Czytaj całość.

Transkrypt

Czytaj całość.
Siedem błędów ekonomicznych
Pewien komentator wiadomości zauważył, że „na każde pół tuzina
ekonomistów przypada zazwyczaj mniej więcej sześć różnych wizji
polityki”.
Wydaje się, że rzeczywiście tak jest! Jeśli ekonomia jest „nauką”, to dlaczego ignoruje
precyzję, pewność oraz względną jednomyślność opinii, które charakteryzują tak
wiele innych nauk – na przykład fizykę, chemię i matematykę?
Skoro prawa ekonomii i ludzkiego działania istnieją i są niezmienne, dlaczego więc
ekonomiści przedstawiają całą gamę spraw o kluczowym znaczeniu, nie kierując się
żadnymi regułami? Ekonomista A walczy o obniżenie podatków, podczas gdy
ekonomista B preferuje ich wzrost. Ekonomista C przekonuje o ochronie taryf
celnych, zaś Ekonomista D domaga się wolnego handlu. Kolejny ekonomista
proponuje socjalizację, jemu zaś sprzeciwia się jeszcze inny, który z kolei popiera
gospodarkę rynkową. Doprawdy, jeżeli jest cokolwiek, co do czego wszyscy
ekonomiści są zgodni, to chyba tylko fakt, że nie zgadzają się ze sobą.
Być może cynik spojrzy na tę ekonomiczną Wieżę Babel i potępi naukowe badania
nad czymkolwiek związanym z ekonomią. Byłoby to jednak nieuczciwe w stosunku do
wielu
odwiecznych
prawd,
które
rzeczywiście
istnieją
na
polu
ludzkiego
współdziałania na rynku. Co więcej, taki pogląd można by nazwać „miganiem się”. Nie
oferuje on żadnego wiarygodnego wytłumaczenia dla chaosu ani żadnych porad dla
oddzielenia tego, co jest poprawne od tego, co niepoprawne.
Mimo to istnieją sposoby na „szaleństwo” ekonomistów. Fakt, że wszyscy oni nie
myślą tak samo, da się wytłumaczyć. Od czego moglibyśmy zacząć?
Po pierwsze, ekonomia po prostu nie jest fizyką, chemią, albo matematyką. Jest to
badanie ludzkiego działania, zaś ludzie nie są zaprogramowanymi robotami. Tak,
pewne niezmienne prawa natury naprawdę istnieją, ale jedno z nich jest takie, że
ludzie – wszyscy i każdy z osobna – są organizmami kierowanymi wewnętrzną
motywacją, twórczymi, interesownymi. Można ich uszeregować od łagodnego do
wybuchowego, od potulnego do śmiałego, od zadowolonego z siebie do ambitnego, od
zdolnego do nie-aż tak-zdolnego. Jak zauważył ponad dwieście lat temu Adam Smith:
„Na wielkiej szachownicy ludzkiego społeczeństwa każdy element ma swoją własną
zasadę ruchu, zupełnie inną od tego, co władza ustawodawcza chciałaby mu
narzucić”.
1
Owa nieodłączna zmienność może z łatwością zrodzić rozdźwięk pośród tych, którzy
się jej przyglądają, i równie łatwo zadać kłam przewidywaniom tych, którzy są
wystarczająco śmiali, by uzasadniać zaistniałą sytuację w sposób matematyczny.
Ekonomiści, którzy przecież sami są jednostkami, będą mieli różne systemy wartości i
osądy etyczne. Socjalista będzie różnił się w kwestii polityki od libertarianina. Mogą
oni nawet uzgodnić rezultat tej polityki, podczas gdy nie będą zgadzać się co do tego,
czy ów rezultat jest „dobry” czy też „zły.” Ludzie, którzy działają w dobrej wierze i
poszukują prawdy, jednakże operują rozbieżnymi przesłankami etycznymi, często
dochodzą do rozbieżnych wniosków.
W dodatku ekonomiści mogą być niezgodni, ponieważ dysponują danymi, które się
różnią lub są niewystarczające, albo też zupełnie nierzetelne.
Poniżej przedstawię kilka, ale z pewnością nie wszystkie, powody, dla których dobrzy
ekonomiści mogą się ze sobą nie zgadzać. Jednakże celem tego eseju jest znalezienie
przyczyn zamieszania w ekonomii gdzie indziej. Krótko mówiąc, ekonomiści
sprzeczają się, ponieważ, jak zwięźle ujął to Henry Hazlitt, „Ekonomię nawiedza
więcej błędów niż jakąkolwiek inną znaną człowiekowi naukę” (wyróżnienie kursywą
słowa „błędów” zostało poczynione przeze mnie).
Czy jest coś takiego, jak „zła ekonomia?” No pewnie, że jest, tak samo, jak jest dobra i
zła instalacja hydrauliczna. Jeżeli przez „złą ekonomię” rozumie się propagowanie
fałszywego rozumowania, błędnych założeń i tandetnych intelektualnych produktów,
wówczas komentarz Hazlitta powinien być uznawany za święte prawo!
Być może jest to nadmierne uproszczenie, ale sądzę, że istotę „złej ekonomii” można
ująć w następujących siedmiu błędach. Każdy z nich jest pułapką, którą dobry
ekonomista skrupulatnie ominie.
1. Błąd wspólnych terminów.
Przykłady wspólnych określeń to: „społeczeństwo”, „wspólnota”, „naród”, „klasa” i
„my”. Ważne, by zapamiętać, że są to abstrakcje, wymysły wyobraźni, nie zaś żyjące,
oddychające, myślące i działające byty. Ujęty tu błąd polega na mniemaniu, że
kolektyw rzeczywiście jest żyjącym, oddychającym, myślącym i działającym bytem.
Dobry ekonomista rozpoznaje, że jedynym takim bytem jest osoba. Źródłem
wszelkiego ludzkiego działania jest jednostka. Inni mogą wyrażać zgodę na czyjeś
2
działanie lub nawet w nim uczestniczyć, ale wszystko, co w konsekwencji się wydarzy,
można przypisać jedynie poszczególnym, identyfikowalnym jednostkom.
Pomyśl tylko: czy mogłaby w ogóle istnieć abstrakcja zwana „społeczeństwem”, gdyby
wszystkie jednostki zniknęły? Oczywiście, że nie. Innymi słowy, wspólny termin w
rzeczywistości nie istnieje niezależnie od konkretnych osób, które się na niego
składają.
Aby ekonomiści uniknęli błędu wspólnych terminów, absolutnie niezbędne jest
określenie jego źródeł i wpływu, a nawet przyczyn i skutków. Ten, kto tego nie zrobi,
ugrzęźnie w horrendalnych uogólnieniach. Przypisze uznanie albo potępienie do
nieistniejących bytów. Zignoruje właśnie te prawdziwe działania (indywidualne
działania), jakie mają miejsce w dynamicznym świecie wokół niego. Może on nawet
mówić o „gospodarce” prawie, jak gdyby to był człowiek dużych rozmiarów, który
grywa w tenisa i jada na śniadanie płatki zbożowe.
2. Błąd kompozycji.
Ten błąd także dotyczy jednostek. Utrzymuje, że to, co jest prawdziwe dla jednej
jednostki, będzie prawdziwe dla wszystkich innych.
Często podawano przykład widza, który wstaje podczas meczu piłki nożnej. To
prawda, że będzie on mógł widzieć lepiej, ale jeżeli wszyscy pozostali także wstaną,
dla wielu indywidualnych widzów widok prawdopodobnie pogorszy się.
Fałszerz, który drukuje milion dolarów, na pewno zapewni sobie korzyść (jeżeli nie
zostanie schwytany), jednakże jeżeli wszyscy staniemy się fałszerzami i każdy z nas
wydrukuje milion dolarów, oczywisty jest raczej zupełnie inny skutek.
W wielu podręcznikach do ekonomii jest mowa o rolniku, który jest lepiej sytuowany,
ponieważ ma rekordowy plon, ale może już nie być lepiej sytuowany, jeżeli każdy
rolnik będzie miał taki zbiór. Sugeruje to powszechne rozpoznanie błędu kompozycji,
jednak faktem jest, że ów błąd nadal się szerzy.
Dobry ekonomista nie przykłada zbyt wielkiej wagi do szczegółów, ale rozumie ogólną
sytuację; jest on świadomy całego „obrazka”.
3. Błąd stwierdzenia, że „pieniądze są bogactwem”.
XVII-wieczni merkantyliści wynieśli ten błąd na szczyt narodowej polityki. Wciąż
3
nachyleni nad układaniem w stosy zasobów złota i srebra, toczyli wojny z sąsiadami i
grabili ich skarby. Skoro Anglia była bogatsza niż Francja, według merkantylistów
działo się tak dlatego, że Anglia miała w swoim posiadaniu cenniejsze metale, które
zwykle były znaczące dla królewskich skarbców.
Ów niemądry pogląd obalił Adam Smith w swoim Bogactwie Narodów (The Wealth
of Nations). Ludzie są zamożni do tego stopnia, do jakiego posiadają dobra i usługi,
nie zaś pieniądze, oświadczył Smith. Wszystkie pieniądze świata - papierowe czy
metalowe – nie zmienią faktu, że człowiek głoduje, jeżeli dobra i usługi nie są
dostępne.
Błąd „pieniądze są bogactwem” jest utrapieniem wynikającym z bzika na punkcie
waluty. Od czasów Johna Lawa do Johna Maynarda Keynesa wielkie populacje w
pogoni za tą iluzją przesadnie zawyżały poziom cen w gospodarce, popadając w ruinę.
Nawet dzisiaj słyszymy lamenty typu „potrzebujemy więcej pieniędzy”, chociaż
monetarne władze rządowe produkują pieniądze masowo w liczbach rzędu
dwucyfrowego.
Dobry ekonomista rozpozna, że tworzenie pieniędzy nie jest drogą na skróty do
bogactwa. Jedynie produkcja cennych dóbr i usług na rynku, który odzwierciedla
życzenia konsumenta, może złagodzić ubóstwo i rozpropagować powodzenie.
4. Błąd produkcji ze względu na nią samą.
Chociaż produkcja jest niezbędna do konsumpcji, nie kładźmy przysłowiowego wozu
przed koniem. Produkujemy po to, abyśmy mogli konsumować, nie odwrotnie.
Pisanie i nauczanie sprawia mi przyjemność, ale jeszcze przyjemniej spędzam czas
opalając się w Acapulco. Pracowałem, by stworzyć ten artykuł i nauczać zawartych w
nim zasad na moich zajęciach, zamiast najpierw wybrać się do Acapulco, ponieważ
wiem, że to jest jedyna droga, którą kiedykolwiek wyjadę poza stan Michigan. Pisanie
i nauczanie są środkami; wygrzewanie się w słońcu Acapulco jest celem.
Wolna gospodarka to dynamiczna gospodarka. Jest ona miejscem „twórczego
zniszczenia”, jak określił to ekonomista Joseph Schumpeter. Nowe pomysły zastępują
stare pomysły, nowe produkty i metody zajmują miejsce starych produktów i metod,
zaś zupełnie nowe przemysły czynią przestarzałymi dawne.
Dzieje się tak, ponieważ produkcja musi stale zmieniać kształt, by dostosować się do
zmieniającego się kształtu żądań konsumenta. Jak napisał Henry Hazlitt, „pozwolić
4
umrzeć umierającym przemysłom jest równie konieczne dla zdrowia dynamicznej
gospodarki, jak pozwolić wzrastać rosnącym przemysłom”.
Zły ekonomista, który pada ofiarą tego starodawnego błędu, jest jak sławny faraon,
który myślał, że budowanie piramid było zdrowe samo w sobie i z siebie; albo polityk,
który promuje grabienie liści tam, gdzie nie ma żadnych liści do zgrabienia, tylko po
to, by ludzie byli „zajęci”.
Wydaje się, że zawsze, kiedy przemysł popada w kłopoty, jacyś ludzie wykrzykują, że
trzeba go ochronić „za wszelką cenę”. Wpompowaliby miliony albo miliardy dolarów
w subwencje dla przemysłu, aby tylko nie usłyszeć negatywnych opinii rynku. Zły
ekonomista przyłączy się do chóru i zignoruje szkodliwy wpływ, który dotknie
konsumenta.
Z kolei dobry ekonomista nie pomiesza celów ze środkami. Rozumie on, że produkcja
jest ważna tylko dlatego, iż konsumpcja jest jeszcze ważniejsza.
Chcesz zobaczyć, jak funkcjonuje przykład tego błędu? Wystarczy przywołać liczne
sugestie dotyczące tego, by nie dopuszczać do zakupu przez konsumentów japońskich
aut w celu „ochrony” amerykańskiego przemysłu samochodowego przed konkurencją.
5. Błąd „darmowego lunchu”.
Ogród Edenu jest sprawą odległej przeszłości, jednak niektórzy ludzie (a nawet
niektórzy ekonomiści) czasami myślą i działają, jak gdyby ekonomiczne dobra można
było nabywać bez ponoszenia żadnych kosztów. Jednakże ekonomista Milton
Friedman ostrzegał wielokrotnie, że „nie ma takiej rzeczy jako darmowy lunch!”
Jakiś element tego błędu zawiera w sobie każdy plan typu „coś za nic” i większość
planów typu „wzbogać się szybko”. Niech nie będzie co do tego żadnych wątpliwości:
jeżeli sprawa dotyczy ekonomii, zawsze ktoś płaci!
Ważna adnotacja dotyczy tutaj wydatków rządu. Dobry ekonomista rozumie, że z
natury rząd nie może dać nic oprócz tego, co najpierw weźmie. „Darmowy” park dla
Midland w stanie Michigan jest parkiem, za który w rzeczywistości płacą miliony
amerykańskich podatników (łącznie z mieszkańcami Midland).
Mój znajomy pewnego razu powiedział mi, że wszystko co powinno się wiedzieć o
ekonomii to: „Ile to będzie kosztowało i kto za to zapłaci?”. Sedno wszelkich porad dla
ekonomisty można ująć w następujących słowach: nie bądź powierzchowny w swoim
myśleniu!
5
6. Błąd krótkiego dystansu.
W pewnym sensie ten błąd jest streszczeniem poprzednich pięciu.
Niektóre działania wydają się korzystne na krótką metę, jednak na dłuższą metę
powodują katastrofę; wymieńmy kilka z nich: nadmierne picie, szybka jazda,
wydawanie pieniędzy na oślep oraz drukowanie pieniędzy. Znów zacytujmy w tym
miejscu czcigodnego Henry’ego Hazlitta: „Zły ekonomista widzi tylko to, co
natychmiast „kłuje w oczy”; dobry ekonomista patrzy dalej. Zły ekonomista widzi
tylko bezpośrednie konsekwencje proponowanej drogi; dobry ekonomista spogląda
też na dalsze i pośrednie konsekwencje”.
Politycy, którzy starają się wygrać kolejne wybory, często popierają politykę, która
wytwarza korzyści na krótką metę kosztem przyszłych nakładów. Szkoda, że
niejednokrotnie poparcia udzielają im ekonomiści, który powinni wiedzieć lepiej.
Dobry ekonomista nie ma „klapek na oczach” ani nie jest krótkowzroczny. Rozpiętość
czasu, którą rozważa, jest długa i elastyczna, nie zaś krótka i niezmienna.
7. Błąd ekonomii w oparciu o przymus.
Dwieście lat od czasu Adama Smitha niektórzy ekonomiści nadal nie nauczyli się
stosowania podstawowych zasad dotyczących ludzkiej natury. Ci ekonomiści mówią o
„powiększaniu
produkcji”,
jednak
zalecają
raczej
kij
niż
marchewkę,
by
wyegzekwować wykonanie pracy.
Ludzie są istotami społecznymi, które osiągają postęp, jeżeli ze sobą współpracują.
Współpraca zaś implikuje klimat wolności dla każdego indywidualnego człowieka, by
mógł on spokojnie zmierzać do zaspokojenia swych własnych interesów bez lęku
przed represjami. Umieśćmy człowieka w zoo albo w ciasnym ubraniu, a jego twórcza
siła rozproszy się.
Dlaczego Thomas Edison wymyślił żarówkę? Nie dlatego, że jakiś planista mu to
nakazał!
Dlaczego niewolnicy nie produkują wspaniałych dzieł sztuki, szwajcarskich zegarków
albo samolotów odrzutowych? Jest to raczej oczywiste, nieprawdaż?
6
Spójrz dziś na świat dookoła, a zobaczysz, do czego zmierzam. Porównaj Północną
Koreę z Koreą Południową, Czerwone Chiny z Tajwanem lub Hong Kongiem, albo też
wschodnie Niemcy z zachodnimi Niemcami.
Posiadając tak przytłaczający dowód przeciwko utrwalaniu przymusu, można by
pomyśleć, że przymus będzie miał nielicznych stronników. Jednakże jest wielu
ekonomistów tu, w kraju, i za granicą, którzy nawołują do upaństwowienia
przemysłu, kontroli pensji i cen, konfiskatoryjnego opodatkowania, a nawet
całkowitego zniesienia własności prywatnej. Pewien wybitny były senator Stanów
Zjednoczonych oświadczył, że „tym, czego potrzebuje ten kraj, jest ingerencja w
gospodarkę armii, marynarki wojennej oraz sił powietrznych”.
Jest takie stare porzekadło, które cieszy się ostatnio nowym rozgłosem. Mówi ono:
„Jeżeli coś popierasz, dostajesz tego więcej; jeżeli czegoś nie pochwalasz, dostajesz
tego mniej”. Dobry ekonomista rozumie, że jeżeli chcesz, aby piekarz upiekł większy
placek, nie bijesz go i nie kradniesz jego mąki.
Podsumowując, nie mamy tu co prawda ostatecznego rozwiązania problemu chaosu w
ekonomii, ale przynajmniej wiemy od czego zacząć. Osobiście jestem przekonany, że
dobra ekonomia jest więcej niż możliwa. Jest ona niezbędna, zaś osiągnięcie jej
rozpoczyna się od wiedzy o tym, na czym polega zła ekonomia.
Lawrence W. Reed
Autor jest prezydentem Foundation for Economic Education w Nowym
Jorku a także prezesem Mackinac Center for Public Policy w stanie
Michigan.
Siedem błędów ekonomicznych
W 1980 roku zacząłem interesować się ekonomią. Ponieważ jako student
wyższej uczelni radziłem sobie marnie z tym przedmiotem, tak naprawdę
nie wiedziałem nic o myśli ekonomicznej, z wyjątkiem różnych ludowych
opowiastek, które krążyły w gazetach. Jednakże wybory prezydenckie w
1980 roku, ostatnie, podczas których dyskutowano o aktualnych
zagadnieniach ekonomicznych, takich, jak znaczenie „prawa rynku
Saya”, wzbudziły moje zainteresowanie.
7
(Nie musimy się więcej niepokoić o to, że politycy rzucą nam intelektualne wyzwanie.
W imię „pobudzania” gospodarki postanowili oni zaoferować nam jako politykę
gospodarczą to, co Robert Higgs nazywa „wulgarnym Keynesizmem”.)
W 1981 roku zacząłem prenumerować miesięcznik „The Freeman”, z którym
zaznajomił mnie ekonomista William H. Peterson. W kwietniu owego roku wiodącym
artykułem był tekst „7 błędów ekonomicznych” autorstwa młodego profesora
nazwiskiem Lawrence Reed, który obecnie jest prezesem FEE. Sam artykuł był
prosty. W odróżnieniu od tego, co można by przeczytać w najnowszym wydaniu
amerykańskiego „Economic Review”, ta publikacja rzeczywiście miała sens. Co
więcej, częściowo jej głębia tkwiła w prostocie; był tu komentarz, który prezentował
zasady myśli ekonomicznej w sposób, który nie tylko był spójny, ale też obalał
ogromną większość współczesnej literatury ekonomicznej, która wydaje się
rozkoszować jednym błędem za drugim.
Chociaż artykuł „7 błędów ekonomicznych” ukazał się prawie trzy dekady temu,
niemniej jednak ma on obecnie znaczenie większe niż kiedykolwiek. Dlatego też
przez kolejnych siedem tygodni będę analizować każdy z tych błędów. Każdy błąd
zestawiać będę z aktualną polityką rządową, by wykazać, że te błędy nadal nam
towarzyszą, a nawet są nam narzucane, ze szkodą dla każdego, kto czyta te słowa.
W tym tygodniu zajmę się wprowadzeniem i zagadnieniami wstępnymi. Reed
przedstawia to w następujący sposób:
Po pierwsze, ekonomia po prostu nie jest fizyką, chemią, albo matematyką. Jest to
badanie ludzkiego działania, zaś ludzie nie są zaprogramowanymi robotami. Tak,
pewne niezmienne prawa natury naprawdę istnieją, ale jedno z nich jest takie, że
ludzie – wszyscy i każdy z osobna – są organizmami kierowanymi wewnętrzną
motywacją, twórczymi, interesownymi. Można ich uszeregować od łagodnego do
wybuchowego, od potulnego do śmiałego, od zadowolonego z siebie do ambitnego, od
zdolnego do nie-aż tak-zdolnego. Jak zauważył ponad dwieście lat temu Adam Smith,
„Na wielkiej szachownicy ludzkiego społeczeństwa każdy element ma swą własną
zasadę ruchu, zupełnie inną od tego, co władza ustawodawcza chciałaby mu
narzucić.”
Owa nieodłączna zmienność może z łatwością zrodzić rozdźwięk pośród tych, którzy
się jej przyglądają, i równie łatwo zadać kłam przewidywaniom tych, którzy są
wystarczająco śmiali, by uzasadniać zaistniałą sytuację w sposób matematyczny.
8
W tych dwóch akapitach Reed zdołał zająć się kilkoma truizmami dotyczącymi myśli
ekonomicznej – truizmami, które wydają się umykać uwadze większości zawodowych
ekonomistów (niestety). Pierwszy jest taki, że naprawdę istnieją „niezmienne” prawa
ludzkiego działania, co oznacza, że są też niezmienne prawa ekonomii. Dlatego też
dobra ekonomia ma być aprioryczna, jeśli chodzi o sposób analizowania przez nas
zjawisk ekonomicznych. Mianowicie, kiedy rządy usiłują stosować politykę taką, jak
kontrole cen, które naruszają prawa ekonomii, wiemy już jakie będą rezultaty.
Po drugie, wysiłki akademickich ekonomistów, by ująć wszystkie zjawiska
ekonomiczne w postaci równań matematycznych, są w najlepszym wypadku
niewłaściwe, zaś w najgorszym - szkodliwe. Zastosowanie matematyki w ten sposób
nie tylko sprawia, że trudniej jest zrozumieć przedkładane przez ekonomistów
argumenty, ale także oznacza, że wnioski, jakie zostaną wyciągnięte, będą
prawdopodobnie niewłaściwe, biorąc pod uwagę fakt, że zazwyczaj ludzkie działanie
nie przebiega z matematyczną precyzją. (jak kiedyś napisał Henry Hazlitt, jeżeli
matematyczne równanie nie jest dokładne, to jest ono „oszustwem”.)
Tak więc, kiedy będę przytaczać tekst „7 błędów ekonomicznych”, będziemy mogli
również dokładnie zobaczyć, w jaki sposób aktualni decydenci naruszają podstawowe
zasady logiki ekonomicznej. Sądzę, że będzie to interesujące.
William Anderson
Błąd wspólnych terminów
W poprzednim artykule pisałem o klasycznym tekście Lawrence’a Reeda „7 błędów
ekonomicznych,” który ukazał się numerze miesięcznika „The Freeman” z kwietnia
1981 roku. Jak już wcześniej zauważyłem, naprawdę nie ma lepszego komentarza do
aktualnej sceny polityki gospodarczej niż ów artykuł, który zasługuje na to, aby
przeczytać go ponownie, szczególnie biorąc pod uwagę najnowsze rządowe propozycje
„pobudzenia” naszej konającej gospodarki. W tym tygodniu przeanalizuję pierwszy
błąd, czyli „błąd wspólnych terminów”. Reed wyjaśnia: Przykłady wspólnych określeń
to: „społeczeństwo”, „wspólnota”, „naród”, „klasa” i „my.” Ważne, by zapamiętać, że
są to abstrakcje, wymysły wyobraźni, nie zaś żyjące, oddychające, myślące i działające
byty. Ujęty tu błąd polega na mniemaniu, że kolektyw rzeczywiście jest żyjącym,
oddychającym, myślącym i działającym bytem.
9
Dobry ekonomista rozpoznaje, że jedynym takim bytem jest osoba. Źródłem
wszelkiego ludzkiego działania jest jednostka. Inni mogą wyrażać zgodę na czyjeś
działanie lub nawet w nim uczestniczyć, ale wszystko, co w konsekwencji się wydarzy,
można przypisać jedynie poszczególnym, identyfikowalnym jednostkom.
Pomyśl tylko: czy mogłaby w ogóle istnieć abstrakcja zwana „społeczeństwem”, gdyby
wszystkie jednostki zniknęły? Oczywiście, że nie. Innymi słowy, wspólny termin w
rzeczywistości nie istnieje niezależnie od konkretnych osób, które się na niego
składają.
Aby ekonomiści uniknęli błędu wspólnych terminów, absolutnie niezbędne jest
określenie jego źródeł i wpływu, a nawet przyczyn i skutków. Ten, kto tego nie zrobi,
ugrzęźnie w horrendalnych uogólnieniach. Przypisze uznanie albo potępienie do
nieistniejących bytów. Zignoruje właśnie te prawdziwe działania (indywidualne
działania), jakie mają miejsce w dynamicznym świecie wokół niego. Może on nawet
mówić o „gospodarce” prawie, jak gdyby to był człowiek dużych rozmiarów, który
grywa w tenisa i jada na śniadanie płatki zbożowe. Następstwem takiego podejścia
jest używanie zwrotu „w interesie publicznym.” Ludzie pokroju Ralpha Nadera
żądają, żeby rząd regulował każdy aspekt naszego życia „w interesie publicznym”,
domagają się oni nawet, by państwo zajęło się tymi obszarami działalności, które
utrudnią firmom produkcję towarów, co spowoduje zubożenie milionów ludzi.
Doprawdy, kiedy słyszymy mędrków domagających się pewnej polityki „w interesie
publicznym”, tak naprawdę chcą oni powiedzieć, że taka polityka służy interesom
ludzi w pewnych grupach o powiązaniach politycznych. Na przykład politycy i pisarze
redakcyjni mówią nam, że „ekonomiczne bezpieczeństwo narodu” polega na
„niezależności energetycznej”.
Chodzi im o to, że, jeżeli całe paliwo zużywane w tym kraju nie jest w nim
produkowane, to większość Amerykanów stanie w obliczu ekonomicznej katastrofy.
Jest to niezwykle interesujące, bowiem Amerykanie od wielu dekad importują paliwo,
zaś amerykańska gospodarka nie „załamała się” nawet podczas krótkotrwałego
embarga na olej napędowy z Arabii w 1973 i 1974 roku. (W rzeczywistości oszustwo
dotyczące „niezależności energetycznej” to nic innego jak wysiłki polityków oraz
mających polityczne koneksje producentów „alternatywnych” źródeł energii, takie jak
produkcja etanolu na bazie zboża, podejmowane w celu ogołocenia portfeli
podatników, ponieważ ludzie nie nabyliby tych „alternatyw”, gdyby rząd ich do tego
nie zmusił).
10
Reed podkreśla kwestię „wspólnych terminów” i zauważa, że analiza ekonomiczna z
natury musi rozpoczynać się od jednostki. Socjaliści postrzegają ludzi jedynie jako
kolektyw, czy to będą „pracownicy”, „kapitaliści” albo „proletariat.”
Dobrzy
ekonomiści wiedzą, że nie można zrozumieć rynków bez zrozumienia zachowania i
preferencji jednostek. Nie ma czegoś takiego, jak „społeczny pożytek”, pomimo że
niektórzy ekonomiści – z pewnością nie ci dobrzy - usiłują „zbudować” oszukańczy
aparat znany jako „funkcja społecznego pożytku”.
Kiedy pominie się jednostki, wówczas ci, którzy są u władzy, postrzegają ludzi jedynie
jako materiał służący do manipulacji. Masowe morderstwa dokonywane przez rządy
totalitarne w minionym wieku miały miejsce tylko dlatego, że ówczesne władze
zdefiniowały ludzi wyłącznie za pomocą wspólnych terminów.
Dlatego też nie zrozumiemy „dobrej” myśli ekonomicznej, jeżeli nie zdamy sobie
sprawy z tego, że wspólne terminy takie jak „kraj” albo „gospodarka” są przydatne
jedynie w nieformalnym zestawieniu, jako że są to poręczne słowa. Jednakże są one
bezużyteczne, a nawet szkodliwe, kiedy przedstawiciele rządu usiłują w imię „pomocy
społeczeństwu” narzucać ludziom pewną politykę.
Błąd kompozycji
W zeszłym tygodniu omówiłem błąd kolektywnych terminów z klasyfikacji błędów
ekonomicznych Lawrence’a Reeda, a dzisiaj zajmę się „błędem kompozycji”. Reed
powiada:
Błąd ten również dotyczy jednostek. Głosi, że to, co jest prawdziwe dla jednej
jednostki, będzie prawdziwe dla wszystkich innych.
Często podawano przykład widza, który wstaje podczas meczu piłki nożnej. To
prawda, że będzie on mógł widzieć lepiej, ale jeżeli wszyscy pozostali także wstaną,
dla wielu indywidualnych widzów widok prawdopodobnie pogorszy się.
Fałszerz, który drukuje milion dolarów, na pewno zapewni sobie korzyść (jeżeli nie
zostanie schwytany), jednakże jeżeli wszyscy staniemy się fałszerzami i każdy z nas
wydrukuje milion dolarów, oczywisty jest raczej zupełnie inny skutek.
W wielu podręcznikach do ekonomii jest mowa o rolniku, który jest lepiej sytuowany,
ponieważ ma rekordowy plon, ale może już nie być lepiej sytuowany, jeżeli każdy
rolnik będzie miał taki zbiór. Sugeruje to powszechne rozpoznanie błędu kompozycji,
jednak faktem jest, że ów błąd nadal się szerzy.
11
Dobry ekonomista nie przykłada zbyt wielkiej wagi do szczegółów, ale rozumie ogólną
sytuację; jest on świadomy całego „obrazka”.
Przyglądając się polityce prowadzonej przez Waszyngton D.C., posłużę się tym
błędem na dwa sposoby. Najpierw użyję go w sensie opisanym powyżej; następnie
pokażę, jak ekonomiści i różni pseudospecjaliści niewłaściwie stosują ten błąd i głoszą
fałszywe twierdzenia na jego temat.
Najnowszy
zestaw
„bodźców”
dla
gospodarki
ustawił
w
jednym
szeregu
gubernatorów, burmistrzów, rolników, rektorów college’ów, kierownictwa zakładów
motoryzacyjnych i produkujących stal, naukowców i inne grupy interesu. Zarządy
zakładów motoryzacyjnych twierdzą, że dofinansowywanie rodzimych producentów
„ocali miejsca pracy dla Amerykanów.” Grupa osób zajmujących się kwestią
„alternatywnej energii” twierdzi, że mają lepszy pomysł: będą „tworzyć nowe miejsca
pracy”.
Doprawdy, jeżeli rząd przekaże nowe środki pieniężne tym grupom, to skorzystają na
tym ci, którzy otrzymają dolary jako pierwsi. Jednym z dobroczyńców jest Al Gore.
Jest on partnerem w funduszu inwestycyjnym, który wspomaga finansowo owe
subwencjonowane przemysły. Najwyraźniej Gore wierzy, że te subwencje są „dobre
dla kraju”, podczas gdy w rzeczywistości są one dobre jedynie dla małej grupy ludzi z
ogromnym aparatem public relations. Ci, którzy muszą płacić wyższą cenę za energię
(i to, aby zakupić gorsze paliwo na bazie etanolu i drogą elektryczność), ubożeją i
niezależnie od retoryki, nic nie zmieni tego przykrego faktu.
Jednakże musimy także odnieść się do niewłaściwego użycia „błędu kompozycji”.
Chyba najgorszym tego przykładem jest „paradoks oszczędności”, ukuty przez
keynesistów, ale tak naprawdę sięgający do XVI- i XVII-wiecznych merkantylistów.
„Paradoks oszczędności” głosi, że oszczędzanie pieniędzy mogłoby być dobre dla
niewielkiej liczby ludzi; jeśli jednak wszyscy oszczędzają, wówczas opóźniony jest
wzrost ekonomiczny, a gospodarka przeżywa stan recesji. (Ostatnio ukazał się artykuł
w The Wall Street Journal obwiniający tych, którzy oszczędzają, za to, że nie wydają
pieniędzy „i to wtedy, kiedy gospodarka bardzo potrzebuje ich dolarów”. Artykuł
odnosił się do „paradoksu oszczędności” w taki sposób, jakby ów paradoks był
uzasadniony).
Najwyraźniej ekonomiści i owi pseudpospecjaliści powołujący się na ten rzekomy
„paradoks” są nieświadomi tego, w jaki sposób następuje tworzenie kapitału i że
zwyżka wskaźnika oszczędności zmniejszy wpływ recesji i pomoże spowodować
12
prawdziwą poprawę sytuacji gospodarczej. Patrzą oni jedynie na bezpośredni wpływ
wydawania i oszczędzania pieniędzy (myśleniem „na krótką metę” zajmę się w
kolejnym felietonie), nie zaś na długoterminowy efekt kapitalizacji i wzrostu
ekonomicznego.
Ekonomiści zwykle dzielą się na dwie grupy. Pierwsi postrzegają gospodarkę jako
mechanizm perpetuum mobile, który w magiczny sposób sam się napędza, nawet gdy
ludzie zużyją już cały kapitał akcyjny (który sam się uzupełnia, a nawet powiększa się
sam, o ile tylko konsumenci nadal wydają). Drudzy sądzą, że wzrost ekonomiczny
następuje tylko dlatego, że ludzie oszczędzają pieniądze na przyszłość i tworzą nowy
kapitał, zgodny z potrzebami i pragnieniami konsumenta. Nie trzeba geniusza, by
rozpoznać „złych” i „dobrych” ekonomistów.
Nie dziwi zatem fakt, że „źli” ekonomiści bez przerwy potykają się na błędzie
kompozycji. Jeśli chodzi o rządowe wydatki, nie udaje im się rozpoznać tego błędu,
zaś kiedy analizują zachowanie konsumenta, wówczas go nadużywają.
Błąd twierdzenia, że pieniądze są bogactwem
W ramach serii „7 błędów ekonomicznych” omówiłem już błędy
„wspólnych terminów” oraz „kompozycji”. Teraz zaś przejdę do trzeciego
błędu, mianowicie tego, że pieniądze są bogactwem.
Prezes FEE,
Lawrence Reed pisze:
XVII-wieczni merkantyliści wynieśli ten błąd na szczyt narodowej polityki. Wciąż
nachyleni nad układaniem w stosy zasobów złota i srebra, toczyli wojny z sąsiadami i
grabili ich skarby. Skoro Anglia była bogatsza niż Francja, według merkantylistów
działo się tak dlatego, że Anglia miała w swoim posiadaniu cenniejsze metale, które
zwykle były znaczące dla królewskich skarbców.
Ów niemądry pogląd obalił Adam Smith w swoim Bogactwie Narodów (The Wealth
of Nations). Ludzie są zamożni do tego stopnia, do jakiego posiadają dobra i usługi,
nie zaś pieniądze, oświadczył Smith. Wszystkie pieniądze świata - papierowe czy
metalowe – nie zmienią faktu, że człowiek głoduje, jeżeli dobra i usługi nie są
dostępne. Błąd „pieniądze są bogactwem” jest utrapieniem wynikającym z bzika na
13
punkcie waluty. Od czasów Johna Lawa do Johna Maynarda Keynesa wielkie
populacje w pogoni za tą iluzją przesadnie zawyżały poziom cen w gospodarce,
popadając w ruinę. Nawet dzisiaj słyszymy lamenty typu „potrzebujemy więcej
pieniędzy”, chociaż monetarne władze rządowe produkują pieniądze masowo w
liczbach rzędu dwucyfrowego.
Dobry ekonomista rozpozna, że tworzenie pieniędzy nie jest drogą na skróty do
bogactwa. Jedynie produkcja cennych dóbr i usług na rynku, który odzwierciedla
życzenia konsumenta, może złagodzić ubóstwo i rozpropagować powodzenie.
Powyższe słowa nadal są prawdziwe, choćby tylko z tego względu, że nasi polityczni i
finansowi ”liderzy” chcą, abyśmy sądzili, iż są w stanie uporać się z obecną recesją,
jeśli System Rezerw Federalnych wytworzy finansową „płynność.” Toteż widzimy, że
FED robi co tylko może, by wpompować więcej pieniędzy w gospodarkę.
Jedną z przyczyn, dla których twierdzenie, że „pieniądze są bogactwem” tak długo
funkcjonowało, jest fakt, że wielu ludzi – włącznie z akademickimi ekonomistami –
pada ofiarą innego błędu, błędu kompozycji [1] (omówionego w zeszłym tygodniu). W
przypadku pieniędzy jest to szczególnie szkodliwe.
Załóżmy, na przykład, że mam w domu prasę drukarską, która może produkować
fałszywe pieniądze, trudne do odróżnienia od prawdziwych. Mógłbym drukować
ogromne ilości tych pieniędzy i kupować wszystko, czego zapragnę. Bez wątpienia ja
będę lepiej sytuowany (jeśli tylko władze nie odkryją, co robię), ale inni będą przez to
w gorszej sytuacji.Pierwszą i najważniejszą sprawą jest natura pieniędzy. Pieniądze
są dobrem używanym do handlu innymi dobrami. Dzięki temu zaś, że ułatwiają i
rozwijają handel, pieniądze stanowią dochodowe aktywa. Jednakże, jak to dobrze
rozumiał Adam Smith, pieniądze same w sobie nie są bogactwem; są za to towarem,
którego używamy, aby uzyskiwać bogactwo. (Kawałki wyprodukowanego przez rząd
zielonego papieru nie kwalifikują się jako „pieniądze” w sensie historycznym.
Monopol rządu na produkcję pieniądza doprowadził do jego deprecjacji.)
Po drugie, pieniędzmi kierują te same prawa ekonomiczne, które rządzą wszystkimi
innymi towarami. Im więcej pieniędzy się wytwarza, tym mniejsza jest ich marginalna
wartość. (Inaczej mówiąc, pieniądze zależą od prawa zmniejszania marginalnego
pożytku.) Wielu ekonomistom umknął ten istotny aspekt pieniądza.
W ramach typowych zajęć uniwersyteckich pieniądze opisuje się jako zmienną
ilościową. Podwój ilość pieniędzy, a „poziom cen” również się podwoi, jednak
monetarny wzrost nie spowoduje przy tym żadnej rzeczywistej szkody. Inne naukowe
14
modele odnotowują, że wzrost ilości pieniędzy powiększy ilość bogactwa (czyli
„produkt krajowy brutto”), nawet jeśli podniesie on również „poziom cen”.
Mimo iż łatwo uczyć o takich modelach (i używać ich do rozwiązywania zadań
matematycznych), to jednak są one w najlepszym wypadku niedokładne, zaś w
najgorszym „niebezpieczne”. Nie wykazują bowiem, co tak naprawdę się dzieje, kiedy
wzrasta ilość pieniędzy w gospodarce. Jeżeli proces tworzenia coraz większej ilości
pieniędzy za pomocą dekretu (co zwie się inflacją) nie zostanie powstrzymany i będzie
nadal trwać, tak jak to było podczas minionej dekady, to nie tylko marginalna wartość
pieniądza spadnie, ale wzrost ilości pieniędzy wywoła niezrównoważony rozwój
gospodarki, który ostatecznie zakończy się bankructwem.
Ten proces powtarzał się wielokrotnie, co pokazuje, że większość decydentów nie
rozumie, iż pieniądze nie są bogactwem. W dalszym ciągu niczego się nie nauczyli.
Błąd produkcji dla samej produkcji
Kongres „debatuje” nad planem „pobudzenia gospodarki” poprzez
„tworzenie miejsc pracy”, w czasie kiedy gospodarka jest pogrążona w
kryzysie.
Pseudospecjaliści
zachęcają
rząd
do
tworzenia
nowych
możliwości zatrudnienia, a rząd usiłuje ratować przed upadkiem
bankrutujące przedsiębiorstwa w imię „ocalania miejsc pracy”.
Chociaż prezes FEE, Lawrence Reed, nie mógł przewidzieć obecnego kryzysu, kiedy w
1981 roku pisał swój tekst „7 błędów ekonomicznych”, to jednak jest tam zawarta
istotna wiedza. Reed pisze o tworzeniu przez rząd miejsc pracy w taki oto sposób:
Wprawdzie produkcja jest niezbędna do konsumpcji, nie kładźmy przysłowiowego
wozu przed koniem. Produkujemy po to, abyśmy mogli konsumować, nie odwrotnie.
Pisanie i nauczanie sprawia mi przyjemność, ale jeszcze przyjemniej spędzam czas
opalając się w Acapulco. Pracowałem, by stworzyć ten artykuł i nauczać zawartych w
nim zasad na moich zajęciach, zamiast najpierw wybrać się do Acapulco, ponieważ
wiem, że to jest jedyna droga, którą kiedykolwiek wyjadę poza stan Michigan. Pisanie
i nauczanie są środkami; wygrzewanie się w słońcu Acapulco jest celem.
Wolna gospodarka to dynamiczna gospodarka. Jest ona miejscem „twórczego
zniszczenia”, jak określił to ekonomista Joseph Schumpeter. Nowe pomysły zastępują
stare pomysły, nowe produkty i metody zajmują miejsce starych produktów i metod,
zaś zupełnie nowe przemysły czynią przestarzałymi dawne.
15
Dzieje się tak, ponieważ produkcja musi stale zmieniać kształt, by dostosować się do
zmieniającego się kształtu żądań konsumenta. Jak napisał Henry Hazlitt, „pozwolić
umrzeć umierającym przemysłom jest równie konieczne dla zdrowia dynamicznej
gospodarki, jak pozwolić wzrastać rosnącym przemysłom.”
Zły ekonomista, który pada ofiarą tego starodawnego błędu, jest jak sławny faraon,
który myślał, że budowanie piramid było zdrowe samo w sobie i z siebie; albo polityk,
który promuje grabienie liści tam, gdzie nie ma żadnych liści do zgrabienia, tylko po
to, by ludzie byli „zajęci”.
Wydaje się, że zawsze, kiedy przemysł popada w kłopoty, jacyś ludzie wykrzykują, że
trzeba go ochronić „za wszelką cenę ”. Wpompowaliby miliony albo miliardy dolarów
w subwencje dla przemysłu, aby tylko nie usłyszeć negatywnych opinii rynku. Zły
ekonomista przyłączy się do chóru i zignoruje szkodliwy wpływ, który dotknie
konsumenta.
Z kolei dobry ekonomista nie pomiesza celów ze środkami. Rozumie on, że produkcja
jest ważna tylko dlatego, iż konsumpcja jest jeszcze ważniejsza.
Chcesz zobaczyć, jak funkcjonuje przykład tego błędu? Wystarczy przywołać liczne
sugestie dotyczące tego, by nie dopuszczać do zakupu przez konsumentów japońskich
aut w celu „ochrony” amerykańskiego przemysłu samochodowego przed konkurencją.
Rzeczywiście powyższe stwierdzenie brzmi dzisiaj prawdziwie, ponieważ rząd próbuje
utrzymywać
rodzimy
przemysł
samochodowy
„na
powierzchni”,
mimo
iż
samochodowe firmy nie mogą już przynosić zysków, a większość kupujących woli
samochody pochodzące od zagranicznych producentów. Niestety do „chóru”
zwolenników
subwencji
dołączyło
wielu
ekonomistów,
włącznie
z
Paulem
Krugmanem, który niedawno otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii.
Krugman domaga się, aby rząd miał deficyty w wysokości biliona dolarów i
doprowadził gospodarkę do sukcesu.
Jak trafnie zauważył Reed, problem polega na tym, że miejsca pracy są po prostu
środkami do celu, jakim jest konsumpcja; nie są zaś one celami samymi w sobie.
Ludzie są zdezorientowani, ponieważ nie są w stanie rozpoznać związku między
produkcją i konsumpcją. To prawda, że miejsca pracy przynoszą dochód jednostkom,
ale mogą one dostarczać prawdziwego dochodu tylko wówczas, gdy praca przyczynia
się do produkcji towarów, które ludzi są skłonni nabyć.
W dzisiejszej polityce gospodarczej natomiast tak zwane programy nowych miejsc
pracy mają na celu produkcję dóbr, których ludzie nie potrzebują albo przynajmniej
16
nie nabyliby ich na otwartym rynku. Na przykład większość domniemanych
„zielonych miejsc pracy”, które mogłyby zostać utworzone w owej najpóźniejszej fali
proponowanych wydatków, propagowałoby produkcję drogich i nieskutecznych
towarów „energetycznych”, takich jak ogromne wiatraki wytwarzające elektryczność.
Podobnie produkcja biopaliw, które są w dużym stopniu subwencjonowane, pociąga
za sobą ogromne ilości zasobów przeznaczanych na wykorzystanie ich w sposób mniej
ceniony przez konsumentów zamiast na wykorzystanie ich w sposób ceniony bardziej.
Co ciekawe, większość programów „nowych miejsc pracy”, przez przekierowywanie
zasobów, tak naprawdę w dużym stopniu niszczy możliwości zatrudnienia. Dlatego
też krajowy współczynnik bezrobocia w czasie trwania Nowego Ładu pozostawał
dwucyfrowy. Tworzenie miejsc pracy tylko dla samego tworzenia nie powoduje
powstania bogactwa, ale je niszczy.
Błąd darmowego lunchu
Hasłem dzisiejszej polityki gospodarczej jest
„bodziec”.
Prezydent
Barack Obama podróżuje po kraju, aby zdobyć polityczne poparcie dla
swojego nowego planu, zgodnie z którym rząd miałby wydać około 800
miliardów dolarów więcej, niż wynosiły planowane fundusze, jakie miały
zostać przeznaczone na wydatki w nadchodzącym roku.
To mnóstwo pieniędzy, ale niektórzy ludzie, włącznie z Paulem Krugmanem, który
otrzymał niedawno Nagrodę Nobla, sądzą, że proponowana kwota jest zbyt niska.
Krugman pisze, że 800 miliardów dolarów „nie wystarczy, aby wypełnić dziurę w
gospodarce Stanów Zjednoczonych, która, jak szacuje CBO (Congressional Budget
Office), w ciągu następnych trzech lat osiągnie rozmiar 2.9 biliona dolarów”. Istnieje
pewien termin, którego używa się na opisanie kogoś, kto nalega, aby rząd mógł bez
ponoszenia kosztów znaleźć sposób „wyrzucenia” setek miliardów dolarów na nowe
wydatki; o kimś takim mówi się, że wierzy w „błąd darmowego lunchu”. Na szczęście
Lawrence Reed prawie trzy dekady temu uporał się z tą kwestią. Reed pisał wtedy:
Ogród Edenu jest sprawą odległej przeszłości, jednak niektórzy ludzie (a nawet
niektórzy ekonomiści) czasami myślą i działają, jak gdyby ekonomiczne dobra można
17
było nabywać bez ponoszenia żadnych kosztów. Jednakże ekonomista Milton
Friedman ostrzegał wielokrotnie, że „nie ma takiej rzeczy jak darmowy lunch!”
Jakiś element tego błędu zawiera w sobie każdy plan typu „coś za nic” i większość
planów typu „wzbogać się szybko”. Co do jednego nie ma żadnych wątpliwości: jeżeli
sprawa dotyczy ekonomii, zawsze ktoś płaci!
Ważna adnotacja dotyczy tutaj wydatków rządu. Dobry ekonomista rozumie, że z
natury rząd nie może dać nic oprócz tego, co najpierw weźmie. „Darmowy” park dla
Midland w stanie Michigan jest parkiem, za który w rzeczywistości płacą miliony
amerykańskich podatników (łącznie z mieszkańcami Midland).
Kiedyś pewien mój znajomy powiedział mi, że wszystko, co powinno się wiedzieć o
ekonomii, sprowadza się do jednego: „Ile to będzie kosztowało i kto za to zapłaci?”.
Sedno wszelkich porad dla ekonomisty można ująć w następujących słowach: nie
bądź powierzchowny w swoim myśleniu! Wszystko, o czym pisze Reed, wiąże się z
opowiedzianą przez Frédérica Bastiata historią małego chłopca, który staje się
„publicznym ofiarodawcą”, ponieważ rzucił cegłę w wystawę sklepową. Zgromadzeni
po tym wydarzeniu ludzie nabierają przekonania, że pieniądze, które właściciel sklepu
musi wydać, by wstawić nową szybę, będą krążyły w gospodarce, tworząc nowe
bogactwo, dostarczając miejsc pracy i ogólnie przynosząc poprawę sytuacji
gospodarczej.
Ów tłum – taki sam, jaki tworzy dziś wielu „wytrawnych” ekonomistów – zapomniał o
tym, co dobrzy ekonomiści nazywają „kosztem alternatywnym”. Jest to wartość
alternatywy, z jakiej się rezygnuje. Ponieważ dozorca sklepu musi kupić nową szybę,
nie może on wydać tych pieniędzy na coś innego. Nie przynosi to żadnego zysku dla
społeczności.
Ów darmowy „lunch” nie jest w rzeczywistości darmowy dlatego, że jest to rzadki
towar, zaś ze wszystkimi rzadkimi towarami związany jest koszt alternatywny. I nie
ma żadnego sposobu, by obejść tę prostą prawdę. Przyjrzyjmy się kosztowi
alternatywnemu, jaki jest związany z proponowanym „bodźcem”.
„Bodziec” zostanie sfinansowany z ogromnej pożyczki rządowej, co oznacza, że
podatnicy będą musieli w przyszłości spłacić tę sumę wraz z odsetkami. Ponadto ze
względu na to, że fundusze zostaną zgromadzone dzięki ogromnym pożyczkom
rządowym, trzeba będzie zrezygnować z finansowania innych celów. „Nowe miejsca
18
pracy” sfinansowane przez „bodziec” zostaną oddane w ręce ludzi posiadających
układy polityczne, co dodatkowo nałoży realny koszt w postaci upolityczniania
gospodarki.
Niestety, prezydent Obama i Paul Krugman reklamują „bodziec” jako coś podobnego
do „darmowego lunchu”- jak gdyby zasoby na wolnym rynku w przeciwnym razie
pozostawały niewykorzystane. Twierdzą oni, że jeżeli rząd nie wyda tych „nowych”
funduszy – i to szybko – wówczas nastąpi swobodny spadek koniunktury
gospodarczej. To nonsens. Jak elokwentnie zauważył Reed, ten rodzaj działania
nakłada prawdziwy koszt na gospodarkę. Podczas gdy środki masowego przekazu bez
wątpienia położą nacisk na doniesienia dotyczące ludzi otrzymujących „korzyści”, ci,
którzy muszą ponosić koszta, pozostaną niezauważeni.
Błąd krótkiego dystansu
Henry Hazlitt napisał w swoim klasycznym dziele pt. Ekonomia w jednej lekcji, że
każde pokolenie musi dla siebie samego nauczyć się angażować w zdrowe myślenie
ekonomiczne, a to dlatego, że popełniany w kwestiach ekonomicznych błąd krótkiego
dystansu stale manifestuje swoją obecność w nowych formach, jak to przedstawił
Lawrence W. Reed w tekście „7 błędów ekonomicznych”.
Reed pisał:
„W pewnym sensie ten błąd jest streszczeniem poprzednich pięciu. Niektóre działania
wydają się korzystne na krótką metę, jednak na dłuższą metę powodują katastrofę;
wymieńmy kilka z nich: nadmierne picie, szybka jazda, wydawanie pieniędzy na oślep
oraz drukowanie pieniędzy. Znów zacytujmy w tym miejscu czcigodnego Henry’ego
Hazlitta: „Zły ekonomista widzi tylko to, co natychmiast kłuje w oczy; dobry
ekonomista patrzy dalej. Zły ekonomista widzi tylko bezpośrednie konsekwencje
proponowanej drogi; dobry ekonomista spogląda też na dalsze i pośrednie
konsekwencje”.
Politycy, którzy starają się wygrać kolejne wybory, często popierają politykę, która
wytwarza korzyści na krótką metę kosztem przyszłych nakładów. Szkoda, że
niejednokrotnie poparcia udzielają im ekonomiści, który powinni wiedzieć lepiej.
Dobry ekonomista nie ma „klapek na oczach” ani nie jest krótkowzroczny. Rozpiętość
czasu, którą rozważa, jest długa i elastyczna, nie zaś krótka i niezmienna.
19
Dziś najlepszym przykładem tego błędu jest projekt tzw. ustawy „o bodźcu dla
gospodarki”, który prezydent Barack Obama i jego zwolennicy zachwalają jako sposób
na uratowanie naszej podupadającej gospodarki. Według prezydenta Obamy i
pozostałych, krótkoterminowa eksplozja wydatków wypełni lukę po utraconej
konsumpcji i umożliwi gospodarce, by sama się naprawiła. Felietonista „New York
Timesa”, Bob Herbert, zwolennik Obamy, deklaruje ostrą krytykę tych, którzy
sprzeciwiają się szerzącemu się ostatnio rozpasaniu odnośnie do pożyczek i
wydatków:
[Oponenci] działają tak, jakby nie rozumieli, że w chwili owego radykalnego spadku
koniunktury gospodarczej popyt na towary i usługi obniżył się drastycznie, a rządowe
wydatki są potrzebne – i to szybko – aby zastąpić dużą część tego utraconego popytu.
Cel takiego działania jest dwojaki: złagodzenie części ogromnych cierpień ludzi (co
jest zrozumiałe, jeżeli ma się serce) i ożywienie zmaltretowanej gospodarki (równie
łatwo to zrozumieć, jeśli jest się istotą myślącą). Herbert z aprobatą cytuje Obamę
mówiąc, że należy odeprzeć zarzuty tych, którzy twierdzą , iż projekt ustawy „o bodźcu
dla gospodarki” to w rzeczywistości po prostu projekt ustawy o wydatkach. „Co tak
naprawdę jest bodźcem? Wszystko sprowadza się przecież do [wydawania
pieniędzy]”.
Herbert oparł swoją obronę „bodźca dla gospodarki” właśnie na myśleniu na krótką
metę. Ludzie cierpią teraz. Teraz potrzebują pomocy. Teraz musimy dużo wydawać.
Jeśli tylko teraz zadziałamy, w przyszłości jakoś sobie poradzimy.
Nie myśli się o konsekwencjach nagłego zwiększenia długów o prawie bilion dolarów
– o inflacji, ekonomicznym wypaczeniu, przyszłych podatkach i problemach, jakie te
podatki spowodują. Właśnie te zasoby, które są potrzebne dla odbudowy gospodarki,
zostaną zmarnowane przez polityków i biurokratów.
Wskazywanie na błąd krótkiego dystansu nie jest „szukaniem dziury w całym”. Ci,
którzy dają się zwieść temu błędowi, w istocie torują drogę do powstania głębszego
kryzysu w przyszłości. „Zmaltretowanej gospodarki”, jak to określa Herbert, nie
można naprawić za pomocą zwiększenia ilości rządowych pożyczek, wydatków i
drukowanych pieniędzy. Jakakolwiek krótkoterminowa poprawa, która mogłaby
nadejść, ustąpi miejsca właśnie długotrwałej katastrofie gospodarczej.
Dobrzy ekonomiści dostrzegają ten istotny fakt. Niestety, wydaje się, że dyskusją
kierują źli ekonomiści. Wszyscy na tym ucierpimy.
20
Błąd ekonomii opartej na przymusie
Kiedy prezes FEE Lawrence Reed w 1981 roku przedstawił siódmy i ostatni błąd
ekonomii, zebrał wszystko i sklasyfikował jako „błąd ekonomii opartej na przymusie”.
Wydawałoby się, że można naturalnie kierować się zasadą szóstego błędu, czyli „błędu
krótkiego dystansu”, wedle którego zwolennicy ekonomii opartej na przymusie są
przekonani, że zamiast oczekiwania aż „powolny i uciążliwy” rynek upora się z jakimś
problemem gospodarczym, rząd może po prostu nakazać gotowe „rozwiązanie.” Reed
pisze:
Mimo iż minęło już dwieście lat od czasu Adama Smitha, niektórzy ekonomiści nadal
nie nauczyli się stosowania podstawowych zasad dotyczących ludzkiej natury. Mówią
nam o „zwiększaniu produkcji”, jednak zalecają raczej kij niż marchewkę, by
wyegzekwować wykonanie pracy. Ludzie są istotami społecznymi, które osiągają
postęp, jeżeli ze sobą współpracują. Współpraca zaś implikuje atmosferę wolności dla
każdej jednostki ludzkiej, by mogła ona spokojnie realizować interes własny bez lęku
przed
represjami.
Zamknijcie
człowieka
w
zoo
albo
załóżcie
mu
kaftan
bezpieczeństwa, a jego twórcza siła ulegnie wyczerpaniu.
Dlaczego Thomas Edison wymyślił żarówkę? Nie dlatego, że jakiś planista mu to
nakazał!
Dlaczego niewolnicy nie produkują wspaniałych dzieł sztuki, szwajcarskich zegarków
albo samolotów odrzutowych? Jest to chyba oczywiste, nieprawdaż?
Rozejrzyjcie się po dzisiejszym świecie, zobaczycie do czego zmierzam. Porównajcie
Koreę Północną z Koreą Południową, Czerwone Chiny z Tajwanem lub Hong
Kongiem albo też wschodnie Niemcy z zachodnimi Niemcami. Mając tak
przytłaczający dowód przeciwko stosowaniu przymusu, można by pomyśleć, że będzie
on miał nielicznych zwolenników. Jednakże istnieje wielu ekonomistów tu, w kraju, i
za granicą, którzy nawołują do upaństwowienia przemysłu, regulacja zarobków i cen,
opodatkowania według nadmiernych stawek, a nawet całkowitego zniesienia
własności prywatnej. Pewien wybitny były senator Stanów Zjednoczonych oświadczył,
że „ten kraj potrzebuje armii, marynarki wojennej oraz sił powietrznych w
gospodarce”.
Jest takie stare porzekadło, które cieszy się ostatnio coraz większą popularnością.
Mówi ono: „Jeżeli coś popierasz, dostajesz tego więcej; jeżeli czegoś nie pochwalasz,
21
dostajesz tego mniej.” Dobry ekonomista rozumie, że jeżeli chcemy, aby piekarz
upiekł większy placek, nie bijemy go i nie kradniemy jego mąki.
Niestety, rząd zareagował na obecny kryzys gospodarczy (który zresztą sam najpierw
spowodował) stosując brutalną siłę w celu „ponownego pobudzenia gospodarki”. Na
przykład w pierwszych miesiącach tego roku dyrektorzy banków, które otrzymały
rządowe „dofinansowanie”, zostali wezwani przed zarządy kongresów. Ich członkowie
domagali się odpowiedzi na pytanie, dlaczego banki nie pożyczają, tak jak to robiły
przed kryzysem.
Temat procesów pokazowych był następujący: Jeśli nie damy ci pieniędzy, powinieneś
je pożyczyć! Teraz, nawet jeśli ignoruje się fakt, że dyrektorzy ci czerpali korzyści ze
środków finansowych przymusem zabranych podatnikom, to wyraźnie sobie
uświadamiamy, że członkowie Kongresu tak naprawdę nie troszczą się o to, czy banki
pożyczają pieniądze firmom, które rzeczywiście mogą spłacić pożyczki. Innymi słowy
właśnie ignoruje się takie zachowanie, które przede wszystkim spowodowało kryzys –
czyli masowe udzielanie niewłaściwych pożyczek, związanych z zastawem pod
hipotekę, a ta straciła na wartości. Kongres domaga się, by banki udzielały pożyczek,
koniec kropka.
Jakże szybko członkowie Kongresu zapominają, że ekonomia oparta na przymusie
była główną przyczyną tego kryzysu. Banki i agencje udzielające pożyczek zostały
zmuszone przez Community Reinvestment Act do pożyczania pieniędzy tym, którzy
nie zakwalifikowali się na konwencjonalne hipoteki – i rynek z kredytami
hipotecznymi typu „subprime”, który był wynikiem tej praktyki, ostatecznie
eksplodował, powodując bankructwo banków, domów maklerskich i upadek całego
sektora gospodarki.
Niestety, ponieważ gospodarka nadal przeżywa kryzys, politycy żądają, by rząd
zastosował jeszcze więcej przymusu (jak gdyby agenci rządowi potrzebowali zachęty,
by nabywać własność i traktować brutalnie innych ludzi). Dostaniemy bolesną
nauczkę, że ekonomia oparta na przymusie jest zawsze skazana na niepowodzenie,
ponieważ prawa ekonomii są potężniejsze niż jakiś zbiór ustaw wprowadzonych przez
gremia rządowe.
Tłumaczenie: Karolina Jurak na zlecenie Polsko-Amerykańskiej Fundacji
Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego (www.pafere.org ).
22