisko, odkąd tylko pamiętał, nawet jeśli wiele ich różniło. On
sam był w gorącej wodzie kąpany, bywał niecierpliwy, łatwo dawał się ponosić
emocjom i tracił kontrolę. Pod tym względem Abellio stanowił jego przeciwieństwo.
Opanowany, cichy, spokojny, inteligentny… Tak, to zdecydowanie imponowało
Branowi najbardziej. Jego brat uwielbiał czytać. Dowiadywać się nowych rzeczy.
Chłonąć wiedzę. Kiedy Bran zwracał na to uwagę, Abellio odpowiadał, że przecież nie
mógłby robić nic innego, ale Bran wiedział, że to coś więcej, że to prawdziwa pasja.
Ten dzień niczym nie różnił się od pozostałych. Było słoneczne przedpołudnie, a
Bran zbierał się powoli, by wyruszyć do miasta. Pracował obecnie dla pewnego kupca.
Zajmował się głównie wnoszeniem przywiezionego towaru do magazynu, bądź
przenoszeniem go z magazynu na targ, co było zajęciem wymagającym niemałego
wysiłku, ale przynajmniej nie zarabiał źle. Aczkolwiek oznaczało to pracę od południa
do samego zmierzchu.
Przeszedł do izby, by pożegnać się z bratem. Selma już tam była i gotowała im
jakąś strawę.
– Wyśmienicie pachnie – stwierdził Bran, podchodząc do kobiety i witając ją
krótkim pocałunkiem w policzek. – Mówiłem ci już kiedyś, że jesteś najlepsza?
Selma parsknęła z rozbawieniem.
– Skarbie, mówiło mi to tak wielu mężczyzn, że straciłam rachubę – odparła
swobodnie.
Selma była już starszą kobietą. Bran nie był pewien ile dokładnie liczyła wiosen
i wątpił, by wypadało mu o to pytać, ale z pewnością zbliżała się już do pięćdziesięciu.
Mimo to nadal była niezwykle urodziwa, nie mógł się więc dziwić, że za młodu, o jej
względy rywalizowało zaciekle trzech lordów. A ona poślubiła wieśniaka. Cóż, jeśli to
nie była miłość, to Bran nie miał pojęcia co nią było.
Dla nich dwóch Selma była niczym matka. Ich własna zmarła, gdy mieli po
dziesięć lat i od tamtej pory to Selma i jej małżonek roztoczyli nad nimi pieczę. Nie
mieli własnych dzieci, co stanowiło dla nich wyjątkowo drażliwy temat. W każdym
razie to właśnie Selma zajmowała się i domem, i Abelliem, gdy on wychodził.
Bran obrócił się powoli. Jego brat leżał na szerokim parapecie, przy oknie,
nakryty kocem i zaczytany w jakąś księgę. Dobrzy bogowie, tracili na to zdecydowanie
zbyt wiele pieniędzy, jednak Bran nie mógłby odmówić bratu tego, co stanowiło dla
niego jedną z nielicznych rozrywek i przyjemności. Co jakieś dwa tygodnie przyjeżdżał
tu sam sprzedawca ksiąg z miasta i rozmawiał z Abelliem o tym, co mogłyby go
interesować. Rozmawiali zresztą i o innych sprawach, długie godziny, a Bran zwykle
kompletnie nic z tego nie rozumiał. Wiedział, że sympatyczny starzec sprzedaje im
księgi po zaniżonych cenach, niektóre dostawali nawet za bezcen, ale pozostałe, nawet
tańsze niż zwykle, wciąż stanowiły nie lada wydatek.
– Ignorujesz nas, książę? – rzucił żartobliwie Bran, zbliżając się do brata.
Cisza.
– Hej. – Bran ułożył dłoń na ramieniu bliźniaka, a ten podskoczył gwałtownie,
wyraźnie zaszokowany i dopiero w tym momencie wbił w niego tak pełne zaskoczenia
spojrzenie, jak gdyby widział go po raz pierwszy w życiu.
Bran parsknął śmiechem. Wiedział już, że jego brat był w swoim świecie ilekroć
czytał i nie zauważał zupełnie niczego wokół siebie, ale jego reakcje wciąż go bawiły.
– Co tak przykuło twoją uwagę, hm? – zapytał prowokacyjnie, nachylając się nad
nim. – Czytasz o pięknych księżniczkach? Jest tam coś niestosownego? – rzucił,
poruszywszy sugestywnie brwiami.
– Wiesz, że nie czytam baśni – stwierdził spokojnie Abellio.
– Cóż, takiej tematyki nie nazwałbym „baśniami”, chociaż…
– Czytam o trzeciej wojnie herzedyjskiej – przerwał mu Abellio, z niezmąconym
opanowaniem.
– O czym? – Bran spojrzał na niego bez zrozumienia.
– O trzeciej wojnie herzedyjskiej – powtórzył jego brat. – To zbrojny konflikt,
który rozegrał się pomiędzy elfami a jaszczuroludźmi na wyspie Saeis, w drugiej
połowie czwartej ery, zgodnie z kalendarzem Ashwa.
Bran zamrugał kilkukrotnie. Skłamałby, gdyby stwierdził, że cokolwiek z tego
zrozumiał. Ukradkiem przeniósł pytające spojrzenie na Selmę, a ta tylko zaśmiała się
cicho i pokręciła głową. Czasem zakładali się ze sobą, kto więcej pojmie z tego, o czym
mówił Abellio. Jego brat nie zdawał się tym jakkolwiek przejmować. Tym razem
również, zresztą trudno było stwierdzić czy w ogóle to dostrzegł, bo zaraz znowu miał
nos w książce. Bran przewrócił oczyma i pokręcił głową, nie kryjąc rozbawienia.
Selma powiedziała mu kiedyś, że gdyby Abellio urodził się w możnym domu,
miałby szansę zostać naukowcem lub historykiem, ale tutaj był niestety nikim więcej
jak kalekim, wiejskim chłopcem bez perspektyw. Miała rację, choć ta świadomość
irytowała Brana do granic możliwości. Chciałby, by jego brat był traktowany inaczej.
By mógł się realizować w tym, co przychodziło mu z taką łatwością, ale niestety
ograniczał go jego stan, ich pochodzenie, brak pieniędzy… Wszystko, co tylko
ograniczać ich mogło. Abellio, jak zwykle zresztą, zdawał się spokojniejszy. Zupełnie
z tym pogodzony, choć Bran nie potrafił pojąć w jaki sposób można było się pogodzić
z takim życiem, z całkowitym uzależnieniem od kogoś innego.
Tak czy inaczej, ich losy były połączone na zawsze. Przyszli na ten świat razem
i prawdopodobnie razem też z niego odejdą. A przynajmniej Bran miał taką nadzieję.
Za nic nie chciałby go zostawiać samego. Ani tym bardziej zostać sam.
Pożegnał się z Abelliem i Selmą, po czym opuścił dom. Ruszył w kierunku lasu
dzielącego wieś od miasta. Wielu mieszczan twierdziło, że to niebezpieczne okolice, ale
„wielu mieszczan” zdawało się też bać wszystkiego dla zasady i wymyślać najróżniejsze
wymówki, byle tylko nie opuszczać murów miasta. Dla Brana, który mieszkał tu całe
życie, a po lesie poruszał się z zupełną swobodą, były to absurdalne pogłoski. Widywał
czasem wilki, ale nigdy nie słyszał, by te zaatakowały któregoś z okolicznych
mieszkańców. Innych drapieżników nie napotkał. Fakt faktem napadnięto go tutaj raz,
przed paroma laty, gdy wracał z miasta, ale skoro rabunki zdarzały się nawet w Avrish,
gdzie co parę metrów można było się natknąć na strażników, nie uważał, by o
czymkolwiek to świadczyło.
Nagle usłyszał jakiś szelest. Odruchowo obejrzał się przez ramię, usiłując
doszukać się jego przyczyny, a gdy ponownie spojrzał przed siebie… Zatrzymał się
gwałtownie, dosłownie w ostatniej chwili, by nie wpaść z impetem na stojącego tuż
przed nim mężczyznę. Poczuł się zdezorientowany. Jakim cudem nie zauważył go
wcześniej gdzieś w okolicy? Skąd on się do diabła wyrwał?
Cóż… Jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że na pewno nie z wioski.
Mężczyzna był wysoki i szczupły. Wyglądał na dwadzieścia parę lat. Miał pociągłą,
smukłą twarz o surowych rysach, duże, ciemne oczy, ładnie wyrzeźbiony nos i kształtne,
choć zupełnie blade usta. Był przystojny, ale było w nim coś… dziwacznego. Może jego
karnacja? Niezwykle jasna, wręcz mlecznobiała, charakterystyczna dla tych, którzy
rzadko opuszczali cztery ściany. Już to stanowiło pierwszą wskazówkę na temat jego
pochodzenia. Wskazówką drugą było jego odzienie – eleganckie, niewątpliwie
wykonane z drogiego materiału, bardzo schludne. Biel koszuli, czerń spodni i wysokich
butów, przyozdobiona peleryną o barwie szkarłatu. Dziwaczny strój. Bran nie widział
dotąd nikogo ubranego w taki właśnie sposób, ale jeśli ktokolwiek miał się nosić tak
ekscentrycznie, niewątpliwie była to szlachta. Wszystko wskazywało zatem na to, że
miał do czynienia z lordem. Lordem, który stał teraz tuż przed nim, samotnie, pośrodku
lasu, wpatrując się w niego tak, jak gdyby na coś czekał.
Bran zawahał się. Nie wiedział jak rozmawiać z lordami. Zwłaszcza z lordami
pojawiającymi się znienacka w lesie, bo w życiu jeszcze się z takim nie zetknął.
Wiedział za to, że każde złe słowo mogło poskutkować nieprzyjemnymi
konsekwencjami, uznał więc, że najlepszą strategią będzie czekanie na to, aż mężczyzna
się odezwie.
A zatem czekał. Cenne minuty zdawały mu się uciekać jedna za drugą, gdy
patrzył wprost w te ciemne oczy, starając się zrozumieć intencje ich właściciela.
– Shar’dil… – odezwał się wreszcie mężczyzna, a na jego wargach zagościł
szeroki uśmiech.
Bran zmarszczył brwi.
– Słucham? – dopytał niepewnie. Nie znał tego słowa.
Nie otrzymał odpowiedzi. Zamiast tego mężczyzna przysunął się do niego i objął
go mocno.
– Tyle lat… – rzucił z mieszaniną niedowierzania i ulgi.
Bran był tak zaszokowany, że zamarł na dłuższą chwilę w jego ramionach.
– Znalazłem cię… – szepnął mężczyzna. – Wreszcie cię znalazłem.
Dopiero wtedy Bran odsunął się raptownie, z niemałym trudem wyplątując z
silnego uścisku. Mężczyzna wbił w niego pełne niezrozumienia spojrzenie.
– O co chodzi? – zapytał.
– Nie wiem – stwierdził Bran, z trudem powstrzymując się od pełnego
niedowierzania parsknięcia. Naprawdę to on był tym, który o to pytał? – W tym rzecz.
Kim jesteś? Czego chcesz?
Mężczyzna uśmiechnął się z rozbawieniem.
– Nie zmieniłem się chyba aż tak, prawda? – zapytał niemal prowokacyjnie,
unosząc brew. – Cóż, zdecydowanie nie tak bardzo jak ty… – dodał, po czym uniósł
dłoń i przesunął palcami po policzku Brana.
Ten natychmiast cofnął się o parę kroków. Choć niebezpiecznie było przyznawać
się do tego głośno, bywały takie momenty, gdy dotyk równie atrakcyjnego mężczyzny
bardzo by Branowi odpowiadał. Teraz jednak czuł się zbyt zdezorientowany, by patrzeć
na to w ten sposób. Wszystko wskazywało na to, że ten człowiek go znał. A raczej sądził,
że go znał, bo Bran nie miał najmniejszych wątpliwości, że nigdy go nie widział. Nawet
zresztą gdyby założyć, że poznali się lata temu w jakichś okolicznościach, których Bran
nie był w stanie przywołać, zdecydowanie nie byli ze sobą na tyle blisko, by jego
rozmówca mógł sobie pozwalać na TAKIE gesty.
– Co się dzieje…? – zapytał mężczyzna. Jego uśmiech przygasł wyraźnie. Teraz
sprawiał wrażenie zaniepokojonego. – Chodzi o niego? Jest tutaj? Nie, to niemożliwe…
Powiedz mi – rzucił, zbliżając się do Brana i chwytając go za ramiona. – Jest tutaj?
– K–Kto?! – wydusił z siebie Bran, z chwili na chwilę coraz bardziej
zdezorientowany.
Ciemne oczy wpatrywały się w niego badawczo.
– Co to za rodzaj gry? – zapytał bez zrozumienia przybysz. – Po prostu mi
powiedz. Jesteś w niebezpieczeństwie?
… Dobre pytanie.
– Puść mnie – zażądał stanowczo Bran.
Mężczyzna zmrużył oczy. Wykonał polecenie i cofnął się o jakieś pół kroku,
wpatrując się w Brana z wyczekiwaniem, zupełnie jak gdyby oczekiwał na jego
wyjaśnienia. Próżno było ich szukać, a zatem przemówił ponownie, w równie
niezrozumiały sposób:
– Nie masz się czego obawiać. Minęły lata. Jestem w stanie cię ochronić.
– Nie znam cię! – oznajmił Bran.
– Dlaczego to mówisz?
Bran parsknął z niedowierzaniem. Czy miał do czynienia z człowiekiem
obłąkanym?
– Bo to prawda! – rzucił ostro. – Nigdy w życiu cię nie widziałem!
– To nie kłamstwo – zgodził się spokojnie mężczyzna. – Nie widziałeś mnie. Nie
w tym życiu.
O bogowie. To naprawdę był jakiś szaleniec!
– O czym ty mówisz?
– Shar’dil…
– Co to w ogóle znaczy?!
– To twoje imię.
– Wcale nie! W tym rzecz! – podchwycił natychmiast Bran. – Pomyliłeś mnie z
kimś!
– Jak zatem brzmi ono teraz? – zapytał mężczyzna, wpatrując się w niego
przenikliwie.
„Teraz”…?
Czy faktycznie powinien mu się przedstawiać?
– Bran… – odparł w końcu z wolna.
– Bran… – Mężczyzna zaśmiał się, sprawiając wrażenie autentycznie
rozbawionego. – Ludzkie imię. Aż trudno uwierzyć, że przedstawiasz się w taki sposób,
niegdyś byś nim wzgardził. Wiesz jednak, że przede mną nie musisz się ukrywać.
– Ja naprawdę nie wiem o czym ty w ogóle bredzisz – wycedził przez zęby Bran,
nie będąc w stanie ukryć irytacji. – Muszę iść.
Ruszył przed siebie, ale gdy usiłował wyminąć przybysza, ten chwycił go za
ramię i z niezwykłą siłą przyciągnął z powrotem do siebie.
– Wiesz po co tu jestem – syknął gniewnie, patrząc mu prosto w oczy.
– Nie, nie wiem! – odparł Bran, usiłując mu się wyrwać, ale zupełnie
bezskutecznie.
– Przybyłem aż tutaj, wyłącznie po ciebie! I z pewnością bez ciebie nie odejdę!
To jest twoja reakcja?! Po tych wszystkich latach?!
– Nie znam cię! Nie wiem kim jesteś!
– Czego się obawiasz…? – Czy ten człowiek w ogóle go słuchał?! – Że jestem
złudzeniem zrodzonym w oparach czarnej magii…? Jestem prawdziwy.
Mężczyzna nachylił się w jego kierunku, jak gdyby zamierzał go pocałować.
Bran zamachnął się wolną ręką, chcąc w bardzo dosadny sposób odwieść go od tej
myśli, ale przybysz, wykazując się niewiarygodnym refleksem, chwycił mocno za jego
nadgarstek. Bran syknął z bólu.
– Shar’dil… – warknął mężczyzna w tonie ostrzeżenia.
– Nie mam tak na imię! Nawet nie potrafię wymówić tego słowa! Nie mam
pojęcia czego ode mnie chcesz, ale mogę przysiąc na wszystko, że cię nie rozpoznaję!
– Tak? – rzucił gorzko mężczyzna, puszczając jego dłoń. Sięgnął do kieszeni
koszuli, po czym wydobył z niej niewielki, szkarłatny medalion. – Tego też nie
rozpoznajesz, hm? – Bran pokręcił głową. Oczywiście, że tego nie rozpoznawał! –
Doprowadziło mnie tutaj. Do ciebie! Tyle lat… Tyle wieków czekałem na to aż
rozbłyśnie, a ty...
– Nie wiem co to jest!
– Kłamiesz!
– Puść mnie!
– Dlaczego mnie okłamujesz?!
– Mówię prawdę!
– Po tym wszystkim tak właśnie mnie witasz? – syknął mężczyzna, mrużąc oczy.
Bran miał wrażenie, że to wszystko zmierzało ku czemuś naprawdę
nieprzyjemnemu, a może i niebezpiecznemu, ale nagle…
– Co tu się dzieje?
Odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał znajomy głos. Lug.
Aż odetchnął z ulgą.
Lug stał jakieś półtora metra od nich, wpatrując się surowo w obcego mężczyznę.
– Ejże – warknął głośniej, gdy ten wciąż się nie odsuwał i dopiero wtedy
przybysz, z wyraźnym oporem, puścił Brana, a następnie cofnął się o krok.
– Wszystko w porządku – rzucił Bran, oddychając płytko i starając się opanować
emocje. – Po prostu mnie z kimś pomylił.
– Doprawdy. – Przybysz uśmiechnął się kwaśno, chyba nadal w to nie wierząc.
– Naprawdę mam nadzieję, że istnieje dobre wytłumaczenie twojego zachowania
Shar’dil. Bo obaj wiemy, że niezależnie od wszystkiego, nie odejdę stąd bez ciebie –
syknął, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Lug natychmiast podszedł do Brana. Obaj obserwowali, jak dziwaczny
mężczyzna znika za drzewami.
– Co to za jeden? – mruknął Lug.
– Nie wiem… Jakiś szaleniec – odparł nerwowo Bran.
– Miastowy. Elegancko odziany.
– Tak.
– Zawsze powtarzam, że nadmiar złota robi tym bogatym gnojkom wodę z mózgu
– prychnął pogardliwie Lug. – Sam widzisz. Chodzi taki piąty czy siódmy synuś
jakiegoś wielkiego paniska, nasrane ma we łbie i tyle z niego pożytku. Idziesz do
miasta?
– Tak.
– Zabiorę się z tobą.
Bran uśmiechnął się do mężczyzny z wdzięcznością, po czym ruszył wraz z nim
w stronę Avrish.
– Aż ciężko uwierzyć, że też tam zmierzasz – rzucił po chwili Bran, starając się
rozluźnić atmosferę. – Podobno las jest domem drwala.
– Każdy drwal musi jeść – odparł Lug, wzruszając ramionami. – A to oznacza,
że musi zabrać swój tyłek na targ.
Bran zaśmiał się cicho.
– Ty też się tam kierujesz, prawda? – dopytał mężczyzna. – Prosto do pracy?
– Cóż… – Bran odkaszlnął lekko. – Właściwie to… mam coś jeszcze do
załatwienia.
– Czyżby u kowala? – zapytał nieoczekiwanie Lug, spoglądając na niego z
uwagą.
– C–C–Co? – wydusił z siebie Bran. – To znaczy… Skąd takie przypuszczenie?
– Widziałem raz jak stamtąd wychodzisz – przyznał mężczyzna. – Trochę mnie
to zdziwiło. Obaj wiemy, że nie garniesz się do walki.
– Taaak… – Bran zastanawiał się jak bardzo wymowne było jego skrępowanie.
– Uczeń kowala to mój przyjaciel.
– Przyjaciel – powtórzył Lug.
Bran czekał w napięciu na jego kolejne słowa.
– Niech będzie i przyjaciel – rzucił w końcu drwal, wzruszając ramionami. – W
końcu dobrze jakiegoś mieć, nie?
Zmrok zapadł już jakieś dwie godziny temu. Bran dopiero co skończył pracę.
Zmęczony i obolały przemierzał opustoszałe, miejskie uliczki, oświetlone jedynie
słabym blaskiem przytwierdzonych do ścian budynków pochodni. Wokół było cicho i
pusto. Na swojej drodze minął zaledwie parę osób – głównie strażników, choć także
jakiegoś jegomościa, który pewnie tak jak i on spieszył się do domu. O tej porze
niebezpiecznie było robić cokolwiek innego. W przedstawicielach miejskiej straży
łatwo było wzbudzić podejrzenia, a podejrzenia wystarczały, by trafić do aresztu. Bran
już raz się tam znalazł i za żadną cenę nie chciałby doświadczyć tego ponownie. Robił
więc to, co wychodziło mu najlepiej – wyglądał przeciętnie, niepozornie i nie zwracał
na siebie uwagi. Tacy jak on nie budzili w nikim niepokoju. Nie miał nawet przy sobie
broni, choć Lug powtarzał mu zawsze, że powinien się w jakąś zaopatrzyć, jeśli nie chce
któregoś dnia skończyć z poderżniętym gardłem. Avrish było jednak bezpieczne. Las
też taki był, przynajmniej przez większość czasu. A Bran doskonale znał swoje talenty
i wiedział, że w ewentualnym starciu prędzej zrobiłby krzywdę sobie niż napastnikowi.
Skręcił za budynek i ruszył przez środek niewielkiego placu. Jego zmęczony
umysł zaczęły stopniowo dominować leniwe myśli o ciepłym łóżku. Dobrzy bogowie,
jak strasznie chciałby się już w nim znaleźć!
Nagle zobaczył kogoś kątem oka i raptem sekundę później ten ktoś zastąpił mu
drogę. Bran przystanął gwałtownie i zamrugał, powracając z powrotem do
rzeczywistości. Rzeczywistość bardzo go zaskoczyła, bowiem stał przed nim nie
strażnik, czego się spodziewał, ale ten sam człowiek, który zaczepił go dziś w lesie.
Skąd do diabła…?
– Czy możemy wreszcie porozmawiać? – zapytał chłodno.
– Spieszę się do domu – stwierdził Bran, nie mając ani czasu, ani tym bardziej
chęci na roztrząsanie po raz kolejny tego szaleństwa, ale mężczyzna znowu zastąpił mu
drogę, nie pozwalając się wyminąć.
– To nie jest twój dom – syknął z wyraźną irytacją.
Bran westchnął ciężko.
– Po prostu pozwól mi odejść – poprosił. – Nie chcę z tobą walczyć.
– Walczyć…? – Mężczyzna zaśmiał się, jak gdyby szczerze go to rozbawiło, po
czym zmierzył Brana litościwym spojrzeniem. – Jak wiele energii masz w tym ciele…?
Bran przymknął na moment powieki.
– To co mówisz… – zaczął z wolna, siląc się na cierpliwość. – To co mówisz nie
ma żadnego sensu! – wybuchnął zaraz, nie będąc w stanie się opanować. – Nie
rozumiem cię! Naprawdę nie jestem osobą której szukasz!
– Owszem – warknął mężczyzna, chwytając go za ramię i przyciągając kurczowo
do siebie. – Owszem jesteś, Shar’dil! Wiem, że to ty. Nie wiem dlaczego się ukrywasz.
Przysięgam na wszystko, oby istniała naprawdę poważna przyczyna, bo w przeciwnym
wypadku…
– A ja przysięgam na bogów, że cię nie znam! – odparł stanowczo Bran.
– „Na bogów”…? – powtórzył przybysz, mrużąc oczy. – Naprawdę jesteś aż tak
zdesperowany, by utrzymać tą nędzną przykrywkę, że twoja religia przestała się dla
ciebie liczyć…?
– Ja nawet nie mam żadnej konkretnej… – zaczął Bran, ale zaraz odetchnął
głębiej, starając się opanować. Do tego człowieka nie docierało ani jedno jego słowo.
Nie było sensu się z nim spierać. – Posłuchaj… – rzucił, znacznie spokojniej. – Wiem,
że nie chcesz przyjąć tego do wiadomości, ale żyję w pobliskiej wiosce odkąd tylko się
urodziłem. Jeśli aż tak bardzo zależy ci, by się w tym upewnić – idź i popytaj. Wszyscy
mnie tam znają.
Jego słowa zamiast wyciszyć sytuację, zdawały się ją jeszcze bardziej zaognić.
– Chcesz zrobić ze mnie durnia?! – warknął mężczyzna, wpatrując się w niego z
wyraźną wściekłością. – Oczywiście, że wszyscy cię tam znają! – Więc o co mu do
diabła chodziło?! – Powiedz prawdę. Powiedz prawdę, Shar’dil, bo przysięgam,
zapłacisz za to. Jestem na skraju cierpliwości. I nie zamierzam czekać na ciebie ani
chwili dłużej.
– Czego ty ode mnie chcesz, co?! – syknął gniewnie Bran, odpychając go od
siebie z całą siłą, jaką dysponował.
Mężczyzna ledwie drgnął, choć puścił jego rękę. W tym samym momencie na
placu pojawił się ktoś jeszcze.
– Co to za zamieszanie? – zapytał surowo strażnik. W jednej ręce dzierżył
pochodnię, drugą położył ostrzegawczo na rękojeści miecza. – Naruszacie porządek.
– Napadł na mnie – rzucił natychmiast Bran.
Przybysz spojrzał na niego z oburzeniem.
– Napadłem?! Ach, więc tak to będzie wyglądać…?
– A jak inaczej to nazwiesz?! – prychnął Bran.
– Z autorytetu Strażników Avrish, obaj jesteście zatrzymani – poinformował ich
strażnik. – Dojdziemy do prawdy na miejscu.
Bran jęknął głucho. Bogowie, nie chciał spędzić kolejnej nocy w areszcie!
– Cóż… – Stojący wciąż przed nim mężczyzna nie zdawał się jakkolwiek
zmartwiony. Na jego wargach wymalował się wyjątkowo nieprzyjemny uśmiech. – Jeśli
tak właśnie chcesz pogrywać, Shar’dil… Zagrajmy.
To była chwila, dosłownie parę sekund. Przybysz w tempie, w jakim nie mógł
poruszać się żaden człowiek, znalazł się przy strażniku i chwycił za jego głowę, a
następnie jednym ruchem skręcił mu kark. Bran wciągnął powietrze do płuc ze świstem,
ledwie usłyszał ten przerażający chrzęst. A gdy ciało strażnika osunęło się bezwładnie
na ziemię, cofnął się o parę kroków, nie mogąc uwierzyć w to, czego był przed chwilą
świadkiem.
– Mam nadzieję, że jesteś zadowolony – rzucił beznamiętnie przybysz,
spoglądając w jego kierunku. – Bo to tylko i wyłącznie twoja wina.
Jak…?
Kim on do diabła był?!
Bran przełknął nerwowo ślinę. Musiał stąd uciekać. Musiał stąd uciekać jak
najszybciej.
– O co chodzi? – zapytał pokpiwająco mężczyzna. – Czujesz się zgorszony?
Chcesz mi coś powiedzieć? Pouczyć mnie na temat moralności? Śmiało, Shar’dil.
Spróbuj – dodał niemal wyzywająco, mrużąc oczy.
– Ty… Ty… – wydusił z siebie Bran, kręcąc głową. Wciąż był w stanie szoku.
Raz po raz spoglądał na nieruchome ciało strażnika z niedowierzaniem. Nie mógł
nazwać jego mordercy obłąkańcem. Za bardzo się bał. Uniósł dłonie w obronnym
geście, cały drżąc. – Nie jestem tym, kogo szukasz – oznajmił raz jeszcze, powoli.
– Nadwyrężasz moją cierpliwość – warknął ostrzegawczo mężczyzna.
– Nie przeszło ci przez myśl, że się pomyliłeś?! – zawołał desperacko Bran.
– Och, tak. Owszem, przeszło. Wierz mi, że od naszego ponownego spotkania
nie marzyłem o niczym innym, jak tylko o tym, by to wszystko okazało się jedną wielką
pomyłką. Amulet mnie do ciebie zaprowadził. Ale milczał przez te wszystkie lata i
wygasł ponownie ledwie cię ujrzałem, więc może amulet się mylił. Ale obserwowałem
cię dziś. Wiem, że to ty.
– To co mówisz nie ma żadnego sensu – zauważył Bran. – Nie zrobiłem niczego
dziwnego!
– Oczywiście, że nie. Zachowujesz się niczym wzorowy człowiek – zakpił
mężczyzna. – Szary i nudny.
– Więc?!
– Więc wiem, że udajesz! Nie oszukasz mnie, Shar’dil! Każdego, ale nie mnie!
Wiem jak się poruszasz. Wiem jak mówisz. Co mówisz. I w kim gustujesz.
– Że co?
Mężczyzna błyskawicznie znalazł się przy nim i chwycił go za ramiona. Nim
Bran zdążył się zorientować co się dzieje, został pchnięty ku ścianie pobliskiego
budynku, a przybysz po raz kolejny zagrodził mu wszelką drogę ucieczki, znajdując się
zdecydowanie zbyt blisko.
– Kim on jest, hm? – syknął, wpatrując się Branowi prosto w oczy. – Ten twój…
brudny rzemieślnik z którym się widujesz? – Bran spojrzał na niego z zaszokowaniem.
– Powinienem był się domyślić – parsknął gorzko mężczyzna. – A więc tak to wygląda?
Zasmakowałeś w nowym życiu? Oczywiście. – Bran jęknął głucho, gdy mężczyzna
docisnął go mocniej do kamiennej powierzchni. – Wy i wasza jedyna miłość… Co za
brednie. Ale powinieneś mieć chociaż odwagę, by się do tego przyznać. Spójrz mi w
oczy i zrób to teraz – zażądał surowo. – Oczywiście wtedy rozedrę go na strzępy… –
dodał zaraz z paskudnym uśmiechem. – Ale zrobię to tak czy inaczej, więc…
– Czego ty ode mnie chcesz?! – krzyknął z przerażeniem Bran. – Jak wiele razy
mam ci powtarzać, że nie wiem o czym mówisz?! Jesteś szalony!
– Szalony? Może i oszalałem czekając na ciebie. A może… – Dłoń przybysza
zacisnęła się nagle na jego szyi, dociskając go boleśnie do ściany. Bran wydał z siebie
stłumiony jęk. – Kim jesteś, co? Jeśli nie jesteś nim. Igrasz ze mną. Jesteś demonem?
Duchem? Czarnoksiężnikiem?
– P… Przestań…
Mężczyzna zmrużył oczy.
– Nie… – stwierdził z wolna, a uścisk na gardle Brana zelżał. – To ty… Choć
manipulujesz równie sprawnie jak najmroczniejsze z istot. Masz pojęcie jak długo na
ciebie czekałem? Ten przeklęty amulet… Zdawało mi się, że nie działa. Że może nigdy
nie miał działać i to wszystko było jednym wielkim kłamstwem, ale wtedy… Miałem
go przy sobie całe wieki. Całe wieki chodziłem po tej ziemi bez ciebie, z roku na rok
coraz bardziej zdesperowany, usiłując pogodzić się z myślą, że nigdy cię nie ujrzę, ale
to nie było możliwe. A gdy wreszcie rozbłysnął… Gdy udało mi się dotrzeć tutaj… Gdy
cię zobaczyłem… Masz pojęcie co wtedy poczułem? A teraz stoisz przede mną i łżesz
w żywe oczy?!
Bran odetchnął płytko.
– Zostaw mnie. Błagam.
– Błagasz? – Mężczyzna zaśmiał się lekko. – To zabawne.
– Puść mnie.
– Wyswobodź się sam. Obaj wiemy, że potrafisz.
– Puszczaj! – zażądał Bran, coraz bardziej przerażony.
– A więc wciąż chcesz udawać…? – Przybysz wpatrywał się w niego lodowato.
– Niech będzie. Wydobędę to z ciebie inaczej.
Mężczyzna nachylił się nad nim i wgryzł się gwałtownie w jego szyję. Bran
wrzasnął z bólu, czując jak ostre kły wbijają się głęboko w jego skórę, a następnie
rozszarpują ją bez litości. Przybysz odsunął się, a on sięgnął odruchowo dłonią do
swojego gardła. Starał się powstrzymać krwawienie, chociaż wiedział, że to na nic.
Czerwona posoka spływała obficie poprzez jego palce. Osunął się na ziemię. Nie był w
stanie czegokolwiek powiedzieć. Nie był w stanie nawet złapać oddechu. Krztusił się
własną krwią.
Spojrzał w górę z paniką. Stojący nad nim mężczyzna oblizał wargi, choć krew
splamiła też jego policzki i brodę.
– Twoja krew smakuje inaczej w tym ciele.
Bogowie. Umrze tu. Właśnie teraz. Słuchając bredni szaleńca, który mu to zrobił!
– Shar’dil.
Desperacko starał się złapać oddech, ale tylko pogarszał swoją sytuację.
– Ulecz się – rzucił mężczyzna, patrząc na niego z wyraźnym niepokojem. – Co
ty wyrabiasz? Postradałeś rozum?! Wystawiasz mnie na próbę? To nie jest warte
umierania! Shar’dil!
Przewrócił się na bok. Wszystko dookoła stawało się coraz bardziej rozmazane i
niewyraźne. Nie chciał umierać. Bogowie, nie chciał umierać!
– Niech to szlag! – syknął jego napastnik, po czym przyklęknął obok niego,
sięgając do jednej z kieszeni swej koszuli. Wydobył z niej niewielką fiolkę z błękitnym
płynem, po czym szybko otworzył ją i wylał jej zawartość na szyję Brana.
Przestał czuć ból. Przez chwilę myślał, że już umarł, ale nagle poczuł dziwne
mrowienie w miejscu, w którym znajdowała się rana. Wciąż trzymał na niej dłoń, więc
już po chwili był w stanie wyczuć jak jego skóra się zrasta. Odetchnął rozpaczliwie,
wreszcie wpuszczając do płuc trochę powietrza. Żył. Bogowie. Nic nie było w stanie
wyrazić ani jego zaszokowania, ani przerażenia. Żył. Ale jak…? Żył. To najważniejsze.
Spojrzał na swojego napastnika z lękiem, odsuwając się od niego gwałtownie.
– Shar’dil… – zaczął mężczyzna, unosząc dłonie. – Przepraszam… Nie
wiedziałem, że nie masz w tym ciele mocy… Nie chciałem żebyś…
W tym momencie Bran doczołgał się aż do ciała strażnika. Chwycił za leżącą na
ziemi, tlącą się jeszcze pochodnię, po czym w desperackim geście, cisnął ją w stronę
oprawcy. Z zaszokowaniem obserwował, jak jego napastnik momentalnie staje w
płomieniach, wrzeszcząc przeraźliwie.
Nie zamierzał czekać ani chwili dłużej. Zerwał się na drżące nogi i ruszył biegiem
przed siebie. Był zmęczony, obolały i przerażony, ale chyba nigdy w życiu nie biegł
równie szybko. Nie zatrzymywał się choćby na moment, nawet wtedy, gdy wydostał się
z miasta. Każdy cień zdawał się kryć w sobie twarz tego potwora. Każdy najdrobniejszy
szelest zdawał się zdradzać jego kroki.
Ulga, jaką poczuł, gdy wreszcie zobaczył dom była nie do opisania.
Dosłownie wpadł do niego i natychmiast zamknął za sobą drzwi, po czym
chwycił za leżącą przy nich deskę i momentalnie je zaryglował. Zwykle tego nie robili
– okoliczni mieszkańcy darzyli się zaufaniem i zdecydowanie nie było tu niczego, co
mogłoby zainteresować złodziei. Teraz jednak Bran nie miał wątpliwości, że stanie się
to jego codziennym rytuałem. Gdy skończył z drzwiami, zaczął zamykać też okna.
Wampir.
Pieprzony wampir.
Pierwszy jakiego spotkał i oby ostatni.
Czy umarł…? Bogowie, oby.
– Co ty robisz?
Krzyknął niepohamowanie i podskoczył gwałtownie, odwracając się w stronę, z
której dobiegał głos, tylko po to, by dostrzec leżącego na parapecie Abellia, który
wpatrywał się w niego z wyraźnym zdziwieniem.
– Co ty tu robisz? – zapytał zamiast odpowiedzieć.
– Chcę spać dzisiaj tutaj – odpowiedział gładko Abellio, przechylając lekko
głowę. – Co się stało?
– N–Nic… Tylko… – Odetchnął drżąco, starając się opanować emocje. Brat
wpatrywał się w niego z wyraźnym niepokojem. – Ktoś mnie napadł.
– W lesie?
– Nie… Nie, w Avrish…
– Naprawdę? – zdumiał się Abellio. – Pomogli ci strażnicy?
Bran otworzył usta, ale zaraz zamilkł. Nie powinien mu o tym wszystkim
opowiadać. To wszystko było zbyt drastyczne. Ten strażnik… Sam zresztą ledwie
wierzył w to, czego był świadkiem. I to, czego doświadczył.
Potarł dłonią miejsce, w którym znajdowała się rana. Gdy zabrał rękę, na jego
palcach pozostał błękitny osad. Odetchnął drżąco.
– Bran…?
– Tak… – odpowiedział, zdobywając się na uśmiech. – Tak, pomogli mi
strażnicy. Wybacz, zamyśliłem się.
– Wciąż, to nieoczekiwane, że napadli cię w takim miejscu – zauważył Abellio.
– Robi się coraz gorzej…
Bran westchnął ponuro.
– Tak. Robi się coraz gorzej.
Minęło parę dni. Ten obłąkaniec więcej go nie zaczepiał, choć Bran nie czuł się
ani trochę uspokojony. Może dlatego, że parę razy go widział. Raptem przez sekundę,
ukradkiem, kątem oka, gdzieś w oddali… Nie miał pojęcia czy jego niedoszły zabójca
faktycznie go śledził, czy może zwyczajnie popadał w paranoję i miał zwidy. Obie
wersje zdawały się równie prawdopodobne. Czułby się znacznie lepiej, gdyby miał
pewność, że ten zginął, ale oczywiście nie mógł tego wiedzieć. Nie miał pojęcia czy i
jak dało się zabić wampira. Miał jedynie nadzieję, że udało mu się go chociażby
poważnie nastraszyć. Zawsze gdy wracał z pracy, zaopatrywał się w pochodnię.
Generalnie lubił przebywać w pobliżu ognia. Zaczął nawet regularnie palić w kominku,
choć pogoda ich do tego nie zmuszała i nie było to zbyt oszczędne. Ale dawało mu
poczucie bezpieczeństwa.
Ten dzień różnił się nieco od innych. Bran znajdował się w magazynie, zupełnie
sam. Wszyscy jego współpracownicy byli w porcie, zajęci rozładowywaniem sporej
ilości towaru, a on został tutaj, by zrobić na nią trochę miejsca. W porównaniu z jego
zwyczajowymi zajęciami, to było niczym dzień wolny, więc Branowi wyjątkowo to
odpowiadało. Zbliżał się zmierzch, a on zaczynał cieszyć się na perspektywę powrotu
do domu, gdy w magazynie pojawił się posłaniec jego pracodawcy, który oznajmił, że
ten znalazł kupca na jakieś przywiezione zza morza kamienie i natychmiast ich
potrzebuje. Miały rzekomo znajdować się w szkarłatnym kufrze. Była to jedyna
wskazówka, jaką dał mu posłaniec nim odszedł, choć może całkiem dobra, bo w miejscu
pełnym zwykłych, drewnianych skrzyń, tak specyficzna powinna się wyróżniać.
Taaak. „Powinna”.
Szukał jej przez dobrą godzinę. Rozglądał się po niedawno wniesionych
rzeczach, przesuwał skrzynie, usiłował przypomnieć sobie czy rzuciło mu się wcześniej
w oczy coś równie charakterystycznego. Nic. Wyprostował się i zupełnie sfrustrowany,
oparł dłonie na biodrach, by raz jeszcze rozejrzeć się dookoła i… Wypatrzył ją niemal
natychmiast, co zirytowało go do granic możliwości. Nie żeby cokolwiek mu to
ułatwiło. Szkarłatna skrzynia znajdowała się na samej górze czterometrowego bloku
złożonego z pokaźnych pakunków. Ktokolwiek ją tam umieścił najwyraźniej nie miał
zbyt wiele rozumu.
Bran zaklął głośno. Jak miał zdjąć ją sam?! Nie było tu nawet drabiny, bo jego
współpracownicy zabrali ją ze sobą! Wątpił jednak, by ta argumentacja mogła trafić do
jego pracodawcy, zwłaszcza, że już kazał mu długo czekać. Musiał to jakoś załatwić.
Przetarł twarz dłońmi, wzdychając ciężko, po czym przepchnął się do bloku
pudeł. Z pełnym determinacji sapnięciem wszedł na pierwsze z nich, a następnie zaczął
ostrożnie piąć się wyżej. Nie miał pojęcia jak ciężka jest skrzynia z kamieniami. I nie,
jeszcze nie wiedział jak sprowadzi ją na dół, bez uszkadzania albo jej, albo siebie. Na
razie koncentrował się na tym, by dotrzeć do niej w jednym kawałku.
To, o dziwo, nie okazało się aż tak trudnym zadaniem. Pakunki ustawione były
w taki sposób, że umożliwiały wspięcie się po nich aż do skrzyni. Problem pojawił się
wtedy, gdy Branowi udało się do niej dotrzeć. Stając stabilnie na niższym pudle, chwycił
szkarłatną skrzynię w dłonie. Jej ciężar go przytłoczył. Odłożył ją natychmiast, ale ten
gwałtowny ruch spowodował, że zachwiał się na nogach i…
Jego stopa ześlizgnęła się z pudła i nim się zorientował, już leciał w dół.
Spodziewał się… Właściwie nie spodziewał się zupełnie niczego. Jego umysł
zdawał się wyłączyć na tę krótką, przerażającą chwilę, a gdy ponownie odzyskał
świadomość…
Ktoś go trzymał. A on trzymał się kurczowo tego kogoś.
I „tym kimś” był nikt inny jak jego prześladowca.
Bran nie miał pojęcia co budziło w nim większy strach. Fakt, że omal nie skręcił
sobie karku spadając z wysokości przez durną skrzynię czy może to, że wylądował w
ramionach swojego niedoszłego mordercy.
– Dobrze jest mieć kogoś, kto nad tobą czuwa, czyż nie? – zapytał wampir,
uśmiechając się szeroko.
Dopiero teraz Bran dostrzegł jego wydatne kły. Detal, na który w normalnych
okolicznościach nie zwróciłby uwagi teraz sprawił, że po jego kręgosłupie przebiegły
nieprzyjemne dreszcze. Szarpnął się gwałtownie, a mężczyzna natychmiast odstawił go
na podłogę. Bran cofnął się, nie będąc w stanie ukryć zdenerwowania.
– „Czuwa” – powtórzył litościwie, mierząc wampira uważnym spojrzeniem. Nie
wyglądało na to, by ich ostatnie spotkanie pozostawiło na nim jakikolwiek ślad.
Żadnych ran czy oparzeń. Czy te istoty się regenerowały? Wydawało mu się, że kiedyś
o tym słyszał. A może ten po prostu użył na sobie tego samego specyfiku, którym
uleczył jego? – Tak się teraz nazywa prześladowanie?
– Kwestia nastawienia – odparł gładko wampir, wzruszając ramionami. – Nie
musisz się mnie obawiać, Shar’dil.
– Nie nazywaj mnie tak! – warknął Bran, desperacko rozglądając się za czymś,
co mogłoby stanowić broń. – I nie zbliżaj się ani na krok, bo jeśli chociaż spróbujesz,
znów będziesz płonął niczym pochodnia! – zagroził, choć tym razem nie miał pod ręką
niczego płonącego.
– Pomogłem ci.
– Omal mnie nie zabiłeś!
– Nie tym razem – stwierdził wampir, jak gdyby to cokolwiek zmieniało. –
Wybacz mi moje zachowanie – dodał poważniejszym tonem. – Postąpiłem…
lekkomyślnie. Kierowały mną emocje, a nie zdrowy rozsądek. Sądziłem, że mnie
zwodzisz, więc…
– … więc próbowałeś mnie zabić – dokończył litościwie Bran.
– Nie próbowałem cię zabić. Po prostu chciałem wzbudzić w tobie właściwą
reakcję.
– „Właściwą reakcję”… – Bran zaśmiał się kpiąco. – Ach, tak. A więc gdy nie
otrzymujesz dokładnie tego co otrzymać chcesz, robisz komuś krzywdę?
– To był błąd – przyznał wampir, na szczęście nie zmniejszając dzielącego ich
dystansu, choć Bran nie miał wątpliwości, iż gdyby zechciał, zajęłoby mu to ułamki
sekund. – Przepraszam – dodał, sprawiając wrażenie autentycznie skruszonego. – Nie
przypuszczałem, że to wszystko będzie tak wyglądać, ale koniec końców nic ci się nie
stało. Jesteś cały.
– W przeciwieństwie do tego strażnika – zauważył chłodno Bran.
Wampir przewrócił oczyma.
Co to w ogóle była za reakcja?!
– Cały ty, Shar’dil… – mruknął.
– Do ciebie nadal to nie dociera?! Nie jestem osobą, której szukasz!
– Owszem, jesteś – upierał się mężczyzna, choć teraz, dla odmiany, sprawiał
wrażenie dużo spokojniejszego. – Ale coś faktycznie do mnie dotarło. Byłem zaślepiony
tęsknotą, a później rozczarowaniem… Nie dostrzegłem tego, co powinno być dla mnie
oczywiste. Ty nie masz żadnych związanych ze mną wspomnień.
– Och, ależ mam – stwierdził Bran, uśmiechając się kwaśno.
Wampir zmarszczył brwi.
– Masz…?
– Tak. Na przykład bardzo wyraźne wspomnienie tego, jak rozrywasz moje
gardło i patrzysz jak wykrwawiam się powoli u twoich stóp – oznajmił lodowato.
Wampir zmieszał się wyraźnie.
– Cóż… Owszem, to brzmi naprawdę źle…
– I takie też było.
– Wiem. I przepraszam, wybacz mi. Liczyłem na twoje magiczne zdolności,
ale…
– Magiczne zdolności?! – powtórzył Bran, parsknąwszy głośno.
On naprawdę był szalony!
– Najwyraźniej nie masz ich w tym ciele. Albo po prostu nie jesteś ich świadom.
Tak czy inaczej, zrobiłem coś strasznego. Nie rozumiem jak mogłem nie dostrzec, że w
ogóle mnie nie pamiętasz.
– Oczywiście, że cię nie pamiętam! – syknął Bran. – Nie znam cię!
– Może nie w tym życiu, ale…
– Ty oszalałeś! – wybuchnął człowiek. – Postradałeś rozum! Nie wiem kogo ci
przypominam i z jakiego powodu, ale to jedyne życie jakie posiadam! I ty nie jesteś jego
częścią – dodał dobitnie.
– Jeszcze.
Bran prychnął z irytacją.
– Posłuchaj… – zaczął z wolna wampir, przyglądając mu się z uwagą. – Wiem,
że teraz te słowa nie mają dla ciebie większego znaczenia, ale kocham cię. I ty również
kiedyś mnie kochałeś. Los nas rozdzielił, a teraz, jak na ironię, uczynił cię ślepym na
naszą wspólną przeszłość. Ale to co mówię jest prawdziwe. Jeśli tylko pozwolisz mi
wszystko wytłumaczyć…
– Wynoś się – rzucił szorstko Bran. – Nie zamierzam dłużej słuchać tych bredni.
– Jeszcze sprawię, że dostrzeżesz prawdę – oznajmił wampir i zwłaszcza w
obliczu wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło, zabrzmiało to niemal jak groźba. – Ale
to najwyraźniej nie jest dobry dzień. Dam ci jeszcze trochę czasu – stwierdził łaskawie,
po czym odwrócił się na pięcie i jak gdyby nigdy nic, w normalnym tempie,
wymaszerował z magazynu.
Bran popatrzył za nim z niedowierzaniem, po czym pokręcił głową, wzdychając
ciężko. Jak gdyby nie miał wystarczająco wielu problemów, teraz dochodził do nich
obłąkany wampir–prześladowca.
Doskonale.
Gdy wreszcie uporał się z tą przeklętą skrzynią (raz po raz oglądając się przez
ramię z niegasnącym przekonaniem, że wciąż jest obserwowany przez tego obłąkańca)
i zaniósł ją na targ, okazało się, że jest już za późno. Zainteresowany kamieniami klient
zdążył w międzyczasie usłyszeć (całkiem prawdziwą) pogłoskę, że ich „lecznicze
właściwości” są niczym innym jak zwykłym przesądem i zrezygnował z zakupu. Kupiec
był wściekły. Na nic zdały się zupełnie racjonalne tłumaczenia Brana, że nie miał
możliwości zrobić tego szybciej. Stary furiat potrzebował kozła ofiarnego, a Bran
doskonale wpasował się w tą rolę. Tym oto sposobem stracił pracę.
Dlatego teraz, dwa dni później, znajdował się na targowisku. Razem z Lugiem,
choć ten po prostu robił zakupy, Bran zaś chodził od stoiska do stoiska z pytaniem o
możliwość pracy. Większość kupców przeganiało go lub zwyczajnie ignorowało, gdy
tylko orientowali się, iż nie przychodzi niczego kupić. Pozostali informowali go, że
nikogo obecnie nie potrzebują. Bran przyszedł tu ze sporymi nadziejami, ale z każdą
kolejną odmową je tracił.
– Szukasz pracy? – usłyszał nagle dobiegający zza jego pleców znajomy, choć
zdecydowanie nie kojarzący mu się przyjemnie, głos.
Bran wziął głęboki oddech, po czym odwrócił się z wolna, by stanąć twarzą w
twarz z wampirem. Jego niespełna rozumu prześladowca sprawiał z jakiegoś względu
wrażenie rozbawionego.
– Nie spodziewałem się, że kiedyś zobaczę cię w takiej roli – stwierdził lekko.
– Ty nie dasz mi spokoju, prawda? – zapytał wprost Bran, mrużąc oczy.
– Pozwól mi wytłumaczyć – rzucił wampir, natychmiast poważniejąc.
– A jeśli ci pozwolę, zostawisz mnie w końcu?
– Tak.
– Naprawdę?
Cisza.
Bran parsknął litościwie.
– Oczywiście, że nie – stwierdził, kręcąc głową. – Przecież ty jesteś zupełnie
obłąkany.
– Wysłuchaj mnie – poprosił wampir, spoglądając mu prosto w oczy. – Może
wtedy wszystko nabierze w twoich oczach większego sensu.
– Wątpię.
– Daj mi pół godziny. Nawet mniej. Kwadrans – negocjował mężczyzna. – To co
powiem może rozbudzić w tobie wspomnienia albo chociaż wyjaśnić, co…
– Nie – przerwał mu stanowczo Bran. Bogowie, on znowu zaczynał z tymi
bredniami! – Powiedziałem ci wyraźnie, żebyś dał mi spokój!
Wampir zmrużył oczy, zdradzając oznaki irytacji. Jego błagalny ton gdzieś
przepadł, co sprawiło, że przez kręgosłup Brana przemknął zimny dreszcz. Wyraz
twarzy mężczyzny aż za bardzo przypominał mu o tamtej nocy, gdy omal nie stracił
przez niego życia. Ale ten nie mógł zrobić czegoś takiego ponownie. Nie pośród tych
wszystkich ludzi.
… Prawda?
Wampir przysunął się do niego nieoczekiwanie.
– Albo dasz mi czas, bym powiedział ci to, co mam ci do powiedzenia albo
rozpłatam mu gardło i zostawię, by się przy tobie wykrwawił – powiedział szeptem
wprost do ucha Brana, wskazując dyskretnie głową w stronę kręcącego się w pobliżu,
nieświadomego niczego Luga.
Bran zamarł, przerażony.
– Blefujesz – odparł w końcu cicho. Wampir czy nie, nie mógł sprostać całej
zgromadzonej na targowisku straży.
– Czyżby…? Sprawdź – rzucił prowokacyjnie mężczyzna. – Sprawdź jak bardzo
jestem zdesperowany, by cię odzyskać.
W tym momencie Lug spojrzał w ich stronę. Bran przełknął nerwowo ślinę. Nie
mógł dyskutować z takimi argumentami. Wiedział wszak, że ma do czynienia z
szaleńcem.
– Kiepska droga do serca mężczyzny – oznajmił jedynie kąśliwie.
– Na razie usiłuję dotrzeć do rozumu – odrzekł swobodnie wampir, odsuwając
się od niego nieco.
– Zaczekaj – rzucił lakonicznie Bran, po czym ruszył szybkim krokiem w stronę
Luga, który również zbliżał się do niego. Spotkali się w połowie drogi. – Mam coś do
załatwienia – powiedział pospiesznie. – Nie musisz na mnie czekać. Zobaczymy się
później, dobrze?
– Oczywiście – potwierdził Lug, zaglądając na coś ponad jego ramieniem. – Co
to za jeden? Czy to nie ten bogaty gnojek, który zaczepiał cię w lesie?
– Eee… Pomyliłem się – powiedział Bran, siląc się na uśmiech. – Jednak go
znam. To dawny znajomy, po prostu o nim zapomniałem.
– … Jasne – mruknął Lug, sprawiając wrażenie odrobinę sceptycznego, ale Bran
znał mężczyznę zbyt dobrze, by sądzić, że ten będzie mu robił jakiekolwiek problemy.
Pożegnał się z Lugiem raz jeszcze, po czym wrócił do wampira.
– Wiesz, że powiedziałeś mu niemal prawdę? – zapytał tamten.
– Hm? – Bran spojrzał na niego bez zrozumienia.
– Faktycznie się znaliśmy. I faktycznie o mnie zapomniałeś. Choć byliśmy czymś
więcej niż tylko „znajomymi”…
– Jakim cudem byłeś w stanie to… – Bogowie. Czy wampiry miały dużo bardziej
wrażliwe zmysły? Świetnie. Nie dość, że go śledził, to jeszcze podsłuchiwał. –
Nieważne – mruknął ze zrezygnowaniem, kręcąc głową. – Mów co chciałeś mówić.
– Nie tutaj – zaoponował łagodnie wampir. – Chodźmy w inne miejsce. Może do
lasu?
Bran prychnął z irytacją.
– Naprawdę sądzisz, że pójdę z tobą w jakieś odosobnione miejsce?!
– Nie zrobię ci krzywdy – stwierdził stanowczo mężczyzna.
– Dopóki cię czymś nie zirytuję.
– To nie tak. Przysięgam. Zaufaj mi.
– Och, oczywiście, że ci ufam – zakpił Bran. – W końcu „jedynie” prawie mnie
zabiłeś. A teraz „jedynie” grozisz moim bliskim.
Wampir odkaszlnął cicho, wyraźnie odrobinę skonsternowany.
– Chyba sobie na to zasłużyłem – przyznał z wolna. – Niech będzie. Wybierz
jakieś miejsce. W pobliżu mogą być inni ludzie, byle nie panował tam taki zgiełk.
Hm. Po chwili namysłu Bran doszedł do wniosku, że może w towarzystwie
innych wcale nie będzie bardziej bezpieczny, a wprost przeciwnie. Wampir nie groził
już jemu. Zamiast tego skupił się na innych osobach i tego właśnie używał jako
argumentu. Jeśli znajdą się z dala od ludzi, nie będzie miał czym go szantażować.
– Chodźmy do lasu – zgodził się Bran.
Więc ruszyli. Mniej więcej w połowie drogi Bran uświadomił sobie coś, co
zupełnie zbiło go z tropu. Szedł właśnie ramię w ramię ze swoim niedoszłym mordercą.
Cóż… To akurat już wiedział. Sęk w tym, że nie był nawet w połowie tak przerażony
jak powinien. Dlaczego? Nie do końca był w stanie to pojąć. Czy naprawdę fakt, że jakiś
obłąkaniec uznawał go za swojego dawnego kochanka mógł dawać mu poczucie
bezpieczeństwa? A może wprost przeciwnie?
Dotarli do celu. Przemierzyli jeszcze parę metrów pomiędzy drzewami, po czym
zatrzymali się na niewielkiej polanie. Bran natychmiast cofnął się nieco, tworząc
pomiędzy nim a wampirem dystans. Aż za dobrze wiedział, że w razie czego i tak nie
zdołałby mu uciec. To nie było zabezpieczenie, a raczej wyraźne pokazanie tego, że nie
życzy sobie jego bliskości.
– Mów – zażądał niemal. – Szybko.
– Po pierwsze, nie musisz się mnie obawiać – rzucił mężczyzna, patrząc na niego
z uwagą. Łagodność, którą teraz przejawiał, wcale do niego nie pasowała. Nawet wilk
uśmiechający się na widok bezbronnej owcy byłby bardziej wiarygodny.
– Próbowałeś mnie zabić! – warknął Bran.
– Pomogłem ci.
– Tak. Po tym jak wypiłeś pół mojej krwi!
– Cóż, jeśli już mamy być szczegółowi, nie wypiłem jej zbyt dużo – stwierdził z
lekka wampir, jak gdyby to cokolwiek wyjaśniało. – Po prostu starałem się wyrządzić
jak najwięcej szkody, by zmusić cię do działania. Oczywiście wiem już teraz, iż był to
błąd. Żałuję. Nie było moją intencją narażanie cię na cierpienie.
– Bogowie, czy ty w ogóle siebie słyszysz? – zapytał z niedowierzaniem Bran. –
Ty jesteś jakimś psychopatą!
– Odezwało się niewiniątko – prychnął wampir. – Podpaliłeś mnie.
– Oczywiście, że cię podpaliłem! I wierz mi, że po tym wszystkim, naprawdę
miło oglądało mi się ciebie w płomieniach – wycedził przez zęby Bran.
Mężczyzna wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, po czym westchnął
cicho i wzruszył ramionami.
– Ranisz moje serce… – rzucił z teatralnym rozżaleniem. – Nie wiesz jednak co
czynisz. Generalnie niewiele teraz wiesz, a zatem ci wybaczę. – Bran zmrużył gniewnie
oczy. – Przejdźmy do sedna, jeśli tego sobie życzysz. Nazywam się Lucan – przedstawił
się wampir, kłaniając się przed nim lekko. Bran patrzył na niego beznamiętnie. Nigdy
w życiu nie słyszał tego imienia. Co za niespodzianka. – Jestem wampirem. Tego akurat
musisz już być świadom po naszym… niefortunnym, wspólnym wieczorze. Ty zaś
nazywasz się Shar’dil.
– Nazywam się Bran.
– Teraz tak. Ale niegdyś… Wiele wieków temu… Znałem cię pod inną postacią.
W twoim poprzednim życiu…
– Bogowie, ty znowu zaczynasz! – przerwał mu Bran z bolesnym jękiem.
– Wysłuchaj mnie – poprosił wampir, spoglądając mu prosto w oczy. – Po prostu
załóż, choćby na chwilę, choćby na parę minut, że mogę mieć rację! – Akurat. – W
twoim poprzednim życiu byłeś elfem.
Bran wybałuszył oczy, po czym parsknął niepohamowanym śmiechem.
– Elfem?!
– Tak. – Wampir nie zdawał się dostrzegać absurdalności swych słów. – Byłeś
moim kochankiem. Nie, więcej – poprawił się zaraz. – Moim ukochanym. Zginąłeś. To
stwierdzenie jest wielkim niepowodzeniem, ale póki co zostawię to w tym momencie,
by nie mieszać ci bardziej w głowie. – Bran uśmiechnął się pokpiwająco. To w ogóle
było możliwe? – Możesz się zastanawiać jak w takim razie mógłbym cię odnaleźć w
twym nowym wcieleniu. Widzisz, przed śmiercią poczyniłeś pewne… aranżacje –
stwierdził enigmatycznie. – Sam powiedziałeś mi, że odrodzisz się w nowym ciele.
– Nie jestem elfem – zauważył litościwie Bran.
– Ale byłeś nim. I uprzedziłeś mnie, że tak może się zdarzyć. Że nie wiesz jako
kto dokładnie się odrodzisz. Sęk w tym, że nie powiedziałeś mi choćby słowa o tym, że
nie będziesz miał wspomnień – rzucił w tonie autentycznej pretensji. Bogowie, on
naprawdę wierzył, że rozmawia z tym swoim elfem! – To dość… istotny detal, nie
uważasz?
– Nie powiedziałem ci zupełnie niczego, bo to nie byłem ja.
– Skąd możesz mieć pewność? – zapytał wampir.
Bran prychnął z irytacją.
– A skąd ty możesz mieć pewność?!
Naprawdę, to on z nich dwóch powinien się nad tym zastanawiać?!
Wampir po raz kolejny wydobył z kieszeni ten sam, specyficzny talizman.
– To amulet. Amulet, który należał do ciebie – stwierdził. – To ty mi go dałeś,
niedługo przed śmiercią. Powiedziałeś, że mnie do ciebie zaprowadzi. Wtedy nie
rozumiałem. Po twojej śmierci przez lata usiłowałem dopatrzeć się czegoś w tym
kamieniu. Poszukiwałem znaku, może jakichś śladów, zagadki, tropu, czegokolwiek! –
syknął. – Odwiedzałem mędrców i magów, a nawet czarnoksiężników. Nikt nie był w
stanie powiedzieć mi niczego więcej. Aż nagle, niecałe dwa lata temu, amulet rozbłysnął
nową energią. I zaprowadził mnie tutaj. Zgasł ledwie cię ujrzałem. Wiem, że jesteś tym,
kogo szukasz!
Bran wpatrywał się w mężczyznę w milczeniu. W końcu westchnął cicho i
pokręcił głową, nim przemówił z wolna:
– Posłuchaj… Staram się zrozumieć. Naprawdę. Kochałeś kogoś. Bardzo. Ale on
umarł – stwierdził stanowczo. Przez twarz wampira przemknął ledwie zauważalny cień.
– Możesz wierzyć w cokolwiek zechcesz. Możesz wierzyć, że ten wisiorek gdzieś cię
zaprowadzi, ale ja z pewnością nie jestem osobą, której szukasz. Rozumiesz?
– Och, ależ jesteś, Shar’dil – oznajmił chłodno mężczyzna. – Po prostu nie
zdajesz sobie z tego sprawy.
Bran jęknął głucho.
– Czego ty ode mnie właściwie chcesz?!
– Żebyś dał mi szansę, abym…
– Nie! – przerwał mu stanowczo Bran. – Kiedy to wreszcie do ciebie dotrze?!
Nie jestem twoim zmarłym kochankiem! Nie jestem twoim żywym kochankiem! Nie
jestem nawet twoim przyjacielem! Jestem twoim wrogiem! – oznajmił gniewnie. – Bo
po wszystkim, co zrobiłeś, zasłużyłeś sobie na to. Masz mi do powiedzenia coś jeszcze?
Twój czas się kończy.
– Może. – Wampir uśmiechnął się przebiegle. – Ale nasz wspólny dopiero się
zaczyna.
… O czym on znowu bredził?
W samym centrum Avrish mieściła się dzielnica lordów. Cóż, nie tak oficjalnie
ją nazywano, ale każdy, kto przeszedłby się czystymi, brukowanymi uliczkami, widząc
wokół siebie największe i najwspanialsze posiadłości, nęcące swym przepychem, nie
miałby żadnych złudzeń co do tego kto zamieszkiwał tę okolicę. Bran, dzięki swojej
mało chlubnej przeszłości, doskonale znał ten rejon. Dziś był tutaj jednak w zupełnie
innej sprawie. Usłyszawszy pogłoskę o naborze do służby jednego z możnych panów,
znalazł się pod jego posiadłością i po jakimś pół godzinnym oczekiwaniu, został
przyjęty poza jej bramami przez zarządcę służących. Niestety wszystko wskazywało na
to, że albo mu się nie spodobał, albo stanowisko było już zajęte, bo po dość zdawkowej
i chłodnej rozmowie, został poinformowany, że nikogo już nie szukają.
… I nie był to pierwszy tego rodzaju komunikat, jaki Bran usłyszał w przeciągu
ostatnich paru dni. Potrzebował sobie znaleźć jakieś zajęcie. Ich oszczędności były na
wykończeniu. Mogli co prawda liczyć na pomoc Selmy i Luga, ale ten nie zarabiał aż
tyle, by był w stanie przez dłuższy czas utrzymywać cztery osoby. Sytuacja nie
wyglądała optymistycznie.
Odszedł spod bram posiadłości i zasępiony, ruszył niespiesznym krokiem przed
siebie. Nie przeszedł nawet paru metrów, gdy dostrzegł coś, co jeszcze bardziej
pogorszyło jego nastrój. Ten cholerny wampir. Znowu.
Od ich ostatniej rozmowy minęło półtora tygodnia. Bran już go po tym nie
widział, ale ani przez chwilę nie łudził się, że to koniec. Jak widać się nie mylił, bo
Lucan swobodnym krokiem zmierzał w jego stronę, idealnie wtapiając się w to
przesycone snobizmem otoczenie.
– Znowu ty – warknął niepohamowanie Bran, ledwie mężczyzna się do niego
zbliżył.
– Znowu ja – potwierdził gładko Lucan, uśmiechając się szeroko. Z jakiegoś
względu zdawał się być w doskonałym humorze. – Czyżbyś wciąż szukał pracy?
– Czyżbyś wciąż mnie prześladował? – rzucił kąśliwie Bran.
– Teraz mam do tego prawo – stwierdził ku jego zaskoczeniu wampir.
– Czyżby. – Bran posłał mu litościwe spojrzenie. – Sądzisz, że straż będzie tego
samego zdania? – dopytał złośliwie. A całym Avrish było wielu strażników, ale nigdzie
nie roiło się od nich tak bardzo jak tutaj.
Lucan nie przestawał się uśmiechać.
– Jestem pewien – stwierdził spokojnie. – Właściwie mógłbym nawet
powiedzieć, że to ty prześladujesz mnie.
– Bo? – parsknął cicho Bran.
– Bo stoisz pod moim domem – oznajmił Lucan, po czym z wyraźną satysfakcją,
wskazał głową w kierunku posiadłości, przy której właśnie się znajdowali.
Bran osłupiał, z mieszaniną niedowierzania i szoku przyglądając się pokaźnemu
domostwu. Może nie najbardziej „pokaźnemu” jak na standardy tej dzielnicy, ale jego
własna chata zmieściłaby się w nim co najmniej kilkanaście razy. To był dość
staromodny budynek jak na tutejsze standardy, co nie zmieniało faktu, że musiał
kosztować krocie.
– Kupiłeś tu dom…? – wydusił z siebie, wciąż w stanie głębokiego zdziwienia.
– Owszem.
– Po co? – Bran spojrzał na swego rozmówcę bez zrozumienia.
– Żeby tu mieszkać, oczywiście. – Wampir zaśmiał się lekko.
– Dlaczego?
– Bo mnie na to stać. I bo wszystko wskazuje na to, że przyjdzie mi tu spędzić
wiele czasu. Nie taki miałem plan, są znacznie ciekawsze i piękniejsze zakątki nie tyle
nawet na tym świecie, co i samym tym kontynencie, ale widzę, iż trochę potrwa, nim
uświadomię ci prawdę. – Bran jęknął głucho. Ostatnie czego w tym momencie
potrzebował to więcej bredni tego obłąkańca. – Zostanę tu jakiś czas. Kto wie. Może
nawet zapuszczę korzenie… – Na wargach Lucana zagościł złośliwy uśmieszek. – Och,
a może dam ci pracę, hm? Uśmiałbym się widząc, jak krzątasz się w mojej posiadłości…
Choć mógłbym ci wtedy wybrać jakiś ciekawy strój… – dodał, mierząc Brana
wyjątkowo wymownym spojrzeniem.
Bran zupełnie zignorował tę „propozycję”.
– Wampiry nie są tu mile widziane – rzucił w tonie groźby.
– Nigdzie nie są, odkąd Altair upadło. Ale chyba dotarło już do ciebie, że nie
zamierzam odchodzić bez ciebie…?
– Altair…? – powtórzył niepewnie Bran, marszcząc brwi.
Wampir westchnął dramatycznie, przewracając oczyma.
– Jesteś potwornie niedouczony w swojej nowej formie.
– A ty potwornie walnięty! – warknął niepohamowanie Bran. – Naprawdę nie
dociera do ciebie, że zupełnie cię nie znam?! Nie miałem żadnej innej „formy”!
– Wiem, że tego nie pamiętasz.
– Owszem! Bo nie jestem osobą, której szukasz!
– Tak może ci się wydawać – upierał się Lucan, tym razem z niezmąconym
spokojem. – Nie dziwię ci się. Nie dałem ci się poznać od najlepszej strony. Pewnie sam
nie reagowałbym na twym miejscu inaczej. Wiedz, że to co zaszło pomiędzy nami
tamtego wieczora było niczym więcej, jak tylko nieporozumieniem. Nigdy bym cię nie
skrzywdził.
– Akurat! Jeśli tak traktowałeś tego swojego Shermila…
– Shar’dila – poprawił go natychmiast wampir. – On… Ty… W normalnych
okolicznościach byś tak nie zareagował. Chciałem cię sprowokować. Skłonić, byś
pokazał swoje magiczne zdolności.
– Magiczne zdolności?! – parsknął z niedowierzaniem Bran. – Ty masz nie po
kolei w głowie!
– Pozwól mi wyjaśnić.
– Wydaje mi się, że już ci na to pozwoliłem i zupełnie nic z tego nie wynikło –
przypomniał chłodno Bran.
– … Wiem, że w to nie wierzysz, ale…
– Więc jaki w tym sens?!
– Sens w tym taki, że nie odejdę stąd bez ciebie! – syknął wampir.
– A ja nie odejdę stąd z tobą – odparł Bran, mrużąc oczy. – Chyba mamy więc
problem.
– Sądzisz, że nie mógłbym go rozwiązać? – zapytał Lucan i tym razem nie dało
się tego zinterpretować w żaden inny sposób jak tylko jako groźbę.
– Ach. A więc to tak…?
– … Przepraszam – zreflektował się zaraz mężczyzna, sprawiając wrażenie
zawstydzonego własnymi słowami. Wziął głęboki oddech, wyraźnie siląc się na spokój.
– Nie chciałem. Musisz mi uwierzyć, że staram się jak mogę, ale to wszystko…
– Posłuchaj – przerwał mu stanowczo Bran. – Jestem ci wdzięczny za to, co
zrobiłeś… Cóż… Nie, właściwie to nie – dodał po chwili zastanowienia. – Najpierw
omal mnie nie zabiłeś. A później faktycznie mnie uratowałeś, więc poziom mojej
wdzięczności i pretensji powinien wyjść mniej więcej na zero. Mniej więcej –
podkreślił, jasno dając do zrozumienia, które z uczuć w nim dominuje. – Nie jestem ci
niczego winien. I chcę żebyś trzymał się ode mnie z daleka.
– To niemożliwe.
– Nie będę cię ostrzegał po raz kolejny – syknął gniewnie Bran. – Zbliż się do
mnie raz jeszcze, a powiem wszystkim kim jesteś. Ach, i wspomnę o tym, co zrobiłeś
tamtemu strażnikowi. W mieście, gdzie jest ich pełno to nie będzie mile widziane,
zdajesz sobie sprawę? A wtedy wszyscy urządzą sobie polowanie na wampira – dodał
lodowato, po czym wyminął Lucana i ruszył w swoją stronę.
Po chwili dobiegł go śmiech mężczyzny.
– W gruncie rzeczy wciąż jesteś sobą, Shar’dil! – zawołał za nim wampir.
Ugh.
Nie znosił go.
Wrócił do domu późnym popołudniem. Nie zastał Selmy. Widać Abellio
powiedział jej, że może bez obaw wracać do siebie, bo nie będzie już dziś potrzebował
niczyjego towarzystwa. Bran nie lubił, gdy jego brat to robił, martwił się, gdy ten długo
zostawał sam, choć z drugiej strony nie chciał ograniczać Abellia bardziej niż… Cóż.
Bardziej niż ograniczał go jego stan.
Jego brat leżał na swoim ulubionym miejscu, o dziwo nie mając przed sobą
żadnej księgi. Zdawał się czekać na Brana. Ten zdążył zrobić raptem parę kroków w
izbie, gdy Abellio zapytał:
– Znalazłeś pracę?
Jeśli Abellio był świadom czegoś tak przyziemnego, ba, więcej, jeśli o to pytał,
musiało to oznaczać jedno – niepokoił się. Niewiele codziennych spraw było w stanie
wyrwać go z jego odległych od otaczającej ich rzeczywistości rozważań.
– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą Bran, podchodząc do niego i siadając na
brzegu parapetu. Minął kolejny tydzień, a on nie był sobie w stanie znaleźć zatrudnienia.
– Nie mamy już wiele złota, prawda? – rzucił Abellio.
– Mamy go wystarczająco. Nie musisz się przejmować.
– Wystarczająco na ile? – zapytał Abellio z pragmatyzmem, którym wykazywał
się zdecydowanie zbyt często jak na rasowego marzyciela. – Okłamujesz mnie, prawda?
Wiesz, że tego nie lubię.
Bran westchnął cicho.
– Nie mamy wystarczająco – przyznał. – Starczy może na parę dni. – I tak już
oszczędzali jak mogli. – Ale do tego czasu coś sobie znajdę, hm? – Uśmiechnął się do
brata. – Nie martw się takimi rzeczami. O wszystko zadbam.
– Jeśli będzie nam brakować, powinieneś sprzedać moje księgi – stwierdził
nieoczekiwanie Abellio.
– Twoje księgi? – powtórzył ze zdumieniem Bran. – Potrzebujesz ich.
– Czytałem je wszystkie.
– Cóż, tak… I obaj wiemy, że przeczytasz jeszcze co najmniej sto razy –
stwierdził Bran ze śmiechem.
Abellio machnął dłonią, jak gdyby chciał mu dać do zrozumienia, że to nieistotne.
– Nie muszę tego robić.
– I czym będziesz się bez nich zajmował, hm? – zapytał Bran, bardziej ponuro
niż zamierzał. To, że jego brat nie miał praktycznie żadnych innych rozrywek czy zajęć
niekiedy go dołowało. Chciał dla niego tego co najlepsze. A to wykluczało
sprzedawanie czegokolwiek, co sprawiało mu tak dużo radości i prawdopodobnie
pozwalało zapomnieć o niedogodnościach takiego życia.
– Myśleniem – odparł spokojnie Abellio, a na jego wargach wymalował się cień
uśmiechu. – Jestem w tym dobry.
Bran zaśmiał się niepohamowanie, po czym nachylił się nad bratem i złożył na
jego czole czuły pocałunek.
– Wiem, że jesteś – stwierdził zgodnie z prawdą. – Ale księgi zostają. Poradzę
sobie jakoś inaczej.
– Naprawdę…? – Abellio wciąż wydawał się sceptyczny.
– Tak – zapewnił go Bran, by po chwili wahania dodać – … Właściwie mam
nawet coś na oku.
– Och? – Jego brat zdumiał się wyraźnie. – To… dobrze.
– Tak.
Abellio przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Jesteś dobrym bratem – stwierdził w końcu cicho.
Bran uśmiechnął się do niego ciepło.
– Ty również.
Faktycznie miał jeszcze jedną opcję.
… Nie.
Nigdy w życiu.
A jednak.
Minęło kolejnych parę dni, ich oszczędności sięgnęły dna, a Bran znalazł się tutaj
– tuż pod wrotami tej ponurej posiadłości. Ledwie wierzył, że faktycznie się na to
zdecydował, a jednak obecne warunki nie pozostawiały mu żadnej innej opcji. Lucan
był szaleńcem jakich mało, ale przynajmniej miał pieniądze. I olbrzymią posiadłość,
którą ktoś musiał się zająć.
Bran z pełnym rezygnacji westchnieniem załomotał do drzwi. Czekał dobry
kwadrans, ale nikt mu nie otworzył. Zmarszczył brwi. Czyżby wampira nie było w
domu…? A nawet jeśli, czy nie powinien go przyjąć ktoś z jego służby?
– Och…? Tego się nie spodziewałem…
Bran drgnął na brzmienie znajomego głosu i odwrócił się, by dostrzec Lucana,
który niespiesznym krokiem zbliżał się do posiadłości. Przystanął przed człowiekiem i
przyjrzał mu się z uwagą.
– Nie wyglądasz na szczęśliwego – ocenił z nutą rozczarowania. – Zakładam
zatem, iż nie przywiódł cię tutaj nagły powrót pamięci, a jakiś inny powód. Nie mam
też żadnej przyczyny, by wierzyć, że to co mówiłem wydało ci się jakkolwiek
wiarygodne, ani tym bardziej, że to wizyta wynikająca z sympatii, a zatem… Czego
właściwie tu szukasz?
– Pracy – odpowiedział wprost Bran.
– Pracy? – powtórzył Lucan, unosząc brew.
– Tak. Wspominałeś coś o tym ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy. Chciałbym
dla ciebie pracować – oznajmił człowiek, choć nie były to słowa, które z łatwością
przeszły mu przez gardło.
Lucan zmrużył oczy. Spoglądał na mężczyznę w taki sposób, że ten zaczął wątpić
czy jego ostatnia… właściwie nie tyle nawet propozycja co sugestia była jakkolwiek
ugruntowana w rzeczywistości, czy może stanowiła raczej element nieudolnego żartu
lub jeszcze bardziej nieudolnych zalotów.
– Hm. Wejdźmy do środka – rzucił w zadumie wampir, po czym minął Brana i
zbliżył się do wrót.
Otworzył je po chwili i dał człowiekowi znak, by ten ruszył przodem. Bran, po
momencie aż nazbyt wyraźnego wahania, wkroczył ostrożnie do ciemnego, bardzo
słabo oświetlonego holu. Wampir do niego dołączył i zamknął za nimi drzwi. To
wywołało u Brana poczucie, jak gdyby znalazł się w pułapce. Kto wie, może tak właśnie
było. Może to wszystko stanowiło zaledwie wymyślny plan, by zwabić go tutaj, do
kryjówki drapieżnika…? Odwrócił się z wolna, by ponownie stanąć twarzą w twarz z
Lucanem. Nie wyglądało na to, by ten zamierzał zaprosić go do jakiegokolwiek innego
pomieszczenia.
– Więc… praca? – rzucił wampir, sprawiając wrażenie zaintrygowanego.
Bran kiwnął głową, przy okazji rozglądając się dyskretnie wokół siebie. W holu
znajdowało się stosunkowo niewiele mebli, jednak wszystkie one wyglądały na
używane. Zdobiące ściany, liczne obrazy pokrywała gruba warstwa kurzu. Wskazywało
to Branowi na dwie kwestie: po pierwsze wampir przyjął ten dom z całym
dobrodziejstwem inwentarza i najwyraźniej nie kwapił się nawet by cokolwiek
zmieniać, a zatem pewnie nie spędzał tu wiele czasu. Po drugie albo miał wyjątkowo
leniwą służbę albo też nie miał jej wcale – czas jaki Bran spędził czekając pod drzwiami
stanowił argument za ostatnią z opcji. Utrzymanie tego rodzaju domostwa w dobrym
stanie, bez co najmniej kilku służących było niemożliwe. Nic dziwnego, że to miejsce
wyglądało niczym przeklęta krypta.
– Dlaczego?
– Co? – rzucił Bran, wyrywając się z zamyślenia.
– Dlaczego chcesz u mnie pracować?
– To chyba oczywiste – parsknął cicho. – Potrzebuję złota.
– Dlaczego chcesz U MNIE pracować? – powtórzył wampir, tym razem z
naciskiem na sens swego pytania.
– Powiedziałem już. Potrzebuję złota – mruknął szorstko Bran.
– Aż tak? – rzucił ze zdumieniem Lucan. – Samo przyjście do mnie oznaczałoby
przy naszych obecnych relacjach twą skrajną desperację. Cóż więc dopiero chęć
spędzania ze mną większej ilości czasu… – Trudno było nazwać to „chęcią”. – Do czego
są ci potrzebne te pieniądze? Chcesz uciec ze swoim brudnym człowiekiem? – dopytał
lodowato.
Bran prychnął z irytacją.
– Chcę utrzymać siebie i brata.
– Twój brat nie może utrzymać samego siebie?
– Nie. Nie chodzi.
– Och. – Lucan uniósł brew, po czym zadumał się na dłuższą chwilę. –
Rozumiem… – oznajmił z wolna. Bran coraz bardziej zastanawiał się czy nie popełnił
błędu przychodząc tutaj. – Skoro tak… Tak – stwierdził nieoczekiwanie, a na jego
wargach wymalował się uśmiech. – Mogę dać ci… pracę, jeśli tak właśnie chcesz to
nazwać. Będę ci płacił. Na tyle dużo, by niczego ci nie brakowało i jednocześnie nie tak
wiele, byś był w stanie poradzić sobie na dłuższą metę beze mnie…
Bran zmrużył oczy, wbijając w mężczyznę pełne irytacji spojrzenie. Jak dobrze,
że ten dzielił się z nim swoimi technikami manipulacji!
– Co dokładnie miałbym robić? – zapytał podejrzliwie.
– Dotrzymywać mi towarzystwa – odparł gładko Lucan, wyraźnie ciesząc się na
tę myśl. – Będziesz tu przychodził w godzinach, w jakich pracowałeś w magazynie. I
żadnych wykrętów, dokładnie wiem, kiedy to było – dodał ze złośliwym uśmieszkiem.
– Za kogo mnie uważasz?! – prychnął gniewnie Bran. – Jeśli chcesz
„towarzystwa”, idź do burdelu i…
– Nie o takie towarzystwo mi chodzi – stwierdził Lucan, zachichotawszy z
rozbawieniem. Bran nie czuł się ani trochę uspokojony. – To znaczy zdecydowanie nie
miałbym nic przeciwko, ale… Taaak… – odchrząknął cicho, widząc minę człowieka. –
Widzę, że jeszcze na to nie pora.
– O jaki rodzaj „towarzystwa” więc chodzi? – zapytał Bran.
– Najzwyczajniejszy w świecie. Będziemy rozmawiać. Jadać wspólnie posiłki.
Spędzać czas na rozmaitych rozrywkach. Nie musisz się obawiać, nie będę zmuszał cię
do niczego na co nie będziesz miał ochoty. Po prostu chcę, żebyś sobie przypomniał.
– Nie mam czego sobie przypominać! – stwierdził Bran. – W końcu nawet do
ciebie to dotrze, a wtedy znowu mnie ugryziesz albo zrobisz coś gorszego!
– Nie. Nie zrobię tego – odpowiedział z powagą Lucan. – Nigdy więcej.
Przysięgam.
– Nawet jeśli nie jestem tym kogo szukasz?
– Jesteś – upierał się wampir.
– Nawet jeśli? – naciskał Bran.
Lucan westchnął cicho, po czym przewrócił oczyma.
– Nawet. Moją intencją nie jest krzywdzenie ludzi, choć wcale bym się nie
zdziwił, gdybyś to sobie wyobrażał. Możesz czuć się przy mnie zupełnie bezpiecznie i
swobodnie. Moje wymagania nie są chyba niczym tak szczególnym, prawda?
Przychodzenie tutaj i poświęcanie mi paru godzin będzie żadnym wysiłkiem w
porównaniu z tym, czym zajmowałeś się do tej pory. Nie będę na tobie niczego
wymuszał ani w żaden sposób cię ograniczał. Proszę tylko o jedno. Daj mi szansę.
Obiecuję, że zrobię wszystko, by twoje wspomnienia powróciły – stwierdził z wyraźną
determinacją.
– Wspomnienia z tamtej nocy, gdy omal mnie nie zabiłeś? – zakpił Bran. – Nie
będziesz musiał się szczególnie starać.
– Shar’dil…
– Nie mów tak do mnie – syknął gniewnie Bran. Nie miał pojęcia dlaczego, ale
sam dźwięk tego dziwacznego imienia doprowadzał go do furii! – Mam na imię Bran.
Jeśli chcesz się do mnie zwracać, lepiej to sobie zapamiętaj.
Wampir wyraźnie zamierzał zaprotestować, ale zaraz wziął głęboki oddech.
– Dobrze… – zgodził się z wyraźnym trudem. – Dobrze… Bran.
– Właśnie.
– Ale jeśli ty stawiasz swoje warunki, ja zamierzam zrobić to samo – dodał zaraz.
– Warunki? – parsknął cicho Bran.
– Oczywiście. W końcu to ja ci płacę, czyż nie…? – Na wargach wampira
wymalował się paskudny uśmiech. – Będę zwracał się do ciebie tak, jak tego chcesz.
Ale ty… Ty, póki pracujesz dla mnie, nie będziesz widywał się z tym swoim…
kowalem.
– Nic ci do mojego prywatnego życia – zaoponował z irytacją Bran.
– I tak nie jesteście tak blisko, jak przypuszczałem – mruknął wampir, wzruszając
ramionami. – Obserwowałem cię zbyt długo, by mieć co do tego wątpliwości. Nie tak
wyglądasz, gdy jesteś zakochany.
Ugh, czy on znowu…
– Będziesz przy mnie bezpieczny – stwierdził Lucan, patrząc mu prosto w oczy.
– Zarówno pod względem finansowym, jak i każdym innym. W zamian proszę o twój
czas. Drobne wyrzeczenia. I otwarty umysł. To chyba nie aż tak wiele, prawda…?
Może.
Ale Branowi wciąż ani trochę się to nie podobało.
Wampir nalegał, by Bran zaczął swoją „pracę” natychmiast, ale mężczyzna się
na to nie zgodził. Zadeklarował, że ich umowa będzie obowiązywała od następnego
dnia. Dlatego też nazajutrz ponownie pojawił się u progu ponurej posiadłości, a swym
nastrojem pasował do niej jak ulał. Wciąż miał poważne wątpliwości co do tego
pomysłu, jednak brak alternatyw zdawał się ostatecznie przypieczętować warunki, na
które wczoraj przystał. Nie zamierzał jednak ulegać manipulacji i dać się
podporządkować, byle tylko mieć złoto. Spędzi z wampirem trochę czasu, może parę
dni, może tygodni, o ile będzie w stanie tyle wytrzymać, a gdy tylko pojawi się na
horyzoncie propozycja uczciwego zarobku – przyjmie ją. Bez chwili wahania. Tak.
Właśnie tak.
Lucan powitał go z takim entuzjazmem, jakiego Bran nie byłby w stanie z siebie
wydobyć nawet gdyby bardzo się starał. Przeszli razem przez ciemny hol, by ostatecznie
skończyć w pokaźnym pomieszczeniu, będącym zapewne salonem lub jadalnią, a może
połączeniem jednego i drugiego. Na samym środku znajdował się długi, owalny stół z
kilkunastoma krzesłami. Po lewej stronie, w kącie, mieścił się fortepian. Zachodnią
ścianę zakrywały regały książek, pozostałe zaś zdobiły rozmaite obrazy. Tylko jedno z
okien było odsłonięte, przez co i tutaj lęgnął się mrok, którego nie przegoniło światło
znajdujących się na blacie świec.
– Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczony, iż faktycznie przyszedłeś –
stwierdził wampir z pełnym zadowolenia uśmiechem. – Szczerze mówiąc już twoje
wczorajsze reakcje kazały mi przypuszczać, że lada chwila zechcesz się wycofać, a fakt,
że miałeś jeszcze czas do namysłu… Cóż, zmierzam do tego, iż cieszę się, że tu jesteś
– oznajmił pogodnie.
Bran wpatrywał się w niego, nie mówiąc ani słowa.
– Tak… – Lucan odkaszlnął, przez moment sprawiając wrażenie dziwnie
zagubionego. – Cóż więc powinniśmy teraz robić…? – zapytał raczej samego siebie niż
Brana. – Zapewne jesteś głodny – wypalił nagle. – Wspólny posiłek byłby całkiem
przyjemnym początkiem. Jest coś… konkretnego na co miałbyś ochotę? – rzucił
ostrożnie.
– Nie jestem głodny – odpowiedział natychmiast Bran. Szczerze mówiąc był.
Ostatnimi dniami ciągle chodził głodny, bo jadał znacznie mniej niż zwykle, ale ani
myślał jeść czegokolwiek tutaj. Z jednej strony wiedział, że gdyby wampir chciał go
zabić czy pozbawić przytomności, nie musiałby się uciekać do tak zawoalowanej
metody jak trucizna, z drugiej… Nie ufał mu. Pod żadnym względem.
– Och, to nawet dobrze – stwierdził Lucan, sprawiając wrażenie, jak gdyby mu
ulżyło. – Nic tutaj nie mam. Musielibyśmy wybrać się na targ, choć to również nie byłby
zły pomysł, prawda…? Zobaczyłbym co przyciąga twoje oko – dodał z lekkim
uśmieszkiem.
Bran zmarszczył brwi. Zaraz. Nie miał tu nic do jedzenia? To co on… Och. No
tak. Krew. Czyżby wampiry nie musiały odżywiać się w żaden inny sposób…? A może
wręcz nie mogły? Czy to dlatego Bran tutaj się znalazł…? Naprawdę miał nadzieję, że
nie to Lucan miał na myśli gdy mówił o „wspólnym posiłku”.
– W takim razie napijemy się wina – stwierdził swobodnie wampir.
– Wolę wodę – mruknął pospiesznie Bran.
Lucan uniósł brew, spoglądając na niego litościwie.
– Wolisz wodę? Od wina?
– Tak.
Oczywiście nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością, ale nie czuł się tu ani
trochę bezpiecznie i nie zamierzał ryzykować. Tym bardziej, że nie słynął z mocnej
głowy.
Wampir sprawiał wrażenie, jakby zamierzał się z tym kłócić, ale najwyraźniej
zrezygnował z tego pomysłu i po krótkim, aż nazbyt uprzejmym: „oczywiście”, opuścił
pomieszczenie. Bran zajął miejsce przy stole, by zaraz przesunąć palcami po jego blacie.
Tak jak się spodziewał. Gruba warstwa kurzu. Tu naprawdę nie było nikogo prócz nich,
prawda…?
Lucan powrócił do pomieszczenia z czarką wina i dwoma kielichami. W jednym
znajdowała się woda i ten właśnie postawił przed Branem. Do drugiego nalał czerwonej
cieczy, po czym usiadł naprzeciwko mężczyzny i upił solidny łyk trunku. Człowiek
przyglądał mu się badawczo. Wiedział, że to wino… To znaczy PRZYPUSZCZAŁ, że
to wino, ale… Gdy przypominał sobie tamtą noc, szkarłatne kropelki pozostające na
bladych wargach wampira kojarzyły mu się z czymś zupełnie innym.
– Więc… – Minęła dłuższa chwila, nim Lucan zdecydował się przerwać panującą
pomiędzy nimi, stosunkowo niezręczną ciszę. – Opowiedz mi o swoim obecnym życiu.
– Nie miałem żadnego innego – mruknął Bran.
– Ależ miałeś.
– Nie.
– Masz brata, tak? – zapytał Lucan, najwyraźniej uznając, zresztą całkiem
słusznie, że zmiana tematu jest lepszym rozwiązaniem.
Bran kiwnął głową.
– Brata, który jest kaleką?
– Nie lubię tego słowa – mruknął człowiek.
– Co nie zmienia faktu, że jest adekwatne – odrzekł obojętnie Lucan, wzruszając
ramionami. – Rozumiem, że mieszka z tobą?
– Jakbyś nie wiedział – prychnął Bran.
– Nie wiem – odpowiedział wampir. – Może wyda ci się to zaskakujące, ale nie
wpraszałem się do twojego domu.
Owszem. Branowi wydawało się to wielce zaskakujące.
– Mieszka ze mną – potwierdził.
– Jakieś inne rodzeństwo?
– Nie.
– A twoi rodzice?
– Nie znam ojca. Matka zginęła, gdy byłem dzieckiem.
– Hm… – Lucan zmrużył oczy, na moment pogrążając się w zadumie. –
Zastanawiam się czy to los gorszy czy lepszy od tego, który kierował twym poprzednim
żywotem…
Bran zmrużył oczy w ostrzegawczym geście. Nie zamierzał słuchać tych bredni.
– Kim jest ten starszy mężczyzna, który często ci towarzyszy? – zainteresował
się Lucan.
– To Lug. On i jego żona zajęli się nami, gdy byliśmy dziećmi.
– Ach, tak… Więc to niemal przybrany ojciec?
– Raczej przyjaciel.
– Niech będzie. A uczeń kowala…?
Bran zacisnął mocno wargi, wpatrując się w wampira z irytacją.
– Rozumiem, że nie planujesz się z nim ponownie zobaczyć… – kontynuował
wampir, patrząc mu prosto w oczy. To było niepokojące spojrzenie. – Pamiętasz o
moich warunkach, prawda?
– A ty pamiętasz o moich?
– Oczywiście… Bran…
Człowiek parsknął litościwie.
– Ledwie przeszło ci to przez gardło.
– Wybacz. Nie rozumiesz tego, przynajmniej na razie, ale bardzo ciężko jest mi
się do ciebie zwracać inaczej. Cóż. Pomówmy o czymś innym. Odkryłeś w sobie może
jakieś… – Lucan zawahał się wyraźnie, nim wypalił – specjalne zdolności?
Bran zmarszczył brwi.
– Słucham? – zapytał niepewnie.
– Wiem, że nie dysponujesz jeszcze prawdziwą mocą – stwierdził pospiesznie
wampir. – Być może jednak zdarzały się momenty, gdy czyniłeś coś, czego normalny
człowiek nie byłby w stanie uczynić. Gdy naginałeś rzeczywistość zaledwie siłą woli.
Albo gdy złość wyzwoliła w tobie jakąś energię. A może nie złość…? Może coś
zupełnie przeciwnego? Może…
Bran podniósł się gwałtownie od stołu. Jego frustracja sięgnęła zenitu.
– Co się stało? – zdumiał się wampir.
– Wydawało mi się, że to wszystko jakimś cudem będzie znośne, ale
najwyraźniej do ciebie wciąż to nie dociera – syknął człowiek. – Mam dość tych bredni!
Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem przeszedł do holu. Ruszył w stronę
drzwi, ale jeszcze nim zdążył do nich dotrzeć, wampir wyminął go błyskawicznie i
zablokował mu drogę. Nim Bran zdołał cokolwiek powiedzieć lub zrobić, ten sięgnął za
poły peleryny i wydobył z niej sporej wielkości mieszek, po czym otworzył go. Bran
zamarł, przyglądając się jego zawartości. Miał wrażenie, że ilość okrągłych, złotych
monet sprawiła, że ciemny hol rozbłysnął nowym, specyficznym rodzajem światła. Tyle
złota… Przy swojej normalnej pracy zarabiał około dziesięciu sztuk tygodniowo. Ile
znajdowało się ich w tym mieszku…? Pięćdziesiąt? Sto? Prawdopodobnie więcej niż
kiedykolwiek trzymał w dłoniach.
– Twoje złoto… – szepnął miękko Lucan, zbliżając się do niego. Bran z
niemałym trudem przeniósł wzrok na twarz mężczyzny. – Obiecałem ci je i nie
kłamałem. Tyle właśnie dostaniesz za każdy tydzień jaki wytrzymasz w moim
towarzystwie. To chyba nie jest aż taka tortura, by rezygnować z dostatku, prawda…?
Zresztą obiecuję ci, że obowiązek prędko zmieni się w przyjemność… – dodał z
kuszącym uśmiechem.
– Wątpię – wydusił z siebie Bran, wciąż pod wrażeniem tego, co zobaczył.
– Nie potrafię pojąć dlaczego tak bardzo drażni cię to, co mówię – przyznał
Lucan. – Skoro nie masz żadnych wspomnień, skoro uważasz, że to ledwie brednie,
czyż nie łatwiej byłoby przyjąć pieniądze, słuchać mych słów i podśmiewać się z nich
w duchu…? A może po prostu podświadomie czujesz, że mam rację? – zapytał
prowokacyjnie.
– Podświadomie czuję, że jesteś obłąkany – odpowiedział natychmiast Bran.
– Z miłości do ciebie… – Lucan nachylił się nad nim nisko, tak blisko, że chyba
bliżej już być nie mógł. Bran wstrzymał oddech, czując jak przez jego kręgosłup
przebiega przyjemny dreszcz. On był szaleńcem. Skończonym szaleńcem. A jednak
jego blade wargi zdawały się teraz stanowić pokusę nie do zwalczenia. – Może to ci coś
przypomni…
Lucan objął go w pasie, przyciągając go do pocałunku, ale dosłownie na sekundę
przed tym, nim ich usta się zetknęły… Bran nieoczekiwanie zasłonił wargi wampira
dłonią i to na jej wierzchu złożył po chwili krótkie, niemal prowokacyjne w swej naturze
muśnięcie. Lucan zamrugał, wyraźnie zdezorientowany.
– Nie dzisiaj – oznajmił spokojnie Bran, cofając rękę. – I nie nigdy.
Sięgnął do sakiewki i wyjął z jej wnętrza jedną złotą monetę.
– Za moją nadwyrężoną cierpliwość – stwierdził gładko, po czym wyminął wciąż
zaszokowanego wampira i tym razem bez problemu, opuścił jego posiadłość.
Tak jak przypuszczał. To był fatalny pomysł.
Za złotą monetę kupił trochę jedzenia. Powinno im ono starczyć na góra trzy dni
i to przy obecnym, wyjątkowo oszczędnym gospodarowaniu. Abelliowi powiedział, że
niestety znowu mu się nie udało. Widząc zmartwienie brata czuł wyrzuty sumienia, ale
nadal był przekonany, że podjął właściwą decyzję.
Przynajmniej dopóki nie położył się wieczorem do łóżka. Nie mógł zasnąć. Coś
w niemal obsesyjny sposób zaprzątało jego myśli i o dziwo nie były to niepokoje
związane z ich sytuacją finansową. Ba, nie była to nawet niepewność co do kolejnego
kroku wampira, który nie sprawiał wrażenia, jak gdyby zamierzał dać mu spokój. To
było… złoto. Widział je przed swoimi oczyma. Pełną, niewątpliwie ciężką, brzęczącą
sakiewkę… Tak blisko. Tuż na wyciągnięcie ręki. Ileż problemów by rozwiązała…?
Nie tylko nie musiałby się martwić o utrzymanie, ale mógłby zapewnić Abelliowi
znacznie lepsze warunki. Kupić mu nowe książki. Po paru miesiącach może nawet
przeprowadzić się do lepszego miejsca… Oczywiście było to nic innego jak tylko
gdybanie! Rzecz jasna! Przecież nie mógł się w żaden sposób uzależnić od Lucana. Nie
ufał mu w najmniejszym stopniu. I nawet gdyby pominąć wszystko to, co pomiędzy
nimi zaszło… Ha! Tak jak gdyby faktycznie mógł zapomnieć o fakcie, że miał do
czynienia ze swym niedoszłym mordercą! Nawet gdyby jednak jakimś cudem mu się to
udało, to nic by nie zmieniało. Nie lubił go. Nie ze względu na to kim był, nie ze względu
na jego idiotyczne brednie, w które z jakiegoś powodu go mieszał. To było coś innego.
Coś podskórnego, czego Bran nie potrafił do końca wyjaśnić, ale wierzył swoim
przeczuciom. Lucan budził w nim najgorsze skojarzenia.
Mimo to… Wielu skusiłaby perspektywa łatwego zarobku tak dużych pieniędzy.
Zwłaszcza kogoś z przeszłością taką jak Bran. Skłamałby, gdyby stwierdził, że przez
wiele lat pracując ciężko dla rozmaitych kupców i możnych panów, nie myślał o ile
łatwiej byłoby ich okradać. Ale to była przeszłość. Przeszłość, jaką pozostawił daleko
za sobą i za żadne skarby nie zamierzał wracać do podobnego trybu życia. Ta sytuacja
nie uczyniłaby jednak z niego złodzieja. Wszak Lucan sam proponował mu złoto,
prawda? Nawet jeśli bazował na jakże naiwnym założeniu, że Bran jest jego dawnym
kochankiem. To nie Bran go oszukiwał. Wampir oszukiwał sam siebie. Więc… Choć
balansowało to na granicy uczciwości, czyż nie można było przymknąć na to oka i uznać
za właściwe?
Dochodziło południe, gdy ponownie pojawił się u bram posiadłości, czując się
dosłownie tak, jak gdyby przeżywał wczorajszy dzień od nowa. Wampir otworzył go i
zmierzył pełnym zdumienia spojrzeniem.
– No proszę… – rzucił, unosząc kącik ust w lekkim uśmiechu.
– Czy nasz układ nadal będzie ci odpowiadał, jeśli powiem wprost, że chodzi mi
wyłącznie o pieniądze? – wyrzucił z siebie Bran.
– Cóż, to dopiero intrygujące powitanie – zakpił Lucan, po czym zachichotał
cicho. – Oczywiście, że będzie mi odpowiadał. Nie żebym spodziewał się, że przystałeś
na niego z jakiejkolwiek przyczyny. Choć muszę przyznać, iż nigdy nie postrzegałem
cię jako kogoś, kto byłby skłonny sprzedawać swój cenny czas… – dodał, mrużąc oczy.
– To znaczy, może poza naszym pierwszym spotkaniem – rzucił zaraz, wyraźnie nieco
skrępowany. Bran pokręcił głową, wpatrując się w niego bez zrozumienia. O czym on
znów gadał?! – Tak czy inaczej, zawsze ceniłem twoją szczerość, Shar’dil.
Bran posłał mężczyźnie surowe spojrzenie. Ten przyjął je z niezmąconym
uśmiechem.
– Zapraszam – rzucił, wpuszczając Brana do wnętrza posiadłości.
Ruszyli razem wzdłuż ciemnego holu.
– Przyznaję, że z początku fakt, iż reagujesz w ten sposób na wszystko, co mówię
o naszej wspólnej przeszłości budził we mnie frustrację, ale obecnie raczej mnie bawi –
stwierdził pogodnie wampir.
– Mam nadzieję, że zamierzasz dotrzymać naszego układu – rzucił twardo
człowiek.
– Oczywiście… Bran.
– To jedyny sposób, w jaki masz się do mnie zwracać – zaznaczył mężczyzna.
Lucan zachichotał swobodnie.
– Urocze – stwierdził jedynie, nim weszli do salonu.
Dalej wszystko potoczyło się tak jak wczoraj. Bran stwierdził, że nie jest głodny,
więc gospodarz zaproponował mu wino, jednak mężczyzna oznajmił, że chce napić się
wody. Chwilę później ta stała już przed nim, a wampir rozsiadał się wygodnie
naprzeciwko, z kielichem pełnym wina.
– Więc… – zaczął z wolna, mrużąc lekko oczy. – Wydaje mi się, że powinniśmy
zacząć od nowa, skoro już ustaliliśmy nasze… priorytety. Może popełniłem błąd
usiłując… uzyskać od ciebie pewne informacje – stwierdził dyplomatycznie. – Być
może jest coś, o co ty chciałbyś zapytać.
– Owszem – potwierdził Bran.
– Doprawdy? – Lucan sprawiał wrażenie niepomiernie zdziwionego.
Najwyraźniej nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
– Ile masz lat? – rzucił człowiek. Był tego ciekaw. Nigdy w życiu nie spotkał
długowiecznej istoty.
– Hm. Powiedzmy, że gdybyś dopisał do swego wieku jedno zero i tak nie
otrzymałbyś nawet połowy mego żywota. Choć byłbyś jej całkiem blisko... Tyle właśnie
czasu spędziłem w oczekiwaniu na ciebie.
Bogowie… Miał ponad czterysta lat?! Może nawet zbliżał się do pięciuset?! A
jakby tego było mało, od co najmniej dwóch wieków żył w oparciu o jakąś złudę,
wierząc, że pewnego dnia pojedna się ze swoim zmarłym ukochanym? Cóż. Nic
dziwnego, że był szalony.
– Kiedy powiedziałem ci, że wampiry nie są tu mile widziane, wspomniałeś o
jakimś miejscu… – zaczął.
– Altair – podchwycił natychmiast Lucan, a Bran kiwnął głową. – To wyspa.
Potężne, mistyczne królestwo wampirów. Istny raj dla ziemi.
– Dla krwiopijców? – mruknął kąśliwie Bran.
– Dla wszystkich – odparł gładko Lucan, nie przestając się uśmiechać. – Wierz
lub nie, ale Altair zamieszkiwało wielu ludzi, elfów oraz przedstawicieli innych ras i
wszyscy oni wiedli życie lepsze niż większość mieszkańców tego kontynentu wiedzie
na co dzień. Łącznie z tobą. To miejsce było jedynym, co łączyło wampiry. Dowodem
tego jak daleko jesteśmy w stanie dotrzeć, jak wiele potrafimy osiągnąć bez
idiotycznych zabobonów czy ograniczania własnej natury.
– Co to w ogóle znaczy? – rzucił bez zrozumienia Bran.
– Złoto, seks, wino i krew… – powiedział Lucan z lekkim uśmieszkiem, który
zdawał się w sobie skrywać coś na kształt tajemnicy. – Oto była kwintesencja Altair. A
jednak pomimo tego nie staliśmy się barbarzyńcami, jak sugerowali twoi pobratymcy.
Cóż… Dawni pobratymcy. Nasze królestwo było potężne i bardziej rozwinięte od
któregokolwiek z tych, które należały do nich.
– Więc tam właśnie żyłeś? – zapytał Bran.
– Niestety nie – odpowiedział Lucan. – Altair upadło. Jeszcze przed moimi
narodzinami, choć wierz mi, wśród tych, którzy żyją setki, a nawet tysiące lat, te
wspomnienia wciąż są wyjątkowo żywe. Wszystko o czym ci mówię słyszałem z
pierwszej ręki od tych z wampirów, którzy żyli w Altair.
– Więc jak upada tak potężne królestwo? – mruknął sceptycznie Bran.
– Żałośnie – odparł ponuro Lucan. – Przez chciwość ludzi. Zdradę elfów. I
słabość nas samych.
Bran milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tymi słowami.
– Pijesz wyłącznie krew? – zapytał w końcu.
– I wino – stwierdził Lucan z wyraźnym rozbawieniem.
– Chodzi mi o to czy to jedyne czym się żywisz.
– Nie wiesz jak to działa, prawda? – podchwycił Lucan. – Twoi rodacy… Elfy –
poprawił się zaraz, a Bran sapnął z irytacją. – … zwykli mawiać, że krew to nasz
narkotyk. Że picie jej jest barbarzyńskim rytuałem, odbierającym nam resztki godności.
Oczywiście to brednie. Zwykła propaganda, mająca na celu sprawić, byśmy odeszli od
swej natury i z jakiegoś powodu żałowali tego, jakimi nas stworzono.
– A więc nie musisz pić krwi?
– Nie. Jest wielu z nas, którzy się tego wyrzekają, w różnych momentach swej
egzystencji i z różnych powodów. Wtedy zmuszeni są jednak do dość… marnego życia.
Właściwie bliskiego ludziom. Bez urazy – rzucił na widok miny Brana. – Musimy jeść.
Pić. Martwić się o nasz… układ pokarmowy. Tracimy siły. Potrzebujemy wypoczynku
i snu. Pijąc krew wszystkie „naturalne” dla was potrzeby znikają. To ona nas zasila.
Żywiąc się nią nie musimy pić czy jeść czegokolwiek innego, chyba że dla
przyjemności. Jesteśmy szybsi od was. Silniejsi. Mamy doskonałe zmysły. Zgodzisz się
chyba, że to bardziej preferowany stan, czyż nie?
– Wtedy, kiedy rzuciłem w ciebie pochodnią… – zaczął z wolna Bran, a Lucan
skrzywił się wyraźnie. Widać wciąż budziło w nim to nieprzyjemne wspomnienia. I
dobrze. – Zapaliłeś się. Bardzo szybko. A jednak gdy spotkałem cię ponownie, nie
miałeś na sobie żadnych śladów.
– To kolejna zaleta picia krwi – stwierdził Lucan. – Nasze ciała bardzo szybko
się regenerują.
– Więc jak można was zabić? – wypalił Bran.
Wampir zmrużył oczy, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem.
– Nie sądzę, bym chciał cię wdrażać w szczegóły – stwierdził. – Zwłaszcza, że
mam podejrzenia, iż nadal mógłbyś tego chcieć…
– Cóż, tobie zabicie mnie zajęłoby sekundę. Uznałem, że to kwestia uczciwości.
– Sęk w tym, że ja cię nie zabiję – oznajmił stanowczo wampir. – Bo cię kocham.
– Bogowie… – jęknął głucho Bran. – Nawet jeśli faktycznie wierzysz, że jestem
tym twoim elfem, co oczywiście nie ma żadnego sensu, uznajesz, że nie mam
wspomnień, więc mówienie mi podobnych rzeczy…
– Wiem, że na ten moment to nie ma żadnego sensu – pospieszył z wyjaśnieniem
Lucan. – Ale wierzę, że gdy wreszcie sobie przypomnisz, spojrzysz wstecz i
uświadomisz sobie, że za każdym razem, gdy deklarowałem ci coś podobnego,
mówiłem prawdę. – Bran prychnął jedynie, kręcąc głową. – Wiem, że źle to rozegrałem
– przyznał wampir, wzdychając cicho. – Wierz mi, gdybym od początku wiedział lub
choćby przypuszczał, że mnie nie rozpoznasz… Próbowałbym cię poznać. Uwieść.
Rozkochać w sobie i tym sposobem powoli przypominać o tym, co pomiędzy nami było.
– Bran parsknął litościwie. – Och, chcesz powiedzieć, że byś mi nie uległ? – zapytał
wampir z kpiącym uśmieszkiem. – Wątpię. Bardzo wątpię. Jesteśmy naturalnie
przystosowani do tego, by pozyskiwać krew od innych istot. Nie brutalną siłą, choć jest
to możliwe. Subtelność zwykle opłaca się jednak bardziej. Wiem jak wyglądam –
stwierdził z niezmąconą pewnością siebie. – Żaden z twoich brudnych śmiertelników
nie byłby w stanie ze mną konkurować, nawet gdyby bardzo się starał.
Bran przewrócił oczyma. Drażniła go pycha Lucana, choć musiał przyznać, że,
całkiem obiektywnie rzecz ujmując, oczywiście, był wyjątkowo atrakcyjnym
mężczyzną. Skłamałby, gdyby stwierdził, że nie dostrzegł tego już przy ich pierwszym
spotkaniu. I skłamałby, gdyby stwierdził, że nie uległby mu, gdyby kiedyś ich losy
splotły się na jedną noc. Ale skłamałby też twierdząc, że czuł względem niego choćby
nić sympatii, cokolwiek, co miałoby szansę powiązać ich ze sobą na dłużej.
Lucan był szaleńcem. Próżniakiem. I dupkiem.
– Zatrudniłeś tu jakichś służących? – zapytał Bran, chcąc zmienić temat.
– Nie potrzebuję ich.
– Czyżby? Widziałeś jak wygląda to miejsce?
– Ma swój urok – odparł spokojnie Lucan, wzruszając ramionami. – Chciałbyś,
by ktoś krzątał się tutaj, gdy toczymy podobne rozmowy?
– Tak – odparł bez cienia wahania Bran. Być może wtedy czułby się
spokojniejszy.
Lucan nie sprawiał wrażenia, jak gdyby ta odpowiedź mu podpasowała.
– Ach, tak. A chciałbyś znaleźć wykrwawiającą się służkę, która była na tyle
bezczelna, by nas podsłuchiwać…? Choć może nie byłoby tam wiele krwi. Nie lubię jej
marnować – dodał ze złośliwym uśmiechem.
Bran spoglądał na niego lodowato. On znowu to robił. Skoro nie groził już jemu,
starał się pośrednio wymóc na nim odpowiedzialność za innych ludzi, potencjalne,
niewinne ofiary, jak gdyby Bran faktycznie miał nad nim jakąkolwiek kontrolę.
– Doprawdy? – zapytał chłodno, nie zdradzając emocji. – Ile krwi było wokół,
gdy umierał ten twój elf?
Trudno było uwierzyć, by wampir mógł być jeszcze bledszy, ale taki właśnie się
zrobił, ledwie usłyszał to pytanie. Jego twarz stężała wyraźnie. Milczał przez dłuższą
chwilę, jak gdyby starał się znaleźć odpowiednią odpowiedź a może po prostu
pohamować emocje, nim rzucił wreszcie:
– To nie jest temat do żartów.
– Nie żartuję. Pytam.
Kolejna długa chwila ciszy.
– Nie było jej wcale – stwierdził wreszcie Lucan, ledwie słyszalnie.
– Jak to? – zdumiał się Bran.
– Mój dotychczasowy żywot nauczył mnie, że wbrew powszechnemu
przekonaniu, największe tragedie rozgrywają się zwykle bez jej udziału.
– Więc zmarł przez chorobę…? – zapytał z wolna Bran.
– Zmarł… Zmarłeś… – wydusił z siebie Lucan, chyba po raz pierwszy mówiąc
najpierw o swym kochanku w trzeciej osobie. – … usiłując uchronić wszystkich przed
olbrzymim zagrożeniem. To było poświęcenie.
– Nie jestem skory do poświęceń – stwierdził Bran.
– Więc co tu robisz? – zapytał wampir, patrząc mu prosto w oczy.
– Pracuję – odrzekł obojętnie Bran, wzruszając ramionami.
Wampir zaśmiał się cicho. Upił solidny łyk wina, po czym odstawił kielich na
stół.
– Twoje obecne motywy są bez znaczenia – oznajmił beznamiętnie. – Tak jak i
twoje obecne uczucia. Sprawię, że się zmienią.
– Czyżby?
– Owszem. Choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką uczynię.
Minęły dwa tygodnie odkąd zaczął swoją… „pracę”, choć wciąż miał duże
wątpliwości co do tego określenia. Każde inne zdawało się jednak dziwnie niestosowne.
Dzień w dzień chodził do posiadłości tego krwiopijcy, by spędzić z nim kolejne kilka
godzin. Na czym? Cóż, o dziwo nie na pretensjach, walkach, ani tym bardziej dzieleniu
się swoją krwią, czego w skrytości się obawiał, ale temat na szczęście nigdy się nie
pojawił. Zamiast tego, zgodnie z zapowiedziami Lucana, jedli wspólnie posiłki, pili
wino, wychodzili na spacery po mieście, odwiedzali targ, trochę odświeżali posiadłość,
choć nawet przy zdolnościach wampira, na tym etapie był to raczej wysiłek pozbawiony
sensu, i generalnie spędzali czas w swoim towarzystwie. Swoje nastawienie do wampira
Bran mógłby określić jako ostrożne. Jego niechęć przeminęła, aczkolwiek wciąż nie był
pewien co o nim myśleć, o zaufaniu nawet nie wspominając. Lucan miał swoje dobre
momenty. Bywał czarujący, zabawny, miał dużą wiedzę i potrafił się ładnie wysławiać,
więc przyjemnie było słuchać jego opowieści, nawet tych, które zdawały się być z
pogranicza jakiegoś innego, fantastycznego świata, nie zaś rzeczywistości, jaką znał
Bran. Niestety, bywał też arogancki, próżny i nazbyt natarczywy. Mimo wszystko
zdawał się przystosować do nazywania Brana po jego prawdziwym imieniu, choć
zdarzały się momenty, gdy o tym zapominał, a człowiek znów słyszał to drażniące imię.
Czasem, gdy miał dobry humor, puszczał to mimo uszu. Czasem frustrowało go to
niepomiernie i zaczynali kłócić się jak dzieci.
Tak czy inaczej, jego sytuacja się polepszyła. Nie musiał martwić się o pieniądze.
Spędzanie czasu z Lucanem, choć momentami wyczerpujące psychicznie, nie było
męczące w żaden inny sposób, a zatem biło na głowę jego poprzednie profesje. Przez
pierwszych parę dni Bran rozglądał się jeszcze za potencjalną pracą, zatrzymywał się i
pytał o nią po drodze do posiadłości. Później przestał.
Było wczesne przedpołudnie, a on krzątał się po domu, przygotowując do
wyjścia. Ledwie przeszedł do izby, a przywołał go głos brata:
– Bran.
Bran natychmiast do niego podszedł. Dobrzy bogowie, ostatnimi czasy Abellio
spędzał nie tylko dnie, ale i noce na tym przeklętym parapecie. Bran martwił się czy ten
nie dostanie odleżyn.
– Selma zaraz przyjdzie – rzucił, opierając dłoń na plecach brata i przesuwając
go odrobinę, by poprawić jego poduszki.
– Wiem – odparł Abellio. Brzmiał, jak gdyby coś go trapiło. – Powiedziała mi,
że parę dni temu wróciłeś z pieniędzmi.
– Hm? – Bran spojrzał na brata ze zdziwieniem. – Oczywiście. Przecież wiesz,
że zacząłem zarabiać.
– Tak… Ale powiedziała mi, że to było bardzo dużo pieniędzy.
Bran zmieszał się nieco. Swoją poprzednią… pensję, ukrył, zanim ktoś zdążył ją
zauważyć, ale gdy wrócił z ostatnią, Selma jeszcze tu była i niestety poszła za nim, chcąc
o coś go zapytać, więc widziała, ile złota chował. Powiedział jej, że tyle teraz zarabia, a
ona wydawała się szczęśliwa. Nic dziwnego, że Abellio o tym usłyszał, pewnie kobieta
chciała wywołać w nim tą samą reakcję. Bran wiedział jednak, że w pierwszej kolejności
należało spodziewać się czegoś zupełnie innego.
– Nie przejmuj się – rzucił łagodnie, spoglądając bratu prosto w oczy. – Zarabiam
teraz więcej niż wcześniej, ale wcale nie aż tak dużo, wtedy już by nas tutaj nie było –
stwierdził żartobliwie.
Abellio wpatrywał się w niego z uwagą.
– Czym właściwie się zajmujesz…? – zapytał z wolna.
– Powiedziałem ci już przecież. Jestem członkiem służby pewnego lorda.
– Od kiedy służba wiele zarabia? – rzucił cicho Abellio.
Bran zagryzł niepewnie wargę. Okłamywanie brata przychodziło mu ze znacznie
większym trudem niż okłamywanie kogokolwiek innego. Nie chciał tego robić, ale
czasem musiał. Wiedział, że Abellio nie patrzyłby przychylnie na jego nowe zajęcie.
– Lord dla którego pracuję jest bardzo… ekscentryczny – stwierdził z
uśmiechem. – Może wie, że niełatwo znosić jego towarzystwo, więc całkiem sowicie
nam płaci.
– Ekscentryczny? – zaniepokoił się Abellio. – Mam nadzieję, że nie pracujesz dla
kogoś, kto mógłby zrobić ci krzywdę?
– Oczywiście, że nie! – Cóż… – Jest po prostu specyficzny, ale bardzo hojny.
Mnie również trudno było uwierzyć, gdy powiedział mi ile będę zarabiał, ale chyba nie
protestowałbyś na moim miejscu, prawda?
Abellio wciąż patrzył na niego badawczo.
– Nie robisz tego znowu, prawda? – zapytał cicho.
Bran jęknął głucho. Tego się obawiał.
– Oczywiście, że nie – zapewnił.
– Jeśli znowu kradniesz…
– Nie – zaprotestował stanowczo, patrząc bratu prosto w oczy. – Nie kradnę.
Mogę przysiąc na cokolwiek zechcesz. Wiesz, że z tym skończyłem. Obiecałem ci
przecież. Nigdy już do tego nie wrócę.
Abellio sprawiał wrażenie nieco uspokojonego.
– Wiem… – odparł powoli. – Po prostu się martwię. Nie chcę żebyś robił coś
złego.
– Nie masz o co – zapewnił go Bran z lekkim uśmiechem. – Teraz zajmuję się
tylko uczciwą pracą. A ta czasem popłaca, prawda?
Abellio uśmiechnął się blado.
– Chyba.
Taaak…
O ile swoiste żerowanie na złudzeniach pewnego obłąkańca można było nazwać
uczciwą pracą.
Lucan był… Cóż, wciąż próżnym dupkiem, to na pewno. Jednak ostatnimi czasy
Bran zaczynał odkrywać w nim nieco inną stronę i ta strona sprawiała, że człowiek czuł
się niekomfortowo z własnymi odczuciami. Oczywiście, że wampir był przystojnym
mężczyzną. Bran zwrócił na to uwagę już przy ich pierwszym spotkaniu i w żadnym
momencie tego nie negował, bo byłoby to wyjątkowo oczywiste kłamstwo. Sam Lucan
również był doskonale poinformowany o tym fakcie, ba, zdawał się wyjątkowo lubić o
tym przypominać. Bran powoli dostrzegał w nim jednak coś jeszcze. Być może był to
po prostu urok osobisty. Może swoisty magnetyzm. Tak czy inaczej, było to coś, co
sprawiało, że bliskość wampira zaczynała wywierać na człowieka wpływ, do jakiego
ten za nic nie chciałby się przyznać.
W niczym nie pomagało, że Lucan miał specyficzny sposób zachowywania się
w jego obecności. O ile nie dzielił ich stół i pech chciał, że akurat stali blisko siebie,
rozmawiając, ten zwykle nachylał się nad nim nisko. Tak nisko, że Bran niemal czuł
jego oddech na swoich ustach. Niekiedy palce wampira muskały delikatnie jego szyję,
przesuwały się gładko po tętniącej życiem żyle, by ostatecznie skończyć na obojczyku
mężczyzny, nie bacząc na jego koszulę. Bran nawet nie potrafiłby zliczyć, ile razy
odpychał jego dłoń. I, choć do tego trudniej było mu się przyznać, nie potrafił także
zliczyć ile razy mu na to pozwalał. Mało tego. Jeśli gdzieś razem szli, nawet przechodzili
z pomieszczenia do pomieszczenia, wampir bardzo często pozwalał sobie ułożyć dłoń
na jego plecach czy biodrze. Raz zdarzyło mu się nawet położyć ją niżej, ale Bran nie
miał wątpliwości, że po jego zdecydowanej odpowiedzi, Lucan nieprędko pozwoli sobie
na podobną śmiałość. Wszystko to przebijała jednak sytuacja, gdy Bran, podczas
porządków lub innych czynności, był z jakiegoś powodu odwrócony do wampira
plecami. Ten podchodził do niego i niespiesznym gestem, przesuwał palcami wzdłuż
jego kręgosłupa. I to… To było chyba najbardziej zaskakujące i elektryzujące uczucie,
jakiego Bran kiedykolwiek doświadczył.
Oczywiście starał się zachować przy nim zimną krew i niczego po sobie nie
pokazywać. Nie chciał mu dawać choćby odrobiny satysfakcji. Zresztą, nie był
zainteresowany. Prawda? Prawda…? Och, dobrze, może trochę. Może czasami.
Zwłaszcza w tych momentach, gdy choć przez sekundę czuł jego chłodne dłonie na
swojej skórze i zastanawiał się, jak by to było, gdyby te zsunęły się niżej… I jeszcze
niżej… I jeszcze… Nie przyznałby się do tego nawet na torturach, ale Lucan go
podniecał. Kusił. Tak, to chyba było bardziej adekwatne słowo. I choć Bran starał się z
tą pokusą walczyć, zdawało się, że wynik tego starcia jest już przesadzony. A fakt, że
nie odwiedzał już, jak to mówił Lucan, swojego „brudnego człowieka”, zdecydowanie
niczego w tej kwestii nie ułatwiał…
To był dzień jak każdy inny. Z racji tego, iż zdecydowali się rozejrzeć po
pomieszczeniach na piętrze, Bran trafił do niewielkiego biura. Siedział teraz przy
drewnianym biurku, mając przed sobą niewielką skrzynkę, którą znalazł w jednej z jego
szuflad, i z ciekawości przeglądał znajdujące się w niej listy. Nie umiał zbyt dobrze
czytać. Abellio starał się go nauczyć i kłamstwem byłoby stwierdzenie, że sama nauka
przychodziła mu z dużym trudem, jednak gdy był dzieckiem zdawało mu się to nudne i
do niczego niepotrzebne. Cóż… W sumie jego opinia na tej temat nie uległa zasadniczej
zmianie. Potrafił rozpoznawać litery, ale zwykle potrzebował dłuższej chwili, by je ze
sobą połączyć i odczytać kolejne słowa, a w końcu i całe zdania. Dlatego teraz
poszukiwał jedynie słów, które były mu najbardziej znajome i zwyczajnie rzucały się w
oczy, ciekaw tego, jakie wieści lord Arlah, który prawdopodobnie zmarł, jeśli zostawił
tu to wszystko, otrzymywał w listach.
Usłyszał kroki, ale jeszcze nim zdążył się odwrócić, poczuł kogoś tuż przy sobie
i zaraz ten ktoś nachylił się nad nim, obejmując go od tyłu i przesuwając lekko nosem
po jego szyi. Bran drgnął zauważalnie.
– Co robisz? – zapytał spokojnie Lucan.
– Czytam – odparł lakonicznie człowiek.
– Och…? Nie wiesz, że to niegrzeczne przeglądać cudzą korespondencję? –
rzucił żartobliwie wampir.
– A ty, że to niegrzecznie kogoś obmacywać? – odparował natychmiast Bran.
– Powiedz mi jeszcze, że ci się to nie podoba – parsknął Lucan.
– Oczywiście, że nie.
– Oczywiście – zakpił wampir. – Wiesz, że twój zapach doprowadza mnie do
obłędu…?
Bran przewrócił oczyma.
– Przykro mi cię o tym informować, ale etap obłędu jest już dawno za tobą.
Lucan zachichotał, nie sprawiając wrażenia jakkolwiek zniechęconego.
– Może… Ale słowo daję, z dnia na dzień pachniesz coraz lepiej… Coraz
bardziej… apetycznie.
Człowiek zerknął na niego przez ramię z niepokojem.
– Wiesz co? Z dwojga złego wolę być twoją seksualną niż kulinarną fantazją.
– Z dwojga złego? Och, proszę. Naprawdę chcesz udawać, że ani trochę ci to nie
schlebia? Że w ogóle cię nie interesuję?
– Nie udaję – zaoponował szorstko Bran, niestety zupełnie nieszczerze.
– Więc dlaczego reagujesz na mnie w ten sposób…? – zapytał cicho Lucan. Jego
usta musnęły delikatnie szyję mężczyzny, a dłonie zaczęły niespiesznie zsuwać się po
jego ramionach.
– Bo nie jestem z kamienia? – Bran poruszył się lekko, czując przebiegające
przez jego ciało dreszcze i gromadzące się w podbrzuszu ciepło. – Oczywiście, że
reaguję, gdy ktoś mnie dotyka…
– Cóż… W takim razie chyba muszę dotykać cię bardziej…
Bran raptownie wyplątał się z uścisku mężczyzny i zerwał się z miejsca, unosząc
dłonie, by jasno dać mu do zrozumienia, że ten ma się trzymać od niego z daleka.
Wampir zmrużył oczy i z lekkim uśmieszkiem ruszył w jego stronę. Człowiek zaczął
się więc cofać, aż nazbyt doskonale wiedząc, że lada moment wejdzie w ścianę.
– Jak wiele potrzeba, byś wstydliwie zasłaniał swe spodnie, byle tylko nie dać mi
satysfakcji…? – rzucił prowokacyjnie Lucan.
– Zamknij się – burknął Bran i to był właśnie ten moment, gdy jego plecy
zetknęły się z twardą powierzchnią.
– Dlaczego walczysz tak mocno, byle tylko upierać się w tym żałosnym
twierdzeniu, że wcale ci się nie podobam? – zapytał wampir, stając tuż przed nim.
– Może dlatego, że to prawda.
– Nie. Obaj wiemy, że nie. Masz na mnie ochotę – rzucił Lucan z wyjątkowym
zadowoleniem.
– Och? Dobrze, że marzenia nic nie kosztują, bo na tym etapie nawet ty byłbyś
już spłukany.
Lucan zaśmiał się w głos, po czym zbliżył się do człowieka, pokonując resztki
dzielącego ich dystansu.
– Muszę przyznać, że lubię cię w twoim nowym, ludzkim, bezczelnym wydaniu
– rzucił, w szerokim uśmiechu ukazując swe długie kły.
– Odsuń się – rzucił ostrzegawczo Bran, czując jak jego serce przyspiesza.
– Zdajesz sobie sprawę, że w tym miejscu jest aż siedem sypialni? – szeptał
prowokacyjnie Lucan, patrząc mu prosto w oczy. Bran chciał wytrzymać to spojrzenie,
ale czuł jak na jego twarz wpełzają zdradliwe rumieńce. Gdy odwrócił wzrok, wampir
zachichotał z rozbawieniem. – Jedna z nich należy do samego pana domu. Sprawdzałem
wczoraj tamtejsze łóżko. Zakurzone, ale wyjątkowo wygodne… Moglibyśmy się tam
udać… I zacząć jakże rozkoszny proces przypominania sobie… – oznajmił, by zacząć
przesuwać palcami wzdłuż klatki piersiowej mężczyzny. Bran odkaszlnął cicho,
strącając jego dłoń. – Och, tak… – Lucan nachylił się nad nim nisko. – Przypomniałbym
ci, jak smakują moje usta… – wyszeptał z ustami tuż przy ustach człowieka. – Ile
rozkoszy może dać ci mój dotyk… Jakie dźwięki wydaję z siebie, gdy doprowadzasz
mnie do szczytu…
Bran zaniemówił na dłuższą chwilę, wpatrując się wprost w te hipnotyzujące,
ciemne oczy, nim wreszcie, jakimś cudem, znalazł w sobie pokłady determinacji, aby
wydusić z siebie:
– Po prostu się odsuń, dobrze?
Lucan zachichotał z rozbawieniem, o dziwo spełniając jego polecenie.
– Zdajesz sobie sprawę, że wyświadczam ci przysługę, prawda?
– Przysługę? – prychnął Bran.
– Oczywiście. Jak już powiedziałem, ciągnie cię do mnie. Do tego stopnia, że
prędzej czy później sam, w przypływie pożądania, nie wytrzymasz i zwyczajnie się na
mnie rzucisz. Uwodzę cię po to, by oszczędzić ci późniejszego wstydu, do którego tak
uparte istoty jak ty podobne sytuacje zawsze doprowadzają. Krótko mówiąc daję ci
powód do stwierdzenia, że wszystko było po prostu moją winą i uległeś moim urokom…
Och, to zbyt duże wyznanie? Więc mógłbyś nawet powiedzieć, że zrobiłeś mi
przysługę… Albo, że zwyczajnie musisz zrealizować swoje potrzeby… Albo…
– Dziękuję bardzo, swoje „potrzeby” jestem w stanie realizować bez ciebie –
wtrącił szorstko Bran.
– Doprawdy? – zakpił wampir. – Nie masz nikogo innego.
– Czyżby?
– Nie próbuj wzbudzać we mnie zazdrości. Wiem, że nie spotykasz się już z tym
twoim kowalem.
– Nie możesz śledzić mnie przez cały czas – zauważył Bran.
– I nie robię tego – odparł gładko Lucan.
Zaraz… Więc skąd…?
Hm. To było więcej niż tylko niepokojące.

Podobne dokumenty